Lois McMaster Bujold Barrayar Cykl: Barrayar tom 2 Przełożyła Paulina Braitner Data wydania oryginalnego – 1991 Data wydania polskiego – 1996 Dla Anne i Paula Synopsis Podczas misji zwiadowczej na nowo odkrytej planecie grupa badawcza komandor Cordelii Naismith została zaatakowana przez oddział barrayarskich wojsk. Cordelia, schwytana przez osamotnionego dowódcę Barrayarczyków, kapitana Arala Vorkosigana, musiała zgodzić się na współpracę, aby ocalić ciężko rannego podporucznika Dubauera. Podczas wędrówki do barrayarskiego magazynu wojskowego dawni wrogowie zaprzyjaźnili się do tego stopnia, że ostatecznie Cordelia pomogła Vorkosiganowi odzyskać dowództwo nad zbuntowaną załogą. Widząc rozmiary ukrytego magazynu domyśliła się, że Barrayarczycy zamierzają zająć dziewiczą dotąd planetę. Już na pokładzie ich statku Vorkosigan oświadczył się jej, jednak zważywszy możliwe polityczne konsekwencje planowanego przez Barrayar ataku na Escobar, najbliższego sojusznika Kolonii Beta, oboje uznali, że należy zaczekać. Załoga Cordelii, zamiast - zgodnie z jej rozkazem - uciec, wróciła, pomagając gromadce buntowników opanować statek Vorkosigana, “Generała Vorkrafta”; w wyniku ich działań jeden z oficerów, podporucznik Koudelka, został ciężko ranny. Spłacając dług honorowy, Cordelia przed ucieczką podstępnie obezwładniła napastników. Niedługo potem Cordelia Naismith, awansowawszy do stopnia kapitana, wypełniając tajną misję wojskową, znalazła się w przestrzeni nie opodal Escobaru. Schwytana przez Barrayarczyków, trafiła w ręce sadystycznego admirała Vorrutyera, który próbował ją zgwałcić, lecz w ostatniej chwili sierżant Bothari poderżnął mu gardło. Ukrywając się w kabinie Vorkosigana Cordelia była świadkiem całkowitej klęski Barrayarczyków i śmierci następcy tronu, księcia Serga. Dopiero po rozmowie z Vorkosiganem, odkrywszy, iż cały czas wiedział on o przemyconej przez nią tajnej broni, która przesądziła losy wojny, Cordelia pojęła, że inwazja na Escobar była tylko przykrywką - prawdziwy cel wojny, zaplanowanej osobiście przez cesarza Ezara Vorbarrę, stanowiło pozbycie się księcia Serga i całego stronnictwa wojennego. Odesłana wraz z jeszcze jedną więźniarką, poprzednią ofiarą Vorrutyera, do obozu jenieckiego, Cordelia mimo swych protestów została uznana za bohaterkę. Wkrótce potem na planecie pojawił się Vorkosigan, przygotowując obóz do kapitulacji. Po rozmowie z nim Cordelia postanowiła przed podjęciem ostatecznej decyzji wrócić do domu, na Kolonię Beta. Tymczasem Escobarczycy, odebrawszy pierwszą partię więźniarek, odesłali Vorkosiganowi szesnaście symulatorów macicznych, w których zamknięto płody, noszone przez ofiary barrayarskich gwałcicieli, w tym sierżanta Bothariego. Vorkosigan zobowiązał się, że dopilnuje, by wszystkie dzieci bezpiecznie przyszły na świat. Po powrocie na Kolonię Beta, witana jak przystało na bohaterkę Cordelia wpadła w depresję. Zdumieni jej zachowaniem przełożeni uznali, iż najprawdopodobniej została poddana praniu mózgu przez Barrayarczyków i odesłana do domu jako szpieg. Odkrywszy to, Cordelia obezwładniła przesłuchującą ją lekarkę i wykorzystując swoją nowo zdobytą sławę uciekła na Barrayar. Już jako małżeństwo lord i lady Vorkosigan asystowali w Cesarskim Szpitalu Wojskowym przy narodzinach córeczki Bothariego, Eleny. Wezwani do Pałacu Cesarskiego, złożyli wizytę umierającemu cesarzowi, który zmusił Vorkosigana, by ten przyjął po jego śmierci stanowisko regenta Barrayaru. Rozdział pierwszy Boję się. Cordelia odsunęła zasłony w oknie salonu na trzecim piętrze Pałacu Vorkosiganów i wyjrzała na zalane promieniami słońca ulice. Długi srebrny pojazd skręcał właśnie w półkolisty podjazd przed budynkiem, mijając najeżone szpikulcami ogrodzenie oraz importowane z Ziemi krzewy. Po chwili zahamował. To był pojazd rządowy. Tylne drzwi otwarły się i ujrzała mężczyznę w zielonym mundurze. Mimo dość kiepskiego kąta widzenia Cordelia natychmiast rozpoznała brązową głowę komandora Illyana, jak zawsze bez czapki. Po sekundzie oficer zniknął jej z oczu, zasłonięty wystającym portykiem. Przypuszczam, że nie muszę się martwić, póki cesarska służba bezpieczeństwa nie zjawi się tu w środku nocy. Jednakże w ustach wciąż jeszcze czuła smak strachu. Czemu w ogóle przyjechałam tu, na Barrayar? Co zrobiłam ze sobą, ze swoim życiem? Na korytarzu rozległy się ciężkie kroki i drzwi salonu uchyliły się ze skrzypnięciem. Sierżant Bothari wsunął głowę do środka. Na widok Cordelii mruknął z zadowoleniem: - Milady, czas na nas. - Dziękuję, sierżancie. Puściła zasłonę i odwróciła się, aby po raz ostatni sprawdzić swoje odbicie w lustrze wiszącym ponad archaicznym kominkiem. Trudno uwierzyć, że miejscowi ludzie wciąż jeszcze palą szczątki roślinne po to, by uwolnić zmagazynowane w nich chemicznie ciepło. Uniosła podbródek nad sztywnym kołnierzem z białej koronki, poprawiła rękawy żakietu i z roztargnieniem poruszyła długą szeroką spódnicą, przynależną kobietom z klasy Vorów. Kasztanowej barwy tkanina idealnie odpowiadała odcieniowi żakietu. Kolor ten dodał Cordelii otuchy - bardzo przypominał jasny brąz jej starego kombinezonu Betańskiego Zwiadu Astronomicznego. Przygładziła dłonią rude włosy, rozdzielone na środku i podtrzymywane parą emaliowanych grzebieni, i odrzuciła je do tyłu. Kaskada loków opadła jej do połowy pleców. Z bladej twarzy w lustrze spoglądały na nią szare oczy. Nos odrobinę zbyt kościsty, podbródek nieco za długi, w sumie jednak to dobra twarz, porządna, praktyczna. Cóż, jeśli pragnęła wyglądać delikatnie i filigranowo, wystarczyło jedynie stanąć obok sierżanta Bothariego. Jego ciężka dwumetrowa postać wznosiła się nad nią, rzucając żałobny cień. Cordelia uważała się za dość wysoką kobietę, jednakże czubek jej głowy sięgał zaledwie do ramienia sierżanta. Bothari miał twarz kamiennego gargulca, nieodgadnioną, czujną, z wielkim sterczącym nosem. Krótko po wojskowemu obcięte włosy podkreślały kanciastość jego rysów, nadając mu wygląd kryminalisty. Nawet elegancka liberia księcia Vorkosigana - ciemnobrązowa, ozdobiona srebrnymi symbolami rodu - nie była w stanie złagodzić zdumiewającej brzydoty Bothariego. Niemniej to dobra twarz, jak najbardziej praktyczna. Służący w liberii. Cóż za dziwaczny koncept. Czemu właściwie służył? Co powiesz na nasze życie, fortunę i święty honor? A to dopiero początek. Pozdrowiła go serdecznym skinieniem głowy w lustrze, po czym odwróciła się i ruszyła w ślad za sierżantem przez labirynt korytarzy Pałacu Vorkosiganów. Musi jak najszybciej nauczyć się rozkładu pomieszczeń. To bardzo kłopotliwe zgubić się we własnym domu i prosić strażnika czy służącego, by wskazał jej drogę, szczególnie w środku nocy, gdy była owinięta jedynie w ręcznik. Kiedyś dowodziłam statkiem kosmicznym. Naprawdę. Jeśli potrafiła poradzić sobie z pięcioma wymiarami wisząc głową w dół, z pewnością zdoła opanować zaledwie trójwymiarową przestrzeń w normalnej pozycji. Dotarli do szczytu szerokich kręconych schodów, opadających wdzięcznie trzema biegami w dół, ku wyłożonemu czarno-białymi kamiennymi płytkami holowi. Cordelia podążała lekko w ślad za ciężko stąpającym Botharim. Szeroka spódnica sprawiała, że sama Cordelia miała wrażenie, jakby unosiła się w powietrzu, opadając nieubłaganie w dół spirali. Na dźwięk ich kroków czekający w holu wysoki młodzieniec z laską uniósł wzrok. Twarz porucznika Koudelki była równie przystojna i symetryczna, jak Bothariego wąska i nieprzyjazna. Młodzieniec uśmiechnął się ciepło do Cordelii. Nawet drobne linie bólu w kącikach oczu i ust nie zdołały go postarzyć. Miał na sobie polowy mundur imperialny, różniący się jedynie insygniami od uniformu komandora Illyana. Długie rękawy i wysoki kołnierz kryły sieć cienkich czerwonych blizn, oplatających połowę jego ciała, lecz Cordelia ujrzała ją wyraźnie oczami duszy. Nagi, Koudelka mógł służyć za model poglądowy na wykładzie o budowie ludzkiego systemu nerwowego, bowiem każda blizna oznaczała martwy nerw, zastąpiony sztuczną srebrną nicią. Porucznik Koudelka nie przywykł jeszcze do swojego nowego systemu nerwowego. Mów prawdę. Tutejsi chirurdzy to tępi, niezdarni rzeźnicy. Ich dzieło z pewnością nie dorównywało osiągnięciom medycyny betańskiej. Cordelia nie pozwoliła jednak, aby te myśli znalazły odbicie na jej twarzy. Porucznik odwrócił się niezręcznie i pozdrowił Bothariego skinieniem głowy. - Witaj, sierżancie. Dzień dobry, lady Vorkosigan. Nowe nazwisko nadal brzmiało dziwnie w jej uszach. Miała wrażenie, że do niej nie pasuje. Uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Dzień dobry, Kou. Gdzie jest Aral? - Razem z komandorem Illyanem poszedł do biblioteki, aby ustalić najlepsze miejsce do zamontowania nowej zabezpieczonej konsoli komunikacyjnej. Zaraz powinni wrócić. O, właśnie nadchodzą - dodał, słysząc kroki w korytarzu. Cordelia powiodła wzrokiem za ruchem jego głowy. Illyan, szczupły, miły i uprzejmy, zdawał się jeszcze drobniejszy - wręcz nikł - w cieniu mężczyzny w sile wieku odzianego we wspaniały galowy mundur Imperium. Oto powód, dla którego przybyła na Barrayar. Admirał lord Aral Vorkosigan, w stanie spoczynku. Ściślej biorąc, to ostatnie było prawdziwe do wczoraj. Wczoraj ich życie nagle stanęło na głowie. Założę się jednak, że z czasem wylądujemy na czterech łapach. W krępej postaci Vorkosigana kryła się moc, jego ciemne włosy były przyprószone siwizną. Ciężką szczękę znaczyła stara blizna w kształcie litery L. Poruszał się ze stłumioną energią, jego szare oczy spoglądały czujnie wokół, póki nie rozbłysły na widok Cordelii. - Bądź pozdrowiona, moja pani - zaintonował, ujmując jej dłoń. Słowa zabrzmiały oficjalnie, lecz w oczach, lśniących niczym zwierciadła, wyraźnie odbijało się prawdziwe uczucie. W lustrze jego oczu jestem naprawdę piękna, uświadomiła sobie nagle Cordelia. Wyglądam znacznie lepiej niż w zwierciadle na ścianie. Odtąd powinnam tylko w nich się przeglądać. Jego masywna ręka, sucha i gorąca - cóż za przyjemne, tętniące życiem ciepło! - zamknęła się wokół chłodnych wąskich palców Cordelii. Mój mąż. To określenie pasowało idealnie, przylegając do niego równie gładko, jak dłoń Vorkosigana do jej własnej ręki, choć nowe nazwisko, lady Vorkosigan, nadal zdawało się ześlizgiwać z jej ramion niczym świeżo kupiony płaszcz. Obserwowała Bothariego, Koudelkę i Vorkosigana, stojących przez chwilę obok siebie. Gromada rannych, raz, dwa, trzy. I dama, która przy nich tkwi. Ci, którzy przeżyli. Wszyscy trzej odnieśli niemal śmiertelne rany podczas ostatniej wojny o Escobar. Kou ucierpiał na ciele, Bothari na umyśle, Vorkosigan otrzymał cios prosto w duszę. Życie toczy się dalej. Maszeruj bądź zgiń. Czy w końcu wszyscy zaczniemy wracać do zdrowia? Taką miała nadzieję. - Gotowa, moja droga pani kapitan? - spytał Vorkosigan swym ciepłym barytonem z wyraźnym barrayarskim akcentem. - Bardziej gotowa już nie będę. Illyan i porucznik Koudelka ruszyli przodem. Koudelka dreptał niezgrabnie na uginających się nogach obok żwawo maszerującego komandora. Na ten widok Cordelia zmarszczyła brwi. Ujęła ramię męża i oboje powędrowali w ślad za nimi, pozostawiając Bothariego jego obowiązkom domowym. - Jaki mamy plan zajęć na najbliższych kilka dni? - spytała. - Cóż, najpierw oczywiście audiencja - odparł Vorkosigan. - Potem muszę spotkać się z paroma osobami. Zajmie się tym książę Vortala. Za kilka dni odbędzie się głosowanie połączonych Rad i moje zaprzysiężenie. Od stu dwudziestu lat nie mieliśmy regenta i Bóg jeden wie, jakie ceremonie odkurzą na te okazje. Koudelka usiadł obok umundurowanego kierowcy, komandor Illyan zajął miejsce naprzeciwko Cordelii i Vorkosigana, tyłem do kierunku jazdy. Wóz jest opancerzony, uznała Cordelia, widząc niezwykłą grubość zamykającej się nad ich głowami przezroczystej osłony. Na sygnał Illyana kierowca ruszył, gładko skręcając w ulicę. Z zewnątrz nie dobiegał ich niemal żaden dźwięk. - Regentka małżonka - Cordelia smakowała to określenie. - Czy tak brzmi mój oficjalny tytuł? - Owszem, milady - odparł Illyan. - Towarzyszą mu jakiekolwiek oficjalne obowiązki? Illyan spojrzał na Vorkosigana, który rzekł: - Hm, tak i nie. Musimy uczestniczyć w wielu uroczystościach - czy też w twoim przypadku, uświetnić je swą obecnością. Poczynając od pogrzebu cesarza, niewątpliwie ponurego wydarzenia dla wszystkich zainteresowanych - prawdopodobnie z wyjątkiem samego Ezara Vorbarry. Z tym jednak trzeba poczekać, by wydał ostatnie tchnienie. Nie wiem, czy zaplanował już sobie, kiedy ma to nastąpić. Ale niczego innego bym się po nim nie spodziewał. Które imprezy chcesz traktować jako obowiązki zależy wyłącznie od ciebie. Przemowy, uroczystości, ważne śluby, chrzciny i pogrzeby, witanie delegacji poszczególnych okręgów - krótko mówiąc, funkcje reprezentacyjne. Księżniczka wdowa Kareen wykonuje je z prawdziwym talentem. - Vorkosigan urwał, widząc przerażoną minę Cordelii, po czym dodał pospiesznie. - Albo, jeśli wolisz, możesz prowadzić całkowicie prywatne życie. W chwili obecnej masz po temu idealny pretekst - jego ręka, opasująca talię żony, w sekrecie pogładziła jej wciąż jeszcze płaski brzuch. - W istocie wolałbym nawet, abyś oszczędzała siły. Natomiast co do politycznego aspektu twojego stanowiska... Byłbym bardzo rad, gdybyś została moją łączniczką z księżniczką wdową i... młodym cesarzem. Jeśli zdołasz, zaprzyjaźnij się z nią. To kobieta zachowująca niezwykłą rezerwę. Wychowanie chłopca jest kwestią najwyższej wagi. Nie wolno nam powtórzyć błędów Ezara Vorbarry. - Mogę spróbować - westchnęła. - Widzę, że życie barrayarskich Vorów to ciężka praca. - Nie staraj się przesadnie naginać. Nie chciałbym, abyś zmuszała się do czegoś. Poza tym, istnieje jeszcze jeden aspekt sprawy. - Czemu mnie to nie dziwi? Mów dalej. Zawahał się, starannie dobierając słowa. - Kiedy nieżyjący już książę Serg nazwał księcia Vortalę pseudo-postępowcem, w pewnym sensie miał rację. Szczególnie bolesne wyzwiska zawsze zawierają w sobie krztynę prawdy. Książę Vortala starał się utworzyć partię postępową wyłącznie spośród członków klas wyższych. Jak mawiał, chodziło mu o ludzi, którzy liczą się w społeczeństwie. Dostrzegasz drobną lukę w jego rozumowaniu? - Mniej więcej rozmiarów betańskiego kanionu Hogartha? Owszem. - Jesteś Betanką, kobietą o galaktycznej reputacji. - Daj spokój. - Za taką tu uchodzisz. Nie sądzę, abyś uświadamiała sobie w pełni, jak postrzegają cię ludzie. Tak się składa, że dla mnie to bardzo korzystne. - Miałam nadzieję, że zniknę ludziom z oczu. Nie przypuszczałam, iż mogę się tu stać popularna po tym, jakie szkody wyrządziłam waszej stronie na Escobarze. - To kwestia naszej kultury. Moi ludzie wybaczą niemal wszystko odważnemu żołnierzowi. Zaś ty łączysz w sobie dwie przeciwstawne frakcje - wojskową arystokrację i progalaktyczny plebs. Naprawdę uważam, że gdybyś zechciała rozegrać dla mnie tę partię, zdołałbym przeciągnąć na swą stronę cały trzon Ligi Obrońców Ludu. - Wielkie nieba. Od jak dawna zastanawiałeś się nad tym? - Nad samym problemem? Bardzo długo. Rola, jaką mogłabyś odegrać w jego rozwiązaniu, przyszła mi do głowy dopiero dziś. - Chciałbyś zrobić ze mnie figurantkę, kierującą czymś w rodzaju partii konstytucyjnej? - Nie, nie. Wkrótce złożę przysięgę na mój honor, nakazującą unikać mi czegoś takiego. Przekazanie księciu Gregorowi stanowiska cesarza bez oddania władzy naruszałoby ducha regenckiej przysięgi. Pragnę jedynie... pragnę jedynie znaleźć sposób, aby ściągnąć w służbę cesarza najlepszych ludzi ze wszystkich klas, grup językowych i partii. Wśród Vorów jest po prostu zbyt mało utalentowanej młodzieży. Chciałbym przekształcić rząd na wzór wojska w jego najlepszym okresie, kiedy zdolności zapewniały promocję bez względu na pochodzenie. Cesarz Ezar usiłował przeprowadzić podobne zmiany, wzmacniając ministerstwa kosztem książąt, jednakże sprawy posunęły się za daleko. Teraz książęta są bezsilni, a ministerstwa - przeżarte korupcją. Musi istnieć jakiś sposób odzyskania równowagi. Cordelia westchnęła. - Wygląda na to, że będziemy musieli zgodzić się na zachowanie rozbieżnych stanowisk wobec konstytucji. Mnie nikt nie mianował regentem Barrayaru. Ostrzegam cię jednak, że nie ustanę w próbach zmiany twojego zdania. Na te słowa Illyan uniósł brwi. Cordelia, czując nagłą słabość, wyprostowała się na siedzeniu, obserwując przesuwającą się za oknami panoramę stolicy. Cztery miesiące temu nie poślubiła regenta Barrayaru. Wyszła za mąż za zwykłego żołnierza w stanie spoczynku. Owszem, po ślubie mężczyźni podobno zawsze się zmieniali, zazwyczaj na gorsze. Ale tak bardzo? Tak szybko? Nie do tych obowiązków się godziłam, mój panie. - Cesarz Ezar okazał ci wczoraj prawdziwe zaufanie, mianując cię regentem. Nie wydaje mi się, aby był tak bezwzględnym pragmatykiem, jakim mi go przedstawiłeś - zauważyła. - Owszem. To oznaka zaufania. Powodowała nim jednak konieczność. Nie dostrzegłaś chyba znaczenia przekazania kapitana Negriego księżniczce. - A miało to jakieś znaczenie? - O tak. I to bardzo wyraźne. Negri nadal będzie pełnił swe dawne obowiązki szefa cesarskiej ochrony. Oczywiście jego raporty nie trafią do czteroletniego chłopca, lecz do mnie. Komandor Illyan pozostanie jedynie jego asystentem. - Vorkosigan i Illyan wymienili ironiczne skinienia głowy. - Nie ma jednak żadnych wątpliwości co do lojalności Negriego. Gdybym, powiedzmy, oszalał i próbował przejąć władzę nie tylko faktyczną, ale i tytularną, bez wątpienia cesarz wydał mu tajne rozkazy, aby w takim wypadku pozbył się mnie. - No cóż. Zapewniam cię, że absolutnie nie mam ochoty zostać cesarzową Barrayaru. To na wypadek, gdybyś się nad tym zastanawiał. - Tak też sądziłem. Samochód zatrzymał się przed bramą w kamiennym murze. Czterech wartowników dokładnie zbadało pojazd, sprawdziło przepustkę Illyana, po czym pozwoliło im przejechać. Wszyscy ci strażnicy, tutaj, w Pałacu Vorkosigana - przed czym nas strzegą? Zapewne przed innymi Barrayarczykami w owym podzielonym na liczne frakcje krajobrazie politycznym. Nagle Cordelia przypomniała sobie jakże barrayarskie powiedzenie, którego użył kiedyś stary książę. Wówczas rozbawiło ją, teraz jednak wzbudziło nagły niepokój. “Przy wszystkich tych stosach nawozu, gdzieś tu musi się kryć jakiś koń”. Na Kolonii Beta właściwie nie znano koni, zachowało się tylko kilka sztuk hodowanych w zoo. Przy wszystkich tych strażnikach... Ale jeśli nie jestem niczyim wrogiem, jak ktokolwiek może żywić wrogie zamiary wobec mnie? Illyan, który wiercił się niespokojnie na swym fotelu, przemówił wreszcie: - Proponowałbym, milordzie - powiedział z wahaniem do Vorkosigana - więcej, nawet błagałbym, aby zmienił pan zdanie i zgodził się osiąść na stałe w cesarskiej rezydencji. W ten sposób łatwiej przyszłoby mi kontrolować problemy związane z bezpieczeństwem pańskiej osoby - a są one także moimi problemami. - Uśmiechnął się lekko, co nie posłużyło jego wizerunkowi surowego oficera; zadarty nos sprawiał, że uśmiechnięty komandor przypominał rozradowanego szczeniaka. - O którym apartamencie myślałeś? - spytał Vorkosigan. - Cóż, kiedy Gregor wstąpi na tron, wraz z matką przeniesie się do komnat cesarskich. Wówczas zwolni się apartament Kareen. - Chcesz powiedzieć księcia Serga - Vorkosigan spojrzał na niego ponuro. - Chyba wolę osiąść oficjalnie w Pałacu Vorkosiganów. Mój ojciec spędza teraz więcej czasu na wsi, w Posiadłości. Nie przypuszczam, aby przeszkadzała mu zamiana. - Nie mogę poprzeć tego pomysłu. Oczywiście wyłącznie ze względów bezpieczeństwa. To najstarsza część miasta. Tutejsze ulice tworzą prawdziwy labirynt. W okolicy przebiegają co najmniej trzy rodzaje starych tuneli, należących do dawnych systemów kanalizacyjnych i transportowych. Poza tym wokół stoi zbyt wiele wysokich budynków, dających widok na całą okolicę. Trzeba by sześciu pełnych patroli, aby zapewnić choćby pobieżną ochronę. - Masz tylu ludzi? - Owszem, ale... - Zostańmy zatem przy Pałacu Vorkosiganów. - Widząc rozczarowanie oficera, Vorkosigan dodał pocieszająco. - To może nie posłuży naszemu bezpieczeństwu, ale z pewnością polepszy wizerunek. Doda nowej regencji aury wojskowej pokory. Powinno też zmniejszyć nieco paranoiczne obawy przed przewrotem pałacowym. I oto znaleźli się przed wspomnianym pałacem. W porównaniu z cesarską siedzibą rezydencja Vorkosiganów wydawała się niewielka. Szerokie skrzydła wznoszące się na dwa, a miejscami na cztery piętra, wieńczyły liczne wieże. Dodatki z przeróżnych epok sąsiadowały ze sobą tworząc rozległe i maleńkie dziedzińce, niektóre symetryczne, inne dziwnie nieproporcjonalne i sprawiające wrażenie przypadkowości. Wschodnia fasada była najbardziej jednorodna stylistycznie i ciężka od kamiennych rzeźb. Wzdłuż północnej, załamującej się pod dziwnymi kątami, rozciągały się starannie zadbane klasyczne ogrody. Najstarsza cześć pałacu leżała na zachodzie, najnowsza - na południu. Pojazd zahamował przed dwupiętrowym gankiem po południowej stronie i Illyan mijając kolejne posterunki poprowadził swych towarzyszy szerokimi kamiennymi schodami do rozległego apartamentu na piętrze. Powoli wspinali się na górę, dostosowując kroki do niezręcznego marszu porucznika Koudelki. Koudelka posłał im przepraszające spojrzenie, po czym ponownie schylił głowę skupiony - czy może zawstydzony? Czy nie mają tu windy? pomyślała z irytacją Cordelia. Po drugiej stronie tego kamiennego labiryntu, w pokoju którego okna wychodziły na północne ogrody, bezsilny biały starzec leżał w swym ogromnym staroświeckim łożu czekając na śmierć... W przestronnym korytarzu na górze, wyściełanym dywanami i ozdobionym obrazami oraz licznymi stolikami, pełnymi przeróżnych drobiazgów - Cordelia uznała, że zapewne są to drogocenne bibeloty - czekał już na nich kapitan Negri. Rozmawiał właśnie zniżonym głosem ze stojącą obok kobietą. Cordelia poznała sławnego - czy może niesławnego - szefa cesarskiej służby bezpieczeństwa zaledwie poprzedniego dnia; po historycznej rozmowie Vorkosigana z jeszcze nie świętej pamięci Ezarem Vorbarrą. Negri był mężczyzną o twardej twarzy, twardym ciele i krągłej łysej czaszce, który służył swemu cesarzowi ciałem i duszą przez niemal czterdzieści lat, złowrogą legendą o niezgłębionych oczach. Teraz nachylił się nad jej dłonią i nazwał ją milady. Moja pani - a jednak zabrzmiało to szczerze. Kryła się w tym zwrocie nie większa ironia niż w normalnym tonie kapitana. Czujna jasnowłosa kobieta - dziewczyna? - wysoka i silnie umięśniona, ubrana w zwykłą cywilną suknię spoglądała na Cordelię z ogromnym zainteresowaniem. Vorkosigan i Negri wymienili krótkie pozdrowienia w telegraficznym stylu mężczyzn, którzy porozumiewają się od tak dawna, że zdołali wydestylować ze wszystkich grzeczności czystą esencję. - A to jest panna Droushnakov. Negri nie tyle przedstawił Cordelii swą towarzyszkę, co dokonał oficjalnej identyfikacji. - Droushnakov, czyli kto? - spytała zdesperowana Cordelia. Najwyraźniej wszyscy oprócz niej orientowali się, co się dzieje, choć Negri nie przedstawił także porucznika Koudelki; Koudelka i Droushnakov przyglądali się sobie ukradkiem. - Należę do służby Kancelarii Wewnętrznej, milady - Droushnakov złożyła jej półukłon-półdygnięcie. - A komu dokładnie służysz, oprócz kancelarii? - Księżniczce Kareen, milady. To mój oficjalny tytuł. Na liście personelu kapitana Negriego figuruję jako członek ochrony pierwszej klasy. Trudno było stwierdzić, który tytuł budził w niej większą dumę i radość. Cordelia podejrzewała, że ten drugi. - Jestem pewna, że musisz być bardzo dobra, skoro tak cię określił. Słowa te wywołały uśmiech na twarzy dziewczyny. - Dziękuję, milady. Staram się. Wszyscy podążyli w ślad za Negrim do leżącej tuż obok słonecznej, dużej komnaty. Jej liczne okna wychodziły na południe. Cordelia zaciekawiona, zastanawiała się, czy eklektyczna mieszanina sprzętów stanowi zbiór bezcennych antyków, czy może drugorzędnych rupieci. Nie potrafiła tego stwierdzić. Po drugiej stronie komnaty, na obitym żółtym jedwabiem szezlongu siedziała kobieta, obserwująca z powagą zbliżających się gości. Księżniczka wdowa Kareen była szczupłą, znużoną trzydziestolatką. Miała piękne ciemne włosy, ułożone w misterną fryzurę, natomiast jej szara suknia została skrojona z zadziwiającą prostotą. Prostotą i elegancją. Na podłodze, rozciągnięty na brzuchu, leżał ciemnowłosy chłopiec, na oko czterolatek. Mruczał coś do mechanicznego stegozaura wielkości kota, który mamrotał w odpowiedzi. Księżniczka poleciła mu wstać i wyłączyć zabawkę. Chłopiec posłusznie przycupnął obok matki, choć w dłoniach nadal ściskał skórzanego zwierzaka. Cordelia z ulgą stwierdziła, że młody książę jest ubrany odpowiednio do swego wieku w wygodny strój sportowy. Negri oficjalnym tonem przedstawił Cordelię księżniczce i księciu Gregorowi. Cordelia nie była pewna, czy powinna się ukłonić, dygnąć, czy może zasalutować. Ostatecznie skłoniła głowę jak wcześniej Droushnakov. Gregor, poważny i milczący, spojrzał na nią zalęknionym wzrokiem, toteż próbowała uśmiechnąć się w najbardziej ujmujący sposób. Vorkosigan ukląkł przed chłopcem na jedno kolano - tylko Cordelia dostrzegła, jak gwałtownie przełknął ślinę - i powiedział: - Czy wiesz kim jestem, książę Gregorze? Gregor skulił się lekko, przywierając do matki. Księżniczka skinęła głową. - Lord Aral Vorkosigan - odparł chłopiec nieśmiało. Vorkosigan przemówił łagodniejszym tonem, rozluźniając ręce i starając się przybrać pogodniejszą niż zwykle minę. - Twój dziadek poprosił mnie, abym został twoim regentem. Czy ktoś wyjaśnił ci, co to oznacza? Gregor w milczeniu potrząsnął głową. Vorkosigan spojrzał na Negriego, z dezaprobatą unosząc brwi. Kapitan nie zareagował. - Znaczy to, że będę wykonywał pracę twojego dziadka, póki nie dorośniesz na tyle, aby sam się nią zająć. Nastąpi to, gdy skończysz dwadzieścia lat. Przez następnych szesnaście lat będę opiekował się tobą i twoją matką w zastępstwie dziadka. Dopilnuję też, abyś zdobył wykształcenie, które pomoże ci dobrze rządzić. Równie dobrze, jak twój dziadek. Czy ten dzieciak w ogóle wie, co oznacza rządzenie? Cordelia zauważyła, że Vorkosigan nie powiedział “w zastępstwie twojego ojca”. Uważał, żeby w ogóle nie wspomnieć imienia księcia. Wyglądało na to, iż Serg już wkrótce zniknie z historii Barrayaru równie doszczętnie, jak wcześniej jego ciało, unicestwione w bitwie na orbicie. - Na razie - ciągnął dalej Vorkosigan - musisz się jedynie pilnie uczyć i słuchać poleceń matki. Potrafisz to zrobić? Gregor przytaknął, przełykając ślinę. - Myślę, że sobie poradzisz. - Vorkosigan odpowiedział krótkim skinieniem głowy, identycznym jak to, którym obdarzał swych oficerów sztabowych, i wstał. Ty chyba sobie też poradzisz, Aralu, pomyślała Cordelia. - Ponieważ już pan tu jest - zaczął Negri po krótkiej chwili ciszy upewniając się, że nie wejdzie Vorkosiganowi w słowo - chciałbym, aby odwiedził pan centrum dowodzenia. Pragnąłbym omówić z panem kilka raportów. Najnowsze doniesienia z Darkoi wskazują na to, że książę Vorlakai już nie żył, kiedy podpalono jego rezydencję, co rzuca nowe światło - lub raczej cień - na tę sprawę. Poza tym jest jeszcze problem odbudowy Ministerstwa Edukacji Politycznej. - Raczej demontażu - mruknął Vorkosigan. - Wszystko jedno. No i, jak zwykle, najnowsza próba sabotażu z Komarru... - Rozumiem. Chodźmy. Cordelio... - Może lady Vorkosigan zechciałaby przez jakiś czas dotrzymać mi towarzystwa? - odezwała się jak na zawołanie księżniczka Kareen. W jej głosie zabrzmiała leciutka nuta ironii. Vorkosigan posłał jej pełne wdzięczności spojrzenie. - Dziękuję, milady. Kareen pogładziła z roztargnieniem palcem swe pełne wargi. Kiedy mężczyźni opuścili komnatę, odprężyła się lekko. - Doskonale. Miałam nadzieję, że zdołamy poznać się bliżej. - jej twarz ożywiła się nieco, oczy uważnie obserwowały Cordelię. Na przyzwalający gest matki chłopiec zsunął się z szezlonga i co chwila oglądając się za siebie wrócił do przerwanej zabawy. Droushnakov zmarszczyła brwi. - Co się stało temu porucznikowi? - spytała Cordelię. - Porucznik Koudelka został trafiony z porażacza nerwowego - odparła sztywno Cordelia niepewna, czy osobliwy ton głosu dziewczyny nie oznacza przypadkiem skrywanej dezaprobaty. - Rok temu, kiedy służył u Arala na “Generale Vorkrafcie”. Tutejsza neurochirurgia najwyraźniej nie dorasta do galaktycznych standardów. Ugryzła się w język w obawie, że gospodyni uzna to za krytykę. Nie żeby księżniczka Kareen odpowiadała za wątpliwy poziom medycznej wiedzy na Barrayarze. - Ach, tak. Został ranny jeszcze przed wojną o Escobar? - W istocie można by rzec, że stanowiło to pierwszy wystrzał wojny o Escobar. Choć przypuszczam, że wy nazwalibyście go ofiarą mimo woli. - Lady Vorkosigan - czy może powinnam rzec: kapitan Naismith - była tam - wtrąciła księżniczka Kareen. - Toteż wie najlepiej. Cordelia nie potrafiła odczytać wyrazu twarzy gospodyni. Jak wiele słynnych raportów Negriego trafiło także i do jej rąk? - Cóż za okropna tragedia! Najwyraźniej kiedyś był bardzo wysportowany - zauważyła strażniczka. - Bo był - Cordelia uśmiechnęła się nieco cieplej, opuszczając nastroszone kolce. - W mojej opinii porażacze nerwowe to paskudna broń. Z roztargnieniem podrapała się w martwe i nieczułe miejsce na udzie, muśnięte zaledwie aurą pola porażacza, która na szczęście nie przeniknęła podskórnego tłuszczu i nie uszkodziła mięśnia. Powinna była wyleczyć to sobie przed wyjazdem. - Proszę usiąść, lady Vorkosigan - księżniczka poklepała miejsce obok siebie, dopiero co zwolnione przez przyszłego cesarza. - Drou, czy zechciałabyś zabrać Gregora na drugie śniadanie? Droushnakov ze zrozumieniem skinęła głową, jakby w owej prostej prośbie została zawarta dodatkowa zakodowana wiadomość. Zabrała chłopca i wyszła, prowadząc go za rękę. Obie kobiety usłyszały jeszcze echo dziecinnego głosu: - Droushie, czy mógłbym dostać kremówkę? I jedną dla Steggiego? Cordelia usiadła ostrożnie, myśląc o raportach Negriego i barrayarskiej dezinformacji, dotyczącej niedawnej inwazji na Escobar. Escobar, sąsiada i sprzymierzeńca Kolonii Beta... Broń, która zabiła księcia Serga i zniszczyła jego statek wysoko nad Escobarem, została przemycona przez barrayarską blokadę dzięki odwadze i poświęceniu niejakiej kapitan Cordelii Naismith z Betańskich Sił Ekspedycyjnych. Wszyscy o tym wiedzieli i nie musiała za nic przepraszać. Natomiast tajna historia, skrywane knowania najwyższego barrayarskiego dowództwa - to właśnie było tak... zdradzieckie, zdecydowała Cordelia. Oto najlepsze określenie. Niebezpieczne, niczym źle przechowywane odpady toksyczne. Ku zdumieniu Cordelii księżniczka Kareen nachyliła się ku niej, ujęła jej prawą rękę, uniosła ją do ust i mocno pocałowała. - Poprzysięgłam sobie - powiedziała - że ucałuję dłoń, która zabiła Gesa Vorrutyera. Dziękuję ci, dziękuję. - W jej zduszonym głosie brzmiała szczerość. Wyglądało na to, że księżniczka jest bliska łez. Na twarzy Kareen Cordelia dostrzegła głęboką, nieskrywaną wdzięczność. Po chwili gospodyni wyprostowała się, na powrót chłodna i opanowana. - Dziękuję. Niech cię Bóg błogosławi. - Och... - Cordelia roztarła pocałowane miejsce. - Cóż, ja... ten honor należy się komuś innemu, milady. Byłam obecna przy śmierci admirała Vorrutyera, jednak to nie moja ręka podcięła mu gardło. Dłonie Kareen zacisnęły się na kolanach. Jej oczy rozbłysły. - Więc jednak to lord Vorkosigan go zabił! - Nie! - usta Cordelii zbielały ze skrywanej złości. - Negri powinien był przekazać ci prawdziwy raport. To był sierżant Bothari. Ocalił mi wtedy życie. - Bothari? - Kareen wyprostowała się gwałtownie. - Potwór Bothari? Szalone narzędzie Vorrutyera? - Nie mam nic przeciwko temu, aby to mnie obwiniano, bowiem gdyby prawda przedostała się do opinii publicznej, musieliby skazać go za bunt i morderstwo. Ta wersja wydarzeń pozwoliła sierżantowi uniknąć egzekucji. Ale... ale nie powinnam przypisywać sobie jego zasług. Jeśli chcesz, przekażę mu twoje podziękowania. Nie jestem jednak pewna, czy w ogóle pamięta całe zdarzenie. Po wojnie, zanim zwolniono go z wojska, przeszedł drakońską terapię - a przynajmniej to, co u was na Barrayarze uchodzi za terapię. - Cordelia obawiała się, że jej poziom był porównywalny z neurochirurgią. - Z tego zaś co wiem, przedtem też nie był zupełnie normalny. - Nie - potwierdziła Kareen. - Z całą pewnością nie. Sądziłam, że był pionkiem Vorrutyera. - Dokonał innego wyboru. Myślę, że stanowiło to największy akt bohaterstwa, jaki kiedykolwiek widziałam. Z głębi trzęsawiska zła i szaleństwa sięgnąć ku... - Cordelia urwała, wstydząc się rzec “ku zbawieniu”. Po chwili spytała: - Czy obwiniasz admirała Vorrutyera za deprawację księcia Serga? Skoro już postanowiły wyjaśnić wszystko do końca... Nikt nie wspomina o księciu. Jeszcze niedawno postanowił, na skróty, poprzez krew, sięgnąć po koronę, a teraz po prostu... zniknął. - Ges Vorrutyer... - Kareen wyłamywała palce - znalazł w Sergu godnego siebie przyjaciela. I zdolnego ucznia, towarzysza zboczonych zabaw. Może nie wszystko było winą Vorrutyera. Nie wiem. Cordelia wyczuwała szczerość w jej słowach. Księżniczka dodała cicho: - Kiedy zaszłam w ciążę, Ezar ochraniał mnie przed Sergiem. Ostatni raz widziałam mojego męża na rok przed jego śmiercią. Może ja też nie będę już wspominać o księciu? - Ezar był potężnym protektorem. Mam nadzieję, że Aral spisze się równie dobrze. - Czy powinna wyrażać się o cesarzu w czasie przeszłym? Wszyscy inni tak robili. Kareen nagle otrząsnęła się z zamyślenia. - Herbaty, lady Vorkosigan? - spytała z uśmiechem. Dotknęła komunikatora ukrytego w cennej broszy na ramieniu i wydała rozkazy służbie. Najwyraźniej prywatna audiencja dobiegła końca. Kapitan Naismith musi przywdziać skórę lady Vorkosigan, pijącej herbatę z księżniczką. Gregor i jego strażniczka zjawili się w chwili, kiedy podano kremówki i chłopiec oczarował obie damy do tego stopnia, że zdołał uprosić je o drugie ciastko. Kareen stanowczo odmówiła mu trzeciego. Syn księcia Serga sprawiał wrażenie zupełnie normalnego chłopca, choć towarzystwo obcych wyraźnie go onieśmielało. Cordelia obserwowała go z głębokim zainteresowaniem. Macierzyństwo. Wszystkim się przytrafiało. Jak trudne się okaże? - Co pani sądzi o swym nowym domu, lady Vorkosigan? - zagadnęła uprzejmie księżniczka. Typowa rozmowa przy herbacie. Żadnego odsłaniania uczuć. Nie przy dzieciach. Cordelia zastanowiła się. - Rezydencja wiejska na południu, w Posiadłości Vorkosiganów jest po prostu cudowna. Wspaniałe jezioro. Większe niż jakikolwiek otwarty zbiornik wodny na całej Kolonii Beta. A przecież Aral traktuje je jak coś oczywistego. Wasza planeta jest niewiarygodnie piękna. Wasza planeta? Nie moja? W umyśle Cordelii słowo “dom” nadal przywoływało hasło “Kolonia Beta”. A jednak mogłaby spędzić wieki w objęciach Vorkosigana nad jeziorem. - Tutejsza stolica... cóż, jest bez wątpienia bardziej zróżnicowana, niż jakiekolwiek miasto w do... Niż na Kolonii Beta. Choć - zaśmiała się z zakłopotaniem - wszędzie widzę tylu żołnierzy. Ostatnio tak wiele zielonych mundurów otaczało mnie w obozie jenieckim. - Czy nadal w pani oczach wyglądamy na wrogów? - zapytała księżniczka. - Przestaliście być dla mnie wrogami, zanim jeszcze skończyła się wojna. Już wtedy ujrzałam w was jedynie zbiór ofiar, dotkniętych różnorodną ślepotą. - Ma pani bystry wzrok, lady Vorkosigan - księżniczka wypiła łyk herbaty, uśmiechając się do swej filiżanki. - Bywa, że w Pałacu Vorkosiganów także panuje koszarowa atmosfera. Szczególnie kiedy przebywa w nim książę Piotr - skomentowała. - Wszyscy ci słudzy w liberiach. Mam wrażenie, że dostrzegłam parę kobiet, przemykających gdzieś po kątach, ale dotąd żadnej nie udało mi się zagadnąć. Bez wątpienia to tutejsza specyfika. W betańskiej służbie sytuacja wyglądała inaczej. - Armia otwarta dla obu płci - wtrąciła Droushnakov. Czyżby w jej oczach zabłysła iskra zazdrości? - Kobiety i mężczyźni służący razem. - Pobór na podstawie testów zdolności - uzupełniła Cordelia. - Wyłącznie. Oczywiście prace wymagające większej siły fizycznej przypadają mężczyznom, ale nie ma w tym nic z tutejszej dziwnej obsesji. Stanowiska nie wiążą się ze statusem społecznym. - Szacunkiem - westchnęła Droushnakov. - Cóż, jeśli ludzie oddają swe życie w służbę społeczności, powinni cieszyć się szacunkiem - odparła spokojnie Cordelia. - Brakuje mi moich sióstr-oficerów, tak je chyba można nazwać. Mądrych, inteligentnych kobiet, techniczek, przyjaciółek, które zostały w domu. - Znów to niebezpieczne słowo, dom. - Oprócz mądrych mężczyzn, muszą tu być równie inteligentne kobiety. Czemu się ukrywają? Cordelia ugryzła się w język, bowiem nagle przyszło jej na myśl, że Kareen może błędnie potraktować tę ostatnią uwagę jako przycinek. Jeśli jednak Kareen poczuła się urażona, zachowała to dla siebie, zaś powrót Arala i Illyana uratował Cordelię przed dalszymi potencjalnymi gafami. Goście pożegnali się uprzejmie i wrócili do Pałacu Vorkosiganów. *** Tego wieczoru komandor Illyan zjawił się w pałacu, prowadząc ze sobą Droushnakov. Dziewczyna dźwigała w dłoni wielką walizkę i rozglądała się ciekawie. - Kapitan Negri wyznaczył pannę Droushnakov do ochrony regentki-małżonki - wyjaśnił krótko Illyan. Aral z aprobatą skinął głową. Później Droushnakov wręczyła Cordelii zapieczętowany liścik na grubym kremowym papierze. Unosząc brwi Cordelia złamała pieczęć. Pismo było drobne i eleganckie, podpis czytelny i pozbawiony wszelkich ozdóbek. Na pewno będzie ci odpowiadała. Pozdrowienia. Kareen. Rozdział drugi Następnego ranka Cordelia obudziwszy się ujrzała, że Vorkosigan zdążył już zniknąć. Po raz pierwszy musiała samotnie stawić czoło Barrayarowi bez wsparcia męża. Postanowiła poświęcić ten dzień zakupom - przyszło jej to do głowy, gdy poprzedniego wieczoru obserwowała Koudelkę wspinającego się mozolnie na kręcone schody. Podejrzewała, że Droushnakov będzie idealną przewodniczką w zaplanowanej przez nią wyprawie. Ubrała się i ruszyła na poszukiwania strażniczki. Jej znalezienie okazało się niezbyt trudne. Droushnakov siedziała w korytarzu tuż za drzwiami sypialni, na widok Cordelii zerwała się na równe nogi. Dziewczyna naprawdę powinna nosić mundur, stwierdziła w duchu Cordelia. Sukienka nadawała jej wysokiej postaci pozór ociężałości. Cordelia zastanawiała się, czy jako regentka-małżonka mogłaby odziać służbę w wymyśloną przez siebie liberię. Podczas śniadania zabawiała się wizjami kostiumu, który podkreślałby godną Walkirii urodę Droushnakov. - Czy wiesz, że jesteś pierwszą kobietą-strażnikiem jaką spotkałam na Barrayarze? - zauważyła, unosząc wzrok znad jajek, kawy i gotowanej na parze omaszczonej kaszy, stanowiącej żelazny element każdego śniadania. - Jak trafiłaś do tej pracy? - No cóż, nie jestem prawdziwą strażniczką, tak jak mężczyźni w liberiach... Ach, i znowu ta magia munduru. -...jednakże mój ojciec i wszyscy trzej bracia służą w wojsku. To, co robię, jest najbliższe bycia prawdziwym żołnierzem, tak jak pani. Zwariowana na punkcie armii, podobnie jak cała reszta Barrayaru. - Tak? - Kiedy byłam młodsza, trenowałam dżudo, dla rozrywki. Okazałam się jednak za wysoka jak na kobiecą grupę. Żadna z dziewcząt nie była dla mnie równym przeciwnikiem, poza tym same kata to okropne nudziarstwo. Bracia przemycali mnie ze sobą na zajęcia w grupie mężczyzn. I dalej już poszło. Jeszcze w szkole dwukrotnie zdobyłam tytuł mistrzyni Barrayaru. A potem, trzy lata temu, jeden z ludzi kapitana Negriego zwrócił się do mojego ojca, oferując mi pracę. Wtedy właśnie przeszłam szkolenie z bronią. Najwyraźniej księżniczka od lat prosiła o to, by do straży przyjąć parę kobiet, mieli jednak kłopoty ze znalezieniem kogoś, kto przeszedłby wszystkie testy. Choć - uśmiechnęła się nieśmiało - damie, która zabiła admirała Vorrutyera, nie potrzeba raczej moich nędznych usług. Cordelia ugryzła się w język. - Hm, miałam wtedy szczęście. Poza tym, w tej chwili wolałabym trzymać się z dala od wszelkich fizycznych starć. Wiesz chyba, że jestem w ciąży. - Owszem, milady. Przeczytałam o tym w jednym z... -...raportów kapitana Negriego - dokończyła Cordelia, wpadając jej w słowo. - Nigdy w to nie wątpiłam. Prawdopodobnie dowiedział się o mojej ciąży jeszcze przede mną. - Tak, milady. - Czy jako dziecko zachęcano cię do rozwijania twoich zainteresowań? - Niespecjalnie. Wszyscy uważali, że jestem dość dziwna - Droushnakov zmarszczyła czoło i Cordelia domyśliła się, że poruszyła nieprzyjemne wspomnienia. Z namysłem przyjrzała się dziewczynie. - Starsi bracia? Dziewczyna zerknęła na nią ze zdumieniem. - Owszem. - Tak przypuszczałam. - A ja bałam się Barrayaru widząc, jak traktuje swoich synów. Nic dziwnego, że mieli kłopoty ze znalezieniem kogoś, kto zdołałby przejść wszystkie testy. - Zatem odbyłaś szkolenie w posługiwaniu się bronią. Doskonale. Będziesz więc moim przewodnikiem podczas dzisiejszych zakupów. Twarz Droushnakov przybrała lekko sztuczny wyraz. - Tak, milady. Jakie stroje panią interesują? - spytała uprzejmie, nie do końca skrywając rozczarowanie, jakie wzbudziły w niej zainteresowania “prawdziwej” kobiety-żołnierza. - Gdzie można kupić porządną laskę z ukrytą szpadą? Sztuczny entuzjazm zniknął jak zdmuchnięty. - Och, znam doskonałe miejsce. Chodzą tam oficerowie z klasy Vorów oraz książęta, kupując sprzęt dla swoich ludzi. To znaczy... sama nigdy nie byłam w środku. Moja rodzina nie należy do Vorów, więc oczywiście nie wolno nam posiadać osobistej broni. Tylko sprzęt wojskowy. Ale podobno to najlepszy sklep. *** Jeden z członków straży książęcej zawiózł je na miejsce. Cordelia, odprężona, chłonęła widoki miasta, Droushnakov natomiast zachowała czujność. Jej oczy bezustannie śledziły przelewający się wokół tłum. Cordelia miała wrażenie, że niewiele ujdzie bystremu wzrokowi jej towarzyszki. Od czasu do czasu dłoń Droushnakov wędrowała ku rękojeści paralizatora, ukrytego wewnątrz jej haftowanego bolerka. Wreszcie skręcili w schludną wąską uliczkę. Po obu stronach wznosiły się stare budynki z rzeźbionymi kamiennymi frontonami. Sklep z bronią był oznaczony jedynie skromnym szyldem “Siegling”, wypisanym dyskretnymi złotymi literami. Najwyraźniej jeśli ktoś nie wiedział gdzie trafił, nie powinien tam wchodzić. Ich kierowca zaczekał na zewnątrz, podczas gdy Cordelia i Droushnakov weszły do środka. W wyściełanym grubym dywanem i obitym drewnem wnętrzu unosił się słaby zapach zbrojowni; Cordelii przywiódł on na myśl jej statek Zwiadu, znajomy element w obcym świecie. Ukradkiem przyjrzała się boazeriom, próbując oszacować ich wartość i przełożyć na betańskie dolary. Na Barrayarze drewno wydawało się niemal równie powszechne, co plastyk. Na ścianach, w eleganckich gablotach, wystawiono broń osobistą, jaką mógł mieć legalnie każdy członek klas wyższych. Oprócz paralizatorów i broni myśliwskiej Cordelia ujrzała imponujący zestaw szpad i noży; najwyraźniej surowe edykty cesarskie, znoszące pojedynki, zabraniały jedynie użycia rapierów, nie zaś ich posiadania. Sprzedawca, starszy mężczyzna o wąskich oczach i kocich ruchach, wyszedł im na spotkanie. - Co mogę dla was zrobić, moje panie? - spytał uprzejmie. Cordelia przypuszczała, że kobiety z klasy Vorów muszą czasami odwiedzać to miejsce, aby kupić prezenty dla swych krewnych płci męskiej. Jednakże sprzedawca tym samym tonem mógł rzec “co mogę dla was zrobić, moje dzieci?”. Lekceważenie wyrażone samą mową ciała? Daj spokój. - Szukam laski z ostrzem dla mężczyzny około metra dziewięćdziesiąt dwa wzrostu. Powinna być mniej więcej tej długości - dodała, przypominając sobie długość rąk i nóg Koudelki. Wskazała na wysokość biodra. - Prawdopodobnie uruchamiana sprężyną. - Tak jest, proszę pani. - Sprzedawca zniknął i po chwili wrócił z kawałkiem misternie rzeźbionego jasnego drewna. - Wygląda... Sama nie wiem. - Fircykowato? Jak to działa? Sprzedawca zademonstrował ukrytą sprężynę. Drewniana osłona odpadła, ukazując długie cienkie ostrze. Cordelia wyciągnęła rękę i mężczyzna z pewnym wahaniem podał jej broń. Kilka razy poruszyła szpadą, obejrzała ją uważnie, po czym oddała swej towarzyszce. - Co o tym sądzisz? Droushnakov najpierw uśmiechnęła się, potem jednak z powątpiewaniem zmarszczyła brwi. - Nie jest zbyt dobrze wyważona. - Zerknęła niepewnie na sprzedawcę. - Pamiętaj, pracujesz dla mnie, nie dla niego - wtrąciła Cordelia dostrzegając w tym przejaw działania mechanizmów klasowych. - Uważam, że to nie najlepsze ostrze. - Wręcz przeciwnie, to wspaniała darkoińska robota, proszę pani - zaprotestował chłodno sprzedawca. Cordelia z uśmiechem odebrała broń strażniczce. - Sprawdźmy twoją hipotezę. Nagle uniosła szpadę w gwałtownym salucie i ostro zaatakowała ścianę. Ostrze uwięzło w drewnie i Cordelia oparła się na nim całym ciężarem. Brzeszczot pękł. Z wdzięcznym uśmiechem oddała sprzedawcy kawałki. - Jakim cudem utrzymujecie się w branży, jeśli wasi klienci nie dożywają następnych zakupów? “Siegling” z pewnością nie zyskał sobie reputacji sprzedając podobne zabawki. Przynieś mi coś godnego żołnierza, nie ozdóbkę dla alfonsa. - Proszę pani - powiedział sztywno sprzedawca. - Muszę nalegać, aby pokryła pani koszty uszkodzonego towaru. Cordelia odparła rozdrażniona: - Doskonale. Poślij rachunek mojemu mężowi, admirałowi Aralowi Vorkosiganowi, zamieszkałemu w Pałacu Vorkosiganów. A skoro już przy tym jesteśmy, możesz mu również wyjaśnić, dlaczego usiłowałeś wcisnąć podobny śmieć jego żonie - bosmanie. To ostatnie było jedynie domysłem, jednakże zdziwienie malujące się w oczach mężczyzny powiedziało jej, że słusznie oceniła jego wiek i chód. Sprzedawca ukłonił się głęboko. - Stokrotnie przepraszam, milady. Myślę, że mam coś odpowiedniego, jeśli milady zechce zaczekać. Ponownie zniknął i Cordelia westchnęła. - Kupowanie z automatów jest zdecydowanie łatwiejsze. Przynajmniej jednak odwołanie do Mitycznych Władz Wyższych działa tu równie dobrze, jak w domu. Następna laska zrobiona była z prostego ciemnego drewna i wypolerowana gładko jak atłas. Sprzedawca podał ją z kolejnym ukłonem. - Trzeba nacisnąć tutaj, milady. Laska była znacznie cięższa niż poprzednia. Drewniana powłoka odskoczyła gwałtownie, uderzając w ścianę po drugiej stronie pomieszczenia. Już samo to mogło stanowić niezłą broń. Cordelia ponownie powiodła wzrokiem wzdłuż ostrza. Dziwny delikatny wzór wygrawerowany na klindze zamigotał lekko. Raz jeszcze zasalutowała ścianie, kątem oka spoglądając na sprzedawcę. - Czy straty są wliczone do twojej pensji? - Proszę, milady. - W jego oczach zabłysła satysfakcja. - Tego nie zdoła pani złamać. Cordelia poddała szpadę tej samej próbie, co poprzednią. Tym razem ostrze zagłębiło się znacznie dalej, zaś napierając na nie całym ciężarem zdołała tylko lekko wygiąć klingę. Nawet wtedy czuła jednak, że daleko jej jeszcze do punktu krytycznego. Podała broń Droushnakov, która obejrzała ją czule. - Ta jest piękna, milady. Godna. - Z pewnością częściej będzie służyła jako laska, niż jako szpada. Mimo wszystko, istotnie powinna być godna. Weźmiemy ją. Kiedy sprzedawca pakował jej zakup, Cordelia przystanęła przed gablotą pełną inkrustowanych emalią paralizatorów. - Myśli pani o jednym dla siebie, milady? - spytała Droushnakov. - Chyba nie. Barrayar ma już wystarczająco wielu żołnierzy. Nie musi importować ich z Kolonii Beta. Nie przybyłam tu po to, by oddawać się wojaczce. Widzisz coś, co by cię interesowało? Droushnakov powiodła wokół tęsknym wzrokiem i potrząsnęła głową. Jej dłoń ponownie powędrowała ku bolerku. - Sprzęt kapitana Negriego jest bezkonkurencyjny. Nawet “Siegling” nie ma na składzie nic lepszego. Wyłącznie ładniejsze. *** Tego wieczoru do obiadu zasiedli bardzo późno. Przy stole było ich troje: Vorkosigan, Cordelia i porucznik Koudelka. Nowy osobisty sekretarz Arala sprawiał wrażenie nieco zmęczonego. - Co robiliście przez cały dzień? - spytała Cordelia. - Głównie przeganialiśmy ludzi z kąta w kąt - odparł Vorkosigan. - Premier Vortala przecenił nieco gotowość kilku członków do głosowania zgodnie z naszym życzeniem, toteż pracowaliśmy nad nimi kolejno za zamkniętymi drzwiami. To, co zobaczysz jutro w komnatach Rady, nie będzie barrayarską polityką, a jedynie efektem jej działania. Jak się dziś bawiłaś? - Świetnie. Byłam na zakupach. Zobacz, co kupiłam. - Wyciągnęła laskę. - Żebyś nie zamęczył Kou na śmierć. Koudelka podziękował uprzejmie z wdzięczną miną, która pokrywała rozdrażnienie. Wyraz jego twarzy zmienił się jednak gwałtownie, gdy porucznik ujął w dłoń laskę i niemal ją upuścił, zdumiony jej ciężarem. - Hej! To nie jest... - Naciskasz rękojeść w tym miejscu. Tylko nie celuj... Łup! -...w okno. Na szczęście drewniana osłona uderzyła we framugę i odbiła się z trzaskiem. Kou i Aral podskoczyli gwałtownie. Oczy Koudelki rozbłysły, kiedy uważnie oglądał ostrze, podczas gdy Cordelia podniosła z ziemi osłonę. - Och, milady! - Nagle jego twarz posmutniała. Schował szpadę i oddał ją z żalem. - Przypuszczam, że nie wiedziała pani o tym. Nie jestem Vorem. Nie wolno mi posiadać prywatnego miecza. - Och - westchnęła Cordelia. Vorkosigan uniósł brwi. - Czy mógłbym to zobaczyć, Cordelio? - Dokładnie obejrzał jej zakup, ostrożnie zsuwając osłonę. - Hm, zgaduję, że to ja za nią zapłaciłem. - No cóż, zapłacisz, kiedy przyjdzie rachunek. Choć według mnie nie powinieneś uwzględniać szpady, którą złamałam. Wygląda jednak na to, że równie dobrze mogę oddać tę laskę do sklepu. - Rozumiem - uśmiechnął się lekko. - Poruczniku, jako twój dowódca i wasal secundus po Ezarze Vorbarrze, niniejszym oficjalnie przekazuję ci tę oto moją broń, abyś używał jej w służbie cesarza, oby żył jak najdłużej. - Nieunikniona ironia zawarta w tych oficjalnych słowach sprawiła, że usta Vorkosigana zacisnęły się mocno. Po chwili jednak otrząsnął się i oddał laskę Koudelce, który ponownie się rozpromienił. - Dziękuję panu! Cordelia pokręciła głową. - Chyba nigdy nie zrozumiem tego miejsca. - Poproszę Kou, żeby znalazł ci jakąś oficjalną historię. Ale nie dzisiaj. Ledwie starczy mu czasu, aby uporządkować notatki. Wieczorem ma się tu zjawić Vortala z jeszcze paroma zbłąkanymi duszami. Idź do biblioteki księcia, mojego ojca, Kou; spotkamy się tam później. Obiad dobiegł końca. Koudelka wycofał się do biblioteki, natomiast Vorkosigan i Cordelia przeszli do sąsiadującego z nią salonu, aby nieco poczytać przed wieczornym spotkaniem. Vorkosigan miał ze sobą kilkanaście raportów, z którymi zapoznał się pobieżnie za pomocą ręcznej przeglądarki. Cordelia dzieliła swój czas pomiędzy sączące się ze słuchawki słówka i zwroty w barrayarskim a jeszcze bardziej onieśmielający dysk, dotyczący opieki nad dziećmi. Ciszę od czasu do czasu przerywało mruknięcie Vorkosigana, który raczej do siebie niż do żony, mówił: “Aha! A to sukinsyn! A zatem o to mu chodziło!”, albo “Do diabła! Ten wynik wygląda dość dziwnie. Muszę go sprawdzić”, czy też ze strony Cordelii: “O jej, ciekawe czy wszystkie dzieci to robią?”, oraz okazjonalne “łup!” przenikające przez ścianę z biblioteki. Po każdym z trzasków oboje spoglądali na siebie i wybuchali śmiechem. - Boże - powiedziała Cordelia po trzecim czy czwartym wstrząsie. - Mam nadzieje, że nie odwiodłam go zanadto od jego obowiązków. - Da sobie radę, kiedy już oswoi się z sytuacją. Osobisty sekretarz Vorbarry uczy go właściwej organizacji pracy. Kiedy Kou zapozna się z protokołem pogrzebowym, będzie gotowy podjąć się wszystkiego. A tak przy okazji, ta laska to genialny pomysł. Dziękuję. - Zauważyłam, że jest dość przewrażliwiony na punkcie swego kalectwa. Uznałam, że to pomoże nieco załagodzić jego ból. - Chodzi o nasze społeczeństwo. Mamy tendencję do dość... brutalnego traktowania wszystkich, którzy nie potrafią dotrzymać kroku innym. - Rozumiem. Dziwne, ale teraz, kiedy o tym wspomniałeś, uświadomiłam sobie, że ani razu nie dostrzegłam na ulicy ułomnego. Widywałam ich jedynie w szpitalu. Żadnych foteli powietrznych ani pustych twarzy dzieci, drepczących za rodzicami... - I nie zobaczysz. - Vorkosigan popatrzył na nią ponuro. - Wszystkie wykrywalne problemy są eliminowane przed urodzeniem. - My też to robimy, choć zazwyczaj jeszcze przed poczęciem. - A także w chwili urodzenia. I po nim, zwłaszcza na prowincji. - Och. - Co do okaleczonych dorosłych... - Wielkie nieba, chyba nie stosujecie eutanazji? - Twój podporucznik Dubauer nie miałby u nas żadnych szans. Dubauer został trafiony w głowę z porażacza nerwowego i przeżył. W pewnym sensie. - A jeśli chodzi o rannych, takich jak Koudelka czy w jeszcze gorszym stanie... ciąży na nich ogromny społeczny stygmat. Przyjrzyj się kiedyś, jak zachowuje się w większej grupie, nie w gronie przyjaciół. To nie przypadek, że wśród żołnierzy zwolnionych ze służby ze względów zdrowotnych notuje się wysoką liczbę samobójstw. - Okropieństwo. - Kiedyś traktowałem to jako coś oczywistego. Teraz... Już nie. Ale dla wielu to wciąż naturalne. - A co z problemami takimi jak u Bothariego? - To zależy. Bothari był użytecznym szaleńcem, natomiast nieużyteczni... - urwał, wpatrując się w czubki swych butów. Cordelia poczuła nagły chłód. - Często wydaje mi się, że zaczynam przywykać do tego miejsca. I nagle natykam się na coś takiego. - Minęło dopiero osiemdziesiąt lat od czasu, gdy Barrayar ponownie nawiązał kontakt z szerszą cywilizacją galaktyczną. W Okresie Izolacji utraciliśmy nie tylko technologię. Tę zresztą przyswoiliśmy sobie z powrotem bardzo szybko. Ubraliśmy się w nią niczym w pożyczony płaszcz. Jednak pod spodem wciąż jeszcze jesteśmy nadzy. Po czterdziestu czterech latach zaczynam dopiero dostrzegać, jak bardzo. Później pojawił się książę Vortala wraz ze swymi “zbłąkanymi duszami” i Vorkosigan zniknął w bibliotece. Wieczorem do pałacu przybył też książę Piotr Vorkosigan, ojciec Arala. Porzucił swój okręg, aby uczestniczyć w głosowaniu. - Cóż, możemy przynajmniej liczyć jutro na jeden głos - zażartowała Cordelia, pomagając teściowi zdjąć kurtkę. Oboje stali w wykładanym kamiennymi płytami przedsionku. - Ha. Będzie miał szczęście, jeśli go dostanie. Przez ostatnich kilka lat wytrzasnął skądś sporo radykalnych pomysłów. Gdybym nie był jego ojcem, mógłby pożegnać się z moim głosem. - Jednak pomarszczona twarz Piotra promieniała dumą. Cordelię zdumiał ów zwięzły opis politycznych poglądów Arala Vorkosigana. - Przyznaję, że nigdy nie uważałam go za rewolucjonistę. Wygląda na to, że określenie “radykalny” jest bardziej pojemne, niż sądziłam. - On sam bynajmniej nie uważa się za radykała. Sądzi, że można zatrzymać się w połowie drogi. Myślę, że za kilka lat odkryje, iż zamiast zwykłego rumaka dosiadł tygrysa. - Książę ponuro potrząsnął głową. - Dajmy mu jednak spokój, moja droga. Usiądź i powiedz, czy dobrze się czujesz. Wyglądasz świetnie - czy wszystko w porządku? Stary książę przejawiał ogromne zainteresowanie rozwojem swojego wnuka. Cordelia odkryła wkrótce, że ciąża podniosła jej status w oczach teścia. Z ledwie tolerowanego kaprysu Arala stała się kimś niebezpiecznie graniczącym z istotą półboską. Książę wręcz zasypywał ją dowodami uczucia. Nie mogła się temu oprzeć i nigdy się z niego nie śmiała, choć nie miała wobec niego żadnych złudzeń. Reakcja księcia na wieść o jej ciąży okazała się zgodna z wizją nakreśloną przez Arala w dniu, kiedy przyniosła do domu oficjalną lekarską diagnozę. Tego letniego popołudnia po powrocie do Posiadłości Vorkosiganów ruszyła na poszukiwanie męża. Znalazła go na przystani. Krzątał się przy swej łodzi, drepcząc wokół w przemoczonych butach; właśnie rozłożył żagle, aby wysuszyć je na słońcu. Natychmiast uniósł wzrok ku jej uśmiechniętej twarzy, nie potrafiąc ukryć zdenerwowania. - I co? - zakołysał się lekko na piętach. - Cóż - usiłowała przyjąć smutną i zawiedzioną minę, aby się z nim podroczyć, jednakże nie zdołała powstrzymać szerokiego uśmiechu. - Twój lekarz twierdzi, że to chłopak. - Och. Z jego ust wydarło się długie donośne westchnienie. Bez słowa porwał ją w ramiona i okręcił wokół siebie. - Aralu! Au! Tylko mnie nie upuść! Nie był wyższy od niej, choć nieco, hm, tęższy. - Nigdy. Łagodnie postawił ją na ziemi. - Mój ojciec wpadnie w ekstazę. - Sam też sprawiasz wrażenie zadowolonego. - Nic jeszcze nie widziałaś. Poczekaj, aż zobaczysz staroświeckiego barrayarskiego ojca rodziny wpadającego w trans na wieść o powiększeniu drzewa genealogicznego. Biedak od lat święcie wierzył, że na mnie zakończy się nasz ród. - Czy wybaczy mi moje pozaświatowe plebejskie pochodzenie? - Nie chciałbym cię obrazić, ale przypuszczam, że w tej chwili nie przejąłby się nawet, gdyby moja żona należała do innego gatunku, byle tylko była płodna. Myślisz, że przesadzam? - Dodał słysząc jej śmiech. - Przekonasz się. - Pewnie jest jeszcze za wcześnie na to, by myśleć o imionach? - Nie ma co myśleć. Zwyczaj nakazuje, aby pierworodny syn został nazwany po obu dziadkach. Pierwsze imię po dziadku ze strony ojca, drugie ze strony matki. - Ach, to dlatego lektura waszej historii jest tak myląca. Zawsze musiałam dopisywać daty obok tych wszystkich podwójnych imion, żeby się nie pogubić. Piotr Miles. Hm, chyba zdołam do tego przywyknąć. Myślałam jednak... - Może następnym razem? - O, co za ambicja. Wdali się w krótkie zapasy. Cordelia już wcześniej zdołała dokonać niezwykle pożytecznego odkrycia, że w pewnych momentach Vorkosigan ma większe łaskotki, niż ona. Zemściła się na nim solidnie, aż w końcu oboje wylądowali na trawie, zmęczeni śmiechem. - Trudno to nazwać dystyngowanym zachowaniem - poskarżył się Aral, gdy wreszcie go puściła. - Boisz się, że zszokuję wędkarzy Negriego? - Gwarantuję ci, że niełatwo nimi wstrząsnąć. Cordelia pomachała ręką w stronę odległego poduszkowca, którego pasażer całkowicie zignorował jej gest. Z początku złościła się na myśl, że Aral pozostaje pod stałą obserwacją cesarskiej służby bezpieczeństwa, w końcu jednak przywykła do tej myśli. Uznała, że to cena, jaką płaci za swe zaangażowanie w tajnych manewrach politycznych wojny o Escobar i kara za głoszone publicznie, nie najlepiej widziane, opinie. - Zaczynam rozumieć, dlaczego kiedyś twoim hobby stało się podpuszczanie ochrony. Może powinniśmy zaprosić ich na obiad, czy coś w tym stylu? Do tej pory znają mnie już tak dobrze, że sama też chciałabym ich poznać. - Czy ludzie Negriego zarejestrowali przeprowadzoną przed chwilą rozmowę? Czy zainstalowali podsłuch w ich sypialni? W łazience? Aral uśmiechnął się szeroko. - Nie wolno by im było przyjąć podobnego zaproszenia. Nie piją ani nie jadają niczego poza tym, co przygotują sami. - Na niebiosa, co za paranoja. Czy to naprawdę konieczne? - Czasami. Wybrali niebezpieczny zawód. Nie zazdroszczę im. - Myślę, że tkwienie tu i obserwowanie twojej osoby to całkiem przyjemne wakacje. Zapewne wspaniale się opalą. - Tkwienie w miejscu stanowi najtrudniejszą część ich pracy. Mogą tak czekać przez rok, po czym nagle, na pięć minut wkroczyć do akcji, która zaważy na ich życiu bądź śmierci. Jednak przez cały ten rok muszą być gotowi na owe pięć minut. Paskudne napięcie. Osobiście wolę atak niż obronę. - Nadal nie rozumiem, czemu ktoś miałby cię niepokoić? Jesteś przecież oficerem w stanie spoczynku, żyjącym na wsi. Muszą istnieć setki podobnych tobie ludzi. Nawet Vorów najwyższych rodów. - Hm. - Vorkosigan uniósł wzrok ku łodzi, nie odpowiadając na jej pytanie. Po chwili zerwał się na nogi. - Chodź, przekażmy ojcu radosne wieści. Cóż, teraz już rozumiała. Książę Piotr ujął ją pod ramię i zawlókł do jadalni, gdzie pomiędzy kęsami spóźnionej kolacji dopytywał się o najnowsze wyniki badań i podsuwał jej przywiezione ze wsi ogrodowe smakołyki. Posłusznie zjadła kilka winogron. Gdy po kolacji oboje przeszli do holu, usłyszała nagle dobiegające z biblioteki podniesione głosy. Nie zdołała odróżnić poszczególnych słów, jednakże brzmiały one ostro, gniewnie. Przystanęła zaniepokojona. Po chwili rozmowa - kłótnia? - urwała się, drzwi biblioteki otworzyły się gwałtownie i wypadł stamtąd mężczyzna. Cordelia dostrzegła siedzących w środku Arala i księcia Vortalę. Twarz Arala stężała w gniewie, jego oczy płonęły. Vortala, skurczony ze starości mężczyzna o łysiejącej, obrzeżonej wianuszkiem białych włosów głowie pokrytej plamami wątrobowymi, był czerwony ze złości. Mężczyzna szorstkim gestem wezwał oczekującego w korytarzu służącego w liberii, który ruszył za nim z obojętną miną. Cordelia oceniła, że gość ma jakieś czterdzieści lat. Ciemnowłosy mężczyzna ubrany był w kosztowny strój, typowy dla wyższej klasy. Jego twarz z profilu przypominała nieco półksiężyc, dzięki wypukłemu czołu i silnej szczęce, której nie potrafił zrównoważyć nos oraz bujny wąs. Nie był brzydki ani przystojny; w innych okolicznościach można by go nazwać człowiekiem o zdecydowanych rysach, w tej chwili jednak jego oblicze wykrzywiał gniewny grymas. Natknąwszy się na księcia Piotra przystanął, pozdrawiając go niemal niedostrzegalnym skinieniem głowy. - Vorkosigan - rzucił ponuro. Sztywny półukłon zastąpił niechętne “dobry wieczór”. W odpowiedzi stary książę przechylił głowę, unosząc brwi. - Vordarian. - W jego głosie wyczuwało się pytanie. Usta Vordariana zbielały z gniewu, jego dłonie zaciskały się, naśladując rytm poruszeń szczęki. - Zapamiętaj moje słowa - zagrzmiał. - Ty, ja i wszyscy godni szacunku ludzie na Barrayarze pożałują jeszcze tego, co się jutro zdarzy. Piotr ściągnął wargi, jego otoczone zmarszczkami oczy spoglądały czujnie na przybysza. - Mój syn nie zdradzi swojej klasy, Vordarianie. - Oszukujesz sam siebie. Spojrzenie gościa omiotło Cordelię. Nie zatrzymało się na niej dość długo, by można je było uznać za obraźliwe, jednakże wyczuła w nim przejmujący, odstręczający chłód. Nieznajomy z najwyższym trudem zdobył się na pożegnalny ukłon, zawrócił i wyszedł frontowymi drzwiami. Sługa postępował za nim niczym cień. Aral z Vortalą wyłonili się z biblioteki. Aral przeszedł do przedsionka i stanął w drzwiach, spoglądając w ciemność przez płytę kryształowego szkła. Vortala uspokajającym gestem położył mu dłoń na ramieniu. - Daj spokój - rzekł. - Przeżyjemy bez jego głosu. - Nie zamierzam gonić za nim po ulicy - warknął Aral. - Mimo wszystko następnym razem zachowaj swój dowcip dla ludzi, którzy mają dość rozumu, aby go docenić, dobrze? - Kim był ten drażliwy gość? - spytała lekko Cordelia, usiłując rozładować atmosferę. - Książę Vidal Vordarian. - Aral obrócił się do niej i zmusił do uśmiechu. - Komodor Vordarian. Kiedy byłem członkiem Sztabu Generalnego, od czasu do czasu współpracowaliśmy ze sobą. Obecnie jest przywódcą drugiego pod względem konserwatyzmu stronnictwa na Barrayarze. Nie szaleńców pragnących powrotu do Okresu Izolacji, ale, nazwijmy to, ludzi szczerze wierzących, że każda zmiana stanowi zmianę na gorsze. - Zerknął ukradkiem na księcia Piotra. - Jego imię pojawiało się często podczas spekulacji kto zostanie regentem - zauważył Vortala. - Obawiam się, że liczył na objęcie tego stanowiska. Poczynił wiele starań, aby wkraść się w łaski Kareen. - Powinien był raczej próbować zjednać sobie Ezara - zauważył sucho Aral. - Cóż, może przez noc nieco otrzeźwieje. Spróbuj pomówić z nim rano, Vortalo - tym razem nieco oględniej. - Ukojenie ego Vordariana może okazać się trudnym zadaniem - mruknął Vortala. - Cholernie dużo czasu spędza na studiowaniu drzewa genealogicznego swego rodu. Aral przytaknął, krzywiąc się znacząco. - Nie on jeden - Sądząc z jego słów, nikt inny nie może się z nim równać - warknął Vortala. Rozdział trzeci Następnego dnia Cordelia udała się na sesję połączonych Rad pod eskortą kapitana lorda Padmy Xava Vorpatrila. Okazało się, że Vorpatril jest nie tylko zaufanym współpracownikiem jej męża, ale także jego kuzynem, synem młodszej siostry dawno już nieżyjącej matki Arala. Lord Vorpatril był pierwszym bliskim krewnym Arala, jakiego poznała - oczywiście oprócz księcia Piotra. Z początku Cordelia obawiała się, iż rodzina męża unika jej, wkrótce jednak odkryła, jak niewielu jej członków pozostało przy życiu. Z najmłodszej generacji przeżyli tylko Aral i Vorpatril, poprzednie pokolenie reprezentował samotny książę Piotr. Vorpatril był potężnym wesołym mężczyzną, na oko mniej więcej trzydziestopięcioletnim. Na tę okazję przywdział elegancki zielony mundur. Kiedyś służył jako młodszy oficer na pierwszym statku Vorkosigana, jeszcze przed zwycięską wojną o Komarr, zakończoną polityczną katastrofą. Cordelia usiadła między Vorpatrilem a Droushnakov na galerii oddzielonej misternie rzeźbioną poręczą od rozciągającej się na dole komnaty Rady. Samo pomieszczenie było zdumiewająco proste, ozdobione jedynie ciężką drewnianą boazerią, która w betańskich oczach Cordelii wydawała się niewiarygodnym luksusem. Wypełniały je ustawione w krąg drewniane ławki i pulpity. Poranne światło wpadało do środka przez wysokie, wyglądające na wschód witrażowe okna. Same obrady odbywały się ściśle wedle odwiecznego rytuału. Ministrowie mieli na sobie archaiczne czarno-fioletowe szaty; ich szyje zdobiły złote łańcuchy - oznaki urzędów. Zdawali się bardzo nieliczni, przytłoczeni obecnością niemal sześćdziesięciu książąt ze wszystkich okręgów, olśniewających w szkarłacie i srebrze. Kilkunastu mężczyzn, dość młodych, by pozostawać jeszcze w służbie czynnej, wyróżniało się czerwono-niebieskimi paradnymi mundurami. Cordelia pomyślała, że Vorkosigan miał rację określając je jako krzykliwe, lecz we wspaniałym otoczeniu tej staroświeckiej komnaty wydawały się jak najbardziej na miejscu. Uznała też, że Vorkosigan wygląda całkiem dobrze w swoim mundurze. Książę Gregor i jego matka siedzieli na podwyższeniu. Księżniczka wybrała na tę okazję czarną suknię ozdobioną srebrnym haftem, z wysokim kołnierzem i długimi rękawami. Jej ciemnowłosy syn w czerwono-niebieskim mundurze przypominał psotnego chochlika. Cordelia pomyślała, że zważywszy okoliczności nawet nie wiercił się przesadnie. Cesarz także był obecny na tej sesji - nie ciałem wprawdzie, lecz za pomocą przekazu ze swej rezydencji. Holowid ukazywał Ezara siedzącego i w mundurze. Cordelia bała się oceniać, ile musiało go to kosztować. Rurki i czujniki przeszywające jego ciało zniknęły - przynajmniej na czas relacji. Jego twarz była biała jak papier, skóra niemal przezroczysta, zupełnie jakby dosłownie znikał ze sceny, na której tak długo grał pierwsze skrzypce. Galerię wypełniały żony, członkowie świt i strażnicy. Kobiety miały na sobie eleganckie stroje i mnóstwo biżuterii. Cordelia przyglądała się im z zainteresowaniem. Po chwili jednak wróciła do wyciągania z Vorpatrila informacji. - Czy mianowanie Arala regentem stanowiło dla ciebie niespodziankę? - spytała. - Nie do końca. Spora część ludzi potraktowała poważnie jego rezygnację i przejście w stan spoczynku po klęsce na Escobarze, ale ja nigdy tak nie sądziłem. - Zdawało mi się, że całkiem serio wycofał się ze służby. - Nie wątpię. Pierwszą osobą, którą Aral oszukuje swą pozą niezłomnego żołnierza, jest on sam. Myślę, że zawsze pragnął być kimś takim. Jak jego ojciec. - Hm. Owszem. Dostrzegłam, że w rozmowie zawsze powraca do polityki. I to w najdziwniejszych okolicznościach. Na przykład w środku oświadczyn. Vorpatril roześmiał się. - Wyobrażam sobie. W młodości był prawdziwym konserwatystą. Jeśli chciałaś wiedzieć, co Aral sądzi o czymkolwiek, wystarczyło jedynie zapytać o zdanie księcia Piotra i pomnożyć to przez dwa. Kiedy jednak zacząłem służyć na jego statku, zaszła w nim pewna zmiana. Oczywiście jeśli umiało się pociągnąć go za język... W jego oczach rozbłysła psotna iskierka. - W jaki sposób to robiliście? - spytała Cordelia, głęboko zainteresowana. - Sądziłam, że oficerom nie wolno prowadzić dyskusji politycznych. Vorpatril prychnął. - Równie dobrze mogliby zabronić oddychania. Ów zakaz rzadko bywa egzekwowany, jednakże Aral sumiennie go przestrzegał. Chyba że zabraliśmy go z Rulfem Vorhalasem na miasto i zmusiliśmy, żeby się odprężył. - Aral? Odprężył? - Tak. Aral słynął ze swego picia... - Wydawało mi się, że nie idzie mu to najlepiej. Ma okropnie słabą głowę. - Z tego właśnie słynął. Rzadko pił. Choć po śmierci pierwszej żony przeszedł okres załamania, kiedy bardzo zbliżyli się z Gesem Vorrutyerem... hm... - jego oczy uciekły w bok i Vorpatril szybko zmienił temat. - W każdym razie, kiedy zanadto się odprężył, sytuacja stawała się niebezpieczna, ponieważ wówczas wpadał w depresję i zaczynał się rozwodzić nad najnowszymi przejawami niesprawiedliwości i niekompetencji, które akurat wzbudziły jego gniew. Boże, jak on potrafił mówić. Mniej więcej około piątego drinka - tuż przedtem, nim w końcu osuwał się pod stół - zaczynał wygłaszać ody na cześć rewolucji. Zawsze podejrzewałem, że kiedyś zostanie politykiem. Roześmiał się i spojrzał z dziwną czułością na przysadzistą postać w czerwono-niebieskim mundurze, siedzącą wśród książąt po przeciwnej stronie komnaty. Głosowanie połączonych Rad, potwierdzające nominację Vorkosigana, wydało się Cordelii nader osobliwe. Nie wyobrażała sobie dotąd, by siedemdziesięciu pięciu Barrayarczyków potrafiło zgodzić się nawet co do tego, po której stronie świata wschodzi słońce, jednakże głosujący niemal jednomyślnie poparli wybór cesarza Ezara. Wyjątek stanowiło pięciu zdecydowanych mężczyzn, którzy wstrzymali się od głosu. Czterech oznajmiło to donośnie, a jeden tak słabo, że przewodniczący obradom lord strażnik musiał poprosić go o powtórzenie. Cordelia zauważyła, że nawet książę Vordarian głosował za - może więc Vortala zdołał rano zażegnać wieczorny spór. Niezależnie od wszystkiego głosowanie wydało jej się pomyślnym znakiem, dobrym początkiem nowej pracy Vorkosigana. Powiedziała to zresztą lordowi Vorpatrilowi. - Cóż, owszem, milady - odparł Vorpatril, posyłając jej krzywy uśmieszek. - Cesarz Ezar dał im jasno do zrozumienia, że życzy sobie jednomyślności. Ton jego głosu sugerował, że znów przeoczyła najważniejsze. - Chcesz powiedzieć, że spora część tych ludzi wolałaby głosować przeciw? - W tych okolicznościach byłoby to co najmniej nieroztropne. - Zatem ci, którzy wstrzymali się od głosu, muszą wyróżniać się prawdziwą odwagą. - Z nowym zainteresowaniem przyjrzała się niewielkiej grupce. - Są w porządku - rzucił Vorpatril. - Co masz na myśli? Z pewnością stanowią trzon opozycji. - Owszem. Ale otwartej opozycji. Nikt knujący zdradę nie demonstrowałby publicznie swojego sprzeciwu. Ludzie, których musi wystrzegać się Aral, znajdują się pośród tłumu jego popleczników. - Którzy to są? - zatroskana Cordelia zmarszczyła czoło. - Kto wie? - Lord Vorpatril wzruszył ramionami, po czym odpowiedział na swe własne pytanie. - Zapewne Negri. Otaczał ich pierścień pustych krzeseł. Cordelia nie była pewna, czy ma to związek z bezpieczeństwem, czy też stanowi wyraz szacunku. Okazało się, że to drugie, bowiem dwóch spóźnionych widzów - mężczyzna w zielonym mundurze komandora i młodzieniec w bogatym cywilnym stroju - z przepraszającym ukłonem zajęło miejsca przed nimi. Cordelia pomyślała, że wyglądają jak bracia; jej domysł potwierdził się wkrótce, kiedy młodszy mężczyzna powiedział: - Spójrz, tam jest ojciec. Trzy ławki za starym Vortalą. Który to nowy regent? - Ten gość z krzywymi nogami w czerwono-niebieskim mundurze, siedzący po prawej ręce Vortali. Za plecami młodzieńców Cordelia i Vorpatril wymienili znaczące spojrzenia. Cordelia uniosła palec do ust. Jej towarzysz uśmiechnął się i wzruszył ramionami. - Co mówią o nim w służbie? - Zależy kogo zapytasz - odparł komandor. - Sardi uważa, że to genialny strateg i zachwyca się jego raportami. Służył chyba wszędzie. Jego imię można znaleźć w relacjach z każdej, nawet najdrobniejszej potyczki, jaka odbyła się w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat. Wuj Rulf miał o nim niezwykle pochlebne zdanie. Z drugiej strony, Niels, który walczył na Escobarze, twierdzi, że to najzimniejszy sukinsyn, jakiego kiedykolwiek spotkał. - Słyszałem, że cieszy się reputacją skrywanego postępowca. - Nie ma w tym nic skrywanego. Część starszych oficerów z klasy Vorów śmiertelnie się go boi. Próbował przekonać ojca, aby głosował nad przygotowanym przez niego i Vortalę prawem podatkowym. - Co za nudziarstwo. - Chodzi o imperialny podatek spadkowy. - Au! Cóż, jemu on nie zaszkodzi. Vorkosiganowie są biedni jak myszy kościelne. Niech Komarr zapłaci. Po to go w końcu podbiliśmy, prawda? - Niezupełnie, mój bracie ignorancie. Czy którykolwiek z naszych miejskich błaznów poznał już jego betańską połowicę? - Salonowych bywalców, mój panie - poprawił brat. - Nie mylić z wojskowymi brudasami. - To raczej niemożliwe. Nie, mówię poważnie. Słyszałem różne pogłoski na temat jej samej, Vorkosigana i Vorrutyera. Większość z nich sobie przeczy. Sądziłem, że matka może coś o tym wiedzieć. - Jak na kogoś, kto ma podobno trzy metry wzrostu i pożera na śniadanie krążowniki, nie rzuca się w oczy. Prawie nikt jej nie widział. Może jest brzydka. - Zatem dobrana z nich para. Vorkosigana trudno nazwać pięknym mężczyzną. Cordelia, szczerze rozbawiona, przesłoniła dłonią usta, aby ukryć uśmiech. Nagle komandor rzekł: - Nie wiem, kim jest ten trójnogi paralityk, który łazi w ślad za nim. Myślisz, że to jeden z jego ludzi? - Mógłby chyba dobierać sobie lepszych współpracowników. Co za dziwoląg. Z pewnością Vorkosigan jako regent może przebierać w najlepszych żołnierzach. Poczuła się, jakby ktoś wymierzył jej ogłuszający cios, tak wielki ból sprawiły jej owe słowa. Kapitan lord Vorpatril przyjął je zupełnie obojętnie, puszczając mimo uszu, bowiem cała jego uwaga była skupiona na tym, co działo się w dole, gdzie właśnie składano kolejne przysięgi. Natomiast Droushnakov, o dziwo, zarumieniła się i odwróciła głowę. Cordelia pochyliła się. Na usta cisnęły jej się przeróżne słowa, jednakże wybrała tylko parę i wyrzuciła je z siebie najzimniejszym kapitańskim głosem. - Komandorze. I pan, kimkolwiek pan jest. - Odwrócili się do niej zaskoczeni, że ktoś wtrąca się do ich rozmowy. - Dla waszej informacji, ów człowiek to porucznik Koudelka. Nie ma lepszego od niego oficera. W czyjejkolwiek służbie. Spoglądali na nią zdumieni i rozdrażnieni, nie potrafiąc odgadnąć jej roli w tej sprawie. - To była prywatna rozmowa, proszę pani - oznajmił ozięble komandor. - Owszem - odpaliła z równym chłodem, choć wewnątrz kipiała wściekłością. - Proszę o wybaczenie, lecz nie mogłam nie usłyszeć waszych słów. Jednakże pan także winien przeprosić za tę bezwstydną uwagę, dotyczącą sekretarza admirała Vorkosigana. Podobne zachowanie przynosi hańbę mundurowi, który obaj nosicie i waszemu cesarzowi, któremu obaj służycie. - Nadal mówiła bardzo cicho, niemal sycząc. Cała drżała. Przedawkowałaś Barrayar, dziewczyno. Opanuj się. Vorpatril, błądzący wzrokiem po sali, odwrócił się zaalarmowany. - Spokojnie - rzucił kojącym tonem. - O co tu chodzi? Komandor obejrzał się na niego. - A, to pan, kapitanie Vorpatril. Z początku pana nie poznałem. Hm... - bezradnym gestem wskazał swoją rudowłosą przeciwniczkę, jakby chciał powiedzieć: “Czy ta dama jest z panem? A jeśli tak, nie mógłby pan utrzymać jej w ryzach?” Po chwili dodał zimno: - Jeszcze się nie znamy, proszę pani. - Nie. Ale też nie zaglądam pod kamienie, aby sprawdzić, jakie robactwo kryje się pod nimi. - Natychmiast uświadomiła sobie, że dała się sprowokować. Z trudem pohamowała rozszalałą wściekłość. Nie ma sensu przysparzać Vorkosiganowi nowych wrogów właśnie w chwili, gdy podejmuje się dodatkowych obowiązków. Vorpatril ocknął się nagle i przypomniał sobie o swojej roli. - Komandorze - zaczął. - Nie wie pan, kim... - Nie... przedstawiaj nas, lordzie Vorpatrilu - przerwała Cordelia. - W ten sposób tylko zawstydzimy się jeszcze bardziej. - Przycisnęła do nosa kciuk i palec wskazujący i przymknąwszy oczy usiłowała znaleźć stosowne słowa pojednania. I pomyśleć, że zawsze szczyciłam się opanowaniem. Spojrzała wprost w ich rozwścieczone twarze. - Komandorze. Lordzie. - Prawidłowo użyła tytułu młodzieńca, który wcześniej wspomniał, że jego ojciec zasiada wśród książąt. - Wyraziłam się nieuprzejmie; moje słowa były niegrzeczne i niesprawiedliwe. Wycofuję je. Nie miałam prawa komentować prywatnej rozmowy. Przepraszam zatem. Pokornie i szczerze. - I powinna pani - warknął młody lord. Jego brat, najwyraźniej przewyższający go samokontrolą, odparł z wahaniem: - Przyjmuję pani przeprosiny. Zgaduję, że porucznik jest pani krewnym. Proszę zatem wybaczyć, jeśli niechcący go uraziliśmy. - Dziękuję, komandorze. Choć porucznik Koudelka nie jest moim krewniakiem, a tylko jednym z najdroższych... nieprzyjaciół. - Przerwała. Oboje zmarszczyli brwi - ona z ironią, on ze zdumienia. - Chciałabym jednak prosić o pewną przysługę. Powstrzymajcie się od podobnych uwag w obecności admirała Vorkosigana. Koudelka był jednym z jego oficerów na pokładzie “Generała Vorkrafta” i został ranny, broniąc swego dowódcy podczas buntu w zeszłym roku. Admirał kocha go jak syna. Komandor wyraźnie się uspokajał, choć Droushnakov nadal wyglądała, jakby ugryzła coś gorzkiego. - Sugeruje pani, że mógłbym wylądować jako dowódca straży na wyspie Kiryła? - spytał z lekkim uśmiechem komandor. Co to jest wyspa Kiryła? Zapewne jakiś odległy nieprzyjemny posterunek. - Wątpię. Nie wykorzystałby w ten sposób swej władzy, jednakże podobne słowa sprawiłyby mu zbędny ból. - Pani. Zupełnie nie rozumiał tej skromnej kobiety, jakże nie na miejscu wśród zapełniających galerię wystrojonych tłumów. Odwrócił się z powrotem do sali i obserwowania rozgrywającej się na dole ceremonii. Przez następnych dwadzieścia minut wszyscy zachowywali niezręczne milczenie. Wreszcie ogłoszono przerwę. Tłumy z galerii i sali na dole wylały się na zewnątrz, aby spotkać się z sobą w korytarzach władzy. Cordelia znalazła Vorkosigana z Koudelka u boku. Rozmawiał z ojcem, księciem Piotrem, i jeszcze jednym starszym mężczyzną w książęcych szatach. Vorpatril sprowadził ją na dół, po czym zniknął. Aral przywitał żonę znużonym uśmiechem. - Droga pani kapitan, jak to wszystko znosisz? Chciałbym, abyś poznała księcia Vorhalasa. Admirał Rulf Vorhalas był jego młodszym bratem. Za chwilę musimy iść; zostaliśmy zaproszeni na prywatne śniadanie z księżniczką i księciem Gregorem. Książę Vorhalas ukłonił się głęboko i ucałował jej dłoń. - Milady, to dla mnie zaszczyt. - Książę. Tylko raz miałam okazję ujrzeć pańskiego brata, jednakże admirał Vorhalas zrobił na mnie wrażenie niezwykle godnego człowieka. - A moja strona posłała go do grobu. Nagle poczuła się słabo, jednakże wciąż ściskający jej dłoń książę nie zdradzał oznak najmniejszej wrogości. - Dziękuję, milady. Wszyscy tak sądziliśmy. O, są chłopcy. Obiecałem, że ich przedstawię. Evon marzy o pracy w sztabie, zapowiedziałem mu jednak, że musi na nią zasłużyć. Chciałbym, aby Carl przejawiał podobne zainteresowanie służbą. Moja córka oszaleje z zazdrości. Pani przybycie poruszyło wszystkie dziewczęta, milady. Książę śmignął na bok, aby przyprowadzić swoich synów. O Boże, pomyślała Cordelia, to na pewno oni. Po chwili przedstawiono jej dwóch mężczyzn, którzy siedzieli przed nią na galerii. Obaj śmiertelnie zbledli i skłonili się nerwowo, całując jej dłoń. - Ależ wy już się znacie - zauważył Vorkosigan. - Widziałem jak rozmawialiście. O czymż to dyskutowaliście z takim ożywieniem, Cordelio? - Och, o geologii, zoologii, uprzejmości. Głównie o uprzejmości. Poruszyliśmy parę ważkich tematów. Myślę, że nauczyliśmy się nawzajem paru rzeczy. Uśmiechnęła się, nie mrugnąwszy nawet okiem. Komandor Evon Vorhalas sprawiał wrażenie ciężko chorego. - Owszem, ja... to była lekcja, której nigdy nie zapomnę, milady. Vorkosigan kontynuował prezentację. - Komandor Vorhalas, Lord Carl, porucznik Koudelka. Koudelka, objuczony arkuszami plastyku, dyskami, buławą głównodowodzącego sił zbrojnych, wręczoną przed chwilą Vorkosiganowi jako regentowi-elektowi i własną laską, niepewny, czy powinien zasalutować nowo przybyłym, czy też uścisnąć im dłonie, upuścił w efekcie cały swój ładunek. Wszyscy zakrzątnęli się, zbierając rozrzucone przedmioty, zaś Koudelka poczerwieniał jak burak, pochylając się niezręcznie. Wraz z Droushnakov w tym samym momencie chwycili laskę. - Nie potrzebuję twojej pomocy, moja panno - warknął cicho. Dziewczyna odskoczyła i stanęła tuż za Cordelia, sztywno wyprostowana. Komandor Vorhalas podał mu kilka dysków. - Przepraszam, komandorze - rzekł Koudelka. - Dziękuję. - Nie ma za co, poruczniku. Kiedyś sam o mało nie zostałem trafiony z porażacza. Śmiertelnie się wtedy wystraszyłem. Stanowi pan przykład dla nas wszystkich. - To... nie bolało. Cordelia z osobistego doświadczenia wiedziała, że Koudelka kłamie. Z satysfakcją obserwowała całą scenę. Kiedy zebrani rozeszli się do swych zajęć, przystanęła przed Evonem Vorhalasem. - Miło było pana poznać, komandorze. Przewiduję, że w przyszłości zajdzie pan daleko - i to nie w kierunku wyspy Kiryła. Vorhalas uśmiechnął się z trudem. - Pani chyba także, milady. Wymienili czujne, pełne szacunku ukłony i Cordelia odwróciła się, ujmując Vorkosigana pod ramię. Razem ruszyli naprzód, aby wypełniać dalsze obowiązki. W ślad za nimi postępowali Koudelka i Droushnakov. *** W tydzień później cesarz Barrayaru zapadł w ostatnią śpiączkę, jednakże jeszcze przez siedem dni cudem utrzymywał się przy życiu. Pewnego dnia wczesnym rankiem Aral i Cordelia zostali wyrwani z łóżka przez specjalnego cesarskiego posłańca, który przyniósł im prostą wiadomość: już czas”. Ubrali się pospiesznie i ruszyli w ślad za przewodnikiem do pięknej komnaty, w której Ezar postanowił spędzić ostatni miesiąc swego życia. Wśród bezcennych antyków znajdował się sprowadzony z innych planet, najwyższej jakości sprzęt medyczny. W pokoju panował tłok. Oprócz lekarzy starego cesarza zebrali się tam bowiem Vortala, książę Piotr, księżniczka i książę Gregor, kilku ministrów i grupka ludzi ze Sztabu Generalnego. Przez niemal godzinę trwali w milczeniu, aż wreszcie wyniszczona postać na łóżku niemal niepostrzeżenie zapadła w ostateczny bezruch śmierci. Cordelia pomyślała, że dla chłopca musi to być straszne przeżycie, jednakże jego obecność wydawała się niezbędna dla dopełnienia rytuału. Bardzo cicho, poczynając od Vorkosigana, zebrani odwracali się ku Gregorowi, klękali przed nim i wsuwali dłonie między ręce chłopca, aby odnowić hołd. Na znak Vorkosigana Cordelia także pochyliła się przed Gregorem. Chłopiec - cesarz - miał włosy matki, ale orzechowe oczy odziedziczył po Ezarze i Sergu. Ciekawe, jak wiele z ojca - albo dziadka - tkwi w nim czekając na władzę, która nadejdzie z wiekiem. Czy wraz z chromosomami dziedziczysz ich przekleństwo, chłopcze? pomyślała, wkładając dłonie między ręce księcia. Nieważne jednak, czy był błogosławiony, czy przeklęty; złożyła mu przysięgę. Uroczyste słowa przecięły ostatnią więź, łączącą ją z Kolonią Beta. Rozstaniu towarzyszył krótki jęk, słyszalny tylko dla Cordelii. Teraz jestem Barrayarką. Cóż za dziwna długa podróż, która zaczęła się od obrazu pary wysokich butów w błocie, a zakończyła w czystych dziecięcych dłoniach. Wiesz, że pomogłam zabić twojego ojca, chłopcze? Czy kiedykolwiek się dowiesz? Oby nie. Zastanawiała się, czy fakt, że nigdy nie kazano jej złożyć hołdu Ezarowi Vorbarze był wynikiem przeoczenia, czy też poszanowania jej uczuć. Ze wszystkich obecnych jedynie kapitan Negri opłakiwał śmierć cesarza. Cordelia wiedziała o tym dlatego, że stała tuż obok niego w najciemniejszym kącie komnaty i ujrzała, jak dwa razy ociera oczy wierzchem dłoni. Przez chwilę znużona twarz kapitana ożywiła się nieco, kiedy jednak wystąpił naprzód, aby złożyć hołd, na powrót zastygła, przybierając znajomy twardy wyraz. Następnych pięć dni wypełnionych ceremoniami pogrzebowymi było - przynajmniej dla Cordelii - niezwykle męczące. Jednakże z tego, co słyszała, wszystko to stanowiło niewinną rozrywkę w porównaniu z pogrzebem księcia Serga, który trwał pełne dwa tygodnie mimo braku głównego elementu - ciała. Powszechnie wierzono, że książę zginął bohaterską żołnierską śmiercią. Wedle obliczeń Cordelii, jedynie pięć osób znało prawdę o jego zabójstwie. Teraz, po śmierci Ezara, już tylko cztery. Może grób stanowił najbezpieczniejszą kryjówkę dla wszystkich tajemnic cesarza? Cóż, cierpienia starca dobiegły kresu, jego czas się skończył, epoka także mijała. Nie odbyła się żadna oficjalna koronacja chłopięcego cesarza; zamiast niej nastąpiło kilkanaście dni, wypełnionych dość prozaicznym, choć odbywającym się w eleganckiej scenerii komnaty Rady, odbieraniem osobistych hołdów od ministrów, książąt, ich krewnych i wszystkich, którzy nie uczynili tego przy łożu śmierci Ezara Vorbarry. Vorkosigan także odbierał przysięgi; ich masa przygniatała go, jakby każdemu słowu towarzyszył fizyczny ciężar. Chłopiec, podtrzymywany na duchu przez matkę, znosił to wszystko zadziwiająco dobrze. Kareen pilnowała, by zajęci, niecierpliwi mężczyźni, przybywający do stolicy, by wypełnić swoje obowiązki, respektowali rozkład dnia chłopca, przewidujący cogodzinne krótkie odpoczynki. Z początku Cordelia przyjmowała to wszystko jak coś oczywistego, stopniowo jednak dotarł do niej osobliwy charakter barrayarskiego systemu rządów, kierującego się niepisanymi zwyczajami. Jednak wszystko zdawało się działać całkiem sprawnie dzięki woli tutejszych ludzi. Udając, że wierzą w istnienie rządu, w istocie powołali go do życia. Może istotnie wszystkie rządy stanowią jedynie podobną fikcję? *** Kiedy ceremonie dobiegły końca, Cordelia mogła wreszcie ustalić stały rozkład dnia w Pałacu Vorkosiganów. Nie żeby miała zbyt wiele do roboty. Zazwyczaj Vorkosigan wychodził o świcie w towarzystwie nieodłącznego Koudelki. Wróciwszy o zmroku, przełykał pospiesznie zimną kolację, po czym zamykał się w bibliotece, albo też przyjmował tam interesantów aż do chwili, gdy nadchodził czas na sen. Cordelia powtarzała sobie, że zbyt długie godziny pracy stanowią koszt, jaki płaci każdy świeżo upieczony dowódca. Stopniowo sytuacja wróci do normy. Vorkosigan zacznie działać sprawniej, wszystko przestanie być nowe i obce. Dobrze pamiętała okres, gdy po raz pierwszy została mianowana dowódcą statku w Betańskim Zwiadzie Astronomicznym - wcale nie tak dawno temu. Pierwszych kilka miesięcy przeżyła w szalonym transie, później jednak boleśnie przyswajane obowiązki stały się automatyczne, aż wreszcie niemal o nich zapomniała i ponownie odżyło jej życie osobiste. Aral także dojdzie do tego etapu. Czekała cierpliwie, codziennie witając męża ciepłym uśmiechem. Poza tym ona też miała własną pracę. Nosiła w sobie dziecko. Sądząc po atencji, jaką darzyli ją wszyscy domownicy - od księcia Piotra do kuchennej posługaczki, która przynosiła jej o najdziwniejszych porach smaczne i pożywne kąski - było to zajęcie otoczone powszechnym społecznym szacunkiem. Nie doświadczyła podobnej aprobaty nawet wtedy, gdy wróciła do domu po rocznej misji zwiadowczej, przeprowadzonej bez żadnych, nawet najdrobniejszych wypadków. Wyglądało na to, że na Barrayarze rozmnażanie przyjmowane jest ze znacznie większym entuzjazmem, niż na Kolonii Beta. Pewnego popołudnia, po drugim śniadaniu, ułożyła się na sofie w zacienionym patio pomiędzy domem i ogrodem - pilnie wykonując obowiązki ciężarnej matki - i zamyśliła nad odmiennymi zwyczajami, panującymi na Barrayarze i Kolonii Beta. W jej nowej ojczyźnie najwyraźniej nie znano symulatorów macicznych, sztucznych łon matki, które na Kolonii Beta były trzy razy popularniejsze niż poród naturalny, choć mniejszość podkreślała psychologiczne i społeczne zalety staromodnych metod porodu. Cordelia nigdy nie potrafiła dostrzec najmniejszej nawet różnicy pomiędzy dziećmi urodzonymi zwyczajnie i tymi z probówki. A jeśli nawet takowe istniały, z pewnością znikały do czasu uzyskania pełnoletności w wieku dwudziestu dwóch lat. Jej brat przyszedł na świat metodą in vivo, ona sama - in vitro; partnerka brata zdecydowała się na naturalny poród obojga swoich dzieci i przechwalała się tym bezustannie. Cordelia zawsze zakładała, że kiedy nadejdzie jej kolej, zdecyduje się na symulator umieszczony w klinice na początku misji zwiadowczej tak, aby po powrocie dziecko czekało już na chwilę, kiedy weźmie je w ramiona. Oczywiście, jeśli wróci - przy wyprawach w nieznane zawsze istniał element ryzyka. I zakładając też, że zdołałaby znaleźć odpowiedniego partnera, z którym mogłaby połączyć swe geny, spełniającego wymagania majątkowe, gotowego na przejście serii badań fizycznych i psychologicznych oraz ukończenie kursu kwalifikacyjnego, niezbędnego do uzyskania zezwolenia na posiadanie dziecka. Była pewna, że Aral okaże się wspaniałym ojcem. Oczywiście, jeśli kiedykolwiek zstąpi z zajmowanych obecnie wyżyn. Początkowe szaleństwo musi w końcu minąć. Potencjalny upadek z tak wielkiej wysokości mógłby okazać się śmiertelnie groźny. Aral stanowił jej bezpieczną przystań. Gdyby runął... odpędziła podobne myśli, skupiając się na znacznie przyjemniejszych zagadnieniach. Liczebność rodziny - oto prawdziwy, sekretny, fascynujący aspekt życia na Barrayarze. Tu nie istniały żadne prawne ograniczenia, żadne zezwolenia, na które trzeba było zasłużyć, żadne specjalne licencje na posiadanie trzeciego dziecka; w istocie nie było żadnych zakazów. Widziała na ulicy kobietę, za którą szło nie troje, a czworo dzieci; nikt nie zwracał na nią specjalnej uwagi. Z rozkosznym grzesznym dreszczykiem Cordelia zwiększyła w marzeniach liczbę swego potomstwa z dwojga do trojga, wkrótce jednak natknęła się na kobietę, która miała dziesięcioro. Może czworo? Sześcioro? Vorkosigana stać było na dużą rodzinę. Cordelia poruszyła zdrętwiałymi palcami nóg i skuliła się wśród poduszek, z głową w atawistycznych obłokach genetycznej chciwości. Aral twierdził, że mimo strat, spowodowanych niedawną wojną, gospodarka Barrayaru przeżywa prawdziwy rozkwit. Tym razem obce siły nie dotarły do powierzchni planety. Adaptacja drugiego kontynentu z każdym dniem przesuwała coraz dalej granice cywilizacji, a kiedy nowa planeta Sergyar zostanie uznana za zdatną do kolonizacji, przed całym narodem otworzy się niezwykła szansa rozwoju. Wszędzie brakowało rąk do pracy, płace gwałtownie rosły - Barrayar uważał się za planetę o stanowczo zbyt małej populacji. Vorkosigan nazwał sytuację ekonomiczną swym darem niebios. Miał na myśli względy polityczne, natomiast Cordelia podzielała jego opinię z bardziej osobistych powodów: stada małych Vorkosiganów... Mogłaby urodzić córkę. Nie tylko jedną, ale dwie - siostry! Cordelia nie miała siostry, natomiast siostra kapitana Vorpatrila szczyciła się dwiema. Cordelia poznała lady Vorpatril na jednym z, jakże rzadkich, polityczno-towarzyskich przyjęć w Pałacu Vorkosiganów. Jego organizacją zajęła się służba. Ona sama musiała jedynie pokazać się odpowiednie ubrana (ostatnio przybyło jej strojów), dużo się uśmiechać i trzymać język za zębami. Zafascynowana, słuchała rozmów przy stole, próbując dowiedzieć się czegoś więcej o Tutejszym Porządku Rzeczy. Alys Vorpatril także była w ciąży. Lord Vorpatril przedstawił je sobie, po czym uciekł. Oczywiście ich rozmowa natychmiast zeszła na dzieci. Lady Vorpatril skarżyła się na liczne męczące dolegliwości. Cordelia uznała, że jej samej dopisuje chyba szczęście - lekarstwo przeciw mdłościom, to samo, którego używali w domu, działało znakomicie i odczuwała jedynie naturalne zmęczenie, spowodowane nie ciężarem nadal maleńkiego płodu, lecz zdumiewającym obciążeniem metabolicznym. W myślach nazywała to sikaniem za dwoje. Cóż, czy po pięciowymiarowej matematyce kosmicznej, macierzyństwo mogło okazać się trudne? Oczywiście pomijając opowiadane szeptem przez Alys ginekologiczne historie grozy. Krwotoki, ataki serca, niewydolność nerek, uszkodzenia porodowe, niedotlenienie mózgu dziecka, główki przerastające rozmiarami średnicę miednicy i nagłe skurcze macicy, powodujące śmierć zarówno matki, jak i maleństwa... Komplikacje medyczne stanowiły problem jedynie wtedy, kiedy pierwsze bóle dopadły cię w samotności, a przy całych stadach strażników, kręcących się wokół, to niezbyt prawdopodobne. Bothari jako położna? Zabawna myśl. Cordelia zadrżała. Wygodnie usadowiła się na sofie, marszcząc brwi. Prymitywna barrayarska medycyna. To prawda, przed nastaniem epoki lotów kosmicznych przez setki tysięcy lat matki rodziły dzieci bez żadnej pomocy, jednakże nie umniejszało to wcale jej niepokoju. Może na czas porodu powinnam wrócić do domu? Nie. Teraz była już Barrayarką. Zaprzysiężoną, podobnie jak reszta tutejszych szaleńców. Od Kolonii Beta dzieliły ją dwa miesiące podróży. A poza tym, z tego co wiedziała, w domu wciąż jeszcze czekał na nią nakaz aresztowania pod zarzutem dezercji, podejrzenia o szpiegostwo, oszustwa i zachowania antyspołecznego - chyba nie powinna była próbować utopić w akwarium tej kretynki, pani psychiatry. Cordelia odtworzyła w pamięci swą pospieszną nieskładną ucieczkę z Kolonii Beta. Czy jej imię kiedykolwiek zostanie oczyszczone? Z pewnością nie, póki tajemnice Ezara tkwiły bezpiecznie ukryte wewnątrz czterech czaszek. Nie. Kolonia Beta była dla niej niedostępna. Skazała ją na wygnanie. Niewątpliwie Barrayar nie miał monopolu na polityczne zidiocenie. Dam sobie radę z tą planetą. Aral i ja. Jak dwa a dwa cztery. Najwyższy czas, aby wrócić do środka. Od słońca rozbolała ją głowa. Rozdział czwarty Jednym z aspektów jej nowego życia jako regentki-małżonki, który ku zdumieniu Cordelii okazał się nadspodziewanie łatwy do zniesienia, był gwałtowny napływ strażników do ich domu. Doświadczenia z Betańskiego Zwiadu i lata, jakie Vorkosigan spędził w armii barrayarskiej, nauczyły ich życia w tłoku. Wkrótce Cordelia zaczęła rozpoznawać umundurowanych mężczyzn i przyjmować ich obecność jako coś oczywistego. Stanowili oni doborową grupkę, wybraną specjalnie do straży i niezwykle z tego dumną. Niemniej jednak, kiedy Piotr składał wizytę w mieście, dodatkowy oddział jego własnej służby, do której należał też Bothari, sprawiał, że Cordelia bardziej niż kiedykolwiek miała wrażenie, iż mieszka w koszarach. Właśnie książę po raz pierwszy zaproponował zorganizowanie nieformalnego turnieju pomiędzy własnymi ludźmi a personelem IIlyana. I choć komandor mamrotał pod nosem coś o darmowym szkoleniu na koszt cesarza, wkrótce w ogrodzie na tyłach przygotowano ring i walki stały się cotygodniowym zwyczajem. Nawet Koudelka przyłączył się do zabawy, występując jako arbiter i doświadczony sędzia, podczas gdy Piotr i Cordelia służyli za entuzjastyczną widownię. Ku radości żony, Vorkosigan pojawiał się także, gdy tylko pozwalały mu na to obowiązki. Uważała, że potrzebna mu rozrywka, choćby na trochę odwodząca jego myśli od morderczej rządowej rutyny. Pewnego letniego słonecznego ranka Cordelia sadowiła się właśnie na ustawionej pośrodku trawnika wyściełanej sofie, czekając na kolejny turniej, gdy nagle przyszło jej coś do głowy. - Czemu nie grasz z nimi, Drou? - spytała swą towarzyszkę. - Z pewnością potrzebujesz praktyki tak samo jak oni. Podstawowym pretekstem dla tych walk - nie żebyście wy, Barrayarczycy, potrzebowali pretekstów, jeśli w grę wchodzi możliwość bójki - było zapewnienie wszystkim maksimum treningu. Droushnakov spojrzała tęsknie na ring. - Nie zostałam zaproszona, milady. - Cóż za karygodne przeoczenie. Hm, powiem ci coś. Idź się przebierz. Będziesz moją drużyną. Dziś Aral może samotnie kibicować swoim ludziom. Zresztą w porządnym barrayarskim turnieju powinny uczestniczyć co najmniej trzy strony; tak przynajmniej każe tradycja. - Sądzi pani, że mogę? - spytała z powątpiewaniem dziewczyna. - To im się nie spodoba. Mówiąc “im” Droushnakov miała na myśli “prawdziwych” strażników, ludzi w liberiach. - Aral nie będzie miał nic przeciw temu. Jeśli ktokolwiek inny zgłosi swe obiekcje, może dyskutować z nim osobiście. O ile się ośmieli Cordelia uśmiechnęła się szeroko i Droushnakov odpowiedziała tym samym, po czym śmignęła w głąb domu. Po chwili Vorkosigan usiadł obok żony. Opowiedziała mu o swych planach. Uniósł brwi. - Betańskie nowinki? Cóż, czemu nie? Przygotuj się jednak na sporą porcję drwin. - Wytrzymam. Kiedy załatwi paru z nich, stracą ochotę do żartów. Myślę, że potrafi to zrobić. Na Kolonii Beta ta dziewczyna byłaby już oficerem komandosów. Tu zaś marnuje swój talent, krzątając się wokół mojej osoby. Jeśli zaś sobie nie poradzi - cóż, wówczas nie powinna mnie pilnować. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Słuszna uwaga. Dopilnuję, by Koudelka zapisał ją w pierwszej rundzie przeciw komuś o zbliżonym wzroście i wadze. Choć wysoka, jak na kobietę, w męskim gronie jest dość niska. - Wyższa od ciebie. - Owszem. Odnoszę jednak wrażenie, że mam nad nią parę kilo przewagi. Mimo wszystko twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. Ufff. - Z powrotem dźwignął się na nogi i poszedł wpisać Droushnakov na listę startową u Koudelki. Cordelia nie słyszała ich rozmowy, lecz z gestów i mimiki zbudowała sobie w myślach następującą wymianę zdań, mamrocząc pod nosem. “Aral: Cordelia chce, żeby Drou dołączyła do zabawy. Kou: Au! Po co komu dziewczęta?! Aral: Życie jest ciężkie. Kou: Zawsze wszystko psują, a poza tym ciągle płaczą. Sierżant Bothari ją zmiażdży - hm, mam nadzieję, że to właśnie znaczył twój gest, w przeciwnym razie zaczynasz być nieprzyzwoity, Kou - zetrzyj z twarzy ten uśmieszek, Vorkosiganie! - Aral: Moja pani nalega. Wiesz, że żyję pod pantoflem. Kou: No dobrze, niech tam”. Transakcja zakończona: reszta zależy od ciebie, Drou. Vorkosigan dołączył do niej. - Wszystko ustalone. Zacznie z jednym z ludzi mojego ojca. Po chwili pojawiła się Droushnakov, ubrana w luźne spodnie i koszulę z dzianiny, strój możliwie najbliższy męskim dresom treningowym. Książę naradził się z sierżantem Botharim, kapitanem jego drużyny, po czym usiadł obok nich, grzejąc w słońcu swe stare kości. - Co to ma być? - zapytał, gdy Koudelka wywołał imię Droushnakov. - Zaczynamy przejmować betańskie zwyczaje? - Dziewczyna ma wrodzony talent - wyjaśnił Vorkosigan. - Poza tym potrzebny jej trening, tak samo jak reszcie naszych ludzi. A nawet bardziej. Ma w końcu najważniejszą pracę. - Niedługo zaczniesz domagać się, by kobiety mogły wstępować do armii - mruknął z wyrzutem Piotr. - Do czego to doprowadzi? Tylko tyle chciałbym wiedzieć. - Co jest takiego strasznego w tym, żeby kobiety służyły w armii? - spytała Cordelia, prowokując starego księcia. - To nie po wojskowemu - warknął Piotr. - Myślę, że wojskowym można nazwać wszystko, dzięki czemu wygrywa się wojnę - uśmiechnęła się dobrotliwie. Lekkie ostrzegawcze uszczypnięcie ze strony Vorkosigana powstrzymało ją przed dalszym rozwijaniem tematu. Nie było to zresztą konieczne. Piotr, chrząkając głośno, odwrócił się i zaczął dopingować swego człowieka. Podwładny księcia nieopatrznie zlekceważył zdolności swej przeciwniczki i błąd ten kosztował go pierwszy upadek. Zetknięcie z matą natychmiast go otrzeźwiło. Widzowie wykrzykiwali cierpkie komentarze. Po następnym rzucie człowiek księcia przyszpilił Drou do ziemi. - Koudelka wyliczał ją dość szybko, prawda? - zauważyła Cordelia, gdy przeciwnik wypuścił w końcu Droushnakov. - Możliwe - odparł Vorkosigan obojętnym tonem. - Dostrzegłam też, że Drou wstrzymuje ciosy. Jeśli nie wyzbędzie się tego nawyku, nigdy nie dotrze do następnej rundy. Podczas następnego starcia, decydującego o wyniku pojedynku, Droushnakov założyła elegancką dźwignię na ramię mężczyzny, lecz po chwili pozwoliła, by się jej wymknął. - Co za pech - wymamrotał wesoło książę. - Powinnaś była złamać mu rękę! - wykrzyknęła Cordelia, coraz bardziej wczuwając się w rolę. Człowiek księcia upadł, miękko i niezgrabnie. - No dalej, Kou! - Jednakże sędzia oglądał uważnie swą laskę, jakby nie dojrzał tego, co się stało. Droushnakov tymczasem dostrzegła sposobność założenia chwytu dławiącego i wykorzystała ją. - Czemu się nie podda? - spytała Cordelia. - Prędzej zemdleje - odparł Aral. - Wtedy nie będzie musiał słuchać komentarzy przyjaciół. Droushnakov wyraźnie się zawahała, widząc jak twarz przeciwnika powoli sinieje. Zauważywszy, że dziewczyna zamierza go wypuścić, Cordelia zerwała się na nogi krzycząc: - Trzymaj go, Drou! Nie daj się nabrać! Dziewczyna wzmocniła chwyt i mężczyzna przestał się szamotać. - No dalej, skończ walkę, Koudelka! - książę ze smutkiem potrząsnął głową. - Jutro przypada jego służba. W ten sposób Droushnakov zdobyła pierwsze punkty. - Świetna robota, Drou - pogratulowała jej Cordelia. - Ale musisz być bardziej agresywna. Uwolnij swoje mordercze instynkty. - Zgadzam się - dodał niespodziewanie Vorkosigan. - Twoje wahanie może okazać się śmiertelnie groźne - i to nie tylko dla ciebie. - Popatrzył wprost na nią. - Przygotowujesz się tu do prawdziwej walki. W następnym pojedynku wystąpił sierżant Bothari, który natychmiast dwukrotnie rozciągnął przeciwnika na macie. Pokonany z trudem wyczołgał się z ringu. Po kilkunastu walkach znów nastała kolej Droushnakov, tym razem w parze z jednym z ludzi Illyana. Po pierwszym zwarciu mężczyzna wymknął się jej zręcznie wywołując chór złośliwych komentarzy. Droushnakov, zirytowana i zdekoncentrowana, pozwoliła zbić się z nóg i runęła na matę. - Widziałeś? - krzyknęła Cordelia do Arala. - To nieczyste zagranie. - Jednakże nie należy do grupy ośmiu zakazanych ciosów. Nie można go za to zdyskwalifikować. - Tym niemniej poprosił Koudelkę o przerwę i wezwał do siebie Droushnakov. - Widzieliśmy jak cię uderzył - mruknął. Usta dziewczyny zaciskały się mocno, jej policzki poczerwieniały. - Ponieważ występujesz w imieniu twojej pani, wyrządzony ci despekt stanowi obrazę także dla niej, a to szkodliwy precedens. Pragnąłbym zatem, aby twój przeciwnik nie opuścił ringu o własnych siłach. Twoja głowa w tym, jak to osiągniesz. Jeśli chcesz, możesz potraktować moje słowa jako rozkaz. I nie przejmuj się zbytnio, jeśli będziesz musiała złamać parę kości - dodał. Droushnakov powróciła na ring z lekkim uśmiechem na twarzy. Jej zwężone oczy niebezpiecznie błyszczały. Wykonała szybki unik, po czym błyskawicznie kopnęła przeciwnika w szczękę, dodając do tego silne uderzenie w brzuch i podcinając mu kolana. Mężczyzna runął z łoskotem na matę. Nie podniósł się już. Zapadła złowieszcza cisza. - Miałaś rację - powiedział Vorkosigan. - Wstrzymywała ciosy. Cordelia uśmiechnęła się z zadowoleniem i rozsiadła się wygodniej na sofie. - Tak też sądziłam. W ten sposób Droushnakov znalazła się w półfinale. Wówczas jednak przestało dopisywać jej szczęście, bowiem wylosowała sierżanta Bothariego. - Hm - szepnęła Cordelia do Vorkosigana. - Nie jestem pewna co do aspektu psychologicznego takiego pojedynku. Czy to bezpieczne? Chodzi mi o nich oboje, nie tylko o nią. I nie tylko w sensie fizycznym. - Chyba tak - odparł równie cicho. - Odkąd wstąpił na służbę księcia, Bothari wiedzie spokojne, unormowane życie. Regularnie zażywa swoje lekarstwo. Uważam, że w tej chwili jest w całkiem niezłym stanie, zaś atmosfera ringu dobrze na niego wpływa. Drou nie zdoła wzbudzić w nim napięcia, które mogłoby wywołać nieoczekiwany wstrząs. Cordelia skinęła głową, usatysfakcjonowana. Droushnakov wyglądała na zdenerwowaną. Początek był dość wolny, bowiem dziewczyna skupiała się głównie na tym, by pozostać poza zasięgiem rąk sierżanta. Obracając się, aby lepiej widzieć, porucznik Koudelka przypadkiem nacisnął rękojeść swojej laski i drewniana osłona wystrzeliła w krzaki. Bothari zdekoncentrował się na sekundę i w tym momencie Drou zaatakowała - nisko i szybko. Sierżant z łoskotem runął na matę, natychmiast jednak zerwał się na nogi. - Świetny rzut! - zawołała z zachwytem Cordelia. Drou sprawiała wrażenie równie zaskoczonej, co inni widzowie. - Punkt dla niej, Kou! Porucznik zmarszczył brwi. - To nie był czysty rzut, milady. - Jeden z ludzi księcia odszukał osłonę i Koudelka ukrył szpadę. - Moja wina. Odwróciłem jego uwagę. - Niedawno nie nazwałeś tego odwróceniem uwagi! - zaprotestowała Cordelia. - Daj spokój, Cordelio - powiedział cicho Vorkosigan. - Ale on oszukuje! Nie chce jej przyznać punktu! - szepnęła z wściekłością. - I to jakiego punktu! Jak dotąd, Bothari wygrywał wszystkie starcia. - Owszem. Trzeba było sześciu miesięcy ćwiczeń na pokładzie “Generała Vorkrafta”, zanim Koudelka zdołał nim rzucić. - Ach tak - zastanowiła się przez moment. - Zazdrość? - Nie zauważyłaś? Dziewczyna ma wszystko, co on utracił. - Widzę tylko, że traktuje ją niegrzecznie. Okropna szkoda. Drou jest wyraźnie... Vorkosigan uciszył ją, unosząc dłoń. - Pomówimy o tym później. Nie tutaj. Cordelia urwała, po czym skinęła głową. - Racja. Pojedynek trwał dalej. Sierżant Bothari dwukrotnie cisnął Droushnakov na matę, po czym z równą łatwością rozprawił się ze swym ostatnim przeciwnikiem. Zgromadzeni po drugiej stronie ringu zawodnicy naradzali się przez chwilę, po czym Koudelka przekuśtykał do swego pracodawcy. - Zastanawialiśmy się, czy zechciałby pan wystąpić w walce pokazowej. Z sierżantem Botharim. Żaden z chłopców nie widział jeszcze czegoś takiego. Vorkosigan pokręcił głową, nie wyglądało to jednak specjalnie przekonująco. - Nie jestem w formie, poruczniku. Poza tym skąd w ogóle dowiedzieli się o naszych pojedynkach? Opowiadałeś im o nich? Koudelka uśmiechnął się szeroko. - Kilka razy. Myślę, że to mogłoby dać im do myślenia. Niech zobaczą, jak potrafi wyglądać podobna zabawa. - Boję się, że byłby to marny przykład. - Ja także nigdy tego nie widziałam - mruknęła Cordelia. - Czy to ciekawe widowisko? - Nie wiem. Obraziłem cię może ostatnio? Czyżby widok Bothariego wyciskającego ze mnie siódme poty miał stanowić rodzaj katharsis? - Dla ciebie owszem - zauważyła Cordelia dostrzegając, że jej maż bardzo pragnie zostać przekonany. - Mam wrażenie, że ostatnio brakuje ci podobnych rozrywek. Prowadzisz w końcu nudne życie sztabowca. - Owszem. Aral wstał, witany oklaskami. Zdjął kurtkę mundurową, buty, pierścienie, opróżnił kieszenie i wskoczył na ring, gdzie rozpoczął serię ćwiczeń rozgrzewających i rozciągających. - Lepiej zajmij się sędziowaniem, Kou - zawołał. - Wolę, abyś miał wszystko pod kontrolą. - Tak jest. - Koudelka przed odejściem zwrócił się do Cordelii. - Proszę pamiętać, milady. Przez cztery lata ani razu się nie pozabijali. - Czemu budzi to we mnie niemiłe przeczucia? Mimo wszystko Bothari odbył dziś już sześć pojedynków. Może jest nieco zmęczony? Dwaj mężczyźni stanęli naprzeciw siebie i skłonili się formalnie. Koudelka pospiesznie zszedł im z drogi. Rozbawieni dotąd gracze zamarli, obserwując milczących, chłodnych i skupionych przeciwników. Z początku Vorkosigan i Bothari ostrożnie krążyli wokół siebie; nagle zwarli się tak szybko, że publiczność widziała jedynie zamazane sylwetki. Cordelia nie dostrzegła, co się dokładnie stało, kiedy jednak się rozłączyli, Vorkosigan spluwał krwią z rozciętej wargi, zaś zgarbiony Bothari trzymał się za brzuch. Podczas następnego starcia Bothari zdołał kopnąć Vorkosigana w plecy. Echo ciosu odbiło się od murów ogrodu, zaś jego siła wyrzuciła Arala z areny. Natychmiast jednak zerwał się na nogi i pobiegł na ring. Ludzie, których zadaniem była ochrona życia regenta, zaczęli spoglądać po sobie z niepokojem. Przeciwnicy starli się ponownie i Vorkosigan znów runął na ziemię. Bothari natychmiast przygwoździł go i zaczął dusić. Cordelia miała wrażenie, że widzi, jak pod kolanami sierżanta uginają się żebra. Kilku strażników ruszyło naprzód, lecz Koudelka powstrzymał ich. Vorkosigan z posiniałą twarzą klepnął wreszcie w ziemię, przyznając się do porażki. - Pierwszy punkt dla sierżanta Bothariego - zawołał Koudelka. - Gramy do trzech? Sierżant stanął z boku, uśmiechając się lekko. Vorkosigan przez minutę siedział na macie, chwytając oddech. - Co najmniej do dwóch. Muszę się zemścić. Wyszedłem z wprawy. - Mówiłem przecież - mruknął Bothari. Ponownie zaczęli krążyć wokół siebie. Spotkali się, odskoczyli, znów zetknęli i nagle Bothari wyleciał w powietrze. Vorkosigan przetoczył się po macie i założył przeciwnikowi dźwignię, która o mały włos nie wybiła mu barku. Sierżant szarpał się przez chwilę, po czym klepnął w ziemię. Tym razem to on siedział przez chwilę na ringu, zbierając siły. - Zdumiewające - skomentowała Droushnakov, pożerając oczami pojedynek. - Szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę, że jest drobniejszy. - Drobny, ale groźny - zgodziła się Cordelia, zafascynowana. - Pamiętaj o tym. Trzecia runda trwała bardzo krótko. Gwałtowna wymiana ciosów i paskudny upadek zakończyły się nagle dźwignią, założoną przez Bothariego. Vorkosigan nierozsądnie próbował się uwolnić i Bothari, nie zmieniając wyrazu twarzy, z głośnym chrupnięciem wybił mu łokieć. Regent krzyknął i klepnął matę. Raz jeszcze Koudelka powstrzymał falę nieproszonych pomocników. - Nastaw go, sierżancie - jęknął Vorkosigan, siedząc wciąż na ziemi. Bothari wsparł się stopą o ramię dawnego kapitana i fachowym szarpnięciem nastawił mu rękę. - Muszę pamiętać - wydyszał Vorkosigan - żeby więcej tego nie robić. - Przynajmniej tym razem jej nie złamał - wtrącił zachęcająco Koudelka i pomógł mu wstać, wspomagany przez Bothariego. Vorkosigan pokuśtykał przez trawnik i usiadł - bardzo ostrożnie - u stóp Cordelii. Bothari także poruszał się znacznie wolniej i bardziej sztywno niż przedtem. - I tak właśnie... - powiedział Aral, nadal lekko zdyszany - zabawialiśmy się... na pokładzie... starego “Generała Vorkrafta”. - Zbyt wiele wysiłku - zauważyła Cordelia. - Jak często mieliście okazję wykorzystania tych zdolności w praktyce? - Bardzo rzadko. Ale kiedy już walczyliśmy, wygrywaliśmy. Zawodnicy rozeszli się, mamrocząc pod nosem barwne komentarze. Cordelia odprowadziła Arala, pomogła mu opatrzyć łokieć i wargi, a następnie zaaplikowała gorącą kąpiel, masaż i kazała się przebrać. Podczas masażu poruszyła problem osobisty, który ostatnio coraz bardziej nie dawał jej spokoju. - Czy sądzisz, że mógłbyś porozmawiać z Kou o tym, jak traktuje Drou? To zupełnie do niego niepodobne. Dziewczyna niemal staje na głowie, żeby mu się przypodobać, a on zupełnie ją lekceważy. W końcu są niemal towarzyszami broni. A jeśli się nie mylę, Drou jest w nim szaleńczo zakochana. Czemu on tego nie dostrzega? - Dlaczego sądzisz, że tego nie dostrzega? - spytał powoli Aral. - Wnioskuję z jego zachowania. Co za szkoda. Tworzą świetną parę. Nie uważasz, że jest atrakcyjna? - Wściekle, ale ja też lubię wysokie amazonki - uśmiechnął się do niej przez ramię. - I wszyscy o tym wiedzą. Jednakże nie każdy musi podzielać moje upodobania. Czy jednak błysk, który dostrzegam w twoim oku oznacza, że obudziła się w tobie swatka - a tak przy okazji, nie sądzisz, że to może być wpływ matczynych hormonów? - Mam ci wybić drugi łokieć? - Brr. Nie, dzięki. Zapomniałem, jak bolesne mogą być ćwiczenia z Botharim. Aaa, tak już lepiej. Trochę niżej... - Jutro będziesz miał tu zestaw zdumiewających siniaków. - Myślisz, że nie wiem? Zanim jednak na dobre zajmiesz się miłosnym życiem Drou... czy zastanawiałaś się kiedyś nad obrażeniami, jakie odniósł Koudelka? - Och. - Cordelia zamilkła gwałtownie. - Zakładałam, że... Jego narządy płciowe zostały naprawione i działają równie dobrze, jak reszta. - Albo równie kiepsko. To dość delikatny zabieg. Cordelia ściągnęła wargi. - Wiesz o tym na pewno? - Nie. Mogę jedynie rzec, że temat ten ani razu nie wypłynął w żadnej z naszych rozmów. Nigdy. - Hmm. Brzmi to dość złowieszczo. Mógłbyś może zapytać...? - Dobry Boże, Cordelio, oczywiście, że nie! Jak można pytać mężczyznę o takie rzeczy? Szczególnie, jeśli odpowiedź byłaby przecząca. Pamiętaj, że muszę z nim pracować. - A ja muszę pracować z Drou. Na nic mi się nie przyda, jeśli uschnie z żalu lub umrze ze złamanym sercem. Parę razy doprowadził ją do łez. Kiedy myśli, że nikt jej nie widzi, przestaje nad sobą panować. - Doprawdy? Trudno to sobie wyobrazić. - Zważywszy wszystko, nie mogę raczej powiedzieć, że nie jest jej wart. Ale czy naprawdę jej nie lubi? A może to tylko samoobrona? - Dobre pytanie... Jeśli to cię pocieszy, któregoś dnia mój kierowca zażartował sobie z Droushnakov - nie był to nawet specjalnie nieprzyjemny żart - i Kou potraktował go raczej ozięble. Nie przypuszczam, aby jej nie lubił. Podejrzewam jednak, iż jej zazdrości. Cordelia zadowoliła się tym dwuznacznym stwierdzeniem. Pragnęła pomóc jakoś parze młodych, jej własny umysł bez trudu podsuwał twórcze rozwiązania praktycznych problemów, jakich mogły przysporzyć rany porucznika w sytuacjach intymnych. Nie miała jednak odwagi naruszyć nieśmiałej rezerwy Koudelki i Droushnakov. Podejrzewała zresztą, że jedynie by ich zszokowała. Na Barrayarze najwyraźniej nigdy nie słyszano o terapii seksualnej. Jako prawdziwa Betanka zawsze uważała podwójne standardy zachowania seksualnego za coś logicznie niemożliwego. Obecnie zetknąwszy się - dzięki Vorkosiganowi - z barrayarską śmietanką towarzyską, poczęła wreszcie dostrzegać, że podobne zachowanie jest całkiem możliwe. Wszystko sprowadzało się do ograniczenia swobodnego przepływu informacji. Podlegały mu pewne osoby wybrane według szeregu niepisanych praw, najwyraźniej znanych doskonale wszystkim obecnym - z wyjątkiem samej Cordelii. Nie można było wspominać o seksie w obecności niezamężnych kobiet czy dzieci. Młodzi mężczyźni, rozmawiający między sobą, byli wyłączeni spod wszelkich zakazów, które jednak zaczynały znów obowiązywać w chwili, gdy w pobliżu znalazła się jakakolwiek kobieta, niezależnie od jej wieku czy stanu cywilnego. Reguły zmieniały się także w zależności od pozycji społecznej zebranych, zaś zamężne kobiety w grupkach wolnych od podsłuchujących mężczyzn ulegały czasem oszałamiającej przemianie. Pewne sprawy mogły stanowić temat żartów, ale nie - poważnych dyskusji, zaś o niektórych wariantach w ogóle nie należało wspominać. Kilka razy zdarzyło jej się dokumentnie spłoszyć rozmówców czymś, co według Cordelii stanowiło normalną uwagę. Wówczas Aral odprowadzał ją na bok i napominał krótko. Spróbowała raz sporządzić listę wydedukowanych przez siebie reguł, jednakże uznała je za tak nielogiczne i wewnętrznie sprzeczne, szczególnie w zakresie udawania niewiedzy przez pewnych ludzi wobec innych, że w końcu zrezygnowała. Pokazała jednak swój spis Aralowi który przeczytał go w łóżku i ze śmiechu niemal zgiął się wpół. - Czy naprawdę tak wyglądamy w twoich oczach? Podoba mi się Reguła Numer 7. Muszę ją sobie zapamiętać. Żałuję, że nie znałem jej w młodości. Dzięki niej mógłbym odpuścić sobie wszystkie te nudne wojskowe filmy treningowe. - Jeśli nadal będziesz żartować, poleci ci krew z nosa - rzuciła cierpko. - To wasze reguły, nie moje. Wy się do nich stosujecie. Ja tylko staram sieje określić. - O mój słodki naukowcze. Nie da się ukryć, że nazywasz rzeczy po imieniu. Nigdy nie próbowaliśmy... droga pani kapitan, czy chciałabyś złamać wraz ze mną Regułę Numer 11? - Pokaż, która to? A, tak. Oczywiście. W tej chwili? I skoro już przy tym jesteśmy, załatwmy też Trzynastą. Moje hormony szaleją. Pamiętam jak partnerka brata wspominała mi o tym efekcie, ale wówczas jej nie wierzyłam. Mówiła, że odreagowuje się to później, po porodzie. - Trzynastą? Nigdy bym się nie domyślił... - To dlatego, że jako Barrayarczyk zbyt wiele czasu poświęcasz przestrzeganiu Reguły Numer 2. Na jakiś czas zapomnieli o antropologii. Cordelia odkryła jednak, że nadal potrafi go rozśmieszyć, w odpowiedniej chwili mrucząc mu do ucha: - Reguła Numer 9, milordzie. *** Mijała jesień. Tego ranka w powietrzu czuć było oddech zimy, który ściął część roślin w ogrodzie księcia Piotra. Cordelia nie mogła się już doczekać swojej pierwszej barrayarskiej zimy. Vorkosigan obiecał jej śnieg, zamarzniętą wodę, coś, co wcześniej widziała tylko podczas dwóch misji zwiadowczych. Przed nastaniem wiosny urodzę syna. Ha! Jednakże po południu jesienne słońce przebudziło się do życia, ogrzewając powietrze. Płaski dach, okrywający frontowe skrzydło Pałacu Vorkosiganów promieniował ciepłem. Cordelia czuła je wokół swych stóp, gdy maszerowała po dachu, choć owiewające policzki powietrze mroziło skórę. Słońce zniżało się już nad horyzontem. - Dobry wieczór, chłopcy - skinieniem głowy pozdrowiła dwóch strażników. Ukłonili się uprzejmie. Starszy z nich dotknął czoła w pełnym wahania półsalucie. - Milady. Cordelia ostatnio nabrała zwyczaju oglądania z tego miejsca zachodów słońca. Widok na miasto z wysokości czterech pięter był doprawdy wspaniały. Za drzewami i budynkami dostrzegała nawet błyszczącą wstęgę rzeki, dzielącą na pół starą stolicę. Choć wielka dziura, która pojawiła się niedawno kilka przecznic dalej sugerowała, że wkrótce nowe dzieło architektów zasłoni stary krajobraz. Z cypla nad wodą sterczała najwyższa wieżyczka zamku Vorhartung, w którego komnatach odbyły się niedawne uroczystości. Za zamkiem rozciągała się najstarsza część stolicy. Cordelia nie zwiedziła jej jeszcze - splątane uliczki, dostatecznie szerokie, by przepuścić jednego konia, były nieprzejezdne dla pojazdów naziemnych. Raz tylko przelatywała nad tym osobliwym, niskim, ciemnym kleksem, położonym w samym sercu miasta. Nowsze dzielnice, połyskujące na horyzoncie, były bliższe galaktycznym standardom, dostosowane do współczesnych systemów transportowych. Nic tu nie przypominało Kolonii Beta. Vorbarr Sultana rozciągała się na powierzchni i wznosiła ku niebu, dziwnie dwuwymiarowa i odsłonięta. Miasta Kolonii Beta opadały w głąb ziemi złożonymi systemami wielopoziomowych szybów i tuneli, przytulne i bezpieczne. W istocie na Kolonii Beta uprawiano nie tyle architekturę, co projektowanie wnętrz. Zdumiewające, jak wiele pomysłów na zróżnicowanie swych siedzib mają ludzie, jeśli siedziby te dysponują powierzchnią zewnętrzną. Strażnicy drgnęli i westchnęli, gdy nachyliła się naprzód. Naprawdę nie lubili, kiedy podchodziła bliżej niż na trzy metry do krawędzi, choć sam dach miał zaledwie sześć metrów szerokości. Wkrótce jednak zobaczy pojazd Vorkosigana, skręcający w ulicę. Choć czekała na zachód słońca, jednakże jej wzrok odruchowo powędrował w dół. Odetchnęła, czując w powietrzu złożony zestaw woni, zapach roślin zmieszany z gryzącym swądem dymów fabrycznych. Barrayar pozwalał na zużywanie ogromnych ilości powietrza, jakby... No cóż, tutaj powietrze było za darmo. Nikt go nie mierzył, nie istniały opłaty przetwórcze ani filtracyjne... Czy ci ludzie mieli w ogóle pojęcie, jacy są bogaci? Tyle powietrza, którym mogli oddychać. A oni traktowali to jak coś oczywistego, podobnie jak zamarzniętą wodę spadającą z nieba. Odetchnęła raz jeszcze, jakby chciwość nakazywała jej wchłonąć jak największą ilość skarbów. Odległy huk sprawił, że jej myśli zamarły. Niemal przestała oddychać. Obaj strażnicy podskoczyli. A zatem słyszałaś huk. Niekoniecznie musi mieć on coś wspólnego z Aralem. I z lodowatym chłodem dodała w myślach: Brzmiało to zupełnie jak granat dźwiękowy. I to niemały. Dobry Boże. Ze środka wąskiej uliczki kilkanaście przecznic dalej wznosiła się kolumna dymu i kurzu. Cordelia nie widziała jej źródła. Wyciągnęła szyję. - Milady - młodszy strażnik chwycił jej ramię. - Proszę, niech pani wejdzie do środka. - Jego twarz przypominała maskę. Starszy mężczyzna przyciskał dłoń do ucha, zasłuchany w informacje płynące z komunikatora. Nie dysponowała podobnym urządzeniem. - Co się dzieje? - spytała. - Milady, proszę zejść na dół! - Pociągnął ją w stronę klapy, przez którą wchodziło się na strych, skąd wiodły schody na czwarte piętro. - Jestem pewien, że to nic poważnego - uspokajał ją, popychając jednocześnie naprzód. - To był granat dźwiękowy czwartej klasy. Prawdopodobnie wystrzelony z pneumatycznego granatnika - poinformowała go, zdumiona tak wstrząsającą ignorancją. - Chyba że napastnik był samobójcą. Czy nigdy nie słyszałeś podobnego wybuchu? Droushnakov wypadła na dach. W jednej dłoni ściskała bułkę z masłem, w drugiej paralizator. - Milady. Strażnik z wyraźną ulgą popchnął Cordelię w jej stronę i powrócił do swego przełożonego. Cordelia, w duchu krzycząc ze złości, zacisnęła zęby i pozwoliła, by dziewczyna sprowadziła ją na dół. - Co się stało? - syknęła do Droushnakov. - Jeszcze nie wiem. W refektarzu zapalił się czerwony alarm i wszyscy pobiegli na posterunki - wydyszała Drou. Tempo jej przybycia świadczyło, że niemal teleportowała się sześć pięter w górę. Cordelia pogalopowała schodami, marząc o windzie. Konsola łączności w bibliotece z pewnością działa już na pełnych obrotach. Ktoś musiał mieć komunikator. Wypadła ze spiralnej klatki schodowej i popędziła po podłodze wykładanej białymi i czarnymi kamiennymi płytami. Dowódca straży pałacowej istotnie znajdował się na posterunku, wydając rozkazy swym ludziom. Za jego plecami kręcił się przełożony gwardzistów księcia Piotra. - Jadą prosto tutaj - oświadczył członek Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa - CesBez - oglądając się przez ramię. - Sprowadź lekarza. - Mężczyzna w brązowym mundurze śmignął naprzód. - Co się stało? - spytała ostro Cordelia. Jej serce waliło jak młot. Nie spowodował tego wyłącznie ostry bieg po schodach. Spojrzał na nią i zaczął coś mówić - uspokajający banał - lecz w połowie słowa zmienił zdanie. - Ktoś strzelił z zasadzki w pojazd regenta. Nie trafił. Nasi już tu jadą. - O ile chybił? - Nie wiem, milady. Zapewne istotnie nie wiedział. Jeśli jednak pojazd nadal działał... Bezradnym gestem poleciła mu wracać do pracy i odwróciła się na pięcie, zmierzając do przedsionka, gdzie krążyło już paru ludzi księcia Piotra. Z całych sił zniechęcali ją do stania zbyt blisko drzwi. Przywarła zatem do poręczy trzy stopnie nad posadzką. - Czy sądzi pani, że był z nim porucznik Koudelka? - spytała słabo Droushnakov. - Prawdopodobnie. Zazwyczaj mu towarzyszy - odparła z roztargnieniem Cordelia, nie spuszczając wzroku z drzwi. Czekała. Wreszcie usłyszała silnik. Jeden z ludzi księcia Piotra otworzył drzwi. Funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa wyroili się wokół srebrzystego pojazdu. Boże, skąd wzięło się ich tak wielu? Lśniąca maska była okopcona i porysowana, nie została jednak głęboko wgnieciona; tylna osłona pozostała nietknięta, choć przednią pokrywała siatka pęknięć. Tylne drzwi otwarły się i Cordelia wyciągnęła szyję, starając się dojrzeć Vorkosigana. Zasłoniły go jednak odziane w zieleń plecy ludzi z CesBez. Wreszcie ich szereg rozstąpił się. Porucznik Koudelka, wciąż siedząc w fotelu, mrugał oszołomiony, z jego podbródka ściekała krew. Po sekundzie jeden ze strażników dźwignął go na nogi. Wreszcie z pojazdu wynurzył się Vorkosigan. Gestem odprawił oferujących pomoc ludzi. Nawet najbardziej zaniepokojeni strażnicy nie śmieli dotknąć go bez pozwolenia. Vorkosigan pomaszerował do środka. Koudelka, wspierając się na swej lasce i ramieniu kaprala CesBez podążał za nim, rozglądając się w oszołomieniu. Jego nos krwawił mocno. Ludzie Piotra zatrzasnęli za nim drzwi Pałacu Vorkosiganów, odcinając panujący na zewnątrz chaos. Ponad głowami ochrony Aral spojrzał jej prosto w oczy i wyraz jego twarzy zmienił się lekko. Niemal niedostrzegalnie skinął głową. Wszystko w porządku. Jej usta zacisnęły się w odpowiedzi. Na Boga, lepiej by tak było... Kou mówił roztrzęsionym głosem: - ...ogromna dziura w jezdni! Zmieściłby się w niej ciężki ładownik. Kierowca ma zdumiewający refleks - co takiego? - Potrząsnął przecząco głową. - Przepraszam, ale dzwoni mi w uszach. Możesz powtórzyć? - Stał tak z otwartymi ustami, jakby próbował spijać słowa z ich warg. W roztargnieniu dotknął twarzy i spojrzał ze zdumieniem na zaplamioną czerwienią dłoń. - Jesteś tylko ogłuszony, Kou - powiedział Vorkosigan. Jego głos brzmiał spokojnie, lecz zdecydowanie zbyt głośno. - Jutro rano wrócisz do normy. Tylko Cordelia zrozumiała, że mąż mówi głośniej nie tylko ze względu na Koudelkę - sam też nic nie słyszał. Jego oczy śmigały pospiesznie tam i z powrotem - jedyna wskazówka, iż usiłował czytać z ruchu warg. Simon Illyan i lekarz pojawili się niemal w tym samym momencie. Vorkosigan i Koudelka przeszli do spokojnego salonu na tyłach domu, zostawiając za sobą wszystkich - w opinii Cordelii całkowicie bezużytecznych - strażników. Cordelia i Droushnakov ruszyły za nimi. Lekarz, na polecenie Vorkosigana, zajął się najpierw zakrwawionym Koudelka. - Jeden strzał? - spytał Illyan. - Tylko jeden - potwierdził Vorkosigan, obserwując twarz rozmówcy. - Gdyby podjęli ponowną próbę, mogliby mnie dopaść. - Gdyby został tam choć chwilę dłużej, moglibyśmy dopaść jego. W tej chwili grupa dochodzeniowa bada miejsce, z którego wystrzelono granat. Oczywiście zamachowiec już dawno zniknął. Sprytnie wybrał punkt, miał stamtąd kilkanaście różnych dróg ucieczki. - Codziennie zmieniamy trasę przejazdu - wtrącił porucznik Koudelka, z trudem śledzący tok rozmowy. Przyciśnięty do twarzy bandaż tłumił jego słowa. - Skąd wiedział, gdzie zastawić pułapkę? - Źródło wewnątrz pałacu? - Illyan wzruszył ramionami. Jego szczęki zacisnęły się na tę myśl. - Niekoniecznie - wtrącił Vorkosigan. - W pobliżu domu istnieje jedynie ograniczona liczba tras. Mógł tam czekać od wielu dni. - Tuż za granicą terenu, poddawanego dokładnym przeszukiwaniom? - mruknął Illyan. - To mi się nie podoba. - Mnie jeszcze bardziej nie podoba się fakt, że spudłował - zauważył Vorkosigan. - Czemu? Czy miało to być tylko ostrzeżenie? Próba pozbawienia mnie nie tyle życia, co równowagi umysłowej? - To stary granatnik - stwierdził Illyan. - Mogło być coś nie w porządku z celownikiem. Nikt nie wykrył pulsacji laserowego dalmierza - urwał, dostrzegając nagle pobladłą twarz Cordelii. - Jestem pewien, że w grę wchodzi jedynie samotny szaleniec, milady. Z pewnością był to tylko jeden mężczyzna. - W jaki sposób samotny szaleniec mógł zdobyć broń z zaopatrzenia wojskowego? - spytała cierpko. Illyan unikał jej wzroku. - Przeprowadzimy w tej sprawie śledztwo. Na pewno pochodziła z demobilu. - Czy nie niszczycie starych zapasów? - Jest ich tak wiele... Cordelia posłała mu miażdżące spojrzenie. - Potrzebował tylko jednego strzału. Gdyby zdołał bezpośrednio trafić w zamknięty pojazd, z Arala nic by nie zostało. W tej chwili wasz zespół dochodzeniowy usiłowałby ustalić, które cząsteczki należały do niego, a które do Kou. Droushnakov pozieleniała na twarzy. Vorkosigan wyglądał jeszcze bardziej ponuro, niż przed chwilą. - Chcesz, żebym podała ci dokładne obliczenia amplitudy drgań rezonansowych w zamkniętej kabinie, Simonie? - ciągnęła z irytacją Cordelia. - Ktokolwiek wybrał akurat tę broń, był bardzo sprawnym wojskowym technikiem - choć na szczęście kiepskim strzelcem. - Zdusiła w sobie dalsze słowa orientując się nagle - choć nikt poza nią najwyraźniej tego nie dostrzegał - że napędza je stłumiona histeria. - Proszę o wybaczenie, pani kapitan Naismith - do głosu Illyana wróciła dawna służbistość. - Ma pani rację. - Z szacunkiem skinął głową. Aral śledził uważnie tę wymianę zdań. Po raz pierwszy jego twarz rozjaśniło skrywane rozbawienie. Illyan odmeldował się. Bez wątpienia w jego głowie wirowały liczne teorie spiskowe. Doktor potwierdził diagnozę Arala, który po latach doświadczenia bezbłędnie rozpoznał tymczasowe porażenie słuchu. Przepisał obu pacjentom silne środki przeciwbólowe - Aral skrzętnie połknął swą porcję - i umówił się, że przebada ich ponownie następnego ranka. *** Kiedy późnym wieczorem Illyan wrócił do Pałacu Vorkosiganów, aby naradzić się z dowódcą straży, Cordelia z najwyższym wysiłkiem powstrzymała się, żeby nie złapać go za klapy munduru, przycisnąć do ściany i wydusić wszelkie informacje. Ograniczyła się do prostego pytania. - Kto próbował zabić Arala? Kto chciałby go zabić? Co mogliby na tym zyskać? Illyan westchnął. - Chce pani usłyszeć krótką czy długą listę, milady? - Jak długa jest krótka lista? - spytała z niezdrową fascynacją. - Zbyt długa. Ale jeśli pani chce, mogę wymienić najpoważniejszych kandydatów. - Zaczął odliczać na palcach. - Jak zawsze Cetagandanie. Liczyli, że po śmierci Ezara zapanuje u nas polityczny chaos. Sami chętnie by go pogłębili. Zamach to bardzo tania operacja w porównaniu z wysłaniem floty inwazyjnej. Komarrczycy, złaknieni zemsty, bądź planujący nową rewoltę. Niektórzy ludzie wciąż jeszcze nazywają admirała rzeźnikiem Komarru... Cordelia, która znała całą prawdę skrywaną za tym znienawidzonym przydomkiem, skrzywiła się gwałtownie. - Anty-Vorowie, ponieważ lord regent jest zbyt konserwatywny, jak na ich gust. Wojskowa prawica, która obawia się, że jak na ich upodobania będzie zbyt postępowy. Niedobitki starej partii wojennej księcia Serga i Vorrutyera. Dawni funkcjonariusze obecnie rozwiązanego Ministerstwa Edukacji Politycznej, choć wątpię, by któryś z nich chybił celu. Szkolił ich wydział Negriego. I jakiś niezadowolony Vor, który uważa, że wiele stracił podczas ostatnich przetasowań na wyżynach władzy. I jeszcze jakikolwiek wariat posiadający dostęp do broni, złakniony natychmiastowej sławy myśliwego polującego na grubego zwierza. Mam wymieniać dalej? - Proszę, nie. Ale co z dzisiejszym zamachem? Jeśli motyw nie pozwala zawęzić grona podejrzanych, to co z metodą i sposobnością? - Dysponujemy pewnymi dowodami, choć większość z nich ma charakter negatywny. Jak już powiedziałem, była to bardzo czysta robota. Ktokolwiek ją zorganizował, musiał mieć dostęp do pewnych informacji. Potraktujemy to jako punkt wyjścia. Cordelia zdecydowała, że najbardziej niepokoi ją anonimowość próby zamachu. Kiedy zabójcą mógł być ktokolwiek, impuls nakazujący podejrzewanie wszystkich stawał się nie do zniesienia. Wyglądało na to, że na Barrayarze paranoja jest chorobą zakaźną. Tubylcy przekazywali ją sobie nawzajem. Cóż, połączone siły Negriego i Illyana muszą wkrótce wydobyć na światło dzienne jakieś fakty. Ukryła wszystkie lęki w malutkiej komnacie w głębi brzucha i zamknęła je tam, tuż obok swego dziecka. Tej nocy Vorkosigan mocno obejmował wtuloną w siebie żonę, choć nie czynił jej żadnych awansów seksualnych. Po prostu tulił ją do siebie. Przez kilka godzin nie mógł zasnąć, mimo środków przeciwbólowych. Cordelia odczekała, póki w końcu nie zapadł w niespokojny sen. Jego chrapanie było dla niej najlepszą kołysanką. Nie mieli zbyt wiele do powiedzenia. Spudłowali, ale życie toczy się dalej. Do czasu następnej próby. Rozdział piąty Urodziny cesarza były tradycyjnym barrayarskim świętem, podczas którego lud ucztował, tańczył i pił, odbywały się defilady weteranów oraz szalone i najwyraźniej całkowicie spontaniczne pokazy fajerwerków. Cordelia uznała, że dzień ten nadawałby się idealnie do ataku na stolicę. Ostrzał artyleryjski miał szansę przez dłuższy czas pozostać niezauważony w ogólnym rejwachu. Zabawy rozpoczęły się o świcie. Strażnicy pałacowi, którzy nawet w normalnych okolicznościach podskakiwali na każdy głośniejszy hałas, byli zdenerwowani i rozdrażnieni, poza kilkoma przedstawicielami młodszych roczników, usiłującymi ożywić atmosferę za pomocą paru zręcznie odpalonych petard. Dowódca straży odwołał ich na bok; po wysłuchaniu długiej reprymendy pobledli i zgarbieni młodzieńcy zniknęli z oczu swym towarzyszom. Cordelia natknęła się na nich później w kuchni. Komenderowani przez złośliwie uśmiechniętą pokojówkę dźwigali kosze ze śmieciami, podczas gdy pomywaczka i drugi kucharz uradowani niespodziewanym wolnym dniem wesoło popędzili do miasta. Urodziny były świętem ruchomym i entuzjazm, z jakim Barrayarczycy przyjmowali sposobność do zabawy, nie ucierpiał bynajmniej na tym, że - biorąc pod uwagę śmierć Ezara i wstąpienie na tron Gregora - w tym roku już po raz drugi mieli okazję do obchodów. Cordelia podziękowała za zaproszenie na przegląd wojsk, która to uroczystość pochłaniała Arala przez cały dzień; pragnęła być świeża i wypoczęta na wieczór - kiedy to w Cesarskim Pałacu miała się odbyć kolacja urodzinowa cesarza - najważniejsze wydarzenie całego roku; tak przynajmniej dano jej do zrozumienia. Z góry cieszyła się na ponowne spotkanie z Kareen i Gregorem, choć wiedziała, że nie potrwa ono długo. Przynajmniej jednak była pewna, że jej strój odpowiada randze uroczystości; Lady Vorpatril, odznaczająca się doskonałym gustem i dysponująca najświeższymi wieściami z dziedziny barrayarskiej mody ciążowej, zlitowała się nad betańską ignorantką i zaoferowała jej swoje usługi jako fachowa siła doradcza. W rezultacie Cordelia miała na sobie idealnie skrojoną, ciemnozieloną jedwabną suknię, opadającą aż do podłogi, oraz długą otwartą kamizelę z grubego aksamitu w kolorze kości słoniowej. Fryzjerka, także przysłana przez Alys, wpięła jej we włosy świeże kwiaty w tym samym odcieniu. Barrayarczycy uczynili ze swych strojów rodzaj sztuki, równie wyrafinowanej, co betańskie malunki cielesne. Cordelia wolała nie polegać jedynie na zdaniu Arala - jego oczy zawsze rozbłyskały na jej widok - jednakże sądząc z zachwyconych westchnień żeńskiej części personelu księcia Piotra, krawiecka drużyna znakomicie wykonała swoją robotę. Czekając teraz u stóp spiralnych schodów w górnym holu, przygładziła ukradkiem fałdy zielonego jedwabiu, okrywające jej brzuch. Po trzech miesiącach metabolicznego przeciążenia mogła się pochwalić zaledwie drobną wypukłością wielkości grapefruita. Od ostatniego lata zdarzyło się tak wiele, że czasem miała wrażenie, iż jej ciąża także powinna rozwijać się szybciej, aby dotrzymać kroku ich pędzącemu w szalonym tempie życiu. Posłała w duszy zachęcającą mantrę w stronę brzucha. Rośnij, rośnij, rośnij... Przynajmniej jednak w końcu zaczynała wyglądać na kobietę w ciąży - miła odmiana po miesiącach znużenia. Aral podzielał jej fascynację rozwojem dziecka. Co wieczór łagodnie obmacywał palcami brzuch żony, bezskutecznie usiłując wyczuć delikatne niczym trzepot skrzydełek motyla ruchy pod jej skórą. Po chwili pojawił się Vorkosigan z porucznikiem Koudelką u boku. Obaj byli świeżo umyci, ogoleni, uczesani i odziani w oślepiająco jaskrawe paradne czerwono-niebieskie mundury Imperium. Dołączył do nich książę Piotr w stroju, który Cordelia widziała już wcześniej podczas sesji Połączonych Rad: brązowo-srebrzystej elegantszej wersji liberii, noszonej przez jego gwardię. Cała dwudziestka gwardzistów Piotra uczestniczyła tego wieczoru w oficjalnej uroczystości i rozgorączkowany dowódca przez ostatni tydzień szykował ich do występu, sprawdzając każdy szczegół. Towarzysząca Cordelii Droushnakov miała na sobie prosty strój w barwach swej pani, starannie skrojony tak, by nie krępował ruchów i pozwalał ukryć broń oraz podręczne komunikatory. Po chwili, podczas której wszyscy podziwiali się nawzajem, cała grupa opuściła pałac frontowymi drzwiami, kierując się do czekających już pojazdów. Aral osobiście odprowadził żonę, po czym cofnął się. - Do zobaczenia na miejscu, kochanie. - Co takiego? - obróciła się gwałtownie. - Ach, tak. Zatem drugi wóz został wezwany nie tylko po to, aby pomieścić resztę naszej grupy. Wargi Arala zacisnęły się niemal niedostrzegalnie. - Nie. Uznałem za... rozsądne, abyśmy odtąd podróżowali osobno. - Tak - odparła słabo. - Pojmuję. Vorkosigan odszedł. Niech diabli porwą tę planetę. Właśnie wyrwała im następny kęs życia, wprost z serca Cordelii. Mieli tak mało czasu dla siebie, że nawet niewielka strata nieznośnie bolała. Najwyraźniej książę Piotr miał tego wieczoru zastąpić Arala. Wsunął się na siedzenie obok niej, Droushnakov przycupnęła naprzeciwko i osłona opadła. Wóz skręcił gładko w ulicę. Cordelia obejrzała się i wyciągając szyję usiłowała dojrzeć pojazd Arala, jednakże oba wozy dzieliła zbyt wielka odległość. Wyprostowała się z westchnieniem. Otoczone żółtą mgiełką słońce kryło się powoli za szarą ławą chmur. Wokół zaczynały już płonąć pierwsze światła, rozjaśniając nieco wilgotny jesienny wieczór i nadając miastu atmosferę powagi i smutku. Może hałaśliwa uliczna zabawa - a minęli kilkanaście rozochoconych grup - nie była znów takim złym pomysłem. Świętujący ludzie przywiedli Cordelii na myśl prymitywnych Ziemian, bębniących w kotły i strzelających w niebo, aby odpędzić smoka, który pożerał Księżyc podczas zaćmienia. Ta dziwna jesienna melancholia mogła zagarnąć na zawsze nieostrożną duszę. Urodziny Gregora wypadły w odpowiednim czasie. Kościste dłonie Piotra bawiły się brązową jedwabną sakiewką, na której srebrzystą nicią wyhaftowano herb Vorkosiganów. Cordelia spojrzała na nią z ciekawością. - Co to jest? Książę uśmiechnął się lekko i podał jej woreczek. - Złote monety. Kolejny element folklorystyczny; sakiewka i jej zawartość stanowiły prawdziwą ucztę dla oka. Cordelia pogładziła jedwab, przyglądając się z podziwem misternym haftom. Następnie wytrząsnęła na rękę kilka błyszczących rzeźbionych dysków. - Ładne. Czytała kiedyś, że za czasów Izolacji na Barrayarze złoto miało ogromną wartość. Co prawda w jej betańskim umyśle kojarzyło się jedynie z metalem, używanym czasami w przemyśle elektronicznym, lecz starożytne ludy otaczały je niemal mistyczną czcią. - Czy one coś znaczą? - Ha! Oczywiście. To urodzinowy prezent dla cesarza. Cordelia wyobraziła sobie pięcioletniego Gregora, bawiącego się sakiewką pełną złota. Nie miała pojęcia, co mógłby z nim zrobić - poza budowaniem wież z monet i nauką liczenia. Miała nadzieję, że wyrósł już z wieku, kiedy wkładał wszystko do buzi; wielkość złotych dysków pozwoliłaby dziecku swobodnie przełknąć coś takiego i zadławić się na śmierć. - Jestem pewna, że mu się spodobają - stwierdziła z lekkim powątpiewaniem. Piotr zachichotał. - Nie masz pojęcia, o co chodzi, prawda? - Jak zawsze - westchnęła Cordelia. - Uświadom mnie. Usadowiła się wygodniej. Piotr coraz chętniej wyjaśniał jej barrayarskie zwyczaje. Nieodmiennie cieszyło go odkrywanie nowych pokładów ignorancji i wypełnianie ich wiedzą. Cordelia miała wrażenie, że mógłby pouczać ją przez dwadzieścia lat, nie wyczerpując wszystkich zaskakujących ją tematów. - Urodziny cesarza stanowią tradycyjny koniec roku podatkowego we wszystkich okręgach, podlegających rządowi Imperium. Innymi słowy, to dzień zapłaty podatków - tyle że Vorowie nie są opodatkowani. To sugerowałoby zbytnią uległość wobec Imperium. Zamiast tego dajemy cesarzowi prezent. - Ach, tak - mruknęła Cordelia. - Jednakże pałacu cesarskiego nie da się utrzymać za sześćdziesiąt sakiewek złota rocznie. - Oczywiście, że nie. Prawdziwe pieniądze powędrowały już wcześniej z Hassadaru do Vorbarr Sultany przekazem przez komunikator. Złoto to jedynie symbol. Cordelia zmarszczyła brwi. - Chwileczkę. Czy w tym roku już raz nie płaciliście podatków? - Owszem, wiosną Ezarowi. Po prostu przesunęliśmy koniec roku fiskalnego. - I nie szkodzi to waszemu systemowi bankowemu? Książę wzruszył ramionami. - Jakoś sobie radzimy. - Nagle uśmiechnął się szeroko. - Jak sądzisz, skąd wziął się tytuł “książę”? - Przypuszczam, że z Ziemi, z czasów przedatomowych - późnorzymskich. To określenie szlachcica, który kierował księstwem. A może nazwa majątku pochodzi od tytułu. - Na Barrayarze stanowi on w istocie skrót określenia “księgowy”. Pierwszymi książętami byli poborcy podatkowi Varadara Tau - niesamowitego bandyty, powinnaś kiedyś o nim poczytać. - A ja przez cały czas sądziłam, że to takie małpowanie historii średniowiecznej, a do tego stopień wojskowy. - Och, aspekt wojskowy pojawił się bardzo szybko - gdy tylko nasi rabusie próbowali zmusić do posłuchu kogoś, kto nie miał ochoty podporządkować się ich rozkazom. Z czasem tytuł obrósł ceremoniałem i szacunkiem. - Nie miałam o tym pojęcia. - Spojrzała na niego z nagłą podejrzliwością. - Chyba mnie nie nabierasz? W odpowiedzi rozłożył jedynie ręce. Odrzuć z góry przyjęte założenia, pomyślała z rozbawieniem Cordelia. W istocie najlepiej w ogóle nic nie zakładaj. Wkrótce dotarli do wielkiej bramy Cesarskiego Pałacu. Od czasu wizyt przy łożu umierającego Ezara i pogrzebu cesarza, cały kompleks uległ zdumiewającej przemianie. Barwne światła podkreślały detale architektoniczne wielkiej kamiennej bryły. Ogrody połyskiwały, fontanny mieniły się wszystkimi barwami tęczy. Ludzie w przepięknych strojach, wysypujący się na tarasy z uroczyście przybranych komnat północnego skrzydła, dodatkowo rozgrzewali atmosferę. Jednakże posterunki straży pracowały równie czujnie co zwykle, a liczba strażników wyraźnie się powiększyła. Cordelia odniosła wrażenie, że przyjęcie, które się tu odbywa, jest znacznie bardziej cywilizowane, niż zabawy, które mijali na ulicach. Wóz Arala zatrzymał się tuż obok, przy zachodnim portyku. Cordelia z ulgą wsparła się ponownie na ramieniu męża, który uśmiechnął się do niej z dumą, i w chwili gdy nikt na nich nie patrzył, pocałował ją ukradkiem w kark udając, że wącha kwiaty wplecione w rude włosy. W odpowiedzi dyskretnie uścisnęła mu rękę. Przeszli przez drzwi i przystanęli w długim korytarzu. Majordomus w liberii rodu Vorbarrów głośno zaanonsował ich przybycie. I nagle znaleźli się pod ostrzałem krytycznych spojrzeń. Cordelii wydawało się, że obserwują ją tysiące barrayarskich Vorów, choć w istocie w sali zebrało się ich zaledwie parę setek. Mimo wszystko lepsze to, niż spoglądać prosto w lufę świeżo naładowanego porażacza nerwowego. Bez dwóch zdań. Zaczęli krążyć po komnacie, wymieniając pozdrowienia i ukłony. Czemu ci ludzie nie noszą identyfikatorów? westchnęła Cordelia. Jak zwykle wszyscy - oprócz niej - najwyraźniej znali się nawzajem. Wyobraziła sobie, jak zaczyna z kimś rozmowę. Hej, ty tam, Vane... Mocniej przywarła do ramienia Arala, starając się sprawiać wrażenie tajemniczej i egzotycznej, a nie onieśmielonej i zagubionej. W sąsiedniej komnacie odbywała się skromna ceremonia wręczania sakiewek pełnych złotych monet. Książęta, bądź ich przedstawiciele, ustawili się w kolejce, aby wypełnić swoje zobowiązania. Każdy z nich wygłaszał kilka słów. Cesarz Gregor, który, jak Cordelia podejrzewała, już dawno powinien leżeć w łóżku, siedział na wysokiej ławie obok matki. Sprawiał wrażenie bezradnego i uwięzionego. Przez cały czas mężnie usiłował powstrzymać się od ziewania. Ciekawe, czy pozwolą mu zatrzymać te sakiewki, pomyślała Cordelia. A może po prostu włączą je do obiegu, aby wręczyć ponownie za rok? Też mi przyjęcie urodzinowe. Wokół nie dostrzegła ani jednego dziecka, ale książęta załatwiali sprawę szybko i sprawnie. Może wkrótce mały będzie mógł wrócić do łóżka. Kolejna postać w czerwono-niebieskim mundurze uklękła przed Gregorem i Kareen wręczając sakiewkę ze złoto-kasztanowego jedwabiu. Cordelia rozpoznała księcia Vidala Vordariana, mężczyznę o płaskiej twarzy, którego Aral określił oględnym mianem “członka drugiego pod względem konserwatyzmu stronnictwa na Barrayarze”, podzielającego poglądy polityczne księcia Piotra. Sądząc z tonu męża Cordelia uznała, iż określenie to w rzeczywistości oznacza fanatycznego izolacjonistę. Jednakże Vordarian nie wyglądał na fanatyka. Jego twarz, kiedy nie wykrzywiał jej gniew, była nawet przystojna. W tej chwili odwrócił się do księżniczki Kareen i powiedział coś, co sprawiło, że roześmiała się cicho. Jego ręka przez moment musnęła czule ukryte pod suknią kolano. Dłoń księżniczki przykryła ją na chwilę, po czym książę dźwignął się na nogi, ukłonił i ustąpił miejsca następnemu. Gdy Vordarian odszedł, uśmiech Kareen zniknął jak zdmuchnięty. Smutne spojrzenie Gregora padło na Arala, Cordelię i Droushnakov; chłopiec powiedział coś do matki. Kareen wezwała gestem jednego ze strażników, po kilku minutach do Cordelii podszedł dowódca straży z prośbą o zwolnienie Drou. Zastąpił ją nie rzucający się w oczy młody człowiek, który postępował za nimi tuż poza zasięgiem słuchu, niemal niedostrzegalny - niezła sztuczka jak na mężczyznę jego wzrostu. Szczęśliwie Cordelia i Aral natknęli się wkrótce na lorda i lady Vorpatril - kogoś, z kim Cordelia odważyła się rozmawiać bez wcześniejszych instrukcji społeczno-politycznych. Czerwono-niebieski mundur kapitański lorda Vorpatrila idealnie podkreślał jego śniadą urodę. Lady Vorpatril, odziana w krwistoczerwoną suknię, niemal zaćmiewała małżonka; w kruczoczarne loki, kontrastujące ostro z aksamitną bielą skóry wplotła czerwone róże. Cordelia pomyślała, że Vorpatrilowie stanowią niemal archetypiczną Vorowską parę, urodziwą i wyrafinowaną. Efektu nie psuł nawet fakt, że - jak uświadomiła sobie stopniowo, słuchając nieco niezbornych wypowiedzi kapitana - Vorpatril był pijany. Nie przeszkadzało mu to jednak zachowywać wesołości. Jego charakter pozostał taki sam, nie ulegając nieprzyjemnej przemianie. Vorkosigan, odciągnięty na bok przez kilku mężczyzn, którzy z determinacją i zdecydowaniem namierzyli lorda regenta, przekazał Cordelię pod opiekę lady Vorpatril. Obie kobiety zaczęły krążyć pomiędzy eleganckimi tacami z przystawkami, roznoszonymi przez niezliczonych służących i porównywać najnowsze raporty ginekologiczne. Lord Vorpatril przeprosił je pospiesznie, ruszając w ślad za kamerdynerem, dźwigającym tacę z winem. Alys planowała już kolor i krój następnej sukni Cordelii. - Na Święto Zimowe tylko czerń i biel - oznajmiła autorytatywnie. Cordelia przytaknęła słabo, zastanawiając się, czy w końcu usiądą przy stole, czy też są skazane na skubanie drobnych kąsków. Alys zaprowadziła ją do toalety, obiektu częstego zainteresowania ich przytłamszonych ciążą pęcherzy, zaś w drodze powrotnej przedstawiła kilkunastu damom, należącym do elitarnego kręgu społecznego. Następnie zagłębiła się w ożywioną dyskusję z przyjaciółką; rozmowa dotyczyła zbliżającego się przyjęcia z okazji urodzin córki koleżanki Alys. Cordelia dyskretnie odeszła na bok, odłączając się (próbowała nie dodać w myślach od stada) na chwilę, aby spokojnie pomyśleć. Cóż to za dziwne miejsce, ten Barrayar - w jednej chwili ciepłe i przytulne, w następnej przerażające i obce... Trzeba jednak przyznać, że potrafią urządzić imponujące widowisko - ach! Nagle uświadomiła sobie, czego jej brakowało. Na Kolonii Beta podobna ceremonia byłaby przekazywana na żywo przez reporterów holowizyjnych na całą planetę. Każdy ruch uczestników stanowiłby element starannie wyreżyserowanego tańca, dopasowanego do kątów widzenia kamer i słów komentatora - tak że zabiłoby to całą radość z przyjęcia. Tu jednak w zasięgu wzroku nie dostrzegła ani jednego holowidu. Jedynie funkcjonariusze CesBez dokonywali rejestracji wszystkiego, co się działo, a im zupełnie nie zależało na choreografii. Ludzie zebrani w tej sali tańczyli tylko dla siebie. Jutro olśniewające przyjęcie pozostanie wyłącznie w ich pamięci. - Lady Vorkosigan? Dźwięk czyjegoś głosu wyrwał ją z zamyślenia. Cordelia odwróciła się i ujrzała komodora Vordariana. Fakt, iż nosił czerwono-niebieski mundur, a nie strój w barwach swego rodu oznaczał, że książę wciąż pozostaje w służbie czynnej, bez wątpienia ozdabiając swą osobą cesarski sztab - który departament? A, tak. Aral wspominał coś o centrum dowodzenia. Mężczyzna trzymał w dłoni kieliszek i uśmiechał się do niej serdecznie. - Książę - odparła również z uśmiechem uznając, iż widywali się dostatecznie często, by przyjąć, że został jej przedstawiony. Nieważne, czy sobie tego życzyła, czy nie, regencja Arala była faktem i najwyższy czas, aby nawiązała własne kontakty i przestała na każdym kroku zadręczać męża nieustannymi pytaniami. - Podoba się pani przyjęcie? - spytał Vordarian. - O, tak - próbowała wymyślić coś mądrego. - Jest niezwykle piękne. - Podobnie jak pani, milady. Uniósł ku niej kieliszek, po czym pociągnął łyk wina. Serce Cordelii zamarło, jednakże zanim jeszcze szok zdążył odbić się na jej twarzy, uświadomiła sobie, co się stało. Ostatnim barrayarskim oficerem, który w jej obecności wzniósł toast, był nieżyjący już admirał Vorrutyer. Działo się to w zupełnie odmiennych okolicznościach. Vordarian przypadkiem dokładnie powtórzył jego gest. Cordelia otrząsnęła się szybko. Nie czas teraz na wspomnienia tortur. - Bardzo pomogła mi lady Vorpatril. Jest naprawdę wielkoduszna. Vordarian delikatnym skinieniem głowy wskazał jej brzuch. - Rozumiem, że pani także należą się gratulacje. To chłopiec czy dziewczynka? - Słucham? A tak, chłopiec, dziękuję. Podobno ma się nazywać Piotr Miles. - Zdumiewające. Sądziłem, że lord regent zdecyduje się najpierw na dziewczynkę. Cordelia przekrzywiła głowę, zaskoczona pobrzmiewającą w jego głosie delikatną ironią. - Zaczęliśmy, zanim jeszcze Aral został regentem. - Ale z pewnością wiedziała pani o tym, że ma otrzymać to stanowisko. - Bynajmniej. Sądziłam jednak, że wszyscy barrayarscy militaryści szaleją na punkcie synów. Czemu wspomniał pan o córce? - To ja pragnę córki... - Zakładałem rzecz jasna, że lord Vorkosigan będzie miał na względzie utrzymanie stanowiska. Czy istnieje lepszy sposób zachowania ciągłości władzy po zakończeniu regencji, niż zostanie teściem cesarza? Cordelia wzdrygnęła się. - Sądzi pan, że zawierzałby ciągłość rządu planetarnego przypadkowi, licząc na to, że za piętnaście lat para nastolatków zakocha się w sobie? - Zakocha się? - Teraz on sprawiał wrażenie zdumionego. - Wy, Barrayarczycy, jesteście naprawdę... - ugryzła się w język, aby nie dodać “szaleni”. Byłoby to nieuprzejme. - Aral z pewnością ma więcej... rozsądku. - Choć nie mogłaby go nazwać nieromantycznym. - To niezmiernie interesujące - westchnął Vordarian. Jego spojrzenie musnęło brzuch Cordelii. - Przypuszcza pani, że jej mąż planuje coś bardziej bezpośredniego? Z jakichś przyczyn jej umysł nie mógł nadążyć za gwałtownymi zwrotami tej rozmowy. - Słucham? Vordarian uśmiechnął się, wzruszając ramionami. Cordelia zmarszczyła brwi. - Chce pan powiedzieć, że gdybyśmy mieli córkę, wszyscy podejrzewaliby coś takiego? - Niewątpliwie. Głośno wypuściła powietrze. - Boże. To... Nie wyobrażam sobie, aby ktokolwiek o zdrowych zmysłach chciał się choć zbliżyć do Imperium Barrayaru. W ten sposób człowiek staje się celem dla każdego wariata, żywiącego pretensje do swych bliźnich. - W jej umyśle błysnęła wizja porucznika Koudelki, zakrwawionego i ogłuszonego. - Ciężki jest też los pechowca, który akurat stoi obok. Jego twarz spoważniała. - A, tak. Ten nieszczęsny wypadek. Wie pani może, czy śledztwo doprowadziło do czegoś? - Nie słyszałam nic pewnego. Negri i Ilyan podejrzewają, że to sprawka Cetagandan. Jednak sam zamachowiec, który wystrzelił granat, nie został odnaleziony. - Szkoda. Vordarian opróżnił swój kieliszek i zamienił go na pełny z tacy przechodzącego obok kamerdynera w liberii rodu Vorbarrów. Cordelia zerknęła tęsknie na kieliszki z winem. Jednakże na czas trwania ciąży musiała odstawić wszystkie trucizny metaboliczne. Oto jeszcze jedna korzyść ze zwyczajów betańskich. Dzięki symulatorom macicznym kobieta nie musiała narzucać sobie całkowitej wstrzemięźliwości. W domu mogłaby swobodnie zatruwać swój organizm i narażać go na różne sposoby, podczas gdy jej dziecko dorastałoby bezpiecznie pod stałą opieką techników w banku symulatorowym. A gdyby to ona znalazła się obok Arala podczas wybuchu granatu... Nagle jeszcze bardziej zapragnęła się napić. Cóż, nie potrzebowała oszołomienia sprowadzanego przez etanol. Rozmowy z Barrayarczykami były dostatecznie ogłuszające. Wśród wypełniającego salę tłumu poszukała wzrokiem Arala - był tam, z Kou u boku. Rozmawiał z Piotrem i dwoma innymi starcami w strojach książąt Zgodnie z przewidywaniami, po kilku dniach słuch Arala wrócił do normy, jednakże jego spojrzenie nadal wędrowało od twarzy do twarzy w poszukiwaniu najdrobniejszych niuansów, mimowolnego skrzywienia ust, które mogłoby stanowić cenną wskazówkę. Kieliszek w jego dłoni pozostawał jedynie symboliczną ozdobą. Bez wątpienia Aral był tu na służbie. Zresztą, czy kiedykolwiek pozostawał poza nią? - Czy atak bardzo nim wstrząsnął? - spytał Vordarian, zerkając w stronę Arala. - A jak pan sądzi? - spytała Cordelia. - Sama nie wiem... Widział w swym życiu tak wiele aktów przemocy, więcej niż jestem w stanie sobie wyobrazić. W końcu stały się dla niego czymś w rodzaju białego szumu. Zupełnie je wyciszył. - Gdybym tylko ja też to potrafiła. - Nie zna go pani aż tak długo. Zaledwie od czasów Escobaru. - Spotkaliśmy się przed wojną. Tylko raz. Bardzo krótko. - Ach, tak? - Jego brwi uniosły się. - Nie miałem pojęcia. Jak niewiele wiadomo o innych ludziach. - Urwał, obserwując Arala, patrząc jak ona sama spogląda w stronę męża. Przez moment kącik jego ust uniósł się w szyderczym grymasie, jednakże Vordarian natychmiast zacisnął wargi. - Wie pani chyba, że jest biseksualny. - Pociągnął łyk wina. - Był biseksualny - poprawiła z roztargnieniem, patrząc czule na męża. - Teraz zachowuje całkowitą monogamię. Vordarian zakrztusił się, rozbryzgując wino. Cordelia patrzyła na niego zatroskana, zastanawiając się, czy nie powinna poklepać go po plecach, jednakże wkrótce odzyskał oddech i panowanie nad sobą. - Powiedział to pani? - wydyszał ze zdumieniem. - Nie. Zrobił to Vorrutyer. Tuż przedtem, nim spotkał go, hm, nieszczęśliwy wypadek. Vordarian stał w miejscu jak skamieniały; Cordelia poczuła nagłą złośliwą satysfakcję na myśl, że w końcu udało jej się zaskoczyć Barrayarczyka. Wcześniej to zawsze oni wprawiali ją w zakłopotanie. Gdyby tylko wiedziała, co właściwie tak nim wstrząsnęło... Ciągnęła dalej z powagą: - Im częściej wspominam Vorrutyera, tym bardziej wydaje mi się tragiczną postacią. Wciąż trawiony obsesją na punkcie przygody, która skończyła się osiemnaście lat wcześniej. A jednak czasem zastanawiam się, czy mógł wówczas osiągnąć to, czego pragnął - zatrzymać Arala - czy Aral zdołałby utrzymać pod kontrolą ów sadyzm, który w końcu zniszczył umysł Vorrutyera. Zupełnie jakby ci dwaj znaleźli się po przeciwnych stronach dziwacznej huśtawki; jakby przetrwanie jednego z nich zależało od zagłady drugiego. - Betanka. - Z twarzy Vordariana znikało oszołomienie. Zastąpił je wyraz, który Cordelia nazwała w myślach Odkryciem Straszliwej Prawdy. - Powinienem był się domyślić. Ostatecznie, to wasi bio-inżynierowie stworzyli hermafrodytów... - Urwał. - Jak długo znała pani Vorrutyera? - Jakieś dwadzieścia minut. Ale było to bardzo intensywne dwadzieścia minut. - Postanowiła pozwolić mu zgadywać, co miała na myśli. - Owa przygoda, jak ją pani nazwała, stanowiła w swoim czasie wielki sekretny skandal. Cordelia zmarszczyła nos. - Wielki sekretny skandal? Czy to nie oksymoron? Podobnie jak kwadratura koła czy pokojowa misja wojskowa. Choć to ostatnie, jak się zastanowić, to także typowe określenie barrayarskie. Vordarian patrzył na nią z dziwną miną. Wyglądał zupełnie jak człowiek, który rzucił bombę, usłyszał, jak zamiast BUM! robi ona psssss i teraz usiłuje podjąć decyzję, czy powinien wsadzić do środka rękę i poruszyć zapalnik, aby go wypróbować. I nagle do niej także dotarła Straszliwa Prawda. Ten człowiek właśnie próbował zniszczyć moje małżeństwo. Nie, małżeństwo Arala. Przywołała na twarz niewinny, promienny uśmiech, natomiast jej umysł wystartował do pracy. Vordarian nie mógł być członkiem starej wojennej partii Vorrutyera - wszystkich jej przywódców spotkały nieszczęśliwe wypadki jeszcze przed śmiercią Ezara, reszta zaś ukrywała się, rozproszona. Co chciał osiągnąć? Odruchowo bawiąc się kwiatem we włosach, rozważała możliwość wybuchnięcia niemądrym śmiechem. - Nie wyobrażałam sobie, że wychodzę za mąż za czterdziestoczteroletniego prawiczka, mój książę. - Na to wygląda - Vordarian przełknął kolejny łyk wina. - Wy, galaktycy, wszyscy jesteście degeneratami... Ciekawe, jakie zboczenia toleruje w zamian pani mąż? - Jego oczy rozbłysły nieskrywaną wrogością. - Wie pani, jak umarła pierwsza żona lorda Vorkosigana? - Popełniła samobójstwo. Strzeliła sobie w głowę z łuku plazmowego - odparła natychmiast. - Plotka głosiła, że to on ją zamordował. Za to, że go zdradzała. Strzeż się, Betanko. - Jego uśmiech stał się otwarcie jadowity. - Tak, też o tym słyszałam. W tym przypadku plotki były fałszywe. Z ich rozmowy zniknął wszelki ślad udawanej serdeczności. Cordelię ogarnęło nieprzyjemne wrażenie, że sytuacja wymyka się spod kontroli. Nachyliła się naprzód, zniżając głos. - Czy wie pan, dlaczego umarł Vorrutyer? Nie mógł nic na to poradzić. Zbliżył się do niej, zafascynowany. - Nie... - Próbował zranić Arala za moim pośrednictwem. Nieco mnie to... zirytowało. Wolałabym, aby przestał pan próbować mnie irytować, książę Vordarianie. Obawiam się, że może się to panu udać. - jej głos opadł do szeptu. - Pan też winien się tego lękać. Początkowy wyniosły sposób bycia Vordariana zniknął bez śladu, zastąpiony rosnącą czujnością. Książę pożegnał ją płynnym gestem, najwyraźniej zastępującym ukłon, i wycofał się dyskretnie. - Milady - odchodząc obejrzał się przez ramię, mierząc ją dziwnym wzrokiem. Odprowadziła go spojrzeniem. O rany, co za dziwna rozmowa. Czego się spodziewał, atakując ją tymi przestarzałymi informacjami, jakby były szokującą bronią? Naprawdę oczekiwał, że wpadnie w szał i zrobi awanturę mężowi za to, że dwadzieścia lat wcześniej dobierał sobie nie najlepszych przyjaciół? Czy naiwna barrayarska żona dostałaby ataku histerii? Nie lady Vorpatril, której entuzjastyczne zamiłowanie do zabaw skrywało bystry umysł; nie księżniczka Kareen, bowiem mistrz sadyzmu Serg z pewnością już dawno zniszczył jej niewinność. Vordarian wystrzelił, ale spudłował. I nagle ogarnął ją chłód. Może spudłował już wcześniej? Ich rozmowa nie była typowa, nawet wedle barrayarskich standardów. A może po prostu się upił? Nagle zapragnęła pomówić z Illyanem. Przymknęła oczy, usiłując rozjaśnić umysł. I wtedy usłyszała tuż przy głowie zatroskany głos Arala. - Dobrze się czujesz, najdroższa? Potrzebne ci lekarstwo przeciw mdłościom? Natychmiast otworzyła oczy. Mąż stał obok niej, spokojny i bezpieczny. - Wszystko w porządku - lekko ujęła jego ramię, z trudem powstrzymując chęć, by przywrzeć do niego z całej siły. - Po prostu zamyśliłam się. - Sadzają nas do kolacji. - Świetnie. Miło będzie usiąść, zaczynają mi puchnąć nogi. Vorkosigan wyglądał, jakby pragnął zanieść ją na miejsce, jednakże ruszyli naprzód uroczystym krokiem, dołączając do pozostałych. Zajęli miejsca przy stole, ustawionym na podeście w pewnym oddaleniu od reszty oficjalnych gości. Towarzyszyli im Gregor, Kareen, lord strażnik Rady Książąt i jego żona, oraz premier Vortala. Gregor nalegał, aby również Droushnakov usiadła przy ich stole. Chłopiec sprawiał wrażenie niezwykle uradowanego widokiem swej dawnej strażniczki. Czy odebrałam ci towarzyszkę zabaw, moje dziecko? pomyślała Cordelia, czując lekkie wyrzuty sumienia. Najwyraźniej tak właśnie było. Gregor wdał się w negocjacje z Kareen prosząc, aby Drou odwiedzała go co tydzień pod pretekstem “lekcji judo”. Drou, przywykła do atmosfery pałacu, zachowywała się znacznie naturalniej niż Koudelka, sztywny i przesadnie poprawny, starający się usilnie ukryć własną niezręczność. Cordelia odkryła, że posadzono ją pomiędzy Vortala i lordem strażnikiem. Bez większych problemów zagłębiła się w rozmowę. Vortala, na swój szorstki sposób, był naprawdę uroczy. Udało jej się skosztować niemal wszystkich elegancko podanych potraw z wyjątkiem truchła pieczonego wołu, wniesionego w całości na stół. Zazwyczaj potrafiła pogodzić się ze świadomością, że na Barrayarze białka nie hodowano w zbiornikach, lecz pobierano je z ciał prawdziwych martwych zwierząt. Ostatecznie wiedziała o ich prymitywnych praktykach kulinarnych, zanim jeszcze zdecydowała się tu przybyć, a podczas misji zwiadowczych parę razy próbowała tkanek zwierzęcych w interesie nauki, przetrwania bądź też potencjalnego rozwoju nowych gałęzi produkcji na swej rodzinnej planecie. Barrayarczycy powitali oklaskami pojawienie się przybranej owocami i kwiatami pieczeni, jakby wzbudziła w nich zachwyt, a nie wstręt. Kucharz, nerwowo postępujący w ślad za swoim dziełem, ukłonił się głęboko. Pierwotne obwody węchowe w jej mózgu musiały się jednak zgodzić, że zapach był doprawdy wspaniały. Vorkosigan nałożył sobie dokładkę krwistego mięsa. Cordelia sączyła wodę. Po deserze i kilku krótkich uroczystych toastach, wygłoszonych przez Vortalę i Vorkosigana, Gregor mógł wreszcie wstać i matka zaprowadziła go do łóżka. Kareen wezwała Cordelię i Droushnakov, aby do niej dołączyły. Gdy cała grupka opuściła wielką salę i wspięła się do cichych prywatnych komnat cesarza, Cordelia poczuła, jak z jej ramion ulatuje napięcie. Gregor, wyzwolony z munduru i przebrany w piżamę, raz jeszcze stał się chłopcem, a nie symbolem. Drou doglądała ceremonii mycia zębów i dała się skusić na “tylko jedną” partyjkę jakiejś gry, wymagającej planszy i pionków, w którą zabawiali się tuż przed snem. Kareen zezwoliła na to i ucałowawszy syna na noc wraz z Cordelia wycofała się do sąsiedniego zalanego łagodnym światłem saloniku. Wpadający przez okna nocny wietrzyk chłodził niewielką komnatę. Obie kobiety usiadły wydając z siebie westchnienie i odprężając się wyraźnie. Cordelia, za przykładem gospodyni, zrzuciła niewygodne pantofle. Z ogrodów w dole dobiegały stłumione głosy i śmiechy. - Jak długo potrwa przyjęcie? - spytała. - Do świtu dla tych, którzy wykażą się większą odpornością ode mnie. Ja sama pożegnam się o północy. Wówczas do głosu dojdą poważni pijacy. - Część z nich już teraz wygląda na mocno podchmielonych. - Niestety - Kareen uśmiechnęła się. - Do rana będziesz miała okazję ujrzeć klasę Vorów z jej najlepszej i najgorszej strony. - Wyobrażam sobie. Jestem zdumiona, że nie importujecie mniej szkodliwych narkotyków. Uśmiech Kareen wyostrzył się nieco. - Ale przecież pijackie awantury to część naszej tradycji. - Po chwili jej głos złagodniał. - W istocie podobne nowinki zaczynają się już pojawiać, zwłaszcza w miastach portowych. Jak zwykle jednak raczej uzupełniają niż zastępują nasze stare zwyczaje. - Może tak jest najlepiej. - Cordelia zmarszczyła brwi. Jak by tu dyplomatycznie zabrać się do rzeczy? - Czy książę Vidal Vordarian należy do grupy zwolenników publicznego upijania się? - Nie. - Kareen uniosła wzrok. Zmrużyła lekko oczy. - Czemu pytasz? - Odbyłam z nim dość osobliwą rozmowę. Pomyślałam, że mogłoby ją wyjaśnić przedawkowanie etanolu. - Przypomniała sobie nagle dłoń Vordariana, muskającą kolano księżniczki nieomal w pieszczocie. - Dobrze go znasz? Co o nim sądzisz? - Jest bogaty... Dumny... - odparła beznamiętnie Kareen. - Pod koniec życia Serga, kiedy ten zaczął spiskować przeciw ojcu, zachował lojalność wobec Ezara. I nie tylko. Także wobec Imperium oraz klasy Vorów. W okręgu Vordariana znajdują się cztery duże ośrodki przemysłowe oraz bazy wojskowe, magazyny, największy wojskowy port kosmiczny... Bez wątpienia majątek Vidala to dziś najważniejsze pod względem gospodarczym ziemie na Barrayarze. Wojna dotknęła ich w znikomym stopniu. Po podpisaniu traktatu Cetagandanie sami wycofali się stamtąd. Niewielu książąt miało podobne szczęście. Umieściliśmy tam nasze pierwsze bazy kosmiczne, ponieważ przejęliśmy budynki i urządzenia, porzucone przez Cetagandan. To doprowadziło do błyskawicznego rozwoju gospodarki. - Bardzo interesujące - stwierdziła Cordelia. - Mnie jednak ciekawi głównie on sam, jako człowiek. Na przykład jego upodobania i awersje. Lubisz go? - Kiedyś - odparła powoli Kareen - zastanawiałam się, czy Vidal jest dość potężny, by ochronić mnie przed Sergiem po śmierci Ezara. Gdy choroba Ezara postępowała coraz bardziej uznałam, że powinnam się zająć ochroną własnej osoby. Wokół mnie wszystko trwało w zastoju. Nikt mnie o niczym nie informował. - Gdyby Serg został cesarzem, jak mógłby bronić cię przed nim zwykły książę? - Musiałby stać się kimś... więcej. Vidal ma spore ambicje. Gdyby zachęcić go odpowiednio i odwołać się do patriotyzmu - Bóg jeden wie, że Serg wstąpiwszy na tron mógłby zniszczyć cały Barrayar - być może wtedy Vidal ocaliłby nas wszystkich. Jednakże Ezar przyrzekł, że nie mam się czego lękać i dotrzymał słowa. Serg umarł przed swym ojcem i... i od tego czasu próbowałam ochłodzić swe stosunki z Vidalem. Cordelia z roztargnieniem potarła dolną wargę. - Ach, tak. Ale ty osobiście - lubisz go? Czy stanowisko księżnej Vordarian wydaje ci się bardziej atrakcyjne niż księżniczki-wdowy? - Nie teraz. Ojczym cesarza stałby się zbyt potężny, by stawiać go naprzeciw regenta. Coś takiego byłoby niebezpieczne, chyba że obaj sprzymierzyliby się ze sobą bądź dysponowali taką samą władzą. Albo połączyli się w jednej osobie. - Jak na przykład teść cesarza? - Właśnie. - Niedokładnie rozumiem całe to... weneryczne przekazywanie władzy. Czy sama także masz jakieś prawa do tronu? - Musiałoby o tym zdecydować wojsko. - Kareen wzruszyła ramionami. Jej głos opadł niemal do szeptu. - To zupełnie jak choroba, prawda? Jestem zbyt blisko, zostałam już zarażona... Gregor jest moją jedyną nadzieją na przetrwanie. I moim więzieniem. - Nie chcesz mieć własnego życia? - Nie. Po prostu pragnę żyć. Cordelia wyprostowała się, mocno poruszona. Czy Serg nauczył cię, by nikogo nie obrażać? - Vordarian także patrzy na to w ten sposób? Ostatecznie władza nie jest jedynym, co masz do zaoferowania. Myślę, że nie doceniasz własnej atrakcyjności. - Na Barrayarze liczy się tylko władza. - Oczy księżniczki spoglądały w przestrzeń. - Przyznaję, że kiedyś poprosiłam kapitana Negriego o raport dotyczący Vidala. Używa swoich kurtyzan w normalny sposób. Te żałosne słowa aprobaty niezupełnie odpowiadały wyobrażeniom Cordelii o szalonej miłości. A jednak przysięgłaby, że to, co dostrzegła w oczach Vordariana podczas ceremonii, nie było jedynie żądzą władzy. Czyżby mianowanie Arala na stanowisko regenta przypadkiem zaszkodziło w zalotach księcia? To mogłoby tłumaczyć zabarwioną seksualnie wrogość, z jaką się do niej zwrócił. Droushnakov wróciła na palcach. - Zasnął - szepnęła ciepło. Kareen przytaknęła i odchyliła głowę, odpoczywając przez chwilę, póki w komnacie nie zjawił się posłaniec w liberii Vorbarrów. - Milady, czy zechce pani rozpocząć tańce wraz z lordem regentem? Wszyscy już czekają. Czy była to prośba, czy może rozkaz? Beznamiętny głos kamerdynera zapowiadał raczej niemiłą konieczność niż przyjemną rozrywkę. - Ostatni obowiązek wieczoru - zapewniła Cordelię Kareen. Obie z powrotem wsunęły buty na nogi. Cordelia miała wrażenie, że od początku przyjęcia jej pantofle skurczyły się co najmniej o dwa numery. Pokuśtykała za Kareen, Drou postępowała za nią jak cień. Posadzka wielkiej sali na dole wyłożona była wielobarwnym drewnianym parkietem, tworzącym wzory kwiatów, pnączy i zwierząt. Na Kolonii Beta ta błyszcząca powierzchnia zostałaby umieszczona na ścianie w muzeum. A ci niewiarygodni ludzie na niej tańczyli. Żywa orkiestra - wybrana, jak poinformowano Cordelię, drogą morderczych konkursów z szeregów cesarskiej orkiestry wojskowej - odgrywała muzykę w iście barrayarskim stylu. Nawet walce przypominały nieco marsze. Aral i księżniczka stanęli naprzeciw siebie, po czym regent powiódł ją na parkiet. Uroczysty taniec wymagał, by partnerzy wykonywali te same kroki i poruszenia; ich ręce unosiły się, lecz nigdy nie dotykały. Cordelia obserwowała ich zafascynowana. Nigdy nie przypuszczała, że Aral potrafi tańczyć. Najwyraźniej stanowiło to ostatni obowiązkowy element wieczoru; wkrótce na parkiet wysypały się inne pary, a rozbawiony mąż powrócił do jej boku. - Zatańczy pani, milady? Po kolacji znacznie bardziej pociągała ją drzemka. Jakim cudem udawało mu się zachować tyle energii? Zapewne napędzał go skrywany lęk. Z uśmiechem potrząsnęła głową. - Nie umiem. - Ach. Wobec tego postanowili się przespacerować. - Mógłbym cię nauczyć - zaproponował, gdy wyszli z sali i znaleźli się na pierwszym z tarasów, prowadzących do ogrodu. Panował przyjemny chłód, ciemność rozjaśniały jedynie nieliczne lampiony. - Mhm - mruknęła z powątpiewaniem. - Jeśli uda ci się znaleźć spokojne miejsce. Gdyby rzeczywiście je znaleźli, potrafiłaby wymyślić kilka ciekawszych sposobów spędzania czasu niż taniec. - No, jesteśmy... cii - jego zęby błysnęły w nagłym uśmiechu, ręka zacisnęła się ostrzegawczo na dłoni Cordelii. Oboje zamarli przy wejściu na niewielki tarasik, osłonięty rzędem cisów i nie pochodzących z Ziemi pierzastych różowych roślin. Z sali na górze dobiegała głośna muzyka. - Spróbuj, Kou - zachęcał głos Droushnakov. Drou i Kou stali naprzeciw siebie po drugiej stronie tarasu. Koudelka z wyraźnym powątpiewaniem oparł laskę o kamienną balustradę i uniósł ręce. Zaczęli tańczyć: krok, ukłon i obrót. Drou liczyła głośno: - Raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy... Koudelka potknął się i dziewczyna złapała go w ostatniej chwili. Jego dłonie objęły jej talię. - To na nic, Drou - sfrustrowany potrząsnął głową. - Cii... - jej palce dotknęły ust mężczyzny. - Spróbuj jeszcze raz. Ja się nie zniechęcam. Pamiętasz jak długo musiałeś ćwiczyć koordynację ruchów, zanim udało ci się ją osiągnąć? Założę się, że więcej niż raz. - Stary nie pozwalał mi zrezygnować. - Cóż, może ja także ci nie pozwolę. - Jestem zmęczony - poskarżył się Koudelka. Zatem zacznij ją całować, podpowiedziała w duchu Cordelia, z trudem dusząc śmiech. To można robić na siedząco. Jednakże Droushnakov nie ustępowała. Znowu zaczęli tańczyć. - Raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy... I znów ich wysiłek zakończył się czymś, co w oczach Cordelii stanowiło bardzo obiecującą zapowiedź miłosnego uścisku, gdyby tylko choć jedna ze stron okazała dość rozsądku i opanowania, by zabrać się do rzeczy. Aral potrząsnął głową i oboje wycofali się w milczeniu, kryjąc się za krzakami. Najwyraźniej oglądana scena zainspirowała go. Ich wargi zetknęły się, tłumiąc śmiech Arala. Niestety, okazana przez nich delikatność nie zdała się na nic; anonimowy lord z klasy Vorów wędrujący na oślep, zatoczył się wprost na tarasik, gdzie Kou i Drou zamarli w pół kroku, przechylił przez kamienną balustradę i bardzo tradycyjnie zwymiotował w bezbronne krzaki w dole. Po sekundzie z zacienionego ogrodu poniżej dobiegły dwa nowe głosy, kobiecy i męski, wykrzykujące donośne przekleństwa. Koudelka podniósł swą laskę i dwoje niedoszłych tancerzy wycofało się pospiesznie. Pijany lord ponownie zwymiotował i mężczyzna, który padł jego ofiarą ruszył na górę, ślizgając się na zarzyganych kamieniach i grożąc gwałtownym odwetem. Vorkosigan przezornie odprowadził Cordelię na bok. Później, czekając w jednym z wyjść pałacowych na sprowadzenie pojazdów, Cordelia znalazła się tuż obok porucznika. Koudelka obejrzał się melancholijnie przez ramię, spoglądając na oświetloną budowlę, z której wciąż dobiegała muzyka i odgłosy zabawy. - Podobało ci się przyjęcie, Kou? - spytała wesoło Cordelia. - Słucham? A tak. Było niesamowite. Wstępując do wojska nie sądziłem, że kiedykolwiek znajdę się tutaj. - Zamrugał gwałtownie. - Był taki czas, że w ogóle wątpiłem, czy gdziekolwiek się znajdę. - Następne jego słowa zaskoczyły Cordelię. - Czemu kobiety nie mają instrukcji obsługi? Roześmiała się w głos. - Mogłabym to samo powiedzieć o mężczyznach. - Ale przecież pani i admirał Vorkosigan... Jesteście zupełnie inni. - Nie do końca. Może po prostu potrafiliśmy wykorzystać własne doświadczenie? Wielu ludzi nigdy niczego się nie uczy. - Czy sądzi pani, że mam szansę na normalne życie? Spoglądał nie na nią, lecz w ciemność. - Sam tworzysz własne szansę, Kou. I własne tańce. - Mówi pani zupełnie jak admirał. *** Następnego ranka Cordelia dopadła Illyana, kiedy ten odwiedził Pałac Vorkosiganów, aby odebrać codzienny raport od dowódcy straży. - Powiedz mi, Simonie. Czy Vidal Vordarian jest na twojej długiej, czy krótkiej liście? - Wszyscy są na mojej długiej liście - westchnął Illyan. - Chcę, żebyś przeniósł go na krótką. Illyan przechylił głowę. - Dlaczego? Zawahała się. Nie zamierzała odpowiedzieć “intuicja”, choć odbieranych przez nią podświadomych sygnałów nie dałoby się inaczej określić. - Według mnie ma umysł zabójcy. Kogoś, kto strzela z ukrycia w plecy nieprzyjaciela. Illyan uśmiechnął się kpiąco. - Bardzo przepraszam, milady, ale opis ten nie przypomina znanego mi Vordariana. Zawsze uważałem go za człowieka, który nie skrywa żywionej do kogoś wrogości. Jak dotkliwa musi być krzywda, którą poniósł, i jak wielkie trawiące go pożądanie, by krzykacz uciekł się do subtelnych sztuczek? Sama nie wiedziała. Może nieświadom głębi łączącego ich uczucia Vordarian nie miał pojęcia, jak dotkliwe szkody może wyrządzić jego atak? I czy wrogość osobista i polityczna muszą koniecznie iść ze sobą w parze? Nie. Jego nienawiść była głęboka i szczera, cios starannie, choć błędnie, wymierzony. - Przenieś go na krótką listę - poleciła. Illyan uniósł otwartą dłoń. Sądząc z wyrazu jego twarzy, nie ustępował li tylko z uprzejmości. Najwyraźniej jej słowa pchnęły jego myśli na nowe tory. - Tak jest, milady. Rozdział szósty Cordelia obserwowała cień lotniaka, przesuwający się po ziemi w dole; smukłą ciemną plamę, zmierzającą na południe. Czarna strzałka muskała pola, strumienie, rzeki i zakurzone drogi - tutejsza sieć naziemnych szlaków była szczątkowa i prymitywna. Jej rozwój zahamowało nagłe pojawienie się osobistych lotniaków, które nastąpiło wraz z gwałtownym napływem technologii galaktycznych pod koniec Czasu Izolacji. Z każdym nowym kilometrem, który oddzielał ją od chaotycznej cieplarnianej atmosfery stolicy, napięte mięśnie karku Cordelii rozluźniały się coraz bardziej. Dzień na wsi to wspaniały pomysł. Już dawno powinna była go sobie podarować. Żałowała tylko, że nie ma z nią Arala. Sierżant Bothari, kierując się jakąś tajemniczą wskazówką w dole, wprowadził pojazd na nowy kurs. Siedząca z tyłu obok Cordelii Droushnakov zesztywniała, usiłując nie przechylać się w stronę swej pani. Doktor Henri, zajmujący miejsce obok sierżanta, wyjrzał na zewnątrz z zainteresowaniem niemal równym temu, jakie czuła Cordelia. Lekarz odwrócił się i powiedział przez ramię: - Jeszcze raz dziękuję za zaproszenie na lunch, lady Vorkosigan. Odwiedziny w Posiadłości Vorkosiganów to ogromny zaszczyt. - Naprawdę? - spytała Cordelia. - Wiem, że nie bywają tu tłumy, ale przyjaciele księcia Piotra, podzielający jego zainteresowanie końmi, wpadają do nas dość często. Fascynujące zwierzęta. - Cordelia zastanowiła się przez sekundę, po czym uznała, że nie musi wyjaśniać doktorowi, iż to ostatnie określenie dotyczy koni, a nie przyjaciół księcia. - Jeśli okaże pan choćby odrobinę zainteresowania, książę Piotr osobiście pokaże panu swoje stajnie. - Nigdy dotąd nie spotkałem generała. Ta perspektywa najwyraźniej onieśmielała lekarza, który odruchowo poprawił kołnierz polowego munduru. Jako naukowiec zatrudniony w Cesarskim Szpitalu Wojskowym Henri dostatecznie często stykał się z wyższymi oficerami, by uodpornić się na ich towarzystwo. Zapewne jednak przytłoczył go ciężar barrayarskiej historii, związanej z osobą Piotra. Senior rodu Vorkosiganów uzyskał swój stopień wojskowy w wieku dwudziestu dwóch lat, walcząc z Cetagandanami w zażartej wojnie partyzanckiej, toczącej się w Górach Dendarii, których błękitne pasmo właśnie w tej chwili ukazało się na południowym horyzoncie. W owym czasie cesarz Dorca Vorbarra mógł mu ofiarować jedynie wojskowe zaszczyty. Bardziej namacalne korzyści, takie jak posiłki, zapasy i żołd były nieosiągalne. Dwadzieścia lat później Piotr ponownie zmienił historię Barrayaru, wynosząc na tron Ezara Vorbarrę w wojnie domowej, która doprowadziła do upadku szalonego cesarza Yuriego. Niewątpliwie generał Piotr Vorkosigan nie zaliczał się do grona typowych oficerów sztabowych. - Łatwo się z nim dogadać - zapewniła Cordelia. - Po prostu proszę zachwycać się końmi i zadać mu kilka pytań, dotyczących wojen. Wówczas może się pan odprężyć i już tylko słuchać jego opowieści. Brwi Henriego uniosły się, gdy spojrzał jej prosto w twarz, wypatrując śladów ironii. Henri był bystrym człowiekiem. Cordelia uśmiechnęła się szeroko. Zauważyła, że Bothari w milczeniu przygląda się jej w lusterku umieszczonym nad tablicą kontrolną. Tego dnia sierżant sprawiał wrażenie podenerwowanego - zdradzało to ułożenie dłoni i napięte mięśnie. Beznamiętne żółte oczy Bothariego zawsze pozostawały nieodgadnione; głęboko osadzone, rozmieszczone zbyt blisko siebie i niedokładnie na tym samym poziomie, powyżej ostrych kości policzkowych. Niepokój wywołany wizytą lekarza? To zrozumiałe. Ziemia pod nimi falowała łagodnie, wkrótce jednak wydźwignęła się, tworząc poszarpane pasma wzgórz, które dzieliły krainę jezior na setki wąskich korytarzy. W dali wznosiły się góry i Cordelii wydało się, że na najwyższych szczytach dostrzega odległy połysk pierwszych śniegów. Bothari przeskoczył lotniakiem ponad trzema długimi pasmami skał, po czym znów skręcił, zagłębiając się w wąską dolinę. Po kilku minutach i pokonaniu kolejnego pasma ujrzeli pod sobą długie jezioro. Ogromny labirynt wypalonych fortyfikacji niczym czarna korona wieńczył szczyt cypla. Poniżej usadowiła się niewielka wioska. Bothari zgrabnie sprowadził lotniak na ziemię, celując w okrąg namalowany na bruku najszerszej ulicy osady. Doktor Henri wziął swą torbę, pełną sprzętu medycznego. - Badanie potrwa zaledwie kilka minut - zapewnił Cordelię. - Potem możemy ruszać dalej. Nie mnie to mów, tylko Bothariemu. Cordelia wyczuła, że obecność sierżanta niepokoi lekarza. Henri zwracał się do niej, jakby pełniła tu rolę tłumacza, który ujmie rzecz w słowach zrozumiałych dla sierżanta. Bothari rzeczywiście robił przytłaczające wrażenie, jednakże ignorowanie jego obecności nie mogło sprawić, by zniknął. Zaprowadził ich do niewielkiego domku przy bocznej wąskiej uliczce, zbiegającej wprost ku błyszczącej wodzie. Na jego pukanie odpowiedziała przysadzista kobieta o siwiejących włosach. Uśmiechnęła się do przybyszów. - Dzień dobry, sierżancie. Wejdźcie. Wszystko już gotowe, milady. - Pozdrowiła Cordelię niezręcznym dygnięciem. Cordelia skinęła głową, ciekawie rozglądając się wokół. - Dzień dobry, pani Hysopi. Jak pięknie wygląda dziś pani dom. - Całe obejście było starannie wyszorowane i uporządkowane - jako wdowa po żołnierzu, pani Hysopi przywykła do inspekcji. Cordelia miała nadzieję, że codzienna atmosfera w domu wynajętej przybranej matki jest nieco swobodniejsza. - Wasza dziewczynka zachowywała się dziś bardzo grzecznie - zapewniła sierżanta pani Hysopi. - Bez kłopotów wypiła mleko. Jest świeżo po kąpieli. Proszę tędy, doktorze. Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Poprowadziła ich w górę wąskimi schodami. Jedna sypialnia niewątpliwie należała do gospodyni. Druga, z wielkim oknem wychodzącym ponad dachami wprost na jezioro, została niedawno przerobiona na pokój dziecinny. Ciemnowłose niemowlę o wielkich brązowych oczach gaworzyło coś w kołysce. - Jest nasze maleństwo - pani Hysopi uśmiechnęła się, podnosząc dziecko. - Przywitaj się z tatusiem, dobrze, Eleno? Grzeczniutko. Bothari zatrzymał się w drzwiach, czujnie obserwując małą. - Bardzo urosła jej głowa - stwierdził po chwili. - Zazwyczaj tak bywa pomiędzy trzecim a czwartym miesiącem - zgodziła się pani Hysopi. Doktor Henri ułożył swe narzędzia na prześcieradle w kołysce. Gospodyni przyniosła mu dziecko i rozebrała je zręcznie. Oboje rozpoczęli fachową dyskusję o kupkach i odżywkach, podczas gdy Bothari wędrował po niewielkim pokoju, oglądając wszystko, ale niczego nie dotykając. Pomiędzy barwnymi dziecięcymi mebelkami wyglądał okropnie ciężko i niezręcznie, mroczny i niebezpieczny w brązowo-srebrnym mundurze. Czubek jego głowy dotknął ukośnego sufitu i sierżant cofnął się ostrożnie w stronę drzwi. Cordelia stała tuż za plecami Henriego i Hysopi, nie odrywając wzroku od maleńkiej dziewczynki, która wierciła się i próbowała obrócić na plecy. Niemowlęta. Wkrótce ona sama też będzie miała coś takiego. Jakby w odpowiedzi poczuła słaby ruch w głębi brzucha. Na szczęście Piotr Miles jeszcze nie miałby nawet dość sił, by wydostać się z papierowej torebki, jeśli jednak będzie nadal rozwijał się równie szybko jak dotąd, ostatnich parę miesięcy ciąży upłynie pod znakiem bezsenności. Cordelia pożałowała, że na Kolonii Beta nie zapisała się na kurs dla przyszłych rodziców, nawet jeśli jeszcze nie była gotowa, aby wystąpić o zezwolenie. Chociaż barrayarscy rodzice najwyraźniej świetnie radzili sobie improwizując. Pani Hysopi czerpała całą swą wiedzę z praktyki, a miała już troje dorosłych dzieci. - Zdumiewające. - Doktor Henri potrząsnął głową, zapisując kolejne wyniki. - Mogę stwierdzić, że rozwój postępuje zupełnie normalnie. Nic nie świadczy o tym, że dziewczynka pochodzi z symulatora macicznego. - Ja też dojrzewałam w symulatorze - zauważyła Cordelia, rozbawiona. Henri bezwiednie zerknął na nią, jakby spodziewał się, że ujrzy nagle wyrastające z jej głowy antenki. - Betańskie doświadczenia wykazały, że nieważne jak przychodzi się na świat, istotne jest, co się dzieje z tobą potem. - Naprawdę? - Z namysłem zmarszczył brwi. - I nie ma pani żadnych skaz genetycznych? - Ani cienia. - Potrzebna nam ta technologia. - Westchnął i zaczął pakować narzędzia. - Wszystko w porządku, może ją pani ubrać - dodał, zwracając się do pani Hysopi. Bothari nachylił się wreszcie nad kołyską i spojrzał w dół. Między jego brwiami pojawiła się głęboka zmarszczka. Tylko raz dotknął niemowlęcia, muskając palcem policzek małej, po czym potarł palec kciukiem, jakby chcąc sprawdzić, czy zostało mu jakieś czucie. Pani Hysopi przyglądała mu się z ukosa, nic jednak nie powiedziała. Bothari zabawił w domu chwilę dłużej, załatwiając sprawy finansowe z opiekunką. Tymczasem Cordelia i doktor Henri ruszyli spacerkiem w stronę jeziora. Droushnakov postępowała tuż za nimi. - Kiedy tych siedemnaście escobarskich symulatorów macicznych zjawiło się w CSW wprost ze strefy działań wojennych, byłem oburzony. Po co ratować niechciane płody? I w dodatku takim kosztem. Czemu zwalili to wszystko akurat na mój wydział? Jednak od tego czasu stałem się rzecznikiem tych urządzeń, milady. Wymyśliłem nawet ich uboczne zastosowanie do leczenia pacjentów z poparzeniami. W tej chwili pracuję nad tym. Zaledwie tydzień temu przyjęto mój projekt. - W oczach lekarza błyszczał zapał, kiedy streszczał jej swoją teorię, która - na ile Cordelia rozumiała zasadę działania symulatorów - wydawała się całkiem logiczna. - Moja matka jest inżynierem i konserwatorem sprzętu medycznego w szpitalu w Silica - wtrąciła, kiedy Henri urwał, żeby zaczerpnąć tchu, wyraźnie oczekując jej aprobaty. - Przez cały czas pracuje przy podobnych maszynach. Słysząc to Henri zagłębił się w szczegóły techniczne. Na ulicy spotkali dwie kobiety. Cordelia uprzejmie przedstawiła je lekarzowi. - To są żony zaprzysiężonych gwardzistów księcia Piotra - wyjaśniła, kiedy ruszyli dalej. - Sądziłem dotąd, że kobiety wolą mieszkać w stolicy. - Niektóre owszem. Inne zostają tutaj. To zależy od upodobań. Na wsi koszta utrzymania są znacznie niższe, a ci ludzie nie zarabiają tak wiele, jak z początku myślałam. Część mieszkańców zacofanych wsi podejrzliwie spogląda na życie w mieście. Uważają, że tylko tu można zachować czystość - uśmiechnęła się przelotnie. - Pewien gwardzista ma jedną żonę na wsi, a drugą w mieście. Jak dotąd żaden z towarzyszy go nie wydał. Są bardzo solidarni. Brwi Henriego uniosły się. - Musi świetnie się bawić. - Niekoniecznie. Chronicznie brak mu gotówki i zawsze sprawia wrażenie zatroskanego. Nie potrafi jednak zdecydować, z którą żoną powinien się rozstać. Wygląda na to, że kocha je obie. Kiedy doktor Henri, zainteresowany możliwością wynajęcia łodzi, odszedł na bok, aby pomówić ze starym mężczyzną krzątającym się na przystani, Droushnakov zbliżyła się do Cordelii. Sprawiała wrażenie poruszonej. - Milady, skąd na miłość boską sierżant Bothari wziął dziecko? - spytała zniżonym głosem. - Nie jest przecież żonaty? - Uwierzyłabyś, że przyniósł je bocian? - spytała lekko Cordelia. - Nie. Sądząc z jej miny, Droushnakov nie aprobowała podobnego braku powagi. Cordelia nie miała do niej pretensji. Westchnęła. Jak by się z tego wykręcić? - Wbrew pozorom to bardzo bliskie prawdy. Symulator maciczny dziewczynki został przysłany po wojnie pospiesznym statkiem kurierskim z Escobaru. Dojrzewanie zakończyła w laboratorium w CSW pod nadzorem doktora Henriego. - Czy naprawdę jest córką Bothariego? - O tak. To poświadczone genetycznie. W ten właśnie sposób zidentyfikowali... - Cordelia urwała, nie kończąc ostatniego zdania. Teraz, ostrożnie... - Ale skąd właściwie wzięło się tych siedemnaście symulatorów i w jaki sposób dostało się tam dziecko? Czy... czy była częścią eksperymentu? - Dzięki przeniesieniu łożyska. To delikatna operacja, nawet zgodnie z galaktycznymi standardami, ale bynajmniej nie eksperymentalna. Posłuchaj - Cordelia zawahała się, rozmyślając gorączkowo. - Powiem ci prawdę. - Tyle że nie całą. - Mała Elena jest córką Bothariego i młodej escobarskiej dziewczyny, oficer Eleny Visconti. Bothari... kochał ją... i to bardzo. Lecz po wojnie dziewczyna nie chciała wrócić wraz z nim na Barrayar. Dziecko poczęto... w barrayarskim stylu, po czym, kiedy się rozstali, lekarze przenieśli je do symulatora. Zdarzyło się jeszcze kilka podobnych przypadków. Wszystkie symulatory zostały przesłane do CSW, bowiem tamtejsi uczeni bardzo zainteresowali się nową technologią. Po wojnie Bothari przez długi czas przebywał na leczeniu, jednak kiedy został zwolniony, a Elenę wyjęto z symulatora, zaopiekował się nią. - Czy pozostali także wzięli do siebie swoje dzieci? - Do tego czasu większość z ojców już nie żyła. Dzieci trafiły do wojskowego sierocińca. - Oto wersja oficjalna. Słowo w słowo. - Ach, tak - Drou spuściła wzrok, wpatrując się w czubki stóp. - Tyle że... trudno sobie wyobrazić Bothariego... Prawdę mówiąc - dodała w nagłym wybuchu szczerości - nie jestem pewna, czy oddałabym Bothariemu pod opiekę nawet kota. Nie wydaje się pani nieco dziwny? - Aral i ja mamy na niego oko. Na razie Bothari radzi sobie bardzo dobrze. Sam znalazł panią Hysopi i pilnuje, aby dostawała wszystko, czego jej potrzeba. Czy - czy Bothari cię drażni? Droushnakov popatrzyła na Cordelię; jej oczy mówiły wyraźnie “żartuje pani?”. - Jest taki wielki i brzydki, i... czasami mamrocze coś do siebie. Poza tym tak często choruje, całymi dniami nie opuszcza łóżka, choć nie ma nawet gorączki. Dowódca gwardii księcia Piotra uważa, że symuluje. - Nie symuluje. Cieszę się jednak, że o tym wspomniałaś. Poproszę Arala, żeby pomówił z dowódcą i wyjaśnił mu, co się dzieje. - Ale czy pani się go w ogóle nie boi? Nawet w najgorsze dni? - Mogłabym opłakiwać Bothariego - powiedziała wolno Cordelia - ale nie bać się go. Nawet kiedy jest z nim bardzo źle. Ty też nie powinnaś. To... to śmiertelna obraza. - Przepraszam - Droushnakov poruszyła stopą kupkę żwiru. - Co za smutna historia. Nic dziwnego, że sierżant nie wspomina nigdy wojny o Escobar. - Owszem... byłabym ci wdzięczna, gdybyś nie poruszała przy nim tego tematu. To dla niego bardzo bolesne. *** Krótki przeskok z wioski na drugą stronę wodnego jęzora przywiódł ich do wiejskiej posiadłości Vorkosiganów. Wiek temu ich dom stanowił przyczółek straży, strzegącej fortu na cyplu, jednakże współczesna broń sprawiła, że zwykłe fortyfikacje naziemne stały się niepotrzebne i stare kamienne baraki zostały zaadaptowane do bardziej pokojowych zadań. Doktor Henn najwyraźniej spodziewał się więcej przepychu i wspaniałości, bowiem zauważył: - Wszystko jest dużo mniejsze, niż oczekiwałem. Gospodyni Piotra przygotowała dla nich miły lunch na przybranym kwiatami tarasie od południowej strony domu, tuż przy kuchni. Tam też czekał na nich książę. - Dziękuję, że zezwoliłeś nam na ten najazd. - Najazd. Rzeczywiście! To przecież także twój dom, moja droga. Możesz w nim przyjmować jakich tylko chcesz gości. Zdajesz sobie sprawę, że dziś robisz to po raz pierwszy? - Przystanął w drzwiach. Ona także się zatrzymała. - Kiedy moja matka poślubiła ojca, całkowicie zmieniła wystrój Pałacu Vorkosiganów. W swoim czasie moja żona uczyniła to samo. Aral ożenił się tak późno, że cały dom już od dawna łaknie zmian. Czy masz ochotę je wprowadzić? Ale to przecież twój dom, pomyślała bezradnie Cordelia. Nawet nie Arala... - Tak lekko przysiadłaś między nami, że lękam się czasem, czy zaraz nie odlecisz - Piotr zachichotał, lecz jego spojrzenie zdradzało szczerą troskę. Cordelia poklepała swój rosnący brzuch. - W tej chwili chyba na dobre zarzuciłam kotwicę. - Zawahała się. - Prawdę mówiąc, myślałam często, że dobrze by było zainstalować w Pałacu Vorkosiganów windę. Wliczając piwnicę, sutereny, strych i dach, w głównej części budynku mamy osiem pięter. To całkiem spora wspinaczka. - Windę? Nigdy dotąd... - ugryzł się w język. - Gdzie? - Można by ją umieścić przy tylnej klatce schodowej, obok przewodów kanalizacyjnych. W ten sposób nie naruszy się wystroju wnętrza. - Istotnie. Doskonale. Znajdź odpowiednich ludzi i zrób to. - Jutro się tym zajmę. Dziękuję. Kiedy odwrócił się, pozwoliła sobie na uniesienie brwi. Książę Piotr, wyraźnie pragnąc ośmielić synową, niezwykle serdecznie przyjął doktora Henriego, choć należał on niewątpliwie do ubogiej kasty. Henri, posłuchawszy rady Cordelii, także świetnie sobie radził. Piotr opowiedział mu o nowym źrebaku, urodzonym w jego stajniach za pobliskim wzgórzem. Stworzonko należało do czystej rasy, którą Piotr nazywał ćwiartką, choć według Cordelii wyglądało jak cały koń. Źrebak został sprowadzony za wielkie pieniądze z Ziemi, w formie zamrożonego zarodka i wszczepiony półkrwi klaczy. Piotr osobiście czuwał nad przebiegiem ciąży. Henn, jako biolog, zainteresował się technicznym aspektem całej operacji i po lunchu Piotr zabrał go ze sobą, aby mógł na własne oczy obejrzeć wielkie zwierzęta. Cordelia wymówiła się zmęczeniem. - Chyba wolałabym nieco odpocząć. Ty możesz iść, Drou. Zostanie ze mną sierżant Bothari. W istocie Cordelia martwiła się o Bothariego. Podczas lunchu nie zjadł nawet kęsa, a od godziny nie odezwał się ani słowem. Pełna wątpliwości, lecz szalenie zainteresowana końmi, Drou dała się przekonać. Cała trójka pomaszerowała w stronę wzgórza. Cordelia odprowadziła ich wzrokiem, po czym odwróciła się i zobaczyła, że Bothari znów ją obserwuje. Na jej widok skinął głową. W geście tym kryła się osobliwa aprobata. - Dziękuję, milady. - No cóż, zastanawiam się, czy może źle się czujesz? - Nie... tak. Sam nie wiem. Chciałem... z panią pomówić, milady. Już od paru tygodni. Ale nigdy nie znalazłem stosownej chwili. Ostatnio było coraz gorzej. Nie mogę dłużej czekać. Miałem nadzieję, że może dzisiaj... - Korzystaj z wolnej chwili. - Gospodyni krzątała się w kuchni Piotra, pobrzękując garnkami. - Masz ochotę się przejść? - Chętnie, milady. Razem okrążyli stary kamienny budynek, stojący na szczycie wzgórza. Pawilon, którego okna wychodziły na jezioro, byłby świetnym miejscem do tego, by usiąść i porozmawiać, jednakże Cordelia czuła się zbyt pełna i ociężała, aby wspiąć się tak wysoko. Zamiast tego poprowadziła sierżanta ścieżką równoległą do zbocza, aż wreszcie dotarli w miejsce przypominające niewielki, ogrodzony murem ogród. Cmentarz rodziny Vorkosiganów wypełniały najprzeróżniejsze groby - rodowe, odległych krewnych, oddanych sług. Pierwotnie należał on do kompleksu zburzonego fortu. Najstarsze groby oficerów miały wieleset lat. Vorkosiganowie pojawili się tu dopiero po atomowym zniszczeniu starej stolicy okręgu Vorkosigan Vashnoi podczas inwazji cetagandańskiej. Wówczas to w mieście martwi stopili się w jedno z żywymi. W ułamku sekundy zniknęła historia ośmiu pokoleń rodu. Cordelię zaciekawiły nagrobki nieco nowszych dat. Bez trudu dopasowała je do odpowiednich wydarzeń: inwazja cetagandańska, wojna szalonego Yuriego. Grób matki Arala pochodził dokładnie z jej początków. Obok zarezerwowano miejsce dla Piotra; czekało na niego już trzydzieści trzy lata. Żona cierpliwie wyglądała przybycia męża... A mężczyźni oskarżają nas, kobiety, że zawsze się spóźniamy. Ich najstarszy syn, brat Arala, spoczywał po drugiej stronie matki. - Usiądźmy tutaj - skinieniem głowy wskazała kamienną ławkę, otoczoną rządkiem pomarańczowych kwiatów i ocienioną przez sprowadzony z Ziemi, teraz co najmniej stuletni dąb. - Jesteśmy w towarzystwie wspaniałych słuchaczy, którzy nikomu nie powtarzają plotek. Cordelia usiadła na ciepłym kamieniu, przyglądając się Bothariemu. Sierżant przycupnął na najdalszym skrawku ławki. Dziś zmarszczki przecinające jego twarz były szczególnie głębokie i ostre nawet w łagodnym blasku ciepłego jesiennego słońca. Ręka spoczywająca na szorstkiej kamiennej krawędzi zaciskała się w nieregularnym rytmie. Oddech sierżanta był zbyt wyważony, niemal sztuczny. Cordelia starała się mówić” jak najłagodniej. - W czym problem, sierżancie? Wydaje się pan dziś nieco spięty. Czy chodzi o Elenę? Zaśmiał się bez cienia wesołości. - Spięty. Tak, chyba tak. To nie ma nic wspólnego z dzieckiem... Cóż... Przynajmniej bezpośrednio. - Jego oczy po raz pierwszy spojrzały wprost na nią. - Pamięta pani Escobar, milady? Była pani tam. Prawda? - Prawda. Ten człowiek cierpi, uświadomiła sobie Cordelia. Ale dlaczego? - Ja nie pamiętam Escobaru. - Tak, wiem. Z tego, co słyszałam, wasi wojskowi psychoterapeuci zadali sobie wiele trudu, żebyś zapomniał Escobar. - Rozumiem. - Osobiście nie podoba mi się barrayarska idea terapii. Szczególnie jeśli w grę wchodzi wygoda polityków. - Tak właśnie podejrzewałem, milady - w jego oczach zamigotała ostrożna iskierka nadziei. - Jak tego dokonali? Wypalili wybrane neurony? Wymazali wspomnienia chemicznie? - Nie... Używali leków, ale nic nie zostało zniszczone. Tak przynajmniej twierdzą. Lekarze nazywają to terapią tłumiącą. My mówiliśmy na to piekło. Każdego dnia trafialiśmy do piekła, aż w końcu nie chcieliśmy więcej tam przebywać. - Bothari poruszył się niespokojnie, marszcząc czoło. - Kiedy próbuję coś sobie przypomnieć o Escobarze, zaczyna boleć mnie głowa. To głupie, prawda? Dorosły mężczyzna, narzekający na bóle głowy jak jakaś rozkapryszona starucha. Niektóre myśli sprowadzają ogłuszający ból. Wówczas wszystko, co widzę, otaczają czerwone pierścienie i zaczynam wymiotować. Kiedy przestaję wspominać, ból znika. To proste. Cordelia przełknęła ślinę. - Rozumiem. Przykro mi. Wiedziałam, że jest ci ciężko, ale nie sądziłam, że aż tak. - Najgorsze są sny. Śnię o... tym... i jeśli nagle się ocknę, pamiętam sen. Przypominam sobie zbyt wiele na raz. Moja głowa - wszystko, co mogę zrobić, to skulić się i płakać, póki nie przestanę o tym myśleć. Pozostali gwardziści księcia Piotra uważają, że jestem szalony. Nie wiedzą, jak się wśród nich znalazłem. Zresztą ja też tego nie wiem. - Z udręczoną miną potarł wielkimi dłońmi krótko ostrzyżone włosy. - Zostać zaprzysiężonym gwardzistą księcia to prawdziwy zaszczyt. Tylko dwadzieścia miejsc. Wybierają zatem najlepszych, cholernych bohaterów, wielokrotnie odznaczonych, żołnierzy z idealnym przebiegiem dwudziestoletniej służby. Jeśli to, co zrobiłem - na Escobarze - było tak złe, czemu admirał poprosił księcia Piotra, aby przyjął mnie do siebie? Jeżeli zaś zostałem cholernym bohaterem, dlaczego odebrali mi wszystkie wspomnienia? - Jego oddech stał się szybszy, wydostawał się z sykiem spomiędzy długich pożółkłych zębów. - Jak bardzo cię boli, kiedy teraz o tym mówisz? - Trochę. Będzie gorzej. - Wpatrywał się w nią, ściągając brwi. - Muszę o tym porozmawiać. Z panią. To doprowadza mnie... Cordelia odetchnęła głęboko, aby się uspokoić, próbując słuchać całym umysłem, ciałem i duszą. Ostrożnie. Tylko ostrożnie. - Mów dalej. - Mam... w głowie... cztery obrazy z Escobaru. Cztery obrazy i nie potrafię ich wyjaśnić. Nawet samemu sobie. Kilka minut z - trzech miesięcy? Czterech? Każdy z nich mnie niepokoi, ale jeden szczególnie. Jest w nim także pani - dodał, wbijając wzrok w ziemię. Obie jego dłonie zaciskały się na ławce, ich kostki zbielały. - Rozumiem. Mów dalej. - Pierwszy, najbardziej znośny, to kłótnia. Widzę księcia Serga i admirała Vorrutyera, lorda Vorkosigana i admirała Rulfa Vorhalasa. A także siebie. Tyle że nie mam na sobie żadnego ubrania. - Jesteś pewien, że to nie sen? - Nie wiem. Admirał Vorrutyer powiedział... coś bardzo obraźliwego do lorda Vorkosigana. Przyparł go niemal do muru. Książę Serg śmiał się. Vorrutyer pocałował go w usta i Vorhalas próbował skręcić mu kark, ale lord Vorkosigan nie pozwolił na to. A potem nic już nie pamiętam. - Hmm... tak - rzekła Cordelia. - Nie było mnie tam wówczas, ale wiem, że wśród dowódców działy się najdziwniejsze rzeczy. Vorrutyer i Serg przekroczyli wtedy wszelkie granice. Zatem najprawdopodobniej jest to autentyczne wspomnienie. Jeśli chcesz, mogłabym zapytać Arala. - Nie! Nie. To zresztą nie takie ważne... Jak pozostałe. - Zatem opowiedz mi o pozostałych. Jego głos przeszedł w szept - Pamiętam Elenę. Taką ładną. Mam w głowie tylko dwie wizje Eleny. W jednej Vorrutyer kazał mi... nie, nie chcę o tym mówić. - Milczał przez pełną minutę, kołysząc się łagodnie w przód i w tył. - W drugim... byliśmy w mojej kajucie. Ona i ja. Ona była moją żoną - jego głos załamał się. - Tak naprawdę nie wyszła za mnie, prawda. - To nie było pytanie. - Nie. Ale przecież sam o tym wiesz. - Pamiętam jednak, że w to wierzyłem. - Przycisnął dłonie do czoła i mocno potarł kark. - Była jeńcem wojennym - stwierdziła Cordelia. - jej uroda zwróciła uwagę Vorrutyera i Serga. Postanowili ją torturować - nie dla uzyskania informacji, nawet nie po to, by zastraszyć innych. Po prostu dla przyjemności. Została zgwałcona. Ale o tym także wiesz. Przynajmniej na pewnym poziomie. - Tak - szepnął. - Odebranie wszczepu antykoncepcyjnego i pozwolenie - czy raczej zmuszenie cię - byś ją zapłodnił, stanowiło pierwszą część sadystycznego planu. Na szczęście nie dożyli wprowadzenia w życie drugiej. Bothari przyciągnął do siebie kolana. Jego długie ręce oplotły je ciasno. Wielki mężczyzna siedział skulony, jego oddech był płytki i szybki, niemal jak zadyszka. Twarz przybrała martwy biały kolor. Pokrywała ją warstewka zimnego potu. - Czy otacza mnie już czerwony pierścień? - spytała ciekawie Cordelia. - Wszystko... staje się różowe. - A ostatni obraz? - Och, milady - przełknął gwałtownie. - Cokolwiek to było... wiem, że wiąże się ściśle z tym, czego według nich nie powinienem pamiętać. - Ponownie przełknął ślinę. Cordelia zaczynała rozumieć, czemu nie tknął swego lunchu. - Chcesz mówić dalej? Czy możesz mówić? - Muszę, milady. Pani kapitan Naismith. Ponieważ pamiętam panią. Pamiętam, że panią widziałem, rozciągniętą na łóżku Vorrutyera, z rozciętym ubraniem, nagą. Krwawiła pani. Patrzyłem wprost w pani... I chcę wiedzieć. Muszę wiedzieć. - Oparł głowę na kolanach i przekrzywiając ją wpatrywał się w Cordelię. Twarz sierżanta miała głodny, udręczony wyraz. Jego ciśnienie musi być fantastycznie wysokie, aby sprowadzić tak potworną migrenę. Gdyby posunęli się za daleko, analizując ostatnie wspomnienia, czy mógłby grozić mu wylew? Cóż za niewiarygodne osiągnięcie psychoinżynierii - zaprogramować jego własne ciało, aby karało go za myślenie o zakazanych sprawach... - Czyja panią zgwałciłem, milady? - Co takiego? Nie! Wyprostowała się gwałtownie, czując śmiertelne oburzenie. Odebrali mu nawet tę wiedzę? Śmieli mu ją odebrać? Bothari zaczął płakać, jeśli to właśnie oznaczał urywany oddech, wykrzywiona twarz i łzy ściekające po policzkach. Płakał zarówno z bólu, jak i z ulgi. - Och, dzięki Bogu. - I - Jest pani pewna...? - Vorrutyer rozkazał ci to zrobić. Odmówiłeś. Z własnej woli, bez nadziei na ratunek bądź nagrodę. Przez pewien czas miałeś z tego powodu ogromne nieprzyjemności. - Pragnęła powiedzieć mu całą resztę, jednakże stan, w jakim się znalazł, naprawdę ją przeraził. Trudno było przewidzieć, jakie konsekwencje mogła mieć dalsza rozmowa. - Jak długo o tym pamiętasz? Zastanawiasz się nad tym? - Od czasu, gdy po raz pierwszy panią ujrzałem. Tego lata. Kiedy przybyła pani, aby poślubić lorda Vorkosigana. - Przez sześć miesięcy tkwiłeś obok nas, nękany podobnymi myślami, nie odważywszy się zapytać...? - Tak, milady. Opadła bez sił na ławkę. Jej oddech ulatywał z półprzymkniętych ust. - Następnym razem nie czekaj tak długo. Bothari mocno przełknął ślinę, po czym zerwał się na nogi, desperackim gestem prosząc, by na niego zaczekała. Przeskoczył przez niski kamienny murek i znalazł kępkę krzaków. Cordelia słuchała niespokojnie, jak przez kilkanaście minut targały nim suche torsje. Niezwykle gwałtowny atak, uznała. Powoli jednak gwałtowne paroksyzmy uspokajały się, wreszcie ustały. Sierżant wrócił, ocierając usta. Był bardzo blady i wcale nie wyglądał lepiej - z wyjątkiem oczu. Teraz pojawiło się w nich lekkie ożywienie, nikła iskra wszechogarniającej ulgi. Światełko to przygasło, gdy ponownie zagłębił się w myślach. Ocierając dłonie o materiał spodni, wpatrywał się w czubki butów. - Jednakże fakt, że nie stała się pani moją ofiarą nie oznacza, iż nie byłem gwałcicielem. - To prawda. - Nie mogę... ufać samemu sobie. Czemu pani mi ufa?... Czy pani wie, co jest lepsze niż seks? Cordelia zastanawiała się, czy zdoła znieść kolejny nagły zwrot w rozmowie, nie uciekając z krzykiem. Sama zachęcałaś go, aby otworzył się przed tobą. Trudno, musisz brnąć dalej. - Nie. - Zabijanie. Kiedy jest po wszystkim, czuję się tak dobrze. To nie powinno sprawiać takiej przyjemności. Lord Vorkosigan nie zabija w ten sposób. - Ponownie zmrużył oczy i zmarszczył brwi, jednakże z jego twarzy zniknął wyraz cierpienia. Musiał mówić ogólnie, nie mając na myśli Vorrutyera. - Przypuszczam, że to kwestia nagłego wyładowania wściekłości - stwierdziła ostrożnie. - Skąd bierze się w tobie tak wiele gniewu? Jest niemal namacalny. Ludzie wyczuwają go natychmiast. Dłoń Bothariego zacisnęła się w pięść tuż przy splocie słonecznym. - To bardzo długa historia. Ale przez większość czasu nie czuję się zły. Gniew ogarnia mnie nagle. - Nawet Bothari lęka się Bothariego - mruknęła ze zdumieniem. - Ale pani nie. A nawet lord Vorkosigan obawia się mnie trochę. - Dla mnie jesteś częścią jego osoby. A Aral to moje serce. Jak mogłabym bać się własnego serca? - Milady. Zawrzyjmy układ. - Słucham. - Pani powie mi... kiedy mogę. Zabijać. I wtedy będę wiedział. - Nie mogłabym... posłuchaj. Co zrobisz, jeśli mnie tam nie będzie? Kiedy przytrafia ci się coś takiego, zazwyczaj nie ma czasu, by przystanąć i przeanalizować sytuację. Musisz mieć możliwość samoobrony, powinieneś też jednak umieć rozpoznać prawdziwy atak. - jej oczy rozszerzyły się w nagłym zrozumieniu. - To dlatego przywiązujesz tak wielką wagę do munduru, prawda? Mówi ci on, kiedy możesz zabijać. Gdy sam nie potrafisz tego stwierdzić. Wszystkie te ściśle przestrzegane regulaminy mają potwierdzać, że nie zszedłeś z właściwej drogi. - Owszem. Obecnie przysiągłem bronić rodu Vorkosiganów. Zatem wszystko jest w porządku. - Skinął głową, najwyraźniej uspokojony. Na Boga, czym? - Prosisz, żebym została twoim sumieniem. Dokonywała za ciebie osądu sytuacji. Ale przecież jesteś w pełni człowiekiem. Widziałam, jak poddany najwyższemu napięciu podejmowałeś właściwe decyzje. Jego dłonie przywarły do czoła, wąskie szczęki zacisnęły się, gdy wydusił z siebie: - Ale ja tego nie pamiętam. Nie pamiętam, jak to zrobiłem. - Och. - Poczuła się nagle bardzo mała. - Cóż, czegokolwiek ode mnie żądasz, zapłaciłeś za to własną krwią. Jesteśmy ci to winni, Aral i ja. Pamiętamy dlaczego, nawet jeśli ty zapomniałeś. - Proszę zatem pamiętać to za mnie, milady - poprosił cicho - a wtedy wszystko będzie w porządku. - Możesz na to liczyć. Rozdział siódmy Minął tydzień. Pewnego ranka Cordelia zasiadła właśnie do śniadania z Aralem i Piotrem w prywatnym saloniku, którego okna wychodziły na ogród na tyłach domu, gdy Aral wezwał do siebie lokaja. - Czy mógłbyś odszukać porucznika Koudelkę? Powiedz, aby przyniósł ze sobą dokumenty spraw, które wczoraj omawialiśmy. - Zgaduję, że nic pan jeszcze nie słyszał, milordzie - mruknął mężczyzna. Cordelia miała wrażenie, że lokaj szuka wzrokiem najlepszej drogi ucieczki. - Nie słyszałem o czym? Dopiero co zeszliśmy. - Porucznik Koudelka jest w szpitalu. - W szpitalu? Dobry Boże, czemu natychmiast mnie nie powiadomiono? Co się stało? - Powiedziano nam, że komandor Illyan dostarczy pełny raport, milordzie. Dowódca straży uznał, że na niego zaczeka. Na twarzy Vorkosigana niepokój walczył z irytacją. - Czy to coś poważnego? Mam nadzieję, że to nie spóźniony efekt działania granatu dźwiękowego? Co się stało? - Został pobity, milordzie - wyjaśnił beznamiętnie lokaj. Vorkosigan wyprostował się z cichym syknięciem. Na jego policzku zadrżał mięsień. - Sprowadź tu dowódcę straży - warknął. Lokaj zniknął natychmiast, pozostawiając swego pana bębniącego nerwowo łyżeczką o stół. Dostrzegłszy przerażone spojrzenie Cordelii, Vorkosigan obdarzył ją sztucznym pocieszającym uśmiechem. Nawet Piotr sprawiał wrażenie zaskoczonego. - Kto chciałby pobić Kou? - spytała, oszołomiona. - To obrzydliwe. Przecież on w ogóle nie może się bronić. Vorkosigan potrząsnął głową. - Przypuszczam, że ktoś szukał łatwego celu. Wkrótce się dowiemy. O tak, dowiemy się. Po chwili pojawił się przed nimi dowódca straży CesBez w zielonym mundurze. - Milordzie? - Na przyszłość, i proszę przekazać to innym, gdyby komukolwiek z mojego sztabu przytrafił się jakiś wypadek, życzę sobie, aby informowano mnie o tym bez zwłoki. Zrozumiano? - Tak jest. Wieści dotarły dość późno, milordzie. A ponieważ wiedzieliśmy już wówczas, że obaj przeżyją, komandor Illyan polecił, bym pana nie budził. - Rozumiem. - Vorkosigan potarł twarz dłonią. - Obaj? - Porucznik Koudelka i sierżant Bothari. - Nie wdali się chyba w bójkę? Cordelia była już naprawdę przerażona. - Tak. To znaczy, nie ze sobą, milady. Wpadli w zasadzkę. Twarz Vorkosigana pociemniała. - Lepiej zacznij od początku. - Tak jest. Cóż, porucznik Koudelka i sierżant Bothari wyszli razem wczoraj wieczorem po cywilnemu. Wybrali się na tyły starego karawanseraju. - Mój Boże, po co? - Hmm - dowódca straży zerknął niepewnie na Cordelię. - Mam wrażenie, że pragnęli się rozerwać. - Rozerwać? - Tak jest. Sierżant Bothari bywa tam mniej więcej raz w miesiącu, kiedy mój pan książę jest w mieście. Najwyraźniej odwiedzał to miejsce od lat. - Karawanseraj? - wtrącił książę Piotr. W jego głosie brzmiało niedowierzanie. - Yhm. Dowódca straży spojrzał na lokaja, błagając wzrokiem o pomoc. - Sierżant Bothari nie ma specjalnych wymagań, jeśli chodzi o rozrywki - dodał tamten z zakłopotaniem. - W to nie wątpię! - rzekł Piotr. Cordelia uniosła pytająco brwi, zerkając na męża. - To bardzo niebezpieczne miejsce - wyjaśnił. - Osobiście nigdy nie poszedłbym tam bez towarzystwa co najmniej jednego patrolu, a w nocy dwóch. Oczywiście założyłbym też mundur, choć nie insygnia. Zdaje się jednak, że Bothari tam się wychował. Przypuszczam więc, że nasze opinie mogą się różnić. - Czemu jest tam aż tak niebezpiecznie? - Na to akurat łatwo odpowiedzieć - bieda. Za Czasów Izolacji tam właśnie było centrum miasta. Od wielu lat niczego nie odnawiano. Odrobina wody, całkowity brak elektryczności, wszędzie góry śmieci... - Głównie ludzkich śmieci - dodał cierpko Piotr. - Bieda? - powtórzyła zdumiona Cordelia. - Nie mają prądu? Jak zatem podłączają się do sieci komunikacyjnych? - Nie są w sieci - odparł Vorkosigan. - To jak ich dzieci się uczą? - Nie uczą się. - Nie rozumiem - przyznała. - A praca? - Nieliczni uciekają do wojska. Reszta żeruje na sobie nawzajem - Vorkosigan zmierzył ją niespokojnym wzrokiem. - Czy na Kolonii Beta nie znacie biedy? - Biedy? Oczywiście niektórzy ludzie mają więcej pieniędzy niż inni, ale... co z konsolami komunikacyjnymi? Vorkosigan na moment zapomniał o przesłuchiwaniu dowódcy straży. - Czy nieposiadanie konsoli to w twoich oczach symbol najniższego poziomu życia? - Pierwszy artykuł naszej konstytucji brzmi: “Nie wolno ograniczać dostępu do informacji”. - Cordelio... Ci ludzie nie mają dostępu do żywności, ubrań, czy dachu nad głową. Cały ich majątek to kilka szmat i parę garnków. Koczują w budynkach, których nie opłaca się odnawiać ani wyburzyć, gdzie wiatr świszczę w ściennych szparach. - I nie mają klimatyzacji? - Na Barrayarze większy problem stanowi brak ogrzewania. - Domyślam się. Wy chyba w ogóle nie znacie lata. Jak zatem wzywają pomocy, kiedy zachorują albo zostaną ranni? - Jakiej pomocy? - Vorkosigan coraz bardziej posępniał. - Jeśli zachorują, mają dwa wyjścia. Wyzdrowieć lub umrzeć. - Na szczęście często umierają - mruknął Piotr. - Robactwo. - Ty nie żartujesz - powiodła wzrokiem po twarzach obu mężczyzn. - To potworne... Pomyślcie tylko o geniuszach, których tracicie! - Wątpię, abyśmy tracili ich zbyt wielu. A już z pewnością nie z tego karawanseraju - odparł sucho Piotr. - Czemu nie? Ich geny nie są przecież gorsze niż wasze. - Dla Cordelii było to oczywiste. Książę zesztywniał. - Ależ moja droga! Co za pomysł! Moja rodzina to Vorowie od dziewięciu pokoleń! Cordelia uniosła brwi. - Skąd wiesz, skoro dopiero osiemdziesiąt lat temu nauczyliście się analizować strukturę genów? Zarówno dowódca straży, jak i lokaj śledzili tę wymianę zdań z osobliwym wyrazem twarzy. Lokaj przygryzł wargę. - Poza tym - ciągnęła dalej przekonującym tonem - jeśli wy, Vorowie, byliście choć w połowie tak szczodrzy w obdarzaniu swymi łaskami kobiet, jak sugerują podręczniki historii, które dotąd czytałam, w żyłach dziewięćdziesięciu procent ludzi na tej planecie musi płynąć vorowska krew. Kto wie, kim są wasi krewni ze strony ojca? Vorkosigan z roztargnieniem przygryzł płócienną serwetkę. Jego znużone oczy lekko zabłysły. - Cordelio - mruknął - nie możesz... Naprawdę nie możesz siedząc przy śniadaniu, jak gdyby nigdy nic sugerować, że moi kuzyni byli bękartami. Na Barrayarze to śmiertelna obraza. To gdzie niby miałabym siedzieć? - Chyba nigdy tego nie zrozumiem. Zresztą nieważne. Koudelka i Bothari. - Racja. Proszę mówić dalej. - Tak jest. Kiedy w godzinę po północy ruszyli w drogę powrotną, zaatakowała ich banda miejscowych rzezimieszków, tak przynajmniej słyszałem. Najwyraźniej porucznik Koudelka był zbyt dobrze ubrany. Trzeba też pamiętać o tym, jak chodzi, i o jego lasce... W każdym razie przyciągał uwagę obcych. Nie znam jeszcze szczegółów, milordzie, ale wiem, że dziś rano doliczono się czterech trupów i trzech rannych. Reszta zbiegła. Vorkosigan cicho zagwizdał przez zęby. - Jak ciężkie obrażenia odnieśli Bothari i Koudelka? - Cóż... Nie dysponuję jeszcze oficjalnym raportem. - Proszę mówić. Oficer przełknął ślinę. - Sierżant Bothari ma złamaną rękę, kilka pękniętych żeber, obrażenia wewnętrzne i wstrząs mózgu. Porucznik Koudelka: złamane obie nogi i liczne... elektryczne poparzenia - urwał. - Co takiego? - Najwyraźniej, tak mi przynajmniej mówiono, napastnicy byli uzbrojeni w pałki elektryczne i odkryli, że posługując się nimi mogą uzyskać dość osobliwą reakcję sztucznych nerwów porucznika. Kiedy już złamali mu nogi, zabawiali się nim. I to dość długo. Dzięki temu zresztą schwytali ich ludzie komandora Illyana. Za bardzo zwlekali z ucieczką. Cordelia odepchnęła talerz. Wstrząsały nią dreszcze. - Możecie odejść - rzucił Vorkosigan. - Dopilnujcie, aby komandor Illyan zjawił się u mnie natychmiast po przybyciu. - Robactwo - stwierdził Piotr. Jego twarz miała cierpki, tryumfujący wyraz. - Powinno się ich wszystkich wypalić. Vorkosigan westchnął. - Łatwiej jest zacząć wojnę, niż ją skończyć. Więc może nie w tym tygodniu. *** Po niecałej godzinie Illyan zjawił się w bibliotece, przynosząc nieoficjalny ustny raport. Cordelia przydreptała w ślad za nim. - Jesteś pewna, że chcesz wysłuchać tego? - spytał cicho Vorkosigan. Skinęła głową. - Oprócz ciebie to moi najbliżsi przyjaciele. Wolę wiedzieć, niż tkwić w niepewności. Wersja wydarzeń, podana przez oficera, okazała się całkiem bliska prawdy, jednakże Illyan, który rozmawiał z Botharim i Koudelką w Cesarskim Szpitalu Wojskowym, gdzie obaj zostali odwiezieni, dysponował licznymi dodatkowymi, nieprzyjemnymi szczegółami. Tego ranka jego szczenięca twarz wyglądała dziwnie staro. - Najwyraźniej pańskiego sekretarza ogarnęło nieprzeparte pragnienie przespania się z kobietą - zaczął. - Nie mam tylko pojęcia, czemu na przewodnika wybrał sobie akurat Bothariego. - Z całej załogi “Generała Vorkrafta” ocaleliśmy jedynie my trzej - odparł Vorkosigan. - Przypuszczam, że dzięki temu łączy nas szczególna więź. Poza tym Kou i Bothari zawsze się lubili. Możliwe, że porucznik budzi w Botharim ojcowskie instynkty. Kou to niewinny chłopak - tylko nie wspominaj, że to powiedziałem, potraktowałby moje słowa jako obelgę. Dobrze pamiętać, że tacy ludzie wciąż jeszcze istnieją. Żałuję jednak, że nie zwrócił się z tym do mnie. - Cóż, Bothari zrobił, co mógł - rzekł Illyan. - Zaprowadził go do tej ponury nory, która jednak, zdaniem sierżanta, ma kilka istotnych zalet. Wszystko odbywa się tanio, szybko, i nikt z nim nie rozmawia. Poza tym tamtejsi ludzie nigdy nie zetknęli się z kręgami wpływów admirała Vorruryera. Nie wywołują więc u Bothariego nieprzyjemnych skojarzeń. Sierżant postępuje zawsze tak samo. Z tego, co mówił Kou, stała kobieta Bothariego jest niemal równie brzydka, jak on sam. Najwyraźniej Bothari lubi ją, ponieważ nigdy się do niego nie odzywa. Kou został skojarzony z inną z tamtejszych pracownic, która zresztą śmiertelnie go przeraziła. Bothari twierdzi, że prosił o najlepszą z dziewcząt - czy raczej kobiet - i wygląda na to, że właściciele źle zinterpretowali potrzeby Kou. W każdym razie sierżant załatwił, co miał do załatwienia, i czekał na dole, podczas gdy Kou nadal usiłował nawiązać uprzejmą rozmowę, wysłuchując przy okazji serii ofert, odwołujących się do najbardziej wyrafinowanych apetytów. O większości z nich nigdy wcześniej nie słyszał. W końcu zrezygnował i uciekł na dół. Tymczasem Bothari zdążył porządnie się upić. Zazwyczaj wypija drinka i wychodzi. Następnie Kou, Bothari i owa dziewka wdali się w kłótnię co do zapłaty. Kobieta twierdziła, że czas, jaki jej zajął, wystarczyłby do załatwienia czterech zwykłych klientów. Poza tym - większość z tego nie trafi do oficjalnych raportów, zgoda? - nie potrafiła uruchomić jego obwodów. Kou zgodził się wreszcie zapłacić część żądanej sumy - Bothari twierdzi, że stanowczo za dużą, niewiele zresztą dało się zrozumieć z tego, co mówił dziś rano. Następnie ruszyli do domu. Żaden z nich nie uważał, by przyjemnie spędził wieczór. - Pierwsze, najbardziej oczywiste pytanie - wtrącił Vorkosigan - brzmi: Czy atak zorganizował ktoś z bywalców zajazdu? - Z tego, co mi wiadomo, nie. Kiedy odkryliśmy, co się stało, otoczyliśmy kordonem całe to miejsce i przesłuchaliśmy wszystkich, aplikując im serum prawdy. Miło mi stwierdzić, że śmiertelnie ich wystraszyliśmy. Przywykli do straży księcia Vorbohna, której członków przekupują bądź szantażują - i vice versa. Zdobyliśmy mnóstwo informacji na temat drobnych przestępstw. Żadne z nich zupełnie nas nie interesuje - a przy okazji, czy mamy przekazać nasze odkrycia straży? - Hmm, jeśli ci ludzie nie mają nic wspólnego z napadem, odłóżcie wszystko ad acta. Może Bothari zechce tam kiedyś wrócić. Czy wiedzą, czemu ich przesłuchiwano? - Ależ nie! Zawsze nalegam, aby moi ludzie pracowali nie zostawiając śladów. Jesteśmy po to, aby zbierać informację, a nie je przekazywać. - Przepraszam, komandorze. Proszę mówić dalej. - Cóż, opuścili zajazd w godzinę po północy. Pieszo. Gdzieś po drodze źle skręcili. Bothari bardzo się tym przejął - uważa, że to jego wina, bo za wiele wypił. Zarówno Bothari, jak i Koudelka twierdzą, że jakieś dziesięć minut przed atakiem dostrzegli ruch wśród cieni. Najwyraźniej zatem śledzono ich, póki w końcu nie trafili do alejki pomiędzy wysokimi budynkami i nie znaleźli się w potrzasku - sześciu ludzi przed nimi, sześciu z tyłu. Bothari wyciągnął paralizator i wystrzelił; zanim go dopadli, powalił trzech. Dziś rano któryś z mieszkańców wzbogacił się o porządną wojskową broń. Kou miał ze sobą laskę i nic poza tym. Najpierw zaatakowali Bothariego. Po tym jak wytrącili mu z ręki broń, zdążył ogłuszyć jeszcze dwóch. Wreszcie strzelili do niego z paralizatora, a kiedy upadł, usiłowali zatłuc go na śmierć. Kou do tej chwili posługiwał się laską jak pałką, wówczas jednak zrzucił osłonę. Teraz twierdzi, że żałuje, iż to uczynił, ponieważ wokół rozległ się szmer “Vor!” i atmosfera wyraźnie się zagęściła. Przebił szpadą dwóch, w końcu jednak ktoś trącił ostrze pałką elektryczną i ręka porucznika odmówiła posłuszeństwa. Pozostała piątka usiadła na nim i wyłamała mu nogi w kolanach. Prosił, abym powtórzył panu, że prawie nie czuł bólu. Twierdzi, że przerwali tak wiele przewodów, iż w ogóle stracił czucie w nogach. Nie wiem, czy to prawda. - Trudno powiedzieć - mruknął Vorkosigan. - Kou od tak dawna ukrywa ból, że weszło mu to niemal w krew. Mów dalej. - Teraz muszę cofnąć się nieco w czasie. Mój człowiek, którego wyznaczono do obserwowania Kou, poszedł za nimi w pojedynkę. Nie znał tego miejsca, nie był też stosownie ubrany - Kou zarezerwował sobie na wczorajszy wieczór dwa miejsca na koncert i dopiero na trzy godziny przed północą zorientowaliśmy się, że wybiera się gdzie indziej. Mój człowiek poszedł za nim i zniknął pomiędzy pierwszym a drugim cogodzinnym meldunkiem. To właśnie najbardziej mnie niepokoi. Czy został zamordowany? Albo porwany? A może uwięziony i zgwałcony? Czy też był podstawiony i od początku pracował dla strony przeciwnej? Nie dowiemy się, póki nie znajdziemy ciała albo jakichkolwiek śladów. Moi ludzie odczekali pół godziny, po czym wysłali kolejnego agenta, który jednak skupił się na szukaniu pierwszego. Kou zniknął nam z oczu na trzy długie, przeklęte godziny, aż wreszcie dowódca nocnej zmiany zjawił się na służbie i połapał, że coś jest nie tak. Na szczęście większość z tego czasu porucznik spędził w domku dla emerytowanych ladacznic, wyszukanym przez Bothariego. Dowódca nocnej zmiany zareagował błyskawicznie. Wydał nowe rozkazy agentowi i zaalarmował patrol powietrzny. Kiedy zatem nasz człowiek trafił wreszcie na miejsce zasadzki i ujrzał, co się tam dzieje, mógł natychmiast wezwać lotniaka z pół tuzinem komandosów, którzy przeszkodzili bandytom w zabawie. A co do pałek elektrycznych - było kiepsko, ale mogło być gorzej. Napastnikom Kou wyraźnie brakowało twórczego podejścia, charakteryzującego choćby nieżyjącego już admirała Vorrutyera w podobnych sytuacjach. Możliwe też, że nie mieli dość czasu, by wymyślić coś bardziej wyrafinowanego. - Dzięki Bogu - mruknął Vorkosigan. - A ofiary śmiertelne? - Dwóch poległo z ręki Bothariego. Czyste, ładne ciosy. Jednego zabił Kou uderzeniem w kark, a jeden to, obawiam się, ofiara mojego śledztwa. Dzieciak doznał wstrząsu anafilaktycznego po zastosowaniu pentatolu. Przesłaliśmy go do CSW, ale było już za późno. Nie podoba mi się to. W tej chwili robią mu sekcję zwłok, aby stwierdzić, czy reakcja alergiczna była naturalna, czy też stanowiła ochronę przed przesłuchaniem. - A banda? - Wygląda na zupełnie prawowite - jeśli to odpowiednie słowo - miejscowe towarzystwo zarobkowe. Zgodnie z tym, co mówią schwytani przez nas członkowie bandy, postanowili zaatakować Kou, ponieważ “śmiesznie szedł”. Urocze. Choć Bothari też nieźle się zataczał. Żaden z tych ludzi nie jest niczyim agentem, choć nie mam pewności co do nieżyjących. Osobiście nadzorowałem przesłuchania i przysięgnę, że zostały przeprowadzone właściwie. Byli wstrząśnięci odkryciem, że zajmuje się nimi Cesarska Służba Bezpieczeństwa. - Coś jeszcze? - spytał Vorkosigan. Illyan ziewnął, zasłaniając dłonią usta, i przeprosił szybko: - Mam za sobą długą noc. Dowódca zmiany wyrwał mnie ze snu tuż po północy. To dobry oficer i słusznie uczynił. Nie, to już chyba wszystko. Może poza motywami, jakie kierowały Kou, kiedy wybrał się do tej dziury. Gdy dotarliśmy do tego tematu, zaczął się plątać i poprosił o środki przeciwbólowe. Miałem nadzieję, że może pan potrafi to wyjaśnić i uspokoić moją paranoję. Podejrzewanie Kou wydaje mi się lekką przesadą. - Ponownie ziewnął. - Ja potrafię to wyjaśnić - rzekła Cordelia - ale tylko do wiadomości twojej paranoi. Żadnych raportów, zgoda? Skinął głową. - Podejrzewam, że się w kimś zakochał. Nie przeprowadza się przecież próby sprzętu, jeśli nie zamierza się go użyć. Na nieszczęście próba okazała się katastrofalna. Przypuszczam, że przez jakiś czas będzie przewrażliwiony na tym punkcie, zapewne wpadnie też w depresję. Vorkosigan ze zrozumieniem skinął głową. - Wie pani w kim? - odruchowo spytał Illyan. - Owszem, ale nie sądzę, żeby była to twoja sprawa. Szczególnie jeśli nic z tego nie wyjdzie. Illyan wzruszył ramionami i wyszedł, aby kontynuować poszukiwania swej zbłąkanej owieczki, zaginionego agenta, który miał obserwować Koudelkę. *** Sierżant Bothari wrócił do pałacu Vorkosiganów po pięciu dniach, choć jeszcze nie nadawał się do czynnej służby - jego złamaną rękę okrywał plastikowy opatrunek. Nie mówił nic na temat brutalnych wydarzeń tamtego wieczoru, zniechęcając ciekawskich groźnymi spojrzeniami i wymijającymi monosylabami. Droushnakov nie zadawała żadnych pytań, jednakże Cordelia dostrzegła kilkakrotnie, jak jej towarzyszka spogląda z bólem na pustą konsolę w bibliotece, połączoną superchronionymi łączami z Pałacem Cesarskim i Sztabem Generalnym. Koudelka zazwyczaj pracował tam podczas pobytu w mieście. Cordelia zastanawiała się, jak wiele szczegółów dotyczących wydarzeń tamtej nocy dotarło do uszu dziewczyny, raniąc ją niczym ostrze miecza. Porucznik podjął swe obowiązki miesiąc później, na razie jeszcze w ograniczonym zakresie. Robił wrażenie pogodnego i nie poruszonego tym, co go spotkało. Jednakże na swój własny sposób pozostał równie zamknięty w sobie, jak Bothari. Wypytywanie sierżanta przypominało mówienie do ściany; Koudelki - rozmowę ze strumieniem - w odpowiedzi słyszało się błahy bulgot, małe zawirowania żartów i anegdot, które kierowały nurt rozmowy na nowy tor, omijając pierwotne koryto. Cordelia doskonale rozumiała, że porucznik pragnie zostawić za sobą nieprzyjemne wspomnienia i czyniła wszystko, aby mu to ułatwić. W głębi duszy nękały ją jednak wątpliwości. Jej własny nastrój także pozostawiał wiele do życzenia. Wyobraźnia raz po raz wracała do próby zamachu sprzed sześciu tygodni, kiedy to omal nie utraciła Vorkosigana. Potrafiła się odprężyć tylko gdy byli razem, zaś Aral coraz więcej czasu spędzał poza domem. W Sztabie Generalnym wrzało; cztery razy wzywano go na całonocne posiedzenia, wybrał się też na samotną wyprawę, lotną kontrolę oddziałów wojskowych. Nie podał żadnych bliższych szczegółów, a kiedy wrócił, był śmiertelnie znużony. Wychodził i wracał o najdziwniejszych porach, potok wojskowych i politycznych plotek i nowinek, którymi uwielbiał zabawiać ją podczas posiłków, czy też rozbierając się do snu, zupełnie wysechł, zastąpiony głuchą ciszą. Mimo wszystko Vorkosigan nadal zdawał się potrzebować jej obecności. Co poczęłaby bez niego? Ciężarna wdowa pozbawiona rodziny i przyjaciół, nosząca w swym łonie dziecko jeszcze przed narodzinami stanowiące obiekt dynastycznej paranoi, spadkobiercę, na którego czekało dziedzictwo przemocy. Czy mogłaby opuścić planetę? A jeśli tak, dokąd by się udała? Czy Kolonia Beta kiedykolwiek przyjęłaby ją z powrotem? Nawet jesienne deszcze i późna bujna zieleń miejskich parków przestały ją cieszyć. Och, jakże tęskniła za pustynnym, suchym powietrzem o znajomym alkalicznym posmaku, nieskończonymi piaszczystymi równinami. Czy jej syn kiedykolwiek pozna prawdziwą pustynię? Tutejszy horyzont, ograniczony budynkami i roślinnością, zdawał się wznosić wokół niej niczym potężny mur. Czasami miała wrażenie, że ów mur lada moment runie, grzebiąc ją pod sobą. Pewnego deszczowego popołudnia przycupnęła w bibliotece, skulona na starej sofie z wysokim oparciem, czytając po raz trzeci początek rozdziału ze starej książki z kolekcji księcia. Owo dzieło stanowiło okaz sztuki drukarskiej z czasów Izolacji. Choć księgę napisano po angielsku, wydrukowano ją zniekształconą odmianą cyrylicy, ze wszystkimi czterdziestoma sześcioma znakami, za pomocą których zapisywano niegdyś wszystkie języki Barrayaru. Tego dnia umysł Cordelii odmawiał jednak współpracy przy lekturze. Po chwili wyłączyła światło i przez kilka minut pozwoliła odpocząć oczom. Z ulgą ujrzała porucznika Koudelkę, który wszedł do biblioteki i usiadł, sztywno i ostrożnie, za swą konsolą. Nie będę mu przeszkadzać, pomyślała. Postanowiła jeszcze przez chwilę zostawić w spokoju książkę i cieszyć się towarzystwem Koudelki, nieświadomego jej obecności. Porucznik pracował zaledwie parę chwil, po czym z westchnieniem wyłączył maszynę, spoglądając z roztargnieniem w głąb pustego rzeźbionego kominka. Nadal jej nie dostrzegał. A zatem nie tylko ja nie mogę się skupić. Może to z powodu pogody? Wyraźnie ma niekorzystny wpływ na ludzi... Koudelka uniósł laskę i pogłaskał dłonią gładką osłonę. Po chwili otworzył ją, powoli zwalniając sprężynę. Powiódł wzrokiem wzdłuż błyszczącego ostrza, które zdawało się niemal jarzyć własnym światłem w mrocznym pomieszczeniu, następnie przechylił je, jakby podziwiając misterny wzór i wspaniałą pracę płatnerza. Odwróciwszy szpadę, owinął chusteczką ostrze, aby nie zranić ręki, i przycisnął lekko koniec do boku szyi, tuż nad tętnicą szyjną. Jego twarz miała odległy, zamyślony wyraz, palce czule obejmowały brzeszczot. Nagle dłoń zacisnęła się gwałtownie. Donośne westchnienie Cordelii, przechodzące niemal w szloch, wyrwało go z zamyślenia. Uniósł wzrok i ujrzał ją. Jego usta zacisnęły się, twarz poczerwieniała. Opuścił broń. Ostrze pozostawiło na szyi porucznika białą szramę, niczym odcisk naszyjnika. Wzdłuż cięcia pojawiły się rubinowe kropelki krwi. - Ja... nie widziałem pani, milady - powiedział szorstko. - Proszę nie zwracać na mnie uwagi. Tak się tylko wygłupiałem. Przyglądali się sobie w milczeniu. Nagle Cordelia usłyszała własny głos: - Nienawidzę tego miejsca! Teraz już przez cały czas się boję. Wtuliła twarz w oparcie sofy i, ku swemu przerażeniu, zaczęła płakać. Przestań! Nie przy Kou, do diabla! Chłopak miał dość prawdziwych kłopotów i nie wolno ci zwalać na niego swych własnych, wymyślonych trosk. Ale nie mogła przestać. Koudelka dźwignął się z miejsca i przykuśtykał do niej, wyraźnie zaniepokojony. Z wahaniem usiadł obok Cordelii. - Hmmm... - zaczął. - Proszę nie płakać, milady. Ja naprawdę tylko się wygłupiałem. - Niezręcznie poklepał ją po ramieniu. - Bzdura - wykrztusiła. - Okropnie mnie wystraszyłeś. - Kierowana niezrozumiałym impulsem przeniosła mokrą od łez twarz z chłodnego jedwabnego obicia na ciepłe szorstkie ramię zielonego munduru Koudelki. Zdawało się, że ów gest przełamał wszystkie tamy. - Nie potrafi pani sobie wyobrazić, jak to jest - szepnął gorączkowo w nagłym wybuchu szczerości. - Oni litują się nade mną. Nawet on. - Bezładne szarpnięcie głowy bez wątpienia oznaczało Vorkosigana. - To stokroć gorsze niż pogarda. I będzie trwało wiecznie. W obliczu tej niewątpliwej prawdy Cordelia nie potrafiła odpowiedzieć nic sensownego. - Ja także nienawidzę tego miejsca - ciągnął dalej - równie mocno, jak ono nienawidzi mnie. Czasami bardziej. Widzi pani zatem, że nie jest pani sama. - Tak wielu ludzi próbuje go zabić - odszepnęła, pogardzając własną słabością. - Całkiem obcy... w końcu jednemu z nich się powiedzie. Ciągle o tym myślę. Co to będzie? Bomba? Jakaś trucizna? Łuk plazmowy, który wypali mu twarz, nie pozostawiając nawet warg, bym mogła pocałować je na pożegnanie? Koudelka porzucił z trudem własne troski, skupiając się na obawach Cordelii. Jego brwi ściągnęły się pytająco. - Och, Kou - szlochała dalej, spoglądając ślepo w dół i gładząc rękaw porucznika. - Nieważne, jak bardzo cię boli, nie rób mu tego. On cię kocha... Jesteś dla niego jak syn, właśnie taki, jakiego zawsze pragnął. To - skinieniem głowy wskazała leżącą na kanapie szpadę, błyszczącą jaśniej niż jedwab - przebiłoby także i jego serce. Ta planeta co dzień zalewa go nowymi falami szaleństwa, żądając, by wymierzał jej sprawiedliwość. Jak ma to robić, jeśli pęknie mu serce. Wówczas szaleństwo w końcu ogarnie i jego, podobnie jak poprzedników. A poza tym - dodała w wybuchu niezrozumiałej logiki - tu jest tak okropnie mokro. Obawiam się, że mój syn przyjdzie na świat ze skrzelami. Koudelka objął ją przyjaźnie. - Czy boi się pani połogu? - spytał łagodnie z niespodziewaną przenikliwością. Cordelia zamarła, stając nagle twarzą w twarz z od dawna tłumionymi lękami. - Nie ufam waszym lekarzom - przyznała roztrzęsionym głosem. Uśmiechnął się ironicznie. - Nie dziwię się. Z jej ust wyrwał się krótki śmiech. Teraz ona objęła pierś porucznika i uniosła dłoń, aby otrzeć z jego szyi kropelki krwi. - Kiedy kochamy, ukrywamy obiekt naszych uczuć pod własną skórą. Jego ból staje się naszym bólem. A ja cię kocham, Kou, i chciałabym, abyś pozwolił sobie pomóc. - Terapia, Cordelio? - głos Vorkosigana był lodowato zimny. Ciął boleśnie niczym bat. Uniosła wzrok, zdumiona jego obecnością. Twarz Arala zastygła w chłodnym grymasie. - Zdaję sobie sprawę, że dysponujesz sporym betańskim doświadczeniem w podobnych sprawach, jednakże wolałbym, abyś pozostawiła to komuś innemu. Koudelka poczerwieniał i cofnął się jak oparzony. - Milordzie - zaczął, podobnie jak Cordelia zaskoczony lodowatym gniewem w oczach Vorkosigana. Spojrzenie dowódcy omiotło postać młodzieńca. Obaj zacisnęli szczęki. Cordelia głęboko zaczerpnęła powietrza, szykując się do riposty, jednakże syknęła tylko wściekle, bowiem Vorkosigan odwrócił się na pięcie i odmaszerował, z dumnie uniesioną głową. Jego kręgosłup był równie sztywny, jak szpada Kou. Ten, nadal czerwony na twarzy, podpierając się ostrzem zerwał się na równe nogi, oddychając nieco zbyt szybko. - Milady. Proszę o wybaczenie. Jego słowa zdawały się zupełnie pozbawione znaczenia. - Kou - rzekła Cordelia - wiesz, że nie chciał tego powiedzieć. Odezwał się bez zastanowienia. Jestem pewna, że nie, nie... - Owszem, zdaję sobie z twego sprawę - odparł Koudelka. Jego oczy spoglądały twardo i beznamiętnie. - Jest rzeczą powszechnie znaną, że nie mógłbym zaszkodzić niczyjemu małżeństwu. Jeśli jednak wybaczy mi pani, mam jeszcze sporo pracy. W pewnym sensie. - Och! - Cordelia nie wiedziała, na kogo jest bardziej wściekła: na Vorkosigana, Koudelkę czy samą siebie. Zerwała się z sofy i wypadła z biblioteki, rzucając przez ramię: - Niech diabli porwą cały Barrayar! Na jej drodze pojawiła się Droushnakov. - Milady? - A ty, ty bezużyteczna... lalko - warknęła Cordelia; jej gniew rozlewał się na wszystkie strony. - Czemu nie zajmiesz się własnymi sprawami? Wy, Barrayarki, najwyraźniej oczekujecie, że ktoś poda wam życie na tacy. W prawdziwym świecie jest zupełnie inaczej! Dziewczyna cofnęła się o krok, zaskoczona. Cordelia z trudem opanowała wściekłość i spytała nieco spokojniej: - Którędy poszedł Aral? - Ależ... chyba na górę, milady. W tym momencie na pomoc pospieszyła jej odrobina dawnego, stłamszonego poczucia humoru. - Czy przypadkiem przeskakiwał co drugi stopień? - Hmm, co trzeci - odparła słabo Drou. - Chyba powinnam z nim pomówić. - Cordelia przygładziła dłonią włosy. - Sukinsyn. - Sama nie wiedziała, czy ma to być stwierdzenie ogólne, czy też odnosi się do kogoś szczególnego. I pomyśleć, że nigdy dotąd nie przeklinałam. Podreptała w ślad za mężem. Jej gniew ulatniał się z każdym krokiem, wraz z energią potrzebną do tej wspinaczki. Rzeczywiście, ciąża bywa męcząca. Minęła stojącego w korytarzu strażnika. - Dokąd poszedł lord Vorkosigan? - spytała. - Do swoich komnat, milady - odrzekł, odprowadzając ją zaciekawionym spojrzeniem. Świetnie, cudownie, pomyślała ze złością. Pierwsza prawdziwa kłótnia starych państwa młodych odbędzie się przed sporą publicznością. Te zabytkowe mury nie są dźwiękoszczelne. Ciekawe, czy uda mi się powstrzymać od krzyku? Aral to żaden problem - kiedy się wścieka, zaczyna szeptać. Otwarła drzwi sypialni i ujrzała go siedzącego na łóżku. Właśnie zdzierał z siebie kurtkę mundurową i buty. Uniósł wzrok i przez moment oboje spoglądali na siebie w milczeniu. Cordelia pierwsza otwarła ogień, dodając w duchu: Załatwmy to szybko. - Ta uwaga, poczyniona w obecności Kou, była zupełnie nie na miejscu. - Co takiego? Wchodzę i zastaję moją żonę... tulącą się do jednego z oficerów, a ty oczekujesz, że będę prowadził uprzejmą rozmowę o pogodzie? - odwarknął. - Wiesz, że nie działo się nic zdrożnego. - Świetnie. A gdybym to nie był ja? Gdyby na moim miejscu znalazł się jeden ze strażników albo mój ojciec? Jak byś im to wyjaśniła? Wiesz, co sądzą o Betanach. Nie zastanawialiby się ani chwili i wkrótce nie dałoby się powstrzymać plotek. Po krótkim czasie dotarłyby do mnie kpiny o podtekście politycznym. Wszyscy moi nieprzyjaciele czekają tylko, abym ujawnił jakikolwiek słaby punkt. Coś takiego zachwyciłoby ich bez granic. - Skąd wzięła się tu polityka? Ja mówię o twoim przyjacielu. Wątpię, abyś zdołał wymyślić bardziej raniące słowa, nawet gdybyś ufundował program badawczy. To było wstrętne. Co się z tobą dzieje? - Sam nie wiem. - Ze znużeniem potarł dłonią czoło. - Przypuszczam, że to wina tej przeklętej pracy. Nie chciałem, aby wszystko skrupiło się na tobie. Cordelia podejrzewała, iż nie zdoła uzyskać od niego wyraźniejszego przyznania się do błędu, toteż przyjęła stwierdzenie męża lekkim skinieniem głowy, pozwalając, by jej własny gniew także się ulotnił. Próżnia, jaką pozostawiła złość, natychmiast wypełniła się dawnym strachem. - No cóż, nie zdziw się, jeśli pewnego ranka będziesz musiał wyważyć jego drzwi. Vorkosigan zamarł, marszcząc brwi. - Czy masz jakieś podstawy, by sądzić, że myślał o samobójstwie? Mnie wydawał się całkiem zadowolony z życia. - Może tobie. - Cordelia odczekała chwilę pozwalając, by jej słowa zawisły w powietrzu. - Sądzę, że jest mniej więcej tak bliski - uniosła kciuk i palec wskazujący, zbliżając je na odległość milimetra. Na palcu nadal ciemniała plamka krwi. Cordelia wpatrywała się w nią z niezdrową fascynacją. - Bawił się swoją przeklętą szpadą. Żałuję, że w ogóle mu ją dałam. Chyba nie zniosłabym, gdyby poderżnął sobie gardło akurat moim prezentem. Miałam wrażenie, że to właśnie zamierzał zrobić. - Och. - Bez swej jaskrawej kurtki mundurowej, wolny od gniewu Vorkosigan wydawał się mniejszy. Wyciągnął ku niej dłoń, a ona ujęła ją, przysiadając obok. - Jeśli zatem wewnątrz twojej zakutej czaszki kryje się wizja odgrywania króla Artura wobec nas w rolach Ginewry i Lancelota, zapomnij o tym. To bzdura. Zaśmiał się lekko. - Obawiam się, że moje wizje były znacznie bliższe domu i dużo boleśniejsze. Zupełnie jak stary koszmarny sen. - Cóż... domyślam się, że poruszyły bolesną strunę - zastanawiała się, czy duch jego pierwszej żony kiedykolwiek unosił się nad nim, owiewając go mroźnym oddechem śmierci. Jej samej towarzyszyła często zjawa Vorrutyera. Vorkosigan niewątpliwie wyglądał jak człowiek, który ujrzał trupa. - Ale ja jestem Cordelia, pamiętasz? Nie... ktoś inny. Ich czoła zetknęły się lekko. - Wybacz mi, droga pani kapitan. Jestem tylko paskudnym, przerażonym starcem, z każdym dniem coraz starszym, brzydszym i ogarniętym większą paranoją. - Ty też? - Odpoczęła w jego ramionach. - Pozwolę sobie jednak oprotestować ten fragment o paskudnym i starym. Słowa “zakuta czaszka” nie odnosiły się do twojego wyglądu. - Dziękuję... chyba. Ucieszyła się, że zdołała go choć trochę rozbawić. - To praca, prawda? - spytała. - Czy możemy o tym pomówić? Jego wargi zacisnęły się. - Wyłącznie między nami - choć wygląda na to, że dyskrecja to część twojego charakteru. Nie wiem, po co zawracałem sobie głowę podkreślaniem konieczności jej zachowania. Najwyraźniej przed upływem roku czeka nas kolejna wojna. A jeszcze nie otrząsnęliśmy się po klęsce na Escobarze. - Sądziłam, że partię wojenną ogarnął paraliż. - Naszą - owszem. Natomiast cetagandańska nadal trzyma się świetnie. Nasz wywiad twierdzi, że zamierzali wykorzystać polityczny chaos, jaki miał zapanować po śmierci Ezara Vorbarry, aby zaatakować wyloty spornych tuneli przestrzennych. Zamiast tego mają mnie i - cóż, trudno to nazwać stabilizacją, w najlepszym razie chwiejną równowagą. Jednakże daleko temu do zamieszania, na jakie liczyli. Stąd drobny incydent z granatem dźwiękowym. Negri i Illyan są w siedemdziesięciu procentach pewni, że to robota Cetagandan. - Czy znowu spróbują? - Niemal na pewno. Jednakże ze mną, czy beze mnie, cały sztab zgadza się, iż przed upływem roku wyślą pierwsze oddziały. A jeśli okażemy się słabi - będą nacierać, póki ich nie powstrzymamy. - Nic dziwnego, że byłeś nieco... roztargniony. - Delikatnie mówiąc. Ale nie. Wiedziałem o Cetagandanach od pewnego czasu. Dziś jednak, już po posiedzeniu Rady, wypłynęła nowa sprawa. Prywatna audiencja. Książę Vorhalas przyszedł, aby błagać mnie o przysługę. - Sądziłam, że chętnie wyświadczyłbyś ją bratu Rulfa Vorhalasa. Czyżbym się myliła? Potrząsnął głową z nieszczęśliwą miną. - Najmłodszy syn księcia, zapalczywy osiemnastoletni idiota, który powinien był trafić do szkoły wojskowej - o ile pamiętam, poznałaś go na sesji połączonych Rad... - Lord Carl? - Właśnie. Wczoraj wdał się w pijacką bójkę na przyjęciu. - To powszechna tradycja. Podobne przypadki zdarzają się nawet na Kolonii Beta. - Owszem. Jednakże ci chłopcy wyszli na dwór, aby rozstrzygnąć spór, uzbrojeni w tępe szpady, które zdjęli ze ścian i parę kuchennych noży, to zaś, technicznie rzecz biorąc, oznacza pojedynek. - Oho. Czy komuś stała się krzywda? - Na nieszczęście, owszem. Domyślam się, że był to wypadek. Padając, syn księcia zdołał przebić szpadą brzuch przyjaciela i rozerwać główną arterię. Chłopak niemal natychmiast wykrwawił się na śmierć. Kiedy gapie zdecydowali się wreszcie wezwać pomoc lekarską, było już za późno. - Dobry Boże. - To klasyczny pojedynek, Cordelio. Zaczął się na żarty, ale skończył zupełnie poważnie. I podpada pod dekret o pojedynkach. - Vorkosigan wstał i zaczął przechadzać się po komnacie. Po chwili stanął obok okna, spoglądając w dal. - Jego ojciec przyszedł, aby prosić mnie o cesarski akt łaski. Albo, gdyby okazało się to niemożliwe, o zmianę kwalifikacji czynu i oskarżenie Carla o zwykłe morderstwo. W takim przypadku chłopak mógłby stwierdzić, że działał w samoobronie i jedynie trafić do więzienia. - To chyba... rozsądna prośba. - Owszem. - Ponownie zaczął wędrować po pokoju. - Przysługa dla przyjaciela. Albo też... pierwsza szpara w drzwiach, za którymi zamknęliśmy ten piekielny zwyczaj, nękający nasze społeczeństwo. Co by się stało, gdyby przedstawiono mi kolejną taką sprawę, i jeszcze jedną, i jeszcze? Gdzie miałbym wytyczyć granicę? A gdyby następny przypadek dotyczył politycznego wroga, nie zaś członka mojej własnej partii? Czy wszystkie śmierci, których wymagało wykorzenienie tego zwyczaju, mają pójść na marne? Pamiętam pojedynki i to, co się wówczas działo. Co gorsza zaś - w ten sposób otwarłbym drogę do rządu przyjaciołom, potem całym klikom. Wiele można rzec o Ezarze Vorbarrze, jednakże po trzydziestu latach bezlitosnej pracy zdołał przekształcić nasz rząd z klubu dla Vorów w coś, co przypomina chociaż w zarysach państwo prawa - jednego prawa dla wszystkich. - Zaczynam rozumieć. - A ja - właśnie ja, musiałem podjąć decyzję. Ja, który dwadzieścia dwa lata temu powinienem był zostać skazany za tę samą zbrodnię! - Przystanął przed nią. - Dziś rano w całym mieście krążyły opowieści o wypadkach ostatniej nocy. Za kilka dni dotrą do wszystkich. Poleciłem służbom informacyjnym, aby chwilowo wyciszyły tę historię, ale to czcze wysiłki. Za późno już na utajnienie prawdy, nawet gdybym chciał to zrobić. Kogo zatem przyjdzie mi dziś zdradzić? Przyjaciela czy zaufanie Ezara Vorbarry? Nie ma wątpliwości, jaką on sam podjąłby decyzję. Usiadł obok niej i objął ją mocno. - A to dopiero początek. Każdego miesiąca, każdego tygodnia pojawi się nowy problem. Co ze mnie zostanie po piętnastu latach podobnego życia? Pusta skorupa, podobna tej, jaką pochowaliśmy trzy miesiące temu, modlącej się ostatkiem sił, aby nie istniał żaden Bóg? Czy też zdeprawowany władzą potwór, jak jego syn, tak dokładnie zarażony, że jedynie strzał z łuku plazmowego mógł zlikwidować chorobę? A może coś jeszcze gorszego? Nieskrywane cierpienie Arala przeraziło Cordelię. Przyciągnęła go do siebie. - Nie wiem, nie wiem. Ale ktoś... ktoś od dawna podejmował podobne decyzje, podczas gdy my żyliśmy w błogiej nieświadomości, traktując świat jak rzecz daną z góry. A oni także byli tylko ludźmi. Ani gorszymi, ani lepszymi, niż ty. - Złowroga myśl. Westchnęła. - Nie możesz wybrać pomiędzy dobrem ani złem posługując się jedynie logiką. Musisz trzymać się jakichś zasad. Nie mogę podjąć za ciebie decyzji, ale jakiekolwiek zasady wybierzesz, staną się twoim zabezpieczeniem, które pozwoli ci żyć dalej. Zaś dla dobra twojego ludu, muszą być stałe i niezmienne. Przez chwilę odpoczywał w jej ramionach. - Wiem. Tak naprawdę zawsze wiedziałem, jaką decyzję podejmę, jedynie... szarpałem się z nieuniknionym. - Uwolnił się łagodnie i wstał. - Droga pani kapitan, jeśli za piętnaście lat zachowam choćby resztkę zdrowych zmysłów, będzie to wyłącznie twoją zasługą. Spojrzała na niego. - Co postanowiłeś? Ból w jego oczach stanowił dostateczną odpowiedź. - O, nie - jęknęła odruchowo, po czym zdusiła w sobie dalsze słowa. A starałam się przemawiać rozsądnie. Nie to miałam na myśli. - Czyżbyś nie wiedziała? - zapytał łagodnie, z rezygnacją. - Tylko droga wytyczona przez Ezara może doprowadzić nas do celu. Okazuje się, że miał rację. Rzeczywiście rządzi zza grobu. - Skierował się do łazienki, aby umyć twarz i zmienić ubranie. - Ale ty nie jesteś Ezarem - szepnęła do pustej komnaty. - Nie możesz znaleźć własnej drogi? Rozdział ósmy Vorkosigan był obecny na publicznej egzekucji Carla Vorhalasa w trzy tygodnie później. - Czy musisz tam iść? - spytała tego ranka Cordelia, gdy ubierał się, chłodny i zamknięty w sobie. - Ja w każdym razie nie muszę, prawda? - Dobry Boże, oczywiście że nie. Ja też nie. Przynajmniej oficjalnie. Tyle że powinienem. Z pewnością dostrzegasz, dlaczego. - Niezupełnie. Chyba że ma to być coś w rodzaju kary. Nie jestem pewna, czy w twojej pracy możesz sobie pozwolić na podobny luksus. - Muszę iść. W końcu pies wraca do swoich wymiocin. Będą tam również jego rodzice. Wiedziałaś o tym? I brat. - Cóż za barbarzyński zwyczaj. - Moglibyśmy traktować zbrodnię jak przejaw choroby, tak jak wy, Betanie. Wiesz, jak wygląda leczenie. My przynajmniej zabijamy ludzi czysto i szybko, zamiast latami odbierać im kawałeczki osobowości. Zresztą sam nie wiem. - Co go czeka? - Ścięcie. Podobno jest niemal bezbolesne. - Skąd niby to wiedzą? Roześmiał się bez cienia wesołości. - Słuszne pytanie. Nie objął jej przed wyjściem. Wrócił niecałe dwie godziny później, ponury i milczący, odrzucił nieśmiałą propozycję lunchu, odwołał popołudniowe spotkanie i wycofał się do biblioteki księcia Piotra, gdzie utkwił przy czytniku, wpatrując się w przestrzeń. Po jakimś czasie Cordelia dołączyła do niego i przycupnęła na kanapie, czekając cierpliwie, aby powrócił z odległej krainy, do której zawędrował jego umysł. - Chłopak zamierzał dzielnie stawić czoło śmierci - powiedział Vorkosigan po godzinie milczenia. - Widać było, że zaplanował sobie z góry każdy gest. Ale nikt inny nie trzymał się scenariusza. Matka zupełnie go rozkleiła... A do tego przeklęty kat nie trafił. Musiał trzy razy uderzyć, aby odciąć mu głowę. - Wygląda na to, że sierżant Bothari poradził sobie lepiej za pomocą nożyka. - Tego ranka znów prześladowała ją zjawa Vorrutyera. - Nie oszczędzono mi żadnej potworności. Jego matka mnie przeklęła. Evon i książę Vorhalas musieli odciągnąć ją siłą. - Nagle jego opanowanie zniknęło. - Och, Cordelio. To nie mogła być słuszna decyzja. A jednak... a jednak... nie miałem innego wyjścia. A może? Podszedł i objął ją. Wyglądał, jakby zaraz miał się rozpłakać, lecz fakt, że tego nie zrobił, jeszcze bardziej przeraził Cordelię. W końcu napięcie ustąpiło. - Muszę pozbierać się do kupy i przebrać się. Vortala zaplanował spotkanie z ministrem rolnictwa, zbyt ważne, by je zlekceważyć. Potem zbiera się sztab... - Wychodząc był już z powrotem sobą. Tej nocy długo leżał obok niej, nie śpiąc. Jego oczy były zamknięte, jednakże oddech powiedział Cordelii, że Aral udaje. Nie potrafiła wymyślić żadnego słowa pociechy, które nie zabrzmiałoby pusto i niemądrze, toteż przez całą noc leżała w milczeniu, dotrzymując mu towarzystwa. Na zewnątrz zaczął padać deszcz, drobna monotonna mżawka. W końcu Vorkosigan odezwał się: - Widziałem już wcześniej umierających ludzi. Zarządzałem egzekucje, kierowałem oddziały do walki, wybierałem, kto przeżyje, a kto nie, popełniłem trzy morderstwa, a gdyby nie łaska boska i sierżant Bothari, popełniłbym też czwarte... Nie wiem, czemu akurat ta sprawa uderzyła we mnie jak taran. Zatrzymała mnie w biegu, Cordelio, a ja nie śmiem się zatrzymać, bowiem wówczas wszyscy runiemy w przepaść. W jakiś sposób muszę pokonać tę przeszkodę. *** Obudził ją cichy brzęk i stłumiony huk. Zaskoczona, odetchnęła głęboko. Gaz oparzył jej płuca, krtań, nos, oczy. Żołądek ścisnął się w gwałtownym ataku mdłości, poczuła, jak jego zawartość napływa do gardła. Leżący obok Vorkosigan ocknął się z przekleństwem. - Granat gazowy z soltoksinem! Cordelio, nie oddychaj! - Błyskawicznie zakrył jej twarz poduszką, jego silne gorące ramiona oplotły ją i wyciągnęły z łóżka. Cordelia odzyskała równowagę i w tej samej chwili ostatecznie straciła kolację. Oboje wypadli na korytarz, a Vorkosigan zatrzasnął za nimi drzwi sypialni. Budynkiem wstrząsnął tupot biegnących stóp. Vorkosigan krzyknął: - Cofnąć się! Soltoksin! Oczyścić piętro! Wezwijcie Illyana! - po czym on także zgiął się wpół, kaszląc i wymiotując. Jacyś ludzie poprowadzili ich w stronę schodów. Cordelia widziała ich jak przez mgłę; jej oczy łzawiły szaleńczo. Pomiędzy kolejnymi atakami mdłości Vorkosigan zdołał wykrztusić: - Mają antidotum... w Pałacu Cesarskim... bliżej niż CSW... natychmiast sprowadźcie Illyana. On będzie wiedział. Pod prysznic - gdzie jest kobieta milady? Znajdźcie służącą... Po chwili wepchnięto ją do łazienki na dole. Vorkosigan nie odstępował jej na krok. Cały dygotał i ledwo trzymał się na nogach, nadal jednak usiłował jej pomóc. - Zmyj go z całego ciała. Nie przestawaj. Myj cały czas. Zimną wodą. - Jeśli ja, to i ty. Co to za świństwo? - ponownie zakasłała, rozbryzgując wokół wodę. Pomogli sobie nawzajem, pokrywając skórę obfitą warstwą piany. - Wypłucz też usta... Soltoksin. Po raz ostatni czułem ten smród jakieś piętnaście-szesnaście lat temu, ale nigdy go nie zapomnę. To trujący gaz. Bojowy. Powinien pozostawać pod ścisłą kontrolą. Jakim cudem ktoś mógł zdobyć... Niech diabli porwą CesBez! Jutro jej agenci będą miotać się niczym kury z obciętymi głowami - za późno. - Pod nocnym zarostem jego twarz była bardzo blada, niemal zielonkawa. - W tej chwili nie czuję się aż tak źle - zauważyła Cordelia. - Mdłości powoli mijają. Rozumiem, że nie wchłonęliśmy śmiertelnej dawki? - Niestety tak. Po prostu dość wolno działa. Niewiele trzeba, by zabić człowieka. Soltoksin niszczy przede wszystkim tkanki miękkie - jeśli wkrótce nie dotrze tu antidotum, za godzinę nasze płuca zamienią się w galaretę. Narastający lęk, wypełniający jej żołądek, serce, głowę, przytłumił następne słowa: - Czy gaz może przeniknąć łożysko? Przez chwilę - zbyt długą - Vorkosigan milczał. Wreszcie rzekł: - Nie jestem pewien. Muszę spytać lekarza. Widziałem jedynie, jak działa na młodych mężczyzn. - Dopadł go kolejny atak głębokiego kaszlu, który ciągnął się bez końca. W łazience pojawiła się jedna ze służących księcia Piotra, zdyszana i wystraszona. Zaczęła pomagać Cordelii i przerażonemu młodemu strażnikowi. Następny strażnik wpadł do łazienki i przekrzykując szum wody, zameldował: - Połączyliśmy się z Pałacem. Ich ludzie są już w drodze. Gardło, krtań i płuca Cordelii wydzielały z siebie gorzki śluz. Zakasłała, spluwając pod nogi. - Czy ktoś widział Drou? - Podobno rzuciła się w pogoń za zamachowcem, milady. - To nie należy do jej obowiązków. Kiedy odezwie się alarm, powinna natychmiast biec do Cordelii - warknął Vorkosigan. Zaraz potem zgiął się w kolejnym ataku kaszlu. - W chwili ataku była na dole, razem z porucznikiem Koudelką. Oboje wybiegli tylnymi drzwiami. - Cholera - mruknął Vorkosigan - to także nie jego praca. - Karą za to stał się następny paroksyzm kaszlu. - Złapali kogoś? - Chyba tak. W ogrodzie tuż przy murze doszło do szamotaniny. Jeszcze przez kilka minut stali pod strumieniem wody, aż w końcu pojawił się ten sam strażnik. - Przyjechał lekarz z Pałacu. Służąca zarzuciła szlafrok na ramiona Cordelii, Vorkosigan owinął się ręcznikiem. - Przynieś mi ubranie - warknął; jego głos był zduszony i ochrypły. Kiedy znaleźli się w pokoju gościnnym, zastali tam mężczyznę w średnim wieku, z nastroszonymi włosami, ubranego w spodnie, górę od piżamy i kapcie. Nieznajomy wyładowywał właśnie swój sprzęt. Wyjął z torby zbiornik sprężonego gazu i zamocował do niego maskę, spoglądając na zaokrąglony brzuch Cordelii, a potem na Vorkosigana. - Milordzie, jest pan pewien co do trucizny? - Niestety tak. To był soltoksin. Lekarz skłonił głowę. - Milady, tak mi przykro. - Czy gaz zaszkodzi mojemu... - zakrztusiła się śluzem. - Podaj jej odtrutkę - warknął Vorkosigan. Lekarz zamocował maskę na jej nosie i ustach. - Proszę oddychać głęboko. Wdech... Wydech... Oddychać. A teraz wciągnąć powietrze. Przytrzymać... Antidotum miało kwaśnawy posmak, chłodniejszy, lecz niemal równie wstrętny, jak trucizna. Żołądek Cordelii ścisnął się gwałtownie, nie pozostało w nim jednak nic, czym mogłaby zwymiotować. Nie spuszczając oczu z obserwującego ją Vorkosigana, próbowała uśmiechnąć się pocieszająco. Najwyraźniej dopiero teraz jego organizm zaczynał reagować; z każdym kolejnym oddechem Cordelii sprawiał wrażenie bledszego i bardziej przygnębionego. Była pewna, że wchłonął większą dawkę niż ona, toteż odsunęła maskę mówiąc: - Chyba kolej na ciebie. Doktor nałożył ją jej z powrotem. - Jeszcze jeden wdech, milady. Żeby się upewnić. Odetchnęła głęboko i lekarz przeniósł maskę na twarz Vorkosigana. Aral najwyraźniej nie potrzebował żadnych instrukcji. - Ile minut minęło od kontaktu z trucizną? - spytał z niepokojem lekarz. - Nie jestem pewna. Czy ktokolwiek spojrzał na chronometr? Ty, tam... - Zapomniała imienia młodego strażnika. - Jakieś piętnaście, dwadzieścia minut, milady. Tak sądzę. Lekarz wyraźnie się odprężył. - A zatem wszystko powinno być w porządku. Oboje spędzicie kilka dni w szpitalu. Załatwiłem już transport. Czy ktoś jeszcze zetknął się z gazem? - spytał strażnika. - Panie doktorze, chwileczkę. - Mężczyzna zdążył już spakować maskę i zbiornik i skierował się do drzwi. - Jak ten... soltoksin wpłynie na moje dziecko? Nie patrzył jej w oczy. - Nie wiadomo. Nikt nigdy nie przeżył bezpośredniego kontaktu bez natychmiastowego podania antidotum. Cordelia czuła, jak wali jej serce. - Ale jeśli podano je na czas... - Nie spodobała jej się jego pełna litości mina, toteż odwróciła się do Vorkosigana. - Czy to... - urwała jednak, widząc wyraz jego twarzy: ołowianą szarość, rozświetloną od wewnątrz bólem i narastającym gniewem. Twarz obcego z oczami kochanka, patrzącymi wprost na nią. - Powiedz jej - szepnął do lekarza. - Ja nie mogę. - Czy musimy niepokoić... - Teraz. Załatw to. Szybko. - Jego głos załamał się gwałtownie. - Problem leży w antidotum, milady - wyjaśnił niechętnie lekarz. - To silny teratogen. Niszczy zawiązki kości rosnącego płodu. Pani kości są już wykształcone, toteż antidotum pani nie zaszkodzi. Za parę lat może pojawić się skłonność do złamań natury reumatycznej, te jednak da się leczyć... Jeśli w ogóle wystąpią... - Urwał widząc, jak przymyka oczy, odcinając się od świata. - Muszę zbadać strażnika z korytarza - dodał. - Proszę iść - odparł Vorkosigan, zwalniając go. Lekarz ruszył ku drzwiom, po drodze mijając mężczyznę, niosącego naręcze ubrań. Cordelia otworzyła oczy i oboje przyglądali się sobie przez chwilę. - Wyraz twojej twarzy... - szepnął. - Nie... Płacz, wściekaj się! Zrób coś! - Jego głos zabrzmiał dziwnie szorstko. - Przynajmniej mnie nienawidź! - Nie mogę - odszepnęła. - Na razie nic nie czuję. Może jutro? - Każdy oddech palił jak ogień. Mrucząc pod nosem przekleństwa narzucił na siebie ubranie, zwykły mundur polowy. - Przynajmniej ja mogę coś zrobić. I znów obca maska przesłoniła jego twarz. Słowa odbijały się pustym echem w jej pamięci; gdyby śmierć miała na sobie mundur, wyglądałaby jak on. - Dokąd idziesz? - Sprawdzić, kogo złapał Koudelka. Poszła w ślad za nim. - Zostań tu - polecił. - Nie. Spojrzał na nią gniewnie, ona jednak odpowiedziała równie zapalczywym gestem, jakby parowała pchnięcie szpady. - Idę z tobą. - A zatem chodź. - Odwrócił się gwałtownie i ruszył w stronę schodów pierwszego piętra. Jego plecy zesztywniały w gniewie. - Przynajmniej - szepnęła z naciskiem; jej słowa były przeznaczone wyłącznie dla jego uszu - nie zamordujesz nikogo w mojej obecności. - Naprawdę? - odszepnął. - Jesteś tego pewna? Jego kroki rozbrzmiewały donośnie, bose stopy tłukły o kamienne schody. W wielkim hallu przy wejściu panował chaos. Wypełniali go strażnicy, ludzie w liberii księcia, lekarze. Na mozaikowej posadzce leżał mężczyzna - czy może trup; Cordelia nie była pewna - w czarnym mundurze nocnej straży. Obok niego krzątał się medyk. Obaj byli przemoczeni i wysmarowani błotem. Wokół zbierała się kałuża czerwonej od krwi wody; podeszwy medyka skrzypiały na mokrych kamiennych płytach. Komandor Illyan, w którego włosach wciąż jeszcze połyskiwały krople deszczu, wchodził właśnie frontowymi drzwiami, mówiąc: - Zawiadomcie mnie, gdy tylko zjawią się technicy z detektorem. Tymczasem trzymajcie wszystkich z dala od muru i alejki. Milordzie! - wykrzyknął na widok Vorkosigana. - Dzięki Bogu, nic panu nie jest! Vorkosigan mruknął coś niewyraźnie. Grupka mężczyzn otaczała więźnia przyciśniętego twarzą do muru. Jedną rękę unosił nad głową, drugą trzymał sztywno przy boku, wygiętą pod dziwnym kątem. Droushnakov stała tuż obok, odziana w mokrą koszulę. Z jej dłoni zwisała paskudna metalowa kusza - najwyraźniej broń, której użyto do wystrzelenia gazowego granatu. Na twarzy dziewczyny widniał wielki siniak, drugą dłonią tłumiła krwotok z nosa. Jej koszulę plamiła krew. Koudelka także tam był, wsparty na swej szpadzie; powłóczył jedną nogą. Miał na sobie zabłocony mundur i kapcie, jego twarz wykrzywiał grymas. - Dopadłbym go - warknął właśnie, najwyraźniej kontynuując wcześniejszą kłótnię - gdybyś nie rzuciła się z krzykiem... - Naprawdę? - prychnęła Droushnakov. - Cóż, bardzo przepraszam, ale widziałam zupełnie coś innego. Odniosłam wrażenie, że to on cię ma. Leżałeś przecież na ziemi. Gdybym nie dostrzegła jego nóg, kiedy wspinał się po murze... - Zamknijcie się! To lord Vorkosigan - syknął jeden ze strażników. Grupka mężczyzn rozstąpiła się pospiesznie. - Jak się tu dostał? - zaczął Vorkosigan, po czym urwał nagle. Mężczyzna miał na sobie czarny wojskowy kombinezon. - Z pewnością to nie jeden z twoich ludzi, Illyanie. - Jego głos zazgrzytał niczym metal na kamieniu. - Milordzie, musimy dostać go żywego, aby go przesłuchać - powiedział niespokojnie stojący obok Illyan, niemal zahipnotyzowany wyrazem twarzy regenta. - Możliwe, że spisek ma szerszy zasięg. Nie może pan... W tym momencie więzień odwrócił się, aby stawić czoło swym prześladowcom. Jeden ze strażników ruszył naprzód, zamierzając znów przyprzeć go do muru, jednakże Vorkosigan powstrzymał go prawie niezauważalnym gestem. Cordelia, stojąca za plecami męża, nie widziała jego twarzy, jednak z ramion Arala ulotniło się mordercze napięcie i wściekłość, pozostawiając jedynie ból. Sponad czarnego, pozbawionego insygniów kołnierza patrzyły na nich oczy Evona Vorhalasa. - Och nie, tylko nie obaj! - jęknęła cichutko Cordelia. Chłopak oddychał coraz szybciej, spoglądając z nienawiścią na swą niedoszłą ofiarę. - Ty draniu. Zimny, bezwzględny draniu. Siedziałeś tam, niewzruszony, kiedy odcinali mu głowę. Czy czułeś cokolwiek? A może świetnie się bawiłeś, milordzie regencie? Przysiągłem sobie wówczas, że cię dostanę. Zapadła długa cisza. Wreszcie Vorkosigan nachylił się ku niemu, jedną ręką wsparty o mur. - Tyle że chybiłeś, Evonie - szepnął ostro. Vorhalas splunął mu w twarz; jego ślina zmieszała się z krwią z rozciętej wargi. Vorkosigan nie uczynił najmniejszego gestu, aby otrzeć policzek. - Chybiłeś moją żonę - ciągnął dalej, cicho, łagodnie. - Ale trafiłeś syna. Czy marzyłeś o słodkim smaku zemsty? Właśnie go poznałeś. Popatrz jej w oczy, Evonie. Człowiek mógłby utonąć w ich szarej otchłani. Będę w nie spoglądał do końca mojego życia. Zatem napawaj się zemstą. Smakuj ją. Udław się nią. Zachłyśnij. Jest twoja. Oddaję ci ją całą. Ja sam pochłonąłem już dość; dawno straciłem apetyt na więcej. Vorhalas po raz pierwszy przeniósł wzrok na Cordelię. Pomyślała o dziecku, które nosiła, o delikatnej strukturze chrząstek, może nawet w tej chwili zaczynających się degenerować”, wykrzywiać, rozpływać. Jednakże nie potrafiła nienawidzić Vorhalasa, choć próbowała. Przejrzała go na wylot. Miała wrażenie, że wnika w głąb jego zranionej duszy, tak jak lekarz, który przez wziernik ogląda zranione ciało. Jej umysł dostrzegał każdą uczuciową bliznę, każdy siniak emocji, wyrastające z nich zaczątki raka nienawiści, a ponad nimi wielką czerwoną szramę, pozostawioną przez śmierć brata. - Nie poszedł tam dla przyjemności, Evonie - powiedziała. - Czego oczekiwałeś? Litości? - Odrobiny ludzkiego współczucia - warknął. - Mógł jeszcze ocalić Carla. Nawet wtedy. Z początku sądziłem, że to dlatego przyszedł. - O Boże - mruknął Vorkosigan. Przelotna wizja próżnych nadziei, jaką niosły ze sobą słowa młodzieńca, niezmiernie go przygnębiła. - Nie urządzam sobie zabawy z życia innych ludzi! To nie teatr, Evonie! Vorhalas uniósł przed sobą nienawiść niczym tarczę. - Idź do diabła. Vorkosigan westchnął. Lekarz już czekał, aby odprowadzić regenta i jego żonę do pojazdu, który miał ich zawieźć prosto do Cesarskiego Szpitala Wojskowego. - Zabierz go, Illyanie - polecił ze znużeniem. - Zaczekaj - wtrąciła Cordelia. - Muszę wiedzieć - muszę go o coś zapytać. Vorhalas spojrzał na nią ponuro. - Czy tego właśnie chciałeś? Kiedy wybrałeś akurat tę broń? Tę szczególną truciznę? Odwrócił się, wbijając wzrok w mur. - Natknąłem się na nią w zbrojowni. Nie sądziłem, że zdołacie zidentyfikować ją tak szybko i sprowadzić na czas antidotum z CSW... - Zdejmujesz z mych ramion wielki ciężar - szepnęła. - Antidotum pochodzi z Pałacu Cesarskiego - wyjaśnił Vorkosigan. - To znacznie bliżej. Tamtejsza klinika dysponuje wszystkimi dostępnymi środkami. A co do identyfikacji... dawno temu uczestniczyłem w tłumieniu Powstania Kariańskiego. Byłem wtedy w twoim wieku, może nieco młodszy. Ta woń natychmiast przywołała stare wspomnienia. Chłopców, wypluwających krwawe strzępy płuc... - Skurczył się w sobie, zatopiony w myślach. - Nie zamierzałem pani zabić. Po prostu znalazła się pani pomiędzy mną a nim. - Vorhalas gwałtownym gestem wskazał jej wydęty brzuch. - Nie chciałem tego. Pragnąłem go zabić, tylko jego. Nie wiedziałem nawet, czy na pewno sypiacie w tym samym pokoju. - Powiódł dokoła wzrokiem, starannie omijając jej twarz. - Nie chciałem zabić pani... - Spójrz na mnie! - wykrztusiła - i powiedz to głośno. - Dziecka - szepnął i nagle wybuchnął płaczem. Vorkosigan stanął obok niej. - Wolałbym, żebyś tego nie robiła - szepnął. - To mi przypomina jego brata. Czemu przynoszę śmierć ich rodzinie? - Nadal chcesz, żeby udławił się swą zemstą? Przez moment wsparł czoło na jej ramieniu. - Już nie. Odbierasz nam wszystko, moja droga pani kapitan. Ale to... - wyciągnął rękę, jakby pragnął pogładzić brzuch żony, natychmiast jednak cofnął ją, świadom obecności licznych gapiów. Wyprostował się. - Rano dostarczysz mi pełny raport, Illyanie - polecił. - Do szpitala. Ujął ją pod ramię i razem ruszyli w ślad za lekarzem. Cordelia nie była pewna, czy chciał podtrzymać ją - czy siebie. *** Miała wrażenie, jakby uniosła ją rzeka ludzi - lekarzy, pielęgniarek, strażników, żołnierzy. Przed drzwiami Cesarskiego Szpitala Wojskowego rozłączono ją z Aralem i Cordelia poczuła się samotna, zagubiona w tłumie. Mówiła niewiele, wymieniając puste, automatyczne pozdrowienia. Pragnęła wstrząsu, który pozbawiłby ją świadomości, łaknęła zobojętnienia, szaleństwa, halucynacji, czegokolwiek. Zamiast tego była tylko zmęczona. Dziecko poruszało się wewnątrz niej, obracało łagodnie; najwyraźniej teratogenne antidotum było trucizną o bardzo wolnym działaniu. A zatem pozostawiono im jeszcze trochę czasu - toteż pieściła go przez skórę, łagodnie masując brzuch czubkami palców. Synu, witaj na Barrayarze, w ojczyźnie ludożerców. To miejsce nie odczekało nawet zwyczajowych osiemnastu lat; zabrało cię od razu. Żarłoczna planeta. Umieszczono ją w luksusowej separatce na oddziale dla najwyższych osobistości, pospiesznie przygotowanym na ich przybycie. Z ulgą odkryła, że Vorkosigan leży w pokoju naprzeciwko, po drugiej stronie korytarza. Odziany w zieloną wojskową piżamę, zjawił się, aby dopilnować, by ułożono ją jak najwygodniej. Cordelia zdołała powitać go uśmiechem, ale nawet nie próbowała usiąść. Siła grawitacji ściągała ją w dół, ku środkowi tego świata. Jedynie sztywna twardość łóżka, budynku, skorupy planety pozwalała jej utrzymać się na powierzchni. Wola przetrwania zniknęła. Tuż za Vorkosiganem postępował gorliwy żołnierz. Mówił właśnie: - Proszę pamiętać, milordzie, żeby za dużo nie rozmawiać, póki lekarze nie przepłuczą panu gardła. W oknach zabłysło pierwsze blade światło brzasku. Aral przysiadł na łóżku i ujął jej dłoń, rozcierając ją lekko. - Zimno ci, moja droga pani kapitan? - szepnął ochryple. Przytaknęła. Bolała ją przepona, piekło gardło, paliły zatoki. - Nie powinienem był dać im się namówić na tę pracę - ciągnął dalej. - Tak bardzo mi przykro... - Ja też cię namawiałam. Próbowałeś mnie ostrzec. To nie twoja wina. Uznałam, że będzie to dla ciebie idealne zadanie. I jest. Potrząsnął głową. - Nic nie mów. Będziesz miała blizny na strunach głosowych. Odparła pozbawionym wesołości “Ha!” i kiedy znów chciał się odezwać, położyła mu palec na ustach. Z rezygnacją skinieniem głowy przyznał jej rację i przez jakiś czas patrzyli na siebie w milczeniu. Vorkosigan odsunął łagodnie na bok pasmo splątanych rudych włosów; Cordelia złapała jego szeroką dłoń, przyciskając ją do policzka w poszukiwaniu choćby cienia otuchy. Po chwili gromadka lekarzy i techników porwała go ze sobą, unosząc na dalsze zabiegi. - Wkrótce się panią zajmiemy, milady - zapowiedział ich przywódca; w uszach Cordelii zabrzmiało to dość złowieszczo. Po jakimś czasie wrócili. Kazali jej przepłukać gardło paskudnym różowym płynem i wydmuchnąć powietrze do jakiejś maszyny. Potem znów zniknęli. Pielęgniarka przyniosła śniadanie, którego Cordelia nawet nie tknęła. Wreszcie do pokoju wkroczył ponury trzyosobowy komitet. Lekarz, który przybył w nocy z Pałacu Cesarskiego, był teraz starannie uczesany, ogolony i odziany w cywilny strój. Obok swego osobistego medyka dostrzegła młodszego mężczyznę o brązowych włosach, w zielonym mundurze z dystynkcjami kapitana. Patrząc na ich trzy twarze pomyślała nagle o Cerberze. Jej lekarz przedstawił nieznajomego: - Kapitan Vaagen, członek zespołu Cesarskiego Szpitala Wojskowego. Jest naszym najlepszym specjalistą w dziedzinie trucizn bojowych. - Wymyśla je pan, czy leczy efekty ich działania, kapitanie? - Jedno i drugie, milady. Na moment wyprężył się, po czym stanął w pozycji na “spocznij”. Jej własny lekarz przypominał człowieka, który wyciągnął na loterii pusty los, mimo że jego wargi uśmiechały się sztucznie. - Lord regent prosił, abyśmy poinformowali panią o dalszym przebiegu leczenia i tym podobnych sprawach. Obawiam się... - odchrząknął - że musimy jak najszybciej wyznaczyć termin aborcji. Ciąża jest już bardzo zaawansowana i powinniśmy bezzwłocznie uwolnić panią od zbędnych fizjologicznych obciążeń. - Nie da się nic zrobić? - spytała bez nadziei, bowiem z wyrazu ich twarzy poznała już odpowiedź. - Obawiam się, że nie - odparł ze smutkiem lekarz. Przybysz z pałacu poparł jego słowa skinieniem głowy. - Przejrzałem literaturę na ten temat - wtrącił niespodziewanie kapitan, spoglądając w dal za oknem - i natknąłem się na wzmiankę o terapii przy użyciu wapnia. Wyniki nie były zbyt zachęcające... - Chyba zgodziliśmy się nie poruszać tego tematu - warknął lekarz pałacowy. - Vaagenie, to okrutne - dodał jej własny doktor. - Budzisz tylko fałszywe nadzieje. Żona regenta nie jest jednym z twoich nieszczęsnych zwierząt doświadczalnych, na których mógłbyś testować nie sprawdzone teorie. Regent pozwolił ci na sekcję zwłok i tego się trzymaj. Świat Cordelii ponownie zawirował. Spojrzała w twarz pełnego pomysłów mężczyzny. Znała ten typ - inteligentny, pewny siebie. Czasem miał rację, czasem nie; czasami odnosił sukcesy, częściej - porażki. Przerzucał się z jednej fascynacji na drugą, niczym pszczoła, która zapyla kwiaty, zbierając niewiele owoców, lecz zostawiając za sobą mnóstwo gotowych nasion. Ona sama była dla niego jedynie obiektem doświadczalnym, materiałem do ewentualnej monografii. Ryzyko, które podejmowała, nic dla niego nie znaczyło - w oczach Vaagena nie była człowiekiem, tylko przypadkiem chorobowym. Uśmiechnęła się do niego - powoli, szeroko - wiedząc już, że znalazła sprzymierzeńca w obozie wroga. - Witam, doktorze Vaagen. Ma pan ochotę napisać pracę swojego życia? Lekarz pałacowy roześmiał się krótko. - Od razu cię wyczuła. Vaagen odpowiedział uśmiechem, zdumiony, że tak szybko zrozumiała jego intencje. - Oczywiście nie mogę zagwarantować wyników... - Wyników! - przerwał mu jej osobisty lekarz. - Mój Boże, lepiej od razu powiedz jej, co dla ciebie oznaczają wyniki. Albo pokaż zdjęcia - nie, nie rób tego. Milady - odwrócił się do niej - kuracja, o której mówimy, została po raz ostatni zastosowana dwadzieścia lat temu. Poczyniła wówczas nieodwracalne szkody w organizmach matek. Zaś wynik - w najlepszym razie mogłaby pani urodzić kalekę. Albo gorzej. Nieskończenie gorzej. - Słowo “meduza” opisuje to dość dokładnie - uzupełnił Vaagen. - Jesteś nieludzki, Vaagenie! - parsknął jej lekarz, zerkając na Cordelię, aby sprawdzić, czy temat rozmowy nie niepokoi jej zanadto. - Zdolna do życia meduza, doktorze Vaagen? - spytała z napięciem Cordelia. - Mmm. Może - odparł, onieśmielony wściekłymi minami kolegów po fachu. - Jest jednak pewien problem. Chodzi o to, co dzieje się z matkami, jeśli kurację przeprowadzamy in vitro. - A zatem - zadała oczywiste pytanie - czy nie można przeprowadzić jej in vitro? Vaagen posłał tryumfalne spojrzenie lekarzowi Cordelii. - Jeśli dałoby się to załatwić, bez wątpienia otwarłoby to wiele nowych możliwości - mruknął w przestrzeń. - In vitro? - lekarz pałacowy był wyraźnie zdumiony. - Jak? - Co to znaczy jak”? - odparła Cordelia. - Macie tu siedemnaście escobarskich symulatorów macicznych, wciśniętych w jakiś kąt od czasu zakończenia wojny. - Podniecona, odwróciła się do Vaagena. - Zna pan może doktora Henriego? Vaagen przytaknął. - Pracowaliśmy razem. - A więc wie pan o nich wszystko! - No, może nie wszystko. Ale... w istocie Henri poinformował mnie, że może je udostępnić w każdej chwili. Rozumie pani jednak, nie jestem położnikiem. - Niewątpliwie - przerwał mu jej lekarz. - Milady, ten człowiek nie skończył nawet medycyny. To tylko biochemik. - Ale ty jesteś położnikiem - przypomniała mu - więc mamy tu cały zespół. Doktor Henri i... eee, kapitan Vaagen zajmą się Piotrem Milesem, a ty - przeniesieniem płodu i łożyska. Wargi mężczyzny zacisnęły się, jego oczy miały osobliwy wyraz. Dopiero po chwili zrozumiała, że to strach. - Nie mogę przenieść płodu, milady. Nie wiem jak. Na Barrayarze nikt jeszcze nie wykonał podobnej operacji. - A zatem nie zalecasz tego? - Zdecydowanie nie. Groźba nieodwracalnych uszkodzeń - ostatecznie za parę miesięcy możecie spróbować ponownie, o ile zmiany tkankowe nie dotknęły także jąder... cóż. Możecie spróbować jeszcze raz. Jestem pani lekarzem i stwierdzam to z całą stanowczością. - Tak, o ile tymczasem ktoś nie zabije Arala. Muszę pamiętać, że to Barrayar. Tutejsi ludzie tak bardzo kochają śmierć, że grzebią swoich bliskich, zanim ci przestaną się ruszać. Czy zechcesz spróbować przeprowadzić tę operację? Wyprostował się z godnością. - Nie, milady. To ostateczna decyzja. - Doskonale. - Skierowała palec w jego stronę. - Zwalniam cię. Teraz pokazała na Vaagena. - Właśnie zostałeś zatrudniony. Od tej chwili ty zajmujesz się moim przypadkiem. Ufam, że znajdziesz mi chirurga - albo studenta medycyny, weterynarza czy kogokolwiek, kto zechce zaryzykować. Potem zaś możesz eksperymentować do woli. Vaagen popatrzył zwycięsko na jej byłego lekarza, który odpowiedział wściekłym grymasem. - Radziłbym, abyś spytał o zdanie lorda regenta, a dopiero potem pozwalał, by jego żona dała się ponieść fali zbrodniczo fałszywego optymizmu. Vaagenowi nieco zrzedła mina. - Może od razu mu się poskarżysz? - zaproponowała Cordelia. - Przykro mi, milady - wtrącił lekarz pałacowy - ale uważam, że powinniśmy w tej chwili zakończyć całą sprawę. Nie zna pani reputacji kapitana Vaagena. Wybacz mi brutalną szczerość, Vaagenie, ale zawsze miałeś wielkie ambicje. Tym razem jednak posunąłeś się za daleko. - Pragnie pan własnego oddziału badawczego, kapitanie? - spytała Cordelia. Vaagen wzruszył ramionami, bardziej zakłopotany, niż oburzony, wiedziała zatem, że oskarżenia lekarza były choć w części prawdziwe. Uważnie przyjrzała się mężczyźnie, jakby chciała posiąść jego ciało, duszę i umysł - zwłaszcza umysł. Zastanawiała się, jak najlepiej zachęcić go do oddanej służby, jakiej użyć przynęty. - Jeśli osiągniesz to, co obiecujesz, dostaniesz własny instytut. Powiedz mu - szarpnięciem głowy wskazała pokój Arala - że ja ci to obiecałam. Wszyscy trzej oddalili się - jeden niespokojny, drugi wściekły, trzeci - pełen nadziei. Cordelia leżała na wznak, nucąc bezdźwięczną melodyjkę; jej palce kontynuowały nieprzerwany masaż brzucha. Ciążenie, ściągające ją w głąb ziemi, nagle zniknęło. Rozdział dziewiąty Zasnęła wreszcie koło południa, a kiedy się ocknęła, była kompletnie zdezorientowana. Mrużąc oczy spojrzała w okno. Przez szybę wpadały ukośne promienie popołudniowego słońca, które zastąpiły szary poranny deszcz. Dotknęła brzucha i poczuła, jak ogarnia ją nowa fala rozpaczy. Obróciwszy się na drugi bok ujrzała siedzącego obok łóżka księcia Piotra. Starzec miał na sobie wiejski strój: stare spodnie mundurowe, prostą koszulę i kurtkę, którą zakładał tylko w czasie pobytu w Posiadłości Vorkosiganów. Musiał przyjechać wprost stamtąd. Jego cienkie wargi wykrzywiły się w pełnym napięcia uśmiechu, oczy spoglądały z troską i znużeniem. - Moja droga, nie przejmuj się mną. Śpij dalej. - Wszystko w porządku. - Zamrugała kilka razy, aby przepędzić resztki senności. Czuła się starzej, niż jej gość. - Czy jest tu coś do picia? Pospiesznie nalał jej zimnej wody ze stojącego obok pojemnika i obserwował, jak pije. - Jeszcze? - Wystarczy. Widziałeś się już z Aralem? Pogłaskał ją po dłoni. - Rozmawiałem z nim wcześniej. Teraz odpoczywa. Tak bardzo mi przykro, Cordelio. - Możliwe, że nie jest aż tak źle, jak z początku sądziliśmy. Nadal istnieje pewna szansa. Nadzieja. Czy Aral wspominał ci o symulatorze macicznym? - Ogólnikowo. Z pewnością jednak szkody już się dokonały. Zaszły nieodwracalne zmiany. - Zmiany - owszem. Nikt nie wie jednak, czy są nieodwracalne. Nawet kapitan Vaagen. - Poznałem go już - Piotr zmarszczył brwi. - Rzeczywiście przebojowy młodzieniec. Typowy przedstawiciel nowego pokolenia. - Barrayar potrzebuje ludzi, należących do nowego pokolenia. Kobiet i mężczyzn. Przedstawicieli generacji technicznej. - O, tak. Walczyliśmy o to. Są niezbędni. Niektórzy z nich nawet to wiedzą. - Na jego ustach pojawił się ironiczny uśmieszek. - Jednakże operacja, o której wspomniałaś, przeniesienie łożyska... nie wygląda zbyt bezpiecznie. - Na Kolonii Beta byłby to rutynowy zabieg - Cordelia wzruszyła ramionami. Oczywiście nie jesteśmy na Kolonii Beta. - Ale coś zwyklejszego, lepiej poznanego - w ten sposób znacznie szybciej mogłabyś podjąć kolejną próbę. W ostatecznym rozrachunku oznaczałoby to mniejszą stratę czasu. - To nie czas boję się utracić. - Co właściwie oznacza strata czasu? Każdego barrayarskiego dnia traciła 26.7 godziny. - Zresztą nie zamierzam więcej przez to przechodzić. Szybko się uczę. W jego oczach błysnął niepokój. - Kiedy poczujesz się lepiej, zmienisz zdanie. Jednakże teraz nie to jest najważniejsze. Rozmawiałem z kapitanem Vaagenem. Nie miał wątpliwości, że płód został uszkodzony. - Cóż, to prawda. Ale nie wiadomo, czy nic da się go naprawić. - Moja droga - patrzył na nią z napięciem. - Właśnie. Gdyby tylko płód był dziewczynką... albo nawet drugim synem... moglibyśmy pozwolić sobie na pofolgowanie twoim zrozumiałym, więcej nawet - chwalebnym matczynym uczuciom. Jednakże to stworzenie, jeśli przeżyje, któregoś dnia zostanie księciem Vorkosiganem. Nie możemy dopuścić, aby tytuł ten przypadł kalece. - Wyprostował się, jakby właśnie przytoczył niezbijalny argument. Cordelia zmarszczyła czoło. - My, czyli kto? - Ród Vorkosiganów. Jesteśmy jednym z najstarszych rodów Barrayaru. Nigdy nie należeliśmy do najbogatszych, nie zawsze byliśmy silni, jednakże braki nadrabialiśmy honorem. Dziewięć pokoleń Vorów-wojowników. Rozumiesz chyba, że byłby to dla nas straszny koniec. - W tej chwili ród Vorkosiganów składa się z dwóch osób, ciebie i Arala - zauważyła Cordelia, rozbawiona, ale i zaniepokojona. - Zaś książęta Vorkosiganowie często kończyli marnie. Byliście już wysadzani w powietrze, zabijani z broni palnej, zagładzani, topieni, paleni żywcem, ścinano wam głowy, dotykały was choroby i szaleństwo. Jedyne, co was nigdy nie spotkało, to śmierć we własnym łóżku. Sądziłam, że okropieństwa to wasz znak firmowy. Odpowiedział jej zbolałym uśmiechem. - Nigdy jednak nie mieliśmy wśród siebie mutantów. - Chyba powinieneś jeszcze raz pomówić z Vaagenem. Jeśli dobrze zrozumiałam, opisane przez niego uszkodzenia płodu nie są wynikiem skaz genetycznych, lecz działania teratogenów. - Ale ludzie będą uważać, że to mutant. - Co cię u licha obchodzi opinia niedouczonych proli? - Myślałem o Vorach, moja droga. - Vor, prol, nieważne. Zapewniam cię, że to tacy sami ignoranci. Jego dłonie zadrżały. Otworzył usta, zamknął je, zmarszczył brwi i rzekł nieco ostrzejszym tonem: - Książę Vorkosigan nigdy wcześniej nie był niczyim zwierzęciem doświadczalnym. - Służy Barrayarowi jeszcze przed urodzeniem. Niezły początek honorowego życia. - Może wyniknie z tego coś dobrego, uczeni wzbogacą swoją wiedzę. Jeśli nawet jej nic to nie pomoże, być może ukoi rozpacz innych rodziców. Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym słuszniejsza wydawała jej się podjęta decyzja. I to pod wieloma względami. Piotr gwałtownie szarpnął głową. - Mimo że wy, Betanie, sprawiacie wrażenie miękkich, potraficie zachować złowrogo zimną krew. - Raczej zdrowy rozsądek. Posługiwanie się rozumem ma wiele zalet. Powinniście kiedyś tego spróbować. - Ugryzła się w język. - Mam jednak wrażenie, że posuwamy się nieco za daleko. Nadal pozostaje wiele nie... - niebezpieczeństw - niewiadomych. Przeniesienie łożyska na tak późnym etapie ciąży to trudne zadanie, nawet wedle standardów galaktycznych. Przyznaję, że chętnie ściągnęłabym tu bardziej doświadczonego chirurga, jednakże nie ma na to czasu. - Tak... to prawda... Masz rację. To stworzenie może jeszcze umrze. Nie ma sensu... Ale boję się też o ciebie, moja droga. Czy warto? Co czy warto? Skąd mogła wiedzieć? Paliły ją płuca. Uśmiechnęła się ze znużeniem i potrząsnęła głową; w jej skroniach i karku pulsował ból. - Ojcze - przemówił nagle szorstki głos. W drzwiach stał Aral, odziany w zieloną piżamę. W nos miał wetkniętą końcówkę przenośnego generatora tlenu. Od jak dawna słuchał ich rozmowy? - Myślę, że Cordelia powinna odpocząć. Ich spojrzenia spotkały się ponad głową Piotra. Dziękuję ci, kochany... - Tak, oczywiście - książę Piotr podniósł się z krzesła, tłumiąc irytację. - Przepraszam, masz bez wątpienia rację. - Raz jeszcze jego sucha starcza dłoń uścisnęła rękę Cordelii. - Śpij. Później rozjaśni ci się w głowie. - Ojcze. - Ty też nie powinieneś wstawać z łóżka - zauważył Piotr, maszerując ku drzwiom. - Wracaj do siebie i połóż się, chłopcze... - Jego głos odpłynął korytarzem. Aral powrócił po chwili, gdy książę opuścił wreszcie oddział. - Czy ojciec ci przeszkadzał? - spytał z ponurą miną. Cordelia wyciągnęła do niego rękę, usiadł obok niej. Przeniosła głowę z poduszki na kolana męża, jej policzek spoczął na twardym udzie, okrytym tylko cienkim materiałem piżamy. Vorkosigan pogładził jej włosy. - Nie bardziej niż zwykle - westchnęła. - Bałem się, że cię zdenerwuje. - To nawet nie to. Oczywiście denerwuję się, jestem jednak zbyt zmęczona, by zacząć z krzykiem biegać po korytarzu. - A więc jednak sprawił ci przykrość? - Owszem. - Zawahała się. - W pewnym sensie miał rację. Tak długo żyłam w strachu czekając, kiedy padnie cios, nie wiedząc skąd nadejdzie. I wreszcie wczoraj stało się najgorsze. Nareszcie... Tyle że to nie koniec. Gdyby cios był naprawdę ostateczny, mogłabym przestać się bać. Ale to będzie trwało - potarła policzkiem o materiał. - Czy Illyan trafił na coś nowego? Zdawało mi się, że nieco wcześniej słyszałam jego głos. Palce Arala nadal miarowo gładziły jej włosy. - Zakończył wstępne przesłuchanie Evona Vorhalasa z użyciem serum. W tej chwili bada starą zbrojownię, z której Evon ukradł soltoksin. Wygląda na to, że jego wybór broni nie był taki przypadkowy jak twierdził. Zarządzający zbrojownią major z zaopatrzenia zniknął, zdezerterował. Illyan nie jest pewien, czy został wyeliminowany, aby umożliwić Evonowi dostęp do magazynu, czy też pomógł mu i ukrywa się gdzieś przed nami. - Może po prostu się boi? Jeśli to tylko niedopatrzenie. - I powinien się bać. Jeżeli uczestniczył w zmowie... - Jego dłoń zacisnęła się. Po sekundzie uświadomił sobie, że szarpie włosy żony. Mruknął “przepraszam” i ponownie zaczął ją głaskać. Cordelia, czując się jak zranione zwierzę, przylgnęła mocniej do męża. - A co do ojca, jeśli znów zacznie cię nachodzić, przyślij go do mnie. Nie powinien zawracać ci głowy. Powiedziałem mu, że to twoja decyzja. - Moja? - jej dłoń spoczywająca na kolanie Arala znieruchomiała. - Nie nasza? Zawahał się. - Wesprę cię, czegokolwiek zapragniesz. - Czego jednak ty pragniesz? Czy o czymś mi nie mówisz? - Rozumiem jego lęk, ale... Jest jeszcze coś, o czym z nim nie rozmawiałem, i nie zamierzam. Z następnym dzieckiem może nie pójść nam tak łatwo, jak z pierwszym. Łatwo? Ty nazywasz to łatwym? - Jednym z mniej znanych efektów ubocznych zatrucia soltoksinem jest wystąpienie mikroblizn na jądrach. Może to znacznie zmniejszyć płodność, aż po granicę, zza której nie ma już powrotu. Tak przynajmniej twierdzi mój lekarz. - Bzdura - odparła Cordelia. - Potrzeba jedynie dwóch komórek somatycznych i symulatora. Gdyby nawet po wybuchu następnej bomby pozostał jedynie twój mały palec i mój paluch, wystarczyłoby to do wyprodukowania nowego pokolenia Vorkosiganów - tylu, ilu zechcieliby nasi następcy. - Ale nie w sposób naturalny. Nie bez opuszczania Barrayaru. - Albo zmian tutaj. Do diabła. - Aral wzdrygnął się na ton jej głosu. - Gdybym tylko uparła się przy użyciu symulatora, dziecku nigdy nic by nie groziło. Wiedziałam, że to bezpieczniejsze. Wiedziałam, że sprzęt jest gotowy... - Słowa uwięzły jej w gardle. - Cii. Gdybym tylko nie podjął się tej pracy albo odesłał cię do Posiadłości Vorkosiganów. Na miłość boską, darował nawet karę temu idiocie Carlowi. Gdybyśmy tylko spali w oddzielnych pokojach... - Nie! - jej dłoń zacisnęła się na kolanie Arala. - I nie zamierzam żyć w schronie przez następnych piętnaście lat. Aralu, ta planeta musi się zmienić. Takie życie jest nieznośne. - Gdybym tylko nie przybyła tutaj... Gdyby tylko... Gdyby tylko... Gdyby tylko... *** Sala operacyjna była jasna i czysta, choć jej wyposażenie nie dorównywało galaktycznym standardom. Cordelia, unosząc się w powietrzu na swej palecie, kręciła głową, starając się dostrzec jak najwięcej. Światła, monitory, stół operacyjny z wsuniętym pod spód zbiornikiem, technik sprawdzający pojemnik pełen bulgoczącego żółtego płynu. To wcale nie moment krytyczny, powiedziała surowo w duchu, a jedynie następne logiczne posunięcie. Kapitan Vaagen i doktor Henri czekali obok stołu, odziani w sterylne ubrania. Obok nich tkwił przenośny symulator maciczny, pojemnik z metalu i plastyku, wysoki na pół metra, pokryty czytnikami, światełkami i otworami. Lampki na jego ścianach płonęły zielenią i żółcią. Oczyszczony, wysterylizowany, z uzupełnionymi zapasami tlenu i odżywki stał tam, gotów do pracy. Cordelia spojrzała na niego czując, jak ogarniają głęboka ulga. Prymitywna barrayarska ciąża, relikt zamierzchłych czasów, stanowiła jedynie miażdżące zwycięstwo uczuć nad rozsądkiem. Tak bardzo zależało jej, by dopasować się do tutejszej społeczności, by stać się Barrayarką... A teraz moje dziecko płaci za to. Nigdy więcej. Doktor Ritter, chirurg, był wysoki i ciemnowłosy. Miał oliwkową cerę i długie szczupłe dłonie. Cordelii spodobały się one od pierwszej chwili. Spokojne, pewne. Ritter i medtechnik umieścili ją tuż nad stołem operacyjnym i delikatnie wysunęli spod niej paletę. Chirurg uśmiechnął się uspokajająco. - Wszystko idzie świetnie. Oczywiście, ze tak. Przecież jeszcze nie zaczęliśmy, pomyślała z irytacją Cordelia. Lekarz był wyraźnie zdenerwowany, choć napięcie zdawało się nie sięgać dalej niż do jego łokci. Był on bliskim przyjacielem Vaagena i właśnie Vaagen przekonał go do podjęcia się tego zadania. Wcześniej zmarnowali cały dzień przeglądając listę doświadczonych chirurgów, z których wszyscy odmówili zajęcia się jej przypadkiem. Vaagen wyjaśnił to Cordelii w kilku słowach. - Jak nazywamy czterech osiłków z pałkami, przyczajonych w ciemnej uliczce? - No jak? - Vorowską zapłatą za błąd w sztuce lekarskiej - zachichotał. Vaagen miał dość makabryczne poczucie humoru. Cordelia nagle zapragnęła go uściskać. Przez ostatnie trzy dni tylko on pozwolił sobie na żart w jej obecności. Był chyba najszczerszym i najrozsądniejszym człowiekiem, jakiego poznała od czasu ucieczki z Kolonii Beta. Cieszyła się, że ma go przy sobie. Przekręcili ją na bok i dotknęli jej kręgosłupa lekarskim paralizatorem. Poczuła lekkie mrowienie i jej zlodowaciałe stopy ogarnęła nagła fala ciepła. Nogi Cordelii znieruchomiały niczym bryły łoju. - Czuje pani? - spytał doktor Ritter. - Czuję co? - Doskonale. - Skinął głową w stronę technika, po czym ponownie ułożyli ją na plecach. Technik odsłonił jej brzuch i włączył pole sterylizatora. Chirurg delikatnie obmacał Cordelię, zerkając na monitory holowidu, aby ustalić dokładne położenie dziecka. - Na pewno nie wolałaby pani tego przespać? - spytał po raz ostatni Ritter. - Nie. Chcę patrzeć. To moje pierwsze dziecko. - I możliwe, że ostatnie. Uśmiechnął się słabo. - Dzielna dziewczynka. Dziewczynka? Do diabla, jestem starsza od ciebie. Domyślała się, że chirurg woli, by nie patrzeć mu na ręce. Trudno. Ritter zawahał się i raz jeszcze powiódł wzrokiem po sali, jakby sprawdzał w duchu gotowość swego sprzętu i ludzi. Oraz własnych nerwów, domyśliła się Cordelia. - No dalej, Ritter, stary, załatwmy to szybko - rzucił Vaagen, niecierpliwie bębniąc palcami. Ton jego głosu stanowił dziwne połączenie złośliwości, ironii i skrywanej pod nimi autentycznej ciepłej zachęty. - Moje skanery wykazują, że rozpuszczanie kości już się rozpoczęło. Jeśli posunie się za daleko, zabraknie mi wzorca do odtworzenia. Najpierw tnij, a potem obgryzaj paznokcie. - Sam sobie obgryzaj paznokcie, Vaagenie - odparł jowialnie chirurg. - Jeszcze raz trącisz mnie w łokieć, a każę technikowi, żeby wepchnął ci w gardło wziernik. Prawdziwi wieloletni przyjaciele, oceniła Cordelia. Jednakże chirurg uniósł ręce, odetchnął głęboko, zacisnął palce na wibroskalpelu i jednym pewnym ruchem otworzył jej brzuch. Technik natychmiast przesunął wzdłuż brzegów rany blokadą chirurgiczną, zamykającą naczynia krwionośne; na zewnątrz wydostało się zaledwie parę kropel krwi. Cordelia czuła nacisk, ale żadnego bólu. Kolejny ruch i macica była otwarta. Przeniesienie łożyska to zabieg znacznie bardziej skomplikowany, niż zwykłe cesarskie cięcie. Za pomocą środków chemicznych i hormonów należy przekonać delikatne łożysko, aby odłączyło się od bogato ukrwionej macicy, nie uszkadzając przy tym zbyt wielu maleńkich kosmków. Następnie macicę wypełnia się bogato natlenionym roztworem odżywczym, a potem wsuwa między jej ścianę i łożysko gąbkę symulatora, zmuszając kosmki łożyska, aby choć częściowo przyłączyły się do nowego gospodarza. Dopiero wtedy można wydobyć płód z ciała matki i umieścić go w symulatorze. Im bardziej zaawansowana ciąża, tym trudniejsze przeniesienie. Pępowina, łącząca łożysko i dziecko, była przez cały czas monitorowana. W razie potrzeby wprowadzano do niej tlen. Na Kolonii Beta wykorzystywano do tego niewielkie urządzenie; tu należało to do obowiązków jednego z techników. Technik zaczął wprowadzać do macicy przejrzysty żółty roztwór. Płyn wypełnił ją, przelewając się bokami, i zaczął wypływać na zewnątrz. Różowawe strużki ściekały po ciele Cordelii do zbiornika na podłodze. W tej chwili chirurg pracował jakby pod wodą. Bez dwóch zdań, przeniesienie łożyska trudno nazwać czystą operacją. - Gąbka - powiedział cicho lekarz. Vaagen z Henrim podtoczyli bliżej symulator maciczny i wydobyli z niego gąbkę, podłączoną przewodami do urządzenia. Chirurg ani na moment nie przerywał, operując zręcznie niewielką blokadą. Jego ręce pozostawały poza zasięgiem wzroku Cordelii, która zezując zerkała ponad swą piersią ku leciutko zaokrąglonemu brzuchowi. Zadrżała. Ritter pracował dalej, zlany potem. - Doktorze... - technik wskazał coś na ekranie monitora. - Mmm - odparł Ritter, unosząc wzrok. Technicy mamrotali coś do siebie, Vaagen i Henri szeptali cicho, profesjonalnie, uspokajająco... było jej tak zimno... Płyn przelewający się przez białe tamy skóry Cordelii zmienił nagle barwę - z bladoróżowego stał się jaskrawoczerwony. Płynął teraz znacznie szybciej niż maleńki strumyczek, wyciekający ze zbiornika. - Zacisk - syknął chirurg. Cordelia kątem oka dostrzegła skryte pod grubą błoną maleńkie rączki i nóżki, mokrą ciemną głowę, wijące się w rękach chirurga stworzenie nie większe, niż podtopiony kociak. - Vaagen! Jeśli chcesz, zabieraj go natychmiast! - warknął Ritter. Vaagen wsunął dłonie w rękawiczkach w głąb brzucha Cordelii. Przed oczami zawirowała jej ciemność, w głowie wybuchnął oślepiający ból, fala czerni zalała świat. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszała, był pełen rozpaczy syczący głos chirurga: - O, cholera...! *** Jej sny zasnuła mgła bólu. Najgorsze było uczucie duszności. Dławiła się i dławiła, płacząc z braku powietrza. Coś dziwnego wypełniało jej gardło - drapała je, póki nie związano jej rąk. Wówczas zaczęła śnić o torturach Vorrutyera, tysiąckrotnie rozciągniętych w czasie i spotęgowanych aż do szaleństwa, trwających całymi godzinami. Dotknięty obłędem Bothari klęczał na jej piersi, a ona się dusiła. Kiedy wreszcie powróciła jej świadomość, Cordelia czuła się, jakby trafiła z podziemnego piekielnego więzienia wprost do raju. Ogarnęła ją tak ogromna ulga, że aż zapłakała; jej oczy zwilgotniały, z ust wyrwał się cichy szloch. Mogła oddychać, choć wciąż sprawiało jej to ból. Była posiniaczona, obolała i zesztywniała, ale mogła oddychać. To wystarczało. - Cii, cii. - Ciepły palec dotknął jej powiek, ocierając łzy. - Wszystko w porządku. - Tak? - Zamrugała gwałtownie. Była noc, zapalone w pokoju lampy rzucały wokół ciepłe kręgi światła. Nad sobą ujrzała twarz Arala. - Czy to już... wieczór? Co się stało? - Cii. Byłaś bardzo, bardzo chora. Podczas przeniesienia łożyska nastąpił gwałtowny krwotok. Dwukrotnie zatrzymała ci się akcja serca. - Oblizał wargi, po czym ciągnął dalej. - Zatrucie i szok pooperacyjny - wszystko to doprowadziło do soltoksinowego zapalenia płuc. Wczoraj miałaś bardzo ciężki dzień, ale najgorsze już minęło. Dziś rano odłączono cię od respiratora. - Jak... długo? - Trzy dni. - Ach. Dziecko, Aralu... udało się? Mów! - Wszystko poszło dobrze. Vaagen donosi, że przeniesienie zakończyło się sukcesem. Stracili około trzydziestu procent funkcji łożyska, lecz Henri zrekompensował to, zwiększając dawkę odżywki tlenowej i wygląda na to, że wszystko poszło tak dobrze, jak można było oczekiwać. W każdym razie dziecko wciąż żyje. Vaagen rozpoczął już pierwszy etap terapii wapniowej i obiecuje, że wkrótce dostarczy nam wstępny raport. - Pogładził jej czoło. - Zapewniłem mu dostęp do najlepszego sprzętu, otrzyma wszelką pomoc, jakiej tylko sobie zażyczy, łącznie z konsultantami z zewnątrz. Współpracuje z nim cywilny pediatra i oczywiście Henri. Sam Vaagen wie więcej na temat naszych wojskowych trucizn, niż ktokolwiek na Barrayarze, czy poza nim. W tej chwili nic więcej nie możemy zrobić. Odpoczywaj, kochana. - Dziecko... gdzie? - Ach, jeśli chcesz, możesz sama zobaczyć. - Pomógł jej unieść głowę i wskazał w stronę okna. - Widzisz ten drugi budynek z czerwonymi światłami na dachu? To właśnie instytut biochemii. Laboratorium Vaagena i Henriego znajduje się na drugim piętrze. - Ach, tak. Teraz je poznaję. Widziałam je od drugiej strony. Tego dnia, gdy odebraliśmy Elenę. - Zgadza się. - Jego twarz złagodniała. - Dobrze jest mieć cię z powrotem, pani kapitan. Podczas twojej choroby... nie czułem się tak bezradny i bezużyteczny, odkąd skończyłem jedenaście lat. To był rok, w którym oddział Szalonego Yuriego zamordował jego matkę i brata. - Cii - szepnęła. - Nie, nie... Już wszystko dobrze. *** Następnego ranka wyjęto pozostałe rurki, przebijające jej ciało, pozostawiając jedynie przewód tlenowy. Nadeszły dni, wypełnione spokojną rutyną. Rekonwalescencja Cordelii przebiegała spokojnie, Aral natomiast nieustannie pracował. Tłumy ludzi, dowodzonych przez ministra Vortalę, odwiedzały go o najdziwniejszych porach. Mimo protestów lekarzy, w jego pokoju zainstalowano zabezpieczoną konsolę komunikacyjną. Koudelka codziennie spędzał u boku regenta co najmniej osiem godzin, pracując w zaimprowizowanym biurze. Porucznik wydawał się bardzo wyciszony, podobnie jak wszyscy przygnębiony niedawną katastrofą, choć daleko mu było do depresji i zakłopotania ludzi odpowiedzialnych za ochronę, która zawiodła. Nawet Illyan kulił się, czując na sobie wzrok Cordelii. Każdego dnia Aral kilka razy oprowadzał ją ostrożnie po korytarzach. Wibroskalpel przeciął jej brzuch czyściej niż zwykła szabla, lecz równie głęboko. Jednakże gojąca się rana bolała mniej niż płuca. Albo serce. Brzuch Cordelii był nie tyle płaski, co wręcz oklapły, bez wątpienia pusty. Pozostała sama, nie zamieszkana. Znów była sobą po pięciu miesiącach dziwnej podwojonej egzystencji. Któregoś dnia w jej pokoju pojawił się doktor Henri, popychając przed sobą unoszący się w powietrzu fotel, i zabrał swą pacjentkę na krótką wycieczkę po laboratorium, aby obejrzała na własne oczy bezpiecznie zainstalowany symulator. Cordelia obserwowała własne dziecko, poruszające się na ekranach skanerów, uważnie studiowała techniczne odczyty i raporty zespołu badawczego. Testy wskazywały, że układ nerwowy, skóra i oczy przedmiotu ich badań funkcjonują sprawnie, choć Henri nie miał pewności co do słuchu, ze względu na delikatne kostki ucha środkowego. Henri i Vaagen byli świetnie wyszkolonymi naukowcami, przypominali jej betańskich fachowców. Pobłogosławiła ich w duchu, na głos podziękowała, po czym wróciła do siebie, czując się dużo, dużo lepiej. Kiedy jednak następnego popołudnia kapitan Vaagen wpadł do jej separatki, serce Cordelii zamarło. Twarz mężczyzny była gniewna i zachmurzona, usta zaciskały się w wąską linię. - Co się stało, kapitanie? - spytała z napięciem w głosie. - Drugi etap kuracji, czy coś się nie udało? - Za wcześnie, by można to było stwierdzić. Ale dziecko czuje się dobrze, milady. Jedyny problem to pani teść. - Słucham? - Dziś rano odwiedził nas generał Vorkosigan. - Ach, tak? Przyszedł zobaczyć dziecko? Świetnie! Na początku ogromnie niepokoiło go zastosowanie nowych technologii leczniczych. Może wreszcie zaczął przełamywać blokadę emocjonalną. Ostatecznie, mimo tradycyjnego wojskowego wychowania, nie przeszkadzają mu najnowsze techniki wojenne... - Na pani miejscu nie żywiłbym zbyt wielkiego optymizmu, milady. Vaagen odetchnął głęboko, przybierając obronną oficjalną postawę. Tym razem w jego głosie nie wyczuła ani śladu rozbawienia. - Doktor Henn myślał podobnie jak pani. Oprowadziliśmy generała po laboratorium, pokazaliśmy mu sprzęt, wyjaśniliśmy teorie, na których opiera się kuracja. Byliśmy całkowicie szczerzy, podobnie jak wcześniej z panią. Może zbyt szczerzy. Chciał usłyszeć, jakich oczekujemy rezultatów. Do diabła, nie mamy pojęcia. I tak powiedzieliśmy. Po paru zawoalowanych aluzjach... cóż, krótko mówiąc, generał najpierw poprosił nas, potem rozkazał, wreszcie usiłował przekupić doktora Henriego, aby ten otworzył kurek i zniszczył płód. Mutanta, jak go nazwał. Odesłaliśmy go do diabła. Przysiągł, że jeszcze wróci. Poczuła, jak żołądek ściska jej się nagle, choć twarz zachowała obojętny wyraz. - Rozumiem. - Chcę, żeby ten człowiek trzymał się z dala od mojego laboratorium, milady. Nie obchodzi mnie, jak pani to załatwi. Nie życzę sobie podobnych interwencji. Nie z tak wysoka. - Zaraz zobaczę... Zaczekaj tutaj. Owinęła się ciaśniej szlafrokiem, ukrywając pod nim zieloną piżamę, poprawiła przewód tlenowy i ostrożnie pomaszerowała na drugą stronę korytarza. Aral, odziany w spodnie mundurowe i koszulę, siedział przy małym stoliku obok okna. Jedyną oznaką, że nie całkiem powrócił jeszcze do zdrowia, był przewód tlenowy w nosie, ślad po przebytym zapaleniu płuc, wywołanym zatruciem soltoksinem. Naradzał się z jakimś mężczyzną, podczas gdy Koudelka uważnie notował każde słowo. Dzięki Bogu, mężczyzną tym nie był Piotr, a jedynie sekretarz ministra Vortali. - Aralu, potrzebuję cię. - Czy to nie może zaczekać? - Nie. Podniósł się z krzesła, mówiąc: - Przepraszam na chwilę, panowie - po czym ruszył w ślad za nią do jej pokoju. Cordelia zamknęła za nimi drzwi. - Kapitanie Vaagen, proszę powtórzyć Aralowi to, co powiedział mi pan przed chwilą. Vaagen, nieco bardziej zdenerwowany w obecności regenta, powtórzył swą opowieść. Trzeba przyznać, że nie złagodził żadnych szczegółów. Zdawało się, że każde słowo kapitana przygniata Arala coraz to nowym ciężarem; jego ramiona zaokrąglały się coraz bardziej. - Dziękuję, kapitanie. Postąpił pan słusznie meldując mi o tym. Natychmiast zajmę się sprawą. - To wszystko? Vaagen zerknął z powątpiewaniem na Cordelię. Uniosła otwartą dłoń. - Słyszałeś. Vaagen wzruszył ramionami, zasalutował i wyszedł. - Nie wątpisz chyba w jego opowieść? - spytała Cordelia. - Od tygodnia wysłuchuję opinii księcia, mego ojca, na ten temat, ukochana. - Kłóciłeś się z nim? - To on usiłował się kłócić. Ja jedynie słuchałem. Aral powrócił do swego pokoju i poprosił Koudelkę oraz sekretarza, aby zaczekali na korytarzu. Cordelia usiadła na łóżku męża patrząc, jak wystukuje kody na konsoli. - Tu lord Vorkosigan. Chciałbym pomówić jednocześnie z dowódcą ochrony Cesarskiego Szpitala Wojskowego i komandorem Simonem Illyanem. Proszę, wezwijcie ich obu. Po krótkiej chwili zlokalizowano obu mężczyzn. Sądząc z niewyraźnego tła na ekranie, szef ochrony CSW siedział gdzieś w swoim biurze na terenie szpitala. Illyana znaleziono w laboratorium kryminalistycznym w głównej siedzibie CesBez. - Panowie - twarz Arala była zupełnie pozbawiona wyrazu. - Chciałbym odebrać komuś przepustkę. - Obaj mężczyźni tkwili przy swych konsolach, gotowi do wykonania rozkazów. - Od tej chwili generał książę Piotr Vorkosigan nie ma wstępu do instytutu biochemii w budynku numer sześć Cesarskiego Szpitala Wojskowego. Zawiadomię was osobiście, jeśli sytuacja ulegnie zmianie. Illyan spojrzał niepewnie. - Milordzie, generał Vorkosigan ma pełny dostęp do wszystkiego. Sam cesarz wydał taki rozkaz, wiele lat temu. Potrzebuję cesarskiego rozkazu, aby to zmienić. - I właśnie go dostałeś, Illyanie - w głosie Vorkosigana zabrzmiała niecierpliwa nuta. - Usłyszałeś właśnie mój rozkaz, rozkaz Arala Vorkosigana, regenta jego cesarskiej wysokości Gregora Vorbarry. Czy to dla ciebie dostatecznie oficjalne? Illyan zagwizdał cicho, widząc jednak, jak Vorkosigan marszczy brwi, dodał natychmiast: - Tak jest. Zrozumiałem. Coś jeszcze? - To wszystko. Tylko ten jeden budynek. - Milordzie... - wtrącił szef ochrony szpitala - a jeśli generał Vorkosigan nie zechce podporządkować się poleceniom straży? Cordelia wyobraziła to sobie natychmiast - nieszczęsnego młodego strażnika pozbawionego szans w starciu z chodzącą legendą... - Jeśli twoi ludzie rzeczywiście boją się jednego bezbronnego starca, mogą użyć siły. Włączając w to nawet paralizatory - odparł ze znużeniem Aral - To wszystko, dziękuję. Szef ochrony skinął głową i rozłączył się. Illyan przez moment pozostał jeszcze na linii. - Czy to dobry pomysł? W jego wieku? Strzał z paralizatora może spowodować atak serca, zaś generał nie będzie zachwycony, kiedy powiemy mu, że nie wolno mu gdzieś wchodzić. A tak przy okazji, dlaczego...? Vorkosigan posłał mu chłodne spojrzenie; Illyan gwałtownie przełknął ślinę. - Tak jest - rzucił, zasalutował i zniknął. Aral siedział bez ruchu, wpatrując się z melancholią w pusty martwy ekran. Po chwili zerknął na Cordelię, jego usta wykrzywiły się w grymasie pełnym ironii i bólu. - Jest już stary - powiedział wreszcie. - Ten stary człowiek właśnie próbował zabić twojego syna. To, co zostało z twojego syna. - Wiem, co czuje. Rozumiem jego lęki. - A moje? - Owszem, twoje też. - Jeśli jednak nie ustąpi? Jeżeli spróbuje tam wrócić? - On to moja przeszłość - spojrzał jej prosto w oczy. - Ty zaś - przyszłość. Reszta mojego życia należy do przyszłości. Daję ci moje słowo, słowo Vorkosigana. Cordelia westchnęła i potarła dłonią zdrętwiały kark. Koudelka zapukał do drzwi i ukradkiem wsunął głowę do pokoju. - Milordzie? Sekretarz ministra chciałby wiedzieć... - Za chwilkę, poruczniku. - Vorkosigan odprawił go machnięciem dłoni. - Wynośmy się stąd - rzuciła nagle Cordelia. - Słucham? - Cesarski szpital, cesarska Służba Bezpieczeństwa, cesarskie-to-i-tamto - wszystko to przyprawia mnie o ostry atak cesarskiej klaustrofobii. Wyjedźmy na kilka do Posiadłości Vorkosiganów. Tobie też dobrze zrobi taka wycieczka. Wszystkim twoim pełnym oddania podwładnym - kiwnęła głową w stronę korytarza - trudniej będzie cię tam dopaść. Tylko ty i ja, mój chłopcze. Czy to zadziała? A jeśli powrócą w miejsce pełne radosnych wspomnień z lata i odkryją, że dawne szczęście ulotniło się, spłukane przez jesienne deszcze? Cordelia czuła, jak ogarniają desperacja. Ona także pragnęła odzyskać utraconą równowagę. Znaleźć coś, na czym mogłaby się oprzeć. Brwi Arala uniosły się. - Znakomity pomysł, droga pani kapitan - stwierdził z aprobatą. - Zabierzemy też ze sobą ojca. - Czy musimy... ach, tak, rozumiem. Oczywiście. Rozdział dziesiąty Cordelia obudziła się, przeciągnęła i otuliła ciaśniej wspaniałą pierzyną w jedwabnej powłoczce. Druga połowa łóżka była pusta - dotknęła zgniecionej poduszki - pusta i zimna. Aral musiał wymknąć się wczesnym rankiem. Napawała się świadomością tego, że wreszcie może się wyspać, że po przebudzeniu nie czeka jej kolejny dzień wypełniony ciągłym znużeniem, które tak długo nękało jej umysł i ciało. Przespała tak już trzecią noc, przytulona do męża; oboje z radością pozbyli się z twarzy irytujących przewodów tlenowych. Tego ranka w ich narożnym pokoju na pierwszym piętrze starego kamiennego baraku panowały chłód i cisza. Frontowe okno wychodziło na jaskrawozielony trawnik, opadający w dół, ku wodzie, i ginący we mgle, która skrywała wioskę, jezioro i wzgórza na przeciwległym brzegu. Rześkie, wilgotne powietrze stanowiło miły kontrast z ciepłem puchowej kołdry. Kiedy Cordelia usiadła, nowa różowa blizna na brzuchu jedynie zaswędziała. Droushnakov wsunęła głowę przez drzwi. - Milady! - zawołała cicho widząc swoją panią siedzącą na łóżku. Bose stopy Cordelii wsiały nad podłogą. Eksperymentalnie poruszyła nogami, pobudzając krążenie. - Świetnie, że już pani wstała. Drou pchnęła ramieniem drzwi, dźwigając przed sobą wielką obiecującą tacę. Tego ranka założyła wygodną suknię z szeroką zamaszystą spódnicą i ciepłą haftowaną kamizelą. Jej kroki zadźwięczały ostro na drewnianej podłodze. Po sekundzie wkroczyła na gruby, ręcznie tkany dywan i kroki niemal zupełnie ucichły. - Jestem głodna - stwierdziła ze zdumieniem Cordelia, czując miłą woń unoszącą się z tacy. - Chyba po raz pierwszy od trzech tygodni - dodała. Trzech tygodni, które minęły od tamtej koszmarnej nocy w Pałacu Vorkosiganów. Drou uśmiechnęła się i postawiła tacę na stole przy oknie. Cordelia znalazła szlafrok i kapcie, po czym ruszyła w stronę dzbanka z kawą. Drou postępowała tuż za nią, gotowa chwycić ją, gdyby zachwiała się, jednakże tego dnia Cordelia pewnie stała na nogach. Usiadła przy stole i sięgnęła po parującą kaszkę z masłem oraz dzbanuszek gorącego syropu, który Barrayarczycy przyrządzali z gotowanego soku drzewa. Wspaniały posiłek. - Jadłaś już, Drou? Może kawy? Która godzina? Strażniczka potrząsnęła jasnowłosą głową. - Nie, dziękuję, milady. Dochodzi jedenasta. Przez ostatnich kilka dni, spędzonych w Posiadłości Vorkosiganów, Droushnakov trzymała się na uboczu. Cordelia odkryła, że po raz pierwszy od czasu opuszczenia szpitala naprawdę przygląda się swej towarzyszce. Jak zawsze Drou była czujna i uważna, jednakże wyczuwało się w niej skrywane napięcie, połączone z wyrzutami sumienia. Cordelia, może dlatego, że sama czuła się lepiej, pragnęła, aby otaczający ją ludzie także przestali się zadręczać, choćby po to, by jej samej nie wpędzić w depresję. - Dzisiaj czuję się tak lekko. Wczoraj rozmawiałam przez widłącze z kapitanem Vaagenem. Uważa, że dostrzegł u małego Piotra Milesa pierwsze oznaki molekularnego uwapnienia. To bardzo obiecujące, jeżeli umie się właściwie interpretować słowa Vaagena. Kapitan nie stara się wzbudzać fałszywych nadziei. Na jego słowie można polegać. Drou, siedząca ze spuszczoną głową, na moment uniosła wzrok. Jej usta wygięły się w sztucznym uśmiechu. - Symulatory maciczne wydają mi się takie dziwne. Tak bardzo obce. - Nie takie dziwne jak to, czym obdarzyła nas ewolucja. Wszystkie te empiryczne improwizacje. - Cordelia uśmiechnęła się szeroko. - Dzięki Bogu za technikę i rozwój nauki. Wierz mi, wiem, co mówię. - Milady... kiedy po raz pierwszy zorientowała się pani, że jest pani w ciąży? Spóźniła się pani miesiączka? - Menstruacja? Prawdę mówiąc, nie. - Powróciła myślami do zeszłego lata. Ten sam pokój, w istocie to samo nie zasłane łóżko. Wraz z Aralem zapewne wkrótce podejmą znów współżycie, choć utraci ono nieco pikanterii, zważywszy, że jego celem nie będzie już reprodukcja. - Zeszłego lata sądziliśmy z Aralem, że osiądziemy tu na stałe. On odszedł ze służby, ja także... Nic nie wiązało nas ze światem. Osiągałam wiek krytyczny; wkrótce już mogłam stać się za stara na metodę organiczną, jedyną dostępną na Barrayarze. Co więcej, Aralowi zależało na tym, by zacząć jak najszybciej, toteż w kilka tygodni po ślubie poszłam do lekarza i kazałam sobie usunąć wszczep antykoncepcyjny. Miałam wrażenie, że popełniam przestępstwo. W domu nie mogłabym tego zrobić bez wykupienia licencji. - Naprawdę? - Drou słuchała z otwartymi ustami. - Owszem. Tego wymaga prawo. Najpierw trzeba uzyskać zezwolenie na posiadanie dziecka. Wszczep założono mi, gdy skończyłam czternaście lat. Pamiętam, że wcześniej miałam raz menstruację. Wyłączamy je, póki nie są potrzebne. Wtedy założyli mi wszczep, przecięli błonę dziewiczą, przedziurawili uszy, rodzice zorganizowali dla mnie przyjęcie... - Nie zaczęła pani chyba... uprawiać seksu, kiedy miała pani czternaście lat? - spytała ze zgrozą Droushnakov. - Mogłam, ale do tego potrzeba dwojga. Dopiero znacznie później znalazłam sobie kochanka. Cordelia wstydziła się przyznać, ile lat później. Była wówczas zupełnie nieprzystosowana społecznie. I niespecjalnie się zmieniłaś, dodała cierpko w duchu. - Nie sądziłam, że pójdzie to tak szybko - ciągnęła dalej. - Przypuszczałam, że czeka nas kilka miesięcy rozkosznych eksperymentów, ale już pierwsze podejście zakończyło się sukcesem. Nadal więc nie miałam menstruacji, nawet tu, na Barrayarze. - Za pierwszym podejściem - powtórzyła Drou i jej usta wykrzywiły się w dziwnym grymasie. - Skąd pani wiedziała, że... zaszła pani w ciążę? Czy to mdłości? - Najpierw znużenie, a potem mdłości. Jednak dopiero niebieskie kropeczki... - Urwała, widząc nagły ból na twarzy dziewczyny. - Drou, czy wszystkie te pytania są czysto akademickie, czy też interesuje cię to osobiście? Droushnakov śmiertelnie zbladła. - Osobiście - wykrztusiła po chwili. - Ach, tak - Cordelia wyprostowała się na krześle. - Chcesz o tym pomówić? - Nie... Sama nie wiem... - Zakładam, że oznacza to “tak”. - Cordelia westchnęła. O, tak. Zupełnie jak za dawnych czasów, gdy na statku zwiadowczym musiała odgrywać mamę-kapitana dla sześćdziesięciu betańskich naukowców, choć wśród najróżniejszych problemów, z jakimi się do niej zwracali, nigdy nie znalazły się pytania o ciążę. Zważywszy jednak głupstwa, którymi od czasu do czasu zawracała jej głowę wyselekcjonowana grupa wysoce racjonalnych naukowców, wśród tej barrayarskiej dziczy... - Wiesz, że z chęcią pomogę ci, jeśli tylko zdołam. - To się stało w nocy, kiedy nastąpił atak - wychlipała Drou. - Nie mogłam zasnąć. Zeszłam do refektarza po coś do zjedzenia; w drodze powrotnej zauważyłam światło w bibliotece. Był tam porucznik Koudelka. On też nie mógł spać. Aha, zatem chodzi o Kou? Świetnie, świetnie. Wobec tego wszystko mogło się dobrze skończyć. Cordelia uśmiechnęła się zachęcająco. - Tak? - My... Ja... on mnie... pocałował. - Mam nadzieję, że odpowiedziałaś tym samym. - Pani to aprobuje? - Owszem. Bardzo lubię was oboje, ciebie i Kou. Gdybyście tylko mieli lepiej poukładane w głowach... ale mów dalej. Musiało zajść coś więcej. - Chyba że Drou była większą ignorantką, niż Cordelia przypuszczała. - My... my... my... - Przespaliście się ze sobą? - podsunęła z nadzieją Cordelia. - Tak, milady. - Drou poczerwieniała jak piwonia i gwałtownie przełknęła ślinę. - Kou wydawał się taki szczęśliwy... przynajmniej przez kilka minut. Ja także cieszyłam się z jego szczęścia. Nie dbałam o ból. A tak, barbarzyński barrayarski zwyczaj rozpoczynania życia seksualnego kobiet defloracją bez znieczulenia. Choć zważywszy, z jak wielkim bólem wiązały się ich zwyczaje rozrodcze, może stanowiło to uczciwe ostrzeżenie przed tym, co miało nadejść później. Jednakże Kou, z tego co dostrzegła Cordelia, bynajmniej nie robił wrażenia szczęśliwego młodego kochanka. Co ci dwoje wyprawiali? - Mów dalej. - Wydało mi się, że dostrzegam ruch na tyłach domu, za drzwiami biblioteki. Potem usłyszałam huk na górze. Och, milady! Tak bardzo mi przykro! Gdybym pilnowała pani drzwi, zamiast... - Chwileczkę, dziewczyno! Byłaś już po służbie. Gdybyś nie robiła akurat tego, co robiłaś, leżałabyś w łóżku. W żadnym razie atak nie był twoją winą. Ani też Kou. W istocie, gdyby nie to, że jeszcze się nie położyliście i mieliście cokolwiek na sobie, zamachowiec mógłby uciec. I nie oczekiwalibyśmy teraz kolejnej publicznej egzekucji. Dopomóż nam, Boże. Nagle Cordelia pożałowała, że ta dwójka nie zajęła się swoimi sprawami, zamiast wyglądać przez okno. Jednakże Droushnakov miała w tej chwili dostatecznie dużo na głowie; nie potrzebowała dodatkowych komplikacji. - Ale gdyby tylko... - Przez ostatnich kilka tygodni słyszałam tu dostatecznie wiele “gdyby tylko”. Uważam, że czas już zastąpić je nowym mottem: “życie toczy się dalej”. - Nagle Cordelia zrozumiała niepokój swej towarzyszki. Drou była Barrayarką, zatem nie miała wszczepu antykoncepcyjnego. Wątpiła też, by ten idiota Kou pomyślał o jakimkolwiek zabezpieczeniu. Wynikało z tego, że przez ostatnie trzy tygodnie dziewczyna zastanawiała się, czy... - Chciałabyś wypróbować jedną z moich niebieskich kropeczek? Zostało mi ich jeszcze całkiem sporo. - Niebieskich kropeczek? - Tak. Zaczęłam ci o nich mówić. Mam tu paczkę pasków diagnostycznych. Zeszłego lata kupiłam je w Vorbarr Sułtanie w sklepie z towarami importowanymi. Musisz na niego nasiusiać i jeśli kreska zabarwi się na niebiesko, to znaczy że jesteś w ciąży. Zdążyłam zużyć zaledwie trzy. - Cordelia podeszła do szuflady toaletki i zaczęła grzebać w poszukiwaniu dawnych zapasów. - Proszę - podała pasek Drou. - Idź, ulżyj sobie. W obu znaczeniach tego słowa. - Czy działają tak szybko? - Pięć dni od stosunku. - Cordelia wyciągnęła rękę. - Wierz mi. Wpatrując się z lękiem w wąski pasek papieru, Droushnakov zniknęła w łazience Cordelii i Arala, sąsiadującej bezpośrednio z sypialnią. Wynurzyła się stamtąd po paru minutach, zgarbiona i ponura. Co to znaczy? zastanawiała się zdesperowana Cordelia. - I co? - Pozostał biały. - A zatem nie jesteś w ciąży. - Chyba nie. - Nie potrafię stwierdzić, czy cieszysz się z tego, czy też nie. Wierz mi, jeśli chcesz mieć dziecko, powinnaś zaczekać parę lat, póki nie sprowadzicie tu nieco nowszego sprzętu medycznego. Choć przez jakiś czas metoda organiczna wydawała jej się fascynująca... - Nie chcę... Chcę... Sama nie wiem... Od tamtej nocy Kou prawie się do mnie nie odzywa. Nie chciałam zajść w ciążę, to by mnie zniszczyło, a jednocześnie myślałam, że może byłby... znów podniecony i szczęśliwy, jak wtedy. Może stałby się taki, jak dawniej... - wszystko szło tak świetnie, a teraz zupełnie się popsuło! Ręce Drou zaciskały się, jej twarz pobladła. Płacz, dziewczyno. Jednakże Droushnakov odzyskała panowanie nad sobą. - Przepraszam, milady. Nie chciałam zawracać pani głowy moją głupotą. Głupotą? Owszem. Ale nie zawiniła tu tylko jedna strona. Coś takiego wymagało współpracy dwojga. - Co się właściwie dzieje z Kou? Sądziłam, że po prostu ma wyrzuty sumienia z powodu ataku, tak jak wszyscy w tym domu. Poczynając od Arala i mnie. - Nie wiem, milady. - Próbowałaś czegoś naprawdę radykalnego? Na przykład z nim pomówić? - Kiedy mnie widzi, natychmiast się chowa. Cordelia westchnęła i skupiła się na wyborze stroju. Dziś zamierzała założyć na siebie prawdziwe ubranie, nie jakiś kolejny szlafrok. W kącie szafy Arala wisiały jej brązowe spodnie, należące do starego munduru Zwiadu. Przymierzyła je, zaciekawiona. Nie tylko pasowały, więcej - były za luźne. Musiała naprawdę ciężko chorować. Zapięła je gniewnym gestem, zarzucając na wierzch kwiecisty kitel z długimi rękawami. Bardzo wygodne. Uśmiechnęła się do swego szczupłego, bladego odbicia w lustrze. - A, droga pani kapitan - Aral zajrzał do sypialni - wstałaś - zerknął na Droushnakov. - Widzę, że obie tu jesteście. Jeszcze lepiej. Chyba potrzebuję twojej pomocy, Cordelio. W istocie jestem tego pewien. W oczach Arala dostrzegła dziwny błysk. Rozbawienie, zdumienie, troska? Nie czekając zaproszenia wszedł do pokoju. Miał na sobie swój domowy strój, który nosił w Posiadłości Vorkosiganów; stare spodnie mundurowe i cywilną koszulę. W ślad za nim dreptał spięty, wyraźnie nieszczęśliwy Koudelka w eleganckim czarnym mundurze, ozdobionym na kołnierzu czerwonymi naszywkami porucznika. W dłoni ściskał swą laskę. Drou cofnęła się pod ścianę i splotła ręce na piersi. - Porucznik Koudelka mówi mi, że chciałby coś wyznać. Podejrzewam też, że ma nadzieję uzyskać przebaczenie - oznajmił Aral. - Nie zasługuję na to, milordzie - wymamrotał Koudelka - ale nie potrafiłbym dłużej z tym żyć. Prawda musi wyjść na jaw. - Wbił wzrok w podłogę, unikając spojrzeń obecnych. Droushnakov obserwowała go, wstrzymując oddech. Aral tymczasem przysiadł na brzegu łóżka, tuż obok Cordelii. - Trzymaj się - wymamrotał do niej kątem ust. - To było jak grom z jasnego nieba. - Chyba już o tym słyszałam. - Najwyraźniej zawsze dowiaduję się ostatni. - Uniósł głos. - Proszę, poruczniku. Przeciąganie sprawy niczego nie ułatwi. - Drou, panno Droushnakov, przyszedłem oddać się w twoje ręce i przeprosić. Wiem, to brzmi trywialnie, a wierz mi, nie uważam, żeby była to trywialna kwestia. Zasługujesz na coś więcej, niż przeprosiny. Powinienem odpokutować to, co zrobiłem. Uczynię, cokolwiek zechcesz. Tak bardzo mi przykro, że cię zgwałciłem. Usta Droushnakov otwarły się ze zdumienia. Po trzech sekundach zatrzasnęły się tak gwałtownie, że Cordelia usłyszała szczęk zębów. - Co takiego? Koudelka wzdrygnął się, jednakże ani na moment nie uniósł wzroku. - Przepraszam... przepraszam - mamrotał. - Uważasz, że co zrobiłeś?! - wykrztusiła Droushnakov, przerażona i oburzona. - Sądzisz, że mógłbyś... Och! Stała sztywno wyprostowana, jej ręce zaciskały się w pięści, oddychała szybko przez usta. - Kou, ty ośle! Ty idioto! Ty durniu! Ty... ty... ty... - całe ciało dziewczyny dygotało. Cordelia obserwowała ją, zafascynowana. Aral z namysłem potarł dłonią usta. Droushnakov skoczyła w stronę Koudelki i kopnięciem wytrąciła mu z ręki laskę. Zaskoczony porucznik niemal upadł, usiłując złapać swą podporę. Chybił jednak i laska z trzaskiem potoczyła się po podłodze. Drou fachowo pchnęła go na ścianę i sparaliżowała szybkim ciosem wyprostowanych palców w splot słoneczny. Porucznik stracił głos. - Kretyn! Sądziłeś, że zdołałbyś mnie dotknąć bez mojej zgody? Żeby być takim, takim, takim... Słowa dziewczyny rozpłynęły się w krzyku oburzenia, który zabrzmiał tuż przy uchu Koudelki. Ciałem młodzieńca wstrząsnął nagły deszcz. - Proszę, postaraj się nie uszkodzić mojego sekretarza, Drou. Jego naprawa jest bardzo kosztowna - wtrącił łagodnie Aral. - Och! Odwróciła się na pięcie, uwalniając Koudelkę, który zachwiał się i osunął na kolana. Zakrywając dłońmi twarz, zagryzając palce, wypadła za drzwi, z całych sił zatrzaskując je za sobą. Dopiero wtedy rozpłakała się głośno. Trzasnęły kolejne drzwi. Cisza. - Przykro mi, Kou - powiedział Aral po długiej chwili milczenia - wygląda jednak na to, że twoje oskarżenie nie ostałoby się w sądzie. - Nic nie rozumiem - Kou potrząsnął głową. Podczołgał się do swojej laski i chwiejnie stanął na nogach. - Jeśli dobrze zrozumiałam, oboje mówicie o tym, co zaszło między wami w noc ataku? - wtrąciła Cordelia. - Tak, milady. Siedziałem w bibliotece. Nie mogłem spać. Pomyślałem, że przejrzę najnowsze informacje. Wtedy weszła Drou. Usiedliśmy razem, rozmawialiśmy... Nagle zorientowałem się, że... Cóż... Poczułem się tak pierwszy raz, odkąd zostałem trafiony z porażacza nerwowego. Pomyślałem, że może minąć następny rok albo że nigdy więcej się to nie powtórzy i wpadłem w panikę. Po prostu spanikowałem. Ja... wziąłem ją... właśnie tam. Nie pytałem, nie powiedziałem ani słowa. A potem usłyszeliśmy trzask na górze i oboje wybiegliśmy do ogrodu i... następnego dnia nie oskarżyła mnie, choć czekałem. - Ale skoro jej nie zgwałcił, to czemu teraz tak bardzo się wściekła? - spytał Aral. - Przez ostatnie trzy tygodnie patrzyła na mnie z taką miną... - Koudelka zawiesił głos. - Ta mina wyrażała strach, Kou - oznajmiła Cordelia. - Tak właśnie sądziłem. - Drou nie bała się ciebie. Obawiała się, że zaszła w ciążę - uściśliła Cordelia. - Och - odparł słabo porucznik. - Tak się składa, że nie zaszła. - (Kou odpowiedział na to kolejnym słabym “och”) - Ale teraz jest na ciebie wściekła, a ja ją rozumiem. - Jeśli jednak nie myśli, że ja... to dlaczego? - Nic nie rozumiesz? - zmarszczyła brwi, patrząc na Arala. - Ty też nie? - No cóż... - To dlatego, że właśnie ją obraziłeś, Kou. Nie wtedy, ale dziś, w tym pokoju. I to nie tylko podając w wątpliwość jej umiejętności walki. To, co powiedziałeś, uświadomiło jej po raz pierwszy, że tamtej nocy zajmowały cię jedynie własne uczucia i że w ogóle jej nie widziałeś. To źle, Kou. Bardzo źle. Jesteś jej winien szczere przeprosiny. Dziewczyna oddała ci wszystko, co miała, w czysto barrayarskim stylu, a ty nie tylko nie doceniłeś jej poświęcenia, ale nawet go nie dostrzegłeś. Jego głowa uniosła się nagle. - Dała mi? Jak jakiemuś żebrakowi? To miała być jałmużna? - Prędzej dar niebios - mruknął Aral, zatopiony w myślach. - Nie jestem... - Koudelka obejrzał się na drzwi. - Uważa pan, że powinienem za nią pobiec? - Na twoim miejscu raczej bym się poczołgał - poradził mu Aral. - I to szybko. Wśliźnij się pod jej drzwi, padnij na twarz. Pozwól, by deptała po tobie, póki do końca się nie wyzłości. Wtedy znowu ją przeproś. Może zdołasz jeszcze uratować sytuację. W oczach Arala płonęło nieskrywane rozbawienie. - Jak mam to nazwać? Całkowitym poddaniem się? - spytał z oburzeniem Kou. - Ja nazwałbym to zwycięstwem. - W głosie Vorkosigana zabrzmiała chłodniejsza nuta. - Widywałem już wojny damsko-męskie, kiedy obie strony szły na noże. Płonące otchłanie pychy. Nie chcesz podążać tą drogą. Gwarantuję ci to. - Pani... milady! Śmieje się pani ze mnie! Proszę przestać! - Przestań więc sam się ośmieszać - odparła ostro Cordelia. - Wyjmij głowę spomiędzy nóg. Choć przez sześćdziesiąt sekund pomyśl o kimś innym, nie tylko o sobie. - Milady. Milordzie. Jego twarz zastygła w wyrazie lodowatego oburzenia. Ukłonił się i wymaszerował z pokoju. Jednakże w korytarzu skręcił w przeciwnym kierunku do tego, w którym umknęła Droushnakov. Z donośnym tupotem zszedł po schodach. Aral odprowadził go bezradnym wzrokiem. Z jego ust dobyło się ciche prychnięcie. Cordelia klepnęła go łagodnie w ramię. - Przestań, dla nich to nic śmiesznego. - Ich oczy spotkały się. Cordelia zachichotała. - Dobry Boże, miałam wrażenie, że on naprawdę chciał zostać gwałcicielem. Osobliwe ambicje. Czy nie nazbyt długo przebywał w towarzystwie Bothariego? Ten nieco makabryczny dowcip otrzeźwił ich oboje. Aral spojrzał na nią z namysłem. - Myślę, że Kou nieco sobie pofolgował. Jednakże jego żal był szczery. - Szczery, owszem, ale kryła się w nim też odrobina samozadowolenia. Uważam, że zbyt długo tolerowaliśmy egocentryzm porucznika. Może już czas, aby nieco go powściągnąć? Aral zgarbił się ze znużeniem. - Bez wątpienia jest jej sporo winien, ale co powinienem zrobić? Jeśli sam nie zechce spłacić długów, nie będzie to miało sensu. Cordelia przytaknęła mruknięciem. *** Dopiero podczas drugiego śniadania zorientowała się, że w ich niewielkim świecie czegoś brakuje. - Gdzie jest książę? - spytała Arala, gdy we frontowe] jadalni wyglądającej na jezioro ujrzeli stół zastawiony przez gospodynię Piotra jedynie dla dwóch osób. Pogoda od rana nie poprawiła się ani trochę. Poranna mgła uniosła się tylko po to, by zakrzepnąć w ciężkie szare chmury, płynące z lodowatym wiatrem. Cordelia dodała do swej kwiecistej bluzy starą czarną kurtkę mundurową, należącą do Arala. - Sądziłem, że jest w stajni. Zamierzał zająć się szkoleniem swego nowego nabytku - odparł Aral, także spoglądając niespokojnie na stół. - Tak przynajmniej twierdził. Gospodyni, wnosząca zupę, wtrąciła: - Nie, milordzie. Wyjechał rano wozem w towarzystwie dwóch swoich ludzi. - Ach, tak. Przepraszam na chwilę. - Aral skinął głową w stronę Cordelii, podniósł się z miejsca i ruszył w głąb korytarza. Jeden z magazynów na tyłach domu, wrzynający się w zbocze wzgórza, został zamieniony na zabezpieczone centrum łączności, z podwójnie chronioną konsolą i strażnikiem z CesBez, pełniącym na okrągło wartę przy drzwiach. Kroki Arala zmierzały właśnie w tamtą stronę. Cordelia przełknęła łyk zupy, która sparzyła jej gardło niczym płynny ołów, odłożyła łyżkę i czekała. Panującą w domu ciszę zakłóciło jedynie echo głosu Arala i elektronicznie zmodulowanych odpowiedzi, podawanych obcym, oficjalnym tonem. Słowa były zbyt stłumione, by mogła je rozpoznać. Po chwili, która zdawała się trwać całą wieczność, choć zupa nie zdążyła nawet wystygnąć, Aral powrócił z ponurą miną. - Pojechał tam, prawda? - spytała Cordelia. - Do CSW? - Owszem. Był tam i odjechał. Wszystko w porządku. - Jego ciężka szczęka wysunęła się naprzód. - Masz na myśli dziecko? - Tak. Odmówiono mu wstępu. Przez jakiś czas spierał się, po czym odszedł. Nic gorszego się nie stało. Z nachmurzoną twarzą zaczął jeść zupę. Książę wrócił kilka godzin później. Cordelia usłyszała cichy jęk silnika wozu, pokonującego podjazd i skręcającego za północny narożnik domu. Po przerwie rozległ się trzask otwieranej i zamykanej osłony, po czym wóz wjechał do garażu, przycupniętego po drugiej stronie szczytu, nie opodal stajni. Siedziała wraz z Aralem we frontowym pokoju z wielkimi nowymi oknami. Jej męża bez reszty pochłonęła lektura raportu rządowego na ręcznym czytniku, jednakże na dźwięk zamykanej osłony wcisnął pauzę i czekał razem z Cordelia, nasłuchując donośnych kroków, okrążających dom i wspinających się po frontowych schodach. Usta Arala wygięły się w oczekiwaniu nieprzyjemnej rozmowy. Jego oczy patrzyły groźnie. Cordelia skuliła się na swoim krześle, gotowa na najgorsze. Książę Piotr wpadł do ich pokoju i stanął nieruchomo w rozkroku. Ubrany był w stary paradny mundur z generalskimi insygniami. - Tu jesteście. - Towarzyszący mu gwardzista omiótł niespokojnym spojrzeniem Arala i Cordelię, po czym usunął się nie czekając rozkazu. Książę nie zauważył nawet, jak odchodził. Pierwsza fala gniewu Piotra uderzyła w Arala. - To ty! Ośmieliłeś się publicznie mnie zhańbić. Złapać w pułapkę. - Obawiam się, że sam się zhańbiłeś, ojcze. Gdybyś nie poszedł tą ścieżką, nie wpadłbyś w moje sidła. Szczęka Piotra wysunęła się lekko, bruzdy na jego twarzy jeszcze się pogłębiły. Gniew; zakłopotanie walczące ze świętym oburzeniem, świadczące o tym, iż wiedział, że nie ma racji. Wątpi, uświadomiła sobie Cordelia. A zatem jest jeszcze wątła nić nadziei. Tylko jej nie przerwijmy, może wyprowadzi nas z tego labiryntu. Wkrótce jednak zwyciężyło święte oburzenie. - Nie powinienem w ogóle musieć tego robić - warknął Piotr. - To obowiązek kobiet. Pilnowanie czystości genomu. - To był obowiązek kobiet w czasach Izolacji - odparł Aral lodowatym tonem. - Kiedy jedyną odpowiedź na mutację stanowiło zabójstwo dziecka. Teraz istnieją inne możliwości. - Jak dziwnie musiały czuć się kobiety w ciąży nie wiedząc, czy zakończy się ona życiem, czy też śmiercią - zastanawiała się na głos Cordelia. Jeden mały łyk z tej czary wystarczył jej w zupełności, a jednak barrayarskie niewiasty raz po raz opróżniały ją aż do dna. Nie dziwiła się już, że ich potomkowie stworzyli nieco chaotyczną kulturę. Zdumiewało raczej, iż nie popadli w kompletne szaleństwo. - Zawodzisz nas wszystkich, nie potrafiąc jej kontrolować - oznajmił Piotr. - Jak masz rządzić całą planetą, skoro nie potrafisz pokierować nawet własnym domem? Kącik ust Arala uniósł się lekko. - Istotnie, trudno jest ją poskromić. Dwa razy już mi uciekła. Nadal zdumiewa mnie, że wróciła z własnej woli. - Obudź się wreszcie i przypomnij sobie swoje obowiązki! Jeśli nie wobec ojca, to wobec swego księcia. Jesteś moim wasalem. Czy ta kobieta znaczy dla ciebie więcej, niż ja? - Owszem. - Aral spojrzał mu prosto w oczy. Jego głos zniżył się do szeptu. - I tak właśnie powinno być. - Piotr wzdrygnął się. Aral dodał cierpko: - Próba zmiany tematu z zabójstwa dziecka na posłuszeństwo nic nie pomoże. Sam nauczyłeś mnie sekretów retoryki. - Dawniej zapłaciłbyś głową za mniejszą bezczelność. - Owszem. Obecnie nasze stosunki układają się dość szczególnie. Jako twój następca winienem przed tobą klękać, lecz jednocześnie jestem twoim regentem, przed którym ty musisz klękać. Coś w rodzaju legalnego pata. Za dawnych czasów moglibyśmy rozwiązać tę kwestię organizując niewielką wojenkę. Uśmiechnął się, a przynajmniej obnażył zęby. Umysł Cordelii zawirował. Jeden jedyny pokaz: Nieposkromiona Siła kontra Nieporuszony Głaz. Bilety po pięć marek. Drzwi prowadzące na korytarz otwarły się cicho i stanął w nich zdenerwowany porucznik Koudelka. - Milordzie, przepraszam, że przeszkadzam. Mam kłopoty z konsolą. Znów nie działa. - Jakie kłopoty, poruczniku? - spytał Vorkosigan, z wysiłkiem koncentrując się na nowym problemie. - Znów zaczęła przerywać? - Po prostu nie działa. - Kilka godzin temu wszystko było dobrze. Sprawdź zasilanie. - Już to zrobiłem. - Wezwij technika. - Nie mogę bez konsoli. - A, tak. Każ dowódcy straży, żeby ją otworzył. Zobacz, czy nie ma jakichś uszkodzeń. Następnie wezwij technika przez komunikator. - Tak jest. Koudelka wycofał się, rzucając zalęknione spojrzenie w stronę trojga spiętych ludzi, czekających niecierpliwie, aż odejdzie. Książę nie rezygnował. - Przysięgam, wydziedziczę to coś, tego potwora w szpitalnej puszce. Nie dostanie ani grosza. - Trudno to nazwać poważną groźbą. Możesz jedynie wydziedziczyć mnie - jeśli uzyskasz cesarski rozkaz, o który musiałbyś poprosić pokornie... cóż, także mnie. - Jego zęby błysnęły. - Oczywiście zgodzę się natychmiast. Mięśnie na policzku Piotra drgnęły. A jednak to nie nieposkromiona siła i nieporuszony głaz, ale nieposkromiona siła kontra niewzruszone morze. Ciosy Piotra wciąż chybiały celu, rozbryzgując jedynie wodę. Książę powoli tracił równowagę, zaczynał wymierzać uderzenia na oślep. - Pomyśl o Barrayarze. O przykładzie, jaki dajesz innym. - Już to zrobiłem - odparł cicho Aral i na moment zawiesił głos. - Nigdy nie chroniliśmy się na tyłach, ty i ja. Jeśli Vorkosigan pierwszy przetrze szlak, może inni ruszą w jego ślady. Odrobina dyskretnej inżynierii społecznej. - Może to dobre dla galaktyków, jednakże naszego społeczeństwa nie stać na taki luksus. I tak ledwo się trzymamy. Nie możemy dźwigać ciężaru milionów kalek. - Milionów? - Aral uniósł brwi. - Od jednego przechodzimy do nieskończoności? To słaby argument, niegodny ciebie. - Z pewnością też - dodała Cordelia - każdy winien sam zdecydować, jak wielki ciężar zdolny jest unieść. Piotr odwrócił się ku niej. - Owszem. A kto za to wszystko płaci, co? Imperium. Laboratorium Vaagena jest opłacane z budżetu badań wojskowych. Cały Barrayar płaci za przedłużanie życia waszego potwora. Cordelia, nieco zbita z tropu, odparła: - Może okaże się to lepszą inwestycją, niż sądzisz. Piotr prychnął, pochylając lekko głowę. Jego chude ramiona wyraźnie się zgrabiły. Spoglądał w dal poprzez Cordelię i Arala. - Postanowiliście zatem obciążyć mnie tym potworkiem. Mój ród. Nie mogę was przekonać, nie mogę wam rozkazać... Doskonale. Skoro tak bardzo zależy wam na zmianach, oto jeszcze jedna do kompletu. Nie życzę sobie, aby ten stwór nosił moje imię. Tego przynajmniej mogę wam zabronić. Wargi Arala zacisnęły się, jego nozdrza zbielały. Jednakże nie wstał z krzesła. Zapomniany czytnik połyskiwał mu w dłoni. Cały czas kontrolował swoje ręce, nie pozwalając im zacisnąć się w pięści. - Doskonale. - Nazwiemy go zatem Miles Naismith Vorkosigan - wtrąciła Cordelia udając spokój, choć żołądek podchodził jej do gardła. - Mój ojciec się go nie wyprze. - Twój ojciec nie żyje - warknął Piotr. Zamieniony w płonącą plazmę w wypadku promowym ponad dziesięć lat temu... Czasami zamykając oczy odnosiła wrażenie, że nadal dostrzega scenę jego śmierci, na zawsze utrwaloną na siatkówce, w szkarłacie i zieleni. - Nie do końca. Nie, dopóki żyję i pamiętam. Piotr wyglądał jakby zadała mu cios w jego barrayarski brzuch. Tutejsze uroczystości pogrzebowe przypominały niemal oddawanie przodkom wręcz boskiej czci, jakby pamięć mogła utrzymać dusze przy życiu. Czy tego dnia książę czuł w swych żyłach dreszcz, przypominający mu, że sam także jest śmiertelny? Posunął się za daleko i dobrze o tym wiedział, ale nie potrafił się cofnąć. - Nic do was nie dociera! A zatem spróbujcie tego! - Ponownie stanął w rozkroku, patrząc z góry na syna. - Wynoś się z mojego domu. Z obu domów. Także z Pałacu Vorkosiganów. Zabierz swą kobietę i usuń się stąd. Jeszcze dziś. Aral omiótł wzrokiem domostwo swego dzieciństwa. Delikatnie odłożył czytnik i wstał. - Dobrze. W gniewnym głosie Piotra zabrzmiała nuta bólu. - Wyrzekniesz się nawet własnego domu? - Mój dom to nie miejsce. To ktoś bliski - oznajmił z powagą Aral. - Ludzie. Oznaczało to nie tylko Cordelię, ale też i Piotra. Siedziała skulona, obolała z napięcia. Czy ten starzec miał serce z kamienia? Nawet teraz Aral czynił w jego stronę gest pojednania, który wzruszył ją niemal do łez. - Zwrócisz swoje czynsze i dochody do kasy okręgu - oznajmił z desperacją Piotr, - Jak sobie życzysz - Aral skierował się do drzwi. Głos księcia załamał się lekko. - Gdzie będziesz mieszkał? - Illyan od dawna nalega, abym ze względów bezpieczeństwa przeniósł się do pałacu cesarskiego. Evon Vorhalas przekonał mnie, że Illyan ma rację. Cordelia wstała jednocześnie z Aralem. Teraz podeszła do okna i wyjrzała na melancholijny, szaro-zielono-brązowy krajobraz. Na metalicznej tafli jeziora odcinały się ostro białe grzywy fal. Barrayarska zima zapowiadała się bardzo mroźnie... - A więc zaczynamy jednak zadzierać nosa - zadrwił Piotr. - Cesarskie ambicje, tak? A może zwykła próżność? Aral skrzywił się, głęboko zirytowany. - Wręcz przeciwnie. Jeśli moje dochody ograniczą się do połowy admiralskiej pensji, nie stać mnie na odrzucenie propozycji darmowej kwatery. Cordelia kątem oka dostrzegła poruszenie wśród unoszonych wiatrem chmur. Z niepokojem zmrużyła oczy. - Co się dzieje z tym lotniakiem? - mruknęła do siebie. Punkcik na niebie powiększał się szybko, dziwnie podskakując. Ciągnął za sobą smugę dymu. Kołysząc się przeleciał nad jeziorem, celując wprost w nich. - Boże, mam nadzieję, że nie jest pełen bomb. - Co takiego? - spytali jednocześnie Aral i Piotr i także podeszli do okna, Aral po jej prawej stronie, Piotr po lewej. - Ma znaki CesBez - zauważył Aral. Stare oczy Piotra zwęziły się. - Ach tak? Cordelia zaplanowała w duchu bieg korytarzem aż do tylnych drzwi. Po obu stronach podjazdu ciągnęły się płytkie rowy. Gdyby w nich przycupnęli, to może...Jednakże lotniak wyraźnie zwalniał. Wylądował niepewnie na frontowym trawniku. Otoczyli go mężczyźni w liberii Vorkosiganów i czarno-zielonych mundurach CesBez. Teraz wyraźnie widać było uszkodzenia pojazdu - wypaloną łukiem plazmowym dziurę, otoczoną pierścieniem żużla, czarne plamy sadzy, wygięte od gorąca tablice kontrolne; cud, że w ogóle uniósł się w powietrze. - Kto to? - spytał Aral. Piotr jeszcze bardziej zmrużył oczy, przyglądając się uważnie sylwetce pilota pod uszkodzoną osłoną. - Bogowie, to Negri! - Ale pasażer obok niego... - chodźcie! - rzucił przez ramię Aral już od drzwi. Biegli jego śladem, przecięli hali i znaleźli się na dworze. Strażnicy musieli siłą podważyć wypaczoną osłonę. Negri wypadł im wprost w ramiona. Złożyli go na trawie. Lewą stronę ciała i udo przecinało groteskowe oparzenie niemal metrowej długości. W tym miejscu zwęglony zielony mundur odsłonił krwawiące białe pęcherze oraz spękane ciało. Kapitan dygotał gwałtownie. Drobna postać przypięta do fotela pasażerskiego okazała się cesarzem Gregorem. Pięcioletni chłopiec płakał przerażony - nie w głos, lecz cicho, tłumiąc szloch i przełykając łzy. Podobna samokontrola u kogoś tak młodego wydała się Cordelii czymś złowrogim. Powinien krzyczeć; ona sama miała na to ochotę. Ubrany był w zwykły strój do zabaw, miękką koszulkę i ciemnoniebieskie spodnie. Brakowało mu jednego buta. Strażnik z CesBez odpiął jego pas i wyciągnął cesarza z lotniaka. Chłopiec cofnął się przed nim, spoglądając z przerażeniem i zdumieniem na Negriego. Czy sądziłeś, mój mały, że dorośli są niezniszczalni? pomyślała Cordelia. Na trawniku pojawili się Kou i Drou, wychynąwszy ze swych nor gdzieś w domu. Gregor natychmiast dostrzegł Droushnakov i pofrunął ku niej niczym strzała, chwytając oburącz jej spódnicę. - Drou, pomóż! W tym momencie wydawało się, że lada chwila rozpłacze się w głos. Dziewczyna uniosła go i przytuliła do siebie. Aral ukląkł obok rannego dowódcy CesBez. - Co się stało? Negri wyciągnął swą zdrową prawą rękę i pochwycił jego kurtkę. - Próbuje dokonać przewrotu... w stolicy. Jego wojska zajęły siedzibę CesBez oraz centrum łączności... czemu nie odpowiadałeś? Sztab Generalny jest otoczony, infiltrowany... walki w Pałacu Cesarskim. Wiedzieliśmy o wszystkim... mieliśmy go aresztować... wpadł w panikę. Uderzył za szybko. Zdaje się, że ma Kareen... - Kto? - wtrącił Piotr. - Negri, kto? - Vordarian. Aral ponuro skinął głową. - Więc jednak. - Ty... weź chłopca - wykrztusił Negri. - Byli tuż za nami... - Jego drgawki przeszły w konwulsje. Oczy uciekły w głąb głowy, oddech ze świstem dobywał się z piersi. Nagle brązowe oczy ponownie spojrzały przytomnie. - Powiedz Ezarowi... - Kolejny atak konwulsji wstrząsnął silnym ciałem. I nagle Negri całkiem znieruchomiał. Całkiem. Już nie oddychał. Rozdział jedenasty - Milordzie - rzekł z naciskiem Koudelka - konsola została zniszczona. Sabotaż. - Dowódca straży CesBez, stojący u jego boku, potwierdził tę rewelację skinieniem głowy. - Właśnie szedłem, aby to panu powiedzieć... - Koudelka zerknął z lękiem na ciało Negriego, rozciągnięte na trawie. Dwóch członków CesBez klęczało obok niego, rozpaczliwie usiłując reanimować swego szefa; masaż serca, tlen, hipospray. Jednakże ciało pozostało nieruchome, blada twarz stężała w ostatnim grymasie. Cordelia już wcześniej widywała nieboszczyków i rozpoznała objawy. Nic z tego, chłopcy. Nie ściągnięcie go z powrotem, nie tym razem. Wiadomość przekaże Ezarowi osobiście. Ostatni raport Negriego... - Jaki sabotaż? - spytał ostro Vorkosigan. - Opóźniony czy bezpośredni? - Wygląda na bezpośredni - zameldował dowódca straży. - Żadnego śladu ładunku ani zapalnika. Ktoś po prostu oderwał tylną pokrywę i rozbił wnętrze. Wzrok wszystkich zebranych powędrował w stronę jednego z członków CesBez, który trzymał straż przy drzwiach pokoju łączności. Teraz, odziany podobnie jak większość jego towarzyszy w czarny polowy mundur, stał rozbrojony pomiędzy dwoma innymi strażnikami. Kiedy na trawniku wybuchło zamieszanie, wszyscy trzej podążyli w ślad za swoim dowódcą. Twarz więźnia była niemal tak szara jak Negriego, jednakże jego oczy ożywiał strach. - I co? - spytał dowódcę Vorkosigan. - Wszystkiemu zaprzecza - wzruszył ramionami tamten. - Nic zresztą dziwnego. Vorkosigan spojrzał wprost na aresztanta. - Kto po mnie wchodził do sali łączności? Strażnik rozejrzał się w panice i wskazał na Droushnakov, nadal obejmującą zapłakanego Gregora. - Ona. - Nieprawda! - odparła z oburzeniem Drou. Jej ręce mocniej oplotły dziecko. Vorkosigan zacisnął zęby. - Nie potrzebuję serum, żeby stwierdzić, że jedno z was kłamie. Teraz jednak nie mamy czasu na dalsze śledztwo. Niech pan aresztuje oboje. Później rozstrzygniemy tę kwestię. - Z niepokojem zerknął na północ. - Ty - wskazał ręką jednego z członków CesBez - zbierz dostępne środki transportu. Zarządzam natychmiastową ewakuację. A ty - te słowa skierował do jednego z gwardzistów Piotra - idź, ostrzeż ludzi w wiosce. Kou, pozbieraj wszystkie akta, weź łuk plazmowy, spal do końca konsolę, po czym wróć do mnie. Koudelka pokuśtykał w stronę domu, oglądając się przez ramię na Droushnakov. Jego oczy były pełne bólu. Drou stała sztywno, oszołomiona, gniewna i przerażona. Zimny wiatr szarpał jej spódnicę. Ściągając brwi wpatrywała się w Vorkosigana. Zdawało się, że nie dostrzegła odejścia porucznika. - Najpierw polecisz do Hassadaru? - spytał syna Piotr dziwnie łagodnym tonem. - Zgadza się. Hassadar był stolicą okręgu Vorkosigana; stacjonowały tam wojska imperialne. Czyżby lojalny garnizon? - Zgaduję, że nie zamierzasz go bronić? - Oczywiście, że nie. Hassadar - Vorkosigan uśmiechnął się drapieżnie - będzie moim pierwszym darem dla komodora Vordariana. Piotr skinął głową, jakby usatysfakcjonowała go ta odpowiedź. Cordelia milczała, ogłuszona. Mimo niespodziewanego pojawienia się Negriego, Piotr i Aral nie wpadli w panikę; nie marnowali gestów ani słów. - Ojcze - powiedział cicho Aral - weź chłopca. - Piotr skinął głową. - Spotkamy się... nie, nie mów gdzie, nawet mnie. Sam się ze mną skontaktujesz. - Dobrze. - Zabierz też Cordelię. Książę otworzył i zamknął usta. - Och. - I sierżanta Bothariego. Żeby się nią zajął. Drou została chwilowo... wycofana ze służby. - Muszę zatem wziąć też Esterhazy’ego - odparł Piotr. - Resztę ludzi przekaż mnie. - Dobrze. - Piotr odwołał na bok gwardzistę Esterhazy’ego i zamienił z nim cicho parę słów; po chwili stary żołnierz ruszył biegiem w górę zbocza. Ludzie rozbiegali się we wszystkich kierunkach, posłuszni przekazywanym szeptem rozkazom. Piotr wezwał jeszcze jednego strażnika w liberii. Polecił mu zabrać wóz i ruszyć na zachód. - Jak daleko, milordzie? - Jak tylko zdołasz. Potem dołącz do lorda regenta. Mężczyzna skłonił się i odbiegł równie szybko, jak Esterhazy. - Sierżancie, ma pan być posłuszny lady Vorkosigan jak mnie samemu - polecił Bothariemu Aral. - Zawsze, milordzie. - Będę potrzebował tego lotniaka. Piotr wskazał uszkodzony pojazd Negriego. Choć lotniak przestał już dymić, w opinii Cordelii zupełnie nie nadawał się do użycia, nie mówiąc już o szalonej ucieczce, skrętach i manewrach pod ostrzałem zawziętych nieprzyjaciół. Wygląda równie kiepsko, jak ja się czuję, pomyślała. - I Negriego... - dodał Piotr. - Rad byłby, słysząc to - stwierdził Aral. - Z pewnością - Piotr pożegnał się z nim skinieniem głowy i odwrócił się do strażników, nadal usiłujących reanimować trupa. - Zostawcie go, chłopcy. To nic nie da. - Polecił im załadować ciało do lotniaka. Wreszcie Aral po raz pierwszy zwrócił się wprost do Cordelii. - Moja droga pani kapitan... - od chwili, gdy Negri wypadł z pojazdu, twarz Vorkosigana miała ten sam dziwny, obojętny wyraz. - Aralu, czy to, co się stało, zaskoczyło jeszcze kogoś oprócz mnie? - Byłaś taka chora. Nie chciałem zawracać ci głowy - zacisnął usta. - Vordarian od dawna spiskował, w Sztabie Generalnym i poza nim. Hyan przeprowadził naprawdę wspaniałe śledztwo - przypuszczam, że dobrzy oficerowie kontrwywiadu muszą wyróżniać się szczególną intuicją. Jednakże, aby skazać człowieka o pozycji i kontaktach Vordariana, potrzebowaliśmy niezbitych dowodów. Rada Książąt nienawidzi, kiedy administracja Imperium zaczyna mieszać się do spraw jej członków. Nie mogliśmy przedstawić im poszlak i domysłów. Wczoraj wieczorem Negri skontaktował się ze mną. Uważał, że ma w ręku wystarczające dowody, by wreszcie wykonać jakiś ruch. Potrzebował cesarskiego rozkazu, aby zaaresztować księcia krwi. Dziś wieczór miałem polecieć do Vorbarr Sultany i osobiście dowodzić całą operacją. Najwyraźniej Vordarian został ostrzeżony. Pierwotnie planował, że wkroczy do akcji za miesiąc, najchętniej po udanym zamachu na moją osobę. - Ale... - Teraz już idź - popchnął ją w stronę lotniaka. - Za parę minut dotrą tu wojska Vordariana. Musicie uciekać. Nieważne, co Vordarian zdobędzie, nie będzie pewien swojej pozycji, póki Gregor pozostanie na wolności. - Aralu... - z jej gardła wydobył się niemądry pisk; Cordelia przełknęła coś, co przypominało grudę zamarzniętej śliny. Pragnęła zasypać go tysiącem pytań, dziesięcioma tysiącami protestów. - Uważaj na siebie. - Ty też. - W jego oczach po raz ostatni zabłysła iskierka, jednakże po sekundzie znów stał się obojętny, zatopiony w wewnętrznym rytmie strategicznych kalkulacji. Nie ma czasu. Aral podszedł, aby odebrać Gregora z ramion Drou. Szepnął coś do ucha dziewczyny, która niechętnie oddała mu chłopca. Cała czwórka wepchnęła się do lotniaka. Bothari siedział przy sterach, Cordelia przycupnęła z tyłu, obok trupa Negriego, z Gregorem na kolanach. Chłopiec nie odezwał się ani słowem, wstrząsały nim dreszcze. Jego szeroko otwarte, oszołomione oczy spoglądały wprost na nią. Cordelia odruchowo objęła go. Nie odpowiedział uściskiem, tylko splótł ręce na piersi. Leżący obok Negri niczego już się nie lękał. Cordelia niemal mu zazdrościła. - Czy widziałeś, co się stało z twoją matką, Gregorze? - mruknęła. - Zabrali ją żołnierze - odparł cienkim beznamiętnym głosikiem. Przeciążony lotniak z trudem wzniósł się w powietrze. Bothari skierował go w stronę szczytu wzgórza. Pojazd piszczał, trzeszczał i jęczał, unosząc się zaledwie kilka metrów nad ziemią. Cordelia zawtórowała mu w duchu. Przekręciła głowę, by spojrzeć raz jeszcze - po raz ostatni? - na Arala, który maszerował już w stronę podjazdu. Jego żołnierze zebrali tam bogatą kolekcję pojazdów osobistych i rządowych. Czemu nie polecieliśmy jednym z nich? - Sierżancie, kiedy przekroczycie drugie pasmo wzgórz, jeśli wam się uda, skręćcie w prawo - polecił Bothariemu Piotr. - Lećcie wzdłuż strumienia. Wkrótce o osłonę kabiny zaczęły uderzać gałęzie; lotniak unosił się niecały metr nad migotliwą strużką wody i ostrymi głazami. - Wyląduj na tamtej polance i wyłącz silnik - rozkazał Piotr. - Zostawcie tu wszystkie zasilane elektrycznie urządzenia, jakie macie przy sobie. Sam dał przykład, pozbywając się zegarka i komunikatora. Cordelia także zostawiła swój chronometr. Bothari, posadziwszy lotniaka tuż obok potoku w cieniu importowanych z Ziemi drzew, które nie zdążyły jeszcze zrzucić liści, spytał: - Czy to dotyczy także broni, milordzie? - Zwłaszcza broni, sierżancie. Zasilacz paralizatora świeci na ekranach skanera jak pochodnia, łuk plazmowy - niczym cholerne ognisko. Bothari wydobył z zakamarków swego stroju cztery sztuki broni oraz inne użyteczne przedmioty: ręczny naprowadzacz, komunikator, chronometr, niewielkie urządzenie diagnostyczne. - Nóż także, milordzie? - Wibronóż? - Nie, zwykły stalowy. - Zatrzymaj go. - Piotr nachylił się nad tablicą kontrolną lotniaka i zaczął przeprogramowywać autopilota. - Niech wszyscy wysiądą. Sierżancie, proszę zablokować osłonę tak, żeby nie mogła się zamknąć. Bothari dokonał tego za pomocą niewielkiego kamyka, wepchniętego siłą w prowadnicę osłony, po czym odwrócił się gwałtownie, słysząc szelest w krzakach. - To tylko ja - zawołał zdyszany gwardzista księcia. Esterhazy, liczący sobie czterdzieści lat, niemal młodzieniaszek w porównaniu ze starymi wiarusami w służbie Piotra, zawsze dbał o formę. Musiał naprawdę wyciągać nogi, aby tak się zmęczyć. - Mam je, milordzie. Owe “je” okazały się czterema końmi Piotra, spętanymi za pomocą linek przymocowanych do krótkich metalowych prętów w ich pyskach; Barrayarczycy nazywali je wędzidłami. Cordelia uznała, że to stanowczo zbyt małe urządzenie kontrolne jak na tak duży środek transportu. Wielkie stworzenia podskakiwały, tupały i potrząsały grzywiastymi głowami, ich nozdrza rozdymały się groźnie, potężne sylwetki tańczyły złowrogo wśród zieleni. Piotr skończył programowanie autopilota. - Bothari, pomóż mi - rzucił. Wspólnie wcisnęli zwłoki Negriego na siedzenie i przypięli je pasami. Bothari uruchomił silnik lotniaka, po czym wyskoczył. Pojazd szarpnął się w górę, o włos wymijając drzewo, i przeleciał nad krawędzią zbocza. Piotr odprowadził go wzrokiem, mamrocząc pod nosem: - Pozdrów go ode mnie, Negri. - Gdzie go wysyłasz? - spytała Cordelia. Do Walhalli? - Na dno jeziora - wyjaśnił Piotr zadowolonym tonem. - To powinno dać im sporo do myślenia. - Czy nie wyśledzą lotniaka i nie wydobędą go na powierzchnię? - W końcu tak. Ale powinien zatonąć w miejscu głębokim na dwieście metrów. Wyłowienie go trochę potrwa. Z początku nie będą też wiedzieli kiedy zatonął, ani ile osób miał na pokładzie. Będą musieli przeszukać spory fragment dna, aby się upewnić, że Gregora nie ma wśród ofiar. Zaś nieobecność dowodów nigdy nie daje stuprocentowej pewności. Nawet wtedy nie będą wiedzieć. Wsiadajcie na konie i ruszamy. - Odwrócił się i pomaszerował w stronę zwierząt. Cordelia, pełna wątpliwości, podreptała w ślad za nim. Konie. Czym właściwie były? Niewolnikami człowieka, symbiontami, a może przyjaciółmi? Grzbiet zwierzęcia, do którego skierował ją Esterhazy, wznosił się niemal półtora metra nad ziemią. Żołnierz wsunął jej linkę do ręki i odszedł. Siodło znajdowało się na wysokości brody Cordelii. Jakim cudem miała się na nie wdrapać? Lewitować? Z tej odległości koń wydawał się znacznie większy, niż obserwowany z daleka, biegający dekoracyjnie po pastwisku. Pokryta brązową sierścią skóra na grzbiecie zadrżała nagle. O Boże, ten jest uszkodzony, zaraz dostanie drgawek. Z ust Cordelii wydobył się cichy jęk. Bothari, o dziwo, zdołał dosiąść swojego wierzchowca. Jego przynajmniej nie onieśmielały rozmiary zwierzęcia. Obok sierżanta nawet najbardziej wyrośnięty koń wyglądał jak kucyk. Wychowany w mieście Bothari nie był urodzonym jeźdźcem i mimo szkolenia kawaleryjskiego, do którego zmusił go Piotr, niezbyt pewnie siedział w siodle. Niemniej niewątpliwie kontrolował swojego rumaka, choć jego styl jeździecki trudno byłoby nazwać wdzięcznym. - Sierżancie, pojedziecie pierwsi - polecił mu Piotr. - Chcę, żebyśmy rozciągnęli się w jak najdłuższą linię. Żadnej jazdy obok siebie. Ruszajcie w stronę płaskiej skały - znacie to miejsce - i tam na nas zaczekajcie. Bothari szarpnął koński pysk, ścisnął kolanami boki i podskakując w siodle popędził - na Barrayarze nazywano to cwałem - leśną ścieżką. Pozornie zgrzybiały i stary Piotr jednym płynnym skokiem znalazł się na końskim grzbiecie. Esterhazy podał mu Gregora i Piotr posadził chłopca przed sobą. Młody cesarz rozpromienił się na widok wierzchowców; Cordelia nie potrafiła pojąć dlaczego. Według niej Piotr nie zrobił nic, jednakże jego koń sam skierował się na wybrany szlak. Telepatia, pomyślała przerażona. Tutejsi ludzie zmutowali, stając się telepatami i nikt mnie o tym nie powiadomił... a może to koń był telepatą? - Dalej, kobieto, twoja kolej - warknął niecierpliwie książę. Cordelia z desperacją wsunęła stopę w uchwyt, jak go nazywali?... a, strzemię, i dźwignęła się w górę. Siodło przekręciło się powoli, pociągając ją za sobą, aż wreszcie zawisła pośród lasu końskich nóg. Z donośnym łupnięciem runęła na ziemię i odturlała się na bok. Wierzchowiec, wygiąwszy szyję, zerknął na nią, zdenerwowany znacznie mniej niż ona, po czym pochylił głowę i mięsistymi wargami zaczął skubać poszycie. - O Boże! - jęknął Piotr. Esterhazy pospieszył do Cordelii, pomagając jej wstać. - Milady, wszystko w porządku? Przepraszam, to moja wina. Powinienem był sprawdzić popręg. Nie jeździła pani wcześniej konno? - Nigdy - wyznała Cordelia. Gwardzista pospiesznie umieścił siodło na właściwym miejscu i mocniej ściągnął podtrzymujące je rzemienie. - Może mogłabym pójść pieszo? Albo pobiec? - Albo podciąć sobie żyły. Aralu, czemu wysłałeś mnie z tymi szaleńcami? - To nie takie trudne, milady - zapewnił ją Esterhazy. - Koń pójdzie za innymi. Rose to najłagodniejsza klacz w całej stajni. Czyż nie ma słodkiego pyska? Złośliwe brązowe oczka z czerwonymi cętkami pośrodku zupełnie zignorowały Cordelię. - Nie mogę - jej głos załamał się, przechodząc w szloch, pierwszy raz tego koszmarnego dnia. Piotr z rezygnacją przewrócił oczami, po czym obejrzał się przez ramię. - Betańska lalka - warknął. - Nie mów mi, że nigdy nie jeździłaś na oklep. - Uśmiechnął się, obnażając zęby. - Po prostu udawaj, że to mój syn. - Proszę podać mi kolano - rzucił Esterhazy, zerkając z lękiem na księcia i podstawiając jej złożone ręce. Może od razu całą nogę? Cordelia dygotała ze strachu i złości. Spojrzała wściekle na Piotra, po czym ponownie złapała siodło. W jakiś sposób Esterhazy zdołał dźwignąć ją na górę. Przywarła do grzbietu, ponura i zdeterminowana. Tylko raz zerknęła w dół i przysięgła sobie, że nie powtórzy tego. Esterhazy rzucił wodze Piotrowi, który złapał je zręcznie i poprowadził za sobą wierzchowca Cordelii. Świat wokół zamienił się w kalejdoskop drzew, skał, błotnistych kałuż, gałęzi siekących po twarzy - wszystko to śmigało, pozostawiane w pędzie za nimi. Cordelia poczuła, jak zaczyna boleć ją brzuch, świeża blizna zakłuła nagle. Jeśli znów zacznę krwawić... Jechali coraz dalej i dalej. Wreszcie konie zwolniły, przechodząc z cwału w łagodnego stępa. Cordelia zamrugała gwałtownie; w jej policzkach pulsowała krew. Dyszała ciężko, nękana zawrotami głowy i mdłościami. Jakimś cudem, okrążywszy rozległą płytką zatoczkę wrzynającą się w ląd po lewej stronic posiadłości, dotarli na polanę, z której roztaczał się widok na jezioro. Gdy wzrok Cordelii rozjaśnił się wreszcie, dostrzegła niewielką zieloną plamkę na rdzawoczerwonym tle - trawnik przed starym kamiennym domem. Po drugiej stronie jeziora leżała wioska. Bothari wcześniej dotarł na miejsce i czekał już na nich, ukryty w krzakach. Spieniony koń był przywiązany do drzewa. Sierżant podniósł się i podszedł do Cordelii spoglądając na nią z troską. Ześliznęła mu się w ramiona. - To dla niej za szybkie tempo, milordzie. Wciąż jest chora. Piotr prychnął pogardliwie. - Będzie znacznie bardziej chora, jeśli dościgną nas oddziały Vordariana. - Poradzę sobie - wykrztusiła Cordelia, zgięta w pół. - Po prostu dajcie mi chwilę odsapnąć. Wietrzyk, ochładzający się w miarę, jak jesienne słońce opadało ku zachodowi, gładził jej rozpaloną skórę. Niebo nad ich głowami poszarzało, przybierając jednolitą mleczną barwę. Po paru minutach Cordelia zdołała się wyprostować, bóle w brzuchu zelżały. Jednocześnie na polanie zjawił się Esterhazy. Bothari skinieniem głowy wskazał odległą zieloną plamkę. - Już są. Piotr zmrużył oczy. Cordelia także spojrzała w tamtym kierunku. Na trawniku lądowało kilka lotniaków. Nie był to sprzęt Arala. Ludzie w czarnych mundurach przypominali oszalałe mrówki. Rozbłysło parę jasnych cętek rdzawego brązu i złota oraz oficerskiej zieleni. Wspaniale. Nasi nieprzyjaciele noszą te same mundury co my. Co mamy robić? Strzelać do wszystkich i niech Bóg rozpozna swoich? Piotr obserwował całą scenę z kwaśną miną. Właśnie żołnierze niszczyli jego dom, przetrząsając go w poszukiwaniu uciekinierów. - Czy po przeliczeniu pozostałych w stajni koni, nie zorientują się jak uciekliśmy? - spytała Cordelia. - Wypuściłem je wszystkie, milady - wyjaśnił Esterhazy. - W ten sposób przynajmniej mają pewną szansę. Nie wiem, ile zdołamy odzyskać. - Obawiam się, że większość pozostanie w pobliżu - wtrącił Piotr. - Będą czekać, aż ktoś je nakarmi. Gdyby tylko miały dość rozsądku, żeby uciec! Bóg jeden wie, jakiego okrucieństwa mogą dopuścić się ci barbarzyńcy, kiedy odkryją, że pozostała zwierzyna ulotniła się. Na obrzeżach wioski wylądowały właśnie trzy kolejne lotniaki. Wyskoczyli z nich uzbrojeni ludzie, którzy zniknęli pośród domów. - Mam nadzieję, że Zai ostrzegł ich na czas - mruknął Esterhazy. - Po co nękają tych biedaków? - spytała Cordelia. - Czego właściwie chcą? - Nas, milady - odparł ponuro Esterhazy. Widząc zdumienie, malujące się w jej oczach, dodał: - Nas, gwardzistów. Naszych rodzin. Poszukują zakładników. Cordelia przypomniała sobie, że Esterhazy miał w stolicy żonę i dwoje dzieci. Co się z nimi teraz działo? Czy ktokolwiek przekazał im ostrzeżenie? Gwardzista wyglądał, jakby sam się nad tym zastanawiał. - Vordarian niewątpliwie tak to właśnie zaplanował - stwierdził Piotr. - Teraz nie ma już odwrotu. Musi zwyciężyć albo zginąć. Wąska szczęka Bothariego poruszyła się niespokojnie. Sierżant spojrzał niewidzącym wzrokiem w dal. Czy ktokolwiek pamiętał, by uprzedzić panią Hysopi? - Wkrótce zaczną poszukiwania z powietrza - powiedział Piotr. - Czas się ukryć. Ja pojadę pierwszy. Sierżancie, poprowadźcie ją. Zawrócił konia i zniknął wśród krzaków, podążając ścieżką tak wąską, że Cordelia na pierwszy rzut oka w ogóle jej nie dostrzegła. Bothari i Esterhazy wspólnymi siłami dźwignęli ją na grzbiet wierzchowca. Tym razem Piotr, dyktujący tempo jazdy, zdecydował się na wolnego stępa. Cordelia podejrzewała, że uczynił to nie ze względu na jej znużenie, ale na zmęczenie mokrych od potu koni. Po potwornym galopie taka jazda wydawała jej się czystą przyjemnością - przynajmniej z początku. Jechali wśród drzew i krzaków, wzdłuż jaru, przekraczając szczyt wzgórza. Kopyta koni z donośnym stukiem uderzały o kamienne podłoże. Cordelia wytężała słuch, wyczekując skowytu silników lotniaka nad głową. Kiedy w końcu go usłyszeli, Bothari sprowadził ją stromą niebezpieczną ścieżką w dół jaru, gdzie oboje zsiedli z koni i przez kilka minut kryli się pod wystającą skalną półką, póki odgłos nie ucichł. Powrót na górę okazał się jeszcze trudniejszy, musieli prowadzić konie. Bothari niemal siłą popychał swojego wierzchowca na szczyt porośniętego poszyciem zbocza. Robiło się coraz ciemniej, chłodniej i bardziej wietrznie. Dwie godziny przerodziły się w trzy, potem w cztery i pięć. Świat ogarnęła nieprzenikniona ciemność. Teraz jechali tuż za sobą, ich konie niemal się stykały. Usiłowali nie zgubić Piotra. Wkrótce zaczęło padać; ciemna mżawka sprawiła, że siodło Cordelii stało się jeszcze bardziej śliskie i niewygodne. Około północy dotarli na polanę, gdzie jednak było niewiele jaśniej niż w cienistym lesie, i Piotr w końcu zarządził postój. Cordelia usiadła, wsparta plecami o drzewo, oszołomiona ze zmęczenia i zdenerwowania. Na kolanach trzymała Gregora. Bothari rozłamał baton z racji żywnościowych, który znalazł w kieszeni - ich jedyny prowiant - i podzielił pomiędzy Cordelię i Gregora. Chłopiec, owinięty kurtką mundurową sierżanta, zdołał wreszcie rozgrzać się na tyle, by zasnąć. Wkrótce poczuła, jak pod jego ciężarem drętwieją jej nogi, przynajmniej jednak od drobnego ciałka promieniowało ciepło. Gdzie był teraz Aral? A co ważniejsze, gdzie sami byli? Cordelia miała nadzieję, że Piotr wie. Przy wszystkich tych skrętach, manewrach i kluczeniu, nie mogli posuwać się więcej niż pięć kilometrów na godzinę. Czy Piotr naprawdę sądził, że w ten sposób zdołają umknąć prześladowcom? Książę, siedzący dotąd pod drzewem, wstał i poszedł w krzaki, żeby się załatwić. Po chwili wrócił, zerkając w półmroku na Gregora. - Czy on śpi? - Tak. Zdumiewające. - Mmm. Młodość - mruknął Piotr. Czyżby mu zazdrościł? Ton jego głosu nie był jednak tak wrogi jak wcześniej i Cordelia odważyła się zapytać: - Jak myślisz, czy Aral dotarł już do Hassadaru? Nie mogła zdobyć się na pytanie: Czy sądzisz, że w ogóle udało mu się tam dostać? - Do tej pory zdążył zapewne opuścić miasto. - Myślałam, że zamierza zaalarmować garnizon. - Zaalarmować i rozpuścić w setkach kierunków naraz. Vordarian nie będzie miał pojęcia, w którym oddziale znajduje się cesarz. Jeśli jednak dopisze nam szczęście, zdrajca da się sprowokować do zajęcia i okupacji Hassadaru. - Szczęście? - Drobna, lecz pożyteczna dywersja. Hassadar nie ma najmniejszego znaczenia strategicznego dla żadnej ze stron, jednakże Vordarian musi poświęcić część swych - z pewnością nie tak licznych - wojsk, aby go utrzymać: głęboko na terytorium nieprzyjaciela, wśród ludności od dawna zaprawionej w walkach partyzanckich. Nasza strona z łatwością dowie się o każdym jego posunięciu, jednakże Vordarian nie znajdzie źródeł informacji. Pamiętaj też, że to moja stolica. Vordarian zajmuje stolicę rządzącego księcia, wykorzystując do tego celu wojska Imperium - wszyscy moi bracia książęta muszą dokładnie rozważyć implikacje tego faktu i zadać sobie pytanie: czyja będę następny? Aral prawdopodobnie uda się do kosmoportu Tanery. Musi nawiązać bezpośrednią łączność z naszymi siłami kosmicznymi, jeśli Vordarian rzeczywiście zajął Cesarski Sztab Generalny. Zachowanie sił kosmicznych ma kluczowe znaczenie dla rozwiązania konfliktu. Spodziewam się, że w ich salach łączności wybuchnie istna epidemia usterek, podczas gdy dowódcy statków będą usiłowali odgadnąć, która strona wygra. - Piotr, skryty w cieniu, wydał z siebie złowieszczy chichot. - Vordarian jest za młody, by pamiętać wojnę szalonego cesarza Yuriego. Tym gorzej dla niego. Uderzając bez ostrzeżenia, zyskał dostateczną przewagę. Nie chciałbym, by jeszcze ją powiększył. - Jak szybko stało się to wszystko? - Bardzo szybko. Kiedy w południe odwiedziłem stolicę, nie dostrzegłem żadnych oznak niepokojów. Walki musiały wybuchnąć tuż po moim odjeździe. Na krótką chwilę ogarnął ich chłód, nie mający nic wspólnego z deszczową nocą. Oboje przypomnieli sobie, po co tego ranka Piotr pojechał do miasta. - Czy stolica... ma wielkie znaczenie strategiczne? - spytała Cordelia. Wolała nie wracać do drażliwych zagadnień. - W niektórych wojnach owszem, ale nie w tej. W tej walce nie chodzi o zdobycze terytorialne. Ciekawe, czy Vordarian zdaje sobie z tego sprawę? To walka o utrzymanie lojalności, o umysły ludzi. Żaden obiekt nie ma w niej większego strategicznego znaczenia. Tym niemniej Vorbarr Sultana jest wielkim centrum łączności, a łączność dużo znaczy. Na szczęście są jeszcze inne centra. Wykorzystamy metody alternatywne. W ogóle nie mamy łączności, pomyślała Cordelia, otępiała. Siedzimy w lesie na deszczu. - Jeżeli jednak Vordarian zajął Cesarski Sztab Generalny... - W tej chwili okupuje jedynie ogromny budynek, w którym panuje całkowity chaos. Wątpię, by na posterunkach pozostało więcej niż jedna czwarta ludzi, zaś połowa z nich planuje sabotaż na rzecz strony, której akurat sprzyja. Reszta poszukuje bezpiecznych kryjówek albo usiłuje wywieźć swe rodziny z miasta. - Czy kapitan Vorpatril... Jak sądzisz, czy Vordarian będzie niepokoił lorda i lady Vorpatril? Ciąża Alys Vorpatril była bliska rozwiązania. Kiedy przyjaciółka odwiedziła Cordelię w CSW - zaledwie dziesięć dni temu? - jej lekki posuwisty krok zamienił się w ciężkie dreptanie, a brzuch napęczniał do ostatecznych granic. Lekarz obiecywał jej dużego chłopaka. Vorpatrilowie zamierzali nazwać go Ivan. Pokój dziecinny jest już od dawna wyposażony i gotów na przyjęcie dziecka - jęknęła Alys wiercąc się na krześle, i najwyższy już czas, aby... Teraz jednak czas stał się, delikatnie mówiąc, niesprzyjający. - Padma Vorpatril znajduje się na czele listy. Niewątpliwie będą go ścigali. On i Aral to ostatni potomkowie księcia Xava, jeśli ktokolwiek okazałby się na tyle głupi, by wznowić dyskusję o sukcesji. Albo jeśli coś złego spotkałoby Gregora. Po tych słowach Piotr gwałtownie zacisnął usta, jakby wierzył, że dzięki temu zdoła powstrzymać nieunikniony los. - A lady Vorpatril i dziecko? - Może nie lady Vorpatril. Chłopak z całą pewnością. W tej chwili nie bardzo da się ich oddzielić. Wiatr ucichł wreszcie. Cordelia słyszała chrzęst roślin, miażdżonych w końskich pyskach, miarowe chrup-chrup-chrup. - Czy nie dostrzegą koni na swych termoczujnikach? I nas, mimo że pozbyliśmy się wszystkich urządzeń elektrycznych. Wątpię, byśmy zbyt długo zdołali się ukrywać. Czy gdzieś tam w chmurach krążą nieprzyjacielskie oczy? - Och, niewątpliwie dostrzegą na czujnikach zarówno wszystkich tutejszych ludzi jak i zwierzęta, jeśli tylko zaczną celować we właściwą stronę. - Wszystkich? Nikogo tu nie widziałam. - Jaki dotąd minęliśmy jakieś dwadzieścia niewielkich osad. Mnóstwo ludzi, krów, kóz, jeleni, koni i dzieci. Jesteśmy niczym cztery źdźbła słomy w wielkim stogu siana. Mimo wszystko lepiej będzie, jeśli wkrótce się rozdzielimy. Mam nadzieję, że przed południem zdołamy dotrzeć do szlaku prowadzącego na przełęcz Amie. Kiedy Bothari wsadził Cordelię z powrotem na grzbiet Rosę, ciemność zaczęły rozjaśniać pierwsze zorze przedświtu. Szare światło powoli przenikało między drzewa, gałęzie przypominały czarne kreski na tle wilgotnej lepkiej mgły. Cordelia przywarła do siodła, milcząca i nieszczęśliwa, i pozwoliła, by Bothari ją prowadził. Gregor nadal spał w ramionach Piotra; obudził się dopiero po dwudziestu minutach jazdy, skulony, zesztywniały i blady. Pierwsze światło dnia ujawniło szkody poczynione przez noc. Bothari i Esterhazy byli brudni i zarośnięci, ich wygniecione brązowo-srebrne mundury pokrywały plamy błota. Sierżant, który oddał kurtkę Gregorowi, miał na sobie tylko koszulę. Rozpięty okrągły kołnierz sprawiał, że wyglądał jak skazaniec prowadzony na szafot. Zielony generalski mundur Piotra zniósł ucieczkę całkiem dobrze, jednakże zarośnięta twarz o przekrwionych oczach kojarzyła się raczej z ubogim pijaczkiem, niż z księciem. Sama Cordelia także czuła się okropnie ze splątanymi włosami, w dziwacznym ubraniu i domowych kapciach. Mogło być gorzej. Nadal mogłabym być w ciąży. Przynajmniej teraz jeśli umrę, umrę samotnie. Czy małemu Milesowi nic nie groziło? Tkwił anonimowy w swym symulatorze na półce w tajnym laboratorium Vaagena i Henriego. Modliła się, aby tak było, nawet jeśli sama nie bardzo w to wierzyła. Wy barrayarskie dranie, lepiej zostawcie mojego chłopca w spokoju. Posuwali się zygzakiem w górę łagodnego zbocza. Konie dyszały ciężko, choć nadal nie przyspieszały kroku; chwiały się na nogach i potykały o korzenie i głazy. Wreszcie zatrzymali się na krótki postój w niewielkim zagłębieniu. Zarówno ludzie, jak i wierzchowce, napili się wody z błotnistego strumienia. Esterhazy ponownie rozluźnił popręgi. Głaskał zwierzęta po chrapach, a one sięgały pyskami do jego kieszeni w poszukiwaniu smakołyków. Gwardzista poklepał je przepraszająco, mrucząc cicho: - W porządku, Rosie, odpoczniesz sobie później. Jeszcze tylko parę godzin. Kryło się w tym więcej informacji, niż ktokolwiek zechciał podać Cordelii. Esterhazy pozostawił konie Bothariemu i razem z Piotrem zniknął w porastającym wzgórze lesie. Gregor zajął się zbieraniem roślin i karmieniem nimi koni, które chwytały w pysk rdzennie barrayarskie rośliny i wypluwały je z obrzydzeniem jako niejadalne. Młody cesarz nie ustawał w wysiłkach, podnosząc je z ziemi i podsuwając koniom między wiązkami trawy. - Czy wiesz, co zamierza książę? - spytała Cordelia. Bothari wzruszył ramionami. - Poszedł się z kimś spotkać. Dłużej tego nie wytrzymamy - dodał, niewątpliwie mając na myśli poprzednią noc, spędzoną w krzakach. Nie mogła zaprzeczyć. Położyła się na ziemi nasłuchując, czy nie nadlatują lotniaki. Jednakże jej uszu dobiegał tylko bulgot wody w małym strumieniu, któremu wtórowało burczenie jej pustego brzucha. Jedynie raz zerwała się z miejsca, aby powstrzymać głodnego Gregora od skosztowania potencjalnie trujących roślin. - Ale konie je jadły - zaprotestował chłopiec. - Nie! - Cordelia zadrżała, w jej głowie w ułamku sekundy zatańczyły przerażająco dokładne wizje szkodliwych reakcji biochemicznych i histaminowych. - To jedna z pierwszych rzeczy, jakich uczymy się w Betańskim Zwiadzie Astronomicznym: nigdy nie wkładaj do ust tego, co nieznane i nie zbadane przez laboratorium. Unikaj też dotykania oczu, ust i błon śluzowych. Gregor, wiedziony podświadomym impulsem, natychmiast potarł dłonią nos i oczy. Cordelia westchnęła i z powrotem usiadła na ziemi. Przełknęła ślinę, myśląc o wodzie ze strumienia. Miała nadzieję, że Gregor nie wytknie jej niekonsekwencji. Chłopiec zaczął rzucać kamykami w kałużę. Esterhazy powrócił dobrą godzinę później. - Idziemy. Tym razem prowadzili konie za sobą - pewny znak, że czeka ich nieprzyjemna wspinaczka. Cordelia potknęła się i obtarła sobie obie ręce; konie dyszały ciężko. Przekroczyli grzbiet wzgórza, zeszli na dół, znów ruszyli w górę, aż wreszcie dotarli do przecinającego las błotnistego traktu. - Gdzie jesteśmy? - spytała Cordelia. - Przy drodze na przełęcz Amie, milady - poinformował ją Esterhazy. - To ma być droga? - mruknęła, mierząc szlak wzrokiem. Piotr czekał nieco dalej. Towarzyszył mu starszy mężczyzna, trzymający w dłoni wodze krępego, czarno-białego konia. Wierzchowiec był znacznie lepiej utrzymany, niż jego pan. Białe plamy na skórze świeciły, czarne połyskiwały niczym jedwab. Grzywę i ogon miał starannie rozczesane, jednakże jego kopyta i nogi ociekały wodą, zaś brzuch pokrywało świeże błoto. Oprócz starego kawaleryjskiego siodła, identycznego z piotrowym, łaciaty stwór dźwigał cztery wielkie torby - dwie z przodu, dwie z tyłu - oraz śpiwór. Mężczyzna, brudny i zarośnięty, miał na sobie kurtkę Cesarskich Służb Pocztowych, tak znoszoną i wyblakłą, że jej błękit zupełnie zszarzał. Jego strój uzupełniały fragmenty innych starych mundurów: czarna koszula, stare zielone spodnie, znoszone, lecz wyczyszczone i błyszczące oficerskie buty do konnej jazdy opinające krzywe nogi. Na głowę założył nieregulaminowy filcowy kapelusz, za którego wyblakły otok wetknął kilka suchych kwiatów. Nieznajomy, patrząc na Cordelię, oblizał swe pokryte czarnymi plamami wargi. Brakowało mu kilkunastu zębów, reszta była długa i żółtobrązowa. Wzrok starego powędrował w stronę Gregora, ściskającego rękę Cordelii. - A więc to on, tak? Hm. Niezbyt imponujący - w zamyśleniu splunął na chaszcze przy ścieżce. - Nie bój się, urośnie - zapewnił go Piotr. - Oczywiście, jeśli będzie miał dość czasu. - Zobaczę, co da się zrobić, generale. Piotr uśmiechnął się szeroko, jakby usłyszał znany tylko sobie dowcip. - Masz przy sobie jakieś zapasy? - Jasne. Stary mężczyzna prychnął pogardliwie, po czym odwrócił się i zaczął grzebać w jednej z toreb. Po chwili wydobył z niej paczkę rodzynek, kilka niewielkich grudek brązowych kryształków, owiniętych w liście i coś, co przypominało garść skórzanych pasków, w zniszczonym plastikowym woreczku. Cordelia dostrzegła na nim napis: “Uzupełnienie kodeksu pocztowego C6.77A, wchodzi w życie od 6/17. Natychmiast wprowadzić do archiwów”. Piotr uważnie obejrzał produkty. - Suszona koźlina? - zapytał, wskazując skórzaste mięso. - Przeważnie - odparł jego towarzysz. - Weźmiemy połowę. I rodzynki. Cukier klonowy zachowaj dla dzieci. - Jakby przecząc własnym słowom, wsunął do ust jedną ciemną grudkę. - Znajdę was może za trzy dni, może za tydzień. Pamiętasz nasze zwyczaje z wojny Yuriego? - O, tak - odparł przeciągle starzec. - Sierżancie - Piotr wezwał gestem Bothariego. - Pojedziecie z majorem. Zabierzcie ją i chłopca. Major wskaże wam kryjówkę. Zaczekajcie tam, póki się nie zjawię. - Tak jest, milordzie - odparł beznamiętnie Bothari. Jedynie błysk w oczach zdradzał targający nim niepokój. - Co my tu mamy, generale? - spytał starzec, mierząc sierżanta wzrokiem. - To nowy? - Chłopak z miasta - odparł Piotr. - Należy do mego syna. Niewiele gada, ale potrafi skręcać karki. Przyda się. - Ach tak? Dobrze. Piotr poruszał się z wyraźnym trudem. Pozwolił, by Esterhazy pomógł mu wskoczyć na konia. Z westchnieniem opadł na siodło, jego plecy zgarbiły się boleśnie. Zupełnie nie przypominał dawnego dumnego księcia. - Do diabła. Zaczynam być za stary na te zabawy. Mężczyzna, którego Piotr nazywał majorem, sięgnął z namysłem do kieszeni i wyciągnął z niej skórzaną sakiewkę. - Chce pan trochę żujliści, generale? To lepsze niż koźlina, choć efekty nie trwają tak długo. Piotr rozpromienił się. - Chętnie wezmę parę, ale nie cały zapas, mój stary. Sięgnął do pojemnika i wydobył szczodrą garść sprasowanych suszonych liści; wepchnął je do kieszeni na piersi. Kawałek wsunął do ust. Oddał swemu towarzyszowi sakiewkę, pozdrawiając go skinieniem głowy. Żujliść był łagodnym środkiem stymulującym; Cordelia nigdy nie widziała, by Piotr używał go w Vorbarr Sultanie. - Opiekuj się końmi milorda - zawołał do Bothariego Esterhazy. - Pamiętaj, to nie maszyny. Bothari odburknął coś w odpowiedzi i książę wraz ze swym gwardzistą skierowali się z powrotem na szlak. Po kilku chwilach zniknęli im z oczu. Zapadła głęboka cisza. Rozdział dwunasty Major posadził Gregora za sobą i opatulił go śpiworem. Cordelia znów musiała wspiąć się na narzędzie tortur dla koni i ludzi, zwane siodłem. Nigdy nie zdołałaby tego dokonać bez pomocy Bothariego. Tym razem to major ujął jej wodze, prowadząc klacz pewną, choć łagodną ręką. Bothari jechał z tyłu, obserwując ich czujnie. - A zatem - zagadnął starzec po jakimś czasie, zerkając na nią z ukosa - to pani jest nową lady Vorkosigan? Cordelia, wymięta i brudna, uśmiechnęła się ponuro. - Owszem. Książę Piotr nie wymienił pańskiego imienia, majorze...? - Nazywam się Amor Klyeuvi, milady. Ale tutejsi mówią na mnie Kly. - A... kim pan właściwie jest? Chyba że górskim koboldem, którego Piotr wyczarował z wnętrza ziemi. Jej towarzysz uśmiechnął się, co - zważywszy stan jego uzębienia - wyglądało niezbyt zachęcająco. - Cesarskim listonoszem, milady. Co dziesięć dni wyruszam na trasę z Posiadłości Vorkosiganów. Pracuję tak od osiemnastu lat. Na wzgórzach mieszkają dorośli, którzy w dzieciństwie znali mnie jako Klya listonosza. - Sądziłam, że poczta dociera tu drogą powietrzną. - Owszem, lecz lotniaki nie odwiedzają każdego domu. Dostarczają ładunek tylko do punktów zbiorczych. Nie to, co dawniej. - Splunął z niesmakiem kawałkami żujliścia. - Jeżeli jednak generał powstrzyma ich jeszcze przez dwa lata, zaliczę ostatnią dwudziestkę, trzecią, którą spędzę w służbie. Wyszedłem z wojska po czterdziestu latach. - Gdzie pan służył, majorze? - W cesarskich komandosach. - Z lekko kpiącą miną obserwował ją, oczekując reakcji. Cordelia z podziwem uniosła brwi. - Byłem podrzynaczem gardeł, nie technikiem, dlatego mogłem awansować najwyżej do stopnia majora. Zacząłem w wieku czternastu lat, właśnie w tych górach, krążąc wokół Cetagandan z generałem i Ezarem. Potem nigdy już nie wróciłem do szkoły, przeszedłem tylko różne kursy. Z czasem armia zrezygnowała z moich usług. - Wygląda na to, że nie do końca - zauważyła Cordelia, rozglądając się po otaczającej ich głuszy. - Istotnie... - Kly westchnął głęboko, oglądając się przez ramię na zasępionego Gregora. - Czy Piotr opowiedział ci, co się stało wczoraj po południu? - Owszem. Odjechałem znad jeziora przedwczoraj rano. Ominęła mnie cała zabawa. Spodziewam się, że do południa dotrą do nas najnowsze wieści. - Czy ktoś jeszcze może do nas dotrzeć? - Pożyjemy, zobaczymy. - Po chwili dodał z wahaniem. - Będzie pani musiała zmienić ubranie, milady. Nazwisko Vorkosigan wypisane wielkimi literami nad kieszenią kurtki, nie pomaga w zachowaniu anonimowości. Cordelia zerknęła z przygnębieniem na czarną kurtkę Arala. - Liberia księcia także przyciąga uwagę - dodał Kly, oglądając się na Bothariego. - Jednakże w odpowiednich ubraniach świetnie wtopicie się w tłum. Zobaczę, co da się znaleźć. Cordelia zwiesiła głowę, brzuch bolał ją coraz bardziej. Schronienie. Lecz jaką cenę zapłacą ci, którzy go jej użyczą? - Czy pomagając nam narażasz samego siebie? Siwe krzaczaste brwi uniosły się lekko. - Możebne. - Ton jego głosu nie zachęcał do dalszej dyskusji. W jakiś sposób musiała doprowadzić swój zmęczony umysł do stanu używalności, jeśli miała okazać się pomocą, a nie ciężarem dla swych towarzyszy. - Ten twój żujliść, czy działa mniej więcej jak kawa? - Och, lepiej niż kawa, milady. - Mogłabym spróbować? - nieśmiało zniżyła głos. Możliwe, że to zbyt osobista prośba. Policzki Klya wykrzywiły się w cierpkim uśmiechu. - Tylko wsiowi prostacy, tacy jak ja, żują liście, milady. Piękne damy ze stolicy za żadne skarby nie dałyby się przyłapać z czymś takim w swych perłowych ząbkach. - Nie jestem piękna, nie jestem damą i nie pochodzę ze stolicy. Poza tym, w tej chwili dałabym się zabić za filiżankę kawy. Spróbuję. Kly wypuścił wodze flegmatycznego wierzchowca, sięgnął do kieszeni szarobłękitnej kurtki i wydobył sakiewkę. Niezbyt czystymi palcami odłamał kawałek liścia i nachylił się ku Cordelii. Przez moment wpatrywała się z powątpiewaniem w ciemny okruch, leżący na dłoni. Nigdy nie wkładaj do ust nieznanych substancji organicznych, póki nie zostaną zbadane przez laboratorium. Zaczęła ssać kawałek liścia. Z początku był lepki od klonowego syropu, lecz kiedy jej ślina spłukała pierwszą zaskakującą słodycz, Cordelia poczuła przyjemny cierpki posmak. Liść zdawał się oczyszczać jej zęby z całonocnego nalotu. Wyprostowała się w siodle. Kly zmierzył ją rozbawionym wzrokiem. - Kim zatem jesteś, nie-damo z innej planety? - Kiedyś byłam astrokartografem, potem kapitanem statku zwiadowczego, następnie żołnierzem, jeńcem wojennym i uciekinierem. Wreszcie zostałam żoną i matką. Nie wiem, jaką rolę przyjdzie mi jeszcze zagrać - odpowiedziała szczerze, nie przerywając żucia. Oby nie wdowy. - Matką? Słyszałem, że była pani w ciąży, ale... czy nie straciła pani dziecka po ataku soltoksinowym? Ze zdumieniem spojrzał na jej wąską talię. - Jeszcze nie. Mały nadal ma szansę, choć nie będzie mu łatwo - sam przeciwko całemu Barrayarowi... - Przyszedł na świat przedwcześnie. Dzięki zabiegowi chirurgicznemu. - Zdecydowała, że nie będzie nawet próbować wyjaśniać, czym jest symulator maciczny. - W tej chwili przebywa w Cesarskim Szpitalu Wojskowym w Vorbarr Sultanie. Z tego, co wiem, szpital został już zapewne zajęty przez buntowników Vordariana... - Zadrżała. Eksperymenty Vaagena były ściśle utajnione, nie zwracały niczyjej uwagi. Milesowi z pewnością nic się nie stało, nic, zupełnie nic... Powtarzała to jak zaklęcie, najmniejsze pęknięcie cieniutkiej skorupki wiary wywołałoby atak histerii. Natomiast Aral - o, on potrafił zadbać o siebie. Dlaczego zatem dał się zaskoczyć? Bez wątpienia w szeregi CesBez wkradła się zdrada. Nie mogli ufać nikomu. Gdzie podziewał się Illyan? Został uwięziony w Vorbarr Sułtanie? A może był pionkiem Vordariana? Nie... zapewne ugrzązł w stolicy, podobnie jak Kareen. Oraz Padma i Alys Vorpatril. Nieustający wyścig ze śmiercią... - Nikt nie będzie zawracał sobie głowy szpitalem - stwierdził Kly, obserwując ją uważnie. - Ja... tak, na pewno. - Po co przybyłaś na Barrayar, kobieto z innej planety? - Chciałam mieć dzieci - z jej ust wydobył się pozbawiony wesołości śmiech. - Czy masz dzieci, Klyu-listonoszu? - Z tego co wiem, nie. - Mądra decyzja. - Och - jego oczy spojrzały w dal - sam nie wiem. Odkąd umarła moja stara, życie stało się bardzo spokojne. Niektórzy dawni towarzysze mieli mnóstwo kłopotów ze swoimi dziećmi. Ezar, Piotr... Nie mam pojęcia, kto podpali ofiarny stos na moim grobie. Może siostrzenica? Cordelia zerknęła na Gregora, który siedział na workach pocztowych, zasłuchany. To właśnie on podpalił wielki ofiarny stos pogrzebowy Ezara; jego dłonią kierował wówczas Aral. Wspinali się coraz wyżej. Cztery razy Kly skręcił w boczną dróżkę, podczas gdy Cordelia, Bothari i Gregor czekali ukryci w krzakach. Po trzeciej takiej wycieczce Kly powrócił wioząc ze sobą zawiniątko - starą spódnicę, parę znoszonych spodni i trochę ziarna dla zmęczonych wierzchowców. Cordelia, przemarznięta do kości, narzuciła spódnicę na zwiadowcze spodnie. Bothari wymienił rzucające się w oczy brązowe spodnie mundurowe ze srebrnymi lampasami na góralskie portki. Były nieco przykrótkie; sięgały zaledwie do kostek, nadając sierżantowi wygląd złowrogiego stracha na wróble. Mundur Bothariego i czarna kurtka Cordelii zniknęły w pustej torbie pocztowej. Kly bardzo prosto rozwiązał problem brakującego buta Gregora - po prostu zdjął mu drugi. Stanowczo zbyt eleganckie niebieskie ubranie chłopca ukrył pod obszerną koszulą z podwiniętymi rękawami. Mężczyzna, kobieta, dziecko - wyglądali jak biedna rodzina ze wzgórz. Wkrótce dotarli na szczyt przełęczy Amie i znów ruszyli w dół. Od czasu do czasu natykali się na czekające przy drodze grupki ludzi. Kly przekazywał ustne wiadomości, recytując je, jak podejrzewała Cordelia, słowo w słowo. Rozdawał listy, pisane na papierze i tanie dyski dźwiękowe, odgrywające cicho zakodowane na nich słowa. Dwukrotnie przystanął, aby odczytać listy miejscowemu analfabecie oraz ślepcowi, prowadzonemu przez małą dziewczynkę. Cordelia z każdym spotkaniem denerwowała się coraz bardziej. Czy ten mężczyzna nas zdradzi? Jak wyglądamy w oczach tej kobiety? Przynajmniej ślepiec nie zdoła nas opisać... Niedługo przed zmierzchem Kly, wróciwszy z jednej ze swych wycieczek, powiedział: - Trochę tu tłoczno. Fakt, że Cordelia zgodziła się w duchu z jego uwagą, najlepiej świadczył o tym, jak bardzo była spięta. Kly najpierw zmierzył wzrokiem milczący leśny szlak, a potem przyjrzał się zatroskanym wzrokiem Cordelii. - Wytrzyma pani jeszcze cztery godziny, milady? A jaki mam wybór? Siąść obok kałuży i płakać, póki nas nie dościgną? Z trudem dźwignęła się na nogi z kłody, na której czekała na powrót przewodnika. - To zależy, co mnie czeka pod koniec tych czterech godzin jazdy. - Mój dom. Zazwyczaj spędzam tę noc niedaleko stąd, u siostrzenicy. Kiedy dostarczam pocztę, kończę objazd jakieś dziesięć godzin dalej, jeśli jednak pojedziemy prosto, bez żadnych postojów, pokonamy tę trasę w cztery godziny. Jutro rano wrócę tu i jak zwykle ruszę dalej. Nikt nie zauważy niczego szczególnego. Co oznaczało “prosto”? Jednakże Kly bez wątpienia miał rację. Jak długo pozostawali anonimowi i niedostrzegalni, byli bezpieczni. Im prędzej znikną wszystkim z oczu, tym lepiej. - Niech pan prowadzi, majorze. Zajęło to sześć godzin. Tuż przed końcem podróży koń Bothariego okulał. Sierżant zeskoczył na ziemię i poprowadził go ostrożnie. Zwierzę kuśtykało za nim, rzucając głową. Cordelia także zsiadła z konia, aby rozruszać obolałe nogi, rozbudzić się i rozgrzać w chłodnym mroku nocy. Gregor zasnął i spadł z siodła, krzykiem wzywając matkę, po czym, kiedy Kly posadził go przed sobą, znów zapadł w niespokojną drzemkę. Ostatni odcinek wspinaczki okazał się niemal ponad siły Cordelii. Jej serce tłukło się w piersi, mimo że cały czas trzymała się strzemienia Rosę. Oba konie poruszały się niczym zreumatyzowane staruszki, stąpając na sztywnych nogach. Jedynie stadny instynkt sprawiał, że wciąż podążały śladem łaciatego wierzchowca Klya. Nagle, przekroczywszy szczyt wzgórza, droga zaczęła opadać w dół, zagłębiając się w rozległą dolinę. Drzewa rosły tu znacznie rzadziej, między nimi rozciągały się górskie łąki. Cordelia czuła przed sobą wielką otwartą przestrzeń. Wokół wznosiły się góry, pełne głębokich cienistych dolin i wielkich skalnych masywów, milczących i odwiecznych. Na twarz Cordelii opadły trzy płatki śniegu. Kiedy dotarli na krawędź rzadkiego zagajnika, Kly ściągnął wodze. - Koniec trasy. Cordelia zaniosła śpiącego Gregora do niewielkiej chaty, wymacała drogę do łóżka i złożyła na nim chłopca. Kiedy nakryła go kocami, młody cesarz jęknął przez sen. Przez chwilę kołysała się, otępiała. Wreszcie, w ostatnim przebłysku świadomości, zrzuciła kapcie i opadła na łóżko obok niego. Stopy chłopca były lodowato zimne; przypominały w dotyku trupa. Ogrzała je własnym ciałem i stopniowo dreszcze, wstrząsające ciałem Gregora, ustąpiły. Chłopiec pogrążył się w głębokim śnie. Jak przez mgłę dostrzegła, że Kly, a może Bothari - któryś z nich rozpalił ogień na kominku. Biedny Bothari, był na nogach dokładnie tak samo długo jak ona. W czysto wojskowym sensie mogła go nazwać swoim człowiekiem. Powinna dopilnować, żeby coś zjadł, opatrzył stopy, przespał się... powinna, powinna... powinna... *** Cordelia ocknęła się nagle, czując obok siebie jakiś ruch. Jednak był to tylko Gregor, który usiadł na łóżku i tarł dłońmi podkrążone oczy. Przez dwa brudne okna po obu stronach drewnianych drzwi wlewały się potoki światła. Szopa, czy raczej chata - dwie ściany zostały zbite z nieociosanych pni - składała się z jednego tylko pomieszczenia. Na szarym kamiennym kominku żarzyły się węgle. Na ruszcie ustawiono kociołek i garnek z pokrywką. Cordelia ponownie uświadomiła sobie, że tutaj drewno było oznaką biedy, a nie bogactwa. Wczoraj musieli minąć miliony drzew. Usiadła i zachłysnęła się z bólu; w jej mięśniach najwyraźniej nagromadziły się ogromne zapasy kwasu mlekowego. Powoli wyprostowała nogi. Łóżko zbudowane było z drewnianej ramy, na której rozpięto mocną siatkę i ułożono najpierw słomiany, a potem puchowy materac. Przynajmniej oboje z Gregorem rozgrzali się tej nocy. W pomieszczeniu unosił się zapach kurzu, zmieszany z przyjemną wonią dymu z płonącego drewna. Na werandzie na zewnątrz rozległy się ciężkie kroki i Cordelia, ogarnięta nagłą paniką, złapała rękę chłopca. Nie miała gdzie uciec, zaś czarny żelazny pogrzebacz niewiele by zdziałał przeciwko paralizatorowi bądź porażaczowi nerwowemu; po sekundzie odetchnęła jednak, bowiem w drzwiach stanął Bothari. Wsunął się do środka, przynosząc ze sobą powiew świeżego powietrza. Sądząc z rozmiaru okrywającej go prostej brązowej kurtki, musiał pożyczyć ją od Klya; z rozpiętych mankietów wystawały kościste nadgarstki. Sierżant z łatwością mógł uchodzić za mieszkańca wzgórz, póki się nie odezwał. Wtedy natychmiast zdradzał go miejski akcent. Pozdrowił ich skinieniem głowy. - Milady. Wasza wysokość. - Ukląkł przy kominku, zajrzał do garnka, sprawdził temperaturę kociołka przesuwając nad nim jedną z wielkich dłoni. - Jest tu kasza i syrop - stwierdził. - Gorąca woda, herbata ziołowa, suszone owoce. Niestety, nie mamy masła. - Co się dzieje? - Cordelia potrząsnęła głową, odganiając resztki snu. Spuściła nogi na ziemię, zamierzając zaatakować naczynie z herbatą. - Niewiele. Major przez jakiś czas pozwolił swemu koniowi odpoczywać, po czym odjechał przed świtem, aby nie wzbudzać podejrzeń. Od tego czasu panuje spokój. - Przespałeś się choć trochę? - Parę godzin. Herbata musiała zaczekać, póki Cordelia nie odeskortowała cesarza na zewnątrz do wygódki Klya. Gregor zmarszczył nos i zmierzył nerwowym wzrokiem dziurę w desce, przystosowaną do rozmiarów dorosłego mężczyzny. Po powrocie na werandę Cordelia pomogła mu umyć buzię i ręce w pogiętej metalowej miednicy. Kiedy wreszcie sama wytarła twarz, po raz pierwszy rozejrzała się dokładniej. Widok zapierał dech w piersiach. W dole rozciągała się połowa okręgu Vorkosiganów: brązowe wzgórza otoczone zielonożółtymi równinami. - Czy to nasze jezioro? - wskazała głową srebrzystą plamkę na horyzoncie. - Chyba tak - odparł Bothari mrużąc oczy. Tak daleko, kiedy szło się pieszo. Tak okropnie blisko lotniakiem... Cóż, przynajmniej nikt nie zdoła zbliżyć się tu niepostrzeżenie. Gorąca kaszka z syropem, podana na pękniętym białym talerzu, smakowała wspaniale. Cordelia łapczywie pochłaniała ziołową herbatę, uświadamiając sobie, że jej organizm odwodnił się niebezpiecznie. Próbowała zachęcić Gregora, aby wypił choć łyk, jednak chłopcu nie odpowiadał gorzkawy posmak napoju. Bothari wyglądał, jakby chciał zapaść się pod ziemię ze wstydu, że mimo wyraźnych próśb cesarza nie potrafi dostarczyć mu mleka. Wreszcie Cordelia rozwiązała dylemat, słodząc herbatę syropem. Kiedy skończyli śniadanie, umyli naczynia i wylali brudną wodę z miednicy, promienie porannego słońca dostatecznie rozgrzały werandę, by można było na niej siedzieć. - Proszę się położyć, sierżancie. Teraz ja obejmę wartę. Ach... Czy Kly wspomniał, co powinniśmy zrobić, jeśli przed jego powrotem pojawi się tu ktoś obcy? Wygląda na to, że nie ma już gdzie się ukryć. - Niezupełnie, milady. W lesie za nami znajduje się ciąg jaskiń. To stara kryjówka partyzantów. Kly zaprowadził mnie tam wczoraj i pokazał wejście. Cordelia westchnęła. - W porządku. Prześpij się, sierżancie. Z pewnością będziemy cię jeszcze potrzebować. Usiadła na jednym z drewnianych krzeseł rozkoszując się promieniami słońca. Choć jej ciało odpoczywało, umysł pracował ze zdwojoną szybkością. Wytężała uszy, nasłuchując odległego skowytu silników lotniaka bądź ciężkiego pojazdu transportowego. Obwiązała stopy Gregora szmatami, tworząc prowizoryczne buty, i chłopiec zaczął wędrować wokół, oglądając okolicę. Towarzyszyła mu w wycieczce do szopy, w której umieszczono konie. Wierzchowiec sierżanta nadal kulał, zaś Rose stała niemal nieruchomo, miały jednak dość paszy oraz wodę z niewielkiego strumyka, który zahaczał o róg wybiegu. Drugi koń Klya, zwinny i szczupły gniadosz, spokojnie przyjął najazd nieproszonych gości. Zbuntował się tylko raz, gdy Rose zbliżyła się zanadto do jego kopy siana. Cordelia i Gregor usiedli na stopniach werandy, wygrzewając się w południowym słońcu. Oprócz szumu gałęzi, jedynym dźwiękiem, jaki zakłócał panującą w dolinie ciszę, było chrapanie Bothariego, dobiegające ze środka chaty. Uznawszy, że chłopiec dostatecznie się uspokoił, Cordelia odważyła się wreszcie wypytać go o szczegóły przewrotu w stolicy - był w końcu świadkiem. Relacja Gregora nie na wiele jej się zdała. Pięcioletnie oczy dostrzegały co prawda każdy drobiazg, jednakże chłopiec zupełnie nie potrafił interpretować faktów. Cordelia przyznała w duchu, że sama także miewa podobne problemy z Barrayarem. - Zjawili się żołnierze. Pułkownik kazał mamie i mnie, żebyśmy poszli za nim. Wtedy wszedł jeden z naszych gwardzistów. Pułkownik strzelił do niego. - Z paralizatora, czy porażacza nerwowego? - Z porażacza. Niebieski płomień. Gwardzista upadł. Potem zabrali nas na Marmurowy Dziedziniec. Mieli wozy powietrzne. Wtedy przybiegł kapitan Negri ze swoimi ludźmi. Jakiś żołnierz złapał mnie, ale mama nie puściła i dlatego właśnie nie mam jednego buta. Został jej w ręku. Powinienem był... rano mocniej go zasznurować. Potem kapitan Negri strzelił do żołnierza, który mnie zabrał, a żołnierze postrzelili kapitana Negriego... - Z łuku plazmowego? Stąd wzięło się to okropne oparzenie? - spytała Cordelia pilnując, by jej głos nie zdradzał zdenerwowania. Gregor skinął głową. - Jacyś żołnierze zabrali mamę - ci inni, nie ludzie Negriego. Kapitan podniósł mnie i zaczął biec. Przekradliśmy się tunelami pod pałacem i wyszliśmy w garażu. Wsiedliśmy do lotniaka. Strzelali do nas. Kapitan Negri cały czas powtarzał, żebym siedział cicho i nie odzywał się ani słowem. Lecieliśmy tak i lecieliśmy, a on cały czas na mnie krzyczał, chociaż byłem cicho. A potem wylądowaliśmy koło jeziora. - Gregor znów zaczął się trząść. - Mmm. - Przed oczyma Cordelii pojawiła się przerażająco rzeczywista wizja Kareen, pięknej twarzy wykrzywionej grymasem zgrozy i wściekłości, gdy żołnierze wyrywali jej z ramion syna, zrodzonego w bolesny barrayarski sposób, pozostawiając jedynie but - tylko tyle po pięciu latach niebezpiecznego życia, pełnego lęków i złudzeń. A zatem żołnierze Vordariana schwytali Kareen. Była zakładnikiem? Ofiarą? Zabili ją, czy jeszcze żyła? - Myśli pani, że mamie nic się nie stało? - Jasne, że nie - Cordelia poruszyła się lekko. - Twoja mama to bardzo cenna pani. Nie zrobią jej krzywdy. Póki nie uznają tego za korzystne. - Płakała. - Tak. Nagle znów poczuła, jak ściska się jej żołądek. Do mózgu napłynęły obrazy, które odganiała przez cały wczorajszy dzień. Buty wyważające drzwi laboratorium. Rozwalające kopniakami stoły i półki. Ani jednej twarzy, wyłącznie buty. Kolby karabinów, zrzucające na ziemię delikatne szklane naczynia i monitory komputerów, pozostawiające za sobą jedynie kupę bezużytecznych śmieci. Otwarty przemocą symulator maciczny, jego sterylne pieczęcie przerwane, zawartość brutalnie wylana na kafle posadzki... Nie trzeba nawet tradycyjnego zamachu i roztrzaskania głowy dziecka o najbliższą betonową ścianę. Miles był tak mały, że buty mogły rozdeptać go na miazgę... Odetchnęła głęboko. Milesowi nic nie grozi. Tkwi w ukryciu, anonimowy, tak jak i my. Wszyscy jesteśmy bardzo mali, cisi i bezpieczni. Siedź cicho, mój synu. Zachowaj spokój. Mocno przytuliła Gregora. - Mój synek też został w stolicy, tak jak twoja mama, a ty jesteś ze mną. Zaopiekujemy się sobą nawzajem. *** Po kolacji, gdy Kly wciąż jeszcze się nie zjawił, Cordelia poleciła: - Pokaż mi te jaskinie, sierżancie. Kly trzymał na kominku pudełko zimnych świateł. Bothari przełamał jedno i poprowadził Cordelię oraz Gregora w głąb lasu wąską kamienistą ścieżką. W zielonym blasku światła, promieniującego spomiędzy palców, sierżant robił złowrogie, dziwnie nierzeczywiste wrażenie. Teren wokół wylotu jaskini został kiedyś starannie oczyszczony, choć rośliny zaczynały już z powrotem obejmować go we władanie. Samo wejście trudno było nazwać ukrytym - w skalnej ścianie ziała wielka czarna dziura, dwukrotnie wyższa niż Bothari i dostatecznie szeroka, by można wprowadzić przez nią lotniaka. Wewnątrz sklepienie wznosiło się gwałtownie, a ściany rozbiegały, tworząc mroczną pieczarę. Mogły tu obozować całe oddziały, zresztą sądząc po zgromadzonych wokół starych śmieciach, zapewne tak właśnie bywało. W skale wyrąbano prymitywne nisze, ściany pokrywały imiona, inicjały, daty i nieprzyzwoite komentarze. Nad wygasłym z dawna paleniskiem dostrzegła poczerniały wylot, którym niegdyś uchodził dym. Cordelia ujrzała oczami duszy widmowy tłum górali, partyzantów i żołnierzy, jedzących, żartujących, spluwających żujliściem, czyszczących broń i planujących następny wypad. Do kryjówki przybywali kolejni zwiadowcy, duchy pośród duchów, aby przedstawić młodemu generałowi zdobyte z narażeniem życia informacje, on zaś rozkładał swe mapy na płaskim kamieniu... Potrząsnęła głową i odebrawszy sierżantowi zimne światło zaczęła zwiedzać jaskinię. Z pieczary wychodziło co najmniej pięć korytarzy, trzy z nich zdradzały ślady częstego używania. - Czy Kly mówił, dokąd one prowadzą, sierżancie? - Niezupełnie, milady. Wspominał, że korytarze ciągną się na wiele kilometrów w głąb wzgórz. Spieszyło mu się, był już bardzo spóźniony. - Czy to system poziomy czy pionowy? - Słucham, milady? - Czy wszystkie jaskinie biegną na jednym poziomie, czy też opadają niespodziewanie? Jak wiele z nich kończy się ślepo? Którędy mielibyśmy pójść? Czy w podziemiach płyną jakieś strumienie? - Pewnie zakładał, że jeśli tam wejdziemy, on sam nas poprowadzi. Zaczął mi opisywać dalszą drogę, ale uznał, że to zbyt skomplikowane. Zmarszczyła brwi, rozważając rysujące się przed nią możliwości. Podczas treningu zwiadowczego liznęła nieco speleologii - wystarczająco, by dobrze zrozumieć, co oznacza zwrot liczyć się z ryzykiem. Szyby, studnie, szczeliny, labirynt korytarzy... a także niespodziewane przybieranie wody, niebezpieczeństwo nie istniejące na Kolonii Beta. Tej nocy padał obfity deszcz. Czujniki nie na wiele się przydają podczas poszukiwań zagubionych grotołazów. A poza tym czyje czujniki? Jeśli system jaskiń był tak rozległy, jak sugerował Kly, mógł pochłonąć setki poszukiwaczy... Jej usta wygięły się w powolnym uśmiechu. - Sierżancie, przenocujmy tu dzisiaj. *** Gregorowi spodobała się jaskinia, szczególnie kiedy Cordelia opisała mu jej historię. Chłopiec biegał wokoło, szepcząc do siebie wojskowe dialogi; strzelając z wyimaginowanej broni wdrapywał się do coraz to nowych nisz i próbował odczytać wyryte na ścianach słowa. Bothari rozpalił niewielki ogień w starym palenisku i rozłożył na ziemi śpiwór dla Gregora i Cordelii, sobie przeznaczając nocną wartę. Cordelia umieściła drugi śpiwór, owinięty wokół skromnych zapasów, żywności i najpotrzebniejszych przedmiotów, tuż obok wejścia, tak aby leżał pod ręką. Czarną kurtkę mundurową z napisem Vorkosigan ułożyła artystycznie w jednej z nisz, jakby ktoś wymościł nią zimny kamień i odchodząc zapomniał zabrać ze sobą. Wreszcie sierżant przyprowadził obolałe, bezużyteczne konie, osiodłał je ponownie i przywiązał tuż obok wejścia do jaskini. Po chwili Cordelia zagłębiła się z najszerszy korytarz. Dotarłszy na ćwierć kilometra w głąb skał, cisnęła niemal zużyte zimne światło na szczyt kamiennej półki, wznoszącej się dziesięć metrów nad poziomem podłogi. Można się było na nią wspiąć używając zwisającej tam starej liny. Roślinne włókna robiły wrażenie kruchych i bardzo wysłużonych. Wolała nie sprawdzać ich wytrzymałości. - Niezupełnie rozumiem, milady - stwierdził Bothari. - Jeśli ktoś zacznie nas tu szukać, natychmiast zauważy uwiązane na zewnątrz konie i będzie wiedział, gdzie jesteśmy. - Wcale nie - odparła Cordelia - ponieważ bez Klya nie ma mowy, żebym zabrała Gregora w głąb tego labiryntu. Jednakże najlepszą metodą na przekonanie ich, że tu byliśmy, jest spędzić w jaskini jakiś czas. W martwych oczach Bothariego zabłysła w końcu iskierka zrozumienia. Powoli powiódł wzrokiem po pięciu wylotach korytarzy. - Ach, tak! - Oznacza to również, że musimy znaleźć prawdziwą kryjówkę. Gdzieś w lesie, skąd będziemy mogli dotrzeć do szlaku, którym wczoraj przyprowadził nas tu Kly. Szkoda, że nie załatwiliśmy tego za dnia. - Wiem, o co pani chodzi, milady. Poszukam odpowiedniego miejsca. - Będę rada, sierżancie. Bothari zniknął wśród drzew, unosząc ze sobą zawiniątko z zapasami. Cordelia owinęła Gregora śpiworem, po czym objęła posterunek na zewnątrz, wśród głazów u wylotu jaskini. Widziała stąd szarą dolinę, rozciągającą się w dole za drzewami. Dostrzegła też dach chaty Klya. Z jej komina nie unosił się już dym. Żaden termoczujnik nie wykryje ich nowego paleniska za grubą warstwą skały, choć woń dymu wisiała w chłodnym powietrzu, wyczuwalna dla każdego, kto znalazłby się w pobliżu. Wpatrywała się w niebo w poszukiwaniu ruchomych świateł, póki gwiazdy nie zaczęły rozpływać się przed jej oczami. Po długim czasie Bothari wreszcie wrócił. - Znalazłem odpowiednie miejsce, milady. Czy przejdziemy tam od razu? - Jeszcze nie. Wciąż mam nadzieję, że pojawi się Kly. - Zatem pani kolej, żeby się przespać. - O tak. Wieczorny wysiłek tylko w części przegnał z jej mięśni złogi kwasu mlekowego. Pozostawiając Bothariego przycupniętego na kamiennym występie w blasku gwiazd, niczym przyjaznego gargulca, wsunęła się do śpiwora tuż obok chłopca. Po chwili zasnęła. *** Gdy się ocknęła, pierwszy szary brzask rozjaśniał już wylot jaskini niczym mglisty owal na czarnym skalistym tle. Bothari zaparzył herbatę. Podzielili się zimnymi kawałkami domowego chleba, pozostałymi z zeszłego wieczoru, i odrobiną suszonych owoców. - Jeszcze trochę popilnuję - zaproponował sierżant. - I tak nie mogę zasnąć bez moich lekarstw. - Lekarstw? - powtórzyła Cordelia. - Owszem, zostawiłem pigułki w Posiadłości Vorkosiganów. Czuję, jak ich działanie zaczyna ustępować. Wszystko wydaje się wyraźniejsze. Cordelia popiła łykiem gorącej herbaty kawałek chleba, który nagle urósł jej w gardle. Czy jednak psychotropy, które zażywał sierżant, naprawdę miały znaczenie terapeutyczne? A może ich efekt był czysto powierzchowny? - Daj mi znać, sierżancie, jeżeli poczujesz się gorzej - powiedziała ostrożnie. - Na razie nie. Tyle że trudno mi spać. Lekarstwa odpędzają sny. - Ująwszy w dłoń kubek z herbatą wrócił na swe stanowisko. Cordelia nie uczyniła nic, by usunąć ślady ich obozowiska. Zaprowadziła Gregora do najbliższego źródełka, gdzie oboje umyli twarze i ręce. Niewątpliwie zaczynali roztaczać wokół siebie autentyczną góralską woń. Potem wrócili do groty i Cordelia przysiadła na śpiworze. Wkrótce musi zluzować Bothariego. No dalej, Kly, gdzie jesteś... Nagle w jaskini rozległ się niski napięty głos sierżanta: - Milady, najjaśniejszy panie, już czas. - Kly? - Nie. Cordelia zerwała się na nogi. Lekkim kopnięciem zasypała piaskiem z wcześniej przygotowanej kupki ostatnie żarzące się węgle. Następnie chwyciła przerażonego Gregora i wypchnęła go z jaskini. Bothari ściągał uprząż z koni, ciskając ją na stos wraz z siodłami. Cordelia, podciągnąwszy się w górę, rzuciła ostatnie spojrzenie w głąb doliny. Przed chatą Klya wylądował lotniak. Dwóch żołnierzy w czarnych mundurach ostrożnie obchodziło niewielki domek, trzeci zniknął pod dachem werandy. Z dala dobiegł cichy łoskot wyważanych drzwi. W lotniaku przybyli tylko żołnierze. Nie towarzyszył im żaden miejscowy przewodnik ani więzień. Ani śladu Klya. Pobiegli w głąb lasu. Bothari dźwignął Gregora i posadził go sobie na plecach. Rosę chciała biec za nimi i Cordelia odwróciła się, gwałtownie machając rękami. - Nie! - szepnęła rozpaczliwie. - Idź sobie, głupi zwierzaku! Klacz zawahała się, po czym zawróciła w stronę okulałego towarzysza. Biegli naprzód, miarowym spokojnym krokiem. Bothari prowadził, wykorzystując każdą osłonę, czy były to drzewa, skały czy wyrzeźbione przez wodę stopnie. Ich szlak unosił się, opadał, i znowu wznosił w górę. Cordelia miała wrażenie, że zaraz pękną jej płuca, a prześladowcy dopadną ich lada chwila, nagle jednak sierżant zniknął, dotarłszy do stromego zbocza. - Tutaj, milady! Czekał na nią przy wąskiej poziomej szczelinie w skale, wysokiej na pół metra i głębokiej na trzy. Wsunęła się obok niego i ujrzała przed sobą zagłębienie, otoczone przez grube warstwy kamienia. Jego przód przesłaniał skalny nawis, w środku czekały śpiwór i zapasy. - Nic dziwnego - wydyszała Cordelia - że Cetagandanie mieli tu tyle kłopotów. - Aby ich wykryć, trzeba by wycelować termoczujnik prosto w dół z pojazdu, wiszącego dwadzieścia metrów nad jarem. A teren pełen był podobnych kryjówek. - Nawet lepiej - Bothari wyciągnął ze śpiwora starożytną lornetkę, którą zabrał z chaty Klya. - Możemy ich stąd widzieć. Lornetka okazała się jedynie dwoma krótkimi walcami, zaopatrzonymi w zwykłe szklane soczewki, całkowicie biernie zbierające światło. Musiała pochodzić jeszcze z czasów Izolacji. Wedle nowoczesnych standardów dawała kiepskie powiększenie, nie była zaopatrzona w czujniki nadfioletu i podczerwieni, ani licznik odległości... Jednak nie miała też baterii, którą dałoby się wykryć. Leżąc płasko na brzuchu, z podbródkiem wspartym na kamieniu, Cordelia widziała przed sobą odległy wylot jaskini na zboczu, wznoszącym się po drugiej stronie wąwozu nad ostrą skalną krawędzią. Kiedy rzekła: - Teraz musimy być bardzo cicho... Blady Gregor zamarł, skulony w kącie. Żołnierze w czarnych mundurach znaleźli wreszcie konie, choć wydawało się, że zabrało im to całą wieczność. Następnie natrafili na wylot jaskini. Maleńkie figurki zaczęły biegać wokół, gestykulując z podnieceniem. Po chwili, przy wtórze łamanych krzaków, wylądował obok nich lotniak. Czterech mężczyzn weszło do środka, po jakimś czasie jeden z nich wyszedł. Wkrótce pojawił się drugi lotniak, następnie ciężki pojazd transportowy, który wypluł z siebie cały patrol. Góra pochłonęła ich wszystkich. Niedługo potem przybył kolejny transportowiec. Wokół rozbłysły światła, żołnierze ustawili generator i komunikatory. Cordelia opatuliła Gregora śpiworem, od czasu do czasu podsuwając mu drobne kęsy prowiantu i butelkę z wodą. Bothari wyciągnął się w głębi szczeliny. Pod głowę podesłał sobie cienki koc, poza tym jednak zdawał się ignorować niewygody i chłód kamienia. Wkrótce zasnął, zaś Cordelia starannie liczyła coraz to nowych żołnierzy, defilujących jej przed oczami. Obliczyła, że do południa pod ziemią zniknęło niemal czterdziestu mężczyzn. Żaden z nich nie pojawił się na zewnątrz. Niedługo potem z jaskini wyniesiono dwóch ludzi, przypiętych do lotopalet. Obaj ranni zostali natychmiast ewakuowani. Kolejny lotniak obniżył się zbyt gwałtownie nad zatłoczoną polaną, wpadł w poślizg i z trzaskiem uderzył w drzewo. Żołnierze zajęli się wydobywaniem ofiar i naprawą pojazdu. Do zmierzchu ponad sześćdziesięciu ludzi zniknęło w otworze jaskini. Cała kompania, odwołana ze stolicy... Z pewnością nie czyniło to nieprzyjacielowi żadnej różnicy. To już jakiś początek. O zmierzchu Cordelia, Bothari i Gregor wyśliznęli się ze swej szczeliny i omijając wąwóz ruszyli przez las. Było już niemal ciemno, kiedy dotarli do szlaku, którym przyprowadził ich tu Kly. Gdy przekraczali grzbiet wzgórza Cordelia obejrzała się za siebie. W wylocie jaskini płonęły reflektory, ich promienie przecinały wieczorną mgłę. W powietrzu krążyły dziesiątki lotniaków. Cała trójka zaczęła powoli zsuwać się w dół tego samego zbocza, które z takim trudem pokonali dwa dni wcześniej. Cordelia dobrze pamiętała tę wspinaczkę. Omal nie umarła wówczas ze zmęczenia, trzymając się kurczowo strzemienia Rose. Pięć kilometrów niżej, wśród porośniętych krzakami skał, Bothari zatrzymał się nagle: - Milady, proszę posłuchać. Męskie głosy, niezbyt odległe, lecz dziwnie głuche i stłumione. Cordelia usiłowała przeniknąć wzrokiem ciemność, jednakże nigdzie nie widziała żadnych świateł. Nic się tam nie ruszało. Przycupnęli przy drodze, nasłuchując. Bothari odczołgał się na bok, przechylając głowę i podążając za swym słuchem. Po kilku chwilach Cordelia i Gregor ostrożnie ruszyli w jego ślady. Zastali sierżanta klęczącego obok niewielkiej prążkowanej skały. Gestem wezwał ją bliżej. - Tu jest szczelina - szepnął cicho. - Proszę posłuchać. Głosy rozbrzmiewały znacznie wyraźniej; ostre, gniewne słowa, często przetykane przekleństwami w dwóch czy trzech językach. - Do diabła, wiem, że przy trzecim zakręcie poszliśmy w lewo! - To nie był trzeci zakręt, tylko czwarty. - Z powrotem przekroczyliśmy strumień. - To nie ten sam cholerny strumień! Niech to szlag! - Merde. Perdu! - Poruczniku, jest pan idiotą! - Zapominacie się, kapralu! - To światło nie wytrzyma nawet godziny. Widzicie, już gaśnie. - Więc nie potrząsaj nim, kretynie. Im mocniej się świeci, na tym krócej starcza. - Oddaj mi to! Zęby Bothariego błysnęły w ciemności. Po raz pierwszy od miesięcy Cordelia dostrzegła uśmiech na jego twarzy. Zasalutował jej w milczeniu. Wycofali się bezszelestnie w chłodny dendarejski mrok. Kiedy wyszli z powrotem na szlak, Bothari westchnął głęboko. - Gdybym tylko miał przy sobie granat. Wystarczyłoby go spuścić w tę szczelinę i założę się, że ich patrole ostrzeliwałyby się przez najbliższy tydzień. Rozdział trzynasty Po czterech godzinach wędrówki dostrzegli w mroku charakterystycznego łaciatego konia. Mroczna postać Klya rozpływała się pośród cieni, jednakże natychmiast rozpoznali jego ostry profil i znoszony kapelusz. - Bothari! - westchnął z ulgą Kly na widok sierżanta. - Żyjemy. Dzięki Bogu. - Co się z panem działo, majorze? - spytał beznamiętnie sierżant - Niemal wpadłem na jeden z patroli Vordariana. Przeszukiwali chatę, do której dostarczałem pocztę. Przetrząsają całe wzgórza, dom po domu. Każdemu, kogo napotkają, aplikują serum. Muszą sprowadzać je całymi beczkami. - Oczekiwaliśmy pana wczoraj wieczorem - wtrąciła Cordelia pilnując, by w jej słowach nie zabrzmiała oskarżycielska nuta. Filcowy kapelusz podskoczył, gdy Kly ukłonił się jej ze znużeniem. - Zdążyłbym, gdyby nie przeklęty patrol Vordariana. Wolałem, aby mnie nie przesłuchali. Przez cały dzień i noc kluczyłem wokół nich. Wysłałem męża siostrzenicy, żeby was ostrzegł, ale kiedy dziś rano dotarł do chaty, zastał tam ludzi Vordariana. Myślałem już, że wszystko stracone. Kiedy jednak wieczorem nadal kręcili się wokół jaskini, nabrałem otuchy. Gdyby was schwytali, nie szukaliby przecież dalej. Uznałem, że lepiej ruszę tyłek i sam się rozejrzę. Okazało się, że słusznie nie traciłem nadziei. Kly zawrócił konia, zmierzając z powrotem w dół szlaku. - Sierżancie, posadźcie tu chłopca. - Mogę go ponieść. Lepiej będzie, jeśli podwiezie pan milady. Ledwie trzyma się na nogach. To prawda. Fakt, że z własnej woli podeszła do konia Klya, najlepiej dowodził, jak bardzo czuła się zmęczona. Listonosz i Bothari wspólnie unieśli ją w górę i posadzili na oklep na ciepłym łaciatym grzbiecie. Ruszyli; Cordelia z całych sił ściskała kurtkę starca. - Co się z wami działo? - spytał z kolei Kly. Pozwoliła, aby Bothari odpowiedział na jego pytanie. Sierżant, niosący Gregora na plecach, zrelacjonował krótko wydarzenia poprzedniego dnia. Kiedy wspomniał o głosach w głębi skalnej ściany, Kly zaśmiał się krótko, po czym przycisnął dłoń do ust. - Miną tygodnie, nim się stamtąd wydostaną. Dobra robota, sierżancie! - To był pomysł lady Vorkosigan. - Ach tak? Kly przekręcił się w siodle, aby spojrzeć na półprzytomną Cordelię. - Aral i Piotr uważali, że przysłuży nam się każda dywersja - wyjaśniła. - Vordarian z pewnością dysponuje ograniczoną liczbą ludzi. - Myśli pani jak żołnierz, milady - stwierdził z aprobatą starzec. Cordelia zmarszczyła czoło. Co za okropny komplement! Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, było przyjęcie żołnierskiego punktu widzenia, prowadzenie rozgrywki wedle ich zasad. Jednakże gdy człowiek już raz trafił między wojskowych, ich paranoiczna wizja świata okazywała się niebezpiecznie zaraźliwa. Jak długo mogę stąpać po linie nad przepaścią? Wędrowali jeszcze dwie godziny. Kly kluczył, raz po raz skręcając. W głębokiej ciemności przedświtu dotarli w końcu do szopy, czy raczej domu. Budową swą przypominał chatę Klya, był jednak znacznie większy, z kilkoma dobudowanymi pomieszczeniami. W oknie płonęło światełko - niewielki płomyk tłustej, zrobionej domowym sposobem świecy. Kiedy stanęli przy drzwiach, otworzyła im stara kobieta w nocnej koszuli i kurtce, z siwym warkoczem, zwisającym do połowy pleców. Gestem zaprosiła ich do środka. Jeszcze jeden starszy mężczyzna - choć młodszy od Klya - odprowadził konia do stajni. - Czy będziemy tu bezpieczni? - spytała półprzytomnie Cordelia. Gdzie właściwie jesteśmy? Major wzruszył ramionami. - Przedwczoraj przeszukali to miejsce, zanim jeszcze posłałem po męża siostrzenicy. Dokładnie wszystko sprawdzili. Stara kobieta prychnęła na to wspomnienie. - Zostało im jeszcze mnóstwo domów i jaskinie - dodał Kly - nie wspominając o jeziorze. Toteż trochę potrwa, zanim zaczną sprawdzać wszystko od nowa. Z tego, co słyszałem, nadal przeszukują dno jeziora. Sprowadzili całe mnóstwo sprzętu. Tu nic wam nie grozi. - Ruszył w ślad za swym koniem. A przynajmniej nie bardziej, niż gdzie indziej. Bothari zdążył już zdjąć buty. Jego stopy musiały być w kiepskim stanie. Jej własne wyglądały tragicznie, z kapci pozostały jedynie strzępy, zaś szmaciane obuwie Gregora rozpadło się całkowicie. Cordelia nigdy nie czuła się tak bliska kresu wytrzymałości - śmiertelnie znużona, niemal załamana, choć zdarzało się jej pokonywać pieszo dłuższe trasy. Zupełnie jakby brutalnie przerwana ciąża wysączyła z niej życie, przekazując wszystko dziecku. Pozwoliła, by gospodyni zaprowadziła ją do środka, nakarmiła chlebem i serem, napoiła mlekiem i położyła do łóżka w niewielkim bocznym pokoju. Obok, na wąskiej ławie, spoczął Gregor. Tej nocy postanowiła uwierzyć w bezpieczeństwo, tak jak barrayarskie dzieci wierzą w Dziadka Mroza, odwiedzającego je podczas Zimowego Święta - musiało istnieć, ponieważ rozpaczliwie go pragnęła. *** Następnego dnia z lasu wynurzył się obdarty, na oko dziesięcioletni chłopiec. Dosiadał na oklep gniadosza Klya, kierując nim za pomocą uzdy zrobionej z kawałka sznurka. Major kazał Cordelii, Gregorowi i Bothariemu ukryć się w domu, podczas gdy sam rzucił chłopcu parę monet, a Sonia, jego wiekowa siostrzenica, dodała do tego kilka słodkich ciasteczek, aby umilić mu drogę do domu. Gregor, wyglądający przez szparę w zasłonie, odprowadził chłopca wzrokiem pełnym żałości. - Nie śmiałem pójść sam - wyjaśnił Cordelii Kly. - Vordarian posłał tam trzy pełne plutony swoich ludzi. - Major zaniósł się złośliwym starczym chichotem. - Ale chłopiec wie jedynie, że stary listonosz zachorował i potrzebuje zapasowego wierzchowca. - Nie zaaplikowali chyba serum temu dziecku? - O, tak. - Ośmielili się? Pokryte czarnymi plamami wargi skrzywiły się współczująco, podzielając jej oburzenie. - Jeśli Vordarian nie zdoła odszukać Gregora, jego plany legną w gruzach. On sam wie o tym najlepiej. W tym momencie odważy się na wszystko - urwał na chwilę. - Pozostaje nam się cieszyć, że serum zastąpiło tortury. Mąż siostrzenicy Klya pomógł staremu osiodłać gniadosza i przytroczyć worki z pocztą. Listonosz poprawił kapelusz, po czym dosiadł konia. - Jeżeli nie będę trzymał się rozkładu, generał w żaden sposób nie zdoła się ze mną skontaktować - wyjaśnił. - Muszę jechać. I tak jestem już spóźniony. Niedługo wrócę. Najlepiej, gdybyście oboje z chłopcem przebywali jak najwięcej w domu, nie pokazując się ludziom. - Zawrócił wierzchowca w stronę pozbawionego liści lasu. Zwierzę wtopiło się szybko w rdzawobrązowy krajobraz. Cordelia chętnie posłuchała ostatniej rady Klya. Większą część następnych czterech dni spędziła w łóżku. Godziny mijały wolno, spowite w martwą mgłę milczenia, ona zaś doświadczała powrotu przerażającego znużenia, które po raz pierwszy ogarnęło ją po operacji przeniesienia łożyska i jej niemal śmiertelnych powikłaniach. Rozmowy nie dostarczały żadnej rozrywki. Ludzie ze wzgórz okazali się równie małomówni jak Bothari. Cordelia przypuszczała, że sprawiła to groźba przesłuchań pod wpływem serum - im mniej się wie, tym mniej można zdradzić. Stara kobieta, Sonia, często przyglądała jej się ciekawie, nigdy jednak nie zadawała żadnych pytań oprócz: Jest pani głodna? Cordelia nie znała nawet jej imienia. Kąpiel. Po pierwszej nie poprosiła o dalsze. Starzy ludzie musieli pracować całe popołudnie, aby znieść i zagrzać dostateczną ilość wody dla niej i Gregora. Ich proste posiłki także wymagały mnóstwa pracy. Tu, w górach, nie znano torebek z napisem “wyciągnąć zatyczkę aby podgrzać zawartość”. Technologia, najlepszy przyjaciel kobiety - chyba że pojawi się pod postacią porażacza nerwowego w dłoni bezlitosnego żołnierza, polującego na nią jak na zwierzę. Cordelia liczyła dni, które minęły od przewrotu, od momentu, kiedy rozpętało się piekło. Co działo się w szerokim świecie? Jak zareagowały siły kosmiczne, ambasady innych planet, podbity Komarr? Czy Komarr wykorzysta szansę, aby się zbuntować? A może Vordarian ich także zaskoczył? Aralu, co z tobą? Sonia, choć o nic nie pytała, od czasu do czasu przynosiła od przyjaciółek lokalne plotki. Wojska Vordariana, stacjonujące w domu Piotra, były bliskie zrezygnowania z dalszego badania dna jeziora. Ogłoszono blokadę Hassadaru, jednakże bez przerwy uciekali stamtąd nowi ludzie. W Posiadłości Vorkosiganów większość rodzin członków gwardii Piotra zdołała umknąć w bezpieczne schronienie, poza żoną i starą matką gwardzisty Vogtiego. Obie kobiety zostały wywiezione w nieznane. - A, tak, byłabym zapomniała - dodała. - Zabrali też Karle Hysopi. To przecież bez sensu. Jest tylko wdową po emerytowanym sierżancie wojsk liniowych. Po co im ona? Cordelia zamarła. - Czy zabrali też dziecko? - Dziecko? Donnia nic o tym nie wspominała. To wnuczek, tak? Bothari siedział przy oknie, ostrząc nóż na kuchennej osełce. Jego dłoń zastygła nagle. Uniósł wzrok, dostrzegając zaniepokojone spojrzenie Cordelii. Jego twarz nie zmieniła wyrazu, choć szczęki zacisnęły się lekko, jednakże niemal niedostrzegalne napięcie mięśni sierżanta sprawiło, że Cordelii gwałtownie ścisnął się żołądek. Bothari schylił głowę i podjął przerwane zajęcie, mocniej przyciskając ostrze, które zasyczało niczym woda na rozżarzonych węglach. - Może... kiedy Kly wróci, będzie wiedział coś więcej - wykrztusiła Cordelia. - Możebne - odparła z powątpiewaniem Sonia. *** Wreszcie, zgodnie z planem, wieczorem siódmego dnia przed domem pojawił się Kly na swym gniadoszu. W kilka minut później w ślad za nim przybył gwardzista Esterhazy. Miał na sobie miejscowe łachy i dosiadał drobnego chudego konia, o długich cienkich nogach, jakże różnego od wspaniałych wierzchowców Piotra. Obaj mężczyźni odprowadzili konie do stajni, a następnie zasiedli do kolacji, którą Sonia najwyraźniej przygotowywała specjalnie na powrót Klya tak jak czyniła od osiemnastu lat. Po posiłku przysunęli krzesła do kamiennego kominka, po czym zniżając głos zaczęli relacjonować najświeższe zdarzenia. Siedzący u stóp Cordelii Gregor uważnie przysłuchiwał się rozmowie. - Ponieważ Vordarian bardzo rozszerzył obszar poszukiwań - zaczął Esterhazy - książę i lord Vorkosigan uznali, iż góry nadal stanowią najlepsze schronienie dla Gregora. W miarę, jak poszukiwania obejmują coraz większy teren, siły wroga rozpraszają się coraz bardziej. - Tymczasem żołnierze wciąż jeszcze przetrząsają jaskinie - wtrącił Kly. - Nadal przebywa tam około dwustu ludzi, jednak spodziewam się, że gdy zdołają się odszukać, wycofają się stamtąd. Słyszałem, że porzucili nadzieję znalezienia was w głębi labiryntu. Jutro, wasza wysokość - Kly spuścił wzrok, zwracając się bezpośrednio do Gregora - gwardzista Esterhazy zabierze cię w nowe miejsce, bardzo podobne do tego. Przez jakiś czas będziesz udawał, że nazywasz się inaczej, zaś Esterhazy odegra rolę twojego taty. Myślisz, że potrafisz to zrobić? Dłoń chłopca zacisnęła się na spódnicy Cordelii. - Czy lady Vorkosigan będzie udawała moją mamę? - Nie. Lady Vorkosigan wróci do lorda Vorkosigana, do kosmoportu Tanery. - Widząc niepokój na twarzy Gregora, Kly dodał: - Tam, gdzie cię zawieziemy, będzie kucyk i kozy. Może gospodyni nauczy cię je doić? Gregor spojrzał na niego z powątpiewaniem, ale nie zadawał dalszych pytań, choć następnego ranka, gdy posadzono go za Esterhazym na grzbiecie zaniedbanego konia, wydawał się bliski łez. - Proszę się nim opiekować! - zawołała Cordelia. Esterhazy posłał jej przeciągłe spojrzenie. - To mój cesarz, milady. Przysięgałem mu wierność. - Ale także mały chłopiec, gwardzisto. Cesarz to... ułuda, która tkwi w waszych głowach. Owszem, zajmij się cesarzem dla Piotra, ale Gregorem zaopiekuj się dla mnie. Spojrzał jej prosto w oczy; jego głos złagodniał. - Mój synek niedługo skończy cztery latka, milady. A zatem rozumiał. Cordelia przełknęła ślinę, czując ulgę i żal. - Czy... miał pan jakieś wieści ze stolicy? Od swojej rodziny? - Jeszcze nie - odparł ponuro gwardzista. - Będę miała oczy szeroko otwarte. Spróbuję się czegoś dowiedzieć. - Dziękuję. Pożegnał ją lekkim ukłonem, nie jak sługa swą panią, lecz jak jeden rodzic drugiego. Nie potrzebowali więcej słów. Bothari znajdował się poza zasięgiem słuchu, w głębi domu, gdzie pakował mizerne resztki zapasów. Cordelia podeszła do Klya, który właśnie szykował się, aby wskoczyć na grzbiet swego wierzchowca i wskazać Esterhazy’emu oraz Gregorowi ich nowe schronienie. - Majorze, Sonia wspomniała, że wojska Vordariana zabrały panią Hysopi. Bothari wynajął ją, aby opiekowała się jego córeczką. Wie pan może, czy wzięli też małą Elenę? Kly zniżył głos. - Z tego, co słyszałem, było dokładnie odwrotnie. Przyszli po dziecko, Karla Hysopi zaczęła wrzeszczeć wniebogłosy, więc zabrali i ją, choć nie było jej na liście. - Wie pan może dokąd? Potrząsnął głową. - Gdzieś w Vorbarr Sultanie. Możliwe, że służby wywiadowcze pani męża do tej pory znają już dokładne miejsce. - Mówił pan o tym sierżantowi? - Jego brat gwardzista powiedział mu zeszłej nocy. - Ach tak. Kiedy odjeżdżali, Gregor obejrzał się na nią przez ramię i patrzył, póki nie zniknęli za zakrętem. *** Przez trzy dni mąż siostrzenicy Klya prowadził ich na przełaj przez góry. Bothari maszerował wytrwale, prowadząc za uzdę niosącego Cordelię niewielkiego kościstego konika z owczą skórą zarzuconą na grzbiet. Trzeciego popołudnia dotarli do ubogiej chaty. Tam napotkali chudego młodzieńca, który zaprowadził ich do szopy ukrywającej - o cudzie! - rozklekotanego lotniaka. Chłopak posadził Cordelię na tylnym siedzeniu w sąsiedztwie sześciu garnków syropu klonowego. Bothari w milczeniu uścisnął dłoń męża siostrzenicy Klya, który dosiadł niewielkiego konika i zniknął w głębi lasu. Pod czujnym okiem sierżanta chudy młodzian z trudem wzbił się pojazdem w powietrze. Muskając czubki drzew lecieli wzdłuż jarów i skalnych grani pokrytego śniegiem podnóża gór na drugą stronę, poza granicę okręgu Vorkosiganów. O zmierzchu dotarli do niewielkiego targowego miasta. Młodzian posadził swego lotniaka w bocznej uliczce. Cordelia i Bothari pomogli mu zanieść chlupoczący towar do niewielkiego sklepiku, w którym wymienił syrop na kawę, mąkę, mydło i baterie. Po powrocie do lotniaka zastali zaparkowaną obok niego wiekową ciężarówkę. Pilot pozdrowił kierowcę krótkim skinieniem głowy, ten odpowiedział tym samym, po czym wyskoczył z kabiny i rozsunął drzwi części bagażowej, zapraszając do środka Cordelię i Bothariego. Niewielką przestrzeń w jednej czwartej wypełniały jutowe worki z kapustą. Nie sprawdzały się zbyt dobrze w charakterze poduszek, choć Bothari dołożył wszelkich starań, aby usadowić ją jak najwygodniej wśród ładunku. Ciężarówka podskakiwała nieustannie na rozpaczliwie nierównych drogach. Sam sierżant usiadł, wsparty plecami o cienką ściankę pojazdu, całą uwagę skupiając na szlifowaniu ostrza swego noża na zaimprowizowanej ostrzałce - kawałku skórzanego paska, który wyprosił u Soni. Po czterech godzinach jazdy Cordelia była gotowa nawiązać rozmowę z główkami kapusty. Wreszcie ciężarówka zahamowała z jękiem. Drzwi odsunęły się gwałtownie i, najpierw sierżant, a potem Cordelia, wyskoczyli na zewnątrz, by odkryć, że znajdują się pośrodku zupełnie obcego pustkowia; żwirowa droga przebiegała ponad rowem odwadniającym i ginęła w mroku wśród pól nieznanego okręgu o niewiadomej lojalności. - Odbiorą was przy znaczniku dziewięćdziesiątego szóstego kilometra - oznajmił kierowca, wskazując białą plamę, kleks farby na przydrożnym kamieniu. - Kiedy? - spytała z desperacją Cordelia. A co ważniejsze, kto? - Nie wiem. Mężczyzna wrócił do swego wozu i odjechał pospiesznie, jakby ścigała go cała armia. Powietrze wydmuchnięte przez silnik obsypało ich deszczem żwiru. Cordelia przysiadła na głazie, zastanawiając się ponuro, która ze stron zjawi się tu pierwsza i jakim cudem zdołają poznać, czy mają do czynienia z przyjaciółmi, czy też z wrogiem. Czas mijał i stopniowo w jej umyśle górę brała jeszcze mniej przyjemna wizja - lęk, że w ogóle nikt po nich nie przybędzie. Wreszcie z nocnego nieba spłynął zaciemniony lotniak; jego wytłumione silniki pracowały prawie bezszelestnie. Płozy opadły na drogę, miażdżąc żwir. Bothari przyczaił się obok Cordelii, ściskając w dłoni bezużyteczny nóż. Jednakże mężczyzną, wychylającym się niezgrabnie z pasażerskiego fotela, okazał się porucznik Koudelka. - Milady? - zawołał niepewnie w stronę dwóch ludzkich straszydeł. - Sierżancie? Cordelia poczuła przejmującą radość, rozpoznawszy jasnowłosego pilota - Droushnakov. Mój dom to nie miejsce, ale ludzie. Bothari podprowadził ją do pojazdu. Widząc ponaglający gest Koudelki Cordelia z ulgą osunęła się na miękkie siedzenie. Droushnakov obejrzała się groźnie na Bothariego, zmarszczyła nos i spytała: - Wszystko w porządku, milady? - Lepiej, niż się spodziewałam. No już, lećmy. Osłona zaskoczyła i unieśli się w powietrze. Śmigła ruszyły z jękiem, międląc przefiltrowane powietrze. Kolorowe lampki tablicy kontrolnej oświetliły twarze Kou i Drou. Kokon współczesnej technologii. Cordelia zerknęła przez ramię Droushnakov, sprawdzając odczyty. Wyjrzała przez osłonę; otaczały ich ciemne kształty lotniaków wojskowych. Bothari także je dostrzegł, kiwnął głową z aprobatą. Z mięśni sierżanta ulotniła się odrobina napięcia. - Dobrze znów was widzieć... - drobne sygnały, niemal niedostrzegalne wskazówki i skrywana rezerwa obojga powstrzymały Cordelię od dodania “razem”. - Rozumiem, że wyjaśniliście oskarżenie o zniszczenie konsoli. - Gdy tylko mieliśmy okazję zatrzymać się i podać serum kapralowi - odparła Droushnakov. - Nie starczyło mu odwagi, by przed przesłuchaniem popełnić samobójstwo. - To on był sabotażystą? - Owszem - potwierdził Koudelka. - Zamierzał przyłączyć się do oddziałów Vordariana, kiedy te zjawiłyby się, aby nas schwytać. Najwyraźniej Vordarian przekupił go wiele miesięcy temu. - To wyjaśnia nasze problemy z bezpieczeństwem. A może nie? - Przekazał wcześniej swoim mocodawcom informacje o wybranej na tamten dzień trasie. Dzięki temu mogli wysłać zamachowca z granatem dźwiękowym. - Na to wspomnienie Koudelka odruchowo potarł czoło. - A więc za tym też stał Vordarian! - Owszem. Ta wiadomość została potwierdzona. Jednakże strażnik najwyraźniej nic nie wiedział o soltoksinie. Przenicowaliśmy go niemal na drugą stronę. Był po prostu zwykłym pionkiem. Paskudna myśl, ale musiała wypowiedzieć ją na głos... - Czy zgłosił się już Illyan? - Jeszcze nie. Admirał Vorkosigan ma nadzieję, że komandor ukrywa się w stolicy, jeśli nie zginął podczas pierwszych walk. - Hmm. Zapewne ucieszycie się słysząc, że Gregor jest zdrów i cały... Koudelka uniósł rękę, przerywając jej w pół słowa. - Przepraszam, milady. Rozkaz admirała. Wraz z sierżantem macie nie wspominać o Gregorze nikomu poza księciem Piotrem i nim samym. - Przeklęte serum prawdy. Co słychać u Arala? - Wszystko dobrze, milady. Polecił mi, abym podał pani najświeższe informacje na temat naszej sytuacji taktycznej... Niech diabli porwą sytuację taktyczną! Co z moim dzieckiem? Niestety, obie te sprawy wydawały się nierozłącznie związane. - ...i odpowiedział na wszystkie pytania. Doskonale. - Co z moim dzieckiem? Pi... Milesem? - Nie słyszeliśmy, milady, by stało się z nim coś złego. - To znaczy? - To znaczy, że w ogóle nic nie słyszeliśmy - uzupełniła ponuro Droushnakov. Koudelka zerknął na nią gniewnie, na co dziewczyna wzruszyła tylko ramionami. - Brak wiadomości też może być dobrą wiadomością - ciągnął dalej porucznik. - Co prawda, Vordarian zajął stolicę... - A więc i CSW - uzupełniła Cordelia. - Oraz ogłasza publicznie nazwiska zakładników, spokrewnionych z ludźmi z naszego dowództwa, lecz na listach nie pojawiła się żadna wzmianka o pani dziecku. Vordarian najprawdopodobniej nie zdaje sobie w ogóle sprawy, że zamknięty w symulatorze płód jest zdolny do życia. Sam nie wie, czym dysponuje. - Jak dotąd - wtrąciła Cordelia. - Jak dotąd - zgodził się niechętnie Koudelka. - W porządku. Mów dalej. - Ogólna sytuacja nie jest tak zła, jak się z początku obawialiśmy. Vordarian okupuje Vorbarr Sultanę, zajmuje też własny okrąg i tamtejsze bazy wojskowe, zaś jego żołnierze wkroczyli do okręgu Vorkosiganów. Jednakże popiera go tylko pięciu książąt krwi. Następnych trzydziestu wybuch buntu zastał w stolicy i póki Vordarian ma ich w ręku, nie potrafimy stwierdzić, komu dochowają wierności. Większość z pozostałych dwudziestu trzech książąt ponownie złożyła przysięgi na wierność lordowi regentowi, choć paru z nich usiłuje się wykręcać. To ci, których krewni zostali w stolicy. Albo którzy obawiają się, że na ich terenach rozegra się potencjalna bitwa. - A siły w kosmosie? - Właśnie do tego zmierzam, milady. Ponad połowa niezbędnych im środków pochodzi z portów położonych w okręgu Vordariana. Chwilowo wciąż jeszcze czekają w nadziei, że sytuacja sama się rozwiąże i nie wtrącają się do konfliktu. Jednakże ich dowódcy odmówili otwartego poparcia Vordarianowi. Powstał rodzaj równowagi - kto pierwszy zdoła przechylić szalę na swoją korzyść, zapoczątkuje prawdziwą lawinę. Admirał Vorkosigan wydaje się niezwykle pewny siebie. - Cordelia nie umiała stwierdzić z tonu porucznika, czy podziela on wiarę Arala w zwycięstwo. - Ale też nie wolno mu tracić ducha, to kwestia morale. Twierdzi, że Vordarian przegrał wojnę w chwili, gdy Negri zdołał uciec z Gregorem. Reszta to jedynie manewry, mające na celu ograniczenie strat. Jednakże Vordarian ma w swych rękach księżniczkę Kareen. - Niewątpliwie to jedna z tych strat, które Aral pragnąłby ograniczyć. Czy z nią wszystko w porządku? Bandyci Vordariana chyba jej nie napastowali? - Z tego, co wiemy, nie. Wygląda na to, że przebywa w areszcie domowym w pałacu. Zamknięto tam również kilkunastu najważniejszych zakładników. - Rozumiem. Zerknęła na Bothariego, którego twarz nie zmieniła wyrazu. Czekała, by zapytał o Elenę, ale sierżant milczał. Droushnakov na wspomnienie Kareen ponuro zapatrzyła się w ciemność. Czy Kou i Drou pogodzili się wreszcie? Traktowali się chłodno, uprzejmie, czysto po służbowemu. Jeśli nawet kurtuazyjnie przeprosili się, Cordelia wyczuła, że rany nie zagoiły się jeszcze. Skrywane uwielbienie i ufność zniknęły z błękitnych oczu, których spojrzenie od czasu do czasu odrywało się od tablic kontrolnych i muskało mężczyznę w fotelu pasażera. Teraz jednak wzrok Drou wyrażał jedynie czujność. Na ziemi przed nimi rozbłysły światła średniego miasta, a za nimi jaskrawe geometryczne kształty rozległego wojskowego kosmoportu. W miarę zbliżania się do celu Drou musiała kilkakrotnie podawać swój kod dostępu. Wreszcie opadli po stromej spirali w stronę oświetlonego dla nich lądowiska, otoczonego uzbrojoną strażą. Eskortujące ich lotniaki śmignęły dalej, kierując się ku własnym miejscom przeznaczenia. Gdy tylko cała czwórka wyszła z lotniaka, żołnierze otoczyli ich ścisłym kordonem i tak szybko, jak tylko pozwalały na to nogi Koudelki, odprowadzili do windy. Cordelia i jej towarzysze zjechali na dół i pokonawszy pancerne drzwi ponownie wsiedli do windy. Najwyraźniej baza Tanery została wyposażona w specjalnie chronione podziemne centrum dowodzenia. Witamy w bunkrze. A jednak przez chwilę Cordelia poczuła, jak nagły smutek ściska jej gardło. Wszystko to wyglądało dziwnie znajomo i przez chwilę miała wrażenie, że znalazła się na poziomie technicznym zapomnianego betańskiego miasta, cichym i bezpiecznym... Chcę do domu. Ujrzeli przed sobą trzech dyskutujących cicho oficerów w zielonych mundurach. Jednym z nich był Aral. Po sekundzie dostrzegł ją. - Dziękuję, panowie. Możecie odejść - powiedział, przerywając komuś w pół zdania, po czym dodał, nagle wracając do rzeczywistości: - Zajmiemy się tym później. - Jednak mężczyźni, niewątpliwie złaknieni sensacji, zostali na miejscu. Wyglądał zupełnie nieźle, był jedynie zmęczony. Serce Cordelii wyrywało się ku niemu, a jednak... Podążałam za tobą i trafiłam tutaj. Nie na Barrayar moich snów, lecz Barrayar moich lęków. Objął ją z bezdźwięcznym “Ha!” i przytulił mocno. Odpowiedziała tym samym. Jak dobrze. Idź sobie, Świecie. Lecz kiedy uniosła wzrok, świat nadal czekał w postaci siedmiu niecierpliwych widzów. Aral odsunął ją od siebie i zmierzył niespokojnym wzrokiem. - Wyglądasz okropnie, moja droga pani kapitan. Przynajmniej był na tyle uprzejmy, by nie oświadczyć: “strasznie cuchniesz”. - Nic, czemu nie zaradziłaby porządna kąpiel. - Nie to miałem na myśli. Natychmiast ruszaj do izby chorych. Odwrócił się i ujrzał stojącego na baczność sierżanta Bothariego. - Milordzie, muszę zameldować się księciu - oznajmił tamten. - W tej chwili ojca tu nie ma. Wyruszył z misją dyplomatyczną do jednego ze swych starych przyjaciół. Kou, zabierz Bothariego i przydziel mu kwaterę, kupony żywnościowe, przepustki i mundur. Gdy tylko zajmę się Cordelią, chcę usłyszeć szczegółowy raport, sierżancie. - Tak jest. - Koudelka odprowadził Bothariego. - Bothari był zdumiewający - wyznała Aralowi Cordelia. - Nie, to niesprawiedliwe. Był po prostu sobą, a ja nie powinnam się dziwić. Nie poradzilibyśmy sobie bez niego. Vorkosigan skinął głową, uśmiechając się lekko. - Podejrzewałem, że ci się przyda. Droushnakov, zajmując natychmiast swą dawną pozycję u boku Cordelii, z powątpiewaniem potrząsnęła głową i pomaszerowała w ślad za swą panią, wspartą na ramieniu męża. Reszta dreptała niepewnie za nimi. - Jakieś nowe wieści o Illyanie? - spytała Cordelia. - Jeszcze nie. Czy Kou opowiedział ci wszystko? - Pobieżnie. Ale na razie wystarczy. Nie przypuszczam też, żebyś coś słyszał o Padmie i Alys? Z żalem pokręcił głową. - Wiem tylko, że nie figurują na listach jeńców Vordariana. Przypuszczam, że ukrywają się gdzieś w mieście. Bez przerwy mamy przecieki z ich strony; usłyszelibyśmy, gdyby dokonano aresztowania tak ważnych osobistości. Zastanawiam się tylko, czy nam udaje się coś przed nimi ukrywać. Na tym właśnie polega problem z wojnami domowymi. Każdy ma jakiegoś brata... Nagle zabrzmiało przed nimi donośne: - Milordzie! Milordzie! Jedynie Cordelia dostrzegła, że Aral wzdrygnął się gwałtownie, jego ręka zadrżała. Członek Sztabu Generalnego prowadził w ich stronę mężczyznę w czarnym mundurze; na kołnierzu jaśniały naszywki pułkownika. - Wreszcie pana znalazłem, milordzie. To jest pułkownik Gerould z Marigradu. - Och, doskonale. Muszę niezwłocznie z nim pomówić. - Aral rozejrzał się pospiesznie, w końcu jego wzrok spoczął na Droushnakov. - Drou, proszę, odprowadź Cordelię do szpitala. Każ ją zbadać i dostarczyć wszystkiego, czego będzie chciała. Pułkownik zupełnie nie przypominał sztabowych biurokratów. Równie dobrze mógł tu trafić prosto z linii frontu - gdziekolwiek mieścił się ów front w wojnie, której stawką były ludzkie dusze. Jego wymięty, poplamiony mundur wyglądał, jakby mężczyzna przespał w nim kilka nocy. Przenikająca go ostra woń dymu zagłuszyła nawet smród, roztaczany przez Cordelię. Twarz pocięta była zmarszczkami znużenia. Mimo wszystko jednak nie wyglądał na pokonanego. - W tej chwili w Marigradzie toczą się walki o każdy dom, admirale - zameldował bez wstępów. Vorkosigan skrzywił się lekko. - Zatem muszę wkroczyć do akcji. Chodźmy do sali operacyjnej. Co ma pan na ramieniu, pułkowniku? Górną część rękawa oficera opasywała szeroka wstęga białego materiału, którą przecinał węższy brązowy pasek. - To rodzaj identyfikatora, admirale. Z bliska nie mogliśmy stwierdzić, do kogo strzelamy. Ludzie Vordariana noszą żółty i czerwony, przypuszczam, że to najbliższe rdzawego brązu i złota, co zdołali znaleźć. Nasza opaska symbolizuje rzecz jasna brąz i srebro Vorkosiganów. - Tego właśnie się bałem - Vorkosigan przybrał niezwykle surową minę. - Proszę to zdjąć. Spalić. I przekazać innym wiadomość. Macie już własne mundury, pułkowniku, wydane wam przez cesarza. To dla niego walczycie. Niech zdrajcy odmieniają swój strój. Pułkownik robił wrażenie wstrząśniętego gwałtowną reakcją Vorkosigana. Po sekundzie, gdy dotarło do niego znaczenie słów dowódcy, pospiesznie zerwał z ramienia przepaskę i wsunął ją do kieszeni. - Tak jest, admirale. Aral z niemal namacalną niechęcią wypuścił dłoń Cordelii. - Spotkamy się w naszej kwaterze, kochana. Później. Sądząc po tym, co się działo, “później” mogło równie dobrze oznaczać następny tydzień. Cordelia bezradnie potrząsnęła głową, po raz ostatni zmierzyła wzrokiem przysadzistą postać męża, jakby dzięki temu mogła zapisać ją w pamięci, i w ślad za Droushnakov zagłębiła się w plątaninę podziemnych korytarzy bazy Tanery. Przynajmniej dzięki Drou zdołała złamać polecenie Vorkosigana, upierając się najpierw przy kąpieli. Czysta i odświeżona, zajrzała do szafy w pokoju Arala i znalazła tam pół tuzina nowych ubrań w jej rozmiarze, zdradzających wykształcony w pałacu dobry gust Drou. *** Miejscowy doktor nie dysponował żadnymi danymi na jej temat - opis leczenia Cordelii pozostał, rzecz jasna, w Vorbarr Sultanie, w rękach wroga. Lekarz potrząsnął głową, wystukując nowy formularz. - Przykro mi, lady Vorkosigan, ale będziemy musieli zacząć od początku. Proszę okazać cierpliwość. Czy dobrze rozumiem, że miała pani jakieś kłopoty kobiece? Nie, większość moich kłopotów wiązała się z mężczyznami. Cordelia ugryzła się w język. - Jakieś trzy, zaraz... - musiała odliczyć na palcach - około pięciu tygodni temu przeszłam zabieg przeniesienia łożyska. - Przepraszam, czego? - Urodziłam dziecko z pomocą chirurga. Operacja niezbyt się udała. - Rozumiem. Pięć tygodni po porodzie. Na co się pani uskarża? Nie cierpię Barrayaru, chcę wracać domu, mój teść pragnie zabić moje dziecko, połowie moich przyjaciół grozi śmierć, nie mogę zostać choćby na dziesięć minut sam na sam z moim mężem, któremu cały wolny czas zajmują wasi ludzie, bolą mnie nogi, głowa, dusza... wszystko to było zbyt skomplikowane. Biedak pragnął czegoś, co mógłby zapisać w swojej ankiecie, nie całego wypracowania. - Zmęczenie - wykrztusiła w końcu. Jego twarz rozjaśniła się wyraźnie, gdy zanotował tę informację. - Zmęczenie poporodowe. To normalne. - Przyjrzał się jej uważnie. - Zalecałbym gimnastykę, lady Vorkosigan. Rozdział czternasty - Kim są ludzie Vordariana? - spytała Arala Cordelia; czuła, jak ogarniają frustracja. - Uciekam przed nimi od tygodni, nadal jednak odnoszę wrażenie, jakbym dojrzała ich tylko przez moment we wstecznym lusterku. A przecież należy znać swego wroga i tak dalej. Skąd bierze nieskończone zapasy oddanych żołnierzy? - Och, bynajmniej nie nieskończone. - Aral uśmiechnął się lekko i zaczerpnął kolejną łyżkę gulaszu. O cudzie, byli w końcu sami w jego podziemnej kwaterze. Ordynans przyniósł im tacę z kolacją i rozłożył naczynia na stole. Aral, ku ogromnej uldze Cordelii, odprawił wyczekującego mężczyznę prostym “Dziękuję, kapralu. To wszystko.” Teraz przełknął kawałek mięsa, po czym ciągnął dalej: - Kim oni są? W przeważającej części to zwykli żołnierze, których dowódcy począwszy od najniższego stopnia przeszli na stronę Vordariana, oni zaś nie mieli dość odwagi bądź rozsądku, by zaaresztować oficera albo zdezerterować i zameldować się w innym oddziale. Pamiętaj, że naszym ludziom od początku wpaja się konieczność posłuszeństwa i dyscypliny. Ich motto brzmi: “Kiedy sytuacja robi się gorąca, trzymaj się swego oficera”, toteż nieszczęsny traf, który zrządził, iż oficer prowadzi ich do zdrady sprawia, że jeszcze mocniej trzymają się swych towarzyszy. Poza tym - uśmiechnął się ponuro - przejście na stronę Vordariana będzie zdradą jedynie wtedy, jeśli ich wódz przegra. - A czy przegrywa? - Jak długo żyję i ochraniam Gregora, Vordarian nie może zwyciężyć - z przekonaniem skinął głową. - Tymczasem przypisuje mi coraz to nowe zbrodnie. Ledwie nadąża z ich wymyślaniem. Rozpuścił pogłoskę, że pozbyłem się Gregora i sam usiłuję przejąć władzę nad Imperium. Przypuszczam, że to podstęp mający nas zmusić do ujawnienia kryjówki chłopca. Vordarian wie, że Gregora tu nie ma. Gdyby było inaczej, chętnie potraktowałby nas bombą nuklearną. Wargi Cordelii wygięły się z odrazą. - Czy zatem chce schwytać Gregora, czy go zabić? - Zabić tylko wtedy, jeśli nie zdoła go pojmać. Kiedy nadejdzie właściwy czas, przedstawię chłopca światu. - Czemu nie teraz? Aral odetchnął ciężko i odsunął tacę, na której pozostał jeszcze kawałek chleba. - Ponieważ przedtem chcę sprawdzić, jak wiele oddziałów Vordariana zdołam przekonać, aby przyłączyły się do nas. Trudno to nazwać dezercją; przejście na naszą stronę brzmi stanowczo lepiej. Nie chciałbym rozpocząć drugiego roku urzędowania czterema tysiącami egzekucji. Wszyscy poniżej pewnego stopnia mogą zostać objęci amnestią. Na ich korzyść przemawia fakt, że złożyli przysięgę zobowiązującą ich do posłuszeństwa rozkazom dowódców. Chciałbym jednak ocalić jak najwięcej oficerów. Losy pięciu książąt i Vordariana są już przesądzone, nie ma dla nich żadnej nadziei. Niech go diabli! Po co w ogóle rozpoczynał tę walkę? - Co robią wojska buntowników? Czy to wojna pozycyjna? - Niezupełnie. Vordarian marnuje mnóstwo swojego i mojego czasu, usiłując zdobyć kolejne punkty oporu takie jak magazyny w Marigradzie. My posłusznie przyłączamy się do zabawy i odpieramy jego ataki. W ten sposób dowódcy Vordariana mają ciągle zajęcie, które pozwala im nie myśleć o naprawdę ważnych kwestiach, tak jak lojalność sił kosmicznych. Gdybyśmy tylko mieli Kanziana! - Czy twój wywiad zdołał go już zlokalizować? - Powszechnie podziwiany admirał Kanzian był jednym z dwóch ludzi w najwyższym barrayarskim dowództwie, których Vordarian uważał za lepszych od siebie strategów. Kanzian specjalizował się w złożonych operacjach kosmicznych. Siły kosmiczne traktowały go jak wyrocznię. Kou opisał go kiedyś jako człowieka “który nigdy nie musiał deptać w końskim łajnie”. Określenie to niezmiernie rozbawiło Cordelię. - Nie, ale Vordarian także go nie ma. Admirał zniknął. Miejmy tylko nadzieję, że nie został trafiony w bezsensownej ulicznej strzelaninie i nie leży gdzieś nie rozpoznany w kostnicy. Byłaby to ogromna strata. - Czy osobista wizyta pomogłaby przekonać siły kosmiczne? - A jak sądzisz, czemu zadałem sobie tyle trudu, by utrzymać bazę Tanery? Rozważałem plusy i minusy przeniesienia mojego sztabu na pokład statku. Uznałem, że jeszcze na to za wcześnie. Ludzie mogliby potraktować takie posunięcie jako przygotowania do ucieczki. Ucieczka? Co za kusząca myśl. Daleko, jak najdalej od tego szaleństwa. Uciekać póki wszystko to nie zostanie zredukowane do jednowymiarowego obrazka gdzieś pod koniec wiadomości z galaktyki. Ale... uciec od Arala? Spojrzała na męża, który siedział na miękkiej sofie, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w resztki kolacji. Znużony mężczyzna w średnim wieku, nie wyróżniający się specjalną urodą (może oprócz przenikliwych szarych oczu); wygłodniały intelekt pozostający w stałym wewnętrznym konflikcie z napędzaną lękiem agresją. Pamięć pełna dziwacznych barrayarskich wspomnień. Jeśli pragnęłaś szczęścia, trzeba było zakochać się w szczęśliwym człowieku, ale nie, ty musiałaś stracić głowę dla oślepiającego piękna bólu. I dwoje złączą się w jedno. Jakże dosłowne okazało się to staroświeckie porzekadło. Niewielka drobinka ciała, uwięziona w symulatorze macicznym na terytorium wroga, łączyła ich ze sobą niczym syjamskie bliźnięta. A jeśli mały Miles umrze? Czy więź zostanie przerwana...? - Co... co zamierzasz zrobić z zakładnikami Vordariana? Aral westchnął. - W gruncie rzeczy wszystko sprowadza się do tego. Nawet pozbawiony wszelkich zasobów - do czego przecież dążymy - Vordarian nadal będzie miał w swoich rękach ponad dwudziestu książąt oraz Kareen, a także kilkuset mniej ważnych zakładników. - Takich jak Elena? - Owszem. Oraz, oczywiście, miasto Vorbarr Sultana. W razie klęski mógłby zagrozić odpaleniem ładunków jądrowych, żądając prawa do swobodnego opuszczenia planety. Zastanawiałem się nawet, czy nie pójść na ustępstwa i nie zabić go później. Ale nie mogę puścić go wolno. Byłoby to niesprawiedliwe wobec wszystkich, którzy już polegli, lojalni naszej sprawie. Jaka ofiara mogłaby zaspokoić te stracone dusze? Toteż planujemy różne warianty misji ratunkowych, ale to musi jeszcze poczekać do chwili, gdy zmiany przekroczą punkt krytyczny i Vordarian wpadnie w panikę... Jednak w ostatecznym rozrachunku... poświęcę życie zakładników, byle nie pozwolić mu wygrać. - Jego oczy spoglądały posępnie w dal. - Nawet Kareen? Wszystkich zakładników? Nawet tych najmniejszych? - Nawet Kareen. Pochodzi z rodu Vorów. Zrozumie. - Najlepszy dowód, że ja sama nie jestem Vorem - stwierdziła Cordelia przygnębionym tonem. - Zupełnie nie pojmuję tego... usankcjonowanego szaleństwa. Uważam, że wszyscy, jak jeden mąż, powinniście trafić na leczenie. Aral uśmiechnął się lekko. - Sądzisz, że dałoby się przekonać Kolonię Beta, aby przysłała nam batalion psychiatrów w ramach pomocy humanitarnej? Doborowy oddział pod dowództwem pani doktor, z którą starłaś się osobiście jakiś czas temu? Cordelia prychnęła. Cóż, oglądana z daleka historia Barrayaru miała w sobie osobliwe dramatyczne piękno, rodzaj abstrakcyjnego uroku. Rozgrywka namiętności. Dopiero z bliska człowiek dostrzegał głupotę. Piękna mozaika rozpadała się na pojedyncze, bezsensowne elementy. Po chwili wahania spytała: - Będziemy pertraktować w sprawie zakładników? - Nie była pewna, czy chce usłyszeć odpowiedź. Vorkosigan potrząsnął głową. - Nie. Przez cały tydzień spoglądałem w oczy ludziom, którzy zostawili w stolicy żony i dzieci i mówiłem “nie”. - Ułożył starannie sztućce obok talerza, po czym dodał melancholijnym tonem: - Nikt nie dostrzega, o co naprawdę toczy się gra. Jak na razie nie mamy do czynienia z rewolucją, a jedynie z przewrotem pałacowym. Ogół ludności, poza nielicznymi informatorami, zachował neutralność, czy raczej postanowił wszystko przeczekać. Vordarian odwołuje się do konserwatywnej elity starych Vorów oraz wojska. Ten książę nie potrafi liczyć. Nowa technokultura i jej szkoły tworzą coraz liczniejszą warstwę plebejskich zwolenników postępu. To oni będą kreować naszą przyszłość. Chciałbym wskazać im drogę, jakiś sposób - poza kolorowymi opaskami na ramionach - pozwalający odróżnić dobro od zła. Moralność i perswazja bywa potężniejszą bronią, niż przypuszcza Vordarian. Który ziemski generał powiedział, że siła moralna jest trzykroć ważniejsza niż fizyczna? A tak, Napoleon. Szkoda, że nie posłuchał własnej rady. W dzisiejszej wojnie szacuję ten stosunek na pięć do jednego. - Ale czy wasze siły można porównać? Liczbę wojsk, uzbrojenie? Vorkosigan wzruszył ramionami. - Obaj dysponujemy dostateczną ilością broni, by zniszczyć cały Barrayar, ale potęga technologii to jeszcze nie wszystko. Póki do jej obsługi potrzebni są ludzie, mam ogromną przewagę, jaką daje mi legalność mego stanowiska. Stąd próby jej podważenia i oskarżenia o pozbycie się Gregora. Zamierzam publicznie przyłapać Vordariana na kłamstwie. Cordelia zadrżała. - Wiesz, chyba nie chciałabym stać po jego stronie. - Och, nadal jeszcze mógłby zwyciężyć, jednakże najpierw musiałby mnie zabić. Gdyby pozbył się mojej osoby, jedynego regenta mianowanego przez Ezara, jaki wybór pozostałby innym? Vordarian miałby takie samo prawo do objęcia mojego stanowiska, jak każdy członek Rady. Gdyby mnie zabił i zdołał schwytać Gregora, mógłby skonsolidować swe siły i przejąć władzę - aż do następnego przewrotu, serii zamachów, buntów i niepokojów... - Przez chwilę rozważał tę perspektywę. - Tego właśnie najbardziej się boję. Że wojna nie skończy się naszą przegraną, póki w końcu nie pojawi się nowy Dorca Vorbarra Sprawiedliwy i nie zakończy kolejnego Krwawego Wieku. Bóg jeden wie, kiedy mogłoby to nastąpić. Szczerze mówiąc, wśród przedstawicieli mojego pokolenia nie dostrzegam człowieka podobnego kalibru. Spójrz w lustro, pomyślała ponuro Cordelia. *** - A więc to dlatego chciałeś, żebym jak najszybciej zobaczyła się z doktorem? - zakpiła nieco później. Lekarz, kiedy Cordelia skorygowała już błędnie przyjęte przez niego założenie, zbadał ją bardzo dokładnie, zamiast gimnastyki zalecił wypoczynek i zezwolił na podjęcie stosunków małżeńskich przy zachowaniu niezbędnej ostrożności. Aral uśmiechnął się w odpowiedzi i zaczął się z nią kochać - delikatnie, jakby była zrobiona ze szkła. Po chwili uznała, że zupełnie przyszedł już do siebie po ataku soltoksinowym. Resztę nocy przespał jak kamień, póki o świcie nie obudziła ich konsola łączności. Najwyraźniej wśród personelu zawiązał się spisek, dzięki któremu mogli spać aż tak długo. Cordelia wyobraziła sobie jednego z młodszych oficerów, szepczącego do Kou: “Tak, niech stary przeleci parę razy żonę, może wtedy nieco złagodnieje...” Tym razem spowijająca umysł Cordelii bolesna mgła znużenia zniknęła wcześniej niż poprzednio. Zaledwie po upływie dnia, w towarzystwie nieodłącznej Droushnakov, wybrała się na zwiedzanie bazy. W sali gimnastycznej bazy natknęła się na Bothariego. Książę Piotr wciąż jeszcze nie wrócił, toteż po złożeniu raportu Aralowi, sierżant nie miał żadnych obowiązków. - Muszę zachować formę - wyjaśnił krótko. - Spałeś? - Niewiele - odparł i znów zaczął biec. Jakby coś zmuszało go do tego, by pędził przed siebie przekraczając normę wyznaczoną do optymalnych ćwiczeń. Pocił się, by zabić czas i odpędzić niepokojące myśli. Cordelia w duchu życzyła mu powodzenia. Dzięki rozmowom z Aralem i Koudelką oraz starannie cenzurowanym wiadomościom telewizyjnym, poznała wkrótce szczegóły obecnej sytuacji - którzy książęta sprzymierzyli się ze sobą, kto znalazł się wśród zakładników, gdzie go uwięziono, jakimi siłami dysponowały obie strony, które oddziały podzieliły się, jakie poniesiono straty, którzy dowódcy odnowili przysięgi... wiedza pozbawiona praktycznego znaczenia. W istocie wszystko to stanowiło bardziej wyrafinowaną wersję nie kończących się biegów Bothariego; jednak trudno było jej przestać rozważać możliwe zagrożenia, realne i wymyślone. I tak nie mogła nic na nie poradzić. Wkrótce odkryła, że od bieżących wiadomości politycznych woli historię dawnych wojen, odległych o parę stuleci. Wyobrażała sobie chłodnego obserwatora z przyszłości, śledzącego ją przez czasowy teleskop, i w myślach pozdrowiła go nieprzyzwoitym gestem. Szybko jednak dostrzegła, że wszystkie dzieła z zakresu historii wojskowości opuszczają najważniejsze informacje - nigdy nie wspominały, co się działo z dziećmi. Chociaż nie - tam wszyscy byli dziećmi. Tysiące czyichś synów w czarnych mundurach. Nagle przypomniała sobie coś, co kiedyś powiedział jej Aral; znów usłyszała aksamitny głos męża: “Właśnie wtedy w moich oczach żołnierze zaczęli wyglądać jak dzieci...” Odsunęła się od widkonsoli i zaczęła przetrząsać łazienkę w poszukiwaniu środków przeciwbólowych. *** Trzeciego dnia idąc korytarzem prawie wpadła na porucznika Koudelkę, który niemal biegł, zarumieniony i podniecony. - Co się dzieje, Kou? - Wrócił Illyan i przyprowadził ze sobą Kanziana! Cordelia ruszyła za nim do sali odpraw. Droushnakov musiała wydłużyć krok, aby za nią nadążyć. Aral, mający po bokach dwóch oficerów sztabowych, siedział z rękami splecionymi na stole i słuchał z najwyższą uwagą. Komandor Illyan przysiadł na skraju blatu, wymachując rytmicznie nogą. Jego lewe ramię okrywał bandaż, przesiąknięty żółtą ropą. Illyan był blady i brudny, lecz jego rozgorączkowane oczy lśniły triumfalnie. Miał na sobie cywilne ubranie, które wyglądało, jakby ukradł je z kosza z brudną bielizną, a następnie wytarzał się w błocie. Obok niego siedział starszy mężczyzna - jeden z oficerów podał mu szklankę napoju, w którym Cordelia rozpoznała wzbogaconą solami potasu odżywkę metaboliczną o delikatnym smaku owocowym. Mężczyzna posłusznie pociągnął łyk i skrzywił się nieznacznie, jakby wolał bardziej staroświecki środek pobudzający, na przykład brandy. Niski, dotknięty wyraźną nadwagą, z nagą czaszką otoczoną wianuszkiem siwiejących włosów, admirał Kanzian zupełnie nie przypominał żołnierza. Kojarzył się z poczciwym dziadkiem - choć jedynie wówczas, gdyby ów dziadek był przypadkiem profesorem na uniwersytecie. Jego twarz wyrażała głęboki intelekt, który zdawał się nadawać nowy sens pojęciu “nauki wojskowe”. Cordelia wcześniej zawsze widywała go wyłącznie w mundurze, jednakże jego autorytet nie ucierpiał, mimo iż w tej chwili Kanzian miał na sobie cywilną koszulę i spodnie, pochodzące zapewne z tego samego kosza z brudami, co strój Illyana. Illyan mówił właśnie: - ...następną noc spędziliśmy w piwnicy. Rankiem zjawił się oddział ludzi Vordariana, ale... Milady! Jego powitalny uśmiech nie do końca zdołał ukryć poczucie winy, z jakim Illyan zerknął na jej brzuch. Cordelia wolała, by dalej plótł niestworzone historie na temat swych przygód, jednakże jej przybycie najwyraźniej odebrało mu cały zapał. Poczuła się jak zjawa, która zakłóca zwycięską ucztę, przypominając dawne klęski. - Cudownie jest znów was widzieć, Simonie, admirale. Wymienili pozdrowienia; Kanzian usiłował wstać, jednakże wszyscy jednogłośnie go powstrzymali. Admirał uśmiechnął się, rozbawiony. Aral gestem wskazał Cordelii fotel obok siebie. Illyan ciągnął dalej swoją opowieść, tym razem jednak ściślej trzymał się faktów. Relacja z dwóch tygodni zabawy w chowanego z ludźmi Vordariana przypomniała Cordelii jej własne przeżycia, choć przygody komandora rozgrywały się na znacznie bardziej złożonym tle okupowanej stolicy. Niemniej Cordelia rozpoznała skryte pod prostymi słowami znajome lęki. Simon w kilku zdaniach doprowadził swą historię do chwili obecnej. Od czasu do czasu Kanzian wtrącał się do opowieści, potwierdzając prawdziwość relacji. - Świetna robota, Simonie - rzekł Vorkosigan, gdy Illyan zamilkł w końcu. Skinął głową w stronę Kanziana. - Naprawdę znakomita. Illyan uśmiechnął się. - Przypuszczałem, że się panu spodoba. Vorkosigan odwrócił się do admirała. - Gdy tylko poczujesz się lepiej, chciałbym zapoznać cię z naszą sytuacją. - Dziękuję, milordzie. Od czasu ucieczki ze sztabu nie miałem żadnych wieści ze świata poza dziennikami Vordariana. Choć z tego, czego byliśmy świadkami, da się całkiem sporo wydedukować. Tak przy okazji, pochwalam pańską taktykę małych kroków. Jak na razie świetnie się sprawdziła, ale wszystko ma swoje granice. - Sam również odnoszę takie wrażenie. - Co porabia Jolly Nolly w Stacji Numer Jeden? - Nie odpowiada na wezwania. W zeszłym tygodniu jego podwładni usprawiedliwiali się, podając najróżniejsze wymówki, jednakże w końcu zabrakło im pomysłów. - Ha. Wyobrażam sobie. Jego jelita muszą pracować pełną parą. Założę się, że nie wszystkie z owych “niedyspozycji” były udawane. Chyba powinienem zacząć od prywatnej pogawędki z admirałem Knollysem - w cztery oczy. - Byłbym zobowiązany. - Pomówimy o nieuniknionym upływie czasu. Oraz krótkowzroczności potencjalnego dowódcy, który opiera całą strategię na zamachu i nawet tego nie potrafi doprowadzić do końca. - Kanzian z namysłem zmarszczył czoło. - Niemądrze jest planować wojnę opierając się na jednym zdarzeniu. Vordarian zawsze przejawiał tendencję do dramatycznych wystąpień. Cordelia zdołała w końcu zwrócić na siebie uwagę Illyana. - Simonie, czy kiedy tkwiłeś w Vorbarr Sułtanie, natrafiłeś na jakiekolwiek informacje dotyczące Centralnego Szpitala Wojskowego? Laboratorium Vaagena i Henriego? Mojego dziecka? Z żalem potrząsnął głową. - Nie, milady. - Zerkając na Vorkosigana, dodał: - Milordzie, czy to prawda, że kapitan Negri nie żyje? Słyszeliśmy jedynie pogłoski i propagandowe biuletyny Vordariana. Mieliśmy nadzieję, że to kłamstwo. - Niestety, Negri rzeczywiście zginął. - Vorkosigan skrzywił się lekko. Illyan gwałtownie uniósł głowę. - A cesarz? - Gregor jest zdrów i cały. Komandor ponownie opadł na miejsce. - Gdzie? - W bezpiecznym miejscu - odparł sucho Vorkosigan. - Ach tak, rozumiem. I przepraszam. - Gdy tylko się wykąpiesz i odwiedzisz lekarza, Simonie, czeka cię sporo pracy - ciągnął dalej Vorkosigan. - Chcę wiedzieć, dlaczego CesBez nie zorientowała się w porę w zamiarach Vordariana. Wolałbym nie oczerniać umarłych - Bóg jeden wie, że kapitan zapłacił za własne błędy najwyższą cenę - jednakże nadszedł czas, by całkowicie przebudować starą strukturę służby z jej tajnymi komórkami, znanymi jedynie Negriemu i Ezarowi. Trzeba starannie zbadać każdy element, każdego człowieka, a potem złożyć wszystko na nowo. To będzie twoje pierwsze zadanie jako nowego szefa Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa, kapitanie Illyanie. Blada twarz Illyana zzieleniała. - Milordzie, chce pan, abym wskoczył w buty Negriego? - Najpierw porządnie wytrząśnij z nich śmieci - poradził sucho Vorkosigan. - I proszę, uwiń się z tym szybko. Nie mogę wydobyć cesarza z ukrycia, dopóki CesBez nie jest w stanie go ochronić. - Tak jest. - Głos Illyana załamywał się lekko. Kanzian dźwignął się z fotela, odrzucając pomoc gorliwego oficera. Aral ścisnął pod stołem dłoń Cordelii i wstał, aby towarzyszyć zarodkowi swego nowego Sztabu Generalnego. Gdy opuszczali salę, Kou posłał Cordelii przez ramię szeroki uśmiech i szepnął: - Sytuacja wygląda coraz lepiej, prawda? Odpowiedziała słabym uśmiechem. W jej głowie ponownie zadźwięczały słowa Vorkosigana. Kiedy zmiany osiągną punkt krytyczny i Vordarian zacznie wpadać w panikę... *** Pod koniec tygodnia wąska strużka uchodźców przybywających do bazy Tanery przerodziła się w szeroki strumień. Po ucieczce Kanziana najbardziej spektakularne okazało się przybycie premiera Vortali, który wymknął się z aresztu domowego. Zjawił się w bazie w otoczeniu kilkunastu rannych gwardzistów, przynosząc mrożącą krew w żyłach opowieść o przekupstwie, podstępach, pościgu i wymianie strzałów. Wkrótce dołączyło do niego dwóch mniej ważnych ministrów; jeden z nich przyszedł pieszo. Z każdym nowym przybyszem wzrastało morale żołnierzy. Atmosfera panująca w bazie stawała się coraz gorętsza. Wszyscy czekali na podjęcie działań. Oficerowie, mijający się w korytarzach, nie pytali już: “kto się zjawił?” ale “kto zjawił się dziś rano?” Cordelia usiłowała robić dobrą minę do złej gry, starannie skrywając targający nią lęk. Vorkosigan, pozornie pogodny i pełen optymizmu, z każdą chwilą stawał się coraz bardziej spięty. Posłuszna zaleceniom lekarza, Cordelia sporo odpoczywała w swojej kwaterze. Wkrótce zaczęła rozpierać ją energia. Spróbowała urozmaicić codzienną rutynę kilkunastoma eksperymentalnymi pompkami i skłonami (choć jeszcze nie przysiadami). Właśnie zastanawiała się nad tym, czy nie warto by dołączyć do Bothariego w sali gimnastycznej, kiedy zadźwięczał dzwonek konsoli. Na ekranie pojawiła się zalękniona twarz Koudelki. - Milord prosi, aby dołączyła pani do niego w sali odpraw numer siedem. Chciałby coś pani pokazać. Jej żołądek ścisnął się nagle. - W porządku. Już idę. Grupka mężczyzn, czekających w sali odpraw, tłoczyła się wokół widkonsoli, dyskutując cicho. Oficerowie sztabowi, Kanzian, nawet premier Vortala. Vorkosigan uniósł wzrok i pozdrowił ją krótkim sztucznym uśmiechem. - Cordelio, chciałbym poznać twoją opinię na pewien temat. Jego słowa mile połechtały jej próżność, ale... - Jaki? - W najświeższym wydaniu wiadomości specjalnych Vordariana pojawił się nowy element. Kou, odtwórz proszę nagranie. Zazwyczaj propagandowe materiały, nadawane ze stolicy, stanowiły obiekt kpin wśród ludzi Vorkosigana, tym razem jednak twarze zebranych miały bardzo poważny wyraz. Vordarian znajdował się w miejscu, które na pierwszy rzut oka dawało się rozpoznać jako jedno z oficjalnych pomieszczeń Pałacu Cesarskiego - elegancka i skromna Błękitna Komnata. Właśnie ten pokój stanowił tło wszystkich publicznych wystąpień Ezara Vorbarry. Vorkosigan zmarszczył brwi. Vordarian siedział w paradnym zielonym mundurze na kanapie, obitej jedwabiem w kolorze kości słoniowej. U boku miał księżniczkę Kareen. Ciemne włosy, mocno ściągnięte do tyłu i spięte kosztownymi grzebieniami, otaczały owalną twarz; księżniczka założyła na tę okazję wspaniałą czarną suknię, poważną i uroczystą. Vordarian przemówił krótko, przywołując uwagę widzów, po czym na ekranie pojawiła się wielka sala Rady Książąt w zamku Vorhartung. Holowid zrobił najazd na Lorda Strażnika, przystrojonego w oficjalne oznaki swego urzędu. Kamera nie pokazywała wprawdzie, co jeszcze poza jej obiektywem celowało w głowę starca, jednakże dyskretne spojrzenia, jakie rzucał na bok sugerowały, że znajdował się tam co najmniej jeden uzbrojony mężczyzna, a może nawet cały oddział. Lord Strażnik uniósł w górę cienki arkusz plastiku. - Cytuję zatem - rzekł. - Wobec... - Sprytne! - mruknął Vortala i Koudelka zatrzymał obraz. - Słucham, panie premierze? - To “cytuję”. Dzięki niemu w sensie prawnym zdystansował się od słów, które zaraz padną z jego ust. Przedtem tego nie dostrzegłem. Świetnie, Georgosie, świetnie - dodał Vortala pod adresem postaci na ekranie. - Dalej, poruczniku, nie chciałem przerywać. Obraz znów przemówił: - ...podstępnego zamordowania cesarza Gregora Vorbarry i złamania uświęconej przysięgi przez niedoszłego uzurpatora Vorkosigana, Rada Książąt uznaje fałszywego regenta niegodnym tego miana, odbiera mu wszelką władzę i ogłasza wyjętym spod prawa. Niniejszym Rada Książąt zatwierdza komodora księcia Vidala Vordariana na stanowisku premiera i pełniącego obowiązki regenta w imieniu księżniczki wdowy Kareen Vorbarry, a także powierza mu zadanie utworzenia tymczasowego rządu do czasu odnalezienia nowego następcy tronu, który zostanie uznany przez pełny skład Rady Książąt i Ministrów. Nastąpiły dalsze formułki prawne; holowid omiótł całą salę. - Koudelko, zatrzymaj! - polecił Vortala i zaczął liczyć półgłosem. - Ha! Brak ponad dwóch trzecich członków. Nie mają quorum. Kogo chcą oszukać? - Zdesperowani ludzie uciekają się do desperackich środków - mruknął Kanzian, gdy obraz ponownie wystartował. - Patrz na Kareen - polecił Cordelii Vorkosigan. Na ekranie znów pojawili się Vordarian i księżniczka. Mężczyzna zaczął coś mówić, jednak wyrażał się tak niejasno i oględnie, że Cordelia dopiero po chwili pojęła, iż określając się mianem “osobistego obrońcy” księżniczki wdowy Vordarian oficjalnie ogłasza ich zaręczyny. Jego dłoń uścisnęła rękę Kareen, choć ani na moment nie oderwał oczu od holowidu. Kareen nie zmieniając wyrazu twarzy uniosła dłoń, aby przyjąć pierścionek. Zabrzmiała poważna muzyka. Koniec. Oszczędzono im komentarzy i sond ulicznych w betańskim stylu. Najwyraźniej na Barrayarze nikt nie interesował się opinią zwykłych ludzi, chyba że wybuchłyby zamieszki na skalę, która nie pozwalała ich zignorować. - Jak zinterpretowałabyś reakcję Kareen? - spytał Cordelię Aral. Jego żona uniosła brwi. - Jaką reakcję? Co tu było do analizowania? Nie odezwała się przecież ani słowem. - Właśnie. Czy według ciebie wyglądała na otępiałą? Znarkotyzowaną? Działającą pod przymusem? Czy też zgodziła się z własnej woli? Czyżby dała się oszukać propagandzie Vordariana? - Vorkosigan sfrustrowany wpatrywał się w pustą przestrzeń. - Zawsze była opanowana, ale tym razem przeszła samą siebie. - Puść to jeszcze raz, Kou - poprosiła Cordelia. Tym razem kazała porucznikowi zatrzymywać obraz na kolejnych ujęciach Kareen. Uważnie badała wzrokiem zastygłą w bezruchu, pozbawioną życia twarz. - Nie wygląda na oszołomioną czy znarkotyzowaną, zaś jej oczy nie uciekają w bok, jak u Lorda Strażnika. - Nikt nie groził jej bronią? - odgadł Vortala. - A może nic jej to nie obchodzi? - zasugerowała Cordelia. - Zgoda czy przymus? - powtórzył Vorkosigan. - Może ani jedno, ani drugie. Przez całe dorosłe życie miała do czynienia z podobnymi bzdurami... Czego po niej oczekujesz? Przetrwała trzy lata małżeństwa z Sergiem, zanim Ezar wziął ją pod swoje skrzydła. Musi być wybitnym fachowcem od odgadywania, czego nie powinna mówić w danej sytuacji. - Ale publiczne poparcie Vordariana - jeśli uważa, że to on odpowiada za śmierć Gregora... - Owszem. Warto się zastanowić, co naprawdę myśli. Jeżeli Kareen rzeczywiście sądzi, że jej syn nie żyje, choćby nie wierzyła, iż to twoja sprawka, wówczas pozostaje jej jedynie troska o własne przetrwanie. Czemu miałaby ryzykować życiem dla zbędnego dramatycznego gestu, skoro i tak nie pomoże to Gregorowi? Ostatecznie, co jest nam winna? Z tego co wie, wszyscy ją zawiedliśmy. Vorkosigan skrzywił się boleśnie. Cordelia ciągnęła dalej: - Vordarian z pewnością kontroluje jej dostęp do informacji. Może Kareen uważa nawet, że jego strona zwycięża. Jest mistrzynią przetrwania; jak dotąd przeżyła Serga i Ezara. A co, jeśli zamierza przeżyć też ciebie i Vordariana? Może jedyną zemstą, o jakiej marzy, jest doczekanie chwili, gdy będzie mogła splunąć na wasze groby? Jeden z oficerów sztabowych mruknął: - Ale przecież pochodzi z rodu Vorów. Nie powinna była ustąpić. Cordelia posłała mu słodki uśmiech. - Nigdy nie wiadomo, co myśli barrayarska kobieta. Nie da się tego odgadnąć z jej słów, wypowiadanych w obecności mężczyzn. Jak wiadomo, nie cenią oni przesadnie szczerości. Oficer spojrzał na nią, wyraźnie poruszony. Drou uśmiechnęła się kwaśno, Vorkosigan głośno wypuścił powietrze. Nawet Koudelka wzdrygnął się lekko. - A zatem Vordarianowi znudziło się czekanie i sam mianował się regentem - zauważył Vortala. - Oraz premierem - przypomniał mu Vorkosigan. - Istotnie, nadyma się coraz bardziej. - Czemu nie sięgnął od razu po tron Imperium? - spytał któryś z oficerów. - Na razie wypuścił próbny balon - stwierdził Kanzian. - Później przyjdzie czas i na to - osądził Vortala. - A może wcześniej, jeżeli zmusimy go do pośpiechu - zasugerował admirał. - Ostatni krok ku zagładzie. Powinniśmy się zastanowić, jak go zmusić do działania. - Już niedługo - oznajmił stanowczo Vorkosigan. *** Przez resztę dnia Cordelia wciąż widziała przed sobą upiorną maskę Kareen. Następnego ranka ów obraz nadal tkwił jej przed oczami. O czym myślała Kareen? Co czuła? Może zobojętniała na wszystko, jak sugerowało jej zachowanie. Może grała na czas? A może oddała się Vordarianowi duszą i ciałem? Gdybym wiedziała w co wierzy, wiedziałabym też, co zamierza. Gdybym wiedziała co zamierza, wiedziałabym, w co wierzy. To równanie miało zbyt wiele niewiadomych. Gdybym była na miejscu Kareen... Czy to uprawnione porównanie? Czy potrafiłaby wczuć się w rolę tamtej? Ona sama albo ktokolwiek inny? Kareen i ją łączyły liczne podobieństwa. Obie były kobietami w zbliżonym wieku, matkami synów, którym groziło śmiertelne niebezpieczeństwo... Cordelia wyjęła ze skromnego stosiku górskich pamiątek but Gregora i obróciła go w dłoni. Jakiś żołnierz złapał mnie, ale mama nie puściła. Jeden but został jej w ręku. Powinienem był mocniej go zasznurować... Uznała, że najlepiej zaufać własnemu osądowi. Możliwe, że sama najlepiej wiedziała, jakie myśli kryją się w głowie Kareen. Kiedy konsola rozdzwoniła się donośnie, niemal dokładnie o tej samej porze co poprzedniego dnia, Cordelia natychmiast rzuciła się naprzód. Czyżby nowe wieści ze stolicy? Jakieś nowe dane? Coś, co pomoże przerwać błędne koło? Jednakże twarz, która zmaterializowała się na ekranie, nie należała do Koudelki, tylko do nieznanego mężczyzny. Na jego kołnierzu dostrzegła naszywki wywiadu. - Lady Vorkosigan? - spytał z szacunkiem. - Słucham. - Jestem major Sircoj, dowódca patrolu przy głównym wejściu. Do moich obowiązków należy przesłuchiwanie każdego przybysza, który zamelduje się przy bramie - ludzi porzucających zdradzieckie oddziały i tak dalej - oraz zbieranie wszelkich nowych informacji. Pół godziny temu pojawił się u nas człowiek, który twierdzi, że uciekł ze stolicy i odmawia podania szczegółów. Stwierdziliśmy, że przeszedł pełne uwarunkowanie - jeśli spróbujemy zaaplikować mu serum, umrze. Cały czas prosi - więcej, domaga się - rozmowy z panią. Możliwe, że to skrytobójca. Serce Cordelii zaczęło bić mocniej. Nachyliła się nad holowidem, jakby mogła przeniknąć na drugą stronę. - Czy przyniósł może coś ze sobą? Rodzaj kanistra, wysokiego na jakieś pół metra - mnóstwo mrugających lampek i wielkie czerwone litery na pokrywie, układające się w napis GÓRA? Wygląda okropnie tajemniczo, na jego widok każdy członek ochrony natychmiast dostałby szału. - Jak się nazywa ten człowiek, majorze? - Nie miał ze sobą nic prócz ubrania na grzbiecie. Nie jest w najlepszej formie. Nazywa się Vaagen, kapitan Vaagen. - Zaraz tam będę. - Nie, milady. Ten człowiek jest bliski szaleństwa. Może okazać się niebezpieczny. Nie wolno mi... Major zorientował się, że przemawia do pustej komnaty. Droushnakov musiała ruszyć biegiem, aby nadążyć za swą panią. Po niecałych siedmiu minutach Cordelia dotarła do biur ochrony przy głównej bramie i przystanęła w korytarzu, aby złapać oddech - więcej - duszę, która pragnęła wyfrunąć przez usta. Spokojnie. Tylko spokojnie. Uniosła podbródek i wkroczyła do środka. - Powiedz majorowi Sircojowi, że chce się z nim widzieć lady Vorkosigan - poleciła żołnierzowi, który z wrażenia uniósł brwi i posłusznie nachylił się nad konsolą. Po nie kończącej się chwili w gabinecie pojawił się Sircoj. Tędy, pomyślała Cordelia, starając się dokładnie zapamiętać ewentualną drogę ucieczki. - Muszę się widzieć z kapitanem Vaagenem. - Milady, on może być niebezpieczny. - Sircoj bezbłędnie podjął przerwany wątek. - Jeśli zaprogramowano go w nietypowy sposób... Może powinna nietypowym gestem złapać Sircoja za gardło i wbić mu do głowy trochę rozsądku? Nie, to niepraktyczne. Odetchnęła głęboko. - Na jak bliski kontakt pozwoli mi pan zatem? Czy możemy porozmawiać przez widłącze? Sircoj zastanawiał się przez chwilę. - To chyba niegroźne. Jeszcze raz wszystko sprawdzimy i możemy nagrywać. - Doskonale. Zaprowadził ją do sąsiedniego pokoju i wywołał ekran monitora. Cordelia jęknęła cicho. Vaagen tkwił samotnie w separatce, przechadzając się od ściany do ściany. Miał na sobie zielone spodnie mundurowe i pokrytą brązowymi plamami, niegdyś białą koszulę. Jego wygląd uległ okropnej zmianie. Energiczny naukowiec, z którym ostatnio rozmawiała w laboratorium w CSW zniknął. Oczy Vaagena otaczały purpurowe krwiaki, jedna powieka napuchła mocno, niemal zupełnie przesłaniając tęczówkę. Widoczne w szparze białko płonęło złowrogą krwistą czerwienią. Kapitan poruszał się wolno, przygarbiony i skulony, brudny, niewyspany, spuchnięty... - Sprowadźcie natychmiast lekarza! Cordelia uświadomiła sobie, że krzyczy dopiero wtedy, gdy Sircoj podskoczył zaskoczony. - Zbadaliśmy go pobieżnie. Nic nie zagraża jego życiu. Możemy posłać go do szpitala, kiedy tylko potwierdzimy identyfikację - odparł wymijająco major. - Zatem połączcie go ze mną jak najszybciej - wycedziła Cordelia przez zaciśnięte zęby. - Drou, wracaj do pokoju i wezwij Arala. Uprzedź go, co się dzieje. Sircoj wyraźnie zaniepokoił się jej rozkazem, jednakże nie zaniechał procedur bezpieczeństwa. Mijały kolejne przeraźliwie długie sekundy. Wreszcie jeden ze strażników pojawił się w areszcie i podprowadził Vaagena do konsoli. Po chwili na ekranie zapłonęła jego twarz. Uzyskali połączenie. - Vaagen! Co się stało? - Milady! - Jego drżąca dłoń zacisnęła się w pięść, gdy nachylił się w stronę holowidu. - Ci idioci, kretyni, durnie, ignoranci... - jeszcze przez chwilę przeklinał bezradnie, w końcu zachłysnął się i zaczął mówić szybko, precyzyjnie jakby obawiał się, że jego rozmówczyni w każdej chwili może zniknąć. - Z początku, kiedy po dwóch dniach walki niemal zupełnie ustały, mieliśmy nadzieję, że nic nam nie grozi. Ukryliśmy symulator w CSW, ale nikt się zjawił. Zachowaliśmy pełną dyskrecję, na zmianę nocując w laboratorium. Potem Henri zdołał wyprawić żonę z miasta, ale sami zostaliśmy na miejscu. Usiłowaliśmy w sekrecie kontynuować leczenie. Pomyśleliśmy, że przeczekamy najgorsze, póki ktoś nie przybędzie nam na ratunek. Sytuacja musiała się rozwiązać, tak czy inaczej... Niemal przestaliśmy się już ich spodziewać, kiedy w końcu przyszli. Wczoraj. - Przeczesał palcami włosy, usiłując połączyć świat rzeczywisty z krainą koszmaru, w której czas płynął w sobie tylko znanym tempie. - Oddział ludzi Vordariana. Przyszli po symulator. Zamknęliśmy laboratorium, ale oni wyłamali drzwi. Zażądali wydania dziecka. Odmówiliśmy. Milczeliśmy, a oni nie mogli użyć na nas serum, wiec zaczęli nas bić. Zatłukli go na śmierć niczym ulicznego włóczęgę, jakby był nikim. Zmarnowali całe to ogromne wykształcenie, talent, inteligencję. Wszystko na próżno. Wystarczył jeden kretyn, wymachujący kolbą karabinu... - Po jego policzkach spływały łzy. Cordelia stała blada, wstrząśnięta. Przeżywała właśnie gwałtowny atak niepełnego deja vu. Tysiące razy odtwarzała w myślach scenę w laboratorium, ale nigdy nie widziała martwego doktora Henriego na podłodze, ani Vaagena, pobitego do nieprzytomności. - Potem zaczęli demolować laboratorium. Niszczyli wszystko: zapisy kuracji, wyniki badań Henriego nad oparzeniami - nic nie ocalało. Nie musieli tego robić. Wszystko poszło na marne. - Jego nabrzmiały wściekłością głos załamał się gwałtownie. - Czy znaleźli symulator? Opróżnili go? - Widziała to, jakby tam była; rozlewającą się zawartość... - Owszem, wreszcie go znaleźli. I zabrali ze sobą. Mnie zaś pozwolili odejść - potrząsnął głową. - Zabrali go - powtórzyła otępiała. Czemu? Co za sens zabrać urządzenie wypuszczając techników? - I pozwolili ci odejść. Pewnie dlatego, żebyś pobiegł wprost do nas, przekazał nam wiadomość. - Zgadza się, milady. - Jak sądzisz, gdzie jest teraz? Dokąd go zabrali? Za jej plecami rozległ się niespodziewanie głos Vorkosigana. - Najprawdopodobniej do Pałacu Cesarskiego. Zgromadzili tam wszystkich najcenniejszych zakładników. Natychmiast zapędzę do roboty nasz wywiad. - Stał obok niej, nieruchomy jak kamień. Jego twarz poszarzała. - Wygląda na to, że nie tylko my zwiększamy presję. Rozdział piętnasty Nie minęły nawet dwie minuty od chwili, gdy Vorkosigan zjawił się przy głównym wejściu, a sanitariusze złożyli już kapitana Vaagena na lotopalecie i powiedli go w stronę szpitala, wzywając po drodze najlepszego w bazie specjalistę od wstrząsów pourazowych. Oto przewaga przynależności do hierarchii władzy, pomyślała z goryczą Cordelia. Najwyraźniej prawość, rozsądek, a nawet wyższa konieczność nie wystarczyły, by użyczyć mocy komuś, kto znalazł się poza ową hierarchią. Dalsze przesłuchanie naukowca musiało zaczekać; najważniejsze było zapewnienie mu opieki medycznej. Vorkosigan wykorzystał ten czas na rozmowę z Illyanem - cały departament wywiadu natychmiast zajął się nowym problemem. Cordelia tymczasem krążyła niecierpliwie po szpitalnej poczekalni. Droushnakov obserwowała ją w milczeniu zatroskanym wzrokiem, zachowała jednak dość rozsądku, by nie próbować jej pocieszać - obie wiedziały, że byłyby to puste słowa. Wreszcie lekarz stanął w drzwiach i oznajmił, że Vaagen odzyskał świadomość i ma dość sił na krótkie - podkreślił: krótkie - przesłuchanie. Wkrótce w szpitalu zjawił się Aral w towarzystwie Koudelki i Illyana. Zastali Vaagena w szpitalnym łóżku. Jedno oko zakrywał mu opatrunek, tkwiąca w żyle kroplówka dostarczała niezbędnych płynów i leków. Naukowiec znużonym ochrypłym głosem dodał kilka nowych szczegółów do wcześniejszej opowieści, jednakże nic z nich nie zmieniło wizji, którą ujrzała wcześniej w wyobraźni Cordelia. Illyan słuchał go z niezwykłą uwagą. - Nasi informatorzy z pałacu potwierdzają tę historię - zameldował, kiedy Vaagen skończył swą relację i jego szept umilkł wreszcie. - Ludzie Vordariana przynieśli wczoraj symulator i umieścili go w najsilniej strzeżonym skrzydle pałacowym, w pobliżu komnat księżniczki Kareen. Lojaliści nie wiedzą, co to za urządzenie, uważają, że to coś groźnego, może nawet bomba, która w ostatecznej bitwie miałaby zmieść z powierzchni ziemi pałac i wszystkich jego mieszkańców. Vaagen prychnął, zakasłał i skrzywił się boleśnie. - Czy ktoś opiekuje się symulatorem? - Cordelia pierwsza zadała to pytanie. - Lekarz, medtechnik, ktokolwiek? Illyan zmarszczył brwi. - Nie wiem, milady. Mogę próbować się dowiedzieć, ale każde dodatkowe nawiązanie łączności zwiększa ryzyko dla naszych ludzi. - Zresztą terapia i tak została już przerwana - mruknął Vaagen. Jego dłoń bawiła się skrajem kołdry. - Wszystko poszło w diabły. - Zdaję sobie sprawę z tego, że straciłeś notatki, ale czy potrafiłbyś... odtworzyć swoją pracę? - spytała Cordelia nieśmiało. - Oczywiście gdybyś odzyskał symulator. Czy dałoby się podjąć leczenie w miejscu, w którym zostało przerwane? - Kiedy go odzyskamy, trzeba będzie zacząć od początku. Poza tym nie wszystkie dane tkwią w mojej głowie. Część z nich była znana tylko Henriemu. Cordelia odetchnęła głęboko. - Z tego, co pamiętam, przenośne escobarskie symulatory wymagają serwisu co dwa tygodnie. Kiedy po raz ostatni doładowaliście akumulator, zmieniliście filtry i uzupełniliście odżywkę? - Akumulator wystarczy na wiele miesięcy - poprawił ją Vaagen. - Filtry to większy problem, ale pierwszym czynnikiem ograniczającym będzie odżywka. Przy swym przyspieszonym metabolizmie, płód umrze z głodu parę dni przedtem, zanim jego odchody zadławią cały system. Choć produkty rozpadu mogą przeładować filtry wkrótce po rozpoczęciu asymilacji tkanki mięśniowej. Cordelia starannie unikała wzroku Arala. Spoglądała wprost na Vaagena, który patrzył na nią swym jednym zdrowym okiem. Na jego twarzy malowało się coś więcej niż fizyczny ból. - Kiedy po raz ostatni uzupełniliście zapasy? - Czternastego. - Zostało niecałych sześć dni - szepnęła ze zgrozą. - Mniej więcej tyle. Którego mamy dzisiaj? - Vaagen rozejrzał się wokół z nietypową dla siebie niepewnością. Na ten widok Cordelii ścisnęło się serce. - Limit czasowy może okazać się zagrożeniem jedynie wtedy, jeśli symulator zostanie pozbawiony opieki - wtrącił Aral. - Lekarz pałacowy, ten sam, który zajmuje się Kareen i Gregorem... czy nie zorientuje się, że trzeba uzupełnić zapasy? - Milordzie - odezwał się Illyan - według doniesień moich ludzi, lekarz księżniczki zginął pierwszego dnia podczas walk w pałacu. Dwóch świadków potwierdza tę relację. Muszę uznać ją za pewną. - Z czystej ignorancji pozwolą, żeby Miles umarł - jęknęła z rozpaczą Cordelia. - Albo też zabiją go rozmyślnie. - Nawet jeden z ich własnych sprzymierzeńców, ogarnięty bohaterskim zapałem, przekonany, że rozbraja bombę, mógł zagrozić jej dziecku. Vaagen poruszył się niespokojnie w łóżku. Aral spojrzał prosto w oczy żony i skinął głową w stronę drzwi. - Dziękujemy, kapitanie Vaagen. Uważam, że oddał nam pan nieocenioną przysługę, znacznie przekraczającą zakres pańskich obowiązków. - Niech szlag trafi obowiązki - wymamrotał Vaagen. - Wszystko poszło w diabły. Przeklęci ignoranci... Cała grupka wycofała się z pokoju, pozostawiając Vaagena na wyboistej drodze ku wyzdrowieniu. Vorkosigan odesłał Illyana do jego nagle powiększonych obowiązków. Cordelia stanęła naprzeciw męża. - I co teraz? Jego wargi zacisnęły się w wąską twardą linię, oczy spoglądały w dal, zamyślone. Cordelia zgadywała, że w tej chwili myśli Arala zaprzątają podobne kalkulacje, jakim ona sama oddawała się przed chwilą, obejmujące jednak tysiące dodatkowych, komplikujących sprawę czynników, o jakich nie miała pojęcia. Wreszcie powiedział wolno: - Tak naprawdę nic się nie zmieniło. Wszystko pozostało po staremu. - Zmieniło się. Różne są kłopoty uciekiniera i więźnia. Czemu jednak Vordarian czekał tak długo? Jeśli wcześniej nie był świadom istnienia Milesa, kto mu o nim powiedział? Może Kareen, kiedy zdecydowała się na współpracę? Droushnakov wzdrygnęła się słysząc to. - A jeśli Vordarian bawi się z nami? - odparł Aral. - Może zawsze trzymał symulator w rezerwie, do chwili, aż będzie potrzebował nowego środka nacisku? - Trzymał w rezerwie naszego syna - poprawiła Cordelia. Spojrzała wprost w owe nieobecne szare oczy, żądając w myślach: Popatrz, na mnie, Aralu. - Musimy o tym pomówić. Pociągnęła go za sobą korytarzem do najbliższego pomieszczenia, sali narad lekarzy, i włączyła światła. Posłusznie zajął miejsce przy stole z Kou u boku i czekał na jej ruch. Cordelia usiadła naprzeciwko. Do tej pory zawsze siadywaliśmy obok siebie... Drou stanęła za jej plecami. Aral czujnie obserwował żonę. - Tak, Cordelio? - Co ci chodzi po głowie? - spytała ostro. - Na czym stoimy? - Ja... żałuję, że wcześniej nie zorganizowałem wypadu. W tej chwili znacznie trudniej byłoby przeniknąć do pałacu, niż przedtem do szpitala wojskowego, choć nawet atak na CSW byłby niezwykle niebezpieczny. A jednak... nie zmieniłbym swojej decyzji. Wymagam, aby członkowie mojego sztabu czekali cierpliwie, mimo swojego lęku, nie mógłbym zatem ryzykować ludzi i środków, załatwiając swoje prywatne sprawy. Sytuacja Milesa pozwalała mi domagać się lojalności moich ludzi mimo nacisków Vordariana. Wiedzieli, że nie żądam od nich niczego, na co nie narażam się sam. - Teraz jednak wszystko się zmieniło - zauważyła Cordelia. - Obecnie ryzyko nie jest już takie samo. Ich krewni dysponują nieograniczoną ilością czasu. Miles ma tylko sześć dni, minus czas, jaki spędzimy na kłótni. - Czuła, jak w jej głowie tyka nieubłaganie zegar. Vorkosigan nie odpowiedział. - Aralu, od dnia mojego przybycia, czy kiedykolwiek prosiłam cię o przysługę? O to, abyś skorzystał dla mnie ze swych uprawnień? Na jego wargach zatańczył smutny uśmiech, który po sekundzie zniknął. Teraz cała uwaga Vorkosigana skupiła się na jej twarzy. - Nigdy - szepnął. Oboje siedzieli spięci, nachylając się ku sobie. Aral wsparł łokcie na blacie, splatając dłonie pod brodą. Ręce Cordelii spoczywały płasko przed nią, nieruchome, opanowane. - Teraz cię proszę. - Teraz - powtórzył po długim wahaniu. - Zważywszy ogólną sytuację strategiczną, to niezwykle niezręczny moment. Obecnie prowadzimy tajne negocjacje z dwoma najważniejszymi dowódcami Vordariana. Usiłujemy ich podkupić. Lada chwila siły kosmiczne opowiedzą się po czyjejś stronie. Jeszcze trochę, a uda nam się stłumić bunt Vordariana, unikając poważniejszej potyczki. Cordelia zastanowiła się przelotnie, jak wielu dowódców Vorkosigana prowadzi w tej chwili tajne rokowania, zamierzając sprzedać się stronie przeciwnej. Czas pokaże. Czas. - Jeśli - ciągnął dalej Vorkosigan - negocjacje zakończą się zgodnie z oczekiwaniami, będziemy mogli ocalić wszystkich zakładników, organizując jeden decydujący atak. - Nie proszę o zmasowany atak. - Wiem. Niemniej nawet skromny wypad, szczególnie jeśli coś poszłoby nie tak, mógłby poważnie zmniejszyć szansę powodzenia późniejszej akcji. - Mógłby. - Mógłby. - Przekrzywił głowę, przyznając się do dręczącej go niepewności. - Kiedy? - Za jakieś dziesięć dni. - To nie wystarczy. - Nie. Spróbuję przyspieszyć rozmowy. Zrozum jednak, że jeśli zmarnuję tę szansę, jeśli zadziałam pospiesznie, kilka tysięcy ludzi może zapłacić życiem za mój błąd. Pojmowała to doskonale. - W porządku. Proponuję, abyśmy na moment zapomnieli o armiach Barrayaru. Pozwól mi jechać w towarzystwie jednego czy dwóch gwardzistów. Wszystko odbyłoby się w całkowitym sekrecie. Stuprocentowo prywatna akcja. Jego dłonie uderzyły o blat. - Nie! Boże, Cordelio! - Wątpisz w moje umiejętności? - spytała groźnym tonem. Bo ja tak. Jednakże w tej chwili nie zamierzała przyznać się do tego. - Czy “droga pani kapitan” to tylko pieszczotliwe powiedzonko, czy też naprawdę w to wierzysz? - Widziałem, jak dokonywałaś niezwykłych wyczynów... Widziałeś też, jak padam na twarz. I co z tego? - ...ale nie mogę pozwolić sobie na to, by cię utracić. Chyba bym oszalał. Miałbym czekać, nie wiedząc...? - A przecież wymagasz tego ode mię. Abym czekała, nie wiedząc. Żądasz tego każdego dnia. - Jesteś silniejsza ode mnie, niewiarygodnie silna. - To bardzo pochlebne, ale nieprzekonujące. Przewidział jej następny ruch; widziała to w jego bezlitosnych oczach. - Nie. Żadnych wypraw na własną rękę. Zabraniam tego, Cordelio. Kategorycznie, absolutnie. Wybij to sobie z głowy. Nie mogę ryzykować was obojga. - Właśnie to robisz. W tej chwili. Jego szczęki zacisnęły się. Skłonił głowę. Cios dosięgnął celu. Siedzący obok Koudelka wodził zaniepokojonym wzrokiem od jednego do drugiego, nie wiedząc, co się dzieje. Cordelia czuła, jak Drou napiera na nią, zaciskając zbielałe palce na oparciu krzesła. Vorkosigan wyglądał jak ktoś, kto trafił nagle między dwie wielkie, zaciskające się płyty. Nie chciała patrzeć, jak miażdżą go w pył. Za chwilę zażąda, by dała mu słowo, że zostanie w bazie, nie podejmując żadnego ryzyka. Pojednawczym gestem uniosła dłoń. - Na twoim miejscu zdecydowałabym inaczej, ale nikt nie mianował mnie regentką Barrayaru. Vorkosigan westchnął głęboko, z jego ramion ulotniło się napięcie. - Cóż za brak wyobraźni. To powszechna wada Barrayarczyków, ukochany. *** W drodze do kwatery Arala Cordelia natknęła się na księcia Piotra, który właśnie zawracał od ich drzwi. Nie przypominał już wyczerpanego dzikusa, z którym rozstała się na górskim szlaku. Obecnie ubrany był w dyskretny, kosztowny strój, jakże lubiany przez starszych vorowskich wielmożów i najważniejszych ministrów Imperium: eleganckie spodnie, błyszczące buty do kostek, misternie skrojona tunika. Bothari dreptał tuż za nim, raz jeszcze przyodziany w oficjalną, brązowo-srebrną liberię. Przez rękę przerzucił sobie gruby płaszcz, z czego Cordelia wywnioskowała, że Piotr dopiero co wrócił do bazy, zakończywszy misję dyplomatyczną u któregoś z książąt okręgów, leżących na północ od terenów kontrolowanych przez Vordariana. Najwyraźniej poza centralnym regionem kraju ludzie Vorkosigana mogli poruszać się całkiem swobodnie. - Ach, Cordelio... Piotr obdarzył ją oficjalnym ostrożnym ukłonem. Żadnej otwartej wrogości. Nawet jej to odpowiadało. Nie była pewna czy w znużonym sercu miała jeszcze choćby odrobinę woli walki. - Dzień dobry. Czy podróż zakończyła się sukcesem? - Owszem. Gdzie jest Aral? - Myślę, że w sektorze wywiadu. Zapewne omawia z Illyanem najnowsze doniesienia z Vorbarr Sultany. - Ach tak? Co się dzieje? - Niedawno pojawił się tu kapitan Vaagen. Pobito go do utraty przytomności, jednakże jakimś cudem zdołał wydostać się ze stolicy. Wygląda na to, że Vordarian zorientował się wreszcie, iż ma w rękach jeszcze jednego zakładnika. Jego oddział porwał symulator Milesa z CSW i przeniósł go do Pałacu Cesarskiego. Spodziewam się, że wkrótce usłyszymy o nim coś więcej, tymczasem jednak Vordarian milczy - niewątpliwie po to, abyśmy mogli w spokoju napawać się opowieścią kapitana Vaagena. Piotr odrzucił głowę i zaśmiał się z goryczą. - To ci dopiero czcza pogróżka. Cordelia z najwyższym trudem wykrztusiła: - Co chcesz przez to powiedzieć? Wiedziała doskonale, co miał na myśli, chciała jednak, aby w końcu przekroczył wszelkie granice. Niech cię diabli! No dalej, wypluj to z siebie! Jego usta wygięły się w półuśmiechu-półgrymasie. - Chcę powiedzieć, że Vordarian wyświadczył rodowi Vorkosiganów niezamierzoną przysługę. Jestem pewien, że nie zdaje sobie z tego sprawy. Nie odważyłbyś się tego rzec, gdyby stał tu Aral, starcze. Czy to twoja sprawka? Boże, nie mogę rzucić mu tych słów prosto w twarz. - Czy to twoja sprawka? - spytała z napięciem. Piotr szarpnął się gwałtownie. - Nie zadaję się ze zdrajcami! - To członek twojej starej vorowskiej partii. Jeden z twoich prawdziwych sprzymierzeńców. Zawsze twierdziłeś, że Aral jest zbyt postępowy. - Śmiesz mnie oskarżać!... - jego oburzenie przerodziło się w gniew. Cordelię ogarnęła oślepiająca furia. - Wiem, że próbowałeś już morderstwa, czemu nie miałbyś spróbować zdrady? Mam tylko nadzieję, że jak zawsze pokpisz sprawę. Głos Piotra drżał z wściekłości. - Posuwasz się za daleko! - Nie, starcze. Jeszcze nie dość daleko. Drou zamarła w miejscu, śmiertelnie przerażona. Twarz Bothariego zastygła niczym wyryta w kamieniu. Ręka Piotra zadrżała, jakby zamierzał uderzyć Cordelię. Sierżant przyglądał się owej dłoni z dziwnym błyskiem w oczach. - Choć wyrzucenie tego mutanta z jego puszki to najlepsza przysługa, jaką kiedykolwiek mógłby wyświadczyć mi Vidal Vordarian, nie zamierzam mu o tym mówić - warknął Piotr. - Chętnie natomiast popatrzę, jak będzie próbował zagrać dżokerem jakby był asem, a potem zastanawiał się, co poszło nie tak. Aral dobrze o tym wie - przypuszczam, że odczuwa gigantyczną ulgę widząc, jak Vordarian robi to za niego. A może tak bardzo go opętałaś, że planuje jakąś głupią widowiskową akcję? - Aral nie zamierza nic robić. - Dobry chłopiec. Zastanawiałem się, czy na zawsze go zniewoliłaś, ale mimo wszystko jest Barrayarczykiem. - Na to wygląda - odparła bezdźwięcznie. Cała dygotała. Piotr był w nie lepszym stanie. - Poza tym to kwestia uboczna - powiedział bardziej do siebie, niż do Cordelii, próbując odzyskać panowanie nad sobą. - Mam wiele ważnych spraw do omówienia z lordem regentem. Żegnam, milady. Z ironią skłonił głowę i odwrócił się. - Miłego dnia - warknęła w kierunku jego pleców, po czym szarpnięciem otwarła drzwi i zniknęła w pokoju Arala. *** Przez dwadzieścia minut przechadzała się tam i z powrotem. Drou wcisnęła się w narożne siedzenie, skulona i przestraszona. - Nie sądzi pani chyba, że książę Piotr jest zdrajcą, prawda milady? - spytała, kiedy jej towarzyszka zwolniła w końcu kroku. Cordelia potrząsnęła głową. Wreszcie zdołała zapanować nad głosem na tyle, by się odezwać. - Nie... nie. Po prostu chciałam go zranić. Ta planeta zaczyna mnie zmieniać. Już to zrobiła. - Ze znużeniem opadła na fotel i odchyliła głowę do tyłu. Po chwili dodała: - Aral ma rację. Nie wolno mi ryzykować. Nie, to niezupełnie prawda. Nie wolno mi ponieść klęski. Poza tym już sobie nie ufam. Nie wiem, gdzie podział się mój rozsądek. Straciłam go w obcym kraju. Nic nie pamiętam. Nie pamiętam, jak sobie radziłam. Byli z Botharim niczym bliźnięta, dwie osobowości, każda odrębnie, lecz równie mocno okaleczona przez zbyt wielką dawkę Barrayaru. - Milady... - Droushnakov siedziała ze spuszczoną głową, szarpiąc palcami spódnicę. - Przez trzy lata byłam członkiem ochrony Pałacu Cesarskiego. - Tak... - jej serce zatrzepotało nagle. Usiłując narzucić sobie dyscyplinę, Cordelia zamknęła oczy i czekała, nie unosząc powiek. - Opowiedz mi o tym, Drou. - Negri szkolił mnie osobiście. Ponieważ byłam najbliższą strażniczką Kareen, zawsze twierdził, że w razie potrzeby stanę się ostatnią barierą, stojącą pomiędzy nią i Gregorem a... a każdym, kto zdołałby dotrzeć aż tak daleko. Negri oprowadził mnie po całym pałacu. Kazał mi nauczyć się na pamięć rozkładu pomieszczeń, pokazywał rzeczy, o których inni w ogóle nie mieli pojęcia. Podczas ćwiczeń opracowaliśmy pięć tras ucieczki. Dwie z nich opisano w instrukcjach CesBez, następną kapitan pokazał jedynie kilku najwyższym oficerom sztabowym, takim jak Illyan. Co do pozostałych dwóch - podejrzewam, że nikt o nich nie wiedział poza Negrim i cesarzem Ezarem. I tak sobie myślę... - zwilżyła wargi - że tajna droga, prowadząca na zewnątrz, może stać się też tajną drogą prowadzącą do środka. Co pani na to? - Jak powiedziałby Aral, twoje rozumowanie niezmiernie mnie interesuje, Drou. Mów dalej. - Cordelia nadal nie otwierała oczu. - To chyba wszystko. Gdybym zdołała dostać się w pobliże pałacu, założę się, że potrafiłabym zakraść się do środka. Oczywiście pod warunkiem, że Vordarian wzmocnił jedynie zwykłą standardową ochronę. - I wydostałabyś się stamtąd? - Czemu nie? Cordelia przypomniała sobie, że powinna zaczerpnąć powietrza. - Dla kogo pracujesz, Drou? - Dla kapitana... - zaczęła dziewczyna, po czym dokończyła nieśmiało: - ...Negriego. Ale on nie żyje. Teraz chyba dla komandora, nie - kapitana Illyana. - Pozwól, że ujmę to inaczej. - Cordelia wreszcie uniosła powieki. - Dla kogo zaryzykowałabyś życiem? - Dla Kareen. I Gregora. Do tej pory oznaczało to to samo. - I nadal oznacza. Mówię ci to jako matka. - Dostrzegła spojrzenie błękitnych oczu Drou. - A Kareen oddała cię mnie. - Po to, by została pani moją mentorką. Myślałyśmy, że jest pani żołnierzem. - Nie. Ale to nie znaczy, że nie walczyłam - Cordelia urwała. - Czego chcesz w zamian, Drou? Twoje życie w moich rękach - nie żądam przysięgi, to coś dla tutejszych idiotów - w zamian za co? - Kareen - odparła spokojnie Droushnakov. - Obserwuję, jak ludzie tutaj stopniowo uznają, że można ją poświęcić w imię wyższej sprawy. Przez trzy lata co dzień narażałam życie, ponieważ wierzyłam, że Kareen jest ważna. Kiedy ma się okazję przyjrzeć się komuś z tak bliska, nie pozostaje wiele złudzeń. Teraz uważają, że powinnam przenieść lojalność na kogoś innego, jakbym była zwykłą maszyną. Uważam, że to źle. Chcę chociaż spróbować ocalić Kareen w zamian za... cokolwiek pani zechce, milady. - Ach - Cordelia potarła dłonią usta. - To chyba sprawiedliwa wymiana. Jedno nieważne życie za drugie. Kareen za Milesa. - Osunęła się w głąb fotela, pogrążona w rozmyślaniach. Najpierw zastanów się, później działaj. - To nie wystarczy - Cordelia potrząsnęła głową. - Potrzebujemy... kogoś, kto zna miasto. Kogoś silnego, kto udzieli nam wsparcia. Człowieka znającego się na broni, czujnego, wytrzymałego. Potrzebujemy przyjaciela. - Kąciki jej ust uniosły się w lekkim uśmiechu. - Bliższego niż brat. Wstała i podeszła do konsoli. *** - Wzywała mnie pani, milady? - spytał Bothari. - Owszem. Proszę, wejdź. Kwatery oficerskie nie onieśmielały sierżanta, jednakże jego brwi uniosły się, gdy Cordelia gestem wskazała mu krzesło. Sama zajęła miejsce Arala po drugiej stronie stołu. Drou ponownie przycupnęła w kącie, obserwując w milczeniu całą scenę. Cordelia przyjrzała się Bothariemu, który odpowiedział jej tym samym. Fizycznie wyglądał normalnie, choć jego twarz pokrywały bruzdy napięcia. Jakimś szóstym zmysłem wyczuła krążące w jego ciele niespokojne energie; strumienie gniewu, siatki opanowania, a pod spodem spleciony elektryczny węzeł niebezpiecznej zmysłowości, wibrujące energie, narastające i nie znajdujące ujścia, rozpaczliwie złaknione działania, zanim same nie zerwą swych więzów w niekontrolowanym wybuchu. Cordelia zamrugała i ponownie skupiła się na mniej przerażającej powierzchowności Bothariego. Zmęczony brzydki mężczyzna w eleganckim brązowym mundurze. Ku jej zdumieniu Bothari przemówił pierwszy. - Milady, czy słyszała pani coś nowego o Elenie? Zastanawiasz się, czemu cię wezwałam? Ze wstydem uświadomiła sobie, że niemal zapomniała o dziewczynce. - Obawiam się, że nie mam żadnych wieści. Nasze raporty donoszą, że wraz z panią Hysopi została uwięziona w hotelu w centrum, który służba bezpieczeństwa Vordariana zajęła, kiedy zabrakło im cel, umieszczając tam wielu zakładników drugiej i trzeciej kategorii. W każdym razie nie przeniesiono jej do pałacu. - Elena, w odróżnieniu od Kareen, nie znajdowała się w centrum uwagi Cordelii. Jej nie dotyczyła planowana przez nią tajna misja. Gdyby poprosił, jak wiele odważyłaby się przyrzec? - Przykro mi z powodu pani syna, milady. - Mojego mutanta, jak powiedziałby Piotr. Obserwowała go, odczytując więcej z napiętych ramion, brzucha i kręgosłupa, niż z niewzruszonej kościstej twarzy. - Co do księcia Piotra... - zaczął i urwał, splatając dłonie miedzy kolanami. Palce zacisnęły się gwałtownie. - Zamierzałem pomówić z admirałem. Nie przyszło mi do głowy, aby zwrócić się z tym do pani. Powinienem był o tym pomyśleć. - Zawsze możesz na mnie liczyć. - O co znów chodziło? - Wczoraj przyszedł do mnie jakiś człowiek. W sali gimnastycznej. Nie miał munduru, naszywek ani insygniów. Zaofiarował mi życie Eleny, jeśli zabiję księcia Piotra. - Co za pokusa - wyrwało się Cordelii. - Jakie przedstawił ci gwarancje? - Mnie także przyszło to na myśl. Przecież znalazłbym się w bagnie aż po szyję. Może nawet stracono by mnie, a wtedy kto by się przejmował bękartem zmarłego zdrajcy? Uznałem, że to oszustwo, jeszcze jeden podstęp. Wróciłem i zacząłem go szukać. Cały czas się rozglądam, ale od tego czasu go nie widziałem - westchnął. - Teraz wydaje mi się niemal, jakby to była zwykła halucynacja. Twarz Drou mogłaby posłużyć każdemu za wzorcowe studium niepewności i nieufności, na szczęście jednak Bothari siedział do niej tyłem i nic nie zauważył. Cordelia posłała dziewczynie karcące spojrzenie. - Czy dręczą cię halucynacje? - spytała. - Nie sądzę. Tylko złe sny. Staram się nie spać. - Ja... także mam pewien dylemat - przyznała Cordelia. - Słyszałeś zresztą, jak rozmawiałam o tym z Piotrem. - Tak, milady. - Wiesz cokolwiek o ograniczeniu czasowym? - Ograniczeniu czasowym? - Bez przeglądu, symulator za niecałe sześć dni przestanie podtrzymywać Milesa przy życiu. Aral twierdzi, że Milesowi nie zagraża większe niebezpieczeństwo niż rodzinom jego oficerów sztabowych. - Słyszałem, jak za jego plecami ludzie mówią coś wręcz przeciwnego. - Czyli? - Twierdzą, że syn admirała jest mutantem, niezdolnym do życia, podczas gdy oni ryzykują zdrowe dzieci. - Nie sądzę, aby zdawał sobie z tego sprawę. - Kto by mu to powtórzył? - Niewielu. Może nawet nie Illyan - choć Piotr, gdyby usłyszał te plotki, prawdopodobnie chętnie przekazałby je synowi. - Do diabła, nikt, niezależnie od tego, po której opowiada się stronie, nie zawahałby się przed opróżnieniem symulatora! - Zagłębiła się we własnych myślach. Wreszcie rzekła: - Sierżancie. Dla kogo pracujesz? - Jestem zaprzysiężonym gwardzistą księcia Piotra - wyrecytował Bothari. Oczywiście. Przyglądał jej się uważnie, kącik jego ust powędrował do góry w cichym niesamowitym uśmiechu. - Pozwól, że sformułuję to inaczej. Wiem, że gwardzistę, który zdezerteruje, czeka okrutna kara. Przypuśćmy jednak... - Milady - uniósł rękę. Urwała w połowie zdania. - Czy pamięta pani tę chwilę na trawniku w Posiadłości Vorkosiganów, kiedy ładowaliśmy ciało Negriego do lotniaka? Mój lord regent polecił mi wówczas, abym słuchał pani jak jego samego. Cordelia uniosła brwi. - Tak? - Nigdy nie odwołał tego rozkazu. - Sierżancie - westchnęła po chwili. - Ani przez moment nie przypuszczałam, że taki z ciebie legalista. Jego uśmiech stał się nieco bardziej wymuszony. - Pani rozkazy są równoważne rozkazom cesarza. Rzecz jasna technicznie. - Istotnie - szepnęła, wbijając paznokcie w dłoń. Bothari nachylił się naprzód, jego pięści wsunięte pomiędzy kolana znieruchomiały. - A zatem, milady, mówiła pani... *** Park maszynowy bazy mieścił się w niskiej, rozległej hali, której mrok rozjaśniały promienie światła, dobiegające z oszklonego biura. Cordelia stała przy ciemnych drzwiach windy z Drou u boku, wpatrując się w odległy prostokąt szkła, za którym Bothari dyskutował zawzięcie z oficerem dyżurnym parku. Gwardzista generała Vorkosigana wybierał pojazd dla swego pana. Przepustki i karty identyfikacyjne, którymi dysponował sierżant, najwyraźniej spełniły swoją rolę. Oficer wsunął je do komputera, kazał Bothariemu odcisnąć dłoń na płytce czujnika i niezwłocznie wydał odpowiednie rozkazy. Czy ich prosty plan zadziała? - zastanawiała się desperacko Cordelia. A jeśli niejaką mieli alternatywę? W myślach raz jeszcze ujrzała zaplanowaną trasę wyprawy - czerwone świecące linie, przecinające mapę. Nie na północ, gdzie leżał ich cel, lecz prosto na południe, pojazdem naziemnym do sąsiedniego lojalnego okręgu. Tam mieli porzucić charakterystyczny pojazd rządowy i kolejką jednoszynową pojechać na zachód, do następnego okręgu. Potem na północny zachód, do kolejnego, na wschód do neutralnej strefy księcia Vorannisa, skupiającej dyplomatyczną uwagę obu stron. Ponownie usłyszała słowa Piotra: “Słowo daję, Aralu, jeśli Vorannis nie przestanie wkrótce grać na dwa fronty, kiedy już wszystko dobiegnie końca, powinieneś powiesić go wyżej, niż Vordariana”. Następnie do okręgu stołecznego i wreszcie do objętego blokadą miasta. Przeraźliwa liczba kilometrów, trzy razy więcej, niż bezpośrednia trasa. Tyle zmarnowanego czasu. Jej serce, niczym igła kompasu, rwało się na północ. Najtrudniejsze będą okręgi pierwszy i ostatni. Wojska Arala mogą stanowić większe zagrożenie dla jej wyprawy, niż armie Vordariana. Cordelię przerażała niemożliwość całego przedsięwzięcia. Krok po kroku, upomniała się stanowczo. Jeden za drugim. Najpierw wydostańmy się z bazy Tanery; to przynajmniej mogli zrobić. Podziel nieskończoną przyszłość na pięciominutowe fragmenty i pokonaj je kolejno. No proszę, pierwsze pięć minut już minęło. Z podziemnej hali wynurzył się zgrabny błyszczący pojazd sztabu generalnego. Niewielkie zwycięstwo w nagrodę za odrobinę cierpliwości i śmiałości. Co zatem przyniesie im wielka cierpliwość i odwaga? Bothari dokładnie obejrzał podstawiony wóz, jakby wątpił, czy odpowiada on stanowisku jego pana. Oficer dyżurny czekał niespokojnie. Westchnął z ulgą, gdy gwardzista wielkiego generała, przesunąwszy dłonią po osłonie i stwierdziwszy z dezaprobatą obecność kilku niewidocznych pyłków, niemal niechętnie zaakceptował otrzymany pojazd. Bothari podprowadził wóz do wyjścia z windy i zaparkował go tak, by z biura nie dało się dostrzec wsiadających pasażerów. Drou schyliła się, aby podnieść torbę, wypełnioną osobliwym zestawem strojów, łącznie z tymi, które Cordelia i Bothari przywieźli z gór, oraz skromnym zapasem broni. Bothari ustawił polaryzację tylnej osłony tak, że przypominała ona lustro i uniósł ją. - Milady! - zawołał z niepokojem męski głos z głębi windy. Należał on do porucznika Koudelki. - Co pani tu robi? Cordelia zmełła w zębach paskudne przekleństwo i z najwyższym trudem nadała zrozpaczonej twarzy wyraz pogodnego zdumienia. - Witaj, Kou. Co się stało? Porucznik zmarszczył brwi, spoglądając na nią, na Droushnakov, i wreszcie na torbę. - Ja pierwszy spytałem. Był zdyszany i spocony, musiał biec, odkrywszy, że w kwaterze nie ma nikogo. Wybrał sobie fatalny moment na odwiedziny. Cordelia nadludzkim wysiłkiem woli utrzymywała uśmiech na twarzy, podczas gdy w jej umyśle pojawiła się wizja oddziału ochrony, wypadającego z windy, aby zatrzymać ją samą albo przynajmniej położyć kres jej planom. - Cóż, wybieramy się do miasta. Wargi Koudelki skrzywiły się sceptycznie. - Ach, tak? Czy admirał wie o tym? Gdzie jest zatem grupa zwiadowcza Illyana? - Już odjechała - odparła pogodnie Cordelia. W oczach Koudelki pojawił się cień wątpliwości. Niestety, tylko przez moment. - Chwileczkę... - Poruczniku - przerwał sierżant Bothari. - Proszę tu spojrzeć - wskazał ręką w stronę przedziału pasażerskiego. Koudelka pochylił się. - Co takiego? - spytał niecierpliwie. Cordelia skrzywiła się, gdy otwarta dłoń Bothariego uderzyła porucznika w kark. Głowa Koudelki z ciężkim tąpnięciem rąbnęła o wewnętrzną ścianę przedziału, gdy sierżant dźwignął go za pas i bezceremonialnie wrzucił do środka. Laska z brzękiem runęła na chodnik. - Wsiadać - warknął Bothari, zerkając szybko na drugi koniec hangaru w stronę oszklonego biura. Droushnakov cisnęła torbę do wnętrza przedziału i zanurkowała w ślad za Koudelka, odsuwając brutalnie jego długie bezwładne kończyny. Cordelia złapała laskę i wgramoliła się na siedzenie. Bothari zasalutował, zamknął osłonę i zasiadł w fotelu pilota. Ruszyli gładko. Cordelia z trudem opanowała irracjonalną panikę, gdy sierżant przystanął na pierwszym punkcie kontrolnym. Tak wyraźnie widziała i słyszała strażników, że z trudem pamiętała, iż tamci mogą dostrzec tylko odbicia swoich własnych twarzy. Najwyraźniej jednak generał Piotr mógł istotnie poruszać się bez żadnych ograniczeń. Jak to miło być generałem Piotrem, choć w tych ciężkich czasach prawdopodobnie nawet Piotr nie zdołałby dotrzeć do bazy Tanery bez otwarcia osłony i dokładnego sprawdzenia wnętrza pojazdu. Straż przy ostatniej bramie, która przepuściła ich bez problemów, zajmowała się właśnie podobną inspekcją dużego konwoju robotników. Moment wyjazdu okazał się idealny, tak jak zaplanowała go Cordelia. Modliła się, aby szczęście dalej im dopisywało. Wraz z Droushnakov zdołała w końcu posadzić prosto nieprzytomnego Koudelkę. Porucznik zaczął już odzyskiwać świadomość. Zamrugał i jęknął cicho. Jego głowa, szyja i górna część tułowia stanowiłyjedyne części ciała, w których zachowały się naturalne nerwy. Cordelia miała nadzieję, że cios Bothariego nie zniszczył żadnych nieorganicznych części organizmu. W głosie Droushnakov pobrzmiewało napięcie. - Co z nim zrobimy? - Nie możemy wysadzić go po drodze. Wróci biegiem i wszystkich zaalarmuje - odparła Cordelia, - A gdybyśmy przywiązali go gdzieś do drzewa, istnieje możliwość, że nigdy by go nie znaleziono... lepiej go zwiążmy, zaczyna przytomnieć. - Dam sobie z nim radę. - Obawiam się, że dość już sobie z nim radzono. Droushnakov zdołała unieruchomić dłonie Koudelki za pomocą skręconego szalika. Szło jej to znakomicie. - Może okazać się użyteczny - zastanawiała się w głos Cordelia. - On nas zdradzi - Droushnakov zmarszczyła czoło. - Może nie. Nie kiedy znajdziemy się na terytorium nieprzyjaciela. Gdy pozostanie nam już tylko droga naprzód. Powieki Koudelki przestały drgać i uniosły się. Cordelia z ulgą stwierdziła, że obie źrenice porucznika są wciąż tej samej wielkości. - Milady... Cordelio - wykrztusił. Jego ręce szarpnęły jedwabne więzy. Bez skutku. - To szaleństwo. Wpadniesz wprost w ręce żołnierzy Vordariana. A wtedy będziesz dodatkowym argumentem w rokowaniach z admirałem. Poza tym razem z Botharim wiecie, gdzie jest cesarz! - Gdzie był - poprawiła Cordelia. - Tydzień temu. Jestem pewna, że od tego czasu został przeniesiony, zaś Aral już zademonstrował swą umiejętność opierania się naciskom Vordariana. Nie lekceważ go. - Sierżancie Bothari - Koudelka schylił się nad interkomem. - Tak, poruczniku? - odparł beznamiętny bas Bothariego. - Rozkazuję ci zawrócić. Chwila ciszy. - Nie służę już cesarzowi, poruczniku. Odszedłem do cywila. - Piotr nie wydał takiego rozkazu! Jesteś jego człowiekiem. Dłuższa chwila milczenia, niższy ton głosu. - Nie. Jestem psem lady Vorkosigan. - Powinieneś zażywać lekarstwa! Cordelia nie miała pojęcia, jakim cudem sierżant przekazał to przez łącze audio, jednakże w powietrzu zawisł nagle wilczy uśmiech. - Jedź z nami, Kou - poprosiła. - Pomóż mi. Droushnakov, uśmiechając się drapieżnie, szepnęła w drugie ucho porucznika. - Spójrz na to w ten sposób, Kou. Kto inny dałby ci możliwość bezpośredniego uczestniczenia w walce? Oczy Koudelki przenosiły się z prawa na lewo, muskając twarze obu kobiet. Silnik wozu jęknął gwałtownie, gdy przyspieszyli, znikając w zapadającym zmroku. Rozdział szesnasty Czarny rynek. Cordelia siedziała, zatopiona w myślach, pomiędzy workami kalafiorów i skrzynkami hodowlanych krasojagód. Trzęsąca się ciężarówka poduszkowa parła wolno naprzód. Rzeka warzyw z południa spływała do Vorbarr Sultany krętą trasą, podobną do tej, którą sami wybrali. Cordelia była niemal pewna, że gdzieś w stosach towaru kryje się kilka worków tej samej kapusty, która towarzyszyła jej w podróży dwa czy trzy tygodnie temu, migrującej zgodnie z osobliwymi regułami wojennej ekonomii. Okręgi kontrolowane przez Vordariana poddano obecnie całkowitej blokadzie. Choć ludzie nie marli jeszcze z głodu, ceny żywności w stolicy osiągnęły niebotyczny poziom. Wszyscy gromadzili zapasy na nadchodzącą zimę, toteż biedacy gotowi byli podjąć ryzyko w imię zysku, zaś ten, kto już ryzykował własną skórą, nie miał nic przeciw temu, by za stosowną opłatą dodać do swego ładunku kilkoro pasażerów. To Koudelka wpadł na ten pomysł. Kiedy już przestał protestować, niemal wbrew własnej woli dał się wciągnąć w dalsze przygotowania. To właśnie Koudelka znalazł magazyny hurtowe w mieście, należącym do okręgu Vorannisa, on też przeczesał miejscowe rampy, poszukując niezależnych dostawców, wyruszających z ładunkiem w stronę stolicy. Bothari oszacował wysokość łapówki. Według Cordelii była to żałośnie niska suma, najwyraźniej jednak pasowała do odgrywanych teraz przez nich ról zdesperowanych wieśniaków. - Mój ojciec był handlarzem - oznajmił sztywno porucznik, przedstawiając swój plan. - Wiem, co robię. Cordelia przez moment nie pojmowała, co oznaczało czujne spojrzenie, które Koudelka posłał Droushnakov. Wreszcie jednak przypomniała sobie, że ojciec Drou był żołnierzem. Kou często wspominał o siostrze i owdowiałej matce, ale dopiero w tej chwili uświadomiła sobie, że porucznik pomijał w swych wspomnieniach postać ojca nie dlatego, że go nie kochał, ale z powodu wstydu, jaki przynosiła mu jego pozycja społeczna. Koudelka nie zgodził się na wybór ciężarówki z mięsem. - Bardzo prawdopodobne, że zatrzymają ją straże Vordariana - wyjaśnił - aby wydusić z kierowcy parę steków. - Cordelia nie była pewna, czy przemawia przez niego doświadczenie wojskowe, kupieckie czy też jedno i drugie. W każdym razie ucieszyło ją, że nie musi jechać w ponurym towarzystwie mrożonych połci mięsa. Wykorzystując przebranie i zapasy z torby, usiłowali jak najlepiej upodobnić się do zwyczajnych ludzi. Bothari i Koudelka odgrywali rolę dwóch niedawno zwolnionych weteranów, starających się nieco dorobić do marnej odprawy, zaś Cordelia i Drou były dwiema wieśniaczkami, które im towarzyszyły. Kobiety przystroiły się w kombinacje znoszonych sukienek góralskich i gałganów, pochodzących z garderoby dam z wyższych sfer, na oko wyszukanych w sklepie z używanymi rzeczami. Udało im się osiągnąć właściwy efekt dzięki temu, że wymieniły się strojami. W ten sposób każdy mógł stwierdzić, że ubrania na nie nie pasują. Powieki Cordelii opadły ze znużenia, choć na próżno łaknęła snu. Jej umysł bezustannie odliczał mijające sekundy. Dotarcie w to miejsce zabrało im dwa dni. Tak blisko celu, tak daleko do sukcesu... Kiedy ciężarówka zahamowała i przystanęła, oczy Cordelii otwarły się gwałtownie. Bothari przecisnął się przez otwór prowadzący do kabiny kierowcy. - Tu wysiadamy - zawołał cicho. Po kolei przemknęli za nim, wyskakując na trotuar. W mroźnym powietrzu z ich ust wydobywały się kłębki pary. Na dworze panował mrok, poprzedzający nadejście poranka, rozświetlany tylko nielicznymi światełkami, było ich znacznie mniej, niż oczekiwała Cordelia. Bothari gestem odprawił ciężarówkę. - Uznałem, że lepiej będzie wysiąść przed Głównym Rynkiem - mruknął. - Kierowca twierdzi, że o tej porze, kiedy spływają nowe dostawy, w okolicy aż roi się od straży miejskiej Vorbohna. - Czyżby obawiali się zamieszek? - spytała Cordelia. - Niewątpliwie. A poza tym sami też chcą się obłowić - wtrącił Koudelka. - Vordarian będzie musiał wkrótce wezwać tu armię, inaczej czarny rynek wessie całą żywność i nie pozostanie nic, co można by reglamentować. Kou, w chwilach, kiedy zapominał się i przestawał udawać Vora, przejawiał zdumiewająco dokładną orientację w gospodarce czarnorynkowej. Z drugiej strony, jakże inaczej zwykły kupiec mógł zapewnić swemu synowi wykształcenie wystarczające, by przebrnąć przez niezwykle trudne egzaminy wstępne do Cesarskiej Akademii Wojskowej? Cordelia uśmiechnęła się ukradkiem i powiodła wzrokiem wzdłuż ulicy. Znajdowali się w starej części miasta, wzniesionej w czasach, kiedy nie znano pneumowind. Żaden budynek nie miał więcej niż pięć pięter. Kanalizacja, kable elektryczne i rury świetlne wgryzały się w kamienne ściany jak nieproszeni goście, dodani już po zakończeniu budowy. Bothari szedł pierwszy; wyglądało na to, że wie, dokąd zmierza. Okolica z każdym krokiem stawała się coraz mniej zachęcająca. Uliczki i alejki zwężały się gwałtownie, unosiła się w nich wilgotna woń rozkładu, od czasu do czasu urozmaicona smrodem starego moczu. Światła rozbłyskały coraz rzadziej. Drou zgarbiła plecy. Koudelka mocniej ścisnął w dłoni laskę. Sierżant przystanął przed wąskimi ciemnymi drzwiami, nad którymi wisiał ręcznie wypisany szyld: “Pokoje”. - To się nada. Drzwi, antyk pochodzący sprzed okresu automatyki, wisiały nieruchomo na zawiasach, zamknięte i zaryglowane. Bothari zapukał raz, a potem drugi. Po długiej chwili klapka na środku przesunęła się i wyjrzały z niej podejrzliwe oczy. - Czego tam? - Szukamy pokoju. - O tej porze? Nie ma mowy. Bothari pchnął naprzód Drou. Smuga światła padająca z otworu zatańczyła na twarzy dziewczyny. - Hmm - mruknął stłumiony głos. - No cóż... - Rozległo się brzęczenie łańcuchów, zgrzyt metalu i drzwi otwarły się powoli. Wszyscy stłoczyli się w przedsionku, w którym dostrzegli schody, biurko i półkoliste przejście prowadzące do ciemnego pomieszczenia. Ich gospodarz stał się jeszcze bardziej ponury słysząc, że potrzebują tylko jednego pokoju. Nie protestował jednak. Najwyraźniej prawdziwa desperacja, jaką odczuwali, nadawała ich przebraniom aurę autentyzmu. Obecność dwóch kobiet, ale bardziej jeszcze Koudelki, sprawiała, że nikt nie wątpił w ich tożsamość. Wkrótce wylądowali w zatłoczonym pokoju na piętrze. Kou i Drou pierwsi skorzystali z łóżek. Przez okna sączyły się już pierwsze promienie świtu, gdy Cordelia, w ślad za Botharim, zeszła na dół w poszukiwaniu żywności. - Powinnam była pomyśleć o zabraniu prowiantu do oblężonego miasta - mruknęła pod nosem. - Nie jest jeszcze tak źle - odparł Bothari - Ach... byłoby lepiej, gdyby zachowała pani milczenie, milady. Pani akcent. - Słusznie. W takim razie, jeśli zdołasz, nawiąż rozmowę z tym człowiekiem. Chciałabym wysłuchać opinii kogoś miejscowego. Karczmarza - jeśli w ogóle nim był - zastali w niewielkim pomieszczeniu za półkolistym wejściem. Sądząc z obecności szynkwasu oraz paru poobijanych stolików i krzeseł, służyło ono jednocześnie za bar i jadalnię. Mężczyzna niechętnie sprzedał im nieco żywności w zapieczętowanych opakowaniach i butelkowanych napojów po niezwykle wygórowanych cenach, cały czas narzekając na reglamentację. Bezustannie też zadawał pytania. - Planowałem tę wyprawę od miesięcy - stwierdził Bothari, opierając się o szynkwas - a ta cholerna wojna wszystko popsuła. Karczmarz chrząknął zachęcająco, niczym jeden przedsiębiorca do drugiego. - Ach tak? W czym robisz? Bothari oblizał usta, jego oczy zwęziły się, zamyślone. - Widziałeś tę blondynkę? - No. - Dziewica. - Nie ma mowy. Za stara. - O tak. W dodatku ma klasę. Zamierzaliśmy sprzedać ją jakiemuś Vorowi podczas Zimowego Święta. Zarobilibyśmy ładną sumkę, ale wszyscy panicze opuścili miasto. Mógłbym pewnie znaleźć bogatego kupca, tylko że dziewce to się nie spodoba. Obiecałem jej prawdziwego lorda. Cordelia przesłoniła dłonią usta, usiłując nie wydać z siebie żadnego dźwięku, który mógłby przyciągnąć uwagę karczmarza. Na szczęście Drou nie słyszała, jaką przykrywkę wymyślił dla nich Bothari. Dobry Boże. Czy Barrayarczycy naprawdę płacili za przywilej poddawania seksualnym torturom niedoświadczonych kobiet? Karczmarz zerknął na Cordelię. - Jeśli zostawisz ją na dłużej bez duenni, samą z twoim wspólnikiem, możesz stracić to, co chcesz sprzedać. - E, tam - odparł Bothari. - Nie powiem, byłby chętny, ale kiedyś postrzelili go z porażacza. Poniżej pasa. Został zwolniony z przyczyn medycznych. - A ty? - Zwolniony za porozumieniem stron. Był to eufemizm oznaczający “odejdź sam albo trafisz do twierdzy”. Cordelia wiedziała, że podobny los czekał chronicznych rozrabiaków, którzy balansowali na granicy prawa. - Spiknąłeś się z koślawcem? Karczmarz skinieniem głowy wskazał pokój na górze i jego mieszkańców. - To mózg całej imprezy. - Nie ma go zbyt wiele, skoro wybrał najgorszy czas na załatwienie takiej sprawy. - To prawda. Mam wrażenie, że mógłbym zyskać większą cenę za ten kawał mięsa, gdybym kazał ją zarżnąć i oprawić. - Tu masz rację - prychnął ponuro gospodarz, mierząc wzrokiem stosik żywności leżący przed Cordelią. - Jest jednak za dobra, by ją zmarnować. Chyba będę musiał znaleźć coś innego, póki nie minie najgorsze. Zabić trochę czasu. Ktoś musi wynajmować ludzi... - Bothari nie dokończył. Czyżby brakowało mu pomysłów? Karczmarz przyjrzał mu się z nowym zainteresowaniem. - Ach tak? Mam na oku pewną sprawę i przydałby mi się pomocnik. Od tygodnia obawiam się, że ktoś sprzątnie mi sprzed nosa ten interes. Wchodzisz? - Mów dalej. Mężczyzna przechylił się przez szynkwas i powiedział cicho: - Chłopcy księcia Vordariana, ci z CesBez, ofiarowują ładne sumki za informacje. W normalnych warunkach nie zadawałbym się z bezpieką, nieważne, kto nią kieruje. Ale w okolicy pojawił się dziwny gość. Wynajął pokój i tkwi tam cały czas. Od czasu do czasu wychodzi po jedzenie i zawsze kupuje więcej, niż wypadałoby na jedną osobę. Ma tam z sobą kogoś, kogo nikt nie widział i kto z pewnością nie należy do nas. Pomyślałem więc sobie, że mógłby... być dla kogoś wiele wart. Bothari zmarszczył brwi. - To może być niebezpieczne. Jeśli admirał Vorkosigan zdobędzie miasto, będą sprawdzać każdego, kto znajdzie się na liście informatorów. A ty masz adres, pod którym można cię znaleźć. - Ale ty - nie. Jeśli załatwisz sprawę, odpalę ci dziesięć procent. Podejrzewam, że to ktoś ważny. Boi się. To pewne. Bothari potrząsnął głową. - Przyjechałem ze wsi, widziałem to i owo. Ale kiedy znalazłem się w mieście... nie czujesz tego, stary? Tak cuchnie klęska. Ludzie Vordariana wyglądają jak skazańcy. Na twoim miejscu przemyślałbym dokładnie całą sprawę. Wargi gospodarza zacisnęły się. Mężczyzna robił wrażenie sfrustrowanego. - Tak czy inaczej, taka sposobność trafia się tylko raz. Cordelia szepnęła Bothariemu do ucha: - Zgódź się. Dowiedz się o kogo chodzi. To może być sprzymierzeniec. - Po chwili namysłu dodała: - Zażądaj pięćdziesięciu procent. Bothari wyprostował się, przytakując. - Pół na pół - powiedział głośno. - Za ryzyko. Karczmarz spojrzał z szacunkiem na Cordelię. - Pięćdziesiąt procent czegoś to więcej, niż sto procent niczego - stwierdził z wahaniem. - Mógłbym obejrzeć tego gościa? - spytał Bothari. - Może. - Weź to, kobieto - Bothari wcisnął prowiant w ręce Cordelii. - Zanieś wszystko do pokoju. Cordelia odchrząknęła i odparła, naśladując góralski akcent: - Uważaj no. Miastowe mogą cię oszukać. Bothari posłał karczmarzowi złowrogi uśmiech. - Nie chciałby chyba oszukać starego weterana. W każdym razie nie więcej niż raz. Gospodarz odpowiedział nerwowym uśmiechem. *** Cordelia zapadła w niespokojną drzemkę i ocknęła natychmiast, gdy Bothari powrócił do niewielkiego pokoju. Sierżant sprawdził korytarz, po czym zamknął za sobą drzwi. Jego twarz miała ponury wyraz. - I co, sierżancie? Czego się dowiedziałeś? - A jeśli ów człowiek ukrywający się w pobliżu okaże się kimś równie ważnym jak, powiedzmy, admirał Kanzian? Ta myśl przeraziła Cordelię. Jak mogłaby pozostać przy swym osobistym planie, gdyby pojawiła się sposobność załatwienia ważniejszej sprawy?... Kou, leżący na materacu na ziemi i Drou na drugim łóżku, zaspani i półprzytomni, unieśli głowy, aby posłuchać. - To lord Vorpatril. I lady Vorpatril. - O, nie - usiadła gwałtownie. - Jesteś pewien? - Tak. Kou podrapał się po głowie, rozgarniając potargane włosy. - Skontaktowałeś się z nimi? - Jeszcze nie. - Czemu? - Decyzja należy do lady Vorkosigan. To mogłoby poważnie zagrozić naszej podstawowej misji. I pomyśleć, że sama pragnęła dowództwa. - Czy z nimi wszystko w porządku? - Na razie żyją. I ukrywają się. Ale ten typ na dole z pewnością nie jest jedyny. Inni także musieli ich zauważyć. Na razie go spacyfikowałem, lecz w każdej chwili ktoś może zwęszyć sposobność łatwego zarobku. - Widziałeś dziecko? Potrząsnął głową. - Jeszcze nie urodziła. - Spóźnia się! Termin wyznaczono na ponad dwa tygodnie temu. Do diabła! - urwała. - Czy sądzisz, że zdołalibyśmy uciec z miasta? - Liczniejsza grupa bardziej zwraca na siebie uwagę. Poza tym lady Vorpatril w tej chwili naprawdę rzuca się w oczy. - Nie widzę, w jaki sposób dołączenie do nas mogłoby poprawić ich sytuację. Ukrywają się z powodzeniem od kilku tygodni. Jeśli uda nam się w pałacu, spróbujemy zabrać ich w drodze powrotnej. W najgorszym razie po powrocie każemy Illyanowi, aby wysłał do nich swoich agentów... - Cholera. Gdyby przybyła w oficjalnej misji, dysponowałaby dokładnie tymi kontaktami, których potrzebowali Vorpatrilowie. Ale wówczas nie trafiłaby w to miejsce. Zastanawiała się gorączkowo. - Nie, na razie żadnych kontaktów. Lepiej jednak zróbmy coś, aby zniechęcić twojego przyjaciela z dołu. - Już to załatwiłem - odparł Bothari. - Powiedziałem mu, że wiem, gdzie moglibyśmy dostać lepszą cenę, nie ryzykując przy tym głową. Może zdołamy go przekupić, aby nam pomógł. - Ufasz mu? - spytała z powątpiewaniem Droushnakov. Bothari skrzywił się. - Dopóki patrzę mu na ręce. Na razie spróbuję mieć na niego oko. I jeszcze jedno. Kiedy tu wracałem, usłyszałem kawałek wiadomości. Zeszłego wieczoru Vordarian ogłosił się cesarzem. Kou zaklął. - A więc jednak. - Ale co to właściwie znaczy? - zapytała Cordelia. - Uważa, że jest już dość silny, czy przeciwnie, to ostatni desperacki gest? - Podejrzewam, że raczej rozpaczliwa próba zjednania sobie sił kosmicznych - odparł Kou. - I rzeczywiście w ten sposób przyciągnie do siebie więcej ludzi, niż zniechęci? Koudelka potrząsnął głową. - Tu, na Barrayarze, naprawdę obawiamy się chaosu. Przerabialiśmy go już. To paskudna sprawa. Od czasu, gdy Dorca Vorbarra odebrał władzę wojującym książętom i zjednoczył planetę, Imperium stało się symbolem potęgi. W słowie “cesarz” kryje się dla nas prawdziwa moc. - Nie dla mnie. - Cordelia westchnęła. - Odpocznijmy trochę. Może jutro o tej porze wszystko się skończy. Dziwna myśl; mogła być jednocześnie optymistyczna lub ponura, w zależności od interpretacji. Po raz tysięczny odliczyła w głowie godziny. Został jeden dzień na to, by przeniknąć do pałacu, dwa na powrót na tereny Vorkosigana... niewiele. Cordelia miała wrażenie, jakby leciała naprzód, coraz szybciej i szybciej. I z każdą chwilą coraz bardziej brakowało jej przestrzeni, żeby zawrócić. *** Ostatnia szansa, aby wszystko odwołać. Drobna mżawka sprawiła, że w mieście wcześnie zapadł zmierzch. Cordelia wyjrzała przez brudne okno na błyszczącą od deszczu ulicę, w której odbijał się blask ulicznych latarni, otoczonych bursztynową poświatą. Dostrzegła jedynie kilka skulonych osób, spieszących naprzód z pochylonymi głowami. Zupełnie jakby wojna i zima pochłonęły ostatni oddech jesieni i otoczyły miasto całunem śmiertelnej ciszy. To nerwy, powiedziała sobie w duchu Cordelia. Wyprostowała plecy i poprowadziła na dół swoją niewielką gromadkę. Za biurkiem nie dostrzegła nikogo. Właśnie uznała, że mogą pominąć zbędne formalności, na przykład wymeldowanie - ostatecznie zapłacili z góry - kiedy przez frontowe drzwi wpadł do środka gospodarz, otrząsając z kurtki zimne krople i klnąc półgłosem. Natychmiast zauważył Bothariego. - Ty! To wszystko twoja wina, marny tchórzu. Spóźniliśmy się, cholera, i teraz kto inny odbierze nagrodę! Mogła przypaść mnie, powinna przypaść mnie... Potok żalów, płynący z ust gospodarza, urwał się nagle, gdy Bothari przyszpilił mężczyznę do ściany. Karczmarz rozpaczliwie machał nogami, usiłując dosięgnąć podłogi; przed sobą widział złowrogą twarz sierżanta. - Co się stało? - Jeden z oddziałów Vordariana złapał faceta. Wygląda na to, że gość doprowadził ich także do swojej partnerki. - Głos gospodarza drżał, zmagały się w nim strach i wściekłość. - Dostali ich oboje, a ja nic z tego nie mam! - Dostali ich? - powtórzyła słabo Cordelia. - W tej chwili właśnie ich aresztują. Nadal istnieje pewna szansa, uświadomiła sobie Cordelia. Decyzja bojowa czy taktyczna konieczność - w tej chwili nie miało to żadnego znaczenia. Wyrwała z torby paralizator; Bothari cofnął się i Cordelia jednym strzałem ogłuszyła zdumionego karczmarza. Bothari zawlókł jego bezwładne ciało za biurko. - Musimy im pomóc. Drou, rozdaj broń. Sierżancie, prowadź. W ten sposób znalazła się na ulicy, biegnąc w stronę miejsca, gdzie rozgrywała się scena, którą każdy rozsądny Barrayarczyk ominąłby jak największym łukiem: nocne aresztowanie przez służby bezpieczeństwa. Drou dotrzymywała kroku Bothariemu, Koudelka objuczony torbą wlókł się za nimi. Cordelia pożałowała, że mgła spowijająca miasto nie jest jeszcze gęściejsza. Okazało się, że kryjówka Vorpatrilów leży dwie przecznice dalej, przy bocznej uliczce, w wąskim zdewastowanym budynku, bardzo przypominającym ten, w którym spędzili dzień. Bothari uniósł ostrzegawczo rękę i w trójkę ostrożnie wyjrzeli zza węgła, po czym wycofali się cicho. Przed niewielkim zajazdem parkowały dwa wozy Bezpieczeństwa, blokując wejście. Poza tym jednak okolica była dziwnie wyludniona. Po chwili doścignął ich zdyszany Koudelka. - Droushnakov - polecił Bothari - okrąż ten budynek. Zajmij pozycję strzelecką po drugiej stronie ich pojazdów. Uważaj, z pewnością mają ludzi przy tylnym wejściu. Najwyraźniej taktyka walk ulicznych była dla Bothariego chlebem powszednim. Drou skinęła głową, sprawdziła czy broń jest załadowana i spokojnym krokiem skręciła w uliczkę, nawet się nie odwracając. Kiedy zeszła z oczu nieprzyjaciołom, wystartowała do biegu. - Musimy zająć lepszą pozycję - mruknął Bothari, raz jeszcze ostrożnie sprawdzając, co się dzieje. - Stąd nic nie widać. - Kobieta i mężczyzna idą ulicą - zastanawiała się w głos Cordelia. - Przystają, aby porozmawiać w drzwiach. Gapią się z ciekawością na strażników, zajętych aresztowaniem - czy coś takiego by przeszło? - Tylko przez chwilę - odparł sierżant. - Wkrótce dostrzegliby na skanerach naszą broń. Tym niemniej utrzymalibyśmy się dłużej, niż dwóch mężczyzn. Jeśli mamy wykonać jakiś ruch, powinniśmy to zrobić szybko. Może zdołamy ich oszukać. Poruczniku, proszę nas stąd osłaniać. Niech pan ma pod ręką łuk plazmowy, to jedyna broń, jaką dysponujemy, zdolna powstrzymać pojazd. Bothari wetknął swój porażacz nerwowy za pazuchę. Cordelia wsunęła paralizator pod spódnicę i lekko ujęła ramię sierżanta. Spacerkiem okrążyli narożnik. To naprawdę głupi pomysł, uznała, usiłując dotrzymać kroku Bothariemu. Jeśli zamierzali zorganizować pułapkę, powinni byli przygotować wszystko parę godzin temu albo też trzeba było od razu zabrać stąd Padmę i Alys. A jednak - kiedy właściwie żołnierze wyśledzili Padmę? Może Vorpatrilowie wpadli w dawno zastawioną zasadzkę, która mogła pochłonąć także Cordelię i jej towarzyszy? Żadnych “może”. Skup się na chwili obecnej. Bothari zwolnił kroku. Gdy zbliżyli się do ukrytego w cieniu wejścia, przyciągnął ją do siebie i oparł o ścianę. W tej chwili znajdowali się dostatecznie blisko, by słyszeć głosy żołnierzy. Zdążyli akurat na czas. Mimo znoszonej koszuli i spodni, Cordelia natychmiast poznała ciemnowłosego mężczyznę, przypartego do wozu przez jednego ze strażników. Kapitan Vorpatril. Jego policzek krwawił, spuchnięte wargi rozciągały się w typowym uśmiechu, wywołanym podaniem serum prawdy. Uśmiech ów przerodził się w grymas cierpienia, po czym znów bezmyślność rozlała się na jego twarzy. Chichot Padmy przeszedł w jęk. Funkcjonariusze w czarnych mundurach wyprowadzili na ulicę kobietę, którą znaleźli w zajeździe. Uwaga całej grupy skupiła się na niej; podobnie wzrok Cordelii i Bothariego. Alys Vorpatril miała na sobie jedynie nocną koszulę i szlafrok, bose stopy wsunęła w płaskie pantofle. Jej ciemne włosy zwisały nieporządnie, okalając bladą twarz. Wyglądała jak piękna wariatka. Istotnie, wciąż jeszcze była w ciąży; czarny szlafrok rozsunął się, odsłaniając brzuch, opięty białą tkaniną. Prowadzący ją strażnik wykręcił ręce Alys za plecami; kobieta chwiała się na nogach, usiłując utrzymać równowagę. Dowódca patrolu, pułkownik, sprawdził coś na czytniku. - To wszystko. Lord i jego następca. - Jego spojrzenie powędrowało ku brzuchowi Alys Vorpatril. Potrząsnął głową, jakby chciał się uwolnić od nieprzyjemnych myśli i przemówił do komunikatora: - Wycofujemy się chłopcy, sprawa zamknięta. - Co u diabła mamy z tym zrobić, pułkowniku? - spytał niespokojnie młody porucznik; w jego głosie pobrzmiewała fascynacja, zmieszana z odrazą. Podszedł do lady Vorpatril i zadarł wysoko jej koszulę. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy Alys przybrała na wadze, jej podbródek i piersi były wyraźnie zaokrąglone, uda pogrubiały, brzuch sterczał tryumfalnie. Porucznik dźgnął ciekawie palcem miękkie blade ciało. Alys stała w milczeniu dygocąc, jej twarz płonęła z oburzenia. W ciemnych oczach połyskiwały łzy strachu. - Mamy rozkaz zabić lorda i następcę. O niej nic nie wspominają. Czy powinniśmy usiąść tu i zaczekać? Wycisnąć? Rozciąć jej brzuch? Albo - zasugerował łagodnie - może po prostu zabrać ją do dowództwa? Strażnik trzymający Alys uśmiechnął się szeroko i przycisnął biodra do pośladków kobiety, wykonując parę obscenicznych ruchów. - Nie musimy zabierać jej od razu, prawda? To przecież kawał Vorowskiego mięcha. Taka okazja może się nie powtórzyć. Pułkownik spojrzał na niego i splunął z niesmakiem. - Kapralu, jesteście zboczeni. Cordelia uświadomiła sobie wstrząśnięta, że Bothari nie obserwuje rozgrywającej się przed nimi sceny jedynie z punktu widzenia taktyki. Był niezwykle podniecony. Jego oczy dziwnie błyszczały, wargi rozchyliły się. Pułkownik wsunął do kieszeni komunikator i wydobył porażacz nerwowy. - Nie - potrząsnął głową. - Załatwmy to szybko i czysto. Odsuńcie się, kapralu. Łaska kroczy dziwnymi ścieżkami... Strażnik fachowo podciął nogi Alys i pchnął ja mocno, po czym cofnął się o krok. Kobieta wyciągnęła przed siebie ręce, za późno jednak, by ochronić brzuch przed zderzeniem z chodnikiem. Padma Vorpatril, nadal zamroczony po serum, jęknął. Pułkownik uniósł broń i zawahał się, jakby nie był pewny, czy powinien celować w głowę czy tułów. - Zabij ich - syknęła Cordelia do ucha Bothariemu, po czym wyszarpnęła swój paralizator i wystrzeliła. Bothari nie tylko ocknął się z transu, ale wpadł w szał bojowy. Strzał z jego porażacza trafił pułkownika w tej samej chwili, co promień paralizatora Cordelii, choć ona pierwsza dobyła broni. Następnie ruszył naprzód; ciemna rozmazana sylwetka, znikająca za zaparkowanym pojazdem. W biegu strzelił kilkakrotnie. Rozbłysły błękitne błyskawice, dwóch kolejnych żołnierzy upadło na ziemię, podczas gdy reszta ukryła się pod osłoną swych wozów. Alys Vorpatril, nadal leżąca na chodniku, zwinęła się w ciasny kłębek, próbując osłonić brzuch. Padma Vorpatril, oszołomiony i ogłupiały, ruszył chwiejnie w jej stronę, rozkładając ręce; najwyraźniej także pragnął się ukryć. Młody porucznik, który przeturlał się chodnikiem, zmierzając już w stronę bezpiecznej kryjówki, zatrzymał się nagle, aby wycelować swój porażacz nerwowy w oszołomionego mężczyznę. Ta chwila wahania okazała się śmiertelna w skutkach; porażacz Droushnakov i paralizator Cordelii wystrzeliły jednocześnie, powalając mężczyznę - o ułamek sekundy za późno. Promień jego porażacza trafił Padmę Vorpatrila prosto w tył głowy. Błękitne iskry zatańczyły wokół, ciemne włosy rozbłysły pomarańczowym blaskiem; ciało Padmy gwałtownie wygięło się w łuk i wstrząsane konwulsjami runęło na ziemię. Alys Vorpatril krzyknęła, jednakże jej głos urwał się nagle w donośnym sapnięciu. Zamarła, wsparta na łokciach i kolanach, niepewna, czy powinna podczołgać się do męża, czy też umknąć na bok. Miejsce wybrane przez Droushnakov okazało się idealne. Ostatni strażnik zginął, usiłując unieść osłonę pancernego pojazdu. Kierowca, ukryty bezpiecznie w kabinie drugiego wozu, uznał najwyraźniej, że ucieczka to najlepsze wyjście. Promień ustawionego na najwyższą moc łuku plazmowego Koudelki uderzył w pojazd, gdy ten skręcał już za róg. Wóz zatańczył szaleńczo, otoczony chmarą iskier, po czym z trzaskiem uderzył w jeden z ceglanych budynków. Pięknie, tylko czy moja cała strategia nie opierała się na tym, by pozostać niewidzialną? - pomyślała oszołomiona Cordelia i pobiegła naprzód. Jednocześnie z Droushnakov dotarła do Alys Vorpatril; razem dźwignęły na nogi drżącą kobietę. - Musimy stąd uciekać - powiedział Bothari, opuszczając swe stanowisko i podchodząc do nich. - Co racja, to racja - zgodził się Koudelka, który kuśtykając wynurzył się zza rogu i ze zdumieniem oglądał ślady niedawnej rzezi. Na ulicy panował zdumiewający spokój. Cordelia podejrzewała, że nie potrwa to zbyt długo. - Tędy - Bothari wskazał ręką wąską i ciemną uliczkę. - Biegiem. - Czy nie powinniśmy wziąć ich pojazdu? - Cordelia skinęła głową w stronę otoczonego trupami wozu. - Nie. Zbyt łatwo go wyśledzić. Poza tym nie zmieściłby się tam, dokąd idziemy. Cordelia nie była pewna, czy zapłakana Alys zdoła pobiec dokądkolwiek, wsunęła więc paralizator za pasek spódnicy i ujęła jedną z rąk ciężarnej kobiety. Drou złapała drugą i razem poprowadziły Alys w ślad za sierżantem. Przynajmniej Koudelka nie był już najwolniejszym członkiem ich grupki. Alys płakała, choć jak dotąd nie wpadła w histerię. Tylko raz obejrzała się przez ramię na zwłoki męża, po czym całą uwagę skupiła za biegu. Nie szło jej najlepiej; z trudem trzymała się na nogach, rękami opasywała brzuch, próbując złagodzić wstrząsy, wywołane ciężkimi krokami. - Cordelia - wykrztusiła, rozpoznając swą wybawicielkę. Nie miała czasu na to, by zażądać wyjaśnień. Pokonali zaledwie trzy przecznice, gdy Cordelia usłyszała w dali syreny. Jednakże Bothari nie wpadł w panikę, znów kontrolował sytuację. Przecięli kolejną wąską uliczkę i Cordelia uświadomiła sobie, że dotarli do dzielnicy pozbawionej jakichkolwiek latarni i w ogóle świateł. Wytężając oczy usiłowała przebić wzrokiem mglistą ciemność. Alys zatrzymała się nagle, Cordelii z trudem udało się wyhamować; o mało nie zwaliła jej z nóg. Jej towarzyszka przez pół minuty stała nieruchomo, zgięta w pół, dysząc głośno. Cordelia dostrzegła, że pod cienką wyściółką tłuszczu brzuch Alys jest twardy jak skała; tył jej szlafroka pokrywała wielka mokra plama. - Zaczynasz rodzić? - spytała. Nie wiedziała, czemu to zrobiła. Odpowiedź była oczywista. - To już trwa... półtora dnia - wykrztusiła Alys. Wyglądało na to, że nie może się wyprostować. - Myślę, że wody odeszły mi w chwili, kiedy ten drań popchnął mnie na chodnik. Chyba że to krew, ale gdybym miała taki krwotok, straciłabym już przytomność. Tak bardzo boli... - jej oddech uspokajał się, z trudem ściągnęła łopatki. - Jak długo jeszcze? - spytał zaniepokojony Kou. - Skąd mam wiedzieć? Nigdy wcześniej tego nie robiłam. Mogę się jedynie domyślać - warknęła lady Vorpatril. Gorący gniew, aby przepędzić lodowaty lęk. Równie dobrze można by próbować ogrzać świeczką lodowiec. - Powiedziałbym, że już wkrótce - wtrącił w mroku głos Bothariego. - Lepiej się ukryjmy. Chodźcie. Lady Vorpatril nie mogła już biec. Wędrowała dalej rozkołysanym krokiem, przystając bezradnie co dwie minuty, potem co minutę. - Nie damy rady dotrzeć na miejsce - mruknął Bothari. - Zaczekajcie tutaj. - Zniknął w bocznym - zaułku? Wszystkie tutejsze uliczki przypominały zaułki; zimne, cuchnące, stanowczo za wąskie dla pojazdów naziemnych. Podczas wędrówki w tym labiryncie minęli dwóch ludzi, śpiących na bruku. Obeszli pijaczków, nie budząc ich ze snu. - Czy nie mogłaby pani tego powstrzymać? - spytał Kou patrząc, jak Alys Vorpatril ponownie zgina się w pół. - Powinniśmy... poszukać jakiegoś lekarza. - Po to właśnie wyszedł ten idiota Padma - odparła z wściekłością Alys. - Błagałam go, żeby nie szedł... o Boże! - Po chwili dodała zdumiewająco swobodnym tonem: - Następnym razem, kiedy dopadnie cię atak wymiotów, Kou, proponuję, żebyś zamknął usta i mocno przełknął... to nie jest coś, co da się powstrzymać zwykłym wysiłkiem woli! - Wyprostowała się powoli, drżąc gwałtownie. - Nie potrzeba jej lekarza, tylko spokojnego miejsca - odezwał się z cienia Bothari. - Tędy. Poprowadził ich do drewnianych drzwi, jeszcze niedawno zabitych gwoździami, osadzonych w starożytnym, pokrytym gipsem murze. Sądząc po świeżych drzazgach sterczących z drewnianej framugi, sierżant przed chwilą wyważył je kopniakiem. Kiedy znaleźli się w środku, Droushnakov odważyła się wreszcie wyjąć z torby latarkę. Oświetliła nią pusty brudny pokój. Bothari pospiesznie zwiedził cały dom. Dwoje wewnętrznych drzwi zostało wyrwanych z zawiasów dawno temu, poza tym jednak w opuszczonym mieszkaniu panowały cisza i ciemność. - To musi wystarczyć - oświadczył. Cordelia zastanawiała się, co dalej. Choć ostatnio stała się fachowcem w dziedzinie operacji przeniesienia łożyska i cięć chirurgicznych, tak zwany poród naturalny znała jedynie z teorii. Alys Vorpatril zapewne jeszcze mniej orientowała się we własnej biologii, o Drou nie ma co wspominać, zaś Koudelka był zupełnie bezużyteczny. - Czy ktokolwiek z was miał kiedyś do czynienia z porodem? - Nie ja - westchnęła Alys. Ich spojrzenia zetknęły się. Obie doskonale się rozumiały. - Nie jesteś sama - pocieszyła ją Cordelia. Pewność siebie powinna prowadzić do odprężenia, wzbudzać choćby cień ulgi... - Wszyscy ci pomożemy. Bothari wtrącił z dziwną niechęcią: - Moja matka zajmowała się kiedyś położnictwem. Czasami zabierała mnie ze sobą, żebym jej pomógł. To nie takie trudne. Cordelia z trudem powstrzymała się od uniesienia brwi. Sierżant po raz pierwszy wspomniał o rodzicach. Bothari westchnął, widząc wyraźnie po minach swych towarzyszy, że objął dowodzenie operacją. - Pożycz mi kurtkę, Kou. Koudelka szarmancko zsunął okrycie i ofiarował je trzęsącej się z zimna lady Vorpatril. Mina wyraźnie mu zrzedła, gdy sierżant okrył Alys swą własną kurtką, po czym kazał jej położyć się na podłodze, na której rozłożył okrycie Koudelki. Leżąc tak, wyglądała nieco mniej blado, nie wydawało się już, że w każdej chwili może stracić przytomność. Jednak nagle ze świstem wypuściła powietrze i krzyknęła, gdy mięśnie brzucha zacisnęły się w ponownym skurczu. - Proszę tu zostać, lady Vorkosigan - wymamrotał Bothari. Po co?- zastanawiała się Cordelia, kiedy jednak sierżant ukląkł i łagodnie uniósł koszulę Alys Vorpatril, zrozumiała nagle. Chce, żebym go pilnowała. Jednakże walka najwyraźniej zaspokoiła tę przerażającą żądzę, która wcześniej odbiła się na twarzy Bothariego. Jego spojrzenie zdradzało jedynie zwykłe zainteresowanie. Na szczęście Alys Vorpatril była zbyt zaabsorbowana sobą, by zauważyć, że Bothari nie do końca potrafi zachować lekarską obojętność. - Jeszcze nie widać główki - zameldował. - Ale już niedługo. Kolejny skurcz; Bothari rozejrzał się wokół i dodał: - Chyba nie powinna pani krzyczeć, lady Vorpatril. Zapewne już nas szukają. Alys ze zrozumieniem skinęła głową i rozpaczliwie machnęła ręką. Drou, pojmując co się dzieje, zwinęła kawałek szmatki, tworząc coś w rodzaju knebla, i wsunęła go do ust położnicy. I tak to trwało; od jednego skurczu macicy do drugiego. Alys sprawiała wrażenie całkowicie wykończonej. Płakała cichutko, niezdolna powstrzymać wysiłku ciała, próbującego przenicować się na lewą stronę - choćby na tyle, by odetchnąć, odzyskać straconą równowagę. Między jej nogami pojawił się czubek główki dziecka porośniętej ciemnymi włosami. - Ile to jeszcze potrwa? - zapytał Kou. Porucznik usiłował opanować głos, nie zdołał jednak ukryć dręczącej go troski. - Chyba podoba mu się tam, gdzie jest - odparł Bothari. - Nie chce wychodzić na chłodny, ciemny świat. - Ten żart przeniknął zasłonę bólu, spowijającą Alys; jej urywany oddech nie uległ najmniejszej zmianie, jednakże w oczach rozbłysła przelotna iskierka wdzięczności. Bothari przykucnął, z namysłem zmarszczył czoło, przesunął się na bok, oparł wielką dłoń na jej brzuchu i zaczekał na następny skurcz. Wówczas nacisnął mocno. Pomiędzy zakrwawionymi udami lady Vorpatril pojawiła się główka niemowlęcia. - Proszę bardzo - rzucił sierżant z satysfakcją. Koudelka patrzył na niego z podziwem. Cordelia ostrożnie ujęła główkę między dłonie i przy następnym skurczu łagodnie wyciągnęła dziecko. Chłopczyk zakasłał dwukrotnie, kichnął jak kociak, odetchnął, poróżowiał i wydał z siebie przenikliwy wrzask. O mało go nie upuściła. Bothari zaklął gwałtownie. - Daj mi swoją szpadę, Kou. Lady Vorpatril wzdrygnęła się mocno. - Nie! Oddaj go mnie, ja go uciszę! - Nie o to mi chodziło - odparł z godnością sierżant - choć to niezgorszy pomysł - dodał, słysząc następne krzyki. Wyjął zza pasa łuk plazmowy, ustawił go na najmniejszą moc i rozgrzał klingę. Sterylizuje ją, uświadomiła sobie Cordelia. Podczas kolejnego skurczu na kurtce Kou wylądowało łożysko - krwawy strzęp mięsa. Cordelia patrzyła ze skrywaną fascynacją na ten zużyty organ, który jej samej sprawił tyle kłopotów. Czas. Cała ta akcja trwała tak długo. Jakie są szansę Milesa? Czy właśnie zamieniła życie syna na małego Ivana? Prawdę mówiąc, nie takiego znów małego. Nic dziwnego, że sprawił swej matce tak wiele kłopotów. Alys musiała mieć niezwykle szeroką miednicę, w przeciwnym razie nigdy nie przeżyłaby tej koszmarnej nocy. Kiedy pępowina zbielała, Bothari odciął ją wysterylizowanym ostrzem, zaś Cordelia zawiązała najlepiej jak umiała. Następnie otarła dziecko, owinęła je czystą zapasową koszulą i wreszcie złożyła w wyciągniętych ramionach Alys. Alys spojrzała na chłopca i znów zaczęła cicho płakać. - Padma powiedział... że będę mieć najlepszych lekarzy. Padma mówił... że w ogóle nie będzie bolało. Mówił też, że zostanie przy mnie... Niech cię diabli, Padmo! - Przycisnęła do siebie syna. Po chwili dodała głosem, w którym brzmiało łagodne zdumienie: - Au! Usta noworodka odnalazły jej pierś i najwyraźniej przywarły do niej z siłą barrakudy. - Niezły refleks - zauważył Bothari. Rozdział siedemnasty - Na miłość boską, Bothari, nie możemy jej tu zabrać! - syknął Koudelka. Stali w uliczce głęboko w labiryncie karawanseraju. Przed nimi, w zimnej wilgotnej ciemności, wznosił się wysoki dwupiętrowy budynek o grubych murach. Jego stiukową, obłażącą z farby fasadę przecinały wąskie smugi światła ze szpar w rzeźbionych okiennicach. Olejna lampa mrugała żółtym blaskiem nad drewnianymi drzwiami, jedynym wejściem, jakie dostrzegła Cordelia. - Nie możemy jej tu zostawić. Ona potrzebuje ciepła - odparł sierżant. Na rękach dźwigał lady Vorpatril, która przywarła do niego kurczowo. Była słaba, wstrząsały nią dreszcze. - Zresztą i tak mieli nie najlepszą noc. Jest już późno, zamykają. - Co to za miejsce? - zapytała Droushnakov. Koudelka odchrząknął. - Kiedyś, w czasach Izolacji, kiedy ta dzielnica leżała w centrum Vorbarr Sultany, mieściła się tu siedziba jednego z pomniejszych lordów. O ile się nie mylę, był to książę Vorbarra, z bocznej linii. Dlatego właśnie budynek przypomina fortecę. Teraz to... coś w rodzaju gospody. A zatem to jest twój burdel, Kou. Cordelia w ostatniej chwili ugryzła się w język, by nie powiedzieć tego na głos. Zwróciła się do sierżanta: - Czy to bezpieczne miejsce? A może roi się w nim od kapusiów? - Przez kilka godzin powinniśmy być tu bezpieczni - osądził sierżant. - Zresztą i tak nie mamy zbyt wiele czasu. Postawił lady Vorpatril na ziemi i wezwał Droushnakov, aby ją podtrzymała. Zamieniwszy parę cichych słów z kimś po drugiej stronie drzwi, zniknął w głębi budynku. Cordelia przytuliła do siebie mocniej małego Ivana, starannie opatulając go kurtką w obronie przed zimnem. Na szczęście noworodek przespał całą kilkunastominutową wędrówkę z opuszczonej kamienicy do tego miejsca. Po kilku minutach Bothari wrócił i gestem wezwał ich, aby szli za nim. Znaleźli się w korytarzu, przypominającym tunel w skale. W jego ścianach ziały wąskie szczeliny i otwory, rozmieszczone co pół metra. - W dawnych czasach służyły do obrony - szepnął Koudelka. Droushnakov ze zrozumieniem skinęła głową. Tego wieczoru jednak nie przywitały ich strzały ani wrzący olej. Drzwi otworzył im mężczyzna równie wysoki jak Bothari, lecz szerszy w ramionach. Wkrótce znaleźli się w wielkim mrocznym pomieszczeniu, zamienionym w rodzaj tawerny. Przebywały w nim jedynie dwie przygnębione kobiety w szlafrokach i mężczyzna, chrapiący z głową na stole. Na absurdalnie ogromnym kominku żarzył się ogień. Wkrótce pojawiła się przewodniczka. Smukła kobieta skinęła na nich i poprowadziła w stronę schodów. Piętnaście, może nawet dziesięć lat wcześniej, mogła być wiotka i zgrabna niczym źrebak; teraz stała się sucha i koścista, odziana w nie pasujący do niej jaskrawy szkarłatny szlafrok z obwisłymi falbankami, podkreślającymi jeszcze smutek w oczach kobiety. Bothari dźwignął z ziemi lady Vorpatril i wniósł ją po schodach. Koudelka rozejrzał się niespokojnie, po czym poweselał, najwyraźniej nie znalazłszy szukanej osoby. Przewodniczka zaprowadziła ich do pokoju wychodzącego na górny hali. - Zmień pościel - mruknął Bothari, ona zaś skinęła głową i zniknęła. Sierżant nadal trzymał w ramionach wyczerpaną lady Vorpatril i najwyraźniej nie miał zamiaru sadzać jej na posłaniu. Kobieta wróciła po kilku minutach, zsunęła zręcznie wygniecione prześcieradła i zastąpiła je świeżą płócienną pościelą. Dopiero wtedy Bothari złożył lady Vorpatril na łóżku, zaś Cordelia wcisnęła jej w ramiona śpiącego noworodka. Alys z wdzięcznością skinęła głową. Gospodyni - Cordelia uznała, że tak właśnie będzie nazywać w myślach przewodniczkę - spojrzała na dziecko z błyskiem zainteresowania w oku. - Świeżo urodzone, co? Wielki chłopak. - jej głos rozpłynął się w przymilnym pomruku. - Ma już dwa tygodnie - oznajmił Bothari tonem nie zachęcającym do dalszej dyskusji. Kobieta prychnęła, wspierając dłonie na biodrach. - Odebrałam w życiu sporo porodów, Bothari. Powiedziałabym, że raczej dwie godziny. Bothari posłał Cordelii osobliwe, niemal zalęknione spojrzenie. Gospodyni uniosła rękę w pojednawczym geście. - Jak sobie chcesz. - Powinniśmy pozwolić jej spać - stwierdził sierżant - póki nie zyskamy pewności, że nie zacznie znów krwawić. - Owszem, ale nie możemy zostawić jej samej - odparła Cordelia. - Kiedy się obudzi, poczuje się zdezorientowana. - Podejrzewała, że dla kobiety z klasy Vorów to miejsce kwalifikowało się jako należące do innej cywilizacji. - Posiedzę z nią trochę - zgłosiła się na ochotnika Droushnakov. Zerknęła podejrzliwie na gospodynię, która, jej zdaniem, za blisko podeszła do dziecka. Cordelia nie przypuszczała, aby Drou dała się oszukać historyjce Koudelki. Zapewne lady Vorpatril, kiedy odzyska już nieco sił, także zorientuje się w sytuacji. Droushnakov opadła na brudny wyściełany fotel, marszcząc z niesmakiem nos na widok wzbijającej się z niego chmary kurzu. Pozostali wycofali się cicho. Koudelka ruszył na poszukiwania czegoś, co w tym starym budynku służyło za toaletę. Potem zamierzał spróbować kupić coś do jedzenia. Ostra woń, unosząca się w powietrzu sugerowała, że budynek, w którym się znaleźli, podobnie jak reszta karawanseraju, nie był podłączony do miejskiej kanalizacji. Nie miał też centralnego ogrzewania. Bothari zmarszczył brwi, gospodyni ulotniła się pospiesznie. W kącie hallu stała kanapa, parę krzeseł i stolik, oświetlone czerwoną lampą na baterie. Bothari i Cordelia usiedli tam, wykończeni. Uwolniony przed chwilą z ciążącego mu napięcia Bothari przypominał obdartego nędzarza. Cordelia nie miała pojęcia, jak sama wygląda, ale z pewnością nie była w najlepszej formie. - Czy na Kolonii Beta znacie dziwki? - spytał nagle sierżant. Myśli Cordelii zawirowały. Pytanie, zadane zmęczonym głosem, zabrzmiało niemal banalnie, tyle że Bothari nigdy nie prowadził banalnych rozmów. Jak bardzo gwałtowne wydarzenia ostatniego tygodnia naruszyły chwiejną równowagę jego umysłu, podkopały fundamenty racjonalnego zachowania? - No cóż, mamy LPTS-ów - odparła ostrożnie. - Częściowo pełnią oni tę samą rolę w społeczeństwie. - LPTS-ów? - Licencjonowanych Praktycznych Terapeutów Seksualnych. Każdy z nich musi zostać zatwierdzony przez komisję rządową i uzyskać licencję. Wymagane też jest ukończenie studiów z psychoterapii. Tyle że w zawodzie pracują wszystkie trzy płcie. Hermafrodyci zarabiają najwięcej. Są bardzo popularni wśród turystów... To niezbyt szanowana praca, ale też trudno nazwać ich mętami. Właściwie na Kolonii Beta nie mamy mętów. Nasze społeczeństwo zaczyna się od niższej klasy średniej. LPTS-ów można porównać do... - urwała, usiłując znaleźć odpowiedni odnośnik kulturowy - fryzjerów, tu, na Barrayarze. Świadczą usługi osobiste o wysokim standardzie profesjonalnym, stanowiące połączenie rzemiosła i sztuki. Choć raz udało jej się zaskoczyć Bothariego. Jego brwi zmarszczyły się lekko. - Tylko Betanie mogą sądzić, że do takiej pracy potrzebny jest cholerny dyplom uniwersytecki... Czy kobiety także ich wynajmują? - Jasne. Jak również pary. Na Kolonii Beta największą uwagę przykłada się do aspektu edukacyjnego tej pracy. Sierżant potrząsnął głową. Zawahał się, zerkając na nią z ukosa. - Moja matka była dziwką - oznajmił dziwnie obojętnym tonem. - Ja... domyśliłam się tego. - Nie wiem, czemu mnie nie usunęła. Z łatwością mogła to zrobić, zajmowała się tym na równi z położnictwem. Może myślała o przyszłości. Sprzedawała mnie swoim klientom. Cordelia zakrztusiła się. - Na Kolonii Beta byłoby to nie do pomyślenia. - Niewiele przypominam sobie z tamtych czasów. Uciekłem, kiedy skończyłem dwanaście lat i urosłem dość duży, by pobić jej przeklętych klientów. Przyłączyłem się do gangu ulicznego, a kiedy miałem szesnaście lat udałem osiemnastolatka i zdołałem zaciągnąć się do wojska. Wtedy wreszcie zdołałem wydostać się stąd. - Potarł lekko dłonie pokazując, jak zręczna i szybka była ta ucieczka. - W porównaniu z poprzednim życiem, wojsko musiało wydawać ci się z rajem. - Dopóki nie spotkałem Vorrutyera. - Rozejrzał się niewidzącym wzrokiem. - Wówczas żyło tu więcej ludzi. Teraz dzielnica niemal wymarła - w jego głosie zabrzmiała zaduma. - Znacznej części mojego życia w ogóle nie mogę sobie przypomnieć. Zupełnie jakby moja pamięć składała się z samych plam. Ale i tak jeszcze parę rzeczy chciałbym z niej wyrzucić. Cordelia już miała spytać, co takiego pragnął zapomnieć, jednakże odchrząknęła tylko zachęcająco. - Nie wiem, kim był mój ojciec. Bękarty mają tu trudne życie. Niemal tak trudne jak mutanci. - “Bękart” na Becie używany jest jako niezbyt pochlebne określenie, nie ma jednak znaczenia obiektywnego. Nielicencjonowane dzieci to nie to samo. Zresztą są tak rzadkie, że każde z nich traktuje się jako wypadek wyjątkowy. Czemu mówi mi to wszystko? Czego ode mnie chce? Kiedy zaczął, robił wrażenie zalęknionego, teraz jednak wygląda niemal na zadowolonego. Co takiego mu powiedziałam? Westchnęła. Ku skrywanej uldze Cordelii, w tym momencie pojawił się Koudelka, niosący ze sobą świeże kanapki z chleba i sera oraz butelkowane piwo. Cordelia ucieszyła się na widok napoju - jakość wody w tym miejscu budziła w niej poważne wątpliwości. Popiła pierwszy kęs łykiem piwa i rzekła: - Kou, musimy zmienić naszą strategię. Porucznik usiadł obok, słuchając z poważną miną. - Tak? - W żadnym razie nie możemy zabrać ze sobą lady Vorpatril i dziecka. Zostawienie jej tutaj także nie wchodzi w grę. Pozostawiliśmy straży Vordariana pięć trupów i płonący wóz. Wkrótce zaczną na serio przeszukiwać całą okolicę. Jednakże póki co, wciąż będą polować na kobietę w niezwykle zaawansowanej ciąży. To daje nam nieco czasu. Musimy się rozdzielić. Koudelka, nie wiedząc co odrzec, ugryzł kanapkę. - Pojedzie pani z nią, milady? Potrząsnęła głową. - Nie mogę opuścić grupy zmierzającej do pałacu, choćby dlatego, że tylko ja mogę powiedzieć: “To niewykonalne. Zawracamy”. Drou jest niezbędna, potrzebuję też Bothariego. - Zaś na swój dziwny sposób Bothari potrzebuje mnie. - Zostajesz ty. Wargi Koudelki zacisnęły się z goryczą. - Przynajmniej nie będę krępował wam ruchów. - Wybór nie był wcale oczywisty - odparła ostro. - To twojej pomysłowości zawdzięczamy, że dotarliśmy do Vorbarr Sultany. Uważam, że dzięki niej zdołasz wydostać stąd lady Vorpatril. Z tobą ma największe szansę. - Niemniej jednak wy zmierzacie ku niebezpieczeństwu, a ja uciekam. - To tylko złudzenie, Kou. Zastanów się. Jeśli pachołkowie Vordariana znowu dostaną ją w swoje ręce, nie okażą litości. Ani Alys, ani tobie, ani - zwłaszcza - dziecku. Coś takiego, jak “bezpieczna misja” nie istnieje. Jest tylko śmiertelne zagrożenie, logika i potrzeba zachowania całkowitej trzeźwości umysłu. Westchnął. - Spróbuję, milady. - To za mało. Padma Vorpatril próbował. Tobie musi się udać. Powoli skinął głową. - Tak jest, milady. Bothari odszedł, aby wybrać ubranie odpowiadające nowej roli Koudelki - młodego męża i ojca. - Klienci zawsze zostawiają tu rzeczy - mruknął na odchodnym. Cordelia zastanawiała się, co zdołają wyszukać dla lady Vorpatril. Kou zaniósł jedzenie Alys i Drou. Wrócił z ponurą miną i ponownie usiadł koło Cordelii. Po jakimś czasie odezwał się nagle: - Teraz chyba już rozumiem, czemu Drou tak bardzo bała się, że zaszła w ciążę. - Naprawdę? - spytała Cordelia. - W porównaniu z problemami lady Vorpatril, moje wydają się... bez znaczenia. Boże, musiała naprawdę cierpieć. - Mm. Ale ból trwa tylko parę dni - potarła dłonią własną bliznę. - Albo kilka tygodni. Nie sądzę, żeby o to chodziło. - A zatem o co? - To... akt o wymiarze transcendentnym. Tworzenie nowego życia. Kiedy nosiłam Milesa, często o tym myślałam. - Tak zatem przynoszę na ten świat jeszcze jedną śmierć. - Jedne narodziny, jedna śmierć i cały ból i zmagania woli pomiędzy nimi. Kiedyś nie pojmowałam znaczenia pewnych orientalnych symboli mistycznych, takich jak MatkaŚmierć Kali, wreszcie jednak uświadomiłam sobie, że nie ma w nich nic mistycznego. Jedynie brutalna rzeczywistość. Seksualny “wypadek przy pracy” w barrayarskim stylu może zapoczątkować łańcuch wydarzeń, który sięgnie do końca świata. Nasze dzieci zmieniają nas... nieważne, czy przeżyją, czy też nie. Mimo że tym razem dziecko okazało się jedynie złudzeniem, Drou także dotknęła ta zmiana. A ciebie? Zaskoczony potrząsnął głową. - Nie zastanawiałem się nad tym. Pragnąłem jedynie być normalny, jak inni mężczyźni. - To naturalny odruch, kłopot w tym, że sam instynkt nie wystarczy. Gdybyś tylko mógł choć raz zmusić go do współpracy z rozumem, zamiast wywoływać stałe konflikty. Porucznik prychnął. - Nie wiem jak do niej dotrzeć. Mówiłem, że jest mi przykro. - Nie pogodziliście się, prawda? Spojrzał na nią z miną zbitego psa. - Wiesz, jaka myśl nie dawała mi spokoju przez całą drogę? - spytała Cordelia. Pokręcił przecząco głową. - Nie mogłam pożegnać się z Aralem. Jeśli... cokolwiek mi się zdarzy - albo jemu, skoro już o tym mowa - na zawsze pozostałoby między nami pewne niedopowiedzenie. I w żaden sposób nie dałoby się go naprawić. Skulił się w sobie, wciśnięty w głąb fotela. Cordelia zastanowiła się przez moment. - Czego jeszcze próbowałeś, oprócz: “Przykro mi”? Co powiesz na: Jak się czujesz? Nic ci nie jest? Pomóc ci? Kocham cię”. To klasyczne odżywki, słowa jedno - i dwusylabowe. Jak się nad tym zastanowić, większość z nich to pytania. Ułatwiają rozpoczęcie rozmowy. Uśmiechnął się ze smutkiem. - Wątpię, aby miała jeszcze ochotę ze mną rozmawiać. - Przypuśćmy... - Cordelia odchyliła głowę, spoglądając nie widzącym wzrokiem w głąb korytarza - przypuśćmy, że owej nocy wszystko potoczyło się inaczej. Ty nie wpadłeś w panikę, a ten idiota Evon Vorhalas nie przerwał wam swym widowiskiem grozy. - Niezła myśl. Lepiej o niej zapomnieć, sprawia zbyt wiele bólu. - Wracamy do punktu wyjścia. Oto jesteście, tuląc się do siebie. - Tuląc się. Aral użył tego samego słowa. W tej chwili wspomnienie o Aralu nieznośnie zabolało. - Rozstajecie się jak przyjaciele, rankiem budzicie się obolali od niespełnionej miłości... Co na Barrayarze robi się w takim wypadku? - Wynajmuje pośredniczkę. - Tak? - Jej rodzice, albo moi, znajdują pośredniczkę, po czym ustalają wszystkie rzeczy. - A ty? Wzruszył ramionami. - Musiałbym zjawić się na ślubie i pokryć rachunki, choć w istocie to rodzice je opłacają. Nic dziwnego, że pogubił się w tym wszystkim. - Pragnąłeś ślubu? Nie tylko przespać się z nią parę razy? - Tak! Ale nawet w najlepszym dniu jestem tylko na poły mężczyzną. Jej rodzina turlałaby się ze śmiechu. - Spotkałeś ich kiedykolwiek? Albo oni ciebie? - Nie... - Kou, zastanów się przez chwilę, co właściwie mówisz. Skrzywił się, zawstydzony. - No cóż... - Pośredniczka. Hmm. - Cordelia wstała. - Dokąd pani idzie? - spytał nerwowo. - Pośredniczyć - odparła stanowczo. Pomaszerowała przez hali do drzwi lady Vorpatril i wsunęła do środka głowę. Droushnakov tkwiła na posterunku, obserwując śpiącą kobietę. Obok, na stoliku, leżały kanapki i dwie butelki piwa. Cordelia wśliznęła się do środka i łagodnie zamknęła za sobą drzwi. - Wiesz co - mruknęła - dobrzy żołnierze nigdy nie rezygnują z posiłku ani chwili snu. Nie wiedzą, czego jeszcze przyjdzie im dokonać, zanim nadarzy się następna sposobność. - Nie jestem głodna. Drou robiła wrażenie nieszczęśliwej, jakby jej dusza ugrzęzła w pułapce. - Chcesz o tym pomówić? Dziewczyna z niepewną miną przeniosła się na kozetkę w najdalszym kącie pokoju. Cordelia usiadła obok. - Dziś wieczór - powiedziała wolno Drou - po raz pierwszy uczestniczyłam w prawdziwej walce. - Świetnie się spisałaś. Znalazłaś odpowiednią pozycję, zareagowałaś... - Nie - Droushnakov przerwała jej pełnym goryczy gestem. - Nieprawda. - Ach tak? Według mnie poszło ci znakomicie. - Obiegłam budynek i ogłuszyłam dwóch strażników czekających przy tylnych drzwiach. W ogóle mnie nie dostrzegli. Zajęłam pozycję za rogiem. Stamtąd patrzyłam, jak ci ludzie maltretują lady Vorpatril na ulicy, obrażają, popychają, obmacują... Tak bardzo mnie to rozzłościło, że wyjęłam porażacz nerwowy. Chciałam ich zabić. Wtedy padły pierwsze strzały, a ja... a ja się zawahałam. Dlatego właśnie zginął lord Vorpatril. To moja wina. - Chwileczkę, dziewczyno! Ten drab, który zabił Vorpatrila, nie był jedynym celującym do niego żołnierzem. Padma dostał tak wielką dawkę serum, że nawet nie próbował się ukryć. Musieli zaaplikować mu podwójną dozę; tylko w ten sposób mogli zmusić go, aby doprowadził ich do Alys. Równie dobrze mógł zginąć trafiony innym strzałem albo nawet wpaść na naszą linię ognia. - Sierżant Bothari się nie wahał - odparła beznamiętnie Droushnakov. - To prawda - zgodziła się Cordelia. - Sierżant Bothari nie traci energii, żałując nieprzyjaciół. - Nie. A ty? - Ja... niedobrze mi. - Zabiłaś dwóch zupełnie obcych ludzi i chcesz zachować dobry humor? - Bothari zachował. - Owszem. Bothari świetnie się bawił, ale też trudno go nazwać normalnym człowiekiem, nawet wedle barrayarskich standardów. Czy pragniesz stać się potworem? - Pani go tak nazywa? - Owszem, ale pamiętaj, że jest moim potworem. Moim psem. Nigdy nie potrafiła wyjaśnić, jaką rolę w jej życiu odgrywa Bothari, nawet sama sobie. Cordelia zastanawiała się, czy Droushnakov słyszała kiedyś o pradawnej ziemskiej tradycji wyboru kozła ofiarnego, zwierzęcia, które co rok wypuszczano do lasu, aby uniosło ze sobą grzechy całej społeczności... Bothari niewątpliwie dźwigał jej własne grzechy; tego była pewna. Nie wiedziała jednak, dlaczego sierżant tak rozpaczliwie potrzebuje jej pomocy. - Ja tymczasem cieszę się, że tak to odebrałaś. Dwoje patologicznych zabójców w mojej służbie byłoby lekką przesadą. Ciesz się swoim cierpieniem, Drou. Dziewczyna potrząsnęła głową. - Może wybrałam sobie niewłaściwy zawód? - Możliwe. A może i nie. Pomyśl, jakich potworności mogłaby dokonać armia złożona z samych Botharich. Aparat przemocy każdego społeczeństwa - wojsko, policja, służby bezpieczeństwa - potrzebuje ludzi, którzy potrafią czynić konieczne zło, sami pozostając nieskażeni. Ich rolą jest robić tylko to, co niezbędne. I nic ponadto. Cały czas powątpiewać w z góry przyjęte założenie, zapobiegać eskalacji zbrodni. - Takich jak ten pułkownik, który utemperował zboczonego kaprala? - Owszem. Albo porucznik, kwestionujący wydane rozkazy... Żałuję, że nie udało nam się go ocalić - Cordelia westchnęła. Drou zmarszczyła brwi i spuściła głowę. - Kou sądził, że jesteś na niego zła - zmieniła temat Cordelia. - Kou? - Droushnakov uniosła wzrok. - A tak, był tu przed chwilą. Czy czegoś chciał? Cordelia uśmiechnęła się. - To do niego podobne. Oczywiście uznał, że musisz być nieszczęśliwa z jego powodu. - Uśmiech zniknął z jej warg. - Zamierzam wysłać go z lady Vorpatril. Może zdoła wydostać ją i dziecko z miasta. Rozstaniemy się, gdy tylko Alys będzie w stanie chodzić. Na twarzy Drou odmalował się niepokój. - To okropnie niebezpieczne. Ludzie Vordariana wpadną w furię, kiedy zrozumieją, że lady i młody lord zdołali im się wymknąć. Prawda, nadal istniał lord Vorpatril, który mógł pokrzyżować genealogiczne kalkulacje Vordariana. Cóż za szalony system sprawiający, że noworodek stanowi śmiertelne zagrożenie dla dorosłego mężczyzny. - Dopóki ta paskudna wojna się nie skończy, nikt nie może czuć się bezpieczny. Powiedz mi, czy nadal kochasz Kou? Wiem, że twoje pierwsze naiwne zauroczenie minęło. Dostrzegasz jego wady. To okropny egoista, niezmiernie czuły na punkcie swych obrażeń i zranionej męskości. Ale trudno nazwać go głupim. Jest jeszcze dla niego nadzieja. Czeka go ciekawe życie w służbie regenta. - Zakładając, że wszyscy przeżyją następne czterdzieści osiem godzin. Cordelia uznała, że nieźle byłoby zaszczepić jej agentom gorączkowe pragnienie życia. - Czy wciąż jeszcze go pragniesz? - Ja... teraz jestem już z nim związana. Nie wiem, jak to wyjaśnić. Oddałam mu swoje dziewictwo. Kto inny by mnie zechciał? Wstydziłabym się... - Zapomnij o tym! Po naszej wycieczce będziesz chodzić w glorii chwały. Mężczyźni ustawią się w kolejce, aby wielbić twoje imię. Będziesz mogła w nich przebierać. W domu Arala spotkasz najlepszych z najlepszych. Kogo chcesz? Generała? Ministra Imperium? Młodego lorda? Ambasadora którejś z planet? Jedyny problem to wybór, bowiem zwyczaje barrayarskie pozwalają niestety na poślubienie tylko jednego męża na raz. Młody niezręczny porucznik nie ma szans w konkurencji z tyloma starszymi dostojnikami. Droushnakov uśmiechnęła się nieco sceptycznie na tę wspaniałą wizję, nakreśloną przez Cordełię. - Kto wie, może Kou któregoś dnia także zostanie generałem? - powiedziała miękko. Westchnęła, marszcząc czoło. - Tak, nadal go chcę. Ale... chyba boję się, że znów mnie zrani. Cordelia zastanowiła się nad tym. - To możliwe. Aral i ja ranimy się bez przerwy. - Ależ nie, milady! Wydajecie się tak doskonale dobrani. - Zastanów się, Drou. Czy wyobrażasz sobie, co czuje Aral od chwili mojego wyjazdu? Ja to wiem. - Och. - Ale według mnie ból to niedostateczny powód, by odrzucać życie. Śmierć jest zupełnie bezbolesna. Ból przychodzi i mija, niezależnie od wszystkiego, nieubłagany niczym czas. Pytanie brzmi: jakie wspaniałe chwile można wyrwać życiu - mimo ciągłego bólu? - Nie jestem pewna, czy dobrze rozumiem, milady. Ale...w mojej głowie tkwi pewien obraz. Siedzimy z Kou na plaży, tylko we dwoje. Jest tak ciepło, a kiedy on na mnie patrzy, widzi mnie naprawdę i kocha taką, jaką jestem. Cordelia ściągnęła wargi. - Tak, to wystarczy. Chodź ze mną. Dziewczyna posłusznie podniosła się z miejsca. Cordelia zaprowadziła ją do hallu, siłą posadziła Kou po jednej stronie kanapy, Drou po drugiej, i opadła między nich. - Posłuchaj Drou, Kou ma ci parę rzeczy do powiedzenia. Ponieważ najwyraźniej władacie różnymi językami, poprosił, abym posłużyła mu za tłumacza. Zakłopotany Kou pokręcił głową. - Ten gest znaczy: “Prędzej zrujnuję sobie resztę życia, niż przez pięć minut miałbym wyglądać na głupca”. Zignoruj go - poleciła Cordelia. - A teraz zobaczmy. Kto zaczyna? Zapadła cisza. - Czy wspominałam, że występuję także w roli waszych rodziców? Chyba zacznę od mamy Kou. “I co, synku? Poznałeś już jakąś miłą dziewczynę? Masz w końcu prawie dwadzieścia sześć lat”. Oglądałam ją na holowidzie - dodała swym własnym głosem, gdy Kou zachłysnął się ze zdumienia. - Znam jej styl, co? I to, co się pod nim kryje. A Kou na to: “Tak mamo, jest pewna wspaniała dziewczyna. Młoda, wysoka, bystra”. “Hohoho!” - odpowiada mama Kou i wynajmuje mnie, waszą doświadczoną pośredniczkę z sąsiedztwa. Ja zaś idę do twojego ojca i mówię, że jest pewien młodzieniec, porucznik w służbie cesarskiej, osobisty sekretarz lorda regenta, bohater wojenny, rozpoczynający karierę w Sztabie Generalnym, a on na to: “Ani słowa więcej. Bierzemy go! Hohoho!” I... - Obawiam się, że miałby znacznie więcej do powiedzenia! - przerwał Kou. Cordelia odwróciła się do Droushnakov: - Kou chciał przez to rzec, iż nie sądzi, by spodobał się twojej rodzinie, ponieważ jest kaleką. - Bzdura! - odparła z oburzeniem Drou. - Nie chodzi o to... Cordelia uniosła dłoń, przerywając jej w pół słowa. - Pozwól, że odpowiem jako twoja pośredniczka, Kou. Kiedy jedyna córka wskazuje palcem i oświadcza stanowczo: “Tato, pragnę tego mężczyzny”, rozsądny ojciec odpowiada tylko: “Tak, kochanie”. Przyznaję, że zapewne trudniej przyjdzie ci przekonać trzech starszych braci. Doprowadź ją do płaczu, a z pewnością spotka cię niemiła przygoda w bocznej alejce. Przy okazji, zakładam, że jeszcze im się nie poskarżyłaś, Drou? Dziewczyna zachichotała. - Nie! Kou wyglądał na przestraszonego. - Widzisz? - ciągnęła dalej Cordelia. - Nadal możesz uniknąć braterskiej zemsty, Kou, jeśli mocno się przyłożysz. - Obróciła się do Drou. - Wiem, że zachował się jak gbur i prostak, ale przynajmniej potrafi słuchać dobrych rad. - Powiedziałem, że jest mi przykro - wtrącił z urazą Kou. Drou zesztywniała. - Owszem. Wiele razy - odparła zimno. - I tu przechodzimy do sedna sprawy - oznajmiła z powagą Cordelia. - Kou chce powiedzieć, że tak naprawdę wcale nie jest mu przykro. Wszystko było wspaniałe, ty byłaś wspaniała i chce to przeżyć jeszcze raz. Wiele razy. Z tobą i tylko z tobą. Na zawsze, w społecznie akceptowanym związku. Bez żadnych dalszych przeszkód. Mam rację, Kou? - Ależ... tak! - wykrztusił oszołomiony Koudelka. Drou spojrzała na niego ze zdumieniem. - Ale... przecież to właśnie chciałam usłyszeć! - Naprawdę? - Zerknął na nią ponad głową Cordelii. Ten system pośredników ma swoje plusy. Ale także pewne ograniczenia. Cordelia uniosła się z miejsca i zerknęła na chronometr. Natychmiast opuścił ją dobry humor. - Macie jeszcze trochę czasu. Możecie powiedzieć sobie bardzo wiele, jeżeli będziecie trzymać się krótkich, najwyżej dwusylabowych wyrazów. Rozdział osiemnasty Mrok przedświtu w wąskich uliczkach karawanseraju nie mógł konkurować z nieprzeniknioną ciemnością nocy w górach. Zamglone niebo rozjaśniała słaba pomarańczowa łuna miasta. Twarze przyjaciół Cordelii przypominały szare plamy; wyglądały jak wizerunki ludzi na najstarszych fotografiach. Z trudem powstrzymała się, by nie dodać w duchu: są jak oblicza umarłych. Lady Vorpatril, umyta, najedzona i wypoczęta po kilku godzinach snu, nie była może okazem zdrowia, ale trzymała się na nogach. Gospodyni dostarczyła im zestaw zdumiewająco skromnych ubrań: szarą spódnicę do kostek i parę ciepłych swetrów. Koudelka zmienił swój mundur na luźne spodnie, znoszone buty i kurtkę; starą pozostawił w zaimprowizowanej sali porodowej. W ramionach niósł maleńkiego lorda Ivana, owiniętego w pieluszki i kocyk. W sumie przypominali skromną młodą parę, uciekającą z miasta przed walkami do mieszkających na wsi rodziców żony. Po drodze do Vorbarr Sultany Cordelia widziała setki podobnych uciekinierów. Koudelka po raz ostatni zmierzył uważnym spojrzeniem swą niewielką grupkę. Po chwili jego wzrok padł na dzierżoną w dłoni laskę. Nawet jeśli ktoś nie wiedział o ukrytej w środku klindze, gładkie aksamitne drewno, wypolerowane okucie i intarsjowany uchwyt rzucały się w oczy. Porucznik westchnął. - Drou, czy mogłabyś to jakoś ukryć? Zupełnie nie pasuje do mojego stroju. Skoro mam nieść dziecko, tylko by mi przeszkadzała. Droushnakov skinęła głową, uklękła, owinęła laskę w koszulę i wepchnęła do torby. Cordelia przypomniała sobie, co się zdarzyło, kiedy Koudelka poprzednim razem zabrał laskę do karawanseraju i rozejrzała się nerwowo, próbując przeniknąć wzrokiem ciemność. - Czy o tej porze ktoś mógłby na nas napaść? Z pewnością nie wyglądamy na bogaczy. - Niektórzy ludzie zabiliby nas dla naszych ubrań - odparł ponuro Bothari. - Zwłaszcza że zbliża się zima. Ale ostatnio jest tu bezpieczniej niż zwykle. Żołnierze Vordariana wielokrotnie przeszukiwali dzielnicę w poszukiwaniu “ochotników”, którzy pomogliby przy kopaniu schronów w miejskich parkach. - Nigdy nie sądziłam, że spodoba mi się idea pracy niewolniczej - mruknęła Cordelia. - Zresztą to i tak bzdura - wtrącił Koudelka. - Chodzi im o niszczenie parków. Nawet ukończone schrony nie pomieszczą dostatecznej liczby ludzi. Jednakże roboty wyglądają imponująco, poza tym dzięki nim ludzie myślą o lordzie Vorkosiganie jak o nieprzyjacielu. - A zresztą - Bothari uniósł połę kurtki, ukazując połyskujący srebrzyście porażacz nerwowy - tym razem mam przy sobie odpowiednią broń. Nadszedł moment rozstania. Cordelia uścisnęła Alys Vorpatril, która objęła ją mocno i szepnęła: - Niech Bóg ci pomoże, Cordelio. I skaże Vidala Vordariana na piekielne męki. - Bezpiecznej drogi. Do zobaczenia w Bazie Tanery - Cordelia zerknęła na Koudelkę. - Musicie żyć, wbrew naszym prześladowcom. - Spróbu... Tak jest, milady - odparł Koudelka. Z powagą zasalutował Droushnakov. W tym wojskowym pozdrowieniu nie kryła się żadna ironia, najwyżej odrobina zazdrości. Dziewczyna odpowiedziała powolnym skinieniem głowy. Nie chcieli obarczać tej chwili dodatkowym brzemieniem słów. Obie grupki rozstały się w wilgotnym mroku. Drou patrzyła przez ramię, póki Koudelka i lady Vorpatril nie zniknęli za zakrętem, po czym przyspieszyła kroku. Zostawili za sobą ciemne bezludne alejki i znaleźli się na jasno oświetlonych ulicach, po których od czasu do czasu przemykali ludzie spieszący, aby załatwić swe sprawy tego wczesno-zimowego poranka. Wszyscy przechodnie jak mogli unikali towarzystwa i Cordelia odetchnęła nieco swobodniej uznawszy, że nie rzucają się w oczy. Nagle zesztywniała w duchu, gdy ujrzała wolno jadący pojazd straży miejskiej. Jednakże wóz minął ich i zniknął w oddali. Wreszcie przystanęli, spoglądając na budynek po drugiej stronie ulicy, aby upewnić się, czy został już otwarty. Wielopiętrowy gmach w utylitarnym stylu boomu budowlanego, który nastąpił ponad trzydzieści lat wcześniej, tuż po objęciu tronu przez Ezara, nie należał do rządu, lecz był placówką handlową. Przecięli hali, zeszli do windy i bez przeszkód zjechali na dół. Kiedy dotarli do piwnic, Drou zaczęła co chwila oglądać się przez ramię. - Teraz niewątpliwie rzucamy się w oczy. Bothari czuwał, gdy dziewczyna nachyliła się i wyważyła zamek drzwi, prowadzących do tunelu technicznego. Poprowadziła ich naprzód, dwukrotnie skręcając na skrzyżowaniach korytarzy. Płonące na ścianach lampy świadczyły dobitnie, że obsługa korzystała z tego przejścia. Cordelia nadstawiała uszu, nasłuchując zbliżających się kroków. W końcu dotarli do włazu w podłodze. Droushnakov szybko rozluźniła śruby. - Zawiśnijcie na rękach i skaczcie. To niewiele ponad dwa metry. Zapewne będzie mokro. Cordelia wcisnęła się w ciemny krąg i wylądowała z pluskiem. Zapaliła latarkę. Czarna migotliwa tafla wypełniającej syntonową rurę wody sięgała jej do kostek. Ciecz była lodowato zimna. Po sekundzie tuż obok znalazł się Bothari. Drou uklękła mu na ramionach, umocowała z powrotem właz, po czym rozbryzgując wokół fontannę zimnych kropel zeskoczyła na ziemię. - Ten kanał burzowy ma jakieś pół kilometra długości. Chodźcie - szepnęła. Cordelia, będąc tak blisko celu, nie potrzebowała dodatkowej zachęty. Istotnie, po pięciuset metrach dotarli do miejsca, gdzie w ścianie ział mroczny otwór. Wdrapali się tam i znaleźli się w znacznie starszym i węższym tunelu, zbudowanym z poczerniałych ze starości cegieł. Zginając plecy i kolana wędrowali dalej. Cordelia pomyślała, że zważywszy wzrost sierżanta, musi to być dla niego szczególnie bolesne. Po jakimś czasie Drou zwolniła i zaczęła opukiwać sufit tunelu stalowym okuciem laski Koudelki. Kiedy uderzenia zabrzmiały głucho, przystanęła. - To tutaj. Klapa opada w dół. Uważajcie. Zsunęła drewnianą osłonę i ostrożnie wetknęła ostrze szpady pomiędzy dwie mokre, oślizłe cegły. Rozległ się szczęk i starannie zamaskowana klapa śmignęła gwałtownie w dół, omal nie miażdżąc głowy dziewczyny. Drou ponownie ukryła klingę w jej drewnianej pochwie. - Na górę. Pierwsza podciągnęła się na rękach. Przejście prowadziło do następnego starożytnego kanału, jeszcze węższego niż poprzedni. Ten odpływ ostro wspinał się ku górze. Przeciskali się naprzód, ich ubrania ocierały się o ściany zbierając z nich brud i wilgoć. Drou wyprostowała się nagle i pokonawszy stos strzaskanych cegieł znalazła się w mrocznym pomieszczeniu, wspartym na licznych kolumnach. - Co to za miejsce? - szepnęła Cordelia. - Za wielkie na tunel. - Stare stajnie - odszepnęła Drou. - Jesteśmy już pod terenem pałacu. - Ich istnienie to chyba żadna tajemnica. Z pewnością uwieczniono je na starych rysunkach i planach. Ludzie - służba bezpieczeństwa - muszą wiedzieć, że tu są. Cordelia spojrzała w głąb mrocznej wilgotnej sali, wspartej na bladych łukach oświetlonych przez migoczące promienie latarek. - Owszem. Ale widzimy przed sobą piwnice najstarszych stajni, nie tych należących do Dorki, lecz jego ciotecznego dziadka. Hodował ponad trzysta koni. Stajnie spłonęły w niezwykle widowiskowym pożarze ponad dwieście lat temu. Zamiast je odbudować, po prostu wyburzono wszystko do reszty i na wschód od tego miejsca wzniesiono nowe stare stajnie, które za czasów Dorki zamieniono na mieszkania dla służby. W tej chwili trzymają tam większość zakładników. - Drou maszerowała szybko naprzód, niewzruszenie pewna siebie. - Znajdujemy się na północ od głównego kompleksu pałacowego, pod zaprojektowanymi przez Ezara ogrodami. Z tego co wiem, Ezar natknął się przypadkiem na tę starą piwnicę i trzydzieści lat temu zaplanował z Negrim tajną drogę ucieczki, o której nie wiedziała nawet jego własna służba bezpieczeństwa. Cóż za zaufanie, nieprawdaż? - Dziękujemy, Ezarze - mruknęła Cordelia ciepło. - Prawdziwe niebezpieczeństwo zacznie się wtedy, gdy dotrzemy do pałacu - skomentowała dziewczyna. Wciąż jeszcze mogli się wycofać, powrócić po własnych śladach; nadal nikt nie wiedział o ich obecności. Czemu ci ludzie tak beztrosko dają mi prawo do narażania ich własnego życia? Boże, nienawidzę dowodzenia. Coś przemknęło w mroku, gdzieś w dali kapała woda. - To tutaj - oznajmiła Droushnakov, oświetlając stos skrzyń. - Tajny magazyn Ezara. Ubrania, broń, pieniądze. W zeszłym roku, tuż przed inwazją na Escobar, kapitan Negri kazał mi uzupełnić go o stroje stosowne dla kobiety i małego chłopca. Obawiał się niepokojów związanych z wojną, jednak zamieszki nigdy tu nie dotarły. Moje stroje mogą być na panią nieco za duże. Pozbyli się brudnych, przemoczonych łachów. Droushnakov wydobyła ze skrzyni czyste suknie, odpowiednie dla wyższych rangą służących pałacowych, spoglądających z góry na zwykłe kucharki i pokojówki; kiedyś Drou sama tak się ubierała. Bothari wyciągnął z torby czarny mundur i zarzucił go na siebie, dodając stosowne insygnia Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa. Z daleka przypominał zwykłego strażnika, choć był nieco zbyt brudny i znużony, by ujść uwagi CesBez w razie dokładniejszej inspekcji. Zgodnie z zapowiedzią Drou, w kolejnej skrzyni czekał na nich kompletny zestaw broni, w pełni załadowanej i w zapieczętowanych pojemnikach. Cordelia wybrała sobie paralizator, podobnie Drou. Ich oczy spotkały się. - Tym razem nie będziesz się wahać, co? - mruknęła Cordelia. Dziewczyna z ponurą miną skinęła głową. Bothari wsunął za pas po jednej z każdego rodzaju broni: paralizator, porażacz nerwowy i łuk plazmowy. Cordelia miała nadzieję, że nie będzie brzęczał i dzwonił przy każdym kroku. - Nie możesz z tego strzelać w pomieszczeniach! - zaprotestowała Droushnakov na widok łuku plazmowego. - Nigdy nic nie wiadomo - Bothari wzruszył ramionami. Po chwili zastanowienia Cordelia dodała do swego arsenału laskę z ukrytą szpadą, przywiązując ją sobie do pasa. Nie była to może poważna broń, ale w trakcie tej podróży okazała się niespodziewanie użyteczna. Oby przyniosła nam szczęście. Następnie z dna torby wydobyła coś, co uważała za najpotężniejszy oręż ze wszystkich. - But? - spytała ze zdumieniem Drou. - Bucik Gregora. Podejrzewam, że Kareen wciąż ma drugi od pary. - Cordelia umieściła go głęboko w wewnętrznej kieszeni należącego do Drou bolerka z wyhaftowanym herbem Vorbarrow, narzuconego na suknię i dopełniającego stroju pałacowej służącej. Gdy zakończyli wreszcie przygotowania, Drou ponownie poprowadziła ich mrocznym wąskim korytarzem. - Teraz jesteśmy już pod samym pałacem - szepnęła skręcając nagle. - Musimy wspiąć się po drabinie między ścianami. Dodano ją już po ukończeniu budowy. Nie ma tu zbyt wiele miejsca. Okazało się to sporym niedopowiedzeniem. Cordelia wypuściła powietrze i ruszyła w ślad za dziewczyną, przeciskając się przez szparę pomiędzy dwoma murami. Rzecz jasna, drabinę zbudowano z drewna. Cordelii szumiało w głowie ze zmęczenia i podniecenia. Oszacowała odległość między ścianami. Zniesienie tędy symulatora może okazać się trudnym zadaniem. Więcej optymizmu, upomniała się w duchu, po czym zdecydowała, że właśnie ta obawa stanowi największy objaw optymizmu. Co ja tu robię? Mogłabym w tej chwili siedzieć spokojnie w Bazie Tonery u boku Arala, pozwalając, by Barrayarczycy mordowali się nawzajem, jeśli naprawdę sprawia im to przyjemność... Tuż nad nią Drou przesunęła się na bok, stając na czymś w rodzaju wąskiego parapetu, zrobionego ze zwykłej grubej deski. Kiedy Cordelia stanęła obok niej, uniosła dłoń, jakby mówiąc: “zaczekaj” i wyłączyła latarkę. Drou dotknęła ukrytego mechanizmu zamka i tuż przed nimi przesunęła się bezszelestnie płyta w ścianie. Najwyraźniej aż do śmierci Ezara wszystkie mechanizmy regularnie oliwiono. Ujrzały przed sobą starą sypialnię cesarską. Spodziewały się, że będzie pusta. Usta Drou otwarły się w bezdźwięcznym jęku rozpaczy i przerażenia. Ogromne rzeźbione drewniane łoże, należące do Ezara; to samo, w którym cesarz wydał swe ostatnie tchnienie, było zajęte. Słaba pomarańczowa lampa rzucała plamy światła i cienia na dwie półnagie, śpiące postaci. Nawet ze swego miejsca Cordelia natychmiast rozpoznała okrągłą twarz i wąsy Vidala Vordariana. Mężczyzna zajmował cztery piąte łóżka, jego ciężka ręka obejmowała zazdrośnie księżniczkę Kareen. Czarne włosy kobiety leżały rozsypane na poduszce. Księżniczka spała, skulona w ciasny kłębek w górnym rogu łoża, z twarzą zwróconą na zewnątrz. Białe ramiona przyciskała do piersi. Wyglądała, jakby za moment miała wypaść z łóżka. No cóż, dotarliśmy do Karem. Ale jest pewien problem. Cordelia zadrżała, czując nagły impuls, każący jej zastrzelić Vordariana we śnie. Jednakże uwolnienie energii z pewnością uruchomiłoby alarm. Dopóki nie miała w swej pieczy symulatora Milesa, nie była gotowa do ucieczki. Gestem poleciła Drou zamknąć wejście i niemal bezdźwięcznie szepnęła: - Schodzimy - do czekającego na drabinie Bothariego. Po nie mniej męczącej wędrówce w dół, z wysokości czterech pięter, znów znaleźli się w korytarzu. Wówczas Cordelia odwróciła się do płaczącej cicho dziewczyny. - Sprzedała mu się - wyszeptała cicho Droushnakov. W jej głosie słychać było smutek i odrazę. - Jeśli wyjaśnisz mi, jaka moc pozwoliłaby jej skutecznie mu się oprzeć, chętnie posłucham - odparła cierpko Cordelia. - Co niby według ciebie miałaby zrobić? Rzucić się z okna, aby uniknąć losu gorszego niż śmierć? Przerabiała już los gorszy niż śmierć w związku z Sergiem. Nie sądzę, aby miało to dla niej jeszcze jakiekolwiek znaczenie. - Ale gdybyśmy tylko dotarli tu wcześniej, mogłabym... moglibyśmy ją ocalić. - Nadal możemy to zrobić. - Przecież mu się sprzedała! - Czy ludzie kłamią we śnie? - spytała Cordelia. Widząc nic nie pojmujące spojrzenie Drou, wyjaśniła: - Według mnie nie wyglądała na czułą kochankę. Leżała tam niczym więzień. Obiecałam, że spróbujemy ją uwolnić i zrobimy to. - Czas. - Najpierw jednak znajdziemy Milesa. Sprawdźmy drugie wyjście. - Będziemy musieli pokonać więcej strzeżonych korytarzy - ostrzegła Droushnakov. - Nic na to nie poradzimy. Jeśli odczekamy jeszcze trochę, cały pałac zacznie się budzić i napotkamy więcej ludzi. O tej porze kucharze przychodzą do pracy - westchnęła Drou. - Czasami wpadałam do nich na kawę i gorące ciastka. Niestety, wypad komandoski nie może zrobić sobie przerwy na śniadanie. Nadszedł czas na podjęcie decyzji. Tak czy nie? Czy napędzała ją szaleńcza odwaga, czy głupota? To nie mogła być odwaga, czuła się chora ze strachu, nękały ją te same kwaśne mdłości, które nawiedziły ją tuż przed walką w czasie wojny o Escobar. Skojarzenie to bynajmniej nie poprawiło jej nastroju. Jeśli czegoś nie zrobię, moje dziecko umrze. Będzie musiała poradzić sobie bez odwagi. - Teraz - zadecydowała Cordelia. - Lepszej sposobności już nie będzie. Ponownie ruszyli w górę wąskiej drabiny. Drugie wyjście prowadziło do dawnego cesarskiego gabinetu. Cordelia z ulgą stwierdziła, że pomieszczenie, ciemne i zakurzone, pozostało nietknięte, odkąd wysprzątano je i zamknięto zeszłej wiosny, po śmierci Ezara. Jego konsola komunikacyjna, ze wszystkimi super-zabezpieczeniami, została odłączona, pozbawiona swych tajemnic, martwa jak jej właściciel. Za oknami nadal panowała ciemność późnego zimowego ranka. Kiedy Cordelia szła przez pokój, o jej łydkę obijała się laska Kou. Niewątpliwie wyglądała dziwnie wisząca u pasa; zanadto przypominała broń. Na biurku, na szerokiej antycznej tacy, stała płaska ceramiczna misa; typowy bibelot, jakimi zapchany był cały pałac. Cordelia położyła laskę na tacy i uniosła ją z powagą, jak na służącą przystało. Droushnakov z aprobatą skinęła głową. - Proszę ją trzymać dokładnie w połowie odległości pomiędzy piersiami a talią - szepnęła - i wyprostować kręgosłup. Tak mnie zawsze uczono. Cordelia przytaknęła. Zamknęli za sobą sekretne drzwi, wygładzili ubrania i wyszli na jeden z dolnych korytarzy północnego skrzydła. Dwie pałacowe służące i strażnik. Na pierwszy rzut oka wyglądali zupełnie naturalnie, nawet w tych niespokojnych czasach. Kapral, pełniący wartę u stóp Mniejszej Klatki Schodowej u zachodniego wylotu korytarza, stanął na baczność na widok insygniów Bothariego. Mężczyźni wymienili saluty. Cordelia z najwyższym trudem powstrzymała się, by nie zacząć biec w panice. Subtelny podstęp, pozwalający zmylić przeciwnika: dwie kobiety nie mogły stanowić zagrożenia, miały już przecież niezbędną eskortę. Fakt, że ich strażnik także może okazać się groźny, mógł umknąć kapralowi jeszcze przez kilka minut. Skręcili w górny korytarz. To tu, za tymi drzwiami, zgodnie z raportami lojalistów, przechowywano porwany symulator. Tuż pod okiem Vordariana. Może miał mu posłużyć jako ludzka tarcza? Każda bomba wycelowana w kwaterę Vordariana musiała zabić także maleńkiego Milesa. A może Barrayarczyk w ogóle nie traktował jej uszkodzonego dziecka jak człowieka? Przy drzwiach czuwał kolejny strażnik. Zerknął na nich podejrzliwie, odruchowo sięgając po broń. Cordelia i Droushnakov przeszły obok niego nie odwracając głów. Bothari zasalutował, po czym jednym płynnym gestem wymierzył mężczyźnie potężny cios w szczękę. Głowa strażnika z trzaskiem uderzyła o ścianę. Bothari złapał go, zanim tamten runął na ziemię. Otworzyli drzwi i wciągnęli strażnika do środka; Bothari zajął jego miejsce na korytarzu. Cordelia rozejrzała się w panice po niewielkiej komnacie wypatrując automatycznych kamer. Pokój mógł pełnić funkcję sypialni, pozwalającej służbie odpowiadać błyskawicznie na każde wezwanie vorowskich panów albo może nietypowo dużej garderoby. Nie miał nawet najmniejszego okna, wyglądającego na mroczny wewnętrzny dziedziniec. Przenośny symulator maciczny stał na zasłanym obrusem stole, na samym środku komnaty. Jego lampki nadal świeciły przyjaznym zielonym i żółtym blaskiem. Żadne złowrogie czerwone światełko nie ostrzegało na razie o grożącej awarii. Na ten widok z ust Cordelii wyrwało się ciężkie westchnienie, pełne bolesnej ulgi. Droushnakov z nieszczęśliwą miną rozejrzała się wokół. - Coś nie tak, Drou? - szepnęła Cordelia. - Za łatwo nam poszło - mruknęła dziewczyna. - Poczekaj. Zobaczymy, czy to samo powiesz za godzinę. - Zwilżyła językiem wargi, wstrząśnięta tym, że w duchu zgadza się z oceną Droushnakov. Nie da się nic na to poradzić. Łap symulator i uciekaj. Teraz liczyła się szybkość, a nie ostrożność. Odstawiła tacę na stół, sięgnęła po uchwyt symulatora i zamarła. Coś było nie tak... uważniej przyjrzała się odczytom. Monitor tlenowy w ogóle nie działał - choć jego lampka połyskiwała na zielono, wskaźnik poziomu odżywki pokazywał 00.00. Pusty. Usta Cordelii otwarły się w milczącym jęku. Jej żołądek ścisnął się gwałtownie. Nachyliła się bliżej, pożerając wzrokiem migotaninę fałszywych odczytów. Jej najczarniejsza wizja nagle stała się rzeczywistością - czyżby wylali zawartość na podłogę, do kanału, a może klozetu? Czy Miles zginął szybko, miłosiernie zmiażdżony jednym ciosem? A może pozwolili maleńkiemu, pozbawionemu podtrzymującego życie sprzętu dziecku zwijać się w agonii, podczas gdy obserwowali go, rozbawieni? Możliwe, że nawet nie zawracali sobie głowy patrzeniem... Numer seryjny. Sprawdź numer seryjny. Próżna nadzieja, ale... zmusiła swe załzawione oczy do patrzenia, rozpędzony umysł do skupienia, do przypomnienia sobie. Jeszcze w laboratorium Vaagena i Henriego przesuwała palcem po tabliczce z numerem, rozmyślając o tym cudzie technologii i odległym świecie, który go stworzył - i był to inny numer. Nie ten symulator, nie Milesa! Jeden z szesnastu pozostałych, użyty jako przynęta. Jej serce zamarło. Ile jeszcze zastawiono pułapek? Wyobraziła sobie, jak biega szaleńczo od symulatora do symulatora, niczym rozkojarzone dziecko, uczestniczące w upiornej zabawie w chowanego... Chyba zwariuję. Nie. Gdziekolwiek podział się prawdziwy symulator, musiał być w pobliżu Vordariana. Tego była pewna. Uklękła obok stołu i na moment oparła czoło, aby przegnać czerwoną mgłę, przesłaniającą jej wzrok i zagrażającą świadomości. Uniosła obrus. No proszę. Czujnik uciskowy. Czy Vordarian sam to wymyślił? Zręczny, paskudny pomysł. Drou nachyliła się w ślad za nią. - Pułapka - szepnęła Cordelia. - Podnieś symulator, a rozlegnie się alarm. - Jeśli go rozbroimy... - Nie. Nie ma potrzeby. To tylko przynęta. Jest pusty. Ktoś przestroił lampki, aby z daleka wyglądało, że działa. - Cordelia usiłowała myśleć logicznie, mimo narastającego szumu w głowie. - Musimy zawrócić. Z powrotem na dół i znów w górę. Nie spodziewałam się zastać tu Vordariana, ale gwarantuję, że on wie, gdzie można znaleźć Milesa. Zwykłe staroświeckie przesłuchanie. Będziemy ścigać się z czasem. Kiedy rozlegnie się alarm... Na korytarzu zabrzmiały ciężkie kroki i krzyki. Wysoki bzyk paralizatorów. Bothari, klnąc, uskoczył za drzwi. - To koniec. Zauważyli nas. Kiedy rozlegnie się alarm, wszystko skończone, dopowiedziała w myślach Cordelia, ogłuszona poczuciem porażki. Nie ma okna, jedne drzwi, a oni właśnie stracili kontrolę nad jedyną drogą ucieczki. A więc mimo wszystko pułapka Vordariana zadziała. Niech go piekło pochłonie... Droushnakov zacisnęła palce na swym paralizatorze. - Nie oddamy pani, milady. Będziemy walczyć do końca. - Bzdura - parsknęła Cordelia. - Naszą śmiercią nie zyskamy niczego, może poza pozbyciem się kilku drabów Vordariana. Bez sensu. - To znaczy, że mamy zrezygnować? - Samobójcza chwała to luksus dla ludzi nieodpowiedzialnych. Jeszcze się nie poddajemy. Czekamy na lepszą sposobność, której nie zdołamy wykorzystać, jeśli zostaniemy zabici bądź ogłuszeni. - Oczywiście gdyby na stole stał prawdziwy symulator... Cordelia uświadomiła sobie ze zgrozą, że jest już dość szalona, by poświęcić życie tych ludzi za swojego syna, ale nie zwariowała jeszcze ostatecznie. Nie odda ich za nic. Jeszcze nie stała się do tego stopnia Barrayarką. - Zdaje się pani na łaskę Vordariana. On to z pewnością wykorzysta - ostrzegł Bothari. - Vordarian miał we mnie zakładniczkę od dnia, kiedy porwał Milesa - odparła ze smutkiem Cordelia. - To niczego nie zmienia. Po kilku minutach wykrzykiwanych przez drzwi negocjacji uzgodnili, że się poddają, choć nerwy strażników były napięte do ostatnich granic. Wyrzucili na zewnątrz swoją broń. Strażnicy zbadali pomieszczenie skanerem energetycznym, by upewnić się, że nic im nie grozi, po czym czterech z nich wpadło do komnaty, aby przeszukać więźniów. Dwóch pozostałych czekało na zewnątrz, gotowych wesprzeć swych towarzyszy. Cordelia zachowała całkowity spokój, aby ich nie zdenerwować. Jeden ze strażników zmarszczył ze zdumieniem czoło, kiedy interesujące wybrzuszenie w jej kieszeni okazało się jedynie dziecięcym butem. Położył go na stole tuż obok tacy. Dowódca, mężczyzna w kasztanowo-złotej liberii Vordariana, przemówił do swego naręcznego komunikatora: - Tak. Wszystko zabezpieczone. Zawiadom milorda. Nie, kazał żeby go obudzić. Chcesz mu wyjaśnić, czemu tego nie zrobiłeś? Dziękuję. Strażnicy nie wypchnęli ich na korytarz, ale czekali cierpliwie. Wynieśli jedynie nieprzytomnego mężczyznę, którego ogłuszył Bothari. Żołnierze ustawili Cordelię z szeroko rozłożonymi rękami i nogami, przyciśniętą do ściany obok Bothariego i Droushnakov. Czuła, jak ogarniają czarna rozpacz, ale wiedziała, że kiedyś Kareen przyjdzie do niej. Musi przyjść. Potrzebowała jedynie trzydziestu sekund rozmowy, może nawet mniej. Kiedy spotkam się z Kareen, jesteś trupem, Vordarianie. Możesz jeszcze chodzić, mówić, wydawać rozkazy przez całe tygodnie, nieświadom tego, co cię czeka, ale przypieczętuję twój los równie nieuchronnie, jak ty skazałeś mojego syna. W końcu w drzwiach stanął Vordarian we własnej osobie, odziany w zielone mundurowe spodnie i kapcie, nagi do pasa. W ślad za nim dreptała księżniczka Kareen, owijając się ciasno ciemnoczerwonym aksamitnym szlafrokiem. Serce Cordelii zaczęło bić szybszym rytmem. Teraz? - A zatem pułapka zadziałała - zaczął z zadowoleniem Vordarian, jednakże urwał, wydając z siebie jedynie autentycznie zdumione “Ha!”, kiedy Cordelia odepchnęła się od ściany i odwróciła, żeby stawić mu czoło. Gestem powstrzymał strażnika, który zamierzał interweniować. Na twarzy Vordariana pojawił się drapieżny uśmiech. - Mój Boże, i to jak zadziałała! Wspaniale! - Kareen, stojąca tuż za nim spojrzała oszołomiona na Cordelię. MOJA pułapka zadziałała, pomyślała Cordelia, ogłuszona nadarzającą się sposobnością. Teraz patrz... - W tym właśnie problem, milordzie - oznajmił mężczyzna w liberii z niezadowoloną miną. - Wcale nie zadziałała. Nie wyśledziliśmy ich przy wejściu do pałacu i nie oczyściliśmy przed nimi drogi. Po prostu się tu zjawili, nie uruchamiając żadnych alarmów. To nie powinno się zdarzyć. Gdybym akurat nie przyszedł, moglibyśmy ich przeoczyć. Vordarian wzruszył ramionami, zanadto uszczęśliwiony swoją zdobyczą, by zawracać sobie głowę drobiazgami. - Przesłuchajcie tę dziewkę - polecił wskazując Droushnakov. - Podajcie jej serum, a z pewnością dowiecie się, jak się tu dostali. Kiedyś pracowała w ochronie pałacu. Droushnakov posłała przez ramię oskarżycielskie spojrzenie księżniczce Kareen. Kareen bezwiednie ciaśniej owinęła się szlafrokiem, w jej ciemnych oczach czaiło się równie bolesne pytanie. - No cóż - rzekł Vordarian do Cordelii - czyżby mojemu milordowi Vorkosiganowi aż tak brakowało żołnierzy, że wysyła swoją żonę, aby wykonała ich pracę? Zatem nie możemy przegrać. - Uśmiechnął się do strażników, którzy odpowiedzieli tym samym. Do diabła, żałuję, że nie zastrzeliłam go we śnie. - Co zrobiłeś z moim synem, Vordarianie? Mężczyzna zacisnął zęby. - Pozaplanetarna przybłęda nigdy nie zdobędzie władzy na Barrayarze. Nie uda ci się oddać Imperium mutantowi. Gwarantuję ci to. - A zatem tak brzmi oficjalna wersja? Nie pragnę żadnej władzy. Nie życzę sobie jedynie, aby rządzili mną idioci. Usta stojącej za plecami Vordariana Kareen wygięły się w smutnym uśmiechu. Tak, słuchaj mnie, Kareen! - Gdzie jest mój syn, Vordarianie? - powtórzyła z uporem Cordelia. - Teraz to cesarz Vidal - zauważyła Kareen, wodząc wzrokiem między parą przeciwników - jeśli zdoła zachować ten tytuł. - Zdołam - oznajmił Vordarian. - Aral Vorkosigan nie ma do niego większego prawa ode mnie. Odniosę też sukces tam, gdzie partia Vorkosigana zawiodła. Obronię i zachowam prawdziwy Barrayar. - Mówiąc to odwrócił się, najwyraźniej ostatnie słowa adresując do Kareen. - Nie zawiedliśmy - szepnęła Cordelia, spoglądając wprost w oczy księżniczki. Teraz. Podniosła ze stołu but i wyciągnęła rękę; oczy Kareen rozszerzyły się gwałtownie. Księżniczka śmignęła naprzód i pochwyciła go. Dłoń Cordelii zadrżała niczym ręka umierającego biegacza, oddającego pałeczkę w dziwacznej sztafecie śmierci. W jej duszy płonęła niezłomna pewność. Teraz cię mam, Vordarianie. Nagły ruch wzbudził niepokój uzbrojonych strażników. Kareen wpatrywała się w bucik, obracając go w dłoniach. Brwi Vordariana uniosły się lekko, po chwili jednak mężczyzna zapomniał o Kareen i odwrócił się do swego gwardzisty. - Całą trójkę zatrzymamy tu, w pałacu. Osobiście dopilnuję przesłuchań przy użyciu serum. To niezwykła sposobność... Kiedy Kareen znów uniosła twarz, malowała się na niej straszliwa nadzieja. Tak, pomyślała Cordelia. Zostałaś zdradzona, okłamano cię. Twój syn żyje. Musisz znów zacząć poruszać się, myśleć i czuć. Koniec z obojętnością martwego ducha, którego nie dosięgnie żaden ból. Nie przynoszę ci daru, ale przekleństwo. - Kareen - powiedziała cicho Cordelia - gdzie jest mój syn? - Symulator znajduje się na półce w drewnianej szafie w starej sypialni cesarskiej - odparła spokojnie księżniczka, spoglądając wprost w oczy Cordelii. - A mój? Serce Cordelii zabiło mocniej z wdzięczności za przekleństwo, jakim ją obdarowała. - Zdrów i bezpieczny, kiedy widziałam go po raz ostatni, tak długo dopóki ten uzurpator - skinęła głową w stronę Vordariana - nie dowie się, gdzie się ukrywa. Gregor tęskni za tobą. Przesyła ci pozdrowienia. - jej słowa były niczym ostrza noży, wbijanych w ciało Kareen. - Gregor leży na dnie jeziora, zabity w katastrofie lotniaka wraz z tym zdrajcą Negrim - wtrącił szorstko Vordarian. - Najbardziej zdradzieckie kłamstwa to te, które sami chcemy usłyszeć. Strzeż się, lady Kareen. Nie zdołałem go ocalić, ale pomszczę jego śmierć. Przyrzekam ci to. O-ho, zaczekaj, Kareen. Cordelia przygryzła wargę. Nie tutaj. Zbyt niebezpieczne. Zaczekaj na lepszą okazję, a przynajmniej póki ten drań nie zaśnie - lecz jeśli nawet Betanka nie mogła się zdobyć, by zastrzelić swego wroga we śnie, to co powiedzieć o jednej z Vorów? To prawdziwa przedstawicielka ich klasy... Usta Kareen skrzywiły się w nieprzyjaznym uśmiechu. Jej oczy płonęły. - Ten but nigdy nie znalazł się w wodzie - powiedziała cicho. Cordelia dosłyszała w jej głosie morderczą nutę; zadźwięczała w jej uszach jak dzwon. Vordarian najwyraźniej dostrzegł jedynie zwykły dziewczęcy żal. Zerknął na bucik, nie pojmując jego znaczenia i potrząsnął głową, jakby chciał się uwolnić od natrętnych myśli. - Któregoś dnia urodzisz znowu syna - przyrzekł łagodnie. - Naszego syna. Zaczekaj, zaczekaj! krzyknęła w duchu Cordelia. - Nigdy - szepnęła Kareen. Cofnęła się o krok, za plecy najbliższego strażnika, wyrwała z otwartej kabury porażacz nerwowy, wycelowała go wprost w Vordariana i wystrzeliła. Zdumiony strażnik podbił jej rękę; promień porażacza chybił, uderzając w sufit. Vordarian zanurkował za stół, jedyny mebel w całym pokoju, i przeturlał się po podłodze. Jego gwardzista, wiedziony czystym odruchem, chwycił swą broń i wypalił. Mięśnie twarzy Kareen zastygły w śmiertelnym skurczu, gdy błękitny płomień spowił jej głowę; usta księżniczki otwarły się w ostatnim bezdźwięcznym krzyku. Zginęła, jęknęła w duchu Cordelia. Vordarian, śmiertelnie przerażony, ryknął: - Nie! - zerwał się na nogi i wydarł porażacz nerwowy z dłoni najbliżej stojącego żołnierza. Gwardzista, uświadomiwszy sobie ogrom popełnionego błędu, odrzucił broń, w tej samej jednak chwili padł trafiony przez Vordariana. Pokój zawirował wokół Cordelii. Jej dłoń zacisnęła się na rękojeści laski i nacisnęła sprężynę celując tak, by osłona uderzyła w głowę najbliższego strażnika. Następnie wymierzyła szybkie cięcie w przegub dzierżącej broń ręki uzurpatora. Mężczyzna krzyknął, z otwartej rany trysnęła krew. Droushnakov zanurkowała tymczasem w stronę pierwszego odrzuconego porażacza. Bothari wyłączył z rozgrywki kolejnego strażnika morderczym ciosem w szyję. Cordelia zatrzasnęła drzwi przed nosami stojących na korytarzu żołnierzy, którzy właśnie rzucali się naprzód. O ściany uderzył promień paralizatora, po czym trzy błękitne błyskawice wystrzelone przez Droushnakov wyeliminowały ostatnich ludzi Vordariana. - Łap go! - wrzasnęła Cordelia do Bothariego. Vordarian, dygoczący i roztrzęsiony, zaciskający lewą dłoń wokół głęboko przeciętego przegubu, nie był w stanie się im opierać, choć szarpał się i wrzeszczał. Jego krew miała kolor szlafroka Kareen. Bothari unieruchomił głowę jeńca, przyciskając mu do skroni porażacz. - Wynośmy się stąd - warknęła Cordelia i kopniakiem otwarła drzwi. - Do komnaty cesarza! Do Milesa. Pozostali strażnicy Vordariana, szykujący się do strzału, zamarli na widok swego pana. - Cofnąć się! - ryknął Bothari i mężczyźni odskoczyli od drzwi. Cordelia złapała rękę Droushnakov i przekroczyły ciało Kareen. Białe kończyny księżniczki leżały bezwładnie rozrzucone na czerwonej materii, abstrakcyjnie piękne nawet po śmierci. Kobiety, cały czas pozostając pod osłoną Bothariego i Vordariana, powoli cofały się korytarzem. - Proszę wyjąć z kabury mój łuk plazmowy i zacząć strzelać - polecił gwałtownie Bothari. Rzeczywiście, w całym zamieszaniu zdołał odzyskać broń; zapewne dlatego miał na swym koncie tak niewielu wrogów. - Nie może pani podpalić pałacu! - zachłysnęła się Drou. Bez wątpienia w tym skrzydle przechowywano ogromny majątek w antykach i historycznych barrayarskich pamiątkach. Cordelia uśmiechnęła się dziko, złapała broń i wystrzeliła w głąb korytarza. Drewniane meble, drewniane parkiety i wysuszone wiekowe gobeliny stanęły w płomieniach, gdy tylko dotknął ich ognisty promień. Płońcie, płońcie. Dla Kareen. Niechaj stos pogrzebowy na jej cześć dorówna jej odwadze i bólowi, wznosząc się coraz wyżej i wyżej. Gdy dotarli do drzwi sypialni starego cesarza, na wszelki wypadek strzeliła także w głąb korytarza po przeciwnej stronie. Za to, co uczyniliście mnie i mojemu synowi. Ogień powinien na kilka minut powstrzymać pościg. Miała wrażenie, że jej ciało unosi się nad podłogą, lekkie niczym powietrze. Czy tak właśnie czuje się Bothari, kiedy zabija’? Droushnakov śmignęła w stronę ukrytych drzwi, prowadzących do drabiny. Poruszała się niczym automat, jakby jej dłonie należały do innego ciała niż zalana łzami twarz. Cordelia cisnęła szpadę na biurko i podbiegła wprost do wielkiej rzeźbionej dębowej szafy, stojącej przy najbliższej ścianie. Gwałtownie otwarła drzwi. W mroku środkowej półki połyskiwały zielone i żółte światełka. Boże, nie pozwól, aby był to kolejny podstęp... Cordelia objęła rękami kanister i uniosła go w stronę światła. Tym razem miał właściwą wagę, ciężki od zawartych w nim płynów; właściwe odczyty, właściwy numer. To ten, którego szukała. Dziękuję ci, Kareen. Nie zamierzałam cię zabić. Z pewnością była szalona. Nie czuła niczego, żalu ani bólu, choć jej serce waliło opętańczo, a oddech rwał się gwałtownie. Wstrząsające podniecenie walką, nagłe oszołomienie, które sprawia, że ludzie gołymi rękami atakują karabiny maszynowe. A zatem to tego łaknęli nałogowi wojacy. Vordarian nadal szamotał się w uścisku Bothariego, klnąc paskudnie. - Nie zdołacie uciec! - Przestał się szarpać, aby móc spojrzeć prosto w oczy Cordelii. - Proszę pomyśleć, lady Vorkosigan. Nigdy wam się nie uda. Musicie posłużyć się mną jako tarczą, ale nie możecie nieść mnie ogłuszonego. Przytomny, będę walczył o każdy metr. Moi ludzie otoczą was natychmiast - szarpnął głową w stronę okna. - Ogłuszą nas i pochwycą. - W jego głosie zabrzmiała przymilna nuta. - Jeśli poddacie się teraz, ocalicie życie. Także życie tego dziecka, jeśli tak wiele dla pani znaczy - dodał, wskazując symulator, który Cordelia dzierżyła w ramionach. Stąpała teraz ciężej, niż jeszcze niedawno Alys Vorpatril. - Nie rozkazałem temu durniowi Vorhalasowi, aby zabił następcę Vorkosigana - ciągnął z desperacją Vordarian, próbując wypełnić słowami ciszę. Spomiędzy jego palców ściekała krew. - Chodziło tylko o jego ojca. Prowadzona przez niego fatalna postępowa polityka zagraża Barrayarowi. Jeśli o mnie chodzi, twój syn mógł spokojnie odziedziczyć księstwo po Piotrze. Piotr nigdy nie powinien porzucać partii, do której naprawdę należał. To zbrodnia, co lord Aral uczynił Piotrowi... A zatem to byłeś ty. Od samego początku. Wstrząs i utrata krwi sprawiły, że Vordarian przypominał zaledwie cień, nędzną parodię dawnego zręcznego polityka. Zupełnie jakby uważał, że może jeszcze wykręcić się od odpowiedzialności, jeśli zdoła znaleźć właściwe słowa. Cordelia poważnie w to wątpiła. Vordarian nie miał w sobie złowieszczej wesołości Vorrutyera, nie był też zdegenerowanym szaleńcem jak Serg; a jednak otaczała go aura zła, wypływającego nie z wad, lecz z zalet: odwagi konserwatywnych przekonań, głębokiego uczucia do Kareen. Cordelia czuła tępy ból w skroniach. - Nigdy nie udowodniliśmy, że stałeś za zamachem Evona Vorhalasa - odparła cicho. - Dziękuję za tę informację. To uciszyło go na moment. Zerknął niespokojnie na drzwi, które w każdej chwili mogły stanąć w płomieniach. Na korytarzu szalało ogniste piekło. - Martwy nie przydam się wam jako zakładnik - oznajmił, prostując się z godnością. - W ogóle mi się nie przydasz, cesarzu Vidalu - odparła szczerze Cordelia. - Jak dotąd, twoja wojna pochłonęła co najmniej pięć tysięcy ofiar. Teraz, kiedy Kareen nie żyje, jak długo jeszcze zamierzasz walczyć? - Do końca życia - warknął wściekle. - Pomszczę ją, pomszczę ich wszystkich... Zła odpowiedź, pomyślała Cordelia z dziwnym przelotnym smutkiem. - Bothari. - Natychmiast znalazł się u jej boku. - Weź tę szpadę. Posłuchał. Odstawiła symulator na podłogę i na sekundę położyła dłoń na ręce sierżanta, ściskającej rękojeść. - Bothari, zabij proszę dla mnie tego człowieka. W jej własnych uszach głos Cordelii zabrzmiał dziwnie pogodnie, jakby właśnie poprosiła Bothariego, żeby podał jej masło. Morderstwo nie wymagało wcale podniecenia i histerii. - Tak jest, milady - zaintonował Bothari i uniósł klingę. W jego oczach zabłysła radość. - Co takiego? - ryknął zdumiony Vordarian. Jesteś Betanką! Nie możesz tego... Błysk ostrza przeciął jego słowa, szyję i życie. Cięcie było naprawdę niezwykle czyste, mimo rozbryzgu krwi z przeciętych tętnic. Vorkosigan powinien był skorzystać z usług Bothariego w dniu, kiedy odbyła się egzekucja Carla Vorhalasa. Ogromna siła ramion w połączeniu ze wspaniałą stalą... rozbiegane myśli Cordelii skupiły się nagle na otaczającej ją rzeczywistości, gdy Bothari runął na kolana, upuszczając szpadę i chwytając się za głowę. Wrzasnął, zupełnie jakby z jego gardła wydobył się śmiertelny krzyk Vordariana. Opadła na ziemię obok niego, nagle znów ogarnięta lękiem, choć od chwili, gdy Kareen chwyciła porażacz i zapoczątkowała całe to szaleństwo, Cordelia miała wrażenie, że jej przeciążony system nerwowy zobojętniał na strach. Bez trudu odgadła, co się stało. Śmierć Vordariana przywołała zakazane wspomnienia; Bothari przypomniał sobie, w jaki sposób umarł Vorrutyer - coś, co najwyższe barrayarskie dowództwo tak usilnie starało się wymazać mu z pamięci. Czy to wspomnienie go zabije? - Drzwi są gorące jak ogień - zameldowała Droushnakov, blada i wstrząśnięta. - Milady, musimy stąd uciekać, i to natychmiast. Bothari dyszał gwałtownie, nadal przyciskając dłonie do czoła, jednakże stopniowo jego oddech zaczynał się uspokajać. Cordelia zostawiła go skulonego na podłodze. Potrzebowała czegoś nie przepuszczającego wilgoci... W głębi szafy dostrzegła solidną plastikową torbę, zawierającą kilkanaście par butów Kareen, bez wątpienia pospiesznie spakowanych i przyniesionych do sypialni przez jedną ze służących, gdy Vordarian rozkazał, by księżniczka wprowadziła się do niego. Cordelia wysypała buty, przebiegła przez pokój i podniosła głowę Vordariana, która wcześniej odturlała się pod ścianę. Była ciężka, lecz nie tak, jak symulator maciczny. Cordelia włożyła ją do środka i ciasno ściągnęła sznurki. - Drou, jesteś w najlepszej formie. Weź symulator. Zacznij schodzić na dół. Tylko go nie upuść. Cordelia uznała, że jeśli nawet sama upuści głowę Vordariana, raczej mu to nie zaszkodzi. Droushnakov skinęła głową i podniosła zarówno symulator, jak i porzuconą szpadę. Cordelia nie była pewna, czy dziewczyna postanowiła ocalić broń ze względu na jej nową wartość historyczną, czy też kierowało nią osobliwe poczucie odpowiedzialności za przedmiot należący do Kou. Sama z trudem przekonała Bothariego, by podniósł się z ziemi. Z tajnego wyjścia wiało chłodem. Zimny prąd powietrza podsycał płonący za drzwiami ogień. Tunel stanowił idealny przewód kominowy, dostarczający świeżego paliwa, dopóki płonąca ściana nie zawali się, całkowicie blokując wylot. Ludzi Vordariana czekała prawdziwa zagadka. Wyobraziła sobie, jak przeszukują zgliszcza, zastanawiając się, gdzie się podziali uciekinierzy. Zejście po drabinie przypominało senny koszmar. Cordelia z trudem poruszała się w potwornej ciasnocie. Bothari jęczał u jej stóp. Nie mogła nieść torby przed sobą, toteż zarzuciła ją na ramię i schodziła dalej, niezręcznie posługując się tylko jedną ręką. Z każdym następnym szczeblem coraz bardziej bolał ją przegub. Kiedy w końcu dotarli na dół, bezlitośnie pchnęła Bothariego, nie pozwalając mu przystanąć, dopóki nie znaleźli się w tajnym magazynie Ezara w piwnicy najstarszej stajni. - Czy z nim wszystko w porządku? - spytała nerwowo Droushnakov, kiedy Bothari usiadł zgięty w pół, wciskając głowę między kolana. - Boli go głowa - wyjaśniła Cordelia. - Może nieco potrwać, nim atak minie. - A pani? - spytała nieśmiało Droushnakov. - Dobrze się pani czuje? Cordelia nie mogła się powstrzymać; wybuchnęła śmiechem. Dostrzegłszy nagły lęk na twarzy dziewczyny, z trudem stłumiła wybuch wesołości. - Nie. Rozdział dziewiętnasty Pośród zapasów Ezara znajdowała się też szkatuła pełna pieniędzy, barrayarskich marek o najróżniejszych nominałach. Oprócz nich ukryto tam również spory zestaw kart identyfikacyjnych, przygotowanych specjalnie dla Drou. Nie wszystkie z nich były przestarzałe. Cordelia posłała dziewczynę, aby kupiła gdzieś używany pojazd naziemny. Tymczasem jej towarzysze czekali w ukryciu. Bothari powoli wracał do siebie, nie kulił się już z bólu niczym zranione dziecko. Po jakimś czasie odzyskał dość sił, by móc utrzymać się na nogach. Wydostanie się z Vorbarr Sultany zawsze stanowiło najsłabszy punkt jej planu - może dlatego, że Cordelia nigdy tak naprawdę nie wierzyła, iż dotrą tak daleko. Vordarian, lękając się, że przerażona ludność opuści miasto, wprowadził ścisłe restrykcje. Podróż koleją jednoszynową wymagała przepustek i pokonania licznych punktów kontrolnych. Całkowicie zabroniono korzystania z lotniaków. Pojawienie się pojazdów powietrznych wywoływało natychmiastową reakcję uzbrojonych strażników. Wozy naziemne musiały przekraczać całą serię blokad drogowych. Wędrówka piesza byłaby ponad siły niewielkiego wyczerpanego oddziałku Cordelii. Nie istniało żadne bezpieczne wyjście. Po upływie całej wieczności śmiertelnie blada Drou wróciła i poprowadziła ich z powrotem tunelami. Wkrótce znaleźli się w wąskiej bocznej uliczce. Miasto pokrywała cienka warstwa przykurzonego śniegu. Od strony pałacu, wznoszącego się kilometr za nimi, na szarym zimowym niebie rosła ciemna złowroga chmura. Najwyraźniej służbie wciąż jeszcze nie udało się opanować pożaru. Jak długo pozbawione głowy dowództwo Vordariana zdoła panować nad sytuacją? Czy wieści o jego śmierci przeciekły już na zewnątrz? Zgodnie z poleceniem, Drou znalazła dla nich zwykły, nie rzucający się w oczy pojazd, choć ich zasoby gotówki wystarczały na kupno najbardziej luksusowej limuzyny, jaką dałoby się znaleźć w mieście. Cordelia chciała zachować pieniądze w rezerwie na ewentualne łapówki w czasie kontroli. Jednakże punkty kontrolne okazały się nie tak straszne, jak się obawiała. W istocie, przy pierwszej blokadzie nie zastali nikogo; obsługujący ją strażnicy zostali zapewne wezwani do pomocy przy gaszeniu pożaru albo pilnowania wyjść z pałacu. Przy drugim punkcie kontrolnym kłębił się tłum pojazdów i niecierpliwych kierowców. Inspektorzy, badający wyjeżdżających, pobieżnie sprawdzali dokumenty, zdezorientowani i na wpół sparaliżowani najświeższymi plotkami z miasta. Gruby plik banknotów, ukryty pod idealnie sfałszowaną kartą identyfikacyjną, zniknął w kieszeni strażnika, który przepuścił Drou bez dalszych pytań, pozwalając jej odwieźć do domu “chorego wuja”. Bothari, skurczony pod kocem, który okrywał również symulator, niewątpliwie wyglądał na chorego. Podczas ostatniej kontroli Drou “powtórzyła” dość prawdopodobną wersję pogłosek o śmierci Vordariana i przerażony strażnik natychmiast porzucił swój posterunek, w biegu zdejmując mundur i zastępując go cywilnym płaszczem. Po sekundzie zniknął za rogiem. Przez całe popołudnie lawirowali, wybierając wyłącznie boczne drogi, aż wreszcie dotarli do neutralnego okręgu Vorinnisa, gdzie wysłużony pojazd ostatecznie wyzionął ducha. Stwierdziwszy, że jego system zasilania został nieodwracalnie uszkodzony, porzucili wóz i dalej ruszyli koleją. Cordelia nieubłaganie poganiała swój oddziałek świadoma upływających minut. O północy zgłosili się na pierwszym posterunku wojskowym, którym okazał się skład żywności tuż za granicą okręgu. Drou przez kilkanaście minut dyskutowała z oficerem, pełniącym nocną służbę, zanim przekonała go, aby 1) potwierdził ich tożsamość, 2) wpuścił ich do środka i 3) pozwolił skorzystać z wojskowej sieci łączności, skontaktować się z Bazą Tanery i zażądać transportu. Od tej chwili wydarzenia potoczyły się z zadziwiającą szybkością. Oficer dyżurny wezwał pospieszny prom, aby dowiózł ich do domu. Kiedy o świcie na horyzoncie pojawiła się Baza Tanery, Cordelię ogarnęło nieprzyjemne uczucie deja vu. Chwila ta tak bardzo przypominała jej pierwszy powrót z gór, że miała wrażenie, jakby znalazła się w pętli czasu. Może umarła i trafiła do piekła, a jej karą miało być bezustanne przeżywanie wydarzeń ostatnich trzech tygodni? Zadrżała. Droushnakov obserwowała ją zatroskanym wzrokiem. Wyczerpany Bothari drzemał w pasażerskim przedziale promu. Dwaj ludzie Illyana z CesBez, według Cordelii nie różniący się niczym od strażników Vordariana, których zabili w pałacu, zachowywali nerwowe milczenie. Symulator maciczny tkwił na kolanach Cordelii, plastykowa torba między jej nogami. Ani na moment nie spuszczała z nich oczu, choć Drou wyraźnie wolałaby, aby torba trafiła do przedziału bagażowego. Prom usiadł gładko na wyznaczonym lądowisku, silniki zawyły po raz ostatni i umilkły. - Chcę tu mieć kapitana Vaagena, i to natychmiast - powtórzyła po raz piąty Cordelia, kiedy ludzie Illyana prowadzili ich pod ziemię do strefy bezpieczeństwa. - Tak, milady, już idzie - ponownie zapewnił ją człowiek z CesBez. Spojrzała na niego podejrzliwie. Strażnicy ostrożnie uwolnili ich od ciężaru osobistego arsenału. Cordelia nie miała o to do nich pretensji; sarna na ich miejscu także nie powierzyłaby załadowanej broni grupce wynędzniałych szaleńców. Dzięki zapasom z magazynu Ezara kobiety miały na sobie całkiem przyzwoite stroje, jednakże żadne z przechowywanych tam ubrań nie pasowało na Bothariego, toteż sierżant zatrzymał swój popalony i cuchnący mundur. Na szczęście plamy zaschniętej krwi nie odcinały się od czarnego materiału. Cała trójka miała podkrążone czerwone oczy. Cordelia dygotała, dłońmi i powiekami Bothariego wstrząsały nagłe skurcze, zaś Droushnakov przejawiała niepokojącą tendencję do wybuchania cichym płaczem w najdziwniejszych momentach; po paru minutach uspokajała się równie szybko. Wreszcie - to tylko parę minut, powiedziała sobie Cordelia - zjawił się kapitan Vaagen z technikiem u boku. Ubrany był w zielony polowy mundur, stąpał szybko, z energią przypominającą dawnego Vaagena. Jedyną pamiątką po odniesionych ranach wydawała się zakrywająca oko czarna przepaska; wyglądał w niej zresztą całkiem nieźle - przypominał zawadiackiego pirata. Cordelia miała nadzieję, że przepaska to tylko tymczasowy element kuracji. - Milady! - Uśmiechnął się do niej. Cordelia wyczuła, że po raz pierwszy od kilku dni pojawił się na jego twarzy ślad wesołości. Zdrowe oko Vaagena zabłysło triumfalnie. - Udało się pani! - Mam nadzieję, kapitanie - podała mu symulator, którego nie pozwoliła wcześniej tknąć żadnemu człowiekowi z CesBez. - Obyśmy tylko zdążyli na czas. Nie ma jeszcze żadnych czerwonych światełek, ale parę godzin temu włączył się alarm dźwiękowy. Wyciszyłam go, doprowadzał mnie do szału. Vaagen obejrzał dokładnie urządzenie, sprawdzając najważniejsze wskaźniki. - Dobrze, doskonałe. Zapas odżywki jeszcze się nie wyczerpał, choć niewiele brakowało. Filtry wciąż działają, poziom kwasu moczowego jest wysoki, ale nie krytyczny - chyba wszystko w porządku, milady. Dziecko z pewnością żyje. Ustalenie, jakie szkody poczyniła przerwa w kuracji wapniowej, wymaga nieco więcej czasu. Będziemy w izbie chorych. Za jakąś godzinę zabiorę się do pełnego przeglądu. - Czy ma pan tutaj wszystko, czego trzeba? Wszelkie niezbędne środki? Jego białe zęby błysnęły w uśmiechu. - Lord Vorkosigan polecił mi zorganizować nowe laboratorium w dzień po pani wyjeździe. Powiedział, że to na wszelki wypadek. Aralu, kocham cię. - Dziękuję panu, proszę już iść - oddała mu symulator i Vaagen pospieszył do swego królestwa. Cordelia usiadła niczym marionetka, której przecięto wszystkie sznurki. Po raz pierwszy pozwoliła sobie odczuć w pełni, jak bardzo była zmęczona, nie mogła jednak jeszcze odpocząć. Wciąż miała do przekazania bardzo ważne informacje i to nie kręcącym się wokół strażnikom z CesBez, którzy nieustannie ją nękali - zamknęła oczy, demonstracyjnie ignorując ich obecność i pozwalając, by jąkająca się Drou udzieliła odpowiedzi na ich głupie pytania. W duszy Cordelii pragnienie walczyło z obawą. Marzyła o tym, by zobaczyć Arala, a przecież otwarcie sprzeciwiła się jego życzeniom. Czy jej ucieczka nadwerężyła honor męża, uraziła jego - niewątpliwie niezwykle elastyczne - męskie barrayarskie ego do kresu wytrzymałości? Czy na zawsze pozbawiła się prawa do jego zaufania? Nie, z pewnością obawy te nie miały żadnych podstaw. Jednakże jego wiarygodność, szacunek, jakim darzyli go współpracownicy; wszystkie te elementy delikatnej psychologii władzy - czy im zaszkodziła? Czy jej postępek będzie miał jakieś nieprzewidywalne polityczne konsekwencje? I czy naprawdę ją to obchodziło? Tak, uznała ze smutkiem. To okropne być tak zmęczoną, a jednocześnie martwić się o przyszłość. - Kou! Krzyk Drou sprawił, że Cordelia gwałtownie otworzyła oczy. W drzwiach biura ochrony przy głównej bramie stanął Koudelka. Dobry Boże, porucznik był znowu w mundurze, wymyty i ogolony. Jedynym śladem po nieregulaminowej wycieczce pozostały szare kręgi pod oczami. Cordelia z radością zauważyła, że powitanie Kou i Drou nie miało w sobie nic służbowego. Porucznik znalazł się błyskawicznie w objęciach wysokiej brudnej blondynki, oboje wymieniali stłumione nieregulaminowe pozdrowienia, takie jak: najdroższa, kochany, dzięki Bogu, bezpieczny, cudownie... Strażnicy z CesBez odwrócili się, zakłopotani blaskiem nieskrywanego uczucia, promieniującym z ich twarzy. Cordelia napawała się nim. To znacznie sensowniejszy sposób powitania przyjaciela, niż wszystkie te idiotyczne saluty. Kou i Drou rozłączyli się w końcu tylko po to, by przyjrzeć się sobie lepiej. Nadal trzymali się za ręce. - Udało się wam - wykrztusiła w końcu Droushnakov. - Jak długo tu jesteście? Czy lady Vorpatril...? - Dotarliśmy tu zaledwie dwie godziny przed wami - odparł Koudelka. Najwyraźniej wciąż jeszcze brakowało mu tchu po bohaterskim pocałunku. - Lady Vorpatril i młody lord trafili wprost do izby chorych. Lekarz twierdzi, że nic jej nie jest, poza stresem i wyczerpaniem. Była wspaniała. Przeżyliśmy parę trudnych chwil na kolejnych punktach kontrolnych Vordariana, ale ani razu się nie załamała. A wy - dokonaliście tego! Minąłem w korytarzu Vaagena, niosącego symulator - uratowaliście syna lorda Vorkosigana! Droushnakov zgarbiła się nagle. - Ale straciliśmy księżniczkę Kareen. - Och. - Musnął palcami jej usta. - Nic nie mów. Lord Vorkosigan polecił, abym przyprowadził was do niego, kiedy tylko się zjawicie. Wszystkie informacje macie przekazać bezpośrednio jemu. Zaraz was tam zabiorę. Jednym gestem odprawił ludzi z CesBez niczym natrętne muchy. Cordelia od dłuższego czasu marzyła, aby to zrobić. Bothari pomógł jej wstać. Ostatkiem sił uniosła żółtą plastykową torbę. O ironio, napis i logo wskazywały, że pochodziła ona od jednego z najbardziej ekskluzywnych krawców w stolicy. Kareen pokonała cię wreszcie, ty draniu. - Co to jest? - spytał Kou. - Właśnie, poruczniku - wtrącił podenerwowany strażnik. - Nie pozwoliła nam zbadać zawartości torby. Zgodnie z przepisami nie powinniśmy zezwolić jej wnieść tego do bazy. Cordelia otwarła worek i uniosła go do oczu Koudelki. Porucznik zerknął do środka. - Cholera. - Widząc odskakującego Koudelkę ludzie z CesBez ruszyli naprzód. Powstrzymał ich, unosząc dłoń. - Ja... rozumiem - przełknął ślinę. - Owszem, admirał Vorkosigan z pewnością zechce obejrzeć to osobiście. - Poruczniku, co mam zapisać w raporcie? - jęknął strażnik. - Każdy wnoszony do środka przedmiot muszę umieścić w ewidencji. - Pozwól mu zadbać o własny tyłek, Kou - westchnęła Cordelia. Koudelka raz jeszcze zerknął do torby. Jego usta wykrzywiły się w szerokim uśmiechu. - Wszystko w porządku. Zapisz to jako prezent z okazji Zimowego Święta dla admirała Vorkosigana. Od jego żony. - Och, Kou - Droushnakov wyciągnęła jego szpadę. - Zdołałam ją uratować, ale zgubiliśmy osłonę. Tak mi przykro. Kou odebrał jej broń, spojrzał na torbę, skojarzył te dwie rzeczy i ostrożnie uniósł ostrze. - Nic nie szkodzi. Dziękuję ci. - Zabiorę ją do “Sieglinga” i poproszę, żeby wykonali nową obudowę - przyrzekła Cordelia. Członkowie ochrony rozstąpili się przed osobistym adiutantem admirała Vorkosigana. Kou poprowadził Cordelię, Bothariego i Drou w głąb bazy. Cordelia ponownie zaciągnęła sznurki, niosąc w palcach rozkołysany worek. - Schodzimy na poziom sztabowy. Przez ostatnią godzinę admirał uczestniczył w tajnej konferencji. Dwóch członków najwyższego dowództwa Vordariana zjawiło się tu w sekrecie zeszłej nocy. Negocjują cenę, za którą zgodziliby się go sprzedać. Cały plan odbicia zakładników opiera się na ich współpracy. - Czy już wiedzą? - Cordelia uniosła torbę. - Nie sądzę, milady. Dzięki pani w jednej chwili wszystko się zmieniło - jego zęby błysnęły drapieżnie, kulejący krok się wydłużył. - Obawiam się, że nadal trzeba będzie przeprowadzić atak - stwierdziła z westchnieniem. - Wojska Vordariana nawet w stanie rozpadu mogą okazać się niebezpieczne. Desperacja doda im sił. - Pomyślała o hotelu w centrum Vorbarr Sultany, w którym najprawdopodobniej wciąż jeszcze więziono córeczkę Bothariego, Elenę. Mniej ważni zakładnicy. Czy zdoła przekonać Arala, by posłał dodatkowych żołnierzy na ratunek mniej ważnym zakładnikom? Niestety nie udało jej się jeszcze pozbawić żołnierzy pracy. Próbowałam. Boże, naprawdę próbowałam. Schodzili w dół, coraz niżej i niżej, do centrum nerwowego Bazy Tanery. Wreszcie dotarli do superstrzeżonej sali konferencyjnej. Pilnował jej oddział uzbrojonych po zęby żołnierzy. Na znak Koudelki rozstąpili się, przepuszczając przybyszów. Drzwi rozsunęły się bezszelestnie i ponownie zamknęły za ich plecami. Cordelia ogarnęła wzrokiem całą scenę, wszystkich zebranych tu ludzi, spoglądających na nią znad błyszczącego stołu. Aral, rzecz jasna, tkwił pośrodku. Po obu jego bokach siedzieli Illyan i książę Piotr. Był tu też premier Vortala, Kanzian i kilku innych oficerów sztabowych w paradnych zielonych mundurach. Dwóch podwójnych zdrajców siedziało naprzeciwko wraz ze swymi adiutantami. Całe stado świadków. Pragnęła zostać sam na sam z Aralem, pozbyć się tego krwiożerczego tłumu. Już wkrótce. We wpatrzonych w siebie oczach Arala dostrzegła niemy ból. Jego usta wygięły się w pełnym ironii uśmiechu. To wszystko; a jednak lęk Cordelii ustąpił. Słusznie wierzyła w swego męża. Ani śladu lodowatej złości. Wszystko będzie dobrze. Znów stali po tej samej stronie; żadne uściski i potoki słów nie zdołałyby przekazać tego lepiej. Choć te pierwsze niewątpliwie nadejdą, przyrzekały jej to szare oczy. Kąciki ust Cordelii uniosły się lekko, po raz pierwszy od - jak dawna? Książę Piotr huknął dłonią w stół. - Dobry Boże, kobieto, gdzieś ty była? - krzyknął wściekle. Cordelię ogarnęło dziwne szaleństwo. Uśmiechnęła się obłąkańczo i uniosła torbę. - Na zakupach. Przez sekundę stary człowiek niemal jej uwierzył. Na jego twarzy odbiły się przeróżne uczucia: zdumienie, niedowierzanie, wreszcie gniew, gdy zrozumiał, że z niego zadrwiła. - Chcesz zobaczyć co kupiłam? - ciągnęła dalej Cordelia. Nadal miała wrażenie, jakby unosiła się w powietrzu. Jednym szarpnięciem otwarła torbę i wyturlała na stół głowę Vordariana. Na szczęście krew przestała ciec wiele godzin temu. Głowa zatrzymała się tuż przed Piotrem twarzą do góry, patrząc na niego niewidzącymi oczami. Jej wargi zastygły w złowrogim grymasie. Usta Piotra otwarły się gwałtownie. Kanzian podskoczył, oficerowie sztabowi zaklęli, zaś jeden ze zdrajców Vordariana runął na ziemię, ze wstrętem odpychając się od stołu. Vortala ściągnął wargi i uniósł brwi. Koudelka, czując ponurą dumę z roli, jaką odegrał w tym historycznym pokazie bezwzględności, położył obok szpadę jako dodatkowy dowód. Illyan ze świstem wypuścił powietrze i uśmiechnął się szeroko. Aral przyjął to doskonale. Jego oczy rozszerzyły się nieznacznie, potem jednak oparł podbródek na splecionych dłoniach i z chłodną ciekawością spojrzał ojcu przez ramię. - Ależ oczywiście - powiedział cicho. - Każda dobrze urodzona dama jeździ do stolicy na zakupy. - Za dużo zapłaciłam - wyznała Cordelia. - To także należy do tradycji - na jego wargach zatańczył sardoniczny uśmieszek. - Kareen nie żyje. Postrzelona podczas potyczki. Nie zdołałam jej ocalić. Powoli rozprostował palce, jakby wypuszczając z ręki resztki rozbrojenia. - Rozumiem. Ponownie spojrzał jej prosto w oczy, jakby pytał: dobrze się czujesz? Najwyraźniej odpowiedź, którą dojrzał w twarzy Cordelii, brzmiała Nie. - Panowie. Pozwólcie, że przeproszę was na kilka minut. Chciałbym zostać sam z moją żoną. Wśród szmeru odsuwanych krzeseł Cordelia dosłyszała cichy głos: - Odważny człowiek... Przygwoździła nieubłaganym spojrzeniem cofających się ludzi Vordariana. - Panowie oficerowie, radzę, abyście po wznowieniu tej narady zdali się bez żadnych zbędnych dyskusji na łaskę lorda Vorkosigana. Może jeszcze odrobina mu została. Bo mnie z pewnością nie, brzmiał niedopowiedziany komentarz. - Zmęczyła mnie wasza głupia wojna. Zakończcie ją. Piotr ominął ją ostrożnie. Uśmiechnęła się do niego z goryczą. Odpowiedział niespokojnym grymasem. - Wygląda na to, że cię nie doceniłem - mruknął. - Nigdy więcej... nie stawaj mi na drodze. I trzymaj się z dala od mojego syna. Spojrzenie Vorkosigana powstrzymało cisnące się jej na usta gniewne słowa. Wymienili z Piotrem niechętne ukłony, przypominające formalne pozdrowienia dwóch pojedynkowiczów. - Kou - powiedział Vorkosigan, wpatrując się z zadumą w ponury przedmiot leżący tuż obok jego łokcia. - Zechciej proszę wezwać kogoś, aby usunął tę rzecz i zaniósł ją do kostnicy. Nie mam ochoty na podobną dekorację stołu. Trzeba ją będzie przechować do czasu, póki nie pogrzebie się jej z resztą jego ciała - gdziekolwiek się znajduje. - Na pewno nie chce pan jej tu zostawić? Stanowiłaby niezłą inspirację dla oficerów Vordariana - zauważył Kou. - Nie - odparł stanowczo Vordarian. - Aż nadto spełniła już swą rolę. Kou delikatnie odebrał Cordelii torbę i owinął nią głowę Vordariana, dotykając jej wyłącznie przez grubą warstwę plastiku. Aral objął wzrokiem znużoną drużynę Cordelii, dostrzegając rozpacz Droushnakov i nerwowe tiki Bothariego. - Drou, sierżancie. Idźcie umyć się i coś zjeść. Po skończeniu narady zameldujcie się w mojej kwaterze. Droushnakov skinęła głową, Bothari zasalutował i oboje wyszli w ślad za Koudelką. Gdy tylko drzwi zamknęły się z sykiem, Cordelia rzuciła się w ramiona Arala opadając mu na kolana w chwili, gdy właśnie zaczął się podnosić. Oboje wylądowali na krześle z siłą, która zagroziła jego równowadze. Objęli się tak mocno, że musieli lekko rozluźnić uścisk, aby się pocałować. - Nigdy więcej - wymruczał - nie rób czegoś podobnego. - Nigdy więcej nie zmuszaj mnie do takich wyczynów. - Umowa stoi. Ujął jej twarz i odsunął nieco, pożerając ją oczami. - Tak bardzo bałem się o ciebie, że zapomniałem także lękać się o twoich nieprzyjaciół. Powinienem był pamiętać, moja droga pani kapitan. - Sama nic bym nie zdziałała. Drou była moimi oczami, Bothari prawą ręką, Koudelka podporą. Musisz wybaczyć Kou dezercję. Prawdę mówiąc, porwaliśmy go. - Tak też słyszałem. - Czy wspominał ci o twoim kuzynie Padmie? - Owszem - westchnął ciężko, spoglądając w dal, jakby chciał przeniknąć wzrokiem czas. - Padma i ja byliśmy jedynymi, którzy przeżyli urządzoną przez Szalonego Yuriego masakrę potomków księcia Xava. Miałem wtedy jedenaście lat, Padma zaledwie rok. Był jeszcze dzieckiem... Od tego czasu zawsze pozostawał dla mnie tym samym małym chłopcem. Usiłowałem się nim opiekować. Teraz zostałem już tylko ja. Dzieło Yuriego niemal się dokonało. - Elena Bothariego. Musimy ją uratować. Jest znacznie ważniejsza niż stado książąt zamkniętych w pałacu. - Właśnie nad tym pracujemy. Teraz, kiedy usunęłaś z równania cesarza Vidala, ocalenie zakładników to sprawa o najwyższym priorytecie. - Urwał, uśmiechając się lekko. - Lękam się, że zszokowałaś moich Barrayarczyków, kochanie. - Czemu? Czy sądzili, że mają monopol ma barbarzyństwo? Tak właśnie brzmiały ostatnie słowa Vordariana. Jesteś Betanką. Nie możesz tego...” - Tego co? - Przypuszczam, że zamierzał powiedzieć “zrobić”, gdybym dała mu szansę. - Przywiozłaś to niesamowite trofeum koleją? A gdyby ktoś zażądał, żebyś otwarła torbę? - Zrobiłabym to. - Czy... dobrze się czujesz, kochana? - W jego uśmiechu kryła się powaga. - Masz na myśli, czy straciłam panowanie nad sobą? Tak, odrobinę. Może nawet bardziej niż odrobinę. - jej ręce nadal dygotały. Trwało to już cały dzień; wstrząsały nią nieustanne i niemożliwe do opanowania dreszcze. - Zabranie ze sobą głowy Vordariana wydało mi się... konieczne. Nie planowałam powiesić jej na ścianie w Pałacu Vordarianów obok trofeów z polowań, należących do twojego ojca, choć to całkiem niezły pomysł. Nie sądzę, abym do chwili, gdy weszłam do tej sali, świadomie pojmowała, dlaczego nie pozwoliłam jej zostawić. Gdybym wpadła tu z pustymi rękami i oświadczyła wszystkim zebranym, że zabiłam Vordariana i zakończyłam ich wojenkę, kto by mi uwierzył? Oprócz ciebie. - Może Illyan. Widział cię już w działaniu. Pozostali... masz zupełną rację. - Poza tym nie dawała mi spokoju wizja, jaką zapamiętałam z lekcji historii starożytnej. Czyż kiedyś nie wystawiano publicznie ciał zabitych władców po to, by zniechęcić ewentualnych pretendentów do tronu? Wydało mi się to słuszne. Choć, z mojego punktu widzenia, Vordarian stanowił jedynie nieistotny element uboczny. - Twoja eskorta z CesBez doniosła mi, że odzyskałaś symulator. Czy wciąż jeszcze działa? - W tej chwili Vaagen go sprawdza. Miles żyje. Nie wiemy, jakie szkody wyrządziło przerwanie kuracji. Och, przy okazji, wygląda na to, że Vordarian maczał palce w zamachu Evona Vorhalasa. Nie bezpośrednio, posłużył się swymi agentami. - Illyan to podejrzewał. Mocniej przycisnął ją do siebie. - Co do Bothariego - ciągnęła dalej - nie jest w najlepszej formie. Ostatnio żył w zbyt wielkim napięciu. Potrzebuje prawdziwego leczenia. Medycznego, nie politycznego. Te manipulacje pamięcią to prawdziwy koszmar. - W swoim czasie uratowały mu życie. Zawarłem kompromis z Ezarem. Nie miałem wówczas żadnej władzy. Tym razem spiszę się lepiej. - Mam nadzieję. Jest do mnie przywiązany jak pies. Sam to powiedział. A ja wykorzystałam go jak psa. Zawdzięczam mu... wszystko. A jednak mnie przeraża. Czemu wybrał akurat mnie? Vorkosigan zamyślił się przez moment. - Bothariemu brak poczucia własnej tożsamości, stałego punktu, na którym mógłby się oprzeć. Kiedy spotkałem go po raz pierwszy, w szczytowej fazie choroby, jego osobowość niemal się rozpadła. Gdyby był lepiej wykształcony i bardziej opanowany, stanowiłby idealny materiał na szpiega, pracującego na tyłach wroga. To kameleon. Ludzkie zwierciadło. Staje się tym, czego od niego wymagamy. Nie sądzę, aby był to świadomy proces. Piotr spodziewa się lojalnego sługi i Bothari odgrywa tę rolę zgodnie z życzeniem. Vorrutyer pragnął potwora i Bothari stał się jego katem. Oraz ofiarą. Ja żądałem dobrego żołnierza i otrzymałem go. Ty zaś... - jego głos złagodniał - jesteś jedyną osobą, jaką znam, która spoglądając na Bothariego widzi bohatera. I on staje się nim dla ciebie. Trzyma się ciebie, ponieważ sprawiasz, że przerasta swoje najdziksze marzenia. - Aralu, to szaleństwo. - Naprawdę? - Jego policzek musnął włosy żony. - Lecz Bothari to nie jedyny człowiek, na którego tak działasz, moja droga pani kapitan. - Obawiam się, że nie jestem w dużo lepszej formie niż on. Schrzaniłam sprawę i Kareen zginęła. Kto powie o tym Gregorowi? Gdyby nie Miles, zrezygnowałabym ze wszystkiego. Trzymaj Piotra z dala ode mnie, bo przysięgam, następnym razem rozerwę go na strzępy. - Znów zaczęła się trząść. - Ciii - zakołysał nią delikatnie. - Myślę, że resztę porządków możesz pozostawić mnie. Zaufaj mi, dobrze? Wykorzystajmy poniesione ofiary, niech nie pójdą na marne. - Czuję się chora, zbrukana. - Owszem. Większość normalnych ludzi doświadcza po walce czegoś podobnego. Ja także znam to uczucie. - Urwał. - Jeśli jednak Betanka mogła stać się tak bardzo barrayarska, może Barrayarczycy mogliby przejąć nieco betańskich zwyczajów. Zmiana jest możliwa. - Więcej, nieunikniona - wtrąciła. - Ale nie zdołasz przeprowadzić jej na sposób Ezara. Jego czasy już minęły. Musisz odnaleźć własną drogę. Zmień ten świat, by mógł w nim przeżyć Miles. I Elena. I Ivan. I Gregor. - Jak pani rozkaże, milady. *** Trzeciego dnia po śmierci Vordariana stolica skapitulowała przed lojalnymi wojskami Imperium. I choć nie odbyło się to bez jednego strzału, zdobycie miasta pochłonęło znacznie mniej ofiar, niż obawiała się Cordelia. Żołnierze musieli rozbić tylko dwa punkty oporu: w dowództwie CesBez i samym pałacu. Garnizon strzegący śródmiejskiego hotelu, w którym przetrzymywano zakładników, poddał się bez walki po paru godzinach intensywnych tajnych negocjacji. Piotr udzielił Bothariemu jednodniowego urlopu, aby sierżant mógł osobiście odebrać swoją córkę wraz z opiekunką i odwieźć je do domu. Tej nocy Cordelia po raz pierwszy od swego powrotu spała spokojnie do rana. Evon Vorhalas, który dowodził stacjonującymi w stolicy oddziałami piechoty Vordariana, odpowiadał za ostatnią linię obrony centrum łączności kosmicznej w kompleksie wojskowym. Zginął podczas walk, zastrzelony przez własnych ludzi, kiedy odrzucił ofertę amnestii w zamian za bezwarunkową kapitulację. W pewnym sensie Cordelia poczuła ulgę. Tradycyjną karą za zdradę jednego z Vorów było wystawienie na widok publiczny i śmierć głodowa. Nieżyjący cesarz Ezar nie wahał się podtrzymać tej potwornej tradycji. Cordelia modliła się w duchu, aby panowanie Gregora położyło kres podobnym zwyczajom. Bez Vordariana u steru stworzona przezeń buntownicza koalicja rozpadła się błyskawicznie na odrębne frakcje. Niezwykle konserwatywny lord w mieście Federstok wzniósł swój sztandar i ogłosił się cesarzem. Jego “panowanie” trwało niecałych trzydzieści godzin. W okręgu na wschodnim wybrzeżu, należącym do jednego z sojuszników Vordariana, schwytany książę popełnił samobójstwo. Antyvorowska grupa, korzystając z zamieszania, ogłosiła powstanie niezależnej republiki. Nowy książę, pułkownik piechoty, pochodzący z bocznej gałęzi rodu, który nigdy nie oczekiwał, że spadną na niego podobne zaszczyty, podjął natychmiastowe skuteczne działania, dusząc w zarodku wybuch nadmiernie postępowych idei. Vorkosigan pozostawił to w gestii okręgowej milicji, zachowując wojska imperialne w odwodzie “dla zapobieżenia wewnętrznym kłopotom poza okręgami”. - Nie możesz zatrzymać się w połowie drogi - mruknął złowieszczo Piotr. - Krok po kroku - odparł ponuro Vorkosigan - mogę okrążyć cały świat. Sam zobaczysz. Piątego dnia Gregor wrócił do stolicy. Vorkosigan i Cordelia razem powiedzieli mu o śmierci Kareen. Oszołomiony chłopiec wybuchnął płaczem. Kiedy uspokoił się w końcu, zabrano go na przejażdżkę w pojeździe naziemnym, otoczonym przejrzystym polem siłowym. Młody cesarz dokonał przeglądu wojsk; w istocie to wojska go oglądały. Żołnierze na własne oczy mogli się przekonać, że żyje. Publiczne pojawienie się Gregora ostatecznie zadało kłam rozsiewanym przez Vordariana plotkom o jego śmierci. Cordelia siedziała obok chłopca. Na widok milczącej rozpaczy cesarza ściskało jej się serce, uznała jednak, że lepsze to niż ukrywanie przed nim prawdy. Gdyby przez całą drogę musiała znosić wciąż ponawiane pytania o to, kiedy zobaczy się z matką, z pewnością sama by się załamała. Pogrzeb Kareen odbył się ze stosowną pompą, choć nie był tak uroczysty, jak w czasach pokoju. Gregor po raz drugi tego roku musiał zapalić stos ofiarny. Vorkosigan poprosił Cordelię, aby poprowadziła dzierżącą pochodnię dłoń chłopca. Po tym, co zrobiła z pałacem, ta część ceremonii pogrzebowej wydała jej się niemal zbyteczna. Cordelia dodała do stosu gruby kosmyk własnych włosów. Gregor nie odstępował jej na krok. - Czy mnie także zabiją? - w jego głosie nie było lęku, najwyżej niezdrowa ciekawość. Ojciec, dziadek, matka - wszyscy odeszli w ciągu jednego roku. Nic dziwnego, że czuł się jak żywy cel, mimo że w jego wieku dzieci zazwyczaj nie pojmują jeszcze w pełni znaczenia śmierci. - Nie - odparła stanowczo Cordelia, mocniej obejmując ramiona Gregora. - Nie pozwolę im na to. - O dziwo, jej nie mające żadnych podstaw zapewnienia zdawały się go pocieszyć. Zaopiekuję się twoim chłopcem, Kareen, pomyślała Cordelia, gdy płomienie wystrzeliły w niebo. Przysięga ta kosztowała ją więcej, niż jakakolwiek rzucona na stos ofiara, bowiem na całe życie wiązała ją z Barrayarem. Jednakże owiewający policzki żar złagodził nieco ból, pulsujący w jej głowie. Sama Cordelia czuła się jak wyczerpany ślimak, zamknięty w szklistej skorupie obojętności. Ruszając się niczym automat wytrzymała do końca uroczystości, choć od czasu do czasu nawiedzały ją przebłyski irytacji, gdy nie mogła zrozumieć, co dzieje się wokół niej. Zgromadzeni wokół barrayarscy Vorowie traktowali ją niezwykle oficjalnie. Bez wątpienia uważają mnie za szaloną i niebezpieczną, wariatkę wypuszczoną ze strychu przez nadopiekuńczych krewnych. Wreszcie uświadomiła sobie, że ich przesadna grzeczność to oznaka szacunku. Kiedy to zrozumiała, wpadła w furię. Cała odwaga i cierpliwość Kareen nie zdały jej się na nic. Niebezpieczny, bolesny poród lady Vorpatril uznano za coś oczywistego. Wystarczyło jednak odrąbać głowę jakiemuś idiocie i od razu stawałeś się kimś. Na Boga! Kiedy wrócili do siebie, Aral musiał uspokajać ją przez dobrą godzinę. Gdy wreszcie gniew minął, Cordelia dostała ataku płaczu. Aral wytrzymał i to. - Czy masz zamiar to wykorzystać? - spytała, kiedy znużenie zwyciężyło wreszcie histerię. - Ten, ten... mój zdumiewający nowy status. Jakże nienawidziła tego słowa; niczym kwas paliło jej usta. - Użyję wszystkiego - odparł cicho - jeżeli tylko pomoże mi to za piętnaście lat posadzić Gregora na tronie i uczynić z niego mądrego, kompetentnego władcę, kierującego stabilnym rządem. Wykorzystam ciebie, siebie, co tylko trzeba. Nie wolno mi ponieść klęski po tym, jak wielką zapłaciliśmy cenę. Westchnęła i wsunęła ręce między jego dłonie. - W razie jakiegoś wypadku przekaż także lekarzom resztki mojego ciała. To po betańsku. Kto nie marnuje... Aral nie zdołał powstrzymać uśmiechu. Ich czoła zetknęły się przez moment, dodając im sił. - ...ten nie potrzebuje. Milcząca obietnica, którą Cordelia złożyła Kareen w dniu pogrzebu stała się prawem, kiedy Rada Książąt mianowała ich oficjalnymi opiekunami Gregora. W jakiś sposób różniło się to prawnie od opieki, jaką Aral sprawował nad Imperium jako regent. Premier Vortala poświęcił sporo czasu instruując ją i podkreślając, że jej nowa pozycja nie daje jej żadnej władzy politycznej. Cordelia miała natomiast obowiązki ekonomiczne, między innymi zarząd części majątku rodu Vorbarra, nie należącej do posiadłości cesarskich, a związanej wyłącznie z tytułem Gregora jako księcia Vorbarry. Zaś na polecenie Arala sprawowała nadzór nad gospodarstwem cesarza i jego wykształceniem. - Ależ, Aralu! - zaprotestowała oszołomiona. - Vortala podkreślał, że nie mam mieć żadnej władzy. - Vortala... nie jest wszechwiedzący. Powiedzmy jedynie, że nie zawsze potrafi rozpoznać, na czym polega prawdziwa władza. Nie masz jednak zbyt wiele czasu. W wieku dwunastu lat Gregor rozpocznie naukę w szkole przygotowującej do Akademii. - Ale czy oni wiedzą...? - Ja wiem. I ty też. To wystarczy. Rozdział dwudziesty Jednym z pierwszych rozkazów Cordelii było przydzielenie Droushnakov z powrotem Gregorowi. Miało to pomóc chłopcu choć w części odzyskać równowagę emocjonalną. Fakt ten jednak nie oznaczał, że musiała zrezygnować z towarzystwa dziewczyny, przyjemności, do której przywykła przez ostatnie miesiące, bowiem Aral ustąpił w końcu naleganiom Illyana i zgodził się zamieszkać w Pałacu Cesarskim. Kiedy Drou i Kou pobrali się w miesiąc po Zimowym Święcie, Cordelii spadł z serca wielki kamień. Rzecz jasna, zaoferowała im swoje usługi jako pośredniczki. Z niewiadomych przyczyn Kou i Drou odrzucili jej ofertę, choć, oczywiście, bardzo podziękowali za wyświadczony im zaszczyt. Zważywszy niespodziewane zasadzki, jakie kryły w sobie barrayarskie zwyczaje, Cordelia z radością pozostawiła sprawę w rękach doświadczonej starszej pani, wynajętej przez młodą parę. Często widywała się z Alys Vorpatril; obie składały sobie nawzajem wizyty. Jeśli nawet mały lord Ivan podczas długiej rekonwalescencji Alys nie dostarczał jej pociechy, to z pewnością odwodził myśli matki od niedawnych tragicznych wydarzeń i cierpień, które stały się jej udziałem. Chłopak rósł błyskawicznie, ale był bardzo kapryśny. Cordelia zorientowała się wkrótce, że jest to cecha nabyta, spowodowana nadmierną troskliwością Alys. Ivan powinien mieć trójkę czy czwórkę rodzeństwa, zdecydowała Cordelia patrząc, jak jego matka podrzuca niemowlę na ramieniu, planując głośno, że w wieku osiemnastu lat Ivan przypuści atak na słynne ze swej trudności egzaminy wstępne Cesarskiej Akademii Wojskowej. Alys Vorpatril otrząsnęła się na moment ze swej pełnej goryczy żałoby po śmierci Padmy i snucia szczegółowych planów, dotyczących życia Ivana, kiedy spojrzała na zdjęcie sukni ślubnej, którą zachwycała się Drou. - Nie, nie, nie! - krzyknęła, wzdrygając się ze wstrętem. - Wszystkie te koronki - wyglądałabyś w tym jak wielki, biały, włochaty niedźwiedź! Jedwab, moja droga, długie fałdy jedwabiu; oto, czego ci trzeba. - I tak się zaczęło. Pozbawiona matki i sióstr Drou nie mogłaby znaleźć lepszej konsultantki. Ostatecznie lady Vorpatril dołączyła suknię ślubną do długiej listy prezentów, aby upewnić się, że kreacja zadowoli jej wymagania estetyczne. Oprócz tego podarowała młodej parze “mały wakacyjny domek”, który okazał się sporą nadmorską rezydencją. Wyglądało więc na to, że marzenie Drou o samotności na plaży spełni się następnego lata. Cordelia uśmiechnęła się szeroko i kupiła dziewczynie koszulę nocną oraz peniuar, ozdobione dostateczną ilością falbanek i koronek, by zaspokoić nawet najbardziej złaknioną ozdóbek duszę. Aral użyczył im stosownego pomieszczenia: Czerwonej Sali w Pałacu Cesarskim wraz z sąsiadującą z nią salą balową, wyłożoną przepięknym parkietem, który ku ogromnej uldze Cordelii uniknął zniszczenia w pożarze. Teoretycznie ów wspaniały gest miał posłużyć uspokojeniu Illyana i jego służby bezpieczeństwa, bowiem młoda para poprosiła Cordelię i Arala o to, by zostali ich świadkami. Osobiście Cordelia uznała, że zaangażowanie CesBez do organizacji przyjęcia weselnego to całkiem miła odmiana. Aral przejrzał listę gości i uśmiechnął się lekko. - Czy zdajesz sobie sprawę, że mamy tu przedstawicieli wszystkich klas społecznych? Rok temu podobne zebranie w tym miejscu nie byłoby możliwe. Syn kupca i córka podoficera. Zapłacili za ten przywilej krwią, może jednak za rok ktoś uzyska go dzięki osiągnięciom pokojowym: w medycynie, edukacji, inżynierii, biznesie - co powiesz na przyjęcie dla bibliotekarzy? - Czy te potworne stare vorowskie jędze, żony wszystkich przyjaciół Piotra, nie będą się uskarżać na przesadną postępowość całego przedsięwzięcia? - Nie odważą się. Pamiętaj, że macza w tym palce Alys Vorpatril. Stopniowo wydarzenia nabierały rozpędu. Tydzień przed planowanym ślubem Kou i Drou, śmiertelnie przerażeni tym, co się dzieje, straciwszy jakąkolwiek kontrolę nad całym przedsięwzięciem, całkiem poważnie rozważali możliwość ucieczki. Jednakże służba pałacowa wzięła wszystko w swoje sprawne, fachowe ręce. Ochmistrzyni krzątała się wokół szczebiocąc: - A już się bałam, że kiedy admirał się tu sprowadzi, nie będziemy mieli nic do roboty poza potwornie nudnymi kolacjami dla oficerów sztabowych. Wreszcie nadszedł oczekiwany dzień i godzina. Na posadzce Czerwonej Sali usypano wielki krąg z kolorowej kaszki, wokół niego nakreślono gwiazdę. Tradycja nakazywała, by liczba jej ramion odpowiadała liczbie rodziców i świadków; w tym wypadku było ich czworo. Wedle zwyczajów barrayarskich młoda para sama udzielała sobie ślubu - stojąc w kręgu wygłaszali słowa przysięgi. Nie wymagano obecności kapłana ani urzędników, choć tuż za granicą kręgu czuwał sufler, zwany, jakże stosownie, Suflerem, by w razie potrzeby podpowiedzieć właściwe słowa zalęknionym bądź oszołomionym państwu młodym. Wieloletnie doświadczenie uczyło, że od zdenerwowanej pary trudno wymagać wyższych czynności umysłowych. Na wypadek utraty sprawności motorycznej narzeczeni zbliżali się do kręgu podtrzymywani przez przyjaciół. Wszystko to było szalenie praktyczne i niezwykle widowiskowe. Uśmiechnięty Aral szarmancko odprowadził Cordelię na wyznaczone dla niej miejsce i zostawił ją tam niczym bezcenny bukiet, po czym sam stanął we własnym ramieniu gwiazdy. Lady Vorpatril uparła się, że okazja wymaga nowej sukni, i odziała Cordelię w powłóczystą biało-niebieską kreację z czerwonymi kwietnymi akcentami, dopasowaną kolorystycznie do superparadnego czerwono-niebieskiego munduru Arala. Dumny i podenerwowany ojciec Drou także miał na sobie paradny mundur. To dziwne, ale wojsko, które Cordelii zazwyczaj kojarzyło się wyłącznie z totalitaryzmem, na Barrayarze stanowiło awangardę przemian społecznych. Aral nazwał to cetagandańskim darem. Ich inwazja po raz pierwszy wymusiła promocję talentów, niezależnie od pochodzenia, i echa tych zmian wciąż jeszcze wstrząsały posadami barrayarskiej społeczności. Sierżant Droushnakov był niższy i szczuplejszy, niż oczekiwała Cordelia. Geny matki Drou bądź lepsze odżywianie sprawiły, że wszystkie jego dzieci wyrosły na wyższe od niego. Trzej bracia, od kapitana do kaprala, uzyskali przepustki ze swych oddziałów, aby móc uczestniczyć w ślubie. Teraz stali w większym zewnętrznym kręgu świadków obok podnieconej młodszej siostry Kou. Jego matka zajęła pozycję w ostatnim ramieniu gwiazdy, płacząc i uśmiechając się jednocześnie. Jej błękitna suknia miała tak doskonały odcień, że Cordelia uznała, iż musiała mieć w tym swój udział Alys Vorpatril. Pierwszy pojawił się Koudelka, wsparty na lasce z jej nową obudową i ramieniu sierżanta Bothariego. Bothari przywdział na tę okazję najelegantszą wersję brązowo-srebrnej liberii Piotra. Cały czas szeptał przyjacielowi do ucha niezwykle sugestywne rady, takie jak: “jeśli zrobi się panu naprawdę niedobrze, poruczniku, proszę po prostu schylić głowę”. Sama myśl o tym sprawiła, że twarz Kou pozieleniała gwałtownie; lady Vorpatril na pewno przyjęłaby z dezaprobatą kontrast, jaki stanowiło to z uroczystym, czerwono-niebieskim mundurem. Głowy zebranych odwróciły się nagle. O rany. Alys Vorpatril miała rację co do sukni Drou. Panna młoda wpłynęła majestatycznie na salę, oszałamiająco wdzięczna, niczym biała fregata; wyniosła doskonałość formy i barwy - złamana biel jedwabiu, złote włosy, błękitne oczy, białe, niebieskie i czerwone kwiaty. Kiedy stanęła obok Drou, zebrani nagle uświadomili sobie, jak wysoki musi być porucznik. Alys Vorpatril, w srebrzystoszarej kreacji, podprowadziła narzeczoną do kręgu i wypuściła jej dłoń niczym bogini łowów, uwalniająca białego sokoła, który śmignął w powietrze i wylądował na wyciągniętej ręce Kou. Kou i Drou bez najmniejszego zająknięcia wyrecytowali przysięgi małżeńskie. Żadne z nich nie zemdlało, zdołali też ukryć wzajemne zakłopotanie wobec publicznego ogłoszenia swych znienawidzonych imion: Clementa i Ludmiły. - Moi bracia nazywali mnie Lud - zwierzyła się Drou Cordelii. - Rymuje się z “bród”. Oraz głód, trud, chłód i smród. - Dla mnie zawsze będziesz Drou - przyrzekł Koudelka. Następnie Aral, jako pierwszy świadek, przesunął stopą po podłodze przerywając krąg i wypuścił z niego młodą parę; rozpoczęły się tańce, muzyka, uczta i pijaństwo. Do tańca przygrywała orkiestra, przygotowany bufet był znakomity, zaś picie... tradycyjne. Po pierwszym, obowiązkowym kielichu ofiarowanego przez Piotra starego wina, Cordelia podpłynęła do Kou i mruknęła mu do ucha parę słów na temat betańskich badań, dotyczących szkodliwego wpływu etanolu na pożycie seksualne; później porucznik pił już tylko wodę. - Okrutna z ciebie kobieta - mruknął ze śmiechem Aral. - Nie wobec Drou - odszepnęła. Została też oficjalnie przedstawiona braciom, obecnie szwagrom Kou. Młodzieńcy przyjrzeli się jej z owym pełnym grozy szacunkiem, który sprawiał, że miała ochotę zazgrzytać zębami. Choć ulżyło jej nieco, kiedy ojciec uciszył gestem jednego z braci nie pozwalającego wypowiedzieć się pannie młodej na temat zastosowań broni ręcznej. - Cicho, Jos - polecił synowi sierżant Droushnakov. - Nigdy nie używałeś w walce porażacza nerwowego. Drou spojrzała, zaskoczona, po czym uśmiechnęła się; jej oczy rozbłysły. Cordelia wykorzystała nadarzającą się sposobność, by pomówić chwilę z Botharim, którego, odkąd Aral zamieszkał w pałacu, widywała bardzo rzadko. - Jak się miewa Elena? Co u niej słychać? Czy pani Hysopi doszła już do siebie po ostatnich przejściach? - Obie czują się dobrze, milady. - Bothari przechylił głowę i niemal się uśmiechnął. - Odwiedziłem je pięć dni temu, kiedy książę Piotr pojechał sprawdzić, co się dzieje z końmi. Elena raczkuje. Wystarczy położyć ją na ziemi i odwrócić się na minutę, a odpełznie na bok... - Zmarszczył brwi. - Mam nadzieję, że Karla Hysopi będzie na nią uważać. - Potrafiła zadbać o bezpieczeństwo Eleny podczas wojny Vordariana; podejrzewam, że poradzi sobie także z raczkowaniem. Odważna kobieta. Powinna dostać jakiś medal. Brwi Bothariego uniosły się lekko. - Nie sądzę, aby to coś dla niej znaczyło. - Mam nadzieję, że wie, iż zawsze może zwrócić się do mnie. Kiedy tylko zechce. - Tak, milady. Na razie jednak niczego nam nie brak. - Stwierdził to z pewną dumą. - Zimą w Posiadłości Vorkosiganów panuje spokój. To czyste, ciche miejsce, odpowiednie dla dziecka. W odróżnieniu od miejsca, w którym dorastałem, dodała w myślach Cordelia. - Chcę, żeby miała wszystko, co potrzeba. Nawet swego tatę. - A ty sam? Jak się czujesz? - Nowe lekarstwo jest lepsze. Przynajmniej nie mam wrażenia, jakby ktoś wypchał mi głowę kłębem waty. Przesypiam też całe noce. Poza tym nie potrafię stwierdzić, jak na mnie działa. Najwyraźniej całkiem dobrze. Sierżant robił wrażenie spokojnego i odprężonego. Niemal opuściła go jego złowieszcza czujność, choć nadal był pierwszą osobą, która uniósłszy wzrok w stronę bufetu spytała: - Czy on nie powinien już spać? Gregor, ubrany w piżamę, skradał się wzdłuż rzędu bogato zastawionych stołów. Najwyraźniej usiłował nie rzucając się w oczy zwędzić parę smakołyków, zanim ktoś zauważy go i odprowadzi do pokoju. Cordelia podbiegła do niego, wyciągając chłopca niemal spod nóg nieuważnego gościa. O włos wyprzedziła ludzi z ochrony, w osobach zdyszanej pokojówki i przerażonego strażnika, który na ten wieczór zastąpił Drou. W ślad za nimi zjawił się blady jak ściana Simon Illyan. Na szczęście dla jego zdrowia, zniknięcie Gregora zgłoszono najwyraźniej zaledwie sześćdziesiąt sekund wcześniej. Otoczony gromadą podnieconych dorosłych, Gregor schronił się za spódnicą Cordelii. Drou, która dostrzegła, jak Illyan sięga po komunikator, zbladła i ruszyła naprzód, wiedziona siłą przyzwyczajenia. - Co się stało? - Jakim cudem się wymknął? - warknął Illyan do opiekunów Gregora, którzy wyjąkali coś niewyraźnie. Cordelia dosłyszała tylko myślałem, że spał i ani na moment nie spuszczałem z niego wzroku. - Wcale się nie wymknął - wtrąciła cierpko Cordelia. - To jego dom. Powinien przynajmniej móc swobodnie poruszać się po pałacu. W przeciwnym razie po co trzymasz na murach całe stada bezużytecznych strażników? - Drou, czy nie mógłbym pobyć trochę na twoim przyjęciu? - spytał błagalnie Gregor, rozpaczliwie poszukując kogoś obdarzonego większą władzą niż Illyan. Panna młoda zerknęła na dowódcę, który skrzywił się z dezaprobatą. Cordelia bez wahania rozstrzygnęła sporną kwestię. - Owszem, możesz. I tak, pod czujnym okiem Cordelii, cesarz zatańczył z panną młodą, zjadł trzy kremówki i zadowolony wrócił do łóżka. Pragnął jedynie piętnastu minut zabawy. Biedny dzieciak. Przyjęcie bez przeszkód toczyło się dalej. - Zatańczymy, milady? - spytał z nadzieją Aral, stając u jej boku. Czy ośmieli się spróbować? Orkiestra grała właśnie spokojny rytmiczny taniec lustrzany - z pewnością sobie poradzi. Skinęła głową, Aral opróżnił kieliszek i poprowadził ją na środek błyszczącego parkietu. Krok, ukłon, gest: skupiwszy się, Cordelia dokonała interesującego, całkowicie nieoczekiwanego odkrycia. W tym tańcu prowadzić mógł każdy z partnerów, a jeżeli tancerze mieli szybki refleks, widzowie nie byli w stanie dostrzec różnicy. Spróbowała wprowadzić parę własnych figur i Aral odtworzył je gładko. Wkrótce przekazywali sobie prowadzenie niczym piłkę. Gra z każdą chwilą stawała się coraz bardziej zajmująca, póki nie zabrakło im muzyki i tchu. *** Na ulicach Vorbarr Sultany topniały ostatnie zimowe śniegi, kiedy Cordelia odebrała wezwanie od kapitana Vaagena z CSW. - Już czas, milady. Zrobiłem wszystko, co mogę in vitro. Łożysko ma dziesięć miesięcy i wyraźnie się starzeje. Z maszyny także nie wydusimy już nic więcej. - A zatem kiedy? - Może jutro? Tej nocy ledwie spała. Następnego ranka wszyscy zjawili się w Cesarskim Szpitalu Wojskowym: Aral, Cordelia, książę Piotr z Botharim u boku. Cordelia nie była pewna, czy życzy sobie obecności Piotra, jednakże póki starzec nie uczyni jej tej grzeczności i nie padnie trupem, musiała go znosić. Może jeszcze jedno odwołanie się do rozsądku zdoła go wreszcie przekonać? Wrogość panująca między nimi martwiła Arala; przynajmniej całe odium zapoczątkowania konfliktu spadło na Piotra, nie na nią. Proszę bardzo, starcze. Rób wszystko, co najgorsze. Twoja przyszłość i tak zależy ode mnie. Mój syn podpali twój stos ofiarny. Ucieszyła się jednak z ponownego spotkania z Botharim. Nowe laboratorium Vaagena zajmowało całe piętro w najnowocześniejszym budynku kompleksu. Cordelia poleciła mu przenieść stare laboratorium z powodu duchów. Pewnego dnia, niedługo po powrocie do Vorbarr Sultany, złożyła mu kolejną wizytę i zastała Vaagena niemal w stanie paraliżu, niezdolnego do pracy. Wyznał jej, że za każdym razem, kiedy wchodził do tego pomieszczenia, przed oczami stawała mu scena gwałtownej, bezsensownej śmierci doktora Henriego. Nie potrafił się zmusić, by stanąć w miejscu, gdzie padło ciało Henriego, musiał okrążać je szerokim łukiem; nawet najlżejsze hałasy sprawiały, że podskakiwał nerwowo. - Jestem rozsądnym człowiekiem - powiedział szorstko. - Te przesądy nic dla mnie nie znaczą. Niemniej Cordelia pomogła mu spalić prywatną ofiarę za duszę Henriego w palniku na podłodze laboratorium i zarządziła przenosiny pod przykrywką awansu. Nowe laboratorium było jasne, przestronne i wolne od mściwych duchów. Kiedy Vaagen wprowadził ich do środka, Cordelia ujrzała przed sobą tłum wyczekujących ludzi: naukowców, przydzielonych kapitanowi w celu zbadania technologii symulatorów, oraz zainteresowanych sprawą cywilnych lekarzy, między innymi doktora Rittera, przyszłego pediatrę Milesa i współpracującego z nim chirurga. Zmiana warty. Skromni rodzice musieli przepychać się siłą przez rzeszę naukowców. Vaagen krzątał się wokół, ważny i szczęśliwy. Nadal nosił przepaskę na oku, przyrzekł jednak Cordelii, że już niedługo znajdzie czas na ostatnią operację. Technik wytoczył na środek symulator maciczny i Vaagen przystanął, jakby zastanawiał się, jak dodać stosownego dramatyzmu i powagi prostej w gruncie rzeczy operacji. Ostatecznie zdecydował się uraczyć swych kolegów długim wykładem, pełnym szczegółów technicznych. Wstrzykując roztwory hormonalne do odpowiednich otworów podawał ich skład, głośno interpretował wskazania czujników, opisywał proces oddzielania łożyska, zachodzący wewnątrz maszyny, podkreślał podobieństwa i różnice pomiędzy porodem naturalnym a wyjęciem z symulatora. Istniało jednak kilka zasadniczych różnic, o których nie wspomniał ani słowem. Alys Vorpatril powinna to zobaczyć, pomyślała Cordelia. Vaagen uniósł wzrok, umilkł na moment, po czym uśmiechnął się. - Lady Vorkosigan. - Skinął dłonią, wskazując zatrzaski podtrzymujące pokrywę symulatora. - Zechce pani pełnić honory? Wyciągnęła rękę, zawahała się i poszukała wzrokiem Arala. Stał niedaleko, poważny i skupiony. - Aralu? Wystąpił naprzód. - Jesteś pewna? - Jeśli potrafisz otworzyć przenośną lodówkę, poradzisz sobie i z tym. Każde z nich ujęło jeden zatrzask. Przesunęli je jednocześnie, przerywając hermetyczną osłonę, i dźwignęli pokrywę symulatora. Wówczas do akcji wkroczył doktor Ritter. Trzymanym w dłoni wibroskalpelem przeciął grubą, przypominającą filc warstwę dostarczających odżywkę przewodów. Uczynił to tak delikatnie, że kryjący się pod nią srebrzysty pęcherz owodni pozostał nietknięty. Następnie jednym ruchem lekarz uwolnił Milesa od ostatniego fragmentu biologicznego opakowania i oczyścił jego usta i nos z płynów. Zdumione dziecko po raz pierwszy gwałtownie wciągnęło powietrze. Ręka Arala, spoczywająca na ramieniu żony, zacisnęła się tak mocno, że Cordelia poczuła ostry ból; z jego ust wyrwał się stłumiony bezdźwięczny ni to śmiech, ni szloch. Przełknął ślinę i zamrugał kilka razy oczami, aby opanować wyraz twarzy, na której malował się przemieszany z bólem zachwyt. Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, pomyślała Cordelia. Ma całkiem ładny kolor... Niestety, był to jedyny komplement, jakim mogła obdarzyć swoje dziecko. Cóż za kontrast w porównaniu z małym Ivanem. Mimo dodatkowych tygodni rozwoju - dziesięć miesięcy u Milesa wobec dziewięciu i pół u Ivana - Miles był niemal dwukrotnie mniejszy i znacznie bardziej skurczony i pomarszczony. Jego kręgosłup wyginał się wyraźnie, zakleszczone pałąkowate nogi sterczały pod osobliwym kątem. Niemniej był niewątpliwie potomkiem płci męskiej. Pierwszy krzyk noworodka, cichy i słaby, zupełnie nie przypominał gniewnego płaczu Ivana. Stojący tuż za plecami Cordelii Piotr syknął, wyraźnie zawiedziony. - Czy podano mu dostateczną ilość odżywki? - spytała Vaagena. W jej głosie zabrzmiała mimowolnie oskarżycielska nuta. Kapitan bezradnie wzruszył ramionami. - Więcej, niż mógł przyswoić. Pediatra i jego pomocnik położyli Milesa w ciepłym blasku reflektorów i rozpoczęli badania. Aral i Cordelia stali obok, obserwując ich zachłannie. - To skrzywienie wyprostuje się samo, milady - wskazał pediatra. - Natomiast część krzyżowa kręgosłupa powinna zostać skorygowana chirurgicznie, i to jak najszybciej. Miałeś rację, Vaagenie, kuracja zmierzająca do optymalizacji rozwoju czaszki uszkodziła stawy biodrowe. To dlatego nóżki są zakleszczone w tej dziwnej pozycji, milordzie. Trzeba będzie złamać je i nastawić od nowa, zanim dziecko zacznie raczkować i chodzić. Nie zalecałbym tego w pierwszym roku. Operacja kręgosłupa to i tak duże obciążenie. Pozwólmy mu najpierw nabrać sił i wagi... Chirurg obmacujący ręce noworodka zaklął nagle i chwycił swój czytnik diagnostyczny. Miles pisnął. Dłoń Arala spoczywająca na szwie spodni zesztywniała, żołądek Cordelii ścisnął się gwałtownie. - Do diabła! - zaklął chirurg. - Właśnie pękła mu kość ramieniowa. Miałeś rację, Vaagenie, kości są niezwykle kruche. - Przynajmniej w ogóle ma jakieś - westchnął Vaagen. - W pewnym momencie zaczynałem w to wątpić. - Ostrożnie - rzucił chirurg. - Uważajcie szczególnie na głowę i kręgosłup. Jeśli reszta jest w równie kiepskim stanie, co kości długie, będziemy musieli opracować jakąś metodę wzmocnienia... Piotr odwrócił się i pomaszerował w stronę drzwi. Aral uniósł wzrok, jego wargi zbielały. Przeprosił otaczających go ludzi i wyszedł w ślad za ojcem. Cordelia czuła się rozdarta między dwoma pragnieniami. Kiedy jednak obserwacja upewniła ją, że lekarze zabrali się już za nastawianie złamanej kości, zaś ostrożność, z jaką pochodzili do dziecka, powinna uchronić Milesa przed dalszymi obrażeniami, pozostawiła grono lekarskie i ruszyła w ślad za mężem. Na korytarzu Piotr przechadzał się tam i z powrotem. Aral stał w pozycji na spocznij, spokojny i niewzruszony. Bothari, niemy świadek całej sceny, trzymał się na uboczu. - To ty! - rzucił Piotr na jej widok. - Ty mnie tu zaciągnęłaś! I to nazywasz “wielką poprawą”? Ha! - Niezaprzeczalnie nastąpiła wielka poprawa. Miles jest bez wątpienia w lepszym stanie, niż przed rozpoczęciem kuracji. Nikt nie obiecywał cudu. - Kłamałaś! Vaagen kłamał. - Nieprawda - zaprzeczyła Cordelia. - Przez cały czas usiłowałam opisać ci dokładnie przebieg eksperymentów Vaagena. Uzyskany efekt nie różni się od tego, co obiecywał w raportach. Każ sobie zbadać słuch. - Widzę, co usiłujecie zrobić, ale to się nie uda. Właśnie mu powiedziałem - wskazał na Arala - że to już koniec. Nie życzę sobie oglądać tego mutanta. Nigdy więcej. Dopóki będzie żył - jeśli w ogóle przeżyje, a na moje oko wygląda dość słabowicie - nie przywoźcie go do mnie. Bóg mi świadkiem, kobieto, nie zrobisz ze mnie głupca. - Byłby to zbędny wysiłek - warknęła Cordelia. Wargi Piotra wykrzywiły się w milczącym grymasie. Ponieważ nie znalazł w niej ustępliwej ofiary, zaatakował Arala. - Ty, ty, ty miękki, bezwolny pantoflarzu - gdyby twój starszy brat dożył tej chwili... - Książę gwałtownie zamknął usta. Za późno. Twarz Arala powlekła się szarawą bladością. Cordelia tylko dwukrotnie widziała go w takim stanie; za każdym razem był o włos od popełnienia morderstwa. Piotr często żartował na temat słynnych ataków wściekłości Arala. Dopiero teraz Cordelia uświadomiła sobie, że starzec w istocie widywał swojego syna jedynie lekko rozdrażnionego i nigdy nie był świadkiem prawdziwego wybuchu furii. Najwyraźniej Piotr także to pojmował. Jego czoło wygładziło się; spoglądał na syna wyraźnie zbity z tropu. Ręce Arala, schowane za plecami, zwarły się w gwałtownym uścisku. Cordelia widziała jak dygoczą, dostrzegła pobielałe kostki. Jej mąż uniósł głowę i przemówił cichym szeptem: - Gdyby mój brat przeżył, byłby ideałem. Ty tak uważałeś, ja tak uważałem, i najwyraźniej sądził tak również cesarz Yuri. Musiałeś zatem zadowolić się resztkami z krwawej uczty cesarza, synem, którego oszczędził szwadron śmierci. My, Vorkosiganowie, zawsze jakoś sobie poradzimy. - Jego głos zniżył się jeszcze bardziej. - Ale mój pierworodny będzie żył. Nie zawiodę go. Lodowate słowa Arala były niczym śmiertelny cios, zadany w samo serce. Nawet Bothari używając szpady Koudelki nie zdołałby zadać boleśniejszej rany. Niewątpliwie Piotr nie powinien był zaczynać tej rozmowy. Z ust starca ze świstem uleciało powietrze, jego twarz wyrażała ból, połączony z niedowierzaniem. Aral spojrzał gdzieś w dal. - Nie zawiodę go ponownie - poprawił się cicho. - Ty nigdy nie miałeś podobnej szansy. Za jego plecami ręce rozplotły się wolno. Lekkim szarpnięciem głowy uciął dalszą dyskusję, nie zainteresowany tym, co mógłby jeszcze powiedzieć Piotr. Dwukrotnie pokonany, wyraźnie poruszony kolosalnym błędem, jaki popełnił, Piotr rozglądał się desperacko w poszukiwaniu łatwego celu, na którym mógłby wyładować swoją frustrację. Jego wzrok padł na Bothariego, obserwującego wszystko z obojętną miną. - A ty! Od początku maczałeś w tym palce. Czy mój syn umieścił cię u mnie jako swego szpiega? Komu jesteś posłuszny? Jemu czy mnie? W oczach Bothariego zabłysła dziwna iskierka. Skłonił głowę w stronę Cordelii. - Jej Jego odpowiedź tak wstrząsnęła Piotrem, że starzec dopiero po kilku sekundach odzyskał głos. - Świetnie - wykrztusił w końcu. - Może zatem sobie ciebie wziąć. Nie chcę więcej oglądać twojej paskudnej gęby. Nie wracaj do Pałacu Vorkosiganów. Przed wieczorem Esterhazy dostarczy im twoje rzeczy. Zawrócił na pięcie i odmaszerował. Jego wielkie wyjście, i tak niezbyt przekonujące, zostało ostatecznie zepsute gdy, zanim skręcił w boczny korytarz, obejrzał się przez ramię. Aral westchnął z głębokim znużeniem. - Sądzisz, że tym razem mówił poważnie? - spytała Cordelia. - Wszystkie te “nigdy więcej”? - Nadal będziemy musieli komunikować się w sprawach rządowych. Doskonale o tym wie. Niech teraz wróci do domu i wsłucha się w ciszę. Potem zobaczymy - uśmiechnął się ponuro. - Dopóki żyjemy, nie możemy odciąć się od siebie. Cordelia pomyślała o dziecku, którego krew wiązała ich wszystkich, ją i Arala, Arala i Piotra, Piotra z nią samą. - Na to wygląda. - Spojrzała przepraszająco na Bothariego. - Przykro mi, sierżancie. Nie wiedziałam, że Piotr może zwolnić zaprzysiężonego gwardzistę. - No cóż, technicznie rzecz biorąc, nie może - wyjaśnił Aral. - Bothari został po prostu przeniesiony. Piotr przydzielił go twojej osobie. - Och. Oto coś, czego zawsze pragnęłam. Mój własny potwór. Co mam z nim zrobić? Zamknąć w szafie? Potarła palcem nos i uważnie przyjrzała się swej dłoni, tej samej, która spoczęła na dzierżącej szpadę ręce Bothariego. A zatem tak się sprawy miały. - Lord Miles będzie potrzebował osobistego strażnika, prawda? Aral z zainteresowaniem przechylił głowę. - Istotnie. W oczach Bothariego zabłysła nagle bolesna nadzieja, tak silna, że Cordelia wstrzymała dech. - Strażnika - wtrącił - i opiekuna. Żadne męty nie mogłyby mu dokuczać, gdyby... Proszę pozwolić mi pomóc. Proszę pozwolić mi pomóc. Brzmi niemal jak kocham cię, prawda? - To... - niemożliwe, szalone, niebezpieczne, nieodpowiedzialne - bardzo uprzejmie z twojej strony, sierżancie. Jego twarz rozjaśniła się jak pochodnia. - Czy mogę zacząć od razu? - Czemu nie? - A zatem zaczekam w środku - skinął głową w stronę drzwi laboratorium Vaagena i wśliznął się do środka. Cordelia wyobraziła go sobie, stojącego czujnie pod ścianą - miała nadzieję, że złowieszcza obecność sierżanta nie zdenerwuje lekarzy; nie daj Boże mogliby upuścić swojego kruchego podopiecznego. Aral głośno wypuścił powietrze i przytulił ją do siebie. - Czy wy, Betanie, znacie bajkę o wróżkach, przynoszących prezenty w dniu narodzin dziecka? - Dobrzy i źli czarodzieje stawili się tu dziś w komplecie, nieprawdaż? - Przytuliła policzek do szorstkiego materiału munduru Arala. - Nie wiem, czy Piotr, oddając nam Bothariego, uważał to za błogosławieństwo czy może za klątwę. Założę się jednak, że sierżant naprawdę zdoła utrzymać wszystkie męty z dala od Milesa. Kimkolwiek się oni okażą. Dziwne przygotowaliśmy prezenty dla naszego chłopczyka. Wrócili do laboratorium, gdzie wysłuchali uważnie reszty wykładu lekarza na temat szczególnych potrzeb i słabości Milesa, ustalili przebieg pierwszych zabiegów i opatulili ciepło synka, by nie zmarzł w drodze do domu. Był taki mały - drobny skrawek ciała, lżejszy niż kot, jak odkryła Cordelia, kiedy wreszcie uniosła go w ramionach, tuląc do siebie po raz pierwszy od dnia, gdy wyjęto go jej z brzucha. Na moment ogarnęła ją panika. Włóżcie go z powrotem do zbiornika na następnych osiemnaście lat. Nie poradzę sobie z tym wszystkim. Dzieci nie zawsze bywają błogosławieństwem, jednakże wydać je na świat tylko po to, by potem je zawieść, oznaczało ostateczne potępienie. Nawet Piotr o tym wiedział. Aral otworzył przed nimi drzwi. Witaj na Barrayarze, synu. Proszę, to wszystko dla ciebie: oto świat, pełen bogactw i biedy, gwałtownych zmian i uświęconych tradycji. Po raz drugi witaj wśród nas. Zapamiętaj swe imię. Miles znaczy “żołnierz”, ale nie daj się temu zasugerować. Bądź kaleką w społeczeństwie, które nienawidzi i lęka się mutacji, uznanej tu za największe nieszczęście. Przyjmij tytuł, bogactwo, władzę i całą nienawiść i zazdrość, jakie się z nimi wiążą. Cierp, podczas gdy lekarze rozdzierają i przebudowują twoje ciało. Odziedzicz bogaty poczet przyjaciół i wrogów, których nawet nie poznałeś. Miej dziadka z piekła rodem. Znoś ból, napawaj się radością i odnajdź własny sens w życiu, ponieważ wszechświat z pewnością ci go nie zapewni. Zawsze bądź ruchomym celem. Żyj. Żyj. Żyj. EPILOG Posiadłość Vorkosiganów. Pięć lat później. - Niech cię diabli, Vaagenie! - wydyszała Cordelia cicho. - Nigdy nie uprzedzałeś mnie, że ten smarkacz będzie nadaktywny! Zbiegła po schodach, przecięła kuchnię i wypadła na stary kamienny taras. Jej spojrzenie omiotło trawnik, drzewa i długie jezioro, połyskujące w słońcu. Ani śladu ruchu. Aral, ubrany w stare spodnie mundurowe i wyblakłą wzorzystą koszulę, wyłonił się zza węgła. Ujrzawszy ją, rozłożył ręce w bezradnym geście. - Tam go nie ma. - W środku też nie. Na górę czy na dół? Jak myślisz? Gdzie jest mała Elena? Założę się, że poszli gdzieś razem. Zabroniłam mu schodzić do jeziora bez opieki kogoś dorosłego, ale sama nie wiem... - Z pewnością nie poszedł nad jezioro - odparł Aral. - Pływali dziś przez cały ranek. Samo patrzenie na nich wystarczyło, bym poczuł się zmęczony. Jak wyliczyłem, w ciągu piętnastu minut dziewiętnaście razy wdrapał się na nabrzeże i zeskoczył do wody. Pomnóż to przez trzy godziny. - A zatem na górę - zdecydowała Cordelia. Zawrócili i pobiegli razem żwirową ścieżką, obsadzoną ozdobnymi krzewami i kwiatami miejscowymi, sprowadzonymi z Ziemi i zupełnie egzotycznymi. - I pomyśleć, że modliłam się, aby w końcu zaczął chodzić. - Ma do odrobienia pięć lat ruchu - osądził Aral. - W pewnym sensie to pocieszające. Dobrze, że cała ta frustracja nie przerodziła się w rozpacz. Przez jakiś czas obawiałem się, że tak się stanie. - Owszem. Czy zauważyłeś, że od czasu ostatniej operacji jego bezustanna gadanina urwała się jako nożem uciął? Z początku mnie to cieszyło, nie sądzisz jednak, że jak tak dalej pójdzie, Miles może zupełnie zaniemówić? Nie przypuszczałam nawet, że ta lodówka da się rozebrać. Niemy konstruktor. - Myślę, że zdolności językowe i ruchowe w końcu się wyrównają - jeśli przeżyje. - Tak wielu dorosłych i tylko jeden Miles. Powinniśmy być w stanie dotrzymać mu kroku. Czemu czuję się przytłoczona, jakby miał nad nami przewagę liczebną? - Dotarli na szczyt wzgórza. W cienistej dolinie poniżej rozciągał się kompleks stajenny Piotra: pół tuzina pomalowanych na czerwono budynków z drewna i kamienia, starannie ogrodzone paddocki, pastwiska, obsadzone jasnozieloną ziemską trawą. Dostrzegła konie, ale ani śladu dzieci. Okazało się, że Bothari dotarł tu pierwszy. Właśnie wychodził z jednego z budynków i znikał w głębi drugiego. Do uszu Cordelii dobiegł krzyk sierżanta, stłumiony i odległy: - Lordzie Milesie? - O jej, mam nadzieję, że nie drażni koni Piotra - stwierdziła Cordelia. - Sądzisz, że tym razem próba pogodzenia się odniesie spodziewany skutek tylko dlatego, że Miles w końcu zaczął chodzić? - Wczoraj przy kolacji zachowywał się całkiem uprzejmie - zauważył cicho Aral. - To ja byłam uprzejma - Cordelia wzruszyła ramionami. - On niemal oskarżył mnie, że zagłodziłam twego syna na śmierć. Co poradzę na to, że mały woli bawić się jedzeniem, niż jeść. Nie wiem, czy powinniśmy zwiększyć dawkę hormonu wzrostu. Vaagen nie jest pewny, jak może to wpłynąć na kruchość kości. Na wargach Arala zatańczył krzywy uśmieszek. - Uważam, że dialog groszków maszerujących, żeby otoczyć bułkę i zażądać jej poddania, był całkiem pomysłowy. Można je sobie niemal wyobrazić jako maleńkich żołnierzy w zielonych cesarskich mundurach. - Tak, a ty na nic się zdałeś. Zaśmiewałeś się do rozpuku zamiast go sterroryzować i kazać mu jeść, jak na ojca przystało. - Wcale się nie śmiałem. - Twoje oczy się śmiały. On też o tym wiedział. Owinął cię sobie wokół palca. Gdy zbliżyli się do budynków, poczuli unoszącą się w powietrzu ciepłą organiczną woń koni i ich nieuniknionych produktów ubocznych. Bothari ponownie pokazał się przed nimi i przepraszająco machnął ręką. - Właśnie znalazłem Elenę. Kazałem jej zejść ze stryszku. Powiedziała, że Milesa tam nie ma, ale gdzieś tu się kręci. Przykro mi, milady; kiedy wspominał o tym, by obejrzeć zwierzęta, nie przypuszczałem, że chce to uczynić natychmiast. Jestem pewien, że zaraz go znajdę. - Miałam nadzieję, że Piotr go oprowadzi - westchnęła Cordelia. - Sądziłem, że nie lubisz koni - wtrącił Aral. - Nienawidzę. Pomyślałam jednak, że może dzięki temu stary zacząłby w końcu rozmawiać z nim niczym z ludzką istotą, zamiast przemawiać nad jego głową, jakby był jakimś kwiatkiem w doniczce... Zaś Miles okropnie podniecił się perspektywą ujrzenia tych głupich stworzeń. Prawdę mówiąc, wolałabym nie zostawać tu zbyt długo. To miejsce tak bardzo przypomina Piotra. Jest archaiczne, niebezpieczne i trzeba uważać na każdy krok. O wilku mowa, a wilk tuż. Piotr we własnej osobie wynurzył się ze starego kamiennego składu z narzędziami. Kończył właśnie zwijać w ciasny kłąb kawałek cienkiej jak nitka liny. - Ha. Tu jesteście - powiedział obojętnym tonem. Jego twarz miała, o dziwo, dość przyjazny wyraz. - Nie przypuszczam, abyście zechcieli obejrzeć nową klaczkę. Jego głos był tak beznamiętny, że Cordelia nie potrafiła stwierdzić, czy pragnie, by się zgodzili, czy raczej odmówili. Jednakże nie omieszkała skorzystać z nadarzającej się sposobności. - Jestem pewna, że Miles byłby zachwycony. - Mmm.. Odwróciła się do Bothariego. - Może poszukasz... Jednakże sierżant spoglądał na coś za jej plecami. Jego usta rozwarły się rozpaczliwie. Cordelia gwałtownie obróciła się na pięcie. Ze stajni wynurzył się właśnie jeden z największych wierzchowców Piotra; pozbawiony uzdy, siodła, wędzidła czy jakiejkolwiek uprzęży. Jego grzywy uczepił się, niczym rzep, ciemnowłosy skarlały chłopiec. Mała twarz o ostrych rysach promieniała mieszaniną podniecenia i strachu. Cordelia niemal zemdlała. - Mój importowany ogier! - huknął z przerażeniem Piotr. Wiedziony czystym refleksem, Bothari wyrwał z kabury paralizator, po czym zamarł w bezruchu, niepewny, do czego właściwie ma strzelać. Gdyby koń runął na ziemię i przygniótł swego drobnego jeźdźca... - Spójrz, sierżancie! - zawołał cienki głosik. - Jestem wyższy od ciebie! Bothari ruszył ku niemu biegiem. Koń, wyraźnie przestraszony, zawrócił i pocwałował naprzód. - ...i potrafię szybciej biec! - Ostatnie słowa rozpłynęły się w głośnym tętencie kopyt. Po sekundzie koń zniknął im z oczu za węgłem stajni. Czworo dorosłych pobiegło za nim. Cordelia nie słyszała żadnego krzyku, kiedy jednak skręcili za róg, Miles leżał na ziemi, zaś koń zatrzymał się nieco dalej, skubiąc świeżą trawę. Ujrzawszy ich uniósł głowę, zatańczył, przebierając nogami, po czym wrócił do posiłku. Cordelia padła na kolana obok Milesa, który właśnie siadał na ziemi. Był blady, jego prawa dłoń ściskała lewe przedramię w jakże znajomym bolesnym geście. - Widzisz, sierżancie - wydyszał chłopiec. - A mówiłeś, że nie mogę jeździć. Piotr, zmierzający w stronę swojego rumaka, przystanął spoglądając na chłopca. - Nie chodziło mi o to, że nie potrafisz - odparł Bothari pełnym napięcia tonem - tylko że nie masz pozwolenia. - Och. - Złamałeś ją? - Bothari wskazał rękę chłopca. - Tak - westchnął Miles. W jego oczach błyszczały łzy bólu, jednakże zacisnął zęby nie pozwalając, by głos zdradził, jak bardzo cierpi. Sierżant mruknął coś pod nosem, podwinął rękaw chłopca i obmacał palcami przedramię. Miles syknął. - Owszem - Bothari szarpnął złamaną rękę, pociągnął, przekręcił, po czym wyjął z kieszeni plastykowy opatrunek usztywniający, wsunął go na przedramię i przegub chłopca i nadmuchał. - To ją utrzyma do czasu, kiedy zajmie się tobą lekarz. - Czy nie powinieneś zamknąć tego okropnego konia? - spytała Piotra Cordelia. - Nie jest wcale okropny - zaprotestował Miles, gramoląc się na nogi. - Jest ładny. Najładniejszy. - Tak sądzisz? - mruknął szorstko Piotr. - Niby czemu? Lubisz brązowy kolor? - Rusza się najskoczniej ze wszystkich - wyjaśnił z zapałem Miles, podskakując dla podkreślenia swych słów. Piotr przyglądał mu się uważnie. - Istotnie - stwierdził z lekkim rozbawieniem. - To mój najbardziej obiecujący nabytek... Lubisz konie? - Są wspaniałe. Cudowne - Miles zawirował w szalonym piruecie. - Twojego ojca nigdy nie zdołałem nimi zainteresować - Piotr posłał Aralowi nieprzychylne spojrzenie. Dzięki Bogu, pomyślała Cordelia. - Założę się, że na koniu mógłbym doścignąć każdego - stwierdził Miłes. - Wątpię - odparł chłodno Piotr - sądząc po tym, co przed chwilą zademonstrowałeś. Jeśli zamierzasz coś robić, musisz to robić dobrze. - Naucz mnie - wtrącił natychmiast chłopiec. Brwi Piotra uniosły się wysoko. Stary książę zerknął na Cordelię i uśmiechnął się kwaśno. - Jeśli twoja matka pozwoli. Zakołysał się na piętach zadowolony z siebie, znając głęboką niechęć, jaką żywiła do tych zwierząt. Cordelia ugryzła się w język, by nie rzec Po moim trupie. Jej myśli pędziły szaleńczo. Aral usiłował przekazać jej coś wzrokiem, nie potrafiła jednak nic odczytać z jego błyszczących oczu. Czy był to nowy podstęp Piotra? Czy stary książę zamierzał raz jeszcze spróbować zabić Milesa? Wywieźć go gdzieś i zrzucić z wysoka, połamać, zmiażdżyć... wyczerpać do ostateczności? Całkiem niezły pomysł... Ryzyko czy bezpieczeństwo? Przez ostatnich kilka miesięcy, odkąd Miles uzyskał wreszcie pełną sprawność ruchową, Cordelia w panice usiłowała ochronić go przed wszelkim niebezpieczeństwem. Chłopak poświęcał równie wiele czasu na rozpaczliwe próby wymknięcia się spod opiekuńczych skrzydeł matki. Jeśli walka ta po trwa jeszcze trochę, albo ona oszaleje, albo on. Skoro nie mogła zapewnić mu bezpieczeństwa, może powinna nauczyć go, jak ma stawiać czoło życiowym zagrożeniom? W wodzie umiał już radzić sobie znakomicie, zapewne nie dałoby się go utopić. Jego wielkie szare oczy spoglądały na nią błagalnie Pozwól mi, pozwól, pozwól... Promieniująca z nich energia zdolna była przepalić stalową płytę. Dla ciebie walczyłabym z całym światem, ale nie mam pojęcia, jak cię ocalić przed samym sobą. Wygrałeś, mały. - Zgoda - powiedziała na głos. - Pod warunkiem, że będzie ci towarzyszył sierżant. Bothari spojrzał na nią ze zgrozą. Aral potarł dłonią podbródek, jego oczy lśniły dziwnym blaskiem. Piotr, kompletnie zaskoczony, przez moment nie potrafił znaleźć właściwych słów. - Świetnie - odparł Miles. - Czy mógłbym dostać własnego konia? Na przykład tego? - Nie, nie tego - zaprotestował z oburzeniem książę, po czym, dając się wciągnąć do gry, dodał: - Może kucyka. - Konia - upierał się Miles, obserwując go uważnie. Cordelia natychmiast rozpoznała Tryb Negocjacyjny, odruchową reakcję, wywoływaną najdrobniejszym nawet ustępstwem. Dzieciak powinien się zajmować uzgadnianiem traktatów z Cetagandanami. Zastanawiała się, jak wiele koni zdoła wytargować. - Kucyka - wtrąciła, udzielając Piotrowi wsparcia; sam jeszcze nie wiedział, jak bardzo będzie go potrzebował. - Łagodnego kucyka. Łagodnego niskiego kucyka. Książę ściągnął wargi, posyłając jej wyzywające spojrzenie. - Może zdołasz zarobić na konia? - powiedział do Milesa. - Zdobyć go, dzięki pilnej nauce. - Mogę zacząć od razu? - Najpierw trzeba nastawić ci rękę - oznajmiła stanowczo Cordelia. - Nie muszę chyba czekać, aż się zrośnie? - To by cię nauczyło, żebyś nie biegał jak wariat, łamiąc sobie kości! Piotr przyjrzał jej się uważnie przez półprzymknięte powieki. - W istocie właściwy trening jeździecki rozpoczyna się od jazdy w kółko na lonży. Uczeń nie może używać rąk, póki nie siedzi swobodnie w siodle. - Naprawdę? - spytał Miles słuchając go z nabożeństwem. - Co jeszcze? Do czasu, gdy Cordelia ruszyła na poszukiwanie lekarza, towarzyszącego ich wędrownemu cyrkowi, to jest świcie lorda regenta, Piotr zdążył już schwytać swego konia - dość sprawnie, choć Cordelia zastanawiała się, czy kostki cukru w kieszeniach nie ułatwiły mu zanadto zadania. Teraz wyjaśniał Milesowi, jak z kawałka zwykłej liny zrobić uzdę, po której stronie wierzchowca należy stanąć i w którą stronę zwracać się przy podejściu. Chłopiec, sięgający starcowi zaledwie do pasa, chłonął jego słowa niczym gąbka; jego uniesiona twarz promieniała. - Może się założymy, kto pod koniec tygodnia będzie jadł komu z ręki? - mruknął jej do ucha Aral. - To chyba oczywiste. Muszę przyznać, że miesiące, które Miles musiał spędzić w tym potwornym gorsecie, nauczyły go, jak czarować ludzi. Na dłuższą metę jest to zresztą najskuteczniejsza metoda kontrolowania otoczenia i narzucania mu własnej woli. Cieszę się, że nie zdecydował się osiągać tego krzykiem. To najbardziej uparty i samowolny mały potwór, jakiego znam, ale ludzie zazwyczaj tego nie dostrzegają. - Nie sądzę, aby książę miał jakiekolwiek szansę - zgodził się Aral. Cordelia uśmiechnęła się, rozbawiona tą wizją, po czym nagle spoważniała. - Pewnego razu, kiedy ojciec przyjechał na urlop z Betańskiego Zwiadu Astronomicznego, nauczył mnie budować latawce. Aby wzleciały w powietrze, potrzeba dwóch rzeczy: najpierw należy porządnie się rozpędzić, a potem - wypuścić je z rąk - westchnęła. - Najtrudniej nauczyć się, kiedy trzeba puścić sznurek. Piotr, jego koń, Bothari i Miles zniknęli im z oczu. Sądząc z gestów, chłopiec zasypywał starego księcia istnym gradem pytań. Aral uścisnął jej rękę i razem ruszyli w stronę domu. - Myślę, że nasz syn poszybuje wysoko, moja droga pani kapitan. KONIEC tomu 2