Karl Hans Strobl NACZELNIK (Der Chief) Na sznurku przywiązanym do zawiasy od drzwi wisiał pewnego ranka woźny sądowy Jahoda i był nieżywy. W olbrzymim pałacu sprawiedliwości zawias drzwiowych bynajmniej nie brakowało, była ich tam nawet wielka obfitość. Woźny sądowy Jahoda nie zadowolił się wszelako pierwszą lepszą zawiasą, powiedzmy gdzieś w zaułku korytarza, lecz wybrał sobie spośród nich egzemplarz szczególny. Ni mniej ni więcej, tylko zawiasę od drzwi prowadzących do gabinetu naczelnika. Wisiał więc tak na tych drzwiach, do których pukało już tyle zalęknionych palców, i był bardzo siny na twarzy i bardzo nieżywy. Jego nogi spoczywały na szerokim chodniku rozłożonym od biurka naczelnika do tych drzwi właśnie i były podkulone do środka. W takim stanie znalazł go pomocniczy woźny sądowy Kopral, kiedy tuż po siódmej wszedł do gabinetu, aby napalić w piecu. KopraI był sam na sam z wisielcem; kto inny na jego miejscu byłby może i uciekł. Ale Kopral, wysłużony żołnierz, wyjął z kieszeni nóż i odciął po prostu kolegę zastanawiając się przy tym, że w takim razie chyba już niedługo sam zostanie rzeczywistym woźnym sądowym. A potem doszedł do wniosku, że Jahoda pozwolił sobie na dosyć osobliwy żart wieszając się akurat w gabinecie naczelnika. Troglodyci pracujący w gmachu sądu schodzili się kolejno do biura. Powstało naturalnie wielkie zamieszanie. Nikt nie siedział przy swojej robocie. Kłębiono się w grupkach rozkoszując się wspólnie emanującą spod drzwi grozą. Z przyległych oddziałów urzędniczy tłum napływał całymi falami, pragnąc mieć także swój udział w sensacji. Na parę minut przed ósmą zjawiła się również policja, aby spisać protokół z zaszłego wypadku. Potem wyniesiono Jahodę na zakrytych noszach. Wokół miejsca, gdzie leżał, utworzył się' dyskusyjny wianuszek, w którym roztrząsano motywy czynu. — Defraudator. Sprzeniewierzył pieniądze z kasy — stwierdził rewident rachunkowy Matzka. — Kjedy człowiek więcej wydaje, aniżeli zarabia, to musi się pewnego dnia powiesić. — To nie tylko o to chodziło — wtrącił kancelista Schnabl — Mieli przecież przenieść biedaka. Stary postawił już wniosek. To był prawdziwy cios dla niego. — No tak... miał mieszkanie służbowe na górze, no i napiwki, kiedy roznosił wypłaty pierwszego. Odpadłoby to wszystko teraz... — Był już ktoś w ogóle u jego żony? — zapytał stary i gruby oficjalista Bauer, na którego kamizelce załamywało się światło poranka. Nie, nikt z tym do niej nie poszedł. Nikt nie kwapił się zostać posłańcem oznajmującym taką wiadomość. — Ale poza tym, to niezły numer był z niego — zauważył adiunkt Prosper. — Przez cały ubiegły tydzień przesiedział każdy wieczór w gospodzie. Nawet i dzisiaj miał na sobie to czarne ubranie... ale buty były czyste. Czyli miał zamiar znowu pójść pić — i rozmyślił się w końcu, aby się powiesić. — Strasznie jestem ciekawy, co też stary na to powie — zastanawiał się rewident Matzka. Słowa rewidenta wypowiedziane zostały jakby specjalnie po to, aby dać początek nowej odsłonie, bowiem w tej samej chwili stanął pośród urzędników sam naczelnik urzędów pomocniczych Roderich Eberl. Zdumiony ich widokiem, którzy wbrew wszelkiemu respektowi i przepisom okupowali gromadnie jego gabinet, przenosił wzrok z jednego na drugiego: — Taak... nie rozumiem — wykrztusił wreszcie łamiącym się ze wzburzenia głosem. — Czyż to festyn się tutaj dzisiaj odbywa? Oficjanci i inni pomniejsi w służbowej hierarchii biuraliści opuścili w oka mgnieniu pomieszczenie, pozostawiając wyższym szarżom wyjaśnienie całej sprawy zwierzchnikowi. — Powiesił się tu ktoś — oświadczył kancelista Schnabl, który jako jedyny spośród obecnych był w lepszych stosunkach z naczelnikiem. — Co takiego? Tutaj, w moim gabinecie? — Tak... woźny sądowy Jahoda. — Kancelista opowiedział następnie szczegóły porannych wydarzeń w urzędzie. Kiedy skończył swoją relację, naczelnik odezwał się po krótkim milczeniu: — A więc tak... tak! Powiesił się zatem. No... jeżeli mu nic rozsądniejszego do głowy nie przyszło. Przecież to zawsze absurd, to wieszanie się. Tak, proszę teraz zabrać się do pracy, moi panowie. Już za drzwiami gabinetu Matzka rozstawał się z adiunktem Prosperem. — A dobrze mu tak, temu obrzydliwemu draniowi — szepnął adiunkt. — Taki wredny typ, jak nasz stary, nieczęsto się trafia. Dostało go wreszcie. To niezłe piwo, cała ta historia, i będzie to musiał wypić. — A mnie tylko ciekawi — odparł Matzka — kto będzie następny u was. Wierzę w dublowanie się wypadków. To się zawsze sprawdza. Na oddziale IV wszyscy siedzieli na swoich miejscach. W każdej chwili mógł się tu zjawić naczelnik i rozpętać dziką burzę, gdyby zauważył kogoś próżnującego. Tym niemniej nikt nie był w stanie tak naprawdę pracować, rozmawiano więc półgłosem pomiędzy biurkami. O godzinie dziesiątej Kopral zniknął za drzwiami gabinetu naczelnika z pytaniem o dyspozycje dotyczące drugiego śniadania. Ale wyszedł stamtąd bardzo szybko, naczelnik bowiem nie chciał nic jeść; zaszkodziło mu coś wczoraj. — A ja myślę, że to Jahoda mu leży na żołądku — skomentował KopraI szyderczo wobec urzędników ten ewenement. W jakiś czas potem zabrzmiał trzykrotny. dzwonek. To był sygnał dla kancelisty Schnabla. Kiedy wszedł, naczelnik siedział za swoim biurkiem. Jego lewa dłoń, zwinięta w pięść, spoczywała na grubej teczce aktowej; w prawej, zwisającej luźno, trzymał wypalone cygaro. W padającym z ukosa przez okno świetle zimowego przedpołudnia twarz przełożonego miała ziemistą barwę, a krzaczaste wąsy sterczały niczym rozwichrzone zarośla na dzikim pustkowiu. — Niech mi pan powie, Schnabl, dlaczego Jahoda się powiesił? Schnabl był totumfackim naczelnika, jego wierną wyręką, posłusznym narzędziem i szpiclem. Ale nie przeszkadzało mu to odczuwać na równi z innymi autentyczną satysfakcję z nieprzyjemnej sytuacji, w jaką zawikłany był teraz szef. Miłe to było. Zapytany, wzruszył ramionami: — No... właściwie nie wiem, panie naczelniku. — Ale przecież mówi się o tej sprawie. Co ludzie mówią? Schnabl cedził słowa: — Ludzie... panie naczelniku... ludzie, to różne tam rzeczy sobie opowiadają. — No, ale co konkretnie? Proszę mówić! — Te historie z pieniędzmi, no... i to przeniesienie. — Przecież to nie moja wina. Każdy jest sam sobie winien w takich wypadkach. Nie mogłem inaczej postąpić. Miałbym na coś takiego pozwolić? A poza tym, to pan mi przecież o tym wszystkim doniósł. Teraz i pan powinien przejąć część odpowiedzialności, za to, co się stało. Kancelista cofnął się w obronnym geście o krok i złożył zaklinająco lewą rękę na piersi. — Prezydium zachowuje się także bardzo osobliwie — ciągnął naczelnik — trzeba to bez ogródek powiedzieć. Najpierw zaleca surowość i zdecydowanie... a kiedy się człowiek do tego zastosuje, to — gdy się coś przytrafi — zostawiają człowieka na lodzie. Właśnie przed chwilą rozmawiałem telefonicznie z panem radcą dworu, i co słyszę? No tak, mój drogi, nie powinien był pan tak od razu, tak bezwzględnie... Ot, tym to się kończy. Niezadowolenie w prezydium, to był nowy niuans w tej sprawie. Schnabl przyglądał się szefowi zimnym wzrokiem. Tak wyglądają ludzie, których okręt zaczyna tonąć. Postanowił ratować się z niego w porę. Naczelnik z widocznym wysiłkiem podniósł prawą dłoń z niedopałkiem cygara i włożył go do ust. Miął go w zębach nie widząc, że wilgotna końcówka cygara dawno już zgasła. Kancelista chrząknął. Jak długo ma tu jeszcze stać? Dał w ten sposób naczelnikowi do zrozumienia, że chciałby się już oddalić. — Ach, pan tu jeszcze jest? — zdziwił się Roderich Eberl. — Czy... czy to zupełnie pewne, że nikt inny poza Jahodą nie mógł naruszyć tej kasy? — A więc... absolutnej pewności, co do tego, że musiał to być Jahoda, właściwie nie ma. — Na te słowa naczelnik uderzył pięścią w blat biurka: — A ja panu mówię, że to był Jahoda. Nikt inny! I może być tylko zadowolony, że przenieśliśmy go tylko, a nie sięgnęliśmy po inne jeszcze środki. Kiedy kancelista zniknął za drzwiami, naczelnik snuł dalej swoje myśli. Nie mogło być najmniejszej wątpliwości, że to właśnie nieboszczyk przywłaszczył sobie urzędowe pieniądze. A któż inny zdobyłby się na to? Sam Schnabl donosił mu przecież wielokrotnie, że Jahoda cierpi na chroniczny brak pieniędzy, że włóczy się po knajpach, że z powodu ustawicznych potrzeb finansowych pozbawiono go nawet funkcji męża zaufania w Stowarzyszeniu Woźnych. Naczelnik drgnął nagle. Na zewnątrz przed biurem dał się słyszeć jakiś hałas. Przenikliwy głos kobiecy przebijał się nawet przez podwójne drzwi gabinetu. Teraz w kobiecy pisk wmieszał się chór męskich głosów. Ktoś zatoczył się na zewnętrzne drzwi. Wydawało się, że toczy się tam jakaś walka. Naczelnik pojął w tej chwili, że to żona Jahody usiłuje się dostać do niego. Zerwał się od biurka i jednym susem dopadł zamka. Przekręcił klucz, a potem, jakby nie czuł się dosyć bezpieczny, zaparł się swoimi ciężkimi plecami o drzwi. Słyszał, jak urzędnicy starali się odciągnąc kobietę do tyłu. W uszy wdzierał mu się jej wrzask: — Ty psie... ty psie...! Powoli nastała cisza. Udało się odprowadzić oszalałą Jahodową. Z trudem łapiąc oddech, jak gdyby przeszedł przez wielkie niebezpieczeństwo, naczelnik opierał się o drzwi. ...O wpół do dwunastej Roderich Eberl wezwany został telefonicznie do stawienia się w prezydium. Opuszczał swój gabinet z miną skazańca, któremu odczytany już został wyrok. Podwładni oglądali się za nim życząc mu wszystkiego najgorszego. Wiedzieli już wszyscy, że pan radca dworu był bardzo wzburzony porannym wypadkiem. Nie przepadał mianowicie za dostarczaniem prasie okazji do zajmowania się wydarzeniami w urzędzie. Gazety rzuciły się rzeczywiście na naczelnika niczym hieny. Nie miał zbyt wielu przyjaciół w redakcjach pism demokratycznych. Na pierwszych stronach przyniosły one teraz artykuły o czarno— żółtym megalomaństwie a la Caesar Eberlego, o maltretowaniu podwładnych i dyscyplinarnej samowoli. Kiedy i nawet chrześcijański "Głos Ludu" przyłączył się do tego chóru, rewident Matzka zauważył: — Nie chciałbym teraz być w skórze naczelnika. "Głos Ludu" to przecież ulubiona gazeta Katarzyny, która przecież święcie wierzy w to wszystko, co tam drukują. Będzie miał Eberl zabawę. Wszyscy znali panią Katarzynę, starą gospodynię naczelnika. Była w istocie tajną regentką, despotką despoty. Jej humory stanowiły o burzy i pokoju na oddziale w urzędzie. Samo wyobrażenie przejść, jakie czekają naczelnika w domu, wzbogacało jego podwładnych o nowe jakości życiowe. — Popatrzcie tylko panowie, jak on człapie — mówił kancelista Schnabl, który wysforował się w tych dniach na czoło szyderców — jakby mu kury chleb zabrały. A pomocniczy woźny sądowy Kopral każdego przedpołudnia opuszczał gabinet naczelnika z tą samą zadowoloną i drwiącą miną. Pan naczelnik i dzisiaj nie miał ochoty na śniadanie. Nastały rzeczywiście ciężkie czasy dla Rodericha Eberlego. Katarzyna traktowała go niczym trędowatego: wyrzuciła go z posiłkami do kuchni, a i tam nie otrzymywał ich inaczej, jak tylko pod akompaniament wyrzutów i obelg. Pewnego dnia doszło do przykrego incydentu. Kiedy naczelnik opuszczał o godzinie drugiej urząd, rzuciła się na niego przed gmachem sądowym Jahodowa. Doskoczyła doń z pięściami, wrzaskiem i na koniec splunęła mu przed całym tłumem gapiów w twarz. W domu Eberl przemilczał przezornie tę napaść. Ale Katarzyna dowiedziała się o tym już następnego dnia. — Udzielą ci dymisji... wyrzucą cię w hańbie i z przekleństwami — grzmiała na całe mieszkanie. — Poproszę o urlop — wtrącił nieśmiało naczelnik. — Nie mogę już dłużej wytrzymać siedzenia w pokoju, gdzie powiesił się człowiek. — Ani się waż prosić teraz o urlop. Zwłaszcza teraz. Dopiero mogliby mówić, że to ty jesteś temu wszystkiemu winien. Eberl nie miał odwagi, aby zaprotestować. Ale to właśnie doprowadziło Katarzynę do prawdziwej pasji. Rozszalała się awantura, która potrwała aż do wieczora, a którą Katarzyna zakończyła w ten sposób, że wyrzuciła naczelnika z mieszkania. Powiedziała, że nie śmie się jej dzisiaj pokazać na oczy. Roderich Eberl snuł się wolno ulicami miasta. Kapelusz nasadził głęboko na czoło i trzymał się cienia, jaki rzucały gościnne ściany domów. Wydawało mu się, że każdy napotkany przechodzień widzi w nim upokorzenie i sponiewieranie, jakiego doznał. Obawiał się spotkania któregoś z urzędników, bowiem ich pozdrowienia sprawiały ostatnio wrażenie tak wymuszonych i lekceważących, że już z góry wolał z nich zrezygnować. Jego sumienie — co to znaczy, sumienie? Spełnił przecież tylko swój obowiązek, a to upiorne uczucie obsuwania się ziemi spod nóg jest niczym innym, jak tylko strasznym przemęczeniem po tylu nieprzespanych nocach i kłopotach. łukiem wymijał pulsujące światłem wielkie okna wystawowe, jakby nie chcąc się skąpać w wylewającej się z nich jasności. — Uważam, że coś takiego, to zwykła podłość — powiedział ktoś głośno za jego plecami. Naczelnik zachwiał się od wstrząsu, jaki go przeszedł na te słowa. Obejrzał się do tyłu. Dwóch nieznanych mu mężczyzn rozmawiało ze sobą idąc chodnikiem. Posłyszał fragment rozmowy, który nie do niego się odnosił. Kaszląc kontynuował wędrówkę. Nagle jego opuszczony wzrok wzniósł się wyżej. Zamajaczyła przed nim znajoma brama zapraszając do środka. Stanął przed gmachem sądu. Zrobiło się już późno i naczelnik poczuł naraz, jak przenikliwie chłodna była ta zimowa noc. Nie mógł przecież całej nocy spędzić na mrozie, ani tym bardziej pójść do któregoś z hoteli. Całe miasto trzęsłoby się jutro od śmiechu, że Katarzyna wyrzuciła go na bruk. Sięgnął ręką do klamki naciskając jednocześnie guzik. Portier był niemało zdziwiony, kiedy zobaczył w bramie naczelnika urzędów pomocniczych Rodericha Eberla. — Mam dużo roboty — odezwał się naczelnik. — Muszę dzisiaj popracować trochę w nocy, bo inaczej nie wygrzebię się na czas z tych papierów... proszę mi dać drugi klucz, to nie będę później pana budził. Rzeczywiście miałby co robić, gdyby mu o to chodziło. Od dwóch tygodni był niezdolny do jakiejkolwiek pracy. Akty piętrzyły się w stosach na jego biurku i dawno już stracił wszelkie rozeznanie w tej górze bałaganu. Naczelnik zdjął płaszcz i zakrzątnął się koło piecyka. Pokój pogrążony był w rozpuszczającej kontury mebli poświacie, zagubionym blasku z okien leżącego po przeciwnej stronie ulicy budynku. — Trzeba lampę zaświecić — mruknął przed siebie półgłosem naczelnik. — Tylko gdzie Kopral mógł ją postawić? Aha, tam u góry na szafce... No tak, rzadko jest potrzebna... ale mógłby ją od czasu do czasu przetrzeć, toż kurzu leży tutaj grubo na palec... Co za niechlujstwo... . I mówił tak dalej do siebie, coraz bardziej bez ładu i składu, aż wreszcie monolog ten stracił zupełnie jakikolwiek sens. Ściągnął tymczasem lampę z góry i postawiwszy ją na biurku, zapalił. Wtem przerażenie targnęło całym jego ciałem, tak że zatoczył się w tył. Zdawało mu się, że cień jakiś oderwał się od drzwi i ruszył powoli w stronę biurka. Szybki rzut oka wyjaśnił pomyłkę. Na drzwiach leżał rzeczywiście cień, ale był to cień rzucany przez lampę, który zachwiwaszy się lekko, gdy ją trącił, tkwił potem nieruchomo. — Jaki się człowiek zrobił nerwowy, jaki nerwowy — mruczał naczelnik. Tym niemniej lęk czaił się jeszcze w całym jego' ciele i pomimo całej logicznej argumentacji, jakiej Eberl sobie nie szczędził, zmuszał go do ustawicznego spoglądania ukradkiem w kierunku drzwi. Fatalny cień leżał akurat w miejscu, gdzie wisiał uprzednio Jahoda. Naczelnik miał zamiar najpierw trochę popracować. Gdy zmoże go senność, położy się na obitą skórą sofę. Nie będzie to specjalnie wygodne, ale w końcu jest to jakaś namiastka łóżka. Zaczął od porządkowania chaosu panującego w aktach. Jedne przysuwał bliżej siebie, inne odsuwał na skraj biurka, oddzielając w ten sposób rzeczy ważne od mniej ważnych. I wtedy po raz drugi zmroziła go rozlewająca się po całym ciele fala lodowatego przerażenia. W przedpokoju za drzwiami posłyszał kroki... całkiem wyraźnie... kroki zbliżające się do jego gabinetu. Któż mógł czegoś tutaj szukać na górze w środku nocy? Dwoma skokami dopadł drzwi i przekręcił klucz, tak samo, jak wtedy, kiedy chciała go napaść Jahodowa. Wyjął klucz z zamka i położył go na biurku. Osunął się bezwładnie w swój fotel i czuł, jak zimny pot występuje mu na czoło. Za drzwiami panowała cisza. Można było od nowa zabrać się do pracy. Tak, rzeczywiście, niezły bałagan panował tu na biurku. Nie będzie łatwo uporządkować to wszystko za jednym razem. Nagły szmer kazał mu podnieść wzrok znad papierów. Szmer przy drzwiach... Wstał, odsunął fotel i z natężeniem wpatrywał się w drzwi... zdawało mu się, że klamka drgnęła. Coś było za drzwiami. A teraz — teraz weszło, chociaż drzwi pozostały zamknięte. Było teraz w pokoju i wypełniało go swoją upiorną obecnością. Naczelnik trząsł się na całym ciele, zmysły odbiegły go i zamarły na dnie przerażenia. To było niesamowite... nie, nie spędzi tu całej nocy. Oszaleje przecież prędzej, kiedy nerwy są tak rozdygotane... szybko, byle szybciej wydostać się stąd na ulicę... to już lepiej błąkać się po ulicach do rana. Naczelnik szukał klucza, położył go przecież obok popielnicy... ale nie było go tutaj teraz... gdzie mógł się podziać? Nie, musi być tutaj. Może przyłożył go jakąś teczką aktową ,trzeba tylko dokładnie poszukać. Zaczął przerzucać dopiero co jako tako uporządkowane akta, strącał je na podłogę, zmiatał je łokciem z biurka i szukał klucza. Zniknął... nigdzie go nie było. A tymczasem tajemnicze coś gęstniało w pokoju, wypełniało go coraz bardziej i osaczało bezbronnego naczelnika sącząc się wszystkimi porami ciała do jego wnętrza i przyprawiając go o dreszcze, nad którymi nie mógł już zapanować. Klucza nie było i naczelnik musiał stwierdzić ze wzrastającą rozpaczą, że uwięził się w gabinecie na całą noc, że pozostanie tu sam na sam z niewidzialną, niesamowitą mocą, zdany na jej łaskę i niełaskę. Podbiegł szybko do drzwi i zaczął walić w nie pięściami. — Otwierać! — krzyczał. Otwierać!!! — Tłukł w zaślepieniu o drzwi, które oddawały ten łomot głuchym echem. Ale nikt nie mógł go usłyszeć. Portier mieszkał na parterze, a gabinet naczelnika znajdował się na trzecim piętrze rozległego gmaszyska. Odsiecz mogła nadejść dopiero nad ranem. Klucz... klucz przecież musiał gdzieś tutaj być. Rzucił się znów do rozkopywania akt, aż pojedyncze kartki zaczęły fruwać nad biurkiem. Dyszał przy tym z wysiłku i jęczał zdjęty trwogą. Klucz... gdzie jest klucz! Tam... tam... tam coś jest pod tą grubą. stertą papierów, całkiem w rogu... Podniósł stos dokumentów... pod spodem leżał sznurek. Ten sam sznurek, na którym powiesił się Jahoda, i który został następnie rzucony na biurko, gdzie przykryły go akta... Z rana znaleziono naczelnika Eberla powieszonego we własnym gabinecie. Wisiał na tym samym miejscu, co Jahoda, i na tym samym sznurku przywiązanym do tej samej zawiasy. Kopral odciął go, tak jak przed dwoma tygodniami odciął Jahodę. — No widzi pan — powiedział rewident rachunkowy Matzka do adiunkta Prospera — duplikacja wypadków... Znowu się sprawdziło, tak jak mówiłem. Ale że to sam Eberl będzie tym drugim, to nie przyszłoby mi do głowy. przełożył Marek Zybura