Lis McMaster Bujold Towarzysze Broni - część piąta cyklu Barrayar Przekład Bartosz Grudowski Piotr Szymczak Brothers in Arms Data wydania oryginalnego - 1989 Data wydania polskiego -1998 Dla Marthy i Andy’ego PROBLEM PODWÓJNEJ OSOBOWOŚCI - Teraz wreszcie rozumiem. Kochasz admirała Naismitha. - Oczywiście. - A nie lorda Vorkosigana. - Lord Vorkosigan mnie irytuje. Przepaść ziejąca między nimi najwyraźniej była głębsza, niż mógł przypuszczać. Dla Elli to właśnie lord Vorkosigan był nierzeczywisty. Palcami dotknął jej karku i odetchnął jej oddechem, kiedy zapytała: - Dlaczego pozwalasz, żeby Barrayar tobą pomiatał? - Takie karty mi rozdano. - Kto? Nie rozumiem. - Nieważne. Po prostu jest dla mnie bardzo istotne, aby wygrać z takimi kartami, jakie mi rozdano. I tak chcę... - Umrzeć. - Dotknęła ustami jego warg. - Mmm... Cofnęła się na moment. - Czy mimo to mogę po tobie poskakać? Ostrożnie, rzecz jasna. Nie będziesz na mnie wściekły za to, że ci dałam kosza? To znaczy Barrayarowi, nie tobie. Tobie - nigdy... Zaczynam się do tego przyzwyczajać. Jestem jak sparaliżowany... - Czy mam się dąsać? - zapytał lekko. - Jako że nie mogę mieć całości, odejść z niczym, obrażony? Mam nadzieję, że zrzuciłabyś mnie ze schodów na moją spiczastą głowę, jeślibym się okazał takim głupkiem. Roześmiała się. Nie było źle, skoro ciągle jeszcze potrafił ją rozśmieszyć. Jeśli Naismith był wszystkim, czego chciała, może go, rzecz jasna, mieć. Połowiczna zdobycz za pół człowieka. ROZDZIAŁ PIERWSZY Desantowiec bojowy, nieruchomy i cichy, przycupnął w doku remontowym. Wyglądał złowieszczo w oczach zgorzkniałego Milesa. Kiedy był nowy, wydawał się takim dumnym, lśniącym i sprawnym statkiem. Teraz jego metalowy kadłub był pełen rys, powgniatany i nadpalony. Być może przeszedł psychotyczne zmiany osobowości po swych traumatycznych przeżyciach. A jeszcze parę miesięcy temu wyglądał jak spod igły... Miles ze zmęczeniem otarł twarz dłonią i westchnął. Jeżeli gdzieś tu kryły się zarodki psychozy, to na pewno nie w maszynie. Raczej w oczach obserwatora. Zdjął nogi z ławki, na której siedział rozparty, i rozprostował się, przynajmniej w takim stopniu, w jakim pozwalał mu na to jego powykrzywiany kręgosłup. Komandor Quinn, bacznie śledząca każdy jego ruch, stanęła przy nim. - Tutaj - Miles pokuśtykał wzdłuż kadłuba i wskazał na śluzę na lewej burcie - jest najbardziej niepokojący mnie błąd konstrukcyjny. - Skinął na inżyniera z Kaymerskich Stoczni Orbitalnych. - Trap tej śluzy wsuwa się i wysuwa automatycznie, z możliwością ręcznej kontroli, co wydaje się sensowne. Ale szczelina, z której się wysuwa, znajduje się wewnątrz luku, zatem jeśli z jakiegoś powodu trap się zatnie, nie można zamknąć klapy. Konsekwencje tego, mam nadzieję, potrafi pan sobie wyobrazić. - Miles nie musiał ich sobie wyobrażać - przez ostatnie trzy miesiące nie mógł ich wyrzucić z pamięci. Wciąż miał to przed oczami. - Czy doświadczył pan tego na własnej skórze na Dagooli IV, admirale Naismith? - zapytał z nieukrywanym zainteresowaniem inżynier. - Taak. Straciliśmy... członków załogi. Cholernie mało brakowało i byłbym wśród nich. - Rozumiem - powiedział inżynier z respektem. Ale jego usta zadrgały. Jak śmiesz uważać to za zabawne...? Na swoje szczęście, inżynier nie uśmiechnął się. Szczupły, wzrostu nieco powyżej średniego, wspiął się na burtę statku, przesunął ręką wzdłuż nieszczęsnej szczeliny, podciągnął się parę razy, bacznie oglądając wszystko i co chwila mamrocząc uwagi do swego dyktafonu. Miles powstrzymał chęć podskakiwania niczym żaba, żeby zobaczyć, co tamten oglądał. Uchybiałoby to jego godności. Sięgając inżynierowi zaledwie do piersi, potrzebowałby metrowej drabinki, żeby stojąc na palcach, dosięgnąć szczeliny. Był zbyt zmęczony na gimnastykę, a nie chciał prosić Elli, żeby go podsadziła. Przez chwilę tik wykrzywił mu twarz, gdy stał tak z rękami założonymi z tyłu, niczym podczas inspekcji. Ta postawa bardziej pasowała do jego munduru. Inżynier zeskoczył na platformę. - Myślę, admirale, że Kaymer może się tym zająć dla pana. Ile, pan mówił, że ma tych desantowców? - Dwanaście. - Czternaście minus dwa równało się dwanaście. To tylko w arytmetyce Wolnej Najemnej Floty Dendarii czternaście minus dwa desantowce było równe dwustu siedmiu zabitym. Przestań - powiedział twardo Miles szydzącemu rachmistrzowi w swojej głowie. - To już nikomu nie pomoże. - Dwanaście - zanotował inżynier. - Co jeszcze? - Zmierzył wzrokiem poobijany statek. - Mój dział techniczny dokona drobnych napraw, skoro wszystko wskazuje na to, że spędzimy tu jakiś czas. Ja pragnąłem tylko osobiście dopilnować tego problemu z trapem, ale to mój zastępca, komodor Jesek, jest głównym technikiem floty i na pewno będzie chciał porozmawiać z waszymi technikami Skoku o kalibracji prętów Necklina. Mam też pilota Skoku z raną głowy, ale jak rozumiem, mikrochirurgia implantów Skoku nie jest waszą specjalnością. Podobnie systemy obronne... - W istocie, nie - pośpiesznie zgodził się inżynier. Dotknął spalonego i porysowanego kadłuba, wyraźnie zafascynowany przemocą, której ten był niemym świadkiem, gdyż dodał: - Stocznie Kaymerskie obsługują przede wszystkim statki handlowe. Flota najemna jest czymś niezwykłym w tej części Galaktyki. Dlaczego przybyliście do nas? - Wasza oferta była najkorzystniejsza. - Nie, nie chodzi o Korporację Kaymerską. Mam na myśli Ziemię. Ciekawi mnie, czemu przybyliście na Ziemię. Jesteśmy raczej z dala od głównych szlaków handlowych, odwiedzają nas tylko turyści i historycy. Właściwie... spokojnie tu. Zastanawia się, czy nie mamy tutaj jakiegoś kontraktu - pomyślał Miles. Tu, na dziewięciomiliardowej planecie, której połączone siły zbrojne rozbiłyby w proch dendariańskie pięć tysięcy? Uważa, że mam zamiar niepokoić starą matkę Ziemię? Albo że, nawet gdyby to była prawda, zdradzę sekret i wszystko mu wyśpiewam... - Właśnie, spokojnie - powiedział Miles. - Ludzie potrzebują odpoczynku, a statki generalnego remontu. Spokojna planeta z dala od głównych szlaków jest dokładnie tym, co doktor przykazał. - Aż go skręciło na myśl o rachunku, który im ten doktor wystawi. Ale to nie była wina Dagooli. Operacja ratunkowa była triumfem taktycznym, niemal cudem wojskowym. Sztab bez przerwy zapewniał go o tym, więc może im w końcu uwierzy. Ucieczka jeńców wojennych z Dagooli IV była według komodora Tunga jedną z największych tego typu akcji w historii. A można mu wierzyć, biorąc pod uwagę jego obsesję na punkcie dziejów wojskowości. Dendarianie zgarnęli sprzed nosa Imperium Cetagandańskiego ponad dziesięć tysięcy uwięzionych żołnierzy, właściwie cały obóz jeniecki, i uczynili z nich zarodek nowej armii partyzanckiej. A wszystko to na planecie, którą Cetagandanie uważali uprzednio za łatwy łup. W porównaniu z olśniewającymi rezultatami koszty były niewielkie. Jedynie dla tych, którzy zapłacili za triumf swoim życiem, cena była nieskończonością podzieloną przez zero. Dopiero to, co nastąpiło po Dagooli, czyli wściekły pościg Cetagandan, kosztowało Dendarian zbyt wiele. Byli ścigani tak długo, aż wreszcie udało im się przedostać na tereny, gdzie statki wojenne Cetagandan musiały się zatrzymać. Dalej prześladowały ich jednak zastępy sabotażystów i skrytobójców. Miles miał nadzieję, że i tych wreszcie udało mu się zostawić z tyłu. - Czy te wszystkie uszkodzenia pochodzą z Dagooli IV? - Statek wciąż intrygował inżyniera. - Dagoola to tajna operacja - odparł sztywno Miles. - Nie mówmy o tym. - Narobiła niezłego szumu w mediach parę miesięcy temu - powiedział Ziemianin. Boli mnie głowa... Miles ucisnął sobie skronie i krzywo uśmiechnął się do inżyniera. - No to pięknie... - wymamrotał. Komandor Quinn wzdrygnęła się. - Czy to prawda, że Cetagandanie wyznaczyli nagrodę za pańską głowę? - zapytał z uśmieszkiem inżynier. - Tak - westchnął Miles. - Myślałem... - powiedział inżynier - myślałem, że to plotki. - Odsunął się lekko, jakby zakłopotany. A może bał się chorobliwej atmosfery przemocy otaczającej najemnika. Jakby mógł się zarazić, gdyby podszedł zbyt blisko. Może i miał rację... Odkaszlnął. - A co się tyczy terminarza płatności za zmiany konstrukcyjne - jak pan to sobie wyobraża? - Gotówka przy odbiorze - odparł z miejsca Miles - uwzględnienie rezultatów kontroli przeprowadzanych przez moich inżynierów i ostateczne zatwierdzenie przez nich całości prac. Takie są warunki waszej oferty, jeśli się nie mylę. - W zasadzie tak. Hmmm... - Statek powoli przestawał interesować inżyniera. Miles poczuł, że Ziemiariin z technika staje się handlowcem. - Takie warunki zazwyczaj proponujemy klientom, którzy mają osobowość prawną. - Wolna Najemna Flota Dendarii ma osobowość prawną. Jest korporacją zarejestrowaną na Obszarze - Jacksona. - Hmmm... tak, ale - jak by to panu powiedzieć - największe ryzyko, jakie normalnie ponosimy, to bankructwo naszych klientów, przed tym, rzecz jasna, jesteśmy odpowiednio prawnie zabezpieczeni. Jeśli zaś chodzi o pańską flotę najemną, to... Zastanawia się, jak wyegzekwować płatności od trupa, pomyślał Miles. -...ryzyko jest o wiele większe - przyznał otwarcie inżynier, rozkładając ręce. Przynajmniej jest szczery. - Nie podniesiemy naszej ceny. Ale obawiam się, że będziemy musieli żądać zapłaty z góry. Skoro już kończymy z grzecznościami... - Ale to nie daje nam żadnego zabezpieczenia przed tandetnym wykonaniem - powiedział Miles. - Może się pan procesować - zauważył inżynier. - Tak jak wszyscy. - Ja to ci mogę... - Ręka Milesa powędrowała do pasa, nie natrafiła jednak na kaburę. Ziemia, stara Ziemia, stara cywilizowana Ziemia. Stojąca obok komandor Quinn chwyciła go za łokieć, chcąc go powstrzymać. Rzucił jej krótkie, uspokajające spojrzenie - nie, nie pozwoli sobą kierować admirałowi Naismithowi, głównodowodzącemu Wolnej Najemnej Floty Dendarii. Jego uśmiech mówił, że to tylko zmęczenie. Gówno prawda, admirale, odpowiedziały jej lśniące, brązowe oczy. Nie zamierzali jednak ciągnąć tej sprzeczki na głos. - Możecie poszukać lepszej oferty, jeśli chcecie - odparł beznamiętnie inżynier. - Szukaliśmy - rzekł krótko Miles. Jak dobrze wiesz... - W porządku. Tak... a może... połowa z góry i połowa przy odbiorze? Ziemianin zmarszczył brwi i potrząsnął głową. - Kaymer nie zawyża cen, admirale Naismith. A nasze koszty ponadplanowe należą do jednych z najniższych w branży. Szczycimy się tym. W świetle doświadczeń z Dagooli słowa „koszty ponadplanowe” dotknęły Milesa do żywego. Zresztą co oni mogą wiedzieć o Dagooli? - Jeżeli naprawdę niepokoi pana jakość wykonania, to możemy umieścić pieniądze w depozycie u neutralnej osoby trzeciej, na przykład w banku, aż do zakończenia prac. Nie jest to najlepszy układ z naszego punktu widzenia, ale to wszystko, co mogę panu zaoferować. Neutralna osoba trzecia z Ziemi, pomyślał Miles. Gdyby nie upewnił się co do rzetelności Stoczni Kaymerskich, nie byłoby go tutaj. Teraz dręczyła go raczej własna płynność finansowa. Ale tym zmartwieniem nie chciał się dzielić z innymi. - Czyżby miał pan problemy z płynnością finansową, admirale? - zapytał z ciekawością Ziemianin. Miles niemalże widział, jak rośnie cena. - W żadnym wypadku - skłamał bez zmrużenia oka. Rozprzestrzeniające się plotki o trudnościach finansowych Dendarian mogłyby zaszkodzić nie tylko tej umowie. - Zgoda. Gotówka z góry na rachunku depozytowym. - Jeśli on nie będzie miał dostępu do swojego kapitału, to tym bardziej Kaymer. Stojąca obok Elli Quinn wciągnęła powietrze z sykiem. Ziemski inżynier i dowódca najemników uroczyście uścisnęli sobie ręce. Podążając za inżynierem z powrotem do biura, Miles przystanął przy bulaju, z którego rozpościerał się piękny widok na Ziemię. Inżynier, widząc to, uśmiechnął się i uprzejmie czekał, nie bez odrobiny dumy. Ziemia. Stara, romantyczna, wiekowa Ziemia, kropla błękitu w otaczającej czerni. Miles zawsze przypuszczał, że pewnego dnia się tu znajdzie, choć, rzecz jasna, nie w takich okolicznościach. Ziemia wciąż była największą, najbogatszą, najbardziej różnorodną i zaludnioną planetą z całego obszaru, na którym rozproszyła się ludzkość. Brak tuneli czasoprzestrzennych w pobliżu Słońca oraz rozczłonkowanie polityczne spowodowały jednak, że nie odgrywała znaczącej militarnej ani strategicznej roli w Galaktyce. Mimo to Ziemia wciąż panowała, gdyż jej kulturze żadna inna nie mogła dorównać. Bardziej doświadczona przez wojny niż Barrayar, bardziej zaawansowana technicznie niż Kolonia Beta, była celem wszystkich pielgrzymek, zarówno religijnych, jak i świeckich. Dlatego też wszystkie światy, które tylko mogły sobie na to pozwolić, lokowały tu swoje ambasady. Łącznie, pomyślał Miles, przygryzając wargę, z Cetagandanami. Admirał Naismith musiał za wszelką cenę uniknąć spotkania z nimi. - Admirale? - Elli Quinn przerwała jego rozważania. Uśmiechnął się przelotnie na widok wymodelowanej twarzy, najpiękniejszej, jaką tylko mógł jej po poparzeniach plazmą kupić za swoje pieniądze. Dzięki mistrzostwu chirurgów to wciąż była Elli. Gdyby tylko wszyscy jego podwładni mogli liczyć na taką pomoc... - Komodor Tung chce z panem rozmawiać. Uśmiech zastygł mu na ustach. O co może chodzić? Oderwał w końcu oczy od Ziemi i podążył za Elli do biura inżyniera, gdzie znajdowała się konsola komunikacyjna. - Wybaczy pan na chwilę - powiedział grzecznie, ale stanowczo, wypraszając Ziemianina. Szeroka i dobrotliwa eurazjatycka twarz jego trzeciego oficera pojawiła się na widzie konsoli. - Słucham, Ky? Ky Tung, już w cywilnym ubraniu, zamiast zasalutować, skinął jedynie głową. - Właśnie skończyłem załatwiać wszystko w centrum rehabilitacyjnym, gdzie umieściłem naszych dziewięciu ciężko rannych. Dla większości rokowania są dobre. Lekarze sądzą, że zdołają również uratować czterech spośród ośmiu zamrożeńców, a może pięciu, jak się uda. Chirurdzy uważają nawet, że będą potrafili naprawić Ośrodek Skoku u Demmiego, jak tylko jego tkanka nerwowa się zagoi. Jeżeli chodzi o cenę, rzecz jasna... - Tung podał cenę w jednostkach federalnych GSA, Miles przeliczył je w myśli na barrayarskie marki imperialne i zgrzytnął zębami. Tung uśmiechnął się ze zrozumieniem. - Taak. Oczywiście jeśli nie chce pan zrezygnować z tej naprawy. Kosztuje tyle, co wszystko inne razem wzięte. Miles potrząsnął głową, wykrzywiając usta w grymasie. - Jest kilka osób na świecie, które bym chciał wykiwać, ale moi ludzie do nich nie należą. - Dziękuję - powiedział Tung. - Zgadzam się. Teraz mogę już stąd wyjechać. Muszę jeszcze tylko podpisać weksel, tym samym biorąc na siebie odpowiedzialność za rachunek. Czy jest pan pewny, że zdoła uzyskać tutaj pieniądze należne nam za operację Dagoola? - Właśnie zamierzam się tym zająć - obiecał Miles. - Śmiało podpisuj, dopilnuję, żeby wszystko było w porządku. - Tak jest, admirale - odparł Tung. - Czy po tym będę mógł udać się na urlop do domu? Ziemianin Tung, jedyny człowiek z Ziemi, którego Miles kiedykolwiek spotkał. Być może to było powodem przyjaznych uczuć, które podświadomie żywił do tej planety. - Ile to urlopu jesteśmy ci dłużni, Ky, około półtora roku? - Wraz z żołdem, niestety, jakiś głos podszepnął Milesowi, ale został stłumiony. - Bierz, ile chcesz. - Dziękuję. - Twarz Tunga rozjaśniła się. - Dopiero co rozmawiałem z moją córką. Właśnie dowiedziałem się, że mam wnuka! - Gratulacje - powiedział Miles. - To twój pierwszy? - Tak. - Jedź śmiało. Jeśliby coś się działo, to my już się tym zajmiemy. Jesteś niezbędny tylko w walce, nieprawdaż? Hmm... a tak właściwie to gdzie będziesz? - W domu mojej siostry w Brazylii. Mam tam ze cztery setki krewnych. - Brazylia, tak? Aha. - Gdzie do diabła jest Brazylia? - Baw się dobrze. - Nie omieszkam. - Tung pożegnał się, cały w skowronkach. Jego twarz zniknęła. - Cholera. Ciężko mi go tracić, nawet na urlop - westchnął Miles. - Cóż, zasłużył sobie na to. Elli pochyliła się nad krzesłem Milesa. Jej oddech prawie niezauważalnie musnął jego ciemne włosy i ponure myśli. - Czy mogłabym zauważyć, że nie jest on jedynym wyższym oficerem, któremu przydałby się urlop. Ty też powinieneś czasem odpocząć. Nie zapominaj o tym, że byłeś ranny. - Ranny? - żachnął się Miles. - To tylko kości. Złamane kości się nie liczą. Całe życie męczyłem się z tymi przeklętymi kruchymi kośćmi. Muszę się jedynie nauczyć opierać pokusie walki w pierwszej linii. Powinienem siedzieć na tyłku w wygodnym fotelu w centrum dowodzenia, a nie na froncie. Gdybym wiedział, jak to będzie wyglądało na Dagooli, wysłałbym kogoś innego w charakterze fałszywego jeńca. W każdym razie odpocząłem już sobie w lazarecie. - A potem przez miesiąc błąkałeś się jak odmrożeniec świeżo po wyjściu z kuchenki mikrofalowej. Każde twoje pojawienie się było jak wizyta z zaświatów. - Na Dagooli funkcjonowałem ciągle na granicy histerii. Nie sposób pracować bez przerwy na maksymalnych obrotach, nie płacąc za to ceny. Przynajmniej ja tak nie potrafię. - Mam wrażenie, że to nie jest cała prawda. Miles obrócił się do niej na krześle i warknął: - Przestań! To prawda, straciliśmy wielu dobrych ludzi. Nie lubię tracić ludzi. I płaczę za nimi... kiedy jestem sam - jeżeli nie masz nic przeciwko! Elli, zażenowana, zrobiła krok do tyłu. - Przepraszam - powiedział już dużo łagodniej Miles, wstydząc się swojego wybuchu. - Zdenerwowałem się. Śmierć tego biednego jeńca, który wypadł ze statku, wstrząsnęła mną bardziej niż... bardziej, niż mogę sobie na to pozwolić. Nie mogę... - Zachowałam się arogancko, sir. Miles wzdrygnął się. To „sir” zabolało go, tak jakby Elli przekłuła szpilką przedstawiającą go lalkę voodoo. - Nie ma sprawy - odparł. Chyba najbardziej idiotyczną rzeczą, jaką zrobił jako admirał Naismith, było przyobiecanie sobie, że nie będzie próbował nawiązać kontaktów intymnych z członkami swej organizacji. Niegdyś wydawało się to rozsądnym posunięciem. Tung też się z tym zgodził. Ale, na miłość boską, Tung był przecież dziadkiem i hormony dały mu spokój już przed laty. Przypomniał sobie, jak odrzucił pierwsze zaloty Elli. „Dobry oficer nie robi zakupów w sklepie zakładowym” - powiedział wtedy. Dlaczego nie trzasnęła go w szczękę za tak durną odżywkę? Bez słowa przyjęła niezamierzoną obelgę i już nigdy więcej nie podjęła próby. Czy przyszło jej kiedyś na myśl, że mówiąc to, miał na myśli siebie, a nie ją? Kiedy przez dłuższy czas przebywał ze swoją flotą, często posyłał Elli z misją specjalną, z której zawsze powracała ze wspaniałymi wynikami. To ona poprowadziła pierwszą grupę Dendarian na Ziemię i sprawiła, że kiedy reszta floty dotarła na orbitę, Stocznie Kaymerskie i inni dostawcy już na nich czekali. Była dobrym oficerem, chyba najlepszym po Tungu. Czegóż by teraz nie dał za możliwość wtulenia się w jej ciało i kompletnego zatracenia się. Ale na to było już za późno, stracił swoją szansę. Nieśmiały, jakby siostrzany uśmiech zagościł na jej twarzy. - Nie będę cię już więcej męczyć. - Wzruszyła ramionami. - Ale przynajmniej zastanów się nad tym. Chyba nigdy nie widziałam kogoś bardziej potrzebującego łóżka niż ty. Zabrzmiało dość bezpośrednio, pomyślał spięty Miles. Ale co ona tak naprawdę chciała powiedzieć? Czy miała to być przyjacielska rada, czy też zaproszenie? Jeżeli tylko rada, a on weźmie to za zaproszenie, to czy Elli pomyśli, że chce ją wykorzystać seksualnie? A jeśli na odwrót, to czy obrazi się i już nigdy nie spojrzy na niego? Uśmiechnął się, spanikowany. - Kasa - wykrztusił. - Kasa, a nie łóżko, jest mi teraz potrzebna. A potem... potem, mmm... może byśmy trochę pozwiedzali. Byłoby niemal zbrodnią przelecieć taki kawał i nie obejrzeć Matki Ziemi, nawet jeśli przybyliśmy tu przez czysty przypadek. Tak czy inaczej, kiedy jestem na dole, powinienem mieć kogoś do ochrony przez cały czas, więc mogłabyś mi towarzyszyć... - Oczywiście. Obowiązki przede wszystkim - westchnęła, prostując się. Tak, obowiązki przede wszystkim. A jego następnym obowiązkiem było zameldowanie się u przełożonych admirała Naismitha. Wszystkie jego problemy powinny wtedy stać się prostsze. Miles żałował, że nie przebrał się w cywilne ubranie. Jego nowiutki biało-szary mundur admiralski diabelnie rzucał się w oczy w tym pasażu handlowym. Albo mógł przynajmniej powiedzieć Elli, żeby się przebrała. Wyglądaliby wtedy jak żołnierz na przepustce ze swoją dziewczyną. Ale jego cywilny strój został parę planet stąd, upchnięty w jakiejś skrzyni - czy kiedykolwiek zdoła go odzyskać? Ubranie to było szyte na miarę i drogie, co wynikało nie tyle nawet z jego pozycji społecznej, ile raczej z czystej potrzeby. Miles zwykle potrafił zapomnieć o osobliwościach swojej budowy: za duża głowa osadzona na przykrótkiej szyi, powykręcany kręgosłup, a na domiar złego ten wzrost - ledwo metr czterdzieści. A wszystko to z powodu nieszczęsnego wypadku, jeszcze przed jego urodzeniem... Nic jednak boleśniej nie uświadamiało mu kalectwa niż próba pożyczenia ubrania od kogoś o normalnych kształtach i rozmiarach. Czy jesteś pewien, że to mundur się rzuca w oczy? - pomyślał. A może znowu bawisz się sam z sobą w chowanego? Przestań. Wrócił myślami na Ziemię. Port kosmiczny Londyn był fascynującą mieszanką tysięcy stylów architektonicznych, jakie w ciągu wieków stworzyła ludzkość. Zaskakująco bogaty kolor słonecznego światła, padającego przez wzorzysty, szklany dach hali, zapierał dech w piersiach. Już samo to mówiło, że wrócił na planetę swoich przodków. Może później będzie miał okazję zwiedzić więcej zabytków, popłynie na wycieczkę łodzią podwodną po jeziorze Los Angeles lub zobaczy Nowy Jork za Wielkimi Tamami. Elli ponownie nerwowo okrążyła ławkę pod zegarem słonecznym, badawczo obserwując tłum. Było to chyba ostatnie miejsce, w którym można by się natknąć na oddział Cetagandan, ale jej czujność go cieszyła. Dzięki temu mógł sobie pozwolić na zmęczenie. Możesz przyjść i poszukać zabójców pod moim łóżkiem, kiedy tylko chcesz, kochanie... - W pewien sposób jestem zadowolony, że tu wylądowaliśmy - zauważył. - To może się stać wspaniałą okazją dla admirała Naismitha, aby zniknąć na chwilę. Niech to wszystko trochę przycichnie... Cetagandanie, podobnie jak Barrayarczycy, przywiązują dużą wagę do osoby dowódcy. - Chyba specjalnie o to nie dbasz. - Przyzwyczajałem się już od dziecka. Obcy ludzie próbujący mnie zabić to dla mnie chleb powszedni. - Pewna myśl uderzyła go swoim czarnym humorem. - Czy wiesz, że to pierwszy raz, kiedy ktoś próbuje mnie zabić nie z powodu mojego pochodzenia, ale dla mnie samego? Czy opowiadałem ci kiedyś, co mój dziadek zrobił, gdy... - Myślę, że to on - Elli ucięła jego paplaninę. Podążył za jej wzrokiem. Faktycznie, musiał być zmęczony, wypatrzyła przed nim tego, na kogo czekali. Człowiek, idący ku nim z pytającym wyrazem twarzy, nosił modne ziemskie ubranie, ale włosy miał spięte w stylu popularnym wśród barrayarskich wojskowych. Prawdopodobnie podoficer. Wyżsi rangą woleli inne uczesanie, mniej przypominające modę rzymskich patrycjuszy. Muszę pójść do fryzjera - pomyślał Miles czując, jak swędzi go kark. - Lord Vorkosigan? - zapytał przybysz. - Sierżant Barth? - odparł Miles. Człowiek skinął głową, a potem spojrzał na Elli. - Kto to jest? - Moja ochrona. - Ach tak. - Zacisnął usta i lekko uniósł brwi. Drobny gest, a jednak wystarczył, żeby przekazać jego rozbawienie i pogardę. Milesowi krew napłynęła do twarzy. - Jest świetna w tym, co robi. - Z pewnością, sir. Proszę za mną. - Sierżant odwrócił się i poprowadził ich do wyjścia. Miles czuł, że wojskowy pod pozorami obojętności śmieje się z niego w duchu. Elli posłała mu pełne niepokoju spojrzenie, jakby świadoma obecnego w powietrzu napięcia. Wszystko w porządku, pomyślał Miles, ściskając jej rękę. Podążyli za swoim przewodnikiem, wyszli z pasażu handlowego, po czym rurą windową i schodami dostali się na podziemny poziom użytkowy, który był istnym labiryntem rozmaitych korytarzy pełnych kabli i światłowodów. Minęliśmy już chyba kilka kwartałów, doszedł do wniosku Miles. W końcu sierżant przystanął przed masywnymi drzwiami. Rozsunęły się po tym, jak przyłożył dłoń do płytki zamka. Ich oczom ukazał się krótki korytarz prowadzący do kolejnych drzwi. Siedzący przy konsoli komunikacyjnej strażnik, wyglądający wyjątkowo schludnie w zielonym mundurze Cesarstwa Barrayarskiego, na ich widok oderwał się od śledzenia obrazów ze skanerów i wstał, z trudem powstrzymując się od zasalutowania ich ubranemu po cywilnemu przewodnikowi. - Musimy tu zostawić naszą broń - powiedział Miles. - Całą broń. Wszyściuteńko. Elli uniosła brwi zdziwiona nagłą zmianą - nosowy betański akcent admirała Naismitha zastąpiły twarde i szorstkie barrayarskie tony. Rzadko słyszała ten jego głos. Już sama nie wiedziała, który z nich był prawdziwy. Nie było jednak wątpliwości co do tego, który wyda się wiarygodny pracownikom ambasady. Miles odkaszlnął, jakby przygotowując gardło do nowych dźwięków. Położył na stole kieszonkowy ogłuszacz i długi stalowy nóż w skórzanej pochwie. Strażnik obejrzał dokładnie nóż, podważył znajdujące się na końcu wysadzanej drogimi kamieniami rękojeści srebrne wieczko, na którego odwrocie odkrył herb. Oddał sztylet Milesowi i z zainteresowaniem zajął się małym arsenałem, jaki Elli w tym czasie ułożyła na jego biurku. Masz, wsadź sobie to w ten swój służbowy tyłek, pomyślał Miles. Dalej poszedł już w lepszym humorze. Po wzniesieniu się rurą windową, znaleźli się w zupełnie innym świecie: pełnym dyskretnej elegancji, wytwornym i cichym. - Oto ambasada Cesarstwa Barrayarskiego - szepnął Miles. Żona ambasadora musi być kobietą nie pozbawioną gustu. Mimo to budynek charakteryzowała specyficzna, jakby duszna atmosfera. Niemalże cuchnęło tam obsesją na punkcie bezpieczeństwa. Cóż, ambasada planety jest jej cząstką. Można się tu czuć jak w domu. Spuścili się kolejną rurą windową i znaleźli się w biurowej części ambasady. Przeszli przez długi korytarz - Miles kątem oka dostrzegł ukryte we wnęce czujniki skanerowe - minęli dwoje automatycznych drzwi i weszli do niewielkiego, cichego gabinetu. - Porucznik lord Miles Vorkosigan, sir - oznajmił sierżant, stając na baczność -...i jego ochrona. Miles zacisnął dłonie w pięści. Tylko Barrayarczyk potrafi tak subtelnie wyrazić swoją pogardę za pomocą krótkiej przerwy między słowami. Witamy w domu. - Dziękuję sierżancie, jest pan wolny - powiedział kapitan, siedzący przy biurku komkonsoli. Ten również był w zielonym mundurze cesarstwa. W ambasadzie trzeba, bądź co bądź, zachować pewną oficjalność. Miles przypatrzył się badawczo oficerowi, który niechybnie miał być jego nowym przełożonym. Ten odpowiedział mu równie zaciekawionym spojrzeniem. Intrygująca postać, choć na pewno nie przystojna. Miał ciemne włosy, wiecznie półprzymknięte ciemnobrązowe oczy, wąskie, zaciśnięte usta i rzymski nos pasujący doskonale do jego uczesania. Swoje kościste i zadbane dłonie złożył razem. Chyba niedawno przekroczył trzydziestkę. Ale dlaczego patrzy na mnie, jak gdybym był małym szczeniakiem, który mu nasikał na dywan, zastanawiał się Miles. Przed chwilą tu przyszedłem, jeszcze nawet nie miałem czasu, żeby go obrazić. O Boże, mam nadzieję, że nie jest to jeden z tych barrayarskich wieśniaków, którzy uważają mnie za mutanta, owoc spartaczonej aborcji... - A zatem - powiedział kapitan, siadając wygodnie na krześle - jesteś synem naszego Wodza... Uśmiech zastygł Milesowi na ustach. Czerwona mgła zasnuła mu oczy, poczuł, jak krew głucho pulsuje w jego uszach. Elli obserwowała go zaniepokojona. Jego usta poruszyły się bezgłośnie, przełknął ślinę. Spróbował raz jeszcze: - Tak jest, sir. - Swój głos słyszał jakby z oddali. - A kim pan jest? Resztką sił powstrzymał się przed powiedzeniem: „A czyim synem pan jest?” Nie, nie może okazać miotającej nim wściekłości, przecież będzie musiał pracować z tym człowiekiem. Możliwe zresztą, że uraził go niechcący. Nawet na pewno - co on mógł wiedzieć o tym, ile Miles musiał walczyć ze swoim wizerunkiem jako protegowanego ojca, z oskarżeniami o brak kompetencji... „Ten mutant jest tu tylko i wyłącznie dzięki swemu ojcu”. Słyszał też głos ojca: „Na miłość boską, stańże wreszcie na własnych nogach, synu!” Wypuścił z siebie wściekłość wraz z głębokim wydechem i wyprostował się. - Ach tak - powiedział kapitan. - Przecież rozmawiałeś przed chwilą z moim adiutantem. Jestem kapitan Duv Galeni, attache wojskowy ambasady, a co za tym idzie także zwierzchnik Cesarskich Służb Bezpieczeństwa, jak również Wojskowych Służb Bezpieczeństwa na Ziemi. I, muszę przyznać, jestem raczej zdziwiony, że cię tutaj widzę. Nie jest dla mnie zupełnie jasne, co powinienem z tobą zrobić. To nie był akcent z prowincji, miał głos człowieka wykształconego, raczej z miasta. Jednak Miles nie potrafił umiejscowić go na mapie Barrayaru. - Nie dziwi mnie to, sir - odparł. - Sam też nie spodziewałem się, że będę się meldował na Ziemi i to w dodatku tak późno. Początkowo miałem zameldować się ponad miesiąc temu w Dowództwie Cesarskich Służb Bezpieczeństwa w Kwaterze Głównej Sektora Drugiego na Tau Ceti. Ale Wolna Najemna Flota Dendarii została przez nieoczekiwany atak Cetagandan zmuszona do opuszczenia strefy Mahaty Solaris. Jako że nie zapłacono nam za prowadzenie otwartej wojny z Cetagandanami, uciekliśmy i wylądowaliśmy tu, nie mogąc dotrzeć na Tau żadną krótszą drogą. I to jest praktycznie pierwsza okazja zameldowania się, od czasu kiedy odstawiliśmy uchodźców do ich nowej bazy. - Nie chciałem... - Kapitan skrzywił się i po chwili podjął: - Nie wiedziałem, że ta zadziwiająca ucieczka z Dagooli była tajna operacją barrayarskiego wywiadu. Czy nie zwiększało to niebezpiecznie ryzyka wybuchu wojny z Cetagandanami? - Właśnie w tym celu użyto dendariańskich najemników, sir. Początkowo miała być to operacja na mniejszą skalę, ale na miejscu... jak by to powiedzieć... sprawy wymknęły się trochę spod kontroli. - Twarz Elli pozostała nieruchoma, nie mrugnęła nawet okiem. - Mam... mam tutaj szczegółowy raport. Kapitan wyglądał, jakby zmagał się z myślami, aż wreszcie lekko posmutniałym głosem zapytał: - Co właściwie łączy Wolną Najemną Flotę Dendarii z Cesarskimi Służbami Bezpieczeństwa, poruczniku? - Hmmm... a co panu już o tym wiadomo? Kapitan Galeni rozłożył ręce. - Dopóki nie skontaktowałeś się ze mną wczoraj przez wid, zdarzyło mi się o nich słyszeć tylko przypadkowo. W moich aktach - aktach służb bezpieczeństwa - figurują tylko trzy informacje na temat tej organizacji: nie można ich atakować, powinno się im bezwarunkowo pomagać w sytuacjach awaryjnych, a po więcej szczegółów trzeba się zwrócić do Kwatery Głównej Cesarskich Służb Bezpieczeństwa Sektora Drugiego. - No tak, słusznie - powiedział Miles. - Przecież to tylko ambasada III kategorii. Cóż, związek jest dość prosty - Dendarianie są najmowani do ściśle tajnych operacji, które albo wykraczają poza kompetencje Cesarskich Służb Bezpieczeństwa, albo byłyby niewygodne politycznie, gdyby zostały skojarzone z Barrayarem. Dagoola podpada pod obie kategorie. Rozkazy są przekazywane ze Sztabu Generalnego, za wiedzą i akceptacją cesarza, przez dowódcę Cesarskich Służb Bezpieczeństwa Illyana, bezpośrednio do mnie. Jednym słowem, droga służbowa jest bardzo krótka. Z założenia ja jestem jedynym łącznikiem. Opuszczam KG CesBezu jako porucznik Vorkosigan i potem - gdziekolwiek by to było - pojawiam się już jako admirał Naismith ze świeżym kontraktem w kieszeni. Wypełniamy swoją misję, a potem, z punktu widzenia Dendarian, znikam równie zagadkowo, jak się pojawiłem. Bóg jeden wie, co ich zdaniem robię w czasie wolnym od pracy. - Naprawdę cię to interesuje? - spytała Elli z błyskiem w oku. - Później - wymamrotał półgębkiem Miles. Kapitan wystukał coś na klawiaturze konsoli komunikacyjnej i rzucił okiem na ekran. - Nic z tego nie figuruje w twoich aktach. Dwadzieścia cztery lata - powiedział z przekąsem. - Czy nie jest pan, admirale, ciut za młody jak na swój stopień, hę? - Drwiącym wzrokiem zlustrował jego dendariański mundur. Miles starał się nie zwracać na to uwagi. - To długa historia. Komodor Tung, doświadczony oficer dendariański, jest rzeczywistym dowódcą grupy. Ja gram tylko swoją rolę. Elli niemal zawrzała z oburzenia. Surowym spojrzeniem Miles próbował zmusić ją do milczenia. - Robisz więcej niż tylko to - zaoponowała mimo wszystko. - Jeżeli jesteś jedynym łącznikiem - zmarszczył brwi Galeni - to kim, do diabła, jest ta kobieta? - Nie uważał jej za żołnierza, nawet jeśli w ogóle widział w niej człowieka. - To jest tak, kapitanie. Na wypadek sytuacji awaryjnych jest troje Dendarian znających moją prawdziwą tożsamość. Komandor Quinn, która jest z nami od samego początku, to jedna z nich. A jako że mam rozkaz od Illyana nie ruszać się nigdzie bez ochrony, więc komandor Quinn spełnia tę funkcję, kiedy zmieniam tożsamość. Mam do niej całkowite zaufanie. - Masz szanować moich ludzi, szyderco, cokolwiek o mnie myślisz... - Jak długo to już trwa, poruczniku? - Hmmm... - Miles spojrzał na Elli. - Siedem lat, prawda? Jej oczy rozbłysły. - Wydaje się, jakby to było wczoraj - rozmarzyła się. Wyglądało jednak, że ona też z trudem stara się nie zwracać uwagi na ton kapitana. Miles miał nadzieję, że uda jej się nadal kontrolować swoje zjadliwe poczucie humoru. Kapitan przyjrzał się swoim paznokciom, po czym przeniósł wzrok na Milesa. - Cóż, zwrócę się do służb bezpieczeństwa Sektora Drugiego, poruczniku. Ale jeśli okaże się, że to tylko żarcik panicza, to już ja się postaram, żebyś został za to pociągnięty do odpowiedzialności. Niezależnie od tego, kto jest twoim ojcem. - To wszystko prawda, sir. Słowo Vorkosigana. - Dobrze by było - wycedził kapitan Galeni przez zęby. Miles, rozwścieczony, wciągnął głęboko powietrze. Wreszcie udało mu się rozpoznać akcent Galeniego. Wyciągnął szyję. - Czy pan jest Komarrczykiem, sir? Galeni nieznacznie skinął głową. Miles, nagle zesztywniały, odwzajemnił mu tym samym. Elli, szturchnąwszy go, szepnęła: - Co u diabła...? - Później - mruknął Miles. - Wewnętrzne sprawy Barrayaru. - Jakiś mały wykład? - Niewykluczone. - Po czym już głośniej dodał - Muszę się skontaktować z moimi bezpośrednimi przełożonymi, kapitanie Galeni. Nie mam nawet pojęcia, jakie są moje następne polecenia. Galeni zacisnął wargi i spokojnym tonem rzekł: - Ja jestem teraz pańskim bezpośrednim przełożonym, poruczniku Vorkosigan. Do diabła, tak dać się odciąć od swoich rozkazodawców, lecz któż mógł go winić? Teraz tylko spokojnie... - Oczywiście, sir. Jakie są moje rozkazy? Galeni zacisnął dłonie na brzegu biurka, po czym uśmiechnął się ironicznie. - Będę chyba musiał dołączyć cię do mojego personelu, dopóki się wszystko nie wyjaśni. Będziesz trzecim zastępcą attache wojskowego. - Doskonale, sir. Dziękuję - odparł Miles. - Admirał Naismith musi teraz koniecznie zniknąć na jakiś czas. Po Dagooli Cetagandanie wyznaczyli nagrodę za jego... to jest za moją głowę. Dwa razy mi się upiekło. Tym razem zesztywniał Galeni. - Żartujesz? - Czterech Dendarian zginęło, a szesnastu było rannych z tego powodu - powiedział sucho Miles. - Nie wydaje mi się to zabawne. - W takim razie - odparł ponuro kapitan - nie będzie ci wolno opuszczać terenu ambasady. A co z Ziemią? Miles westchnął, zrezygnowany. - Tak jest, sir - powiedział głucho. - Pod warunkiem, że obecna tu komandor Quinn będzie moim łącznikiem z Dendarianami. - Po co ci jeszcze kontakt z Dendarianami? - To moi ludzie, sir. - Mówiłeś przecież, że to komodor Tung jest faktycznym dowódcą. - Tak, ale teraz jest na przepustce w domu. Tak naprawdę, zanim admirał Naismith na dobre rozpłynie się we mgle, będę musiał uregulować pewne rachunki. Gdyby pokrył pan moje bieżące wydatki, mógłbym zakończyć tę misję. Galeni westchnął; jego palce zatańczyły na klawiaturze. - Bezwarunkowo pomóc w sytuacjach awaryjnych. Dobrze. Ile potrzebujecie? - Około osiemnastu milionów marek, sir. Palce Galeniego zastygły w ruchu, niczym sparaliżowane. - Poruczniku - zaczął ostrożnie - to jest przeszło dziesięć razy więcej niż wynosi roczny budżet całej ambasady. Kilkadziesiąt razy więcej niż budżet tego wydziału! Miles rozłożył ręce. - Koszty operacyjne dla pięciu tysięcy żołnierzy i techników plus utrzymanie jedenastu statków przez ponad sześć miesięcy plus straty w sprzęcie - a straciliśmy tego diabelnie dużo na Dagooli. Żołd, żywność, paliwo, ubranie, lekarstwa, amunicja, naprawy - mogę panu pokazać arkusz kalkulacyjny, sir. Galeni wyprostował się na krześle. - Nie wątpię. Ale to Kwatera Główna CesBezu Sektora będzie musiała się tym zająć. Tu nawet fizycznie nie ma takich środków. Miles podrapał się w głowę. - Aha. W takim razie... - Nie może wpaść w panikę. - W takim razie, czy mógłbym pana prosić, sir, o jak najszybsze skontaktowanie się z KG Sektora? - Proszę mi wierzyć, poruczniku, naprawdę zależy mi na przekazaniu dowództwa nad panem komuś innemu. - Wstał. - Proszę mi wybaczyć i chwilkę poczekać. - Wyszedł z biura, kręcąc głową. - Co do diabła? - zdziwiła się Elli. - Myślałam, że zaraz rozniesiesz tego faceta - kapitana czy kogo tam - aż nagle przestałeś. Co jest tak niezwykłego w byciu Komarrczykiem? - Nie ma w tym nic niezwykłego - odparł Miles. - Natomiast jest coś bardzo ważnego. - Ważniejszego niż bycie Vorem? - W pewien dziwny sposób tak. Wiesz chyba, że planeta Komarr była pierwszym kosmicznym podbojem Cesarstwa Barrayaru? - Myślałam, że nazywacie to aneksją. - Jak zwał, tak zwał. Zajęliśmy ją ze względu na tunele czasoprzestrzenne, jedyne nasze połączenie z resztą wszechświata. Ograniczali nasz handel, a poza tym, co najważniejsze, dali się przekupić Cetagandanom, by przepuścić ich flotę, gdy tamci próbowali nas zaanektować. Pamiętasz pewnie, kto dowodził konkwistą. - Twój tata. Kiedy był jeszcze admirałem Vorkosiganem, zanim został regentem. To uczyniło go sławnym. - Nawet więcej niż sławnym. Jeśli tylko chcesz zobaczyć dym unoszący się z jego uszu, szepnij przy nim „Rzeźnik z Komarr”. Tak właśnie go nazywali. - To było trzydzieści lat temu, Miles - zauważyła. - Czy tkwiło w tym ziarnko prawdy? Miles westchnął. - Coś w tym było. Nigdy nie udało mi się wyciągnąć od niego wszystkiego, ale niech mnie diabli wezmą, jeśli książki historyczne mówią całą prawdę. W każdym razie podbój Komarru trochę się skomplikował. W wyniku tego w czwartym roku jego regencji doszło do Powstania Komarrskiego, co jeszcze bardziej zagmatwało sytuację. Od tamtej pory komarrscy terroryści stali się zmorą służb bezpieczeństwa. Jak sądzę, cesarstwo odpowiedziało wtedy poważnymi represjami. Ale cóż - minęły lata, sytuacja się uspokoiła i obecnie każdy rozsądny Barrayarczyk czy Komarrczyk z odrobiną energii jest zajęty zasiedlaniem świeżo otwartego Sergyaru. Istnieje pewna frakcja wśród liberałów - przewodniczy jej mój ojciec - która pragnie całkowitej integracji Komarru z cesarstwem. Nie cieszy się to popularnością wśród barrayarskiej prawicy. Ale ojciec ma prawdziwą obsesję na tym punkcie. Jak twierdzi: „pomiędzy sprawiedliwością a ludobójstwem nie ma, na dłuższą metę, wyboru”. Potrafi o tym mówić godzinami. Zresztą mniejsza o to. Tak czy inaczej, droga do kariery w naszym kochanym, starym, klasowym, zwariowanym na punkcie wojska społeczeństwie prowadzi i zawsze prowadziła poprzez służbę w armii cesarskiej. Możliwość ta została otwarta dla Komarrczyków dopiero osiem lat temu. Oznacza to, że ci, którzy wstąpili do wojska, są teraz pod baczną obserwacją. Muszą udowodnić swoją lojalność, podobnie jak ja muszę udowodnić... - tu Miles się zawahał - udowodnić, że jestem coś wart. Oznacza to również, że jeśli pracuję z Komarrczykiem lub pod jego dowództwem, i nagle okazuje się, że jestem martwy, to następnego dnia przerobią go na karmę dla zwierząt. Bo mój ojciec był Rzeźnikiem i nikt nie uwierzy, że to nie była zemsta. Zresztą w takim wypadku każdy Komarrczyk w armii cesarskiej stanie się nagle podejrzany. Cofnęlibyśmy się wtedy politycznie na Barrayarze o dziesiątki lat. Gdybym został teraz zamordowany - Miles wzruszył bezradnie ramionami - ojciec by mnie zabił. - Mam nadzieję, że nie przewidujesz takiej ewentualności - wykrztusiła Elli. - Ale wróćmy do Galeniego - pośpiesznie podjął Miles. - Jest w wojsku, jest oficerem, dostał się nawet do służb bezpieczeństwa. Musiał się nieźle zasłużyć, jak na Komarrczyka ma bardzo odpowiedzialne stanowisko. Nie jest to jednak pozycja specjalnie ważna i bez wątpienia ukrywa się przed nim pewne kluczowe informacje służb bezpieczeństwa. I nagle pojawiam się ja i mieszam go do tego. Jeśli zdarzyło mu się mieć jakichś krewnych w Powstaniu Komarrskim, to... hmmm... moja obecność tym bardziej go nie ucieszy. Wątpię, aby przepadał za mną, ale będzie musiał mnie strzec niczym oka w głowie. A ja, czy chcę, czy nie, będę musiał mu na to pozwolić. To naprawdę niezwykle delikatna sytuacja. - Poradzisz sobie. - Elli pogłaskała go po ręce. - Hmmm... - mruknął ponuro. - Och, Elli - westchnął ciężko, opierając czoło na jej ramieniu. - Nie zdobyłem jeszcze pieniędzy dla Dendarian, co gorsza, nie wiem, kiedy mi się to uda zrobić... Co ja powiem Ky? Dałem mu słowo! Tym razem Elli pogłaskała go po głowie. Ale nic nie powiedziała. ROZDZIAŁ DRUGI Jeszcze przez chwilę pozwolił sobie wtulać się w fałdy munduru Elli. Obróciła się, wyciągając ku niemu ręce. Czy miała zamiar go objąć? Jeśli tak, postanowił Miles, to ją porwie w ramiona i pocałuje tu i teraz. A potem zobaczymy, co się stanie... Drzwi biura Galeniego rozwarły się za nimi ze świstem. Odskoczyli od siebie - Elli stanęła na baczność, czarne loki opadły jej na czoło, Miles zaś przeklął tylko w duchu intruzów. Nie musiał się obracać, żeby rozpoznać ten charakterystyczny, przeciągły sposób mówienia. -...błyskotliwy, owszem, ale diabelnie przewrażliwiony. Wygląda, jakby w każdej chwili mógł eksplodować. Niech pan uważa, kiedy zacznie mówić za szybko. Tak, tak, to on... - Ivan - wyszeptał Miles, zamykając oczy. - Czym tak zgrzeszyłem, Boże, że teraz mi go tu zsyłasz...? Ale Bóg nie raczył odpowiedzieć. Miles odwrócił się z fałszywym uśmiechem na twarzy. Elli zmarszczyła brwi i przechyliła głowę, słuchając z nagłym zainteresowaniem. Galeni wrócił w towarzystwie młodego, wysokiego porucznika. Mimo wrodzonego lenistwa Ivan Vorpatril trzymał się świetnie, zielony mundur doskonale podkreślał jego atłetyczną budowę. Przyjazna twarz o regularnych rysach otoczona była ciemnymi włosami spiętymi na patrycjuszowską modłę. Miles nie mógł się powstrzymać, by nie spojrzeć na Elli, obawiając się w duchu jej reakcji. Przy niej, z jej twarzą i figurą, zwykle każdy wyglądał jak oberwaniec, ale Ivan wcale nie ustępował jej urodą. - Cześć, Miles - powiedział Ivan. - Co tutaj robisz? - O to samo mógłbym się ciebie zapytać - odparł Miles. - Jestem drugim zastępcą attache wojskowego. Przysłali mnie tu chyba, żebym się ukulturalnił. No wiesz, Ziemia... - Aha - mruknął Galeni, uśmiechając się półgębkiem - to dlatego tu jesteś. Nie wiedziałem. Ivan wyszczerzył zęby. - Jak ci idzie z najmitami? - zapytał. - Ciągle udają ci się te szwindle z udziałem admirała Naismitha? - Ledwo, ledwo - odpowiedział Miles. - Nawiasem mówiąc, Dendarianie są teraz tutaj, na orbicie. - Pokazał palcem w górę. - Siedzą pewnie jak na rozżarzonych węglach, kiedy my tu sobie rozmawiamy. Galeni spojrzał nań kwaśno. - Czy o tej tajnej operacji wiedzą wszyscy z wyjątkiem mnie? Przecież jestem wyższy rangą w CesBezie niż ty, Vorpatrilu! Ivan wzruszył ramionami. - Wiedziałem o tym już wcześniej. Sprawy rodzinne. - Ech, ta przeklęta sieć Vorow - wymamrotał Galeni. - Aha - rozjaśniło się nagle Elli. - To twój krewniak Ivan. Zawsze mnie ciekawiło, jak wygląda. Ivan, który od kiedy wszedł do pokoju, rzucał raz za razem ukradkowe spojrzenia w jej kierunku, skoncentrował się niczym czujny chart w decydującej fazie polowania. Uśmiechnął się promiennie i skłonił lekko nad dłonią Elli. - Miło mi panią poznać. Dendarianie zmieniają się na lepsze, jeśli jest pani dobrą próbką. Najlepszą, jak sądzę. - Już się spotkaliśmy. - Elli cofnęła dłoń. - To niemożliwe. Nie zapomniałbym takiej twarzy. - Nie miałam tej twarzy. „Cebulowa głowa” - jeśli się nie mylę, tak pan mnie określił. - Oczy jej zabłysły. - Jako że nic wtedy nie widziałam, nie miałam pojęcia, jak okropnie wyglądała proteza plastoskórna. Dopóki pan mi nie uświadomił. Miles nigdy o tym nie wspominał. Uśmiech zamarł Ivanowi na ustach. - Aha. Dama spalona plazmą. Miles uśmiechnął się z satysfakcją i przysunął się do Elli, która złapała go mocno za ramię, obrzucając jednocześnie Ivana chłodnym spojrzeniem samuraja. Ten, próbując przyjąć porażkę z godnością, spojrzał na Galeniego. - Jako że znacie się nawzajem, poruczniku Vorkosigan, wyznaczyłem porucznika Vorpatrila, aby się tobą zajął, oprowadził po ambasadzie i wprowadził w obowiązki - rzekł Galeni. - Vor czy też nie, skoro jesteś na liście płac cesarza, mogłoby z ciebie być trochę pożytku. Oczekuję, że jakieś wyjaśnienia w twojej sprawie niebawem nadejdą. - A ja oczekuję, że dendariański żołd nadejdzie równie szybko - wycedził Miles. - A twoja ochrona... najemniczka... może już wracać do swojej kompanii. Jeśli z jakiegoś powodu będziesz musiał opuścić ambasadę, wyznaczę ci jednego z moich ludzi. - Tak jest - westchnął. - Ale muszę mieć możliwość komunikowania się z Dendarianami na wypadek sytuacji awaryjnej. - Dopilnuję, żeby komandor Quinn dostała kodowane łącze komunikacyjne, zanim odleci. Zresztą skoro już przy tym jesteśmy... - Wystukał coś na klawiaturze. - Sierżancie Barth - zwrócił się w kierunku konsoli. - Słucham, sir? - odezwał się głos. - Czy to komłącze już jest gotowe? - Właśnie skończyłem kodowanie, sir. - Dobrze, przynieś je do mojego biura. Po chwili pojawił się Barth, wciąż po cywilnemu. Galeni poprowadził Elli do wyjścia. - Sierżant Barth odeskortuje panią poza teren ambasady, komandor Quinn. Odwróciła się i spojrzała na Milesa, który odpowiedział jej uspokajającym skinieniem. - Co mam powiedzieć Dendarianom? - zapytała. - Powiedz im, że... że fundusze są w drodze - odkrzyknął Miles. Drzwi zasunęły się z sykiem. Galeni wrócił do konsoli komunikacyjnej przywołany jej mruganiem. - Poruczniku Vorpatril, proszę zająć się w pierwszej kolejności uwolnieniem swojego kuzyna z tego... kostiumu i ubraniem go we właściwy mundur. Czyżby admirał Naismith trochę pana... przestraszył? - pomyślał rozdrażniony Miles. - Dendariański mundur jest równie dobry jak pański, sir. Galeni zmierzył go groźnym spojrzeniem znad mrugającej konsoli. - Nie byłbym tego taki pewny, poruczniku. Mojego ojca stać było na kupienie mi tylko ołowianych żołnierzyków do zabawy, kiedy byłem mały. Możecie odejść. Miles, jak tylko drzwi się za nimi zamknęły, wściekły zerwał z siebie szaro-białą kurtkę i rzucając ją na podłogę, krzyknął: - Ołowiane żołnierzyki! Kostium! Chyba zabiję tego komarrskiego sukinsyna! - Ho, ho! - powiedział Ivan. - Coś drażliwi jesteśmy dzisiaj. - Słyszałeś, co on powiedział! - Tak. Wiesz... Galeni jest w porządku. Może trochę służbista. Ale istnieje cała masa najemnych flotek kręcących się po najprzeróżniejszych zakątkach Galaktyki. Niektórym lekko zaciera się granica między prawem a bezprawiem. Skąd ma wiedzieć, że ci twoi Dendarianie nie są jakimiś piratami? Miles podniósł swoją kurtkę z ziemi, otrzepał ją i przełożył sobie przez ramię, bąkając coś pod nosem. - Chodź - rzekł Ivan. - Zabiorę cię do magazynów i znajdziemy dla ciebie coś w bardziej odpowiadającym mu kolorze. - Czy mają coś w moim rozmiarze? - Komputer zrobi laserową mapę twojego ciała i wyprodukują z miejsca, co trzeba, tak jak ci krawcy zdziercy, do których się chadza w Vorbarr Sułtanie. Tu jest Ziemia, kolego. - Mój człowiek na Barrayarze szyje mi ubrania już od dziesięciu lat. Ma swoje sztuczki, których nie zna żaden komputer... No trudno, chyba jakoś przeżyję. Czy komputer ambasady może zrobić cywilne ubranie? Ivan uśmiechnął się kwaśno. - Jeśli masz staroświecki gust, to czemu nie? Ale jeślibyś chciał rzucić na kolana miejscowe panienki, to musisz poszukać gdzieś dalej. - Z Galenim za niańkę obawiam się, że nie będę miał zbyt wielu okazji do szukania gdzieś dalej - westchnął Miles. - To będzie musiało wystarczyć. Miles zmierzył spojrzeniem ciemnozielony rękaw swojego barrayarskiego munduru, poprawił mankiety i zadarł brodę, żeby lepiej ułożyć sobie kołnierz. Już prawie zapomniał, jak bardzo niewygodny był ten przeklęty kołnierz przy jego krótkiej szyi. Z przodu czerwone porucznikowskie prostokąty wcinały się w szczękę; z tyłu zaś kłuły go wciąż nie obcięte włosy. A nogi paliły w butach. Złamana na Dagooli kość lewej stopy wciąż dawała o sobie znać, nawet po powtórnym złamaniu, nastawieniu i terapii ełektrowstrząsowej. Mimo wszystko założenie tego zielonego munduru było dla niego jak powrót do prawdziwego „ja”. Może nadszedł czas na odpoczynek od admirała Naismitha i jego niewdzięcznych obowiązków, czas na bardziej przyziemne problemy porucznika Vorkosigana, którego jedynym zadaniem było teraz przygotowanie się do pracy w małym biurze i równoczesne znoszenie obecności Ivana Vorpatrila. Dendarianie spokojnie mogli wracać do sił bez niego, nie musiał ich trzymać za rączkę. Poza tym sam nigdy nie zorganizowałby bezpieczniejszego i doskonalszego zniknięcia admirała Naismitha. Miejscem pracy Ivana był malutki pokoik bez okien ukryty głęboko we wnętrznościach ambasady. Jego zadaniem - dostarczanie centralnemu komputerowi setek dysków z danymi. Komputer ten produkował z nich cotygodniowy raport o sytuacji na Ziemi, który wysyłano do szefa CesBezu Illyana i sztabu generalnego na Barrayarze. Tam, jak przypuszczał Miles, był on komputerowo łączony z setkami podobnych raportów i tworzył barrayarską wizję wszechświata. Miles żywił tylko nadzieję, że Ivan nie sumuje kilowatów i megawatów w jednej kolumnie. - Zdecydowana większość tego to statystyki - wyjaśniał Ivan siedzący w niedbałej pozie przy swojej konsoli. - Zmiany populacji, wielkość produkcji rolnej i przemysłowej, oficjalne budżety wojskowe różnych frakcji politycznych. Komputer dodaje je do siebie na szesnaście różnych sposobów i zaczyna mrugać, kiedy coś się nie zgadza. Ponieważ źródła naszych informacji również są skomputeryzowane, nie zdarza się to zbyt często; Galeni mówi, że kłamstwa są już doskonale przemieszane z prawdą, zanim zdążą do nas dotrzeć. Znacznie ważniejsze dla Barrayaru jest rejestrowanie przez nas wszystkich ruchów statków w rejonie Ziemi. - Teraz - ciągnął - przejdźmy do ciekawszych spraw, do prawdziwej pracy szpiegowskiej. Z rozmaitych powodów związanych z bezpieczeństwem ambasada stara się śledzić poczynania kilkuset osób na Ziemi. Jedną z największych grup stanowią wygnam z Komarru uczestnicy powstania. - Jeden ruch ręki Ivana i już dziesiątki twarzy zaczęły przewijać się przez ekran widu. - Tak? - powiedział Miles, sam się dziwiąc swojemu zainteresowaniu. - Czy Galeni utrzymuje z nimi tajne kontakty? Czy dlatego został tu oddelegowany? Podwójny... potrójny agent... - Założę się, że Illyan chciałby, aby tak było - odparł Ivan. - Ale, o ile mi wiadomo, Galeni jest traktowany przez nich jak trędowaty. Uważają, że kolaboruje z imperialistycznym najeźdźcą i tym podobne. - Po tylu latach i tak daleko nie stanowią z pewnością większego zagrożenia dla Barrayaru. To tylko uchodźcy... - Niektórzy z nich byli całkiem sprytni, wyciągnęli swoje pieniądze, zanim jeszcze skończyła się koniunktura. Część była zaangażowana w finansowanie Powstania Komarrskiego podczas regencji - większość z nich jest teraz dużo biedniejsza. Poza tym starzeją się. Kapitan Galeni uważa, że jeśli polityka integracyjna twojego ojca odniesie sukces, to wystarczy pół pokolenia, żeby zupełnie stracili impet. Ivan sięgnął po kolejny dysk z danymi. - A teraz coś naprawdę ekstra - śledzenie poczynań innych ambasad, jak na przykład cetagandańskiej. - Mam nadzieję, że znajdują się po przeciwnej stronie planety - otwarcie przyznał Miles. - Nie, większość galaktycznych ambasad i konsulatów jest skoncentrowana właśnie tu, w Londynie. W ten sposób o wiele łatwiej jest obserwować się nawzajem. - O Boże - jęknął Miles. - Tylko mi nie mów, że są po drugiej stronie ulicy, czy jak to się tam zwie. - Niemalże - uśmiechnął się Ivan. - Są ze dwa kilometry stąd. Często spotykamy się na przyjęciach, gdzie ćwiczymy się w obłudzie i bawimy się w „wiem, że wiesz, że ja wiem”. - Cholera. - Miles, lekko pobladły, usiadł. - Co z tobą, brachu? - Ci ludzie chcą mnie zabić. - Nieprawda. To by rozpętało wojnę. A teraz, jak wiesz, mamy coś w rodzaju pokoju. - Zgoda, ale chcą zabić admirała Naismitha. - Który zniknął wczoraj. - Tak, ale... cały ten pomysł z Dendarianami mógł funkcjonować aż tak długo dzięki zachowaniu pewnej bezpiecznej odległości. Admirał Naismith i porucznik Vorkosigan nigdy nie znajdowali się bliżej siebie niż kilkaset lat świetlnych. Nigdy nie przyłapano ich razem na tej samej planecie, nie wspominając nawet o tym samym mieście. - Dopóki twój dendariański mundur będzie wisiał w mojej szafie, nic was nie będzie łączyć. - Ale, Ivanie, ilu szarookich, ciemnowłosych karłowatych garbusów może być na tej planecie? Czy uważasz, że na każdym rogu ziemskiej ulicy potykasz się o pokrzywionych kurdupli? - Na dziewięciomiliardowej planecie wszystkiego jest pod dostatkiem. Uspokój się! - powiedział Ivan. Po chwili dodał: - Wiesz, pierwszy raz w życiu słyszę, jak używasz tego słowa. - Jakiego słowa? - Garbus. Wiesz przecież, że tak nie jest. - Ivan spojrzał na niego z braterską troską. Miles zacisnął dłonie w pięści, po czym machnął ręką. - Wróćmy do Cetagandan. Jeśli jest tam człowiek, który robi to, co ty... - Znam go - przytaknął Ivan. - To gemporucznik Tabor. - A zatem wiedzą, że przybyli tu Dendarianie i że widziano admirała Naismitha. Mają już prawdopodobnie listę wszystkich zamówień, których dokonaliśmy poprzez komsieć, a w każdym razie będą ją mieli, kiedy się tym zainteresują. Węszą. - Mogą węszyć, ale nie dostaną rozkazów z góry szybciej niż my - zauważył rozsądnie Ivan. - Zresztą brakuje im kadry. Nasz personel służb bezpieczeństwa jest czterokrotnie większy niż ich, z uwagi na problemy z Komarrczykami. Widzisz, to może jest i Ziemia, ale to jednak podrzędna ambasada, nawet bardziej dla nich niż dla nas. Nic się nie bój. - Wyprostował się na krześle, kładąc dłoń na piersi. - Kuzyn Ivan cię obroni. - Jakie to pocieszające - wymamrotał Miles. Wyczuwszy sarkazm w jego głosie, Ivan wyszczerzył zęby i wrócił do pracy. Dzień ciągnął się bez końca w tym cichym, ponurym pokoju. Miles coraz dotkliwiej odczuwał klaustrofobię. Słuchał wykładów Ivana, przechadzając się od ściany do ściany. - Wiesz, że mógłbyś to robić dwa razy szybciej - zwrócił uwagę Ivanowi mozolącemu się nad analizą danych. - Ale wtedy skończyłbym zaraz po obiedzie - odparł tamten - i nie miałbym już zupełnie nic do roboty. - Zapewne Galeni mógłby ci coś znaleźć. - Tego się właśnie obawiam - powiedział Ivan. - Już niedługo fajrant, a potem idziemy się bawić. - Nie idziemy, tylko ty idziesz. Ja wracam do pokoju, wedle rozkazu. Może w końcu się wyśpię. - Masz rację. Grunt to myśleć pozytywnie - rzekł Ivan. - Moglibyśmy trochę razem poćwiczyć na siłowni, jeśli chcesz. Nie wyglądasz najlepiej, wiesz. Jakoś tak blado i... blado. Staro, pomyślał Miles. Tego słowo chciałeś użyć. Rzucił okiem na wykrzywione odbicie swojej twarzy w chromowanej powierzchni komkonsoli. Aż tak źle? - zastanowił się. - Trochę ćwiczeń - Ivan klepnął go po ramieniu - dobrze ci zrobi. - Nie wątpię - mruknął Miles. Wkrótce dni zaczęły biec według ustalonego schematu. Miles był budzony przez Ivana, który dzielił z nim pokój, potem ćwiczył chwilę na siłowni, brał prysznic, jadł śniadanie i udawał się do pracy w archiwum. Zaczynał się już zastanawiać, czy kiedykolwiek pozwolą mu znów zobaczyć cudowne światło Słońca. Po trzech dniach Miles przejął od Ivana wklepywanie danych do komputera; kończył to przed południem, tak że później miał czas na czytanie i naukę. Pochłaniał historię Ziemi, wiadomości galaktyczne, studiował też wewnętrzne procedury i regulamin bezpieczeństwa ambasady. Późnym popołudniem udawali się na wyczerpujący trening do siłowni. Wieczorami, kiedy Ivan zostawał, oglądali razem filmy na widzie. Kiedy zaś wychodził, Miles puszczał sobie programy podróżnicze opowiadające o tych wszystkich miejscach, których nie wolno mu było odwiedzić. Elli, przez kodowane łącze komunikacyjne, składała codziennie raporty o aktualnym stanie znajdującej się wciąż na orbicie dendariańskiej floty. Miles wysłuchiwał ich samotnie w małym, zamkniętym pokoiku komunikacyjnym, zgłodniały tego głosu z zewnątrz. Jej raporty były zwięzłe i treściwe. Potem jednak pogrążali się w błahych rozmówkach, gdyż Milesowi coraz trudniej było jej przerwać, ona zaś nigdy sama nie kończyła. Wyobrażał sobie zalecanie się do niej teraz - czy zgodziłaby się na randkę z marnym porucznikiem? Czy przynajmniej polubiłaby lorda Vorkosigana? Czy Galeni pozwoliłby mu opuścić ambasadę, by mógł się o tym przekonać? Dziesięć dni zdrowego trybu życia, ćwiczeń i regularnego planu dnia nie służyło mu. Energia go rozsadzała, gdy był uwięziony w postaci lorda Vorkosigana, zmuszony do pozostawania w ambasadzie. Tymczasem lista zadań, które czekały na admirała Naismitha, robiła się coraz dłuższa, dłuższa i dłuższa... - Przestaniesz wreszcie się miotać! - narzekał Ivan. - Usiądź, odetchnij głęboko i nie ruszaj się przez parę minut. Spróbuj, to pomoże. Miles raz jeszcze obszedł wkoło pokój komputerowy, po czym opadł na krzesło. - Dlaczego Galeni jeszcze mnie nie zawołał? Kurier z KG Sektora przybył już ponad godzinę temu! - Daj czas człowiekowi, żeby skorzystał z łazienki i wypił filiżankę kawy. Daj też czas Galeniemu na przeczytanie jego raportów. To nie wojna, wszyscy mają mnóstwo czasu na pisanie sprawozdań. Byłoby przykro, gdyby nikt ich nie czytał. - I to jest cały problem z armią państwową - powiedział Miles. - Jesteście zepsuci. Płacą wam, byście nie walczyli. - Czy nie było przypadkiem kiedyś floty najemnej, która postępowała podobnie? Pojawiali się gdzieś na orbicie i płacono im, aby nie walczyli. I wszystko grało, prawda? Po prostu nie jesteś, Miles, dostatecznie twórczym dowódcą najemników. - Tak, tak, flota LaVarra. Wszystko było w porządku, dopóki nie dognała ich flota taucetańska i LaVarr nie skończył w komorze dezintegracyjnej. - Zupełnie pozbawieni poczucia humoru ci Taucetanie. - Faktycznie - zgodził się Miles. - Tak jak mój ojciec. - Święta prawda. Cóż... Konsola komunikacyjna zamrugała. Miles rzucił się ku niej tak gwałtownie, że Ivan aż odskoczył. - Słucham, sir? - wydyszał. - Proszę do mojego biura, poruczniku Vorkosigan - rzekł Galeni. Z jego kamiennej twarzy jak zwykle nie sposób było nic wyczytać. - Tak jest, sir. Dziękuję. - Miles wyłączył konsolę i popędził ku drzwiom. - Nareszcie moje osiemnaście milionów marek! - Albo też - powiedział wesoło Ivan - znalazł dla ciebie pracę przy inwentaryzacji. Może będziesz musiał przeliczyć wszystkie złote rybki w fontannie w sali balowej. - Tak, na pewno właśnie o to mu chodzi, Ivanie. - Ale, ale, to prawdziwe wyzwanie! One się ciągle kręcą w kółko. - A ty skąd to wiesz? - Oczy Milesa rozbłysły na chwilę. - Czy on naprawdę kazał ci to robić? - To miało związek z podejrzeniem pogwałcenia przepisów bezpieczeństwa wewnętrznego - powiedział Ivan. - Długa historia. - Nie wątpię. - Miles zabębnił palcami po biurku komkonsoli i ruszył do wyjścia. - Pogadamy później. Już mnie nie ma. Kiedy Miles wszedł, kapitan Galeni siedział przed ekranem komkonsoli, wpatrując się z niedowierzaniem, jakby wiadomość była ciągle zakodowana. - Sir? - Hmmm... - Galeni rozsiadł się wygodnie w fotelu. - Cóż, twoje rozkazy przybyły właśnie z KG Sektora, poruczniku Vorkosigan. - I? Galeni ściągnął wargi. - I potwierdzają one czasowy przydział do mojego personelu. Otwarcie i oficjalnie. Możesz teraz odebrać swoją pensję za ostatnie dziesięć dni. Co zaś się tyczy reszty twoich rozkazów, brzmią one podobnie jak Vorpatrila - jota w jotę, tylko nazwisko inne. Masz mi pomagać w miarę potrzeb, być do dyspozycji ambasadora i jego żony jako osoba towarzysząca i jeśli czas na to pozwoli, korzystać z wyjątkowych możliwości edukacyjnych, jakie oferuje Ziemia, odpowiednio do pozycji oficera cesarskiego i lorda Vor. - Co? To niemożliwe! I co do diabła ma niby robić taka osoba towarzysząca? Brzmi to jakby chodziło o kogoś z agencji towarzyskiej. Łagodny uśmiech zaigrał na twarzy kapitana Galeniego. - Paradować w mundurze galowym na oficjalnych uroczystościach organizowanych przez ambasadę oraz być Vorem dla miejscowych. Zadziwiająco dużo ludzi fascynują arystokraci, nawet ci z innej planety. - Ton Galeniego podkreślał, jak bardzo dziwi go ta fascynacja. - Będziesz jadł, pił, może tańczył... - Zawahał się przez moment. - I ogólnie zachowywał się wyjątkowo uprzejmie w stosunku do osób, na których ambasador pragnie... hmmm... wywrzeć wrażenie. Od czasu do czasu możesz być proszony o zapamiętanie i przekazywanie treści pewnych rozmów. Vorpatrilowi udaje się to, ku mojemu zdziwieniu, bardzo dobrze. Może ci przekazać szczegóły. Nie potrzebne mi są lekcje savoir-vivre’u od Ivana, pomyślał Miles. A zresztą Vorowie są kastą wojskową, a nie żadną arystokracją. Co, do diabła, KG miała na myśli? To wszystko brzmi wyjątkowo głupio, nawet jak na ich standardy. Chociaż jeśli nie mają w planach żadnych nowych zadań dla Dendarian, czemu nie wykorzystać okazji, by nadać synowi hrabiego Vorkosigana trochę dyplomatycznej ogłady? Nikt nie wątpił, że jego przeznaczeniem były najbardziej elitarne stanowiska w armii i że przeżyje na pewno nie mniej niż Ivan. To nie treść rozkazów, ale brak wzmianki o jego alter ego, tak go... zaskoczył. Z drugiej strony... przekazywać treść rozmów. Może to początek prawdziwej szpiegowskiej roboty? Niewykluczone, że dalsze instrukcje są w drodze. Nie chciał nawet dopuścić do siebie myśli, że KG zadecydowała, iż nadszedł czas na zakończenie tajnej współpracy z Dendarianami. - Cóż... w porządku - zgodził się niechętnie Miles. - Jak to miło - mruknął Galeni - że przypadły ci do gustu rozkazy. Miles zarumienił się i zacisnął usta. W końcu najważniejsi byli Dendarianie. - A moje osiemnaście milionów marek? - zapytał, starając się, by tym razem zabrzmiało to uprzejmie. Galeni zabębnił palcami po biurku. - Nie nadszedł żaden przelew ani nie było najmniejszej wzmianki o tym w dokumentach, które przywiózł kurier, poruczniku. - Co? - wykrzyknął Miles. - Musi być! - Niemal przeskoczył przez biurko Galeniego, żeby zobaczyć, co było na ekranie widu. - Wyliczyłem, że za dziesięć dni... - Jego mózg z trudem bronił się przed strumieniem danych: paliwo, opłaty za orbitalne cumowanie, uzupełnienie zapasów, medycy, dentyści, chirurdzy, brak amunicji, żołd, płynność finansowa, marża... - Do diaska, przecież przelewaliśmy krew za Barrayar! Nie mogą... to musi być pomyłka! Galeni bezradnie rozłożył ręce. - Bez wątpienia. Ale nie w mojej mocy jest ją naprawić. - Proszę przesłać tę prośbę raz jeszcze! - Na pewno to zrobię. - Albo lepiej... proszę pozwolić mi jechać w charakterze kuriera. Gdybym porozmawiał osobiście z KG... - Hmmm... - Galeni zmarszczył brwi. - To kusząca propozycja... Nie... Lepiej nie... Twoje rozkazy, bądź co bądź, były jasne. Dendarianie po prostu będą musieli poczekać na następnego kuriera, jeśli wszystko jest tak, jak mówisz. - Nacisk na ostatnie słowa nie uszedł uwagi Milesa. - Jestem pewien, że sprawy się w końcu wyjaśnią. Miles odczekał chwilę, która wydawała mu się wiecznością, ale Galeni nie powiedział już nic więcej. - Tak jest, sir. - Zasalutował i zrobił w tył zwrot. Dziesięć dni... jeszcze dziesięć dni... jeszcze co najmniej dziesięć dni... Dziesięć dni jeszcze mogli poczekać. Ale miał nadzieję, że do tego czasu trochę tlenu dopłynie do zbiorowego mózgu KG. Najwyższym rangą gościem płci pięknej na popołudniowym przyjęciu była ambasador Tau Ceti - smukła kobieta w nieokreślonym wieku, o oryginalnych rysach twarzy i przenikliwym spojrzeniu. Miles sądził, że sama rozmowa z nią byłaby niezłą lekcją: pełna podtekstów politycznych, subtelna i błyskotliwa. Obawiał się jednak, że nie dane mu będzie się o tym przekonać, jako że, niestety, ambasador barrayarski zajął ją swoją osobą całkowicie. Matrona, której Miles miał za zadanie towarzyszyć, znalazła się tu dzięki swojemu mężowi, burmistrzowi Londynu, a ten z kolei był zabawiany przez żonę ambasadora. Wydawało się, że burmistrzowa potrafi gadać bez końca, głównie o strojach reszty gości. Kelner, wyglądem przypominający raczej żołnierza (całą służbę stanowili ludzie Galeniego), podszedł, oferując im na złotej tacy kieliszki wypełnione bladożółtym płynem. Miles skwapliwie skorzystał z oferty. Tak - dwie czy trzy lampki i ze swoją słabą głową tak zobojętnieje, że zniesie wszystko, łącznie z tym babsztylem. Czyż nie od tego typu fałszywych towarzyskich gierek uciekł do armii cesarskiej, nie zważając na swoje warunki fizyczne? Nie powinien jednak pić zbyt wiele - więcej niż trzy kieliszki i skończy, śpiąc na mozaice pokrywającej podłogę, z głupkowatym uśmieszkiem przylepionym do twarzy. A co go czeka, kiedy się obudzi? Miles pociągnął łyk i prawie się zakrztusił. Sok jabłkowy... Przeklęty Galeni, pomyślał o wszystkim. Rzut oka wystarczył, aby się przekonać, że pozostałym gościom podawano co innego. Miles poluzował sobie kołnierzyk i uśmiechnął się kwaśno. - Coś nie w porządku z pańskim winem, lordzie Vorkosigan? - spytała zaniepokojona burmistrzowa. - Ten rocznik jest, jak sądzę, nieco... niedojrzały - bąknął Miles. - Zasugeruję chyba ambasadorowi, by potrzymał go w piwnicach trochę dłużej. - Aż stąd odlecę... Wysoko sklepiony szklany dach ogromnej sali balowej oświetlał biegnące wokół galerie. Dziwne było to, że głosy tak wielu ludzi nie wzbudzały echa w tej przepastnej komnacie. Gdzieś tutaj muszą być ukryte pochłaniacze dźwięku, pomyślał Miles. Jak również, jeśli stanąć w odpowiednim miejscu, zadziałają zagłuszacze, które zmylą wszelkiego rodzaju podsłuch - zarówno ludzki, jak i elektroniczny. Zapamiętał miejsce, gdzie stali ambasadorowie Barrayaru i Tau Ceti - to mu się może kiedyś przydać. Rzeczywiście, nawet ruchy ich ust były dziwnie niewyraźne, jakby rozmazane. Wkrótce będą renegocjowane pewne układy dotyczące prawa do tranzytu przez przestrzeń lokalną Tau Ceti. Miles i jego podopieczna zbliżyli się do środka sali zajętego przez fontannę z sadzawką. Przejrzysta, zimna woda spływała z rzeźbionego postumentu porośniętego dobranymi kolorystycznie mchami i paprociami. Połyskujące czerwono-złote kształty przemykały w szmaragdowej toni. Miles zesztywniał nagle, ale zmusił się do przyjęcia z powrotem rozluźnionej postawy - młody człowiek w czarnym cetagandańskim mundurze, z żółto-czarnymi barwami gemporucznika na twarzy, zbliżył się do nich, uśmiechając się z rezerwą. Wymienili ostrożne skinienia głowy. - Witam na Ziemi, lordzie Vorkosigan - powiedział Cetagandanin. - Czy to wizyta oficjalna, czy też etap podróży dookoła świata? - Jedno i drugie. - Miles wzruszył ramionami. - Zostałem przydzielony do ambasady, aby, hmm, poszerzyć swoje horyzonty. Ale muszę przyznać, że nie wiem, z kim mam przyjemność rozmawiać? - Wiedział oczywiście; dwaj Cetagandanie w mundurach i dwaj w cywilu oraz trzej, prawdopodobnie węszący dla nich, podejrzani osobnicy zostali mu wskazani na samym początku. - Gemporucznik Tabor, attache wojskowy ambasady cetagandańskiej - wyrecytował uprzejmie Tabor. Ponownie wymienili ukłony. - Czy długo pan tu zabawi? - Nie sądzę. A pan? - Zainteresowałem się ostatnio sztuką bonsai. A podobno starożytni Japończycy potrafili pracować i sto lat nad jednym drzewem. A może one tylko tak wyglądały... Miles podejrzewał, że Tabor żartuje, ale twarz porucznika pozostała nieruchoma, tak że nie sposób było nic z niej wyczytać. Może bał się o swój makijaż... Dźwięczny, perlisty śmiech zwrócił ich uwagę na przeciwną stronę fontanny, gdzie Ivan Vorpatril, przechylony przez chromowaną barierkę, adorował blond piękność. Miała na sobie zwiewny, różowosrebrny strój, który zdawał się falować nawet wtedy, gdy jak w tej chwili stała nieruchomo. Bujne, naturalne złote włosy opadały na jej białe ramię. Różowosrebrny lakier błysnął na paznokciach, kiedy nagle ruszyła ręką. Tabor syknął, ukłonił się z galanterią burmistrzowej i odszedł. Za chwilę Miles zobaczył go po przeciwnej stronie fontanny, jak próbował zdobyć miejsce koło Ivana. Wyczuł jednak, że gemporucznik tym razem nie polował na sekrety wojskowe. Nic dziwnego, że wykazał tak mało zainteresowania Milesem. Ale podchody Tabora zostały nagle przerwane przez jego ambasadora, który dał sygnał do wyjścia. - Jakiż to uroczy młody człowiek, ten lord Vorpatril - rzekła słodko burmistrzowa. - Bardzo go wszyscy lubimy. Ambasadorowa powiedziała mi, że jesteście spokrewnieni. - Nachyliła, się wyczekując odpowiedzi. - Jesteśmy kuzynami - wyjaśnił Miles. - A kim jest ta młoda dama koło niego? - To moja córka Sylveth. - Uśmiech dumy rozjaśnił jej twarz. No tak, córka. Ambasadorostwo mieli dobre, barrayarskie wyczucie niuansów etykiety. Miles, będąc członkiem ważniejszego rodu, a poza tym synem premiera hrabiego Vorkosigana, stał wyżej od Ivana w hierarchii towarzyskiej, mimo iż ich stopnie wojskowe były równe. Co oznaczało, że los jego był przesądzony. O Boże, pomyślał. Będę musiał się zajmować wszystkimi żonami VIP-ów, podczas gdy Ivan będzie się zajmował córkami... - Urocza para - wymamrotał Miles. - Nieprawdaż? A jakie to pokrewieństwo was łączy, lordzie Vorkosigan? - Pokrewieństwo? Ach tak, Ivana i mnie, oczywiście... Nasze babcie były siostrami. Moja babcia była najstarszą córką księcia Xava Vorbarry, Ivana zaś - najmłodszą. - Księżniczki? Jakież to romantyczne... Miles zastanawiał się, czyby jej nie opowiedzieć szczegółowo, jak cesarz Szalony Yuri przepuścił jego babcię, jej brata i większość ich dzieci przez maszynkę do mięsa. Ale burmistrzowa potraktowałaby to pewnie jako kolejną egzotyczną opowieść z dreszczykiem i na dodatek romantyczną. Wątpił, czy zdołałaby zrozumieć całą tę charakteryzującą panowanie Yuriego bezmyślną przemoc, której konsekwencje nieodwracalnie pokrzywiły ścieżki historii Barrayaru. - Czy lord Vorpatril posiada zamek? - spytała z błyskiem w oku burmistrzowa. - Nie, nie... Jego matka, a moja ciotka, Alys Vorpatril - istna modliszka towarzyska, zjadłaby cię żywcem, dodał w myślach - ma bardzo miłe mieszkanie w stolicy - Vorbarr Sułtanie. Mieliśmy kiedyś zamek - dodał po chwili milczenia Miles - ale został spalony pod koniec Okresu Izolacji. - Ruiny zamku? To brzmi równie interesująco. - Diabelnie malownicze - zapewnił ją. Ktoś zostawił talerzyk z resztkami zakąsek na krawędzi sadzawki. Miles wziął bułeczkę i zaczął karmić rybki. Podpływały i chwytały z pluskiem unoszące się na powierzchni okruchy. Ale jedna z nich nie interesowała się przynętą, tylko czaiła się w głębinach. Ciekawe - złota rybka, która nie je. To może być rozwiązanie owego dziwacznego zadania liczenia rybek, o którym wspominał Ivan. Ta samotna rybka mogła być w istocie szatańskim wymysłem Cetagandan, a jej łuski połyskiwały jak złoto, gdyż z niego były wykonane. Mógłby wyrwać ją z wody jednym zręcznym, kocim ruchem, a następnie zgnieść pod obcasem, z lubością wsłuchując się w głuchy chrzęst i trzask przepalających się obwodów. Potem uniósłby ją do góry z triumfalnym krzykiem: „Ha! Patrzcie, dzięki mojemu szybkiemu refleksowi i zręczności wykryłem wśród was szpiega!” Ale jeśliby się pomylił... Spod buta dobiegłoby go wtedy głuche mlaśnięcie, burmistrzowa wzdrygnęłaby się, a on - syn barrayarskiego premiera - zyskałby reputację młodzieńca z poważnymi problemami emocjonalnymi... Cha, cha! - wyobraził sobie, jak rechocze przed kobietą patrzącą z przerażeniem na oślizłe rybie wnętrzności wylewające się na podłogę. „Powinniście zobaczyć, co robię z kotkami!” Wielka złota rybka wynurzyła się w końcu leniwie i połknęła kawałek bułki, ochlapując przy okazji wyglansowane buty Milesa. Dziękuję ci, rybo. Uratowałaś mnie właśnie od poważnej gafy towarzyskiej. Oczywiście, jeśli cybernetycy cetagandańscy byli naprawdę sprytni, to mogliby zaprojektować sztuczną rybę, która potrafi jeść, a nawet wydalać... Burmistrzowa zdążyła właśnie zadać kolejne pytanie dotyczące Ivana, które kompletnie umknęło uwadze zamyślonego Milesa. - W istocie, jego choroba to prawdziwe nieszczęście - mruknął Miles i już był gotów do rozpoczęcia opowieści o genach Ivana spaczonych przez lata wewnętrznego krzyżowania się członków rodu, resztki promieniowania pozostałe po Pierwszej Wojnie Cetagandańskiej i cesarza Szalonego Yuriego, kiedy w kieszeni zabrzęczało mu komłącze. - Proszę mi wybaczyć, ale ktoś chce ze mną rozmawiać. Dzięki ci, Elli, pomyślał, uciekając od burmistrzowej w poszukiwaniu cichego kąta poza zasięgiem wzroku Cetagandan. Znalazł w końcu pustą, otoczoną zielenią wnękę na drugiej kondygnacji. - Słucham, komandor Quinn? - rzekł, przełączając się na odpowiedni kanał. - Miles, dzięki Bogu. - Wyraźnie się śpieszyła. - Mamy tu pewien Problem, a ty jesteś najbliższym oficerem dendariańskim. - Co za problem? - Nie dbał o Problemy pisane przez „P”. Z drugiej jednak strony Elli zazwyczaj nie była skłonna do przesady. Zesztywniał. - Nie zdołałam dotrzeć do wiarygodnych źródeł, ale wydaje się, że czterech czy pięciu naszych żołnierzy na przepustce w Londynie zabarykadowało się z zakładnikiem w jakimś sklepie. Na miejscu jest już policja, są uzbrojeni. - Nasi ludzie czy policja? - Niestety, jedni i drudzy. Komendant policji, z którym rozmawiałam, chyba jest przygotowany do krwawej jatki, i to niedługo. - Brzmi coraz gorzej. Co oni sobie, do diabła, wyobrażają? - Cholera ich wie. Jestem teraz na orbicie, gotowa do lotu, ale zajmie mi to czterdzieści pięć minut, godzinę, zanim zdołam przybyć na miejsce. Tung jest w gorszej sytuacji, dzielą go od Londynu dwie godziny suborbitalnego lotu. Ale ty mógłbyś się tam znaleźć w ciągu dziesięciu minut. Zaraz ci przekażę dokładny adres. - Kto pozwolił naszym ludziom zabrać broń za statku? - Dobre pytanie, ale obawiam się, że z tym będziemy musieli poczekać do sekcji zwłok. To taki żart - dodała ponuro. - Znajdziesz ten sklep? Miles rzucił okiem na adres na wyświetlaczu. - Chyba tak. Spotkamy się na miejscu. - Tak czy inaczej... - Dobrze. Bez odbioru. - Zamknęła kanał. ROZDZIAŁ TRZECI Miles schował łącze do kieszeni i rozejrzał się po sali balowej. Przyjęcie osiągnęło swój szczyt. Obecnych było ze sto osób, różnobarwny przekrój ziemskich i galaktycznych mód, a także, obok barrayarskich, wiele innych mundurów. Niektórzy z wcześniej przybyłych gości już powoli wychodzili, odprowadzani przez swoich barrayarskich aniołów stróżów. Cetagandanie wraz z przyjaciółmi chyba na dobre sobie poszli. Ta szczęśliwa okoliczność, zapewne bardziej niż jakiekolwiek fortele, ułatwi mu ucieczkę. Ivan po drugiej stronie fontanny wciąż zabawiał rozmową swoją piękną towarzyszkę. Miles zbliżył się doń szybkim krokiem i przerwał mu bez skrupułów. - Ivanie, spotkajmy się za pięć minut przed głównym wejściem. - Co? - To wyjątkowa sytuacja. Wyjaśnię ci później. - Co za wyjątkowa...? - Miles już nie słyszał końca słów Ivana, gdyż wymknął się z sali w kierunku tylnych rur windowych. Musiał się powstrzymywać, żeby nie biec. Kiedy drzwi ich wspólnego pokoju zatrzasnęły się za nim, wyskoczył czym prędzej z zielonego munduru, zrzucił oficerki i popędził do szafy. Naciągnął na siebie piorunem czarną koszulkę i szare spodnie swojego dendariańskiego munduru. Barrayarskie buty wzorowano na kawaleryjskich, dendariańskie zaś były obuwiem piechoty. Jeśli trzeba było dosiąść konia, te pierwsze okazywały się dużo praktyczniejsze, chociaż Milesowi nigdy nie udało się wyjaśnić tego Elli. Musiałaby spędzić ze dwie godziny w siodle na jeździe w terenie, z łydkami otartymi do krwi, żeby przekonać się, że ich fason nie spełnia tylko funkcji estetycznej. Ale tutaj nie było koni. Zapiął dendariańskie buty bojowe i zdążył jeszcze porwać szaro-białą kurtkę mundurową, którą narzucił, pędząc z maksymalną prędkością w dół rurą windową. Przed wyjściem z niej obciągnął bluzę, zadarł głowę i zaczerpnął tchu. Ostra zadyszka na pewno wzbudziłby podejrzenia. Skierował się do bocznego korytarza prowadzącego do głównego wyjścia, omijając w ten sposób salę balową. Wciąż, dzięki Bogu, ani śladu Cetagandan. Oczy Ivana rozszerzyły się ze zdumienia na widok zbliżającego się Milesa. Rzucił uśmiech blondynce, chcąc się usprawiedliwić, i zaciągnął Milesa za stojącą opodal dużą palmę, jakby próbując usunąć go z widoku. - Co ty, do diabła...? - syknął. - Musisz mnie przeprowadzić obok straży. - Chyba żartujesz! Galeni zedrze z ciebie skórę i zrobi z niej wycieraczkę, jeśli cię zobaczy w tym przebraniu. - Ivanie, nie mam czasu na kłótnie ani na wyjaśnianie czegokolwiek i właśnie dlatego nie zwracam się z tym do Galeniego. Quinn nie wezwałaby mnie, gdybym nie był potrzebny. Muszę natychmiast wyjść. - To jest dezercja! - Nie, jeśli nikt nie zauważy mojego zniknięcia. Powiedz im, że... że musiałem udać się do pokoju z uwagi na potworny ból kości. - Czy to nawrót tego twojego osteo... czegoś tam? Założę się, że lekarz ambasady mógłby ci dać środek przeciwzapalny... - Nie, nie... Nic specjalnego się nie dzieje, ale to przynajmniej nie jest do końca zmyślone, więc może uwierzą. No, rusz się. Przyprowadź ją. - Miles wskazał ruchem głowy Sylveth, czekającą na Ivana poza zasięgiem ich głosu. Na jej uroczej twarzyczce odmalowywał się niepokój. - Po co? - Dla kamuflażu. - Uśmiechając się szeroko, Miles popchnął Ivana w stronę drzwi. - Jak się masz? - zaszwargotał do Sylveth, biorąc ją pod rękę. - Miło cię poznać. Czy bawisz się dobrze? Londyn to wspaniałe miasto... Miles uznał, że on i Sylveth również tworzyli uroczą parę. Kątem oka obserwował strażników, kiedy ich mijali. Najważniejsze, że zauważyli ją. On, przy odrobinie szczęścia, stanowić będzie tylko szaro-białą plamę w ich pamięci. Sylveth, zdumiona, nie zdążyła nawet zaprotestować, a już znaleźli się na zewnątrz. - Nie masz nikogo do ochrony - zauważył Ivan. - Niedługo spotkam się z Quinn. - A jak zamierzasz wrócić do ambasady? Miles zastanowił się. - Będziesz musiał coś wymyślić, zanim wrócę. - Hmm. To znaczy kiedy? - Nie mam pojęcia. Uwagę zewnętrznych straży przykuł na chwilę szybkowóz, który z sykiem podjechał pod bramę ambasady. Miles skorzystał z okazji i popędził przez ulicę ku wejściu do systemu komunikacji podziemnej. Po dziesięciu minutach i dwóch przesiadkach znalazł się w dużo starszej części miasta, którą zajmowały odrestaurowane budynki z XXII wieku. Nie musiał nawet sprawdzać numerów domów, aby trafić na miejsce. Tłum, barykady, błyskające światła, poduszkowce policyjne, strażacy, karetki... - Psiakrew! - wymamrotał Miles i pognał ulicą w dół. Zreflektował się i przełączając na nosowy betański akcent admirała Naismitha poprawił się: - O kurde! Domyślił się, że akcją dowodził policjant z komwzmaczniaczem, a nie jeden z tuzina w osłonach pancernych z miotaczami plazmy. Przecisnął się przez tłum i przeskoczył barykadę. - Czy pan tu dowodzi? Policjant odwrócił się zdumiony, a potem spojrzał w dół. Z początku tylko zaskoczony, nachmurzył się po chwili, gdy zobaczył mundur Milesa. - Czy jesteś jednym z tych psychopatów? - spytał. Miles odchylił się do tyłu, zastanawiając się, jak ma na to odpowiedzieć. Odrzucił w myślach trzy pierwsze repliki, jakie mu się nasunęły, i odparł: - Jestem admirał Miles Naismith, dowódca Wolnej Najemnej Floty Dendarii. Co tu się stało? - Przerwał, by spokojnym, wolnym ruchem palca wskazującego odsunąć skierowaną weń lufę miotacza plazmy. - Ależ kochanie - zwrócił się do trzymającej broń kobiety - naprawdę jestem po waszej stronie. - Zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem spod hełmu, ale cofnęła się na znak dany przez dowódcę. - Próba kradzieży - oświadczył policjant. - Kiedy sprzedawczyni próbowała im przeszkodzić, zaatakowali ją. - Kradzież? - zdziwił się Miles. - Pan wybaczy, ale to się kupy nie trzyma. Sądziłem, że tutaj wszystkie transakcje są dokonywane za pomocą przelewów. Nie ma gotówki, którą można by ukraść. To musi być jakieś nieporozumienie. - Nie chodzi o gotówkę - odparł policjant - ale o towar. Stali, jak zauważył kątem oka Miles, przed sklepem z winami. Okno wystawy było pęknięte. Stłumił w sobie przyprawiające o mdłości uczucie niepokoju i starając się zachować pogodny ton, podjął: - W każdym razie nie mogę zrozumieć, dlaczego używa się tylu ludzi i broni w przypadku zwykłej kradzieży. Czy nie jesteście lekko przewrażliwieni? Gdzie są wasze ogłuszacze? - Mają zakładniczkę - odparł ponuro policjant. - No i co z tego? Ogłuszcie ich wszystkich. Bóg rozpozna swoje dzieci. Policjant dziwnie spojrzał na Milesa. Nie czytał nigdy ziemskiej historii? - zdziwił się Miles. A przecież, na Boga, źródło tego cytatu leży tak blisko stąd... - Mówią, że się przed tym zabezpieczyli. Grożą, że wysadzą cały blok. - Policjant zawiesił głos. - Czy to możliwe? Zapadła cisza. Po chwili Miles zapytał: - Czy zidentyfikowaliście już któregoś z nich? - Nie. - Jak się z nimi porozumiewacie? - Poprzez konsolę komunikacyjną. W każdym razie, dopóki to było możliwe. Wygląda na to, że zniszczyli ją parę minut temu. - Koszty oczywiście pokryjemy - wykrztusił Miles. - Nie tylko za to będziecie musieli zapłacić - burknął funkcjonariusz. - Hmmm... - Kątem oka Miles dojrzał zbliżający się poduszkowiec z dużym napisem EURONEWS NETWORK. - Myślę, że pora z tym skończyć. - Ruszył w kierunku sklepu. - Co ma pan zamiar zrobić? - zawołał za nim policjant. - Zaaresztować ich. Będą musieli odpowiedzieć za złamanie dendariańskiego regulaminu i wyniesienie broni ze statku. - Pójdzie pan tam sam? Zastrzelą pana. Schlali się do nieprzytomności. - Nie sądzę. Gdyby moje oddziały zechciały mnie zabić, znalazłyby niemało lepszych okazji ku temu. Policjant zmarszczył brwi, ale nie zatrzymał Milesa. Drzwi automatyczne nie działały. Miles, zbity z tropu, przystanął na chwilę przed szklaną taflą, po czym walnął w nią pięścią. Jakieś cienie poruszyły się za opalizującą powierzchnią. Po dłuższej chwili drzwi rozsunęły się na szerokość stopy i Miles wśliznął się do środka. Ktoś zasunął je ręcznie od środka i zablokował, wciskając metalową klamrę w otwór zamka. Wnętrze sklepu z winami wyglądało jak po przejściu huraganu. Miles zachłysnął się unoszącymi się w powietrzu aromatycznymi oparami z rozbitych butelek. Można się upić, po prostu oddychając... Coś zachlupotało mu pod nogami. Rozejrzał się, próbując ustalić, kto będzie jego pierwszą ofiarą. Ten, który otworzył mu drzwi, wyróżniał się, ponieważ ubrany był tylko w bieliznę. - To admirał Naismith - syknął ów odźwierny i zasalutował, bezskutecznie usiłując stanąć na baczność. - W jakiej armii służycie, żołnierzu? - ryknął Miles. Mężczyzna próbował udzielić odpowiedzi, machając nieskładnie rękami. Miles za nic nie mógł sobie przypomnieć, jak on się nazywa. Inny Dendarianin, tym razem w mundurze, siedział na podłodze oparty o kolumnę. Miles kucnął przy nim, zastanawiając się, czy nie pociągnąć go za frak i postawić na nogi albo przynajmniej rzucić na kolana. Spojrzał mu głęboko w oczy, ale czerwone jak węgielki ślipka tamtego wpatrywały się weń tępo z dna oczodołów. - Ech... - westchnął ciężko Miles i wstał, nie próbując więcej nawiązać kontaktu. Świadomość tego żołdaka błąkała się gdzieś w otchłaniach galaktycznych. - Kogo to obchodzi? - wychrypiał ktoś leżący za jedną z niewielu półek, które nie zostały przewrócone. - Kogo to, do cholery, obchodzi? No, no, zebrała się tu sama śmietanka... - pomyślał kwaśno Miles. Jakaś sylwetka wynurzyła się zza regału. - Niemożliwe, on znowu zniknął... Nareszcie ktoś znajomy, pomyślał Miles. Teraz wszystko staje się jasne... - A, szeregowiec Danio. Co za spotkanie! Danio, ociągając się, przybrał postawę zasadniczą lub raczej coś, co ją przypominało. Antyczny pistolet z rękojeścią poznaczoną nacięciami kiwał się złowieszczo w jego tłustej dłoni. Miles wskazał nań głową. - Czy to jest ta zabójcza broń, z której powodu zostałem oderwany od moich zajęć? Z tego, co mi powiedziano, wynikało, że macie tu pół naszego arsenału. - Ależ nie, sir! - zaoponował Danio. - To byłoby wbrew przepisom. - Pogłaskał z czułością lufę. - To moja prywatna spluwa. Bo wie pan, nigdy nic nie wiadomo... Świrusy są wszędzie. - Czy macie jeszcze jakąś broń poza tą? - Yalen ma nóż myśliwski. Miles powstrzymał się, żeby przedwcześnie nie odetchnąć z ulgą. Mimo wszystko, jeżeli ci kretyni zrobili to na własną rękę, może flota dendariańska jako całość nie ugrzęźnie w tym bagnie. - Czy wiesz, że noszenie przy sobie jakiejkolwiek broni jest tutaj przestępstwem? Danio zamyślił się nad tym. - To frajerzy! - powiedział w końcu. - Tak czy inaczej - rzekł twardo Miles - będę teraz musiał zebrać tę broń i zanieść ją z powrotem na statek. - Miles rozejrzał się. Człowiek leżący na podłodze - Yalen, jak sądził - ściskał w dłoni kawał żelastwa, którym mógłby zarżnąć wołu, jeśliby spotkał to zwierzę błąkające się po ulicach Londynu. Miles zastanowił się i wskazał palcem. - Szeregowy Danio, przynieście mi ten nóż. Danio wyszarpnął broń z zaciśniętej dłoni swego kompana. - Nieeee... - próbował oponować ten, leżąc w pozycji horyzontalnej. Miles odetchnął z ulgą, kiedy cała broń znalazła się w jego rękach. - Dobrze, a teraz, Danio, powiedz mi w skrócie - bo tam na zewnątrz się trochę niecierpliwią - co tu się właściwie stało? - No więc, admirale, urządziliśmy sobie przyjęcie. Wynajęliśmy pokój. - Mrugnął do kręcącego się wokół półnagiego odźwiernego. - Skończyły nam się zapasy i przyszliśmy tu coś dokupić, bo było blisko. Powybieraliśmy sobie co trzeba, włożyliśmy równiutko do wózka, a ta suka nie chciała przyjąć naszej karty! Porządnej dendariańskiej karty! - Suka...? - Miles ominął leżącego na ziemi rozbrojonego Yalena, żeby rozejrzeć się po sklepie. O bogowie... Sprzedawczyni, korpulentna kobieta w średnim wieku, leżała na boku na podłodze po przeciwnej stronie regału. Była zakneblowana i prowizorycznie związana za pomocą poskręcanej kurtki i spodni należących do półnagiego żołnierza. Miles wyciągnął zza pasa nóż myśliwski i zbliżył się do niej. Pomimo knebla próbowała coś histerycznie wybełkotać. - Nie wypuszczałbym jej na pana miejscu - przestrzegł go golas. - Jest strasznie głośna. Miles zatrzymał się i zmierzył kobietę wzrokiem. Jej siwiejące włosy sterczały we wszystkie strony, nie licząc tych przyklejonych od potu do czoła i szyi. Oczy z przerażenia wychodziły jej z orbit, szarpała się w krępujących ją więzach. - Mmm... - Miles na razie zatknął nóż za pas. W końcu udało mu się odczytać imię gołego żołnierza z jego kurtki, nareszcie go skojarzył. Xaveria. Tak, teraz sobie ciebie przypominam. Dzielnie się spisałeś na Dagooli. Xaveria wyprostował się. Cholera. Nici z jego rodzącego się planu przekazania całej bandy miejscowym władzom z nadzieją, że ciągle jeszcze będą uwięzieni, kiedy flota opuści orbitę. Czy można by jakoś oddzielić Xaverie od reszty jego bezwartościowych towarzyszy? Niestety, wyglądało na to, że wszyscy jechali na tym samym wózku. - A zatem nie chciała przyjąć waszych kart kredytowych. Co się działo dalej, Xaveria? - Eee... zostały wymienione nieuprzejmości, sir. - I...? - I sprawy wymknęły się trochę spod kontroli. Rzucono butelki, co gorsza rzucono je na podłogę. Wezwano policję. Unieszkodliwiono tę kobietę. - Xaveria rzucił Daniowi czujne spojrzenie. Milesa zaintrygował brak podmiotów w specyficznej składni, jaką zastosował Xaveria. - I...? - I zjawiła się policja. Powiedzieliśmy im, że wysadzimy budę w powietrze, jeśli spróbują tu wejść. - A czy jesteście w stanie spełnić swoją groźbę, szeregowy Xaveria? - Nie, sir. To był blef. Zastanawiałem się... no... co pan by zrobił w podobnej sytuacji. Diabelnie spostrzegawcza bestia, nawet kiedy jest zalany, pomyślał Miles. Westchnął i przeciągnął dłonią po włosach. - Dlaczego nie chciała przyjąć waszych kart kredytowych? Czy to nie są te Ziemskie Karty Uniwersalne wyrobione w kosmoporcie? Nie próbowaliście przypadkiem użyć tych, które zostały z Mahaty Solaris, co? - Nie, sir - odparł Xaveria. Na dowód tego pokazał swoją kartę. Wydawała się w porządku. Miles obrócił się, żeby sprawdzić ją w komkonsoli w kasie, ale ta była zniszczona. Kula utkwiła w samym środku płyty holowidu. Miało to zapewne dopełnić dzieła zniszczenia, ale jakby na przekór temu konsola pobzykiwała co jakiś czas. Dopisał to w myślach do rachunku i wzdrygnął się. - Właściwie - Xaveria odkaszlnął - to maszyna ją wypluła, sir. - Nie powinna była tego zrobić - zaczął Miles - chyba że... - chyba że coś jest nie w porządku z głównym rachunkiem, dokończył w myślach. Nagłe zrobiło mu się zimno. - Sprawdzę to - obiecał. - Ale teraz już kończmy i wynośmy się stąd, zanim nas policja usmaży. Danio, podniecony, wskazał na pistolet w rękach Milesa. - Moglibyśmy się przebić. Dostać się do najbliższej stacji podziemnej. Milesowi zabrakło słów. Wyobraził sobie, jak strzela do Dania z jego własnego pistoletu. Rozmyślił się jednak, obawiając się, że odrzut mógłby mu złamać ramię. Jego prawa ręka została zmiażdżona na Dagooli i wspomnienie bólu było ciągle świeże. - Nie, Danio - powiedział, odzyskawszy głos. - Wyjdziemy bardzo, bardzo spokojnie głównymi drzwiami i poddamy się. - Przecież Dendarianie nigdy się nie poddają - zaoponował Xaveria. - To nie jest baza ogniowa - powiedział spokojnie Miles. - To jest sklep z winami. Lub raczej był. Co więcej, to nie jest nawet nasz sklep z winami. - Chociaż, bez wątpienia, będę musiał go kupić. - Spróbujcie popatrzeć na londyńską policję nie jak na swoich wrogów, lecz jak na najlepszych przyjaciół. Bo oni naprawdę są waszymi przyjaciółmi. Dlatego że - tu zmierzył Xaverię chłodnym spojrzeniem - dopóki będziecie w ich łapach, ja nie będę mógł się do was dobrać. - Aha - powiedział Xaveria zbity z tropu. Położył rękę na ramieniu Dania. - Może... może lepiej chodźmy z admirałem, co, Danio? Xaveria nie bez trudu postawił byłego właściciela noża myśliwskiego na nogi. Po chwili zastanowienia Miles zbliżył się do czerwonookiego, wyciągnął swój kieszonkowy ogłuszacz i zaaplikował mu lekki wstrząs w podstawę czaszki. Czerwonooki zwalił się na podłogę. Miles modlił się, żeby to uderzenie nie spowodowało u niego trwałego urazu. Bóg jeden znał składniki koktajlu, którym się nafaszerował - na pewno był nie tylko alkoholowy. - Ty weź go za ręce - rozkazał Daniowi. - A ty, Yalen, za nogi. - I w ten sprytny sposób unieszkodliwił całą trójkę. - Xaveria, otwórz drzwi i powoli wyjdź z rękami na karku. Masz iść, a nie biec, i dać się spokojnie zaaresztować. Danio, ty idziesz za nim. To rozkaz. - Szkoda, że nie ma tu reszty naszego oddziału - wymamrotał Danio. - Jedyny oddział, jaki wam jest teraz potrzebny, to oddział dobrych prawników - stwierdził Miles. Zmierzył wzrokiem Xaverię i westchnął. - Wyślę wam jeden taki. - Dziękuję, sir - odparł Xaveria i wytoczył się powoli na zewnątrz. Miles, z zaciśniętymi zębami, zamykał pochód. Kiedy wyszli na ulicę, zmrużył oczy od słońca. Jego mała grupka wpadła w ręce oczekujących policjantów. Danio nie walczył, kiedy zaczęli go przeszukiwać, ale Miles rozluźnił się dopiero wtedy, gdy zobaczył, że włączono pole splotowe. Dowódca policjantów podszedł do niego i zaczerpnął oddechu, by coś powiedzieć. Nagle zza drzwi sklepu dobiegło głuche plaśnięcie. Niebieskie płomienie zaczęły lizać chodnik. Miles krzyknął, obrócił się na pięcie i nabrawszy głęboko powietrza w płuca, pognał jak strzała. Przeleciał przez drzwi sklepu i pogrążył się w pełnej gorąca ciemności. Płomienie w zwariowanej mozaice podnosiły się z przesiąkniętego alkoholem dywanu niczym złote pszeniczne łany. Ogień zbliżał się do związanej zakładniczki leżącej na podłodze, za chwilę jej włosy staną w płomieniach i otoczą głowę niczym aureola... Miles zanurkował po nią, zarzucił ją sobie na plecy i podniósł się ciężko. Prawie czuł, jak gną mu się kości. Kobieta wierzgała nogami, co nie pomagało Milesowi w akcji ratunkowej. Dokuśtykał do drzwi, rozświetlonych niczym wyjście z tunelu, niczym bramy życia. Jego płuca rozpaczliwie domagały się tlenu na przekór uparcie zaciśniętym wargom. Całkowity czas: jedenaście sekund. W dwunastej sekundzie pomieszczenie za nimi rozbłysło z hukiem. Miles i jego bagaż upadli, koziołkując, na chodnik - pchnął mocno ciało kobiety, aby znalazła się jak najdalej od źródła ognia. Płomienie niemal dotykały ich ubrań. Z oddali dochodziły go niezrozumiałe krzyki ludzi. Jego mundur dendariański, specjalnie impregnowany, nie miał prawa się zapalić ani stopić, ale płonął na nim alkohol. Wyglądało to naprawdę widowiskowo. Niestety ubranie biednej sprzedawczyni nie zapewniało podobnej ochrony... Zakrztusił się pianą rozpyloną przez pierwszego strażaka, który do nich dobiegł - zapewne stał w gotowości przez cały czas akcji. Policjantka z przerażonym wyrazem twarzy kręciła się wokół niezdecydowana, ściskając zupełnie już zbędny miotacz plazmy. Unosząc się w białej mazi, Miles czuł się, jakby pływał w piance z piwa, tylko że ta nie była tak smaczna. Wypluł wciskające mu się do ust ohydne chemikalia i w końcu udało mu się zaczerpnąć tchu. O Boże, powietrze jest wspaniałe, mało kto zdaje sobie z tego sprawę. - Bomba! - wykrzyknął dowódca policjantów. Miles przekręcił się na plecy, podziwiając kawałek błękitnego nieba widziany poprzez cudownie uratowane oczy. - Nie - wydyszał. - Brandy. Całe mnóstwo drogiej brandy. I taniego spirytusu. Zapaliło się pewnie przez zwarcie w komkonsoli. Odsunął się z drogi strażakom w białych kombinezonach ochronnych, którzy rzucili się z gaśnicami w kierunku sklepu. Jeden z nich odciągnął go dalej od stojącego w płomieniach budynku. Ktoś inny skierował w jego stronę coś, co na pierwszy rzut oka przypominało działko mikrofalowe. Nawet wywołany tym widokiem zastrzyk adrenaliny nie mógł postawić Milesa na nogi. Właściciel działka bełkotał coś bez składu i ładu. Miles zamrugał oszołomiony i działko mikrofalowe zmieniło się w kamerę holowizyjną. Wolał, żeby to było działko... Sprzedawczyni, nareszcie uwolniona z więzów, wskazywała go, krzycząc. Jak na kogoś, komu właśnie uratował życie, nie wyglądała na specjalnie wdzięczną. Kamera holowizyjną zwróciła się w jej kierunku i śledziła ją, dopóki kobieta nie została odprowadzona do karetki. Miles miał nadzieję, że zaaplikują jej jakiś środek uspokajający. Wyobraził ją sobie, jak wraca do domu, do męża i dzieci, którzy pytają: „Jak tam dzisiaj było w sklepie, kochanie?” Zastanawiał się, czy przyjmie od niego pieniądze za milczenie, a jeśli tak, to ile... Pieniądze, o Boże... - Miles! - Podskoczył na sam dźwięk głosu Elli Quinn za jego plecami. - Czy panujesz nad wszystkim? W drodze do kosmoportu londyńskiego zwracali na siebie uwagę innych podróżnych. Nie dziwiło to Milesa, który ujrzał swoje odbicie w lustrzanej ścianie, gdy Elli płaciła za żetony. Przylizany, wystrojony lord Vorkosigan, który patrzył na niego z lustra przed przyjęciem w ambasadzie, przeobraził się, niczym wilkołak, w zwyrodniałe, małe monstrum. Jego nadpalony, mokry i poszarpany mundur był upstrzony kłębkami zasychającej piany. Niegdyś śnieżnobiałe wyłogi były teraz usmolone. Twarz miał upaćkaną, chrypiał, a oczy, czerwone od gryzącego dymu, błyszczały dziko. Cuchnął spalenizną, potem i alkoholem, zwłaszcza tym ostatnim. W końcu wytapiał się w nim trochę. Ludzie stojący z nimi w kolejce, poczuwszy ten zapach, zaczęli się powoli odsuwać. Policjanci, dzięki Bogu, zabrali mu nóż i pistolet, zatrzymując je w charakterze dowodów. W każdym razie Miles i Elli mieli dla siebie cały tył wozu bąbelkowego. - Co z ciebie za ochroniarz? - stęknął Miles, rozsiadając się na ławce. - Dlaczego dopuściłaś do mnie tę dziennikarkę? - Nie próbowała cię zastrzelić. A poza tym, dopiero co się tam znalazłam, nie potrafiłabym jej powiedzieć, co się działo. - Ale jesteś dużo bardziej fotogeniczna ode mnie. To by znacznie poprawiło wizerunek floty dendariańskiej. - Przed holokamerami zapominam języka w gębie, a ty robiłeś wrażenie opanowanego. - Próbowałem to jakoś zbagatelizować. „To tylko chłopięcy wybryk”, powiedział admirał Naismith, uśmiechając się pod nosem, podczas gdy za jego plecami Dendarianie podpalali Londyn... Elli wyszczerzyła zęby. - Poza tym nie interesowali się mną. To nie ja byłam bohaterem rzucającym się do płonącego budynku. Na Boga, kiedy wytoczyłeś się stamtąd cały w płomieniach... - Widziałaś to? - ożywił się Miles. - Czy myślisz, że dobrze wyjdzie w zbliżeniach? Może to osłabi negatywne wrażenie, jakie wywarli Danio i jego gromadka na mieszkańcach goszczącego nas miasta. - Wprost mroziło krew w żyłach - powiedziała, kiwając głową z uznaniem. - Aż dziw, że nie masz poważniejszych poparzeń. Miles ściągnął osmalone brwi i dyskretnym ruchem ukrył pokrytą pęcherzami lewą dłoń pod swym prawym ramieniem. - Nic strasznego. Wszystko to zasługa ubrania ochronnego. Cieszy mnie, że nie cały nasz sprzęt jest źle zaprojektowany. - No nie wiem. Prawdę mówiąc, boję się ognia, od kiedy... - Dotknęła ręką twarzy. - I prawidłowo. Działałem pod wpływem odruchów warunkowych. Kiedy mój mózg odzyskał kontrolę nad ciałem, było już po wszystkim i wtedy dostałem dreszczy. Widziałem parę pożarów podczas walk. Jedyne, o czym myślałem, to prędkość, bo kiedy pożary osiągają pewien punkt, to rozprzestrzeniają się błyskawicznie. Miles zagryzł wargi, zachowując dla siebie resztę wątpliwości co do możliwych konsekwencji tego przeklętego wywiadu. Teraz już było za późno, chociaż przemknął mu przez głowę pomysł, by użyć Dendarian do nalotu na siedzibę Euronews Network, aby wykraść nagranie. Cóż, może wybuchnie jakaś wojna albo rozbije się wahadłowiec, albo też wyjdzie na jaw kolejny skandal obyczajowy w rządzie i cały ten incydent ze sklepem z winami zostanie zapomniany w powodzi innych wiadomości. Poza tym Cetagandanie już na pewno wiedzą, że admirał Naismith był widziany na Ziemi. Wkrótce zmieni się znów w lorda Vorkosigana, tym razem, być może, na zawsze. Miles wyszedł chwiejnym krokiem z wozu bąbelkowego, trzymając się za krzyż. - Kości? - zaniepokoiła się Elli. - Czy coś się stało z twoim kręgosłupem? - Nie jestem pewien. - Szedł ociężale obok niej, lekko zgięty. - To skurcze mięśni. Ta nieszczęsna kobieta była grubsza, niż przypuszczałem. Adrenalina może być zwodnicza... Kiedy ich mały wahadłowiec przycumował do „Triumpha”, flagowego statku Dendarian, stan Milesa był wciąż taki sam. Elli nalegała na wizytę w lazarecie. - To naciągnięte mięśnie - powiedziała oschle, po przebadaniu go, główna lekarka floty. - Nie ruszać się z łóżka przez tydzień. Miles zapewnił ją nieszczerze, że tak uczyni, i wyszedł ściskając w zabandażowanej dłoni fiolkę z pigułkami. Był przekonany, że diagnoza lekarki była właściwa, gdyż ból powoli ustępował. Niemalże czuł, jak napięcie opuszcza szyję, i miał nadzieję, że opuści też resztę jego ciała. Kończył się mu również zapas adrenaliny; lepiej załatwić wszystkie sprawy, póki jeszcze jest w stanie chodzić i mówić. Obciągnął kurtkę, potarł rękaw, bezskutecznie próbując pozbyć się białych pyłków, zadarł głowę i wszedł do świątyni oficera księgowego floty. Był wieczór według czasu pokładowego, przesuniętego o godzinę w stosunku do londyńskiego, ale księgowa loty, Vicky Bone, postawna kobieta w średnim wieku, wciąż znajdowała się na swoim stanowisku. Skrupulatna, bardziej technik niż wojskowy, zazwyczaj cedziła z wolna słowa. Tym razem jednak krzyknęła, obróciwszy się na krześle: - Nareszcie! Czy ma pan ten bon kredytowy? - Kiedy zdała sobie sprawę z tego, jak wygląda admirał Naismith, dodała, już spokojniej: - Mój Boże, co się panu stało? - Zreflektowała się i zasalutowała. - Jestem tu właśnie dlatego, aby to wyjaśnić, pani porucznik. - Zaczepił drugie krzesło w uchwyty na podłodze, obrócił je i usiadł na nim okrakiem, splatając ręce na oparciu. Po chwili zasalutował. - Sądziłem, że zgodnie z pani wczorajszym raportem wszystkie wydatki, które nie są niezbędne podczas naszego pobytu na orbicie, zostały wstrzymane, a kredyt z ziemskich źródeł jest pod kontrolą. - Chwilowo pod kontrolą - odparła. - Czternaście dni temu powiedział pan, że otrzymamy przekaz w ciągu dziesięciu dni. Próbowałam przełożyć jak najwięcej wydatków na później. Cztery dni temu powiedział pan, że zajmie to kolejnych dziesięć dni... - Przynajmniej - potwierdził posępnie Miles. - Przełożyłam znów wszystko, co się dało, ale część musi być spłacona, aby uzyskać przedłużenie kredytu na następny tydzień. Od czasu Mahaty Solaris wykorzystaliśmy niebezpiecznie dużo funduszy rezerwowych. Miles wolno przesuwał dłonią po oparciu krzesła, - Taak. Może faktycznie powinniśmy lecieć prosto na Tau Ceti. - Teraz było już za późno. Gdyby tylko mógł się połączyć bezpośrednio z Kwaterą Główną Służb Bezpieczeństwa Sektora Drugiego... - I tak musielibyśmy zostawić ze trzy czwarte floty na Ziemi, sir. - A ja nie chciałem nas rozdzielać, to prawda. Zostaniemy tu jeszcze trochę dłużej i skończy się na tym, że nikt z nas nie będzie się mógł stąd wydostać... istna czarna dziura finansowa... Słuchaj, uruchom te swoje programy i sprawdź, co się stało dzisiaj około godziny szesnastej czasu londyńskiego z kontem kredytowym dla członków naszej załogi. - Hę? - Jej błądzące po klawiaturze palce wyczarowały z konsoli holowizyjnej wielobarwne, tajemnicze schematy. - No ładnie! Nie powinno się tak stać. Gdzie są pieniądze...? Aha, bezpośrednie przekroczenie limitu. Teraz rozumiem. - Wyjaśnij mi to - zażądał Miles. - To proste. - Odwróciła się do niego. - Kiedy flota stoi przez dłuższy czas w miejscu, gdzie istnieje jakakolwiek sieć finansowa, nie pozwalamy, rzecz jasna, by nasze aktywa leżały bezczynnie. - Czyżby? - Właśnie tak. Wszystko, co w danej chwili nie jest wydawane, umieszczamy na tak długo, jak tylko się da, na swego rodzaju krótkoterminowych kontach inwestycyjnych. Tak więc zasoby na naszych kontach kredytowych oscylują zawsze niebezpiecznie blisko minimum. Kiedy wpływa jakiś rachunek, puszczam go przez komputer i przelewam z konta inwestycyjnego na kredytowe dokładnie tyle, ile trzeba na pokrycie. - Czy to... ryzyko się opłaca? - Ryzyko? To normalny sposób postępowania. W ubiegłym tygodniu zarobiliśmy w ten sposób, na procentach i dywidendach, ponad cztery tysiące jednostek federalnych GSA, dopóki nie znaleźliśmy się poniżej wymaganego progu. - Aha... - mruknął Miles. Przez moment wyobraził sobie, jak porzuca karierę wojskowego i zajmuje się grą na giełdzie. Może Dendariańska Wolna Najemna Spółka Akcyjna? Niestety, cesarz mógłby mieć coś przeciw... - Ale ci idioci - porucznik Bonę wskazała na schemat przedstawiający jej wersję przygód Dania tego popołudnia - próbowali dostać się bezpośrednio do rachunku kredytowego, zamiast - tak jak poinstruowałam wszystkich - połączyć się najpierw z Główną Księgowością Floty. A jako że jesteśmy na granicy wypłacalności, karta nie została zaakceptowana. Czasem wydaje mi się, że mówię do ściany. - Spod jej palców wytrysły kolejne barwne histogramy. - W każdym razie nie mogę dłużej tego tak ciągnąć, sir! Rachunek inwestycyjny jest teraz pusty, więc oczywiście nie wytwarza żadnych dodatkowych funduszy. Nie jestem pewna, czy zdołamy pociągnąć jeszcze sześć dni. A jeśli przelew nie dotrze do tego czasu... - rozłożyła ręce - to cała flota dendariańska zacznie być stopniowo, kawałek po kawałku, przekazywana syndykowi masy upadłościowej. - Hmm. - Miles podrapał się po karku. Jednak się mylił, ból głowy wcale nie mijał. - Czy nie da się jakoś przesunąć tych środków z jednego rachunku na drugi, żeby stworzyć... mmm... wirtualne pieniądze? Tymczasowo? - Wirtualne pieniądze? - Wydęła pogardliwie usta. - Żeby uratować flotę. Tak jak na wojnie. Księgowość najemników... - Ścisnął dłonie między kolanami, uśmiechając się do niej z nadzieją. - Oczywiście, jeśli to przekracza twoje możliwości... - Oczywiście, że nie - obruszyła się. - Ale metoda, o której pan mówi, opiera się głównie na wykorzystaniu opóźnień czasowych. Niestety, ziemska sieć finansowa jest w pełni zintegrowana, nie występują tu opóźnienia, chyba że zacznie się działać w skali międzygwiezdnej. Ale powiem panu, co by zadziałało, chociaż... - zawiesiła głos - może lepiej nie... - Co? - Trzeba pójść do dużego banku i zaciągnąć krótkoterminową pożyczkę z gwarancją w postaci, dajmy na to, jakiegoś większego elementu wyposażenia. - Wskazała głową otaczające ich ściany „Triumpha”, jakby dając do zrozumienia, o jaki rodzaj sprzętu jej chodzi. - Będziemy musieli ukryć przed nimi inne niespłacone kredyty, jak również faktyczną wartość zastawu, nie wspominając nawet o niejasnościach dotyczących tego, co jest własnością korporacji, a co kapitanów. Ale, tak czy inaczej, to będą prawdziwe pieniądze. Co by powiedział komodor Tung, gdyby dowiedział się, że Miles zastawił jego statek? Ale Tunga tu nie było. Tung był na przepustce. Pewnie wszystko zostanie rozwiązane, zanim wróci. - Będziemy musieli żądać kwoty dwu - lub trzykrotnie większej, aby mieć pewność, że otrzymamy tyle, ile potrzebujemy - ciągnęła porucznik Bonę. - Będzie pan to musiał podpisać, jako wyższy oficer. Admirał Naismith będzie musiał to podpisać, pomyślał Miles. Człowiek, który istniał tylko wirtualnie, chociaż skąd niby ziemski bank miał o tym wiedzieć? Flota dendariańska uwiarygodniała jego istnienie. Tak, to może był najbezpieczniejszy krok, jaki kiedykolwiek podjął. - No to do dzieła, poruczniku. Proszę... użyć „Triumpha”, to największa rzecz, jaką mamy. - Tak jest, admirale. - Skinęła głową i wyprostowała się, odzyskując spokój. Miles westchnął i wstał. Siadanie było błędem - jego zmęczone mięśnie nie funkcjonowały należycie. Pokręciła nosem, kiedy ją mijał. Powinien chyba poświęcić trochę czasu na doprowadzenie się do porządku. Wystarczająco trudne byłoby wyjaśnienie jego zniknięcia z ambasady, żeby dorzucać do tego jeszcze tłumaczenie się ze swojego wyglądu. - Pieniądze wirtualne... - słyszał, jak wymamrotała do komkonsoli porucznik Bonę, kiedy wyszedł. - Mój Boże... ROZDZIAŁ CZWARTY Kiedy Miles doprowadził się do porządku, wziął prysznic, włożył świeży mundur i lśniące zapasowe buty, tabletki zaczęły działać i ból zupełnie zniknął. Przyłapał się na tym, że pogwizduje, chlapiąc się płynem po goleniu, zawiązując na szyi nie przewidzianą regulaminem błyszczącą czarną apaszkę i naciągając swoją szaro-białą kurtkę. Następnym razem będzie musiał zmniejszyć dawkę o połowę - czuł się stanowczo za dobrze. Szkoda, że beret nie stanowił części dendariańskiego munduru - można by go było wtedy zawadiacko przekrzywić na głowie. Właściwie mógłby zamówić coś takiego. Tung na pewno by się zgodził, miał swoje teorie na temat tego, jak to szykowny mundur dobrze wpływa na podwyższenie morale i ułatwia rekrutację. Miles nie był przekonany, czy nie spowodowałoby to jedynie pozyskania rekrutów chcących bawić się w przebierańców. Szeregowcowi Daniowi spodobałby się taki beret... Miles porzucił tę myśl. Elli Quinn czekała na niego cierpliwie na „Triumphie”, w korytarzu prowadzącym do luku numer sześć. Podniosła się z wdziękiem i poprowadziła go do ich wahadłowca, mówiąc: - Lepiej się pośpieszmy. Jak długo, według ciebie, Ivan będzie w stanie cię kryć? - Przypuszczam, że to jest już przegrana sprawa - odparł Miles, zapinając pasy. Stosując się do zaleceń na dołączonej do lekarstwa ulotce, pozwolił Elli ponownie zająć fotel pilota. Mały wahadłowiec oderwał się z wolna od burty statku flagowego i rozpoczął lot w stronę Ziemi wyznaczonym korytarzem. Miles, przygnębiony, zastanawiał się, jak zostanie przyjęty, kiedy pojawi się na powrót w ambasadzie. Pewnie czeka go zakaz opuszczania kwatery, chociaż będzie się starał powoływać na okoliczności łagodzące. Mając przed sobą taką perspektywę, wcale mu nie było spieszno. Był przecież teraz na Ziemi w ciepłą, letnią noc z czarującą, olśniewającą przyjaciółką. Rzucił okiem na chronometr - była zaledwie dwudziesta trzecia. Życie nocne dopiero się zaczynało. Londyn, z jego milionami mieszkańców, nigdy nie zasypiał. Niespodziewanie serce zabiło mu mocniej. Ale co mogli robić? Picie nie wchodziło w rachubę - Bóg jeden wiedział, co by się stało, gdyby dolał alkoholu do wypełniającej go mieszanki farmaceutycznej, szczególnie z jego dziwaczną fizjologią. Jedno było jasne - nie poprawiłoby to jego koordynacji ruchów. Przedstawienie? Unieruchomiłoby to ich na dłuższy czas w jednym miejscu, co nie było rozsądne z punktu widzenia bezpieczeństwa. Lepiej coś robić i pozostawać w ruchu. Do diabła z Cetagandanami. Nie może przecież stać się więźniem samego strachu przed nimi. Pozwólmy admirałowi Naismithowi wyszaleć się ostatni raz, przed ostatecznym odwieszeniem munduru do szafy. Światła kosmoportu błyskały pod nimi, zapraszając do lądowania. Kiedy dokołowali na wydzierżawione stanowisko (140 jednostek federalnych GSA dziennie) i powitał ich dendariański strażnik, Miles bąknął. - Słuchaj, Elli. Chodźmy... hmmm... chodźmy pooglądać wystawy. I tak znaleźli się o północy pośrodku modnego pasażu handlowego. Z myślą o majętnych klientach wykładano tu nie tylko ziemskie, lecz także galaktyczne towary. Korowód przechodniów sam w sobie przyciągnąłby uwagę badaczy mód. W tym roku noszono pióra, sztuczny jedwab, skórę i futra - jednym słowem powrót do naturalnych materiałów z przeszłości. A Ziemia miała do czego powracać. Zwłaszcza rzucała się w oczy młoda dama w wikingo-azteckim - jak sądził Miles - kostiumie, wspierająca się na ramieniu młodzieńca ubranego tylko w buty z dwudziestego czwartego wieku i coś na kształt pióropusza. Być może dendariański beret nie byłby wcale taki archaiczny... Miles ze smutkiem zauważył, że Elli nie była rozluźniona i nie bawiła się dobrze. Bacznie obserwowała przechodniów, uważając, czy nie wykonują gwałtownych ruchów i nie mają ukrytej broni. W końcu jednak przystanęła zaintrygowana przed sklepem z małym szyldem: FUTRA WŁASNEJ HODOWLI: ODDZIAŁ KOMPANII BIOINZYNIERYJNEJ GALACTECH. Miles pociągnął ją delikatnie ku drzwiom. Wnętrze sklepu było nad wyraz przestronne, co sugerowało, jakich cen mogą się tu spodziewać. Futra z lisów, narzuty z tygrysów, kurtki ze skór dawno wymarłych lampartów, jaskrawe torebki, buty i pasy z taucetańskich jaszczurów zdobione paciorkami, kamizelki z białych makaków, a obok wielki ekran holowizyjny wyjaśniający, że dobra te nie pochodzą z żywych zwierząt, ale z probówek i kadzi Instytutu Badawczo-Rozwojowego firmy GalacTech. Dziewiętnaście wymarłych gatunków oferowano w barwach naturalnych. Przebojami kolekcji jesiennej będą, według zapewnień holowidu, tęczowa skóra nosorożca i - w specjalnie zaprojektowanych kolorach pastelowych - potrójnej długości białe lisy. Elli zanurzyła dłonie aż po nadgarstki w wielkiej, skłębionej, przypominającej sierść kota perskiego masie koloru moreli. - Czy to linieje? - spytał Miles, nieco oszołomiony. - Ależ skąd - zaprzeczył sprzedawca. - GalacTech gwarantuje, że produkowane przez nich futra nie będą blakły, liniały ani traciły koloru. Ponadto są brudoodporne. - Co to jest? Przecież nie płaszcz... - Ogromny kawał jedwabistego, czarnego futra przelewał się Elli przez ręce. - A, to ostatni krzyk mody - powiedział sprzedawca. - Produkt najnowocześniejszych systemów biomechanicznych ze sprzężeniem zwrotnym. Większość futer, jakie tu państwo widzieli, to zwykłe garbowane skóry. To zaś jest żywe futro. Ten model nadaje się na koc, narzutę lub dywanik. W przyszłym roku pojawią się również różne rodzaje ubrań z tego materiału. - Żywe futro? - Elli uniosła brwi z zachwytu. Sprzedawca nieświadomie stanął na palcach - typowy efekt, jaki wywierała jej twarz na niewtajemniczonych. - Żywe futro - skinął głową - ale pozbawione wad żywego zwierzęcia. Nie linieje ani nie je, ani - chrząknął dyskretnie - nie potrzebuje nocnika. - Zaraz, zaraz - przerwał mu Miles. - Jak w takim razie możecie to reklamować jako żywe? Skąd to czerpie energię, jeśli nie z chemicznego rozkładu pożywienia? - Sieć elektromagnetyczna na poziomie komórkowym pasywnie pobiera energię z otoczenia - z fal holowizyjnych i tym podobnych. Mniej więcej raz na miesiąc, jeśli wygląda na oklapnięte, można je podładować, wkładając do kuchenki mikrofalowej na parę minut i ustawiając urządzenie na najniższą moc. GalacTech nie ponosi jednak odpowiedzialności, jeśli właściciel przypadkowo zostawi je w kuchence dłużej. - To wciąż nie czyni go żywym - zaoponował Miles. - Zapewniam pana - odparł sprzedawca - że koc ten został stworzony z mieszaniny wyselekcjonowanych, najwyższej klasy genów Felis domesticus. Mamy również białe persy i syjamy w czekoladowe pasy, poza tym można zamówić dowolne inne kolory we wszystkich rozmiarach. - Zrobili coś takiego z kota? - wydusił z siebie Miles, kiedy Elli podniosła przelewające się zwały bezkształtnego futra. - Proszę pogłaskać - zachęcił ją sprzedawca. Zrobiła to i roześmiała się. - Mruczy! - Tak. Ma również zaprogramowaną orientację termiczną, innymi słowy - przytula się. Elli owinęła się cała czarnym futrem, które spływało do jej stóp niczym tren królewskiej sukni. Policzki wtuliła w lśniącą miękkość. - Czego to oni nie wymyślą! O rany! Chciałoby się w tym zanurkować. - Naprawdę? - mruknął Miles z powątpiewaniem. Potem jednak jego oczy rozszerzyły się, kiedy wyobraził sobie jej piękne, alabastrowe ciało leniwie rozłożone na aksamitnym futrze. - Naprawdę? - powtórzył już zupełnie innym tonem. Jego usta, spragnione, rozchyliły się w uśmiechu. - Bierzemy! - zwrócił się do sprzedawcy. Zmieszał się jednak, kiedy wyciągnął swoją kartę kredytową i spojrzawszy na nią, zorientował się, że nie może jej użyć. Wypchane wypłatami z ambasady konto należało do porucznika Vorkosigana i skorzystanie z niego teraz demaskowałoby go kompletnie. Quinn spojrzała mu przez ramię, zaniepokojona jego wahaniem. Pokazał jej ukrytą w dłoni kartę, ich oczy spotkały się. - Taak... - zgodziła się. - Ja zapłacę. - Sięgnęła po portmonetkę. Powinienem był zapytać wpierw o cenę, pomyślał Miles, kiedy wychodzili ze sklepu, wynosząc nieporęczny pakunek zawinięty w elegancki srebrny plastik. Paczka, jak zapewnił ich sprzedawca, nie wymagała wentylacji. Grunt, że futro zachwyciło Elli, a szansy na to nie należało zaprzepaścić przez nieostrożność lub dumę z jego strony. Pragnął ją zachwycać. Zwróci jej pieniądze później. Ale teraz, gdzież pójdą, aby to wypróbować? - zastanawiał się, kiedy wyszli z pasażu i udali się w kierunku najbliższego portu dostępu do systemu komunikacji podziemnej. Nie chciał, żeby ta noc się kończyła. Nie wiedział właściwie, czego chciał. Chociaż nie, dobrze wiedział, czego chciał, nie wiedział tylko, czy to otrzyma. Elli, jak podejrzewał, nie była świadoma, jak daleko zaszedł w swoich myślach. Mały romans na boku - to jedno; ale zmiana kariery, którą chciał jej zaproponować - swoją drogą, zgrabne sformułowanie - mogłaby kompletnie przewrócić jej życie do góry nogami. Elli, urodzona w przestrzeni, Elli, która czasem nieostrożnie nazywała planeciarzy szczurami lądowymi, Elli z dokładnie zaplanowaną karierą. Elli, która chodziła po ziemi z nieufnością połączoną ze wstrętem, niczym syrena wyrzucona z wody. Elli była niezależnym państwem. Elli była wyspą, a on był kretynem i nie mógł dalej tak tego ciągnąć, bo inaczej eksploduje. To, czego potrzebowali, doszedł do wniosku Miles, to widok słynnego księżyca Ziemi, najlepiej odbijającego się w wodzie. Niestety, stara rzeka płynęła w tym sektorze pod Ziemią poprzez wielkie kanały pod masą budynków z XXIII wieku, które zdominowały krajobraz. Tylko gdzieniegdzie widać było zawrotnie wzbijające się w powietrze wieżyce czy też architekturę bardziej zabytkową. Niełatwo było znaleźć jakieś spokojne, intymne miejsce w tym mieście milionów wiecznie zabieganych ludzi. Grób jest miejscem spokojnym i intymnym, ale nikt tam nikogo nie bierze w objęcia, jak sądzę... Ponure wspomnienia z Dagooli w ostatnich tygodniach nieco wyblakły, lecz to spadło na niego znienacka w zwykłej publicznej rurze windowej, kiedy opuszczali się na poziom sieci wozów bąbelkowych. Elli spadała, wyrwana z jego zdrętwiałej ręki przez złośliwy wir - usterkę konstrukcyjną w systemie antygrawitacyjnym - pochłaniana przez ciemność... - Auu! Miles! - krzyknęła Elli. - Puść mnie! Co się dzieje? - Spadamy - wydusił z siebie Miles. - Oczywiście, że spadamy, to jest rura zjazdowa. Czy dobrze się czujesz? Pokaż mi swoje źrenice. - Złapała uchwyt i przyciągnęła ich do brzegu rury, poza biegnącą środkiem strefę szybkiego ruchu. Nocni londyńczycy przepływali obok nich. Unowocześnione piekło, pomyślał bliski obłędu Miles, a to jest strumień dusz potępionych, lecących w dół kosmicznym rynsztokiem, coraz szybciej i szybciej. Źrenice jej oczu były duże i ciemne... - Czy źrenice kurczą ci się bądź rozszerzają na skutek twoich dziwnych reakcji na leki? - zapytała stroskana Elli. Jej twarz niemalże dotykała jego. - Co się z nimi teraz dzieje? - Pulsują. - Czuję się dobrze. - Miles przełknął ślinę. Wciąż trzymał kurczowo ramię Elli. - Lekarka zawsze dwa razy sprawdza to, co mi przepisuje. Uprzedziła mnie, że ten lek może wywoływać zawroty głowy. W rurze windowej Miles zdał sobie nagle sprawę, że zniknęła ich różnica wzrostu. Wisieli twarzą w twarz, jego buty znajdowały się na poziomie jej kostek, nie musiał nawet rozglądać się za jakimś pudełkiem, na którym mógłby stanąć, ani ryzykować skręcenia karku. Wiedziony nagłym impulsem wpił się ustami w jej usta. Przez ułamek sekundy w jego umyśle zabrzmiał krzyk przerażenia, jak podczas skoku ze skały do głębokiej na trzydzieści metrów, krystalicznie czystej, zielonej wody. Wiedział, że będzie ona lodowata, lecz pozostawił sprawy w rękach grawitacji, dopóki ostatecznie nie zostanie pochłonięty przez konsekwencje. Woda była cieplutka, cieplusieńka... Oczy Elli rozszerzyły się ze zdumienia. Zawahał się, tracąc początkowy impet, i zaczął się wycofywać. Rozchyliła usta i schwyciła go ręką za kark. Była dobrze zbudowana - uchwyt unieruchamiał go nieprzepisowo, ale skutecznie. To był bez wątpienia pierwszy raz, kiedy przygwożdżenie go do maty oznaczało, że wygrał. Łapczywie pochłaniał jej usta, całował policzki, powieki, brwi, nos, brodę - gdzież jest słodkie źródło jej ust? Ach, tu... Wypchany pakunek zawierający żywe futro powoli odpływał od nich, odbijając się od ścian rury windowej. Jakaś spływająca w dół kobieta szturchnęła ich, spoglądając z niesmakiem, chłopak spadający na łeb na szyję środkiem rury zagwizdał, czyniąc obelżywe, sprośne gesty, kiedy w kieszeni Elli odezwał się brzęczyk łącza. Schwycili niezgrabnie futro i jakoś dotarli do najbliższego wyjścia. Opuścili pole rury windowej i sklepionym tunelem dostali się na peron wozów bąbelkowych. Wyszli chwiejnym krokiem na otwartą przestrzeń i spojrzeli po sobie, rozedrgani. W jednej, szalonej chwili Miles zdał sobie sprawę, że skończyły się ich pieczołowicie utrzymywane w równowadze relacje zawodowe. Kim byli dla siebie teraz? Oficerem i podwładną? Mężczyzną i kobietą? Przyjaciółmi? Kochankami? To mógł być tragiczny błąd... To mogło być tragiczne nawet bez tego błędu. Dagoola dobrze to pokazała, osoba w mundurze była więcej niż tylko żołnierzem, człowiek - bardziej złożony niż jego zadania. Śmierć może zabrać nie tylko jego, ale i jej przyszłość - zginąłby wtedy cały wszechświat możliwości, a nie tylko pewien oficer. Pocałowałby ją raz jeszcze, ale, do diabła, może dosięgnąć tylko do jej alabastrowej szyi. Alabastrowa szyja wydała z siebie pełne irytacji warknięcie, Elli otworzyła kanał w kodowanym łączu i wychrypiała: - Co do diabła...? To nie możesz być ty, jesteś przecież tutaj. Quinn, słucham! - Komandor Quinn? - zabrzmiał cienki, lecz wyraźny głos Ivana Vorpatrila. - Czy Miles jest z panią? Miles warknął, pełen złości. Ivan miał, jak zwykle, doskonałe wyczucie czasu. - Tak, a o co chodzi? - powiedziała Quinn do komłącza. - Proszę mu powiedzieć, żeby ruszył tutaj swój tyłek. Stworzyłem dla niego dziurę w siatce ochrony ambasady, ale wiele dłużej nie będę mógł jej utrzymywać. Cholera, jak długo mam jeszcze nie spać? - Coś zasyczało w komłączu, co Miles uznał za ziewnięcie Ivana. - Mój Boże, nie spodziewałem się, że będzie w stanie to zrobić - mruknął Miles. Chwycił komłącze. - Ivan!? Naprawdę możesz mnie wprowadzić tak, żebym nie został zauważony? - Tak, przez najbliższych piętnaście minut. Żeby to zrobić, musiałem nagiąć przepisy do granic możliwości. Kontroluję posterunek na trzecim poziomie podziemnym, w miejscu, gdzie jesteśmy podłączeni do miejskiego prądu i kanalizacji. Mogę zmontować nagranie z widu i wyciąć stamtąd moment twojego wejścia, ale musisz wrócić przed przyjściem kaprala Veli. Nie mam nic przeciwko nadstawianiu głowy za ciebie, ale nie chciałbym nadstawiać głowy za nic, kapujesz? - Wydaje mi się, że może ci się to udać - powiedziała Elli, patrząc na barwny holowizyjny schemat systemu podziemnej komunikacji. - Nie przyjdzie z tego nic dobrego... Złapała go za ramię i pociągnęła w kierunku wozów bąbelkowych. Poczucie obowiązku zajęło miejsce czułości w jej oczach. - Będziemy mieli dla siebie jeszcze dziesięć minut po drodze. Kiedy poszła kupić żetony, Miles ukrył twarz w dłoniach, jakby próbując wetrzeć sobie siłą resztki ulatniającego się rozsądku. Podniósł wzrok i zobaczył niewyraźne odbicie swej twarzy spoglądające na niego z lustrzanej ściany. Ukryta w cieniu kolumny wyrażała frustrację i przerażenie. Zacisnął na chwilę powieki i otworzył je znów, przesunąwszy się przed kolumnę. To było okropne - przez ułamek sekundy zobaczył się w swym zielonym, barrayarskim mundurze. To te cholerne pigułki przeciwbólowe. Czyżby jego podświadomość próbowała mu coś powiedzieć? Cóż, nie sądził, że znajdował się w prawdziwym niebezpieczeństwie, dopóki w każdym z jego dwóch wcieleń wykres pracy mózgu był inny. Po chwili zastanowienia myśl ta nagle przestała wydawać się zabawna. Kiedy Quinn wróciła, Miles objął ją z uczuciem, które nie było tylko czystym pożądaniem. Zdołali jeszcze parę razy pocałować się w wozie bąbelkowym; sprawiło to więcej bólu niż rozkoszy. Kiedy dotarli na miejsce, znajdował się w najbardziej nieznośnym stanie fizycznego podniecenia, jaki kiedykolwiek mu się przytrafił. Cała krew musiała odpłynąć z mózgu, rozpalając jego lędźwie, czyniąc go szalonym z niedotlenienia i żądzy. Rozstali się na peronie w kwartale, w którym znajdowała się ambasada. Usłyszał tylko, jak wyszeptała udręczonym głosem: - Później... Dopiero kiedy zniknęła w czeluściach tunelu, zdał sobie sprawę, że został z drżącą i mruczącą torbą. - Miły kiciuś. - Podniósł pakunek z westchnieniem i poszedł, kuśtykając, do domu. Następnego rana obudził się półprzytomny, zawinięty w pomrukujące czarne futro. - Przyjazne, co? - zauważył Ivan. Miles zrzucił je z siebie, wypluwając kłaki. Sprzedawca oszukał go - najwyraźniej to niby-zwierzę żywiło się ludźmi, a nie promieniowaniem. Owijało się podstępnie wokół nich w nocy i wchłaniało ich niczym ameba. Przecież, do licha, zostawił je w nogach łóżka. Tysiące małych dzieciaków wślizgujących się pod kołdry, aby ukryć się przed strachami nocnymi, czeka niemiła niespodzianka. Sprzedawca hodowanych futer był najwyraźniej opłacanym przez Cetagandan prowokatorem i mordercą... Ivan, w samej bieliźnie, ze szczoteczką do zębów wystającą beztrosko spomiędzy błyszczących białością siekaczy, przystanął, by pogłaskać czarny aksamit. Futro zadrżało, jakby próbując wyprężyć się pod jego ręką. - Niezła zabawka. - Nieogolona szczęka Ivana poruszała się, zataczając szczoteczką kółka. - Chciałoby się w tym zagłębić. Miles wyobraził sobie Ivana rozłożonego na futrze... - Brrr... - wzdrygnął się. - O Boże. Gdzie jest kawa? - Na dole. Jak się już ładnie i przepisowo ubierzesz. Staraj się przynajmniej wyglądać, jakbyś spędził całe wczorajsze popołudnie w łóżku. Miles od razu wyczuł kłopoty, kiedy Galeni wezwał go do swojego biura na rozmowę w cztery oczy pół godziny po tym, jak zaczęli pracę. - Dzień dobry, poruczniku Vorkosigan. - Kapitan uśmiechnął się z fałszywą uprzejmością. Jego nieszczery uśmiech był równie straszliwy, jak uroczy był jego rzadko pojawiający się prawdziwy. - Dzień dobry, sir. - Miles z nieufnością skinął głową. - Jak widzę, twój ostry atak zapalenia kości już minął. - Tak jest, sir. - Proszę usiąść. - Dziękuję, sir. Miles usiadł ostrożnie - nie brał dziś żadnych środków przeciwbólowych. Po przeżyciach ostatniej nocy, a zwłaszcza po niepokojących halucynacjach na podziemnym peronie, wyrzucił je i zanotował sobie w pamięci, żeby powiedzieć głównej lekarce floty, że jest jeszcze jeden lek do skreślenia z listy. Galeni zmierzył go krytycznym spojrzeniem. Jego wzrok padł na zabandażowaną prawą dłoń Milesa. Ten poruszył się na fotelu, próbując niepostrzeżenie wsunąć rękę za plecy. Galeni skrzywił się kwaśno i włączył swój ekran holowizyjny. - Trafiłem dziś rano na niezwykle interesującą wiadomość w dzienniku lokalnym - oznajmił. - Myślałem, że chciałbyś ją też zobaczyć. Miles nie miał wątpliwości co teraz nastąpi. Wolałbym raczej paść trupem na pana dywanie, sir. Cholera, a on się martwił tylko ambasadą cetagandańską... Dziennikarka Euronews Network powiedziała kilka słów wstępu - najwyraźniej ta część została nagrana trochę później, gdyż pożar w sklepie z winami przygasał gdzieś w tle. Kiedy pojawiło się ujęcie osmolonej i napiętej twarzy admirała Naismitha, płomienie wciąż tańczyły wesoło, „...tragiczne nieporozumienie...”, Miles usłyszał swój betański, ochrypły głos, „...przeprowadzę skrupulatne dochodzenie...” Długie ujęcie, pokazujące nieszczęsną sprzedawczynię i jego samego wytaczających się w ogniu ze sklepu, było umiarkowanie widowiskowe. Szkoda, że to nie była noc - wtedy efekty pirotechniczne mogłyby zostać należycie docenione. Wściekłość zmieszana z przerażeniem, odmalowująca się na twarzy Naismitha na holowidzie, znalazła słabe odbicie na obliczu Galeniego. Miles poczuł dla niego współczucie. Nie było rzeczą przyjemną dowodzić podwładnymi, którzy nie wypełniają rozkazów i wyskakują z jakimiś niebezpiecznymi, bzdurnymi pomysłami. Galeni z pewnością nie będzie z tego wszystkiego zadowolony. Ten fragment wiadomości skończył się nareszcie i kapitan wcisnął wyłącznik. Rozparł się w swoim fotelu i przyjrzał się bacznie Milesowi. - I co? Instynkt ostrzegł Milesa, że nie był to dobry moment na wykręty. - Sir, komandor Quinn wywołała mnie z ambasady wczoraj po południu, żeby zająć się tą sprawą, ponieważ byłem najbliżej znajdującym się wyższym rangą oficerem dendariańskim. Jej obawy okazały się na miejscu w pełni uzasadnione. Moja natychmiastowa interwencja pozwoliła zapobiec niepotrzebnemu rozlewowi krwi. Proszę wybaczyć mi, że wyszedłem bez przepustki. Nie mogę jednak powiedzieć, żebym tego żałował. - Wybaczyć? - burknął Galeni, powstrzymując gniew. - Oddaliłeś się samowolnie bez przepustki, bez ochrony, w rażącej sprzeczności z regulaminem. Ominęła mnie, najwyraźniej o parę sekund, przyjemność zapytania w moim następnym raporcie do KG CesBezu, gdzie wysłać twoje upieczone ciało. Najciekawsze jest to, że udało ci się jakoś przeteleportować z ambasady na zewnątrz i z powrotem, nie zostawiając nawet najdrobniejszego śladu w sieci ochrony. I chcesz mnie zbyć, prosząc po prostu o wybaczenie? Nie sądzę, aby to było możliwe, poruczniku. Miles wysunął jedyny argument, jaki miał. - Nie byłem pozbawiony ochrony. Komandor Quinn była ze mną. I nie mam zamiaru nikogo zbywać. - Wobec tego wyjaśnij mi na początek dokładnie, jak przedostałeś się tam i z powrotem przez sieć ochrony nie zauważony przez nikogo. - Galeni odchylił się do tyłu, skrzyżował ramiona i srogo zmarszczył czoło. - Ja... - I tu był haczyk. Wyznanie dobrze zrobiłoby jego duszy, ale czy powinien zdradzać Ivana? - Wyszedłem wraz z grupą gości opuszczających przyjęcie główną bramą. Jako że ubrany byłem w swój dendariański mundur, strażnicy doszli do wniosku, że byłem jednym z nich. - A jak wróciłeś? Miles pogrążył się w milczeniu. Galeni powinien być poinformowany o wszystkich faktach, aby mógł poprawić swą sieć, lecz Miles sam nie wiedział dokładnie, jak Ivanowi udało się wystrychnąć na dudka skanery, nie mówiąc już o strażnikach. Poszedł spać, nie wypytując o szczegóły. - I tak nie ochronisz Vorpatrila, poruczniku - zauważył Galeni. - Będzie moją następną ofiarą. - Czemu pan uważa, że Ivan był w to zamieszany? - Miles kłapał dalej ustami, zyskując czas do namysłu. Nie, powinien był najpierw pomyśleć... - Bądź poważny, Vorkosigan. - Galeni był zdegustowany. Miles zaczerpnął oddechu. - Wszystko, co robił Ivan, robił na mój rozkaz. Cała odpowiedzialność spada na mnie. Jeśli przystanie pan na to, by o nic nie oskarżać Ivana, poproszę go o zdanie panu pełnego raportu na temat stworzenia chwilowej luki w sieci. - Poprosisz, tak? - Galeni wykrzywił usta. - Czy przyszło ci może do głowy, że porucznik Vorpatril stoi wyżej od ciebie w hierarchii dowodzenia? - Nie, sir - powiedział Miles ze ściśniętym gardłem. - To, hmmm... umknęło mojej uwadze. - Jak również, zdaje się, jego. - Początkowo, sir, zamierzałem być nieobecny jedynie przez krótki czas i planowanie powrotu było ostatnią rzeczą, jaką się kłopotałem. W miarę rozwoju sytuacji stało się dla mnie jasne, że powinienem powrócić otwarcie, lecz kiedy przyszedłem, była druga w nocy, a on zadał już sobie tyle trudu, że wydawało mi się niewdzięcznością... - A poza tym - Galeni wtrącił półgłosem - wyglądało, że to zadziała... Miles powstrzymał się od uśmiechu. - Ivan jest niewinny. Mnie może pan oskarżać, o co pan chce. - Dziękuję, poruczniku, za łaskawe zezwolenie. Zirytowany, Miles rzucił: - Do diabła, sir, czego pan ode mnie oczekuje? Dendarianie są w równym stopniu barrayarskim wojskiem jak każdy, kto nosi cesarski mundur, nawet jeśli o tym nie wiedzą. Powierzono ich mojej opiece. Dlatego nie mogę zaniedbywać ich nagłych potrzeb, nawet po to, żeby grać rolę porucznika Vorkosigana. Galeni zabujał się do tyłu na krześle, unosząc gwałtownie brwi. - Grać rolę porucznika Vorkosigana? A kim ty niby jesteś? - Jestem... - Miles zamilkł, czując nagły zawrót głowy, jakby spadał zepsutą rurą windową. Przez moment, oszołomiony, nie mógł nawet zrozumieć znaczenia pytania. Milczenie przedłużało się. Galeni, wciąż nachmurzony, złożył ręce na biurku. Jego głos złagodniał: - Zagubiony, co? - Jestem... - Miles rozłożył bezradnie ręce. - Kiedy jestem admirałem Naismithem, moim obowiązkiem jest starać się ze wszystkich sił być nim. Zazwyczaj nie muszę przełączać się tam i z powrotem tak często. Galeni podniósł głowę. - Ale Naismith nie jest prawdziwy. Sam tak powiedziałeś. - Mmm... to prawda, sir. Naismith nie jest prawdziwy. - Miles zaczerpnął powietrza. - W odróżnieniu od jego obowiązków. Musimy zastanowić się nad jakimś rozsądnym sposobem zapewnienia mi możliwości ich wypełniania. Galeni najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że kiedy Miles, bynajmniej nie umyślnie, znalazł się pod jego komendą, zyskał nie jednego, lecz pięć tysięcy podwładnych. Ale jeśli uświadomiłby to sobie, czy nie zacząłby mieszać się do spraw Dendarian? Miles aż zacisnął zęby, powstrzymując się przed wskazaniem Galeniemu takiej możliwości. Gorący strumień czegoś na kształt zazdrości przepłynął przez niego. Boże, niech Galeni wciąż myśli, że Dendarianie są prywatną sprawą Milesa. - Hmmm. - Kapitan potarł sobie czoło. - Tak... na razie, kiedy wezwą cię obowiązki admirała Naismitha, przyjdź najpierw do mnie, poruczniku Vorkosigan. Możesz uważać, że jesteś na okresie próbnym. Zakazałbym ci opuszczania kwatery, ale ambasador wyjątkowo nalegał na twoją obecność jako osoby towarzyszącej dziś po południu. Bądź jednak świadom, że mógłbym wysunąć poważne oskarżenia - na przykład o odmówienie wykonania bezpośredniego rozkazu. - Ja... zdaję sobie z tego sprawę, sir. A... co z Ivanem? - Zobaczymy, co z nim. - Galeni potrząsnął głową, najwyraźniej zastanawiając się nad Ivanem. Miles nie mógł go o to winić. - Tak jest, sir - odparł Miles, doszedłszy do wniosku, że posunął się na tyle daleko, na ile miał śmiałość. - Jesteś wolny. Wspaniale, pomyślał, wychodząc z biura Galeniego. Najpierw sądził, że jestem niesubordynowany, teraz po prostu uważa, że jestem wariatem. Kimkolwiek bym był. Popołudniowym polityczno-towarzyskim wydarzeniem było przyjęcie połączone z kolacją, na cześć odwiedzającego właśnie Ziemię Baby z Lairouby. Baba - dziedziczny władca swojej planety - łączył obowiązki polityczne i religijne. Odbywszy pielgrzymkę do Mekki, przybył do Londynu, aby wziąć udział w rozmowach o prawie tranzytu dla grupy planet Zachodniego Ramienia Oriona. Tau Ceti było centrum tej grupy, a Komarr podłączył się do niej dwoma szlakami, stąd zainteresowanie Barrayaru tą sprawą. Miles miał standardowe obowiązki. Tym razem towarzyszył jednej z czterech żon Baby. Nie wiedział, czy ma ją zaklasyfikować jako przerażającą matronę, czy nie. Jej jasnobrązowe oczy i gładkie, śniade dłonie wyglądały dość ładnie; można było przypuszczać, że reszta jej ciała, owinięta metrami kremowego jedwabiu ze złotym haftem na obrzeżach, jest powabna i pulchna jak nęcący miękkością materac. Nie mógł ocenić jej dowcipu, jako że nie mówiła ani po angielsku, ani po francusku, ani po rosyjsku, ani po grecku, w żadnym z barrayarskich dialektów tych języków, ani w jakimkolwiek innym, on zaś nie mówił ani po lairoubańsku, ani po arabsku. Pudełko z mikrotłumaczami do umieszczania w uszach zostało niestety omyłkowo dostarczone pod nieznany adres na przeciwnym krańcu Londynu, przez co połowa z obecnych dyplomatów mogła tylko spoglądać na swych rozmówców i uśmiechać się. Miles i dama potrafili przy odrobinie dobrej woli wyrazić swoje najprostsze potrzeby za pomocą gestów: Chce pani soli? Dwukrotnie udało mu się nawet ją rozśmieszyć, sam chciałby wiedzieć dlaczego. Niestety, zanim zdążono odwołać poobiednie wystąpienia, zadyszany pracownik firmy dostawczej przyniósł zapasowe pudełko mikrotłumaczy. Nastąpiła seria przemówień w rozmaitych językach z myślą o obecnych dziennikarzach. Zakotłowało się, pulchna dama została porwana z rąk Milesa przez dwie z pozostałych żon, a on zaczął się przedzierać do otoczenia ambasadora Barrayaru. Omijając strzelistą kolumnę wspierającą sklepiony sufit, spotkał się twarzą w twarz z dziennikarką z Euronews Network. - Mon Dieu, to przecież mały admirał! - wykrzyknęła radośnie. - Co pan tu robi? Starając się nie zwracać uwagi na krzyk udręczenia rozsadzający mu czaszkę, Miles zmusił swą twarz do przyjęcia wyrazu uprzejmego zakłopotania. - Przepraszam panią? - Admirał Naismith, a może... - Spostrzegła jego mundur i oczy jej rozbłysły z zainteresowania. - Czy to jakaś tajna operacja najemników, admirale? Szok minął. Miles zrobił wielkie oczy, sięgnął do pasa, ale nie znalazł broni. - Mój Boże - powiedział zdławionym z przerażenia głosem, co akurat nie było takie trudne. - Czy chce pani powiedzieć, że admirał Naismith był widziany na Ziemi? Zadarła brodę i rozchyliła usta w półuśmieszku niedowierzania. - W pańskim lustrze - na pewno. Czy widać było, że jego brwi były osmalone? Prawą rękę miał wciąż zabandażowaną. To nie oparzenie, proszę pani, dzika myśl przemknęła mu przez głowę. Zaciąłem się przy goleniu... Miles stanął na baczność, stuknął obcasami błyszczących oficerek i pozdrowił ją krótkim, formalnym skinieniem głowy. Dumnym, twardym głosem z wyraźnym akcentem barrayarskim powiedział: - Jest pani w błędzie. Jestem lord Miles Vorkosigan z Barrayaru, porucznik armii cesarskiej. Nie żebym nie miał admiralskich aspiracji, ale na razie trochę na to za wcześnie. - Czy wyleczył się już pan całkowicie ze swoich poparzeń? - Uśmiechnęła się słodko. Miles zdziwiony uniósł brwi. - Naismith był poparzony? Widziała go pani? Kiedy? Czy możemy o tym pomówić? Człowiek, którego pani wymieniła, jest niezwykle interesujący dla barrayarskich Cesarskich Służb Bezpieczeństwa. - Nie wątpię, skoro jesteście jedną i tą samą osobą - powiedziała, mierząc go wzrokiem. - Proszę, proszę, niech pani tu przejdzie. - Wziął ją za ramię i zaciągnął w ustronny kąt. Jak z tego wybrnąć? - Jesteśmy, rzecz jasna, tacy sami. Admirał Naismith z Wolnej Najemnej Floty Dendarii jest moim... -...bratem bliźniakiem z nieprawego łoża? Nie, to jest kiepskie. Rozwiązanie nie tyle zaświtało mu w głowie, ile eksplodowało niczym wybuch nuklearny. -...klonem - dokończył gładko. - Co?! - Jej pewność siebie została naruszona, całą uwagę skupiła na nim. - Moim klonem - powtórzył Miles pewniejszym głosem. - To niesamowity wytwór. Uważamy, chociaż nigdy nie byliśmy w stanie tego potwierdzić, że powstał w wyniku tajnej operacji cetagandańskiej, której rezultaty były dokładnie przeciwne do upragnionych. W każdym razie Cetagandanie są zdolni do przeprowadzenia takiego przedsięwzięcia. Prawda o ich wojskowych doświadczeniach genetycznych przeraziłaby panią. - Miles zawiesił głos. To ostanie akurat było prawdą. - A nawiasem mówiąc, kim pani jest? - Lise Vallerie. - Pokazała mu swoją kostkę dziennikarza Euronews Network. Sam fakt, że zechciała powtórnie mu się przedstawić, utwierdzał go w tym, że jego taktyka była właściwa. - Aha. - Odsunął się od niej lekko. - Agencja informacyjna. Nie zdawałem sobie z tego sprawy. Proszę mi wybaczyć, nie powinienem był rozmawiać z panią bez pozwolenia ze strony moich zwierzchników. - Zaczął się wycofywać. - Nie, nie, proszę poczekać... lordzie Vorkosigan. Czy... nie jest pan spokrewniony z tym Vorkosiganem? Wyprostował się, starając się wyglądać surowo. - To mój ojciec. - Aha - olśniło ją. - To wszystko wyjaśnia. No pewnie, że wyjaśnia, pomyślał zadowolony z siebie Miles. Jeszcze przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby chciał odejść, ale ona przyczepiła się do niego jak pijawka. - Nie, proszę... jeśli pan mi nie powie, z pewnością będę prowadzić prywatne dochodzenie. - No cóż... - zaczął Miles. - To raczej stara historia, z naszego punktu widzenia. Mogę powiedzieć pani parę rzeczy, które dotyczą mnie osobiście. Ale to nie są informacje do publicznego rozpowszechniania. Musi mi pani to najpierw obiecać. - Słowo barrayarskiego lorda Vora jest dla niego świętością, prawda? - powiedziała. - Nigdy nie zdradzam swoich źródeł. - To bardzo dobrze - przytaknął Miles, udając, że odczytał jej słowa jako obietnicę, chociaż w rzeczywistości nic takiego nie powiedziała. Chwycił parę krzeseł i przysiedli na nich z dala od robosłużących uprzątających pozostałości po bankiecie. Miles odchrząknął i zaczął mówić: - Wytwór biologiczny, który nazywa siebie admirałem Naismithem, jest... być może najbardziej niebezpiecznym człowiekiem w całej galaktyce. Jest sprytny i zdecydowany. Zarówno cetagandańskie, jak i barrayarskie. służby bezpieczeństwa bezskutecznie próbowały go w przeszłości zamordować. Zaczął budować sobie zaplecze militarne - najemników dendariańskich. Ciągle nie wiemy, jakie są jego długofalowe plany związane z tą prywatną armią, chociaż z pewnością jakieś ma. Vallerie, pełna wątpliwości, podniosła palec do ust. - Wydawał się dość... miły, kiedy z nim rozmawiałam. Rzecz jasna, biorąc pod uwagę okoliczności. To bez wątpienia odważny człowiek. - Właśnie! W tym widać geniusz i cudowność tego człowieka - wykrzyknął Miles, po czym doszedł do wniosku, że lepiej trochę spuścić z tonu. - Charyzma. Z pewnością Cetagandanie - jeżeli to byli Cetagandanie - musieli planować dla niego coś specjalnego. Bo widzi pani, on jest militarnym geniuszem. - Zaraz, zaraz - powiedziała. - Mówi pan, że on jest prawdziwym klonem, a nie tylko zewnętrzną kopią? W takim razie musi być młodszy od pana. - Owszem. Jego dojrzewanie oraz wykształcenie zostały sztucznie przyśpieszone, najwidoczniej aż do granic możliwości. Ale, ale - właściwie to gdzie pani go widziała? - Tutaj, w Londynie - odparła. Chciała powiedzieć coś więcej, ale urwała. - Mówił pan przecież, że Barrayar czyha na jego życie. - Odsunęła się lekko od niego. - Może lepiej będzie, jeśli wyśledzicie go bez mojej pomocy. - Ach, nie, już nie. - Miles zaśmiał się krótko. - Teraz tylko kontrolujemy jego posunięcia. Wie pani, ostatnio straciliśmy go z oczu, co spowodowało wielką nerwowość w szeregach mojej ochrony. Najwyraźniej został stworzony z zamiarem wykorzystania w skierowanym przeciwko mojemu ojcu planie zamiany. Ale siedem lat temu zbuntował się, wyrwał z rąk swoich panów i twórców i zaczął pracować na własne konto. My na Barrayarze wiemy o nim zbyt wiele, zresztą zarówno ja, jak i on zmieniliśmy się tak bardzo, że wszelka próba podmienienia mnie przez niego byłaby teraz niemożliwa. - Mógłby pana podmienić - powiedziała, mierząc go spojrzeniem. - Naprawdę by mógł. - Prawie. - Miles uśmiechnął się ponuro. - Ale jeśliby nas pani zobaczyła w jednym pokoju, spostrzegłaby, że jestem ze dwa centymetry wyższy od niego. Urosłem jeszcze - kuracje hormonalne... - Jego fantazja niedługo się wyczerpie, ale paplał dalej... - Jednakże Cetagandanie wciąż próbują go zabić. Jak dotąd jest to najlepszy dowód na to, że jest on faktycznie ich wytworem. Najwidoczniej musi o czymś zbyt dużo wiedzieć. Chętnie byśmy wiedzieli o czym. - Błysnął zębami w przeraźliwie fałszywym uśmiechu. Zrobiła jeszcze jeden krok do tyłu. Miles ze złością zacisnął dłonie w pięści. - Najbardziej denerwująca jest jego bezczelność. Mógłby przynajmniej wybrać sobie inne imię, zamiast obnosić się z moim. Być może przyzwyczaił się do niego, kiedy go przygotowywano do zastąpienia mnie. Mówi z betańskim akcentem i przybrał panieńskie nazwisko mojej matki, tak jak to się robi na Kolonii Beta. A wie pani dlaczego? No właśnie - dlaczego...? Potrząsnęła głową, nic nie mówiąc, tylko spoglądając nań z ukrywaną fascynacją. - Ponieważ zgodnie z betańskim prawem dotyczącym klonów byłby właściwie moim prawnym bratem, ot dlaczego! Próbuje w ten sposób fałszywie uprawomocnić swoje istnienie. Nie jestem pewien czemu. To może być klucz do jego słabości. Bo musi mieć jakiś słaby punkt, szczelinę w okrywającej go zbroi... - rzecz jasna, poza dziedzicznym szaleństwem. Przerwał, lekko zdyszany. Pozwólmy jej myśleć, że to ze stłumionej wściekłości, a nie z ukrywanego przerażenia. Ambasador, dzięki Bogu, przywoływał go z przeciwnego krańca sali, gdyż jego towarzystwo zbierało się do wyjścia. - Pani mi wybaczy - Miles podniósł się - ale muszę ją opuścić. Lecz, hmmm... jeśliby pani znowu spotkała fałszywego Naismitha, to byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby zechciała się pani ze mną skontaktować w ambasadzie barrayarskiej. - Pour quoi? - jej usta poruszyły się lekko. Podniosła się ostrożnie. Miles skłonił się nad jej ręką, wykonał zgrabny zwrot w tył i uciekł. Idąc w orszaku ambasadora, musiał powstrzymywać się przed przeskakiwaniem po parę schodów naraz przed Palais de London. Geniusz. Był pieprzonym geniuszem. Dlaczego lata wcześniej nie pomyślał o takiej chroniącej go historyjce? Szefowi CesBezu Illyanowi to się na pewno spodoba. Może nawet Galeni będzie choć odrobinę zadowolony. ROZDZIAŁ PIĄTY Miles czekał w korytarzu przed biurem kapitana Galeniego w dniu, w którym po raz drugi powrócił kurier z KG Sektora. Wykazując duże opanowanie, nie stratował wychodzącego mężczyzny, ale odsunął się, by go przepuścić, zanim ruszył do środka. Stanął na baczność przed biurkiem Galeniego. - Sir? - Tak, tak, poruczniku, wiem - powiedział Galeni z irytacją, pokazując mu, żeby zaczekał. Zapadła cisza, podczas gdy kolejne ekrany pełne danych przewijały się nad płytą holowidu. W końcu Galeni, marszcząc brwi, opadł na oparcie fotela. - Sir? - Miles powtórzył ponaglająco. Galeni, wciąż nachmurzony, wstał i wskazał Milesowi miejsce przy konsoli. - Sam zobacz. Miles przejrzał plik dwukrotnie. - Tu nic nie ma, sir. - Zauważyłem to. Miles odwrócił się do niego. - Nie ma potwierdzenia kredytu, nie ma rozkazów, nie ma wyjaśnienia, nie ma nic. Nie ma najmniejszej wzmianki o moich sprawach. Czekaliśmy tutaj cholernych dwadzieścia dni na darmo. Moglibyśmy w tym czasie przejść do Tau Ceti i z powrotem. To szaleństwo. To jest niemożliwe. Galeni zamyślony pochylił się nad biurkiem, opierając się na jednej ręce, i patrzył na niemą płytę holowidu. - Niemożliwe? Nie, widziałem już wcześniej zagubione rozkazy. Biurokratyczne partactwa. Ważne dane wysłane nie tam, gdzie być powinny. Pilne prośby odłożone na półkę, czekające na powrót kogoś z urlopu. Takie rzeczy się zdarzają. - Mnie się nie zdarzają - wycedził Miles przez zęby. Galeni uniósł brew do góry. - Jesteś małym, aroganckim voratkiem! - Wyprostował się. - Ale przypuszczam, że tym razem mówisz prawdę. Takie rzeczy by ci się nie przydarzyły. Komukolwiek innemu - owszem. Ale nie tobie. Oczywiście - niemal się uśmiechnął - zawsze musi być ten pierwszy raz. - To już drugi raz - zauważył Miles i spojrzał na Galeniego podejrzliwie. Wściekłe oskarżenia cisnęły mu się na usta. Czy to taki drobnomieszczański żarcik Komarrczyka? Skoro rozkazy i bon kredytowy nie znalazły się tutaj, musiały zostać przechwycone, chyba że próśb nie wysłano. Miał na to w końcu tylko słowo Galeniego. Trudno sobie jednak wyobrazić, żeby kapitan ryzykował swoją karierę jedynie po to, aby sprawić kłopot drażniącemu go podwładnemu. Nie żeby pensja barrayarskiego kapitana była dużą stratą, co zresztą Miles dobrze wiedział. Co innego osiemnaście milionów marek. Oczy Milesa rozszerzyły się, a usta wraz z zębami zacisnęły. Człowiek biedny, taki, którego rodzina straciła całe swoje bogactwa, dajmy na to, w podboju Komarru, mógłby skusić się na osiemnaście milionów marek. To było warte ryzyka - wcale niemała stawka. Nie pasowało mu to do Galeniego, ale co w końcu Miles naprawdę wiedział o tym człowieku? Kapitan nie wspomniał ani słowem o swych losach podczas ich dwudziestodniowej znajomości. - Co pan ma zamiar teraz zrobić? - rzucił chłodno Miles. Galeni rozłożył ręce. - Wysłać raz jeszcze. - Wysłać raz jeszcze. I to wszystko? - Nie wyciągnę przecież, poruczniku, osiemnastu milionów marek ze swojej kieszeni. Czyżby? Jeszcze zobaczymy... Musi wydostać się stąd, poza ambasadę, i wrócić do Dendarian. Tam wszak zostawił swoich wysoce wykwalifikowanych ekspertów w dziedzinie zbierania informacji. Eksperci ci zbierali teraz jedynie kurz, podczas gdy on zmarnował dwadzieścia dni jak unieruchomiony paraliżem... Jeśli Galeni rzeczywiście oszukiwał go do tego stopnia, to nie znajdzie dostatecznie głębokiej nory, aby ukryć swoje osiemnaście milionów skradzionych marek, przysiągł sobie w duchu Miles. Galeni wyprostował się i zadarł głowę. Zmrużył oczy i spojrzał jakby nieobecnym wzrokiem. - Jest to dla mnie zagadka - powiedział -...a ja nie lubię zagadek - dodał cicho, jakby do siebie. Bezczelny... opanowany... Miles poczuł podziw dla aktorskich umiejętności Galeniego, prawie równych jego własnym. Ale jeśli ten przywłaszczył sobie pieniądze, dlaczego już dawno stąd nie uciekł? Na co czekał? Na jakiś sygnał, o którym Miles nie wiedział? Ale on się jeszcze dowie, o tak, on się dowie. - Kolejnych dziesięć dni - powiedział Miles. - Znowu. - Jest mi przykro, poruczniku - odparł Galeni, wciąż zatopiony w myślach. Dopiero ci będzie... - Sir, muszę spędzić dzień z Dendarianami. Nagromadziła się masa spraw do załatwienia dla admirała Naismitha. Na przykład, z uwagi na tę zwłokę, jesteśmy zmuszeni do wzięcia krótkoterminowej pożyczki z komercyjnych banków na pokrycie naszych bieżących wydatków. Muszę to załatwić. - Uważam twoją dendariańską osobistą ochronę za zupełnie niewystarczającą, Vorkosigan. - Proszę zatem, jeśli uważa pan to za potrzebne, dodać mi kogoś z ambasady. Historyjka o klonach na pewno osłabiła nieco napięcie. - Historyjka o klonach była idiotyczna - warknął Galeni, tracąc panowanie nad sobą. - To było genialne - powiedział Miles urażony krytyką swojego pomysłu. - To w końcu jednoznacznie rozdziela Naismitha i Vorkosigana. Pozbywam się w ten sposób najniebezpieczniejszej słabości nieodłącznie towarzyszącej planowi, czyli mojego... charakterystycznego i zapadającego w pamięć wyglądu. Tajni agenci nie powinni tak wyglądać. - Dlaczego uważasz, że ta holoreporterka kiedykolwiek podzieli się swoimi odkryciami z Cetagandanami? - Byliśmy widziani razem. I to przez miliony, w holowizji, na miłość boską. Z pewnością prędzej czy później zjawią się u niej, by zadawać pytania. - Miles poczuł niepokój - pewnie jednak Cetagandanie wyślą tam kogoś, kto ją lekko wysonduje, a nie porwie, wyciśnie wszystko i pozbędzie się jej. W końcu to powszechnie znana obywatelka Ziemi. - Skoro tak, to dlaczego, do diabła, wybrałeś Cetagandan na domniemanych twórców admirała Naismitha? Oni już będą wiedzieć, że tego nie zrobili. - Żeby zachować pozory prawdopodobieństwa - wyjaśnił Miles. - Jeśli nawet my nie wiemy, skąd naprawdę pochodzi klon, to mogą nie być zaskoczeni tym, że sami do tej pory o nim nie słyszeli. - Dostrzegam kilka rażących luk w tym rozumowaniu - powiedział Galeni z drwiną. - Niewykluczone, że na dłuższą metę ułatwi to wykonanie twego planu, ale mnie nie bardzo pomaga. Trup admirała Naismitha byłby w moich rękach równie kłopotliwy co trup lorda Vorkosigana. Nieważne, czy jesteś schizofrenikiem, czy nie, ale nawet ty tak bardzo się nie rozszczepisz. - Nie jestem schizofrenikiem - odwarknął Miles. - Może trochę maniakiem depresyjnym - przyznał po chwili zastanowienia. Usta Galeniego zadrgały. - Znacie siebie, poruczniku. - Próbujemy, sir. Galeni zamilkł i zdecydował się, zapewne rozsądnie, zignorować tę odżywkę. Prychnął, po czym ciągnął: - Dobrze, poruczniku Vorkosigan. Przydzielę ci sierżanta Bartha do ochrony. Ale chciałbym, żebyś składał raport nie rzadziej niż co osiem godzin za pomocą kodowanego łącza. Masz przepustkę na dwadzieścia cztery godziny. Milesowi, który nabierał tchu, żeby wytoczyć kolejny argument, zabrakło słów. - Aaa - wykrztusił. - Dziękuję, sir. - Ale czemu, u diabła, Galeni zmienił zdanie? Miles oddałby wszystko, żeby wiedzieć, co się teraz dzieje za tą kamienną twarzą o rzymskim profilu. Zdecydował się odmaszerować, zanim Galeni się rozmyśli. Dendarianie wybrali w londyńskim kosmoporcie najodleglejsze z dostępnych stanowisk ze względów bezpieczeństwa, a nie z przyczyn oszczędnościowych. Fakt, że odległość czyniła to miejsce również najtańszym, był jedynie przyjemną premią. Stanowisko znajdowało się pod gołym niebem, na samym końcu pasa. Wokół rozciągały się puste, betonowe płaszczyzny. Nikt nie mógłby się do nich podkraść, jeśli pragnął pozostać niezauważony. A gdyby coś niepożądanego zdarzyło się w pobliżu, pomyślał Miles, było mniej prawdopodobne, że spowoduje to śmierć niewinnych cywilów. Wybór był logiczny. Był to też piekielnie długi spacer. Miles próbował iść energicznym krokiem, a nie dreptać w pośpiechu niczym pająk po kuchennej podłodze. Czy nie popadał w lekką paranoję, podobnie jak schizofrenię i manię depresyjną? Maszerujący u jego boku sierżant Barth, który najwyraźniej nie czuł się dobrze w cywilnym ubraniu, chciał dostarczyć go do włazu wahadłowca w opancerzonym szybkowozie ambasady. Miles z wielkimi trudnościami przekonał go w końcu, że siedem lat wymyślanych w pocie czoła, misternych podstępów poszłoby na marne, gdyby kiedyś zobaczono, jak admirał Naismith wysiada z oficjalnego barrayarskiego pojazdu. Dobry widok ze stanowiska wahadłowca oznaczał niestety, że i oni byli dobrze widoczni. Ale przynajmniej nikt nie mógł się do nich podkraść. Rzecz jasna, jeżeli nie zastosowałby kamuflażu psychologicznego. Weźmy na przykład tę unoszącą się tuż nad ziemią wielką ciężarówkę poduszkową, należącą do służb technicznych kosmoportu, która krzątała się nieopodal. Takie machiny można było spotkać tu wszędzie, oko łatwo przyzwyczajało się do ich chaotycznych ruchów. Gdybym miał zamiar zaatakować, pomyślał Miles, to użyłbym do tego właśnie takiego pojazdu. Trudno go komuś przypisywać. Dopóki nie wystrzeli pierwszy, nikt z dendariańskiej ochrony nie będzie pewny, czy biorąc go na muszkę, nie zabija jakichś nieszczęśnie zabłąkanych pracowników kosmoportu. Popełnienie takiego błędu groziło kryminałem, byłaby to pomyłka z gatunku tych, które raz na zawsze rujnują karierę. Ciężarówka poduszkowa nagle zmieniła kierunek lotu. Zesztywnieli. Wyglądało, jakby pojazd umyślnie chciał przeciąć im drogę. Ale, do diaska, żadne okna ani drzwi się nie otwierały, żadni uzbrojeni ludzie nie wychylali się i nie celowali w nich, nawet z procy. Mimo to obydwaj wyciągnęli swoje ogłuszacze. Miles próbował odsunąć się od Bartha, podczas gdy ten starał się stanąć przed nim - jeszcze jedno urocze nieporozumienie. I nagle pędząca teraz ciężarówka poduszkowa, wzbiwszy się w powietrze, znalazła się tuż nad nimi, przesłaniając jasne niebo poranka. Ogłuszacz nie mógł znaleźć żadnego celu na jej lśniącej, gładkiej powierzchni. Przynajmniej sposób, w jaki zostanie zabity, stał się dla Milesa jasny - będzie to śmierć przez rozgniecenie. Miles wydał z siebie piskliwy dźwięk, obrócił się i z wysiłkiem ruszył, próbując zerwać się do biegu. Ciężarówka poduszkowa, po nagłym wyłączeniu systemu antygrawitacyjnego, leciała w dół niczym potężna cegła. Wyglądało to na lekką przesadę - czy oni nie wiedzieli, że jego kości mogą zostać zmiażdżone przez przeładowaną skrzynkę z warzywami? Nie zostałoby po nim nic poza odrażającą mokrą plamą na betonie. Rzucił się na ziemię, przetoczył - uratował go podmuch powietrza wywołany przez spadającą z łoskotem na betonową nawierzchnię ciężarówkę. Kiedy otworzył oczy, zobaczył, że krawędź pojazdu od jego nosa dzielą tylko centymetry. Zerwał się na nogi, gdy machina wzniosła się ponownie w powietrze. Gdzie jest Barth? Wciąż kurczowo ściskał w prawej dłoni bezużyteczny ogłuszacz, jego otarte z naskórka knykcie krwawiły. W szczelinie biegnącej w poprzek lśniącej burty ciężarówki umieszczono uchwyty drabiny. Jeżeli znajdzie się na niej, nie będzie mógł jednocześnie być pod nią - Miles wypuścił ogłuszacz z dłoni i skoczył, niemal w ostatniej chwili łapiąc się uchwytów. Pojazd zakołysał się i plasnął mocno o ziemię, przygniatając miejsce, gdzie Miles przed chwilą leżał. Po chwili znów się wzbił w powietrze i opadł ze wściekłym łoskotem, niczym rozhisteryzowany olbrzym próbujący zgnieść kapciem pająka. Wstrząs wyrzucił Milesa z jego niepewnej kryjówki. Uderzył o ziemię, przeturlał się, próbując chronić swe kości. W betonowej nawierzchni nie było najmniejszej szczeliny, w której mógłby się schować. Pas światła pod ciężarówką poszerzył się, gdy ta ponownie wzniosła się w górę. Miles poszukał wzrokiem czerwonawej miazgi na betonie, ale niczego takiego nie dostrzegł. Barth? Nie - on był tam, pochylony krzyczał coś do naręcznego komunikatora. Miles zerwał się na nogi i pobiegł zygzakiem. Serce waliło mu tak mocno, że wydawało się, iż krew zaraz wytryśnie mu z uszu na skutek zbyt wysokiego poziomu adrenaliny. Jego oddech prawie się zatrzymał, pomimo napinających się z wysiłkiem płuc. Niebo i beton zawirowały wokół niego, stracił na chwilę z oczu wahadłowiec - ale nie, jest tutaj - zaczął biec w jego kierunku. Biegi nigdy nie były jego ulubionym sportem. Mieli rację ci, którzy nie chcieli go dopuścić do szkoły oficerskiej z uwagi na warunki fizyczne. Z głębokim, potępieńczym jękiem ciężarówka wyrwała się w powietrze za jego plecami. Nagły, oślepiający wybuch pchnął go do przodu. Upadł na twarz, szorując po betonie. Odłamki metalu, szkła i stopionego plastiku pokryły go od stóp do głów. Zdrętwiał, gdy coś prześliznęło się po jego karku. Ukrył głowę w dłoniach i próbował wypalić dziurę w betonie samym tylko ogniem swojego strachu. W uszach mu waliło, wszystkie dźwięki zlały się w jeden ogłuszający huk. Jeszcze milisekunda i zorientował się, że stanowi nieruchomy cel. Rzucił się w bok, szukając spojrzeniem opadającej ciężarówki. Ale jej już nie było. Zamiast niej czarny, błyszczący szybkolot przecinał lokalną przestrzeń kosmoportu, łamiąc wszelkie przepisy i bez wątpienia uruchamiając alarmy na komputerach kontrolnych londyńczyków. Cóż - było już za późno na próby kamuflażu. Miles, jeszcze zanim dostrzegł w środku zielone mundury, wiedział, że musi to być barrayarski statek zewnętrznego wsparcia - inaczej Barth nie biegłby do niego z taką werwą. Nie było co prawda jasne, czy trzej Dendarianie, pędzący w kierunku Milesa z wahadłowca, doszli do tego samego wniosku. Miles skoczył na równe... ręce i kolana. Od tego nagłego ruchu dostał mdłości i zawrotów głowy. Dopiero druga próba powstania zakończyła się pomyślnie. Barth próbował zaciągnąć go za ramię w kierunku lądującego statku. - Wracajmy do ambasady, sir! - nalegał. Jeden z Dendarian, w szarym mundurze, zatrzymał się gwałtownie o kilka kroków od nich i klnąc pod nosem, wycelował w Bartha łuk plazmowy. - Ty tam, cofnij się! - warknął. Kiedy Barth sięgnął dłonią za pazuchę, Miles wkroczył pośpiesznie pomiędzy nich. - Przyjaciele, przyjaciele! - krzyknął, wyciągając odwrócone dłońmi do góry ręce w kierunku obu żołnierzy. Dendarianin zamarł, zbity z tropu i wciąż podejrzliwy, Barth zaś zacisnął pięści, z trudem panując nad sobą. Elli Quinn podbiegła, wymachując trzymaną w jednej ręce wyrzutnią rakiet. Kolbę trzymała pod pachą, z wylotu dwucalowej lufy wciąż jeszcze wydobywał się dym. Zapewne strzelała z biodra. Jej poczerwieniała twarz wyrażała przerażenie. Sierżant Barth z tłumioną wściekłością zmierzył wzrokiem wyrzutnię rakiet. - Mało brakowało - rzucił oschle do Elli. - Do cholery, o mały włos wyleciałby w powietrze razem z twoim celem. - Ha, pomyślał Miles, jest zazdrosny, że to on nie miał wyrzutni rakiet. Oczy Elli rozszerzyły się z oburzenia. - Lepsze to niż nic. Co najwyraźniej stanowiło całe twoje wyposażenie! Miles ostrożnie dotknął potylicy prawą ręką, gdyż w lewym ramieniu czuł ostry ból, kiedy próbował nim ruszać. Gdy odjął dłoń, zobaczył, że była czerwona. Rana głowy - krwawił co prawda jak zarzynana świnia, ale nie było to nic groźnego. Następny mundur do wyrzucenia. - Niezręcznie jest mieć przy sobie artylerię podczas podróży komunikacją podziemną - wtrącił łagodnie Miles. - Tym bardziej że nie przeszlibyśmy z nią przez ochronę kosmoportu. - Przerwał i zmierzył spojrzeniem dymiące pozostałości ciężarówki. - Wygląda na to, że nawet oni nie potrafili przenieść broni przez ochronę. Kimkolwiek byli. - Skinął znacząco głową w kierunku drugiego z Dendarian, który, zrozumiawszy aluzję, oddalił się, by zbadać sprawę. - Chodźmy stąd, sir! - nalegał znów Barth. - Jest pan ranny. Zjawi się tu policja. Nie powinien pan być w to zamieszany. Miał na myśli, że porucznik lord Vorkosigan nie powinien być w to zamieszany i tu miał zupełną rację. - O Boże, racja sierżancie. Jedź. Wróć do ambasady okrężną drogą. Nie pozwól, żeby cię ktoś wyśledził. - Ależ, sir... - Moja osobista ochrona, która, jak sądzę, właśnie udowodniła swoją skuteczność, przejmie twoje obowiązki. Jedź. - Kapitan Galeni każe sobie podać moją głowę na półmisku, jeśli... - Sierżancie, sam Simon Illyan każe sobie podać moją głowę na tacy, jeśli zostanę zdekonspirowany. To jest rozkaz. Jedź! Imię wzbudzającego przerażenie szefa CesBezu podziałało niczym magiczne zaklęcie. Przygnębiony i rozdarty Barth pozwolił się Milesowi odprowadzić do szybkolotu. Kiedy ten wzbił się w końcu w powietrze, Miles odetchnął z ulgą. Gdyby teraz wrócił do ambasady, Galeni pewnie zamknąłby go na zawsze w jakiejś piwnicy. Strażnik dendariański, ponury i lekko pozieleniały, wrócił z oględzin porozrzucanych pozostałości ciężarówki poduszkowej. - Dwóch mężczyzn, sir - zameldował. - Przynajmniej wydaje mi się, że byli mężczyznami, a było ich co najmniej dwóch, sądząc z liczby... kawałków, które po nich zostały. Miles spojrzał na Elli i westchnął. - Nie zostało nic, co można by zbadać, co? Wzruszyła ramionami w nieszczerych przeprosinach. - Och, ty krwawisz... - Zbliżyła się do niego zaniepokojona. Cholera. Jeśliby zostało coś, co można by zbadać, Miles chętnie wrzuciłby to do wahadłowca i wystartował, z pozwoleniem czy bez, aby kontynuować dochodzenie w lazarecie na „Triumphie” bez przeszkód wynikających z ograniczeń prawnych, które niewątpliwie powstrzymują miejscowe władze. Londyńscy policjanci już i tak nie mogli być z jego powodu bardziej nieszczęśliwi. Wyglądało na to, że wkrótce znów będzie miał z nimi do czynienia. Sprzęt gaśniczy i pojazdy obsługi kosmoportu już zaczynały się wokół nich gromadzić. Policja londyńska, jednakowoż, zatrudniała około sześćdziesięciu tysięcy ludzi, co stanowiło znacznie większą - nawet jeśli gorzej wyposażoną - armię niż jego własna. Może mógłby nasłać ich na Cetagandan czy kogokolwiek innego, kto za tym stał... - Co to byli za goście? - spytał dendariański strażnik, spoglądając w kierunku, w którym oddalił się czarny statek. - Nieważne - odparł Miles. - Nie było ich tutaj, nigdy ich nie widziałeś. - Tak jest, sir. Uwielbiał Dendarian. Nie dyskutowali z nim. Zezwolił, żeby Elli udzieliła mu pierwszej pomocy, i zaczął układać sobie w myślach historyjkę dla miejscowych władz. Policja i on bez wątpienia zdążą zmęczyć się sobą nawzajem, zanim jego wizyta na Ziemi dobiegnie końca. Jeszcze przed przybyciem grupy specjalistów z laboratorium kryminalistycznego Miles ujrzał obok siebie Lise Vallerie. Powinien był się jej spodziewać. A jako że lord Vorkosigan ze wszystkich sił starał się jej pozbyć, to admirał Naismith zebrał cały swój urok, próbując sobie przypomnieć, co w którym ze swoich wcieleń jej powiedział. - Admirale Naismith, wydaje się, że kłopoty wciąż pana prześladują! - zaczęła. - Ten faktycznie mnie prześladował - powiedział uprzejmie i uśmiechnął się do niej, wykrzesawszy z siebie tyle spokoju, na ile mu pozwalały okoliczności. Holokamerzysta oddalił się, by filmować gdzie indziej; dziennikarka myśli zapewne o zrobieniu czegoś więcej niż tylko wywiadu na gorąco. - Kim byli ci ludzie? - To bardzo dobre pytanie. Odpowiedzi na nie szuka teraz londyńska policja. Według mojej prywatnej teorii byli to Cetagandanie szukający zemsty za pewne dendariańskie operacje, mmm... nie skierowane przeciwko nim, ale starające się pomóc jednej z ich ofiar. Ale lepiej niech pani nie przytacza tych słów. Nie ma dowodów. Mogliby panią oskarżyć o zniesławienie lub coś w tym guście. - Nie, jeśli to będzie cytat. Nie sądzi pan, że to byli Barrayarczycy? - Barrayarczycy! Co pani wie o Barrayarczykach? - Pozwolił, by zdumienie przekształciło się w oszołomienie. - Badałam pańską przeszłość. - Uśmiechnęła się. - Wypytując Barrayarczyków? Mam nadzieję, że nie wierzy pani we wszystko, co o mnie wygadują. - Nie. Oni myślą, że został pan stworzony przez Cetagandan. Szukałam, korzystając z moich prywatnych kontaktów, niezależnych źródeł potwierdzających to. Znalazłam pewnego imigranta, który pracował swego czasu w laboratorium klonacyjnym. Niestety, w jego wspomnieniach daje się zauważyć pewien brak szczegółów. Kiedy go wyrzucono, wbrew woli wymazano mu pamięć z tego okresu. To, co może sobie przypomnieć, jest przerażające. Wolna Najemna Flota Dendarii jest zarejestrowana na Obszarze Jacksona, prawda? - Tylko dlatego, że jest to wygodne z prawnego punktu widzenia. Nie jesteśmy powiązani w żaden inny sposób, jeżeli to pani ma na myśli. Odrabiała pani pracę domową, hę? - Miles wyciągnął szyję. Nieopodal, koło szybkowozu policji, Elli zawzięcie gestykulowała, tłumacząc coś przysłuchującemu się z poważną miną kapitanowi. - Oczywiście - rzekła Vallerie. - Chciałabym przy pańskiej współpracy zrealizować poświęcony wam w całości program. Sądzę, że byłoby to niezwykle interesujące dla naszych widzów. - Hmmm... Dendarianie nie szukają rozgłosu. Wręcz przeciwnie - mogłoby to zagrozić naszym operacjom i naszym ludziom. - W takim razie program tylko o panu. Nic aktualnego - jak pan doszedł do wszystkiego, kto pana sklonował i dlaczego - kto był pierwowzorem już wiem. Pana wczesne wspomnienia - rozumiem, że przeszedł pan przyśpieszony wzrost i trening hipnotyczny. Jak to wyglądało? I tak dalej. - To było nieprzyjemne - odparł krótko. Program, który zaproponowała, był w istocie kuszącą perspektywą, choć po czymś takim Galeni obdarłby Milesa ze skóry, a Illyan wypchałby go i ustawił w gablocie. Poza tym raczej lubił Vallerie. Dobrze było puścić dzięki niej w obieg parę użytecznych historyjek, ale zbyt bliskie powiązania z nim - spojrzał na rozłożoną na betonowej nawierzchni dopiero co przybyłą grupę specjalistów z laboratorium kryminalistycznego, badającą szczątki ciężarówki poduszkowej - mogły być szkodliwe dla jej zdrowia. - Mam lepszy pomysł. Dlaczego nie zajmie się pani demaskowaniem nielegalnego klonowania? - To już robiono. - Ale proceder trwa nadal. Najwyraźniej nie zrobiono wystarczająco wiele. Nie wyglądała na podekscytowaną. - Jeśli współpracowałby pan ze mną blisko, admirale Naismith, miałby pan pewien wkład w tworzenie programu. Jeśli nie - cóż, będzie pan tematem. Gramy fair. - Przykro mi. - Potrząsnął niechętnie głową. - Musi to pani zrobić sama. - Nagle jego uwagę przykuła scena rozgrywająca się przy pojeździe policyjnym. - Proszę mi wybaczyć - powiedział z roztargnieniem. Wzruszyła ramionami i poszła złapać swojego holokamerzystę, kiedy Miles odbiegł. Zabierali Elli. - Nie martw się, Miles, już wcześniej bywałam aresztowana - próbowała go pocieszyć. - To nic wielkiego. - Komandor Quinn stanowi moją osobistą ochronę - Miles zwrócił się do kapitana policji - i była na służbie. Zupełnie jawnie. Wciąż jest. Potrzebuję jej! - Ciii, Miles, uspokój się - szepnęła doń Elli - albo skończy się na tym, że ciebie też zabiorą. - Mnie?! Jestem, do cholery, ofiarą! Powinni raczej zaaresztować tych dwóch oprychów, którzy próbowali mnie rozgnieść. - Cóż, ich też zabiorą, jak tylko ludzie z laboratorium napełnią swoje worki. Nie możesz się spodziewać, że władze po prostu uwierzą nam na słowo. Muszą sprawdzić fakty, potwierdzić naszą wersję, a potem mnie wypuszczą. - Posłała uśmiech kapitanowi i ten wyraźnie zmiękł. - Policjanci też są ludźmi. - Czy twoja matka nigdy nie przestrzegała cię przed wchodzeniem do samochodu z nieznajomymi? - mruknął Miles. Miała jednak rację. Gdyby narobił więcej zamieszania, policjantom mogłoby przyjść do głowy zakazanie wahadłowcowi opuszczania kosmoportu albo coś gorszego. Zastanawiał się, czy Dendarianie kiedykolwiek odzyskają wyrzutnię rakiet zatrzymaną teraz jako narzędzie zbrodni. Zastanawiał się, czy zatrzymanie podstawowego członka jego ochrony nie było pierwszym krokiem skierowanego przeciwko niemu misternie uknutego spisku. Zastanawiał się, czy główna lekarka floty miała jakieś leki psychoaktywne do leczenia galopującej paranoi. Zgrzytnął zębami i zaczerpnął głębokiego, uspokajającego oddechu. Dwuosobowy miniwahadłowiec dendariański kołował w kierunku stanowiska. A to co znowu? Miles spojrzał na swój ręczny chronometr i zdał sobie sprawę, że stracił prawie pięć ze swych cennych dwudziestu czterech godzin, plącząc się po kosmoporcie. Zdawszy sobie sprawę z tego, która była godzina, zrozumiał, kto przybył, i zmełł w ustach przekleństwo. Elli wykorzystała tę chwilę i pociągnęła kapitana policji za sobą, posyłając Milesowi na pożegnanie uspokajające skinienie. Dziennikarka, dzięki Bogu, oddaliła się, by przeprowadzać wywiady z władzami kosmoportu. Porucznik Bonę, schludna i lśniąca, wyszła właśnie ze swojego wahadłowca. Wyglądała imponująco w swoim najlepszym, aksamitnym szarym mundurze. Podeszła do grupki wciąż stojącej przy rampie większego statku. - Admirale Naismith? Czy jest pan gotowy na nasze spotkanie?... O Boże... Szeroki uśmiech rozjaśnił jego posiniaczoną i ubrudzoną twarz. Zdawał sobie sprawę ze swojego wyglądu - jego włosy były zbite w kłaki, aż lepkie od zasychającej krwi, krew ściekała też z kołnierza, kurtka była utytłana, zaś spodnie porwane na kolanach. - Kupiłabyś używany mały pancernik od takiego człowieka? - zaszczebiotał radośnie. - Nic z tego - westchnęła. - Bank, z którym mamy do czynienia, jest bardzo tradycyjny. - Żadnego poczucia humoru? - Nie tam, gdzie wchodzą w grę ich pieniądze. - No tak. - Przestał dowcipkować, jego żarty zaczynały wyglądać zbyt histerycznie. Chciał przeczesać ręką włosy, ale skrzywił się z bólu i zamiast tego tylko lekko pomacał prowizoryczny syntetyczny opatrunek. - Wszystkie moje zapasowe mundury są na orbicie, a nie chciałbym błąkać się po Londynie bez Quinn u mojego boku. W każdym razie nie teraz. Poza tym muszę spotkać się z lekarką w sprawie tego barku, wciąż jest tam coś nie w porządku... - pulsujący, przeraźliwy ból, jeśli chcesz znać szczegóły -...a na dodatek pojawiły się nowe, poważne wątpliwości co do tego, gdzie podział się nasz zaległy bon kredytowy. - Tak? - odezała się, wyczuwając od razu zasadniczą kwestię. - Nieprzyjemne wątpliwości, które muszę sprawdzić. W porządku - westchnął, poddając się nieuniknionemu. - Odwołaj nasze dzisiejsze spotkanie w banku i ustal następne na jutro, jeśli możesz. - Tak jest, sir. - Zasalutowała i odmaszerowała. - Aha - zawołał za nią. - Nie musisz wspominać, co mi uniemożliwiło stawienie się na spotkanie, prawda? Lekko uniosła kącik ust do góry. - Nawet mi to nie przeszło przez myśl - zapewniła go gorąco. Kiedy Miles znalazł się znów na niskiej orbicie okołoziemskiej na pokładzie „Triumpha”, odwiedził główną lekarkę floty, która odkryła cienkie jak włos pęknięcie na jego lewej łopatce. Diagnoza ta nie zdziwiła go ani trochę. Lekarka zaaplikowała mu impulsy elektryczne oraz umieściła jego lewe ramię w wyjątkowo denerwującym syntetycznym opatrunku unieruchamiającym. Miles zaczął narzekać, aż w końcu lekarka zagroziła mu, że umieści go całego w czymś takim. Wymknął się chyłkiem z lazaretu, jak tylko skończyła opatrywać ranę na jego potylicy, zanim dotarły do niej oczywiste medyczne zalety jej pomysłu. Po doprowadzeniu się do porządku, Miles odszukał kapitan Elenę Bothari-Jesek, jedną z trojga Dendarian, którzy znali jego prawdziwą tożsamość. Trzecim członkiem tej grupy był jej mąż, komodor Baz Jesek, główny inżynier floty. Elena wiedziała pewnie o Milesie tyle, co on sam. Była córką poprzedniego ochroniarza Milesa, dorastali razem. Osobiście uczynił ją dendariańskim oficerem, kiedy tworzył flotę lub też kiedy zbierał ją do kupy, czy jak kto chce nazwać nieskoordynowane początki całej tej przerażająco rozrośniętej tajnej operacji. Najpierw była oficerem tylko z nazwy, potem, dzięki swojej energii i ciężkiej, zawziętej pracy, stała się nim naprawdę. Zawsze mocno skupiona na tym, co robiła, bezgranicznie wierna sprawie - Miles był z niej dumny, jakby sam ją stworzył. Inne uczucia, które żywił ku niej, nie powinny nikogo obchodzić. Kiedy wszedł do kantyny oficerskiej, Elena przywitała go gestem, który był czymś pomiędzy zasalutowaniem a przyjacielskim machnięciem ręką i uśmiechnęła się na swój mroczny sposób. W odpowiedzi Miles skinął głową i wśliznął się na fotel przy jej stole. - Cześć, Eleno! Mam dla ciebie tajną misję. Jej smukłe, gibkie ciało wtulało się w fotel, czarne oczy błyszczały z zaciekawieniem. Krótkie, hebanowe, gładkie włosy otaczały twarz. Skórę miała bladą, nie była piękna, lecz rysy miała szlachetne, a sylwetkę jak wyciągnięty w biegu chart. Miles patrzył na swoje krótkie, kanciaste dłonie złożone na stole, nie chcąc błądzić wzrokiem po gładkich płaszczyznach jej twarzy. Wciąż jeszcze. Zawsze. - Eeee... - Rozejrzał się po pokoju i dostrzegł paru obserwujących ich ciekawie techników, siedzących przy pobliskim stoliku. - Przykro mi, panowie, ale to nie dla was - powiedział, robiąc wymowny gest ręką. Zrozumiawszy aluzję, uśmiechnęli się, zabrali swą kawę i poszli. - Jakiego typu tajną misję? - spytała, wgryzając się w swoją kanapkę. - Ta akcja musi być zabezpieczona z obu stron, zarówno z punktu widzenia Dendarian, jak i ambasady barrayarskiej na Ziemi. Zwłaszcza ze strony ambasady. To będzie robota kurierska. Chcę, żebyś kupiła bilet na najszybsze dostępne komercyjne połączenie na Tau Ceti i zabrała ze sobą wiadomość od porucznika Milesa Vorkosigana do Kwatery Głównej CesBezu Sektora w tamtejszej ambasadzie. Mój tutejszy barrayarski przełożony nie wie, że cię wysyłam i chciałbym, żeby to tak zostało. - Nie chcę... mieć zbyt wiele do czynienia z barrayarską strukturą dowodzenia - powiedziała spokojnie. Przyglądała się własnym dłoniom. - Wiem. Ale ponieważ są w to uwikłane obie moje osobowości, posłańcem musisz być ty, Baz albo Elli Quinn. Ta ostatnia została zaaresztowana przez policję londyńską, a nie mogę przecież posłać twojego męża; jakiś niezorientowany urzędniczyna na Tau Ceti mógłby próbować go zaaresztować. Na te słowa Elena podniosła wzrok. - Dlaczego Barrayar nigdy nie odstąpił od oskarżenia Baza o dezercję? - Starałem się. Wydawało mi się, że prawie ich przekonałem. Ale wtedy Simon Illyan w nagłym napadzie przewrażliwienia zdecydował, aby jednak pozostawić nakaz aresztu w mocy, nawet jeśli nie dąży się do jego wykonania. Daje mu to dodatkowy atut w razie, hmmm... sytuacji krytycznej. Dodaje to również na swój sposób wiarygodności wizerunkowi Dendarian jako organizacji w pełni niezawisłej. Myślę, że Illyan nie miał racji - mówiłem mu to zresztą, aż w końcu kazał mi już więcej o tym nie wspominać. Pewnego dnia, kiedy ja będę wydawał rozkazy, dopilnuję, aby to zmieniono. Uniosła brwi. - Możesz na to długo poczekać przy twoim obecnym tempie awansu, poruczniku. - Mój ojciec jest wrażliwy na oskarżenia o nepotyzm... pani kapitan. - Podniósł zapieczętowany dysk z danymi, który wcześniej przesuwał tam i sam po stole. - Chcę, żebyś wręczyła to głównemu attache wojskowemu na Tau Ceti, komodorowi Destangowi. Nie przekazuj tego przez nikogo, ponieważ wśród moich podejrzeń jest i takie, że istnieje przeciek w barrayarskim połączeniu kurierskim między nimi a Ziemią. Myślę, że problem leży z tej strony, ale jeśli się mylę... Boże, mam nadzieję, że to nie Destang. - Paranoja? - spytała zatroskana. - Tak, z minuty na minutę coraz większa. Szalony Yuri w drzewie genealogicznym nie wpływa na to pozytywnie. Ciągle się zastanawiam, czy już nie zaczynam pogrążać się w jego chorobie. Czy można dostać paranoi na punkcie bycia paranoikiem? Uśmiechnęła się słodko. - Jeśli ktoś to potrafi, to właśnie ty. - Hmm. Cóż, ta konkretna paranoja jest jedyna w swoim rodzaju. Starałem się wygładzić język w raporcie dla Destanga, lepiej przeczytaj go, zanim wystartujesz. Zresztą co byś pomyślała o młodym oficerze, który uważa, że jego przełożeni chcą go dopaść? Przechyliła głowę i uniosła brwi. - Właśnie - przytaknął Miles. Palcem wskazującym postukał w dysk. - Celem twojej podróży jest sprawdzenie hipotezy - podkreślam, jedynie hipotezy - że obiecane nam osiemnaście milionów marek nie dotarło tu, bo zniknęło gdzieś en route. Niewykluczone, że w kieszeniach drogiego kapitana Galeniego. Nie ma na razie żadnego potwierdzającego to dowodu, jakim byłoby na przykład jego nagłe zniknięcie, a nie jest to rodzaj oskarżenia, które młody i ambitny oficer może omyłkowo wysuwać. Umieściłem to w raporcie wśród czterech innych teorii, ale właśnie ta mnie najbardziej elektryzuje. Musisz dowiedzieć się, czy KG w ogóle wysłało nasze pieniądze. - Nie wyglądasz na podekscytowanego. Raczej na smutnego. - Tak, no cóż, bez wątpienia jest to najpaskudniejsza możliwość. Ale stoi za tym nieubłagana, żelazna logika. - To w czym sęk? - Galeni jest Komarrczykiem. - A kogo to obchodzi? Tym bardziej prawdopodobne jest, że masz rację. Mnie to obchodzi. Miles potrząsnął głową. Czym, na dobrą sprawę, była wewnętrzna polityka Barrayaru dla Eleny, która przysięgała żarliwie, że nigdy nie postawi stopy na jej znienawidzonym ojczystym globie? Wzruszyła ramionami i wstała, chowając dysk do kieszeni. Nie próbował schwycić jej rąk. Nie zrobił najmniejszego ruchu, który mógłby ich oboje wprawić w zakłopotanie. Trudniej jest zyskać sobie starych przyjaciół niż nowych kochanków. Ach, moja najstarsza przyjaciółko. Wciąż jeszcze. Zawsze. ROZDZIAŁ SZÓSTY Zamiast obiadu zjadł kanapkę i wlał w siebie kawę, jednocześnie studiując raporty o stanie floty dendariańskiej. Zakończono i zatwierdzono naprawy na desantowcach bojowych należących do „Triumpha”. I zapłacono za nie - pieniądze, niestety, zniknęły nieodwołalnie. Wykonano wszystkie zaległe prace remontowe w całej flocie, wykorzystano wszystkie przepustki na Ziemię, zużyto całą pastę do polerowania i odkurzono wszystkie kurze. W szeregi Dendarian wkradała się powoli nuda. Nuda i bankructwo. Cetagandanie byli w błędzie, pomyślał gorzko Miles. To nie wojna mogła zniszczyć Dendarian, tylko pokój. Jeśli ich wrogowie po prostu staliby z założonymi rękami, czekając cierpliwie, Dendarianie, jego dzieło, rozpadliby się sami z siebie bez żadnej pomocy z zewnątrz. Brzęczyk w kabinie zaterkotał, przerywając pasmo jego splątanych, ciemnych myśli. Uderzył palcami w klawiaturę komkonsoli na biurku. - Słucham. - Tu Elli. Jego dłoń powędrowała ochoczo do przycisku otwierającego drzwi. - Wejdź! Wróciłaś wcześniej, niż się spodziewałem. Obawiałem się, że utkniesz na dole tak jak Danio. Lub, co gorsza, z Daniem. Zakręcił się na krześle - pokój wydał mu się nagle jaśniejszy, gdy drzwi rozsunęły się z sykiem, mimo iż żaden światłomierz by tego nie zarejestrował. Elli zasalutowała mu krótko i przysiadła na krawędzi biurka. Uśmiechała się, lecz jej wzrok wyrażał zmęczenie. - Przecież ci mówiłam, że wrócę - powiedziała. - Chociaż chcieli, żebym była ich gościem dłużej. Byłam miła, współpracowałam, zachowywałam się prawie jak świętoszka, żeby przekonać ich, że nie jestem morderczynią zagrażającą społeczeństwu i że naprawdę mogą wypuścić mnie z powrotem na ulicę, ale nie posunęłam się ani o krok naprzód, dopóki ich komputery nagle nie trafiły w dziesiątkę. Laboratorium podało numery identyfikacyjne tych dwóch mężczyzn, których... zabiłam w kosmoporcie. Miles zrozumiał chwilę wahania Elli, zanim wybrała właściwe słowo. Ktoś inny mógłby użyć jakiegoś eufemizmu - załatwiłam czy też sprzątnęłam - dystansując się od skutków swojego czynu. Ale nie Quinn. - Zapewne znaleziono coś ciekawego - rzekł z zachętą w głosie. Starał się to powiedzieć spokojnie, nie zdradzając swoich myśli. Gdybyż duchy naszych wrogów jedynie odprowadzały nas do piekła. Lecz nie, one muszą siedzieć bez przerwy u naszego boku czekając, aż będą mogły wypełnić tę powinność. Być może karby, które żłobił Danio na rękojeściach swych broni, nie były wcale takim głupim pomysłem. Bez wątpienia większym grzechem byłoby zapomnienie o jednym z zabitych ze swojego rachunku. - Powiedz mi, co wiesz o nich. - Okazało się, że obydwaj byli znani i poszukiwani przez Sieć Europrawa. Byli to - jakby to powiedzieć - żołnierze półświatka. Profesjonalni zabójcy. Miejscowi. Miles wzdrygnął się. - Dobry Boże, co ja im zawiniłem? - Wątpię, żeby zabrali się do ciebie o tak, bez powodu. Prawie na pewno byli wynajęci przez osobę lub osoby trzecie, których nie znamy, chociaż sądzę, że moglibyśmy oboje spróbować zgadnąć, kim one są. - No nie. Ambasada cetagandańska zleca zabicie mnie? Choć może to i ma sens: Galeni twierdził, że mają braki kadrowe. Ale czy zdajesz sobie sprawę... - Wstał i zaczął przemierzać pokój w podnieceniu - że to oznacza, iż mogę spodziewać się ataku z każdej strony. Gdziekolwiek i kiedykolwiek. Od obcych, nie mających żadnych osobistych motywów zgładzenia mnie. - Istny koszmar dla ochroniarzy - przyznała. - Policja pewnie nie zdołała ustalić, kto był ich pracodawcą? - Niestety. W każdym razie jeszcze nie. Skierowałam ich uwagę na Cetagandan jako źródło potencjalnego motywu dla stworzenia trójkąta MMM: metoda-motyw-możliwość. - Dobrze. A czy z naszej strony możemy skompletować elementy: motyw i możliwość? - zastanawiał się głośno Miles. - Końcowe rezultaty ich próby wydają się wskazywać na to, że byli nie do końca przygotowani do swojego zadania. - Według mnie ich metoda nie była taka zła, diabelnie mało brakowało, a by im się powiodło - zauważyła. - Chociaż wskazuje to na fakt, że właśnie możliwość była tym ograniczającym ich czynnikiem. Chodzi mi o to, że admirał Naismith nie idzie po prostu do kryjówki, kiedy schodzi na Ziemię - a samo to już wielce utrudniałoby znalezienie go - jednego człowieka spośród dziewięciu miliardów. Nie, on dosłownie pstryk! i przestaje istnieć. Są dowody na to, że ci faceci kręcili się wokół kosmoportu już od kilku dni, wypatrując ciebie. - Ech... - To kompletnie psuło perspektywy jego pobytu na Ziemi. Admirał Naismith stanowił najwyraźniej zagrożenie tak dla samego siebie, jak i dla innych. Ziemia była zbyt przeludniona. A jeśli kolejni zamachowcy spróbują wysadzić cały wóz komunikacji podziemnej albo restaurację, żeby osiągnąć swój cel? Droga do piekła w towarzystwie dusz swoich wrogów to jedno, ale co zrobi, gdy w następnej rundzie znajdzie się pośród grupki pierwszoklasistów? - Aha, a propos, widziałam się z szeregowcem Danio, kiedy byłam na dole - dodała Elli przyglądając się złamanemu paznokciowi. - Jego sprawa wchodzi na wokandę za parę dni i prosił, byś się pojawił. Miles cicho warknął. - No ładnie. Teoretycznie nieograniczona liczba kompletnie obcych mi osób próbuje mnie załatwić, a on chce, żebym sobie zaplanował publiczne wystąpienie. Bez wątpienia po to, żeby przećwiczyć bycie celem. Elli uśmiechnęła się i obgryzła równiutko paznokieć. - Chce, żeby ktoś, kto go zna, świadczył za nim. - Świadczyć za nim! Chciałbym wiedzieć, gdzie ukrył swoją kolekcję skalpów - przyniósłbym ją i pokazał sędziemu. Terapia socjopatyczna została wymyślona dla ludzi takich jak on. Nie, nie. Ostatnia osoba, jaka powinna świadczyć o nim w sądzie, to ktoś, kto go zna. - Miles westchnął, uspokajając się. - Wyślij kapitana Thorne’a. Betańczyk, ma dużo kosmopolitycznego savoir faire’u, powinien potrafić gładko kłamać w sądzie. - Dobry wybór - zgodziła się Elli. - Najwyższy czas, żebyś zaczął przekazywać innym część obowiązków. - Wciąż je przekazuję - zaoponował. - Na przykład cieszy mnie niezmiernie, że przekazałem tobie pieczę nad moim bezpieczeństwem. Machnęła ręką, jakby próbując odgonić ukryty komplement. Czy jego słowa kąsają? - Byłam zbyt wolna. - Byłaś wystarczająco szybka. - Miles podjechał na krześle, by spojrzeć jej prosto w twarz, czy raczej prosto w szyję. Miała rozpiętą dla wygody kurtkę, brzeg jej czarnej koszulki przecinał obojczyk, tworząc coś na kształt abstrakcyjnej kompozycji przestrzennej. Duszny zapach - nie perfum, lecz kobiety - unosił się z jej skóry. - Myślę, że miałeś rację - powiedziała. - Oficerowie nie powinni robić zakupów w sklepie zakładowym... Do diabła, pomyślał Miles, powiedziałem to wtedy tylko dlatego, że byłem zakochany w żonie Baza Jeseka i nie chciałem tego przyznać - lepiej nigdy się do tego nie przyznawać... -...to naprawdę odciąga mnie od obowiązków. Obserwowałam cię, kiedy zbliżałeś się do nas po płycie kosmoportu i przez parę minut, parę krytycznych minut, bezpieczeństwo było ostatnią rzeczą, o jakiej myślałam. - A co tak zajmowało twoje myśli? - spytał Miles z nadzieją, dopóki nie powstrzymał go od tego zdrowy rozsądek. Obudź się, człowieku, w ciągu najbliższych trzydziestu sekund możesz spaprać całą swoją przyszłość. Jej uśmiech wyglądał raczej smutno. - Tak naprawdę zastanawiałam się, co zrobiłeś z tym głupim kocim kocem - rzuciła jakby od niechcenia. - Zostawiłem w ambasadzie. Chciałem go wziąć ze sobą - czego by nie dał, by móc wyciągnąć go teraz i zaproponować, żeby przysiedli na nim razem na brzegu łóżka... - ale miałem masę innych spraw na głowie. Nie wspomniałem ci jeszcze o ostatnim problemie w naszych zagmatwanych finansach. Podejrzewam... - Cholera, znowu interesy wkraczają w tę intymną chwilę, czy raczej chwilę, która mogła stać się intymną. - Powiem ci o tym później. Na razie chciałbym pomówić o nas. Muszę pomówić o nas. Odsunęła się od niego lekko. Miles pośpiesznie poprawił swoje ostatnie zdanie: -...i o obowiązkach. - Przestała się odsuwać. Jego prawa dłoń dotknęła kołnierza jej munduru, odwróciła go i przesunęła się po gładkiej powierzchni jej epoletów. Drżał jak osika. Cofnął rękę i przycisnął ją do swej piersi, próbując się uspokoić. - Ja... mam dużo obowiązków, jak wiesz. Jakby podwójną dawkę. Są obowiązki admirała Naismitha i są obowiązki porucznika Vorkosigana. No i jeszcze są obowiązki lorda Vorkosigana. Potrójna dawka. Jej brwi wygięły się z lekka, usta zacisnęły, a oczy wyrażały nieme pytanie. Iście anielska cierpliwość - czekała, by zrobił z siebie durnia we własnym tempie. A on pędził na złamanie karku. - Znasz obowiązki admirała Naismitha. Ale one sprawiają mi, tak naprawdę, najmniej kłopotów. Admirał Naismith jest podporządkowany porucznikowi Vorkosiganowi, który istnieje jedynie po to, by służyć barrayarskiemu CesBezowi, do czego wyznaczyły go mądrość i łaska cesarza. Właściwie doradców cesarza. Czyli taty. Znasz tę historię. Skinęła głową. - Nieangażowanie się w kontakty osobiste z nikim z załogi może być właściwe w przypadku admirała Naismitha... - Zastanawiałam się po pewnym czasie, czy to... zajście w rurze windowej mogło być czymś w rodzaju próby - powiedziała zadumana. Dopiero po chwili doszło do niego znaczenie tych słów. - Ależ skąd! - zaskowyczał. - Cóż by to była za odrażająco podła, niegodziwa, nikczemna sztuczka. Nie, nie, to nie była próba. To było naprawdę. - Ach - powiedziała, ale nie zamanifestowała swojego przekonania, chociażby obejmując go serdecznie. Takie przytulenie byłoby teraz bardzo budujące. Ona jednak patrzyła tylko na niego, przybrawszy pozę zbytnio przypominającą stanie na baczność. - Mimo wszystko musisz pamiętać, że admirał Naismith nie jest prawdziwy. To tylko wytwór. Wymyśliłem go. Teraz wiem, że zapomniałem o kilku istotnych elementach. - Bzdury, Miles. - Dotknęła lekko jego policzka. - Co to niby jest? Ektoplazma? - Wróćmy do lorda Vorkosigana - Miles parł dalej zdesperowany. Odchrząknął i z wysiłkiem przełączył się z powrotem na swój barrayarski akcent. - Prawie nie znasz lorda Vorkosigana. Uśmiechnęła się na tę zmianę głosu. - Słyszałam, jak mówisz z jego akcentem. Jest uroczy, choć, hmmm... brzmi dziwacznie. - To nie ja mówię z jego akcentem, lecz on z moim. To znaczy... myślę, że... - Urwał zdezorientowany. - Barrayar mam we krwi. Uniosła nieznacznie brwi - starała się, by gest ten nie wypadł ironicznie. - Dosłownie, jak rozumiem. Nie wydaje mi się, że powinieI II neś być im wdzięczny za próbę otrucia cię jeszcze przed urodzeniem. - Nie chodziło im o mnie, tylko o mojego ojca. Moja matka... - Biorąc pod uwagę to, dokąd starał się skierować tory ich rozmowy, nie wydawało się rozsądnym rozwodzenie się nad nieudanymi zamachami z ostatnich dwudziestu pięciu lat. - W każdym razie takie rzeczy już się prawie w ogóle nie przytrafiają. - A co to było dziś w kosmoporcie, balet uliczny? - To nie był barrayarski zamach. - Tego nie wiesz - zauważyła wesoło. Otworzył usta i zamarł, ogłuszony atakiem nowej i jeszcze okropniejszej paranoi. Galeni wydawał mu się człowiekiem przebiegłym. Kapitan może być gdzieś na końcu każdego tworzonego przez Milesa łańcucha domysłów. Przypuśćmy, że faktycznie był winny defraudacji. Przypuśćmy również, że przewidział podejrzenia Milesa. Przypuśćmy następnie, że dostrzegł możliwość zatrzymania sobie zarówno pieniędzy, jak i stanowiska poprzez eliminację swego oskarżyciela. Ostatecznie Galeni wiedział dokładnie, kiedy Miles będzie w kosmoporcie. Każdego miejscowego handlarza śmiercią, którego mogła nająć ambasada cetagandańska, mogła też równie łatwo nająć ambasada barrayarska, tak by nikt się o tym nie dowiedział. - Porozmawiamy również o tym... później - powiedział zdławionym głosem. - Dlaczego nie teraz? - BO PRÓBUJĘ... - urwał, wziął głęboki oddech -...powiedzieć coś innego - dokończył cicho, ze ściśniętym gardłem. Zapadła cisza. - Mów dalej - zachęciła go Elli. - Hmmm, obowiązki. Zatem, podobnie jak powinności porucznika Vorkosigana zawierają w sobie te admirała Naismitha, jak również jego własne, tak obowiązki lorda Vorkosigana zawierają zarówno te porucznika Vorkosigana, jak i jego własne. Obowiązki polityczne są oddzielone i stoją ponad obowiązkami wojskowymi porucznika. Oraz, hmmm... obowiązkami rodzinnymi. - Jego dłoń była wilgotna, wytarł ją dyskretnie w spodnie. To było jeszcze trudniejsze, niż się spodziewał. Ale na pewno łatwiejsze niż stawienie czoła ogniowi plazmowemu, szczególnie dla kogoś, kto już raz stracił przez to twarz. - Brzmi to jak wykres Venna. Zbiór wszystkich zbiorów, które są swoimi elementami, czy coś w tym guście. - Tak się czuję - przyznał. - Ale próbuję to sobie jakoś poukładać. - A w czym zawarty jest lord Vorkosigan? - zapytała z ciekawością. - Kiedy spoglądasz w lustro po wyjściu spod prysznica, kto patrzy na ciebie? Czy mówisz do siebie: cześć, lordzie Vorkosigan? Unikam patrzenia w lustra... - Chyba Miles. Po prostu Miles. - A w czym zawarty jest Miles? Przesunął palcem wskazującym prawej ręki po unieruchomionej lewej. - W tej skórze. - I to jest ostatnia, zewnętrzna powłoka? - Tak sądzę. - Bogowie - wymamrotała - zakochałam się w człowieku, który myśli, że jest cebulą. Miles parsknął, nie mógł się powstrzymać. Ale „zakochałam się”? Poczuł, jak rośnie mu serce. - Lepsze to niż moja przodkini, która podobno uważała się za... - Nie, lepiej i o tym teraz nie wspominać. Ale ciekawość Elli była niezaspokojona, to dlatego skierował ją najpierw do dendariańskiego wywiadu, gdzie odniosła spektakularne sukcesy. - Za co? Miles odchrząknął. - Piąta hrabina Vorkosigan podobno cierpiała na okresowe urojenia. Myślała, że jest zrobiona ze szkła. - I co się z nią w końcu stało? - zapytała Elli, zafascynowana. - Jeden ze zirytowanych krewnych ostatecznie upuścił ją i rozbił. - Urojenia były aż tak silne? - Wieża miała dwadzieścia metrów. Zresztą nie wiem - powiedział zniecierpliwiony. - Nie czuję się odpowiedzialny za moich szalonych przodków. Wręcz przeciwnie. Dokładnie na odwrót. - Przełknął ślinę. - Widzisz, jednym z cywilnych obowiązków lorda Vorkosigana jest w końcu, gdzieś i kiedyś, spotkać lady Vorkosigan. Przyszłą jedenastą hrabinę Vorkosigan. Takie są oczekiwania wobec mężczyzny w kulturze patriarchalnej. Wiesz - jego gardło było jakby pełne waty, głos mu się załamywał - że moje, hmmm... problemy fizyczne - przejechał ręką wzdłuż swego ciała lub raczej jego braku - są natury teratogenicznej. Nie genetycznej. Moje dzieci powinny być normalne. Co, biorąc pod uwagę barrayarski, bezwzględny w stosunku do wszelkich mutacji, punkt widzenia, pewnie uratowało moje życie. Nie wydaje mi się, żeby mój dziadek był kiedykolwiek o tym do końca przekonany, zawsze marzyłem, by mógł żyć dostatecznie długo, by zobaczyć moje dzieci, żeby się przekonał... - Miles - Elli przerwała mu łagodnie. - Tak? - zapytał, z trudem łapiąc oddech. - Dlaczego ty tak bełkoczesz? Z godzinę mogłabym tego posłuchać, ale utrzymujesz niepokojąco szybkie tempo. - Jestem zdenerwowany - przyznał i uśmiechnął się do niej promiennie. - Czyżby szok pourazowy po wydarzeniach dzisiejszego popołudnia? - Przysunęła się bliżej, próbując dodać mu otuchy. - Potrafię to zrozumieć. Prawą ręką delikatnie objął ją w talii. - Nie. To znaczy, może trochę. Chciałabyś być hrabiną Vorkosigan? Uśmiechnęła się szeroko. - Ze szkła? Nie, dzięki, to nie w moim stylu. Tak naprawdę tytuł ten bardziej pasuje do czarnej skóry nabijanej ćwiekami. Wyobraził sobie Elli w tym stroju, co tak przykuło jego uwagę, że potrzebował pół minuty na to, żeby zrozumieć, że nie wyraził się jasno. - Pozwól, że ujmę to inaczej - powiedział w końcu. - Czy wyjdziesz za mnie za mąż? Tym razem zapadła o wiele dłuższa cisza. - Myślałam, że zastanawiałeś się, jak mnie przekonać, żebym poszła z tobą do łóżka - odezwała się wreszcie - i śmiałam się w duchu. Z twojego zdenerwowania. - Teraz jednak się nie śmiała. - Nie - powiedział Miles. - To byłoby łatwe. - Nie żądasz wiele, prawda? Chcesz tylko całkowicie zmienić resztę mojego życia. - Dobrze, że to zrozumiałaś. To nie chodzi po prostu o małżeństwo. W załączeniu otrzymujesz długą listę obowiązków. - Na Barrayarze. Na dole. - Tak. Cóż, jest też jakaś szansa na podróże. Milczała zbyt długo. W końcu powiedziała: - Urodziłam się w przestrzeni. Dorastałam na stacji transferowej w galaktycznych pustkach. Większość swego dorosłego życia przepracowałam na statkach. Czas, który spędziłam chodząc po błocie, można liczyć w miesiącach. - Byłaby to dla ciebie odmiana - wybąkał Miles. - A co się stanie z przyszłą admirał Quinn, wolną najemniczką? - Przypuszczalnie - mam nadzieję - uzna pracę lady Vorkosigan za równie interesującą. - Pozwól, że zgadnę. Praca lady Vorkosigan nie łączy się z dowodzeniem statkami. - Ryzyko związane z tego rodzaju karierą przeraża nawet mnie. Moja matka zrezygnowała z dowodzenia statkiem - pracowała dla Betańskiej Agencji Astrometrycznej - aby udać się na Barrayar. - Czy próbujesz mi powiedzieć, że szukasz dokładnie takiej dziewczyny jak twoja mama? - Musi być bystra, szybka, musi potrafić przeżyć - wyjaśnił lekko skwaszony Miles. - W przeciwnym wypadku byłaby to rzeź niewiniątek. Być może jej, a może naszych dzieci. Ochroniarze, jak wiesz, nie są wszechmocni. Wypuściła z siebie powietrze z cichym gwizdem, patrząc, jak się jej przyglądał. Przerażała go przepaść pomiędzy uśmiechem na jej ustach a zmartwieniem w jej oczach. Nie chciałem cię zranić - najlepsze, co ci mogę dać, nie powinno sprawiać ci bólu - czy to zbyt wiele, czy zbyt mato... zbyt przerażające? - Och, kochanie - westchnęła smutno. - Ani trochę nie myślisz. - Myślę tylko o tobie. - I chcesz mnie zesłać na resztę życia na, za przeproszeniem, kupę błota, która dopiero co wyszła z epoki feudalizmu, która traktuje kobiety jak przedmiot - czy raczej jak bydło - gdzie nie będę mogła wykorzystać swych wojskowych umiejętności, których nabyłam w ciągu ostatnich dwunastu lat - poczynając od dokowania statków, a kończąc na chemii przesłuchań... Przykro mi. Nie jestem antropologiem. Nie jestem święta i nie jestem szalona. - Nie musisz mówić od razu nie - powiedział cichutko Miles. - Ależ muszę - odparła. - Zanim zmiękną mi kolana, gdy będę patrzeć na ciebie. Albo głowa. I co ja mam na to powiedzieć, zadumał się Miles. Jeżeli mnie naprawdę kochasz, to z radością złożyłabyś w ofierze dla mnie całą swoją przeszłość? No tak. Składanie z siebie ofiar nie jest w jej stylu. To ją czyni silną, jej siła sprawia, że jej pragnę i tak kółko się zamyka. - Zatem to Barrayar jest problemem. - Oczywiście. Która kobieta przy zdrowych zmysłach przeniosłaby się z własnej woli na tę planetę? Nie licząc, najwyraźniej, twojej matki. - Ona jest wyjątkowa. Ale... kiedy zderza się z Barrayarem, to Barrayar się zmienia. Widziałem to. Ty też mogłabyś być taką siłą sprawczą. Elli kręciła głową. - Wiem, jakie są granice moich możliwości. - Nikt nie zna granic swoich możliwości, dopóki ich nie przekroczy. Zmierzyła go wzrokiem. - To naturalne, że ty tak uważasz. A nawiasem mówiąc, co cię trzyma przy Barrayarze? Pozwalasz się im popychać jak... Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego po prostu nie wziąłeś Dendarian i nie odleciałeś. Mógłbyś ich poprowadzić lepiej, niż kiedykolwiek robił to admirał Oser, lepiej nawet niż Tung. Mógłbyś stać się imperatorem na własnym kawałku skały, kiedy znudzą ci się wojny. - Z tobą u mego boku? - uśmiechnął się dziwnie. - Czy naprawdę radzisz, bym udał się na podbój Galaktyki z pięcioma tysiącami chłopa? Zachichotała. - Przynajmniej nie musiałabym rezygnować z dowództwa floty. Ale tak na serio. Jeśli rzeczywiście masz taką obsesję na punkcie bycia zawodowym żołnierzem, do czego jest ci potrzebny Barrayar? Flota najemna jest w akcji dziesięć razy częściej niż planetarna. Na kupie błota konflikt zbrojny zdarza się raz na pokolenie, jeśli dopisze szczęście... - Lub nieszczęście - wtrącił Miles. -...a flota najemna go poszukuje. - Zauważono ten fakt statystyczny na wyższych szczeblach dowódczych Barrayaru. Jest to jeden z głównych powodów, dla których jestem tutaj. W ciągu ostatnich czterech lat zyskałem więcej doświadczenia w walkach, chociaż raczej na małą skalę, niż większość pozostałych cesarskich oficerów nabyła przez ostatnie czternaście lat. Nepotyzm czasem działa dziwnie. - Przesunął palcem po jej kształtnym podbródku. - Teraz wreszcie rozumiem. Kochasz admirała Naismitha. - Oczywiście. - A nie lorda Vorkosigana. - Lord Vorkosigan mnie irytuje. Nisko cię ocenia, kochanie. Puścił mimo uszu tę dwuznaczną odżywkę. Przepaść ziejąca między nimi najwyraźniej była głębsza, niż mógł przypuszczać. Dla Elli to właśnie lord Vorkosigan był nierzeczywisty. Palcami swej dłoni dotknął jej karku i odetchnął jej oddechem, kiedy zapytała: - Dlaczego pozwalasz, żeby Barrayar tobą pomiatał? - Takie karty mi rozdano. - Kto? Nie rozumiem tego. - Nieważne. Po prostu jest dla mnie bardzo istotne, aby wygrać z takimi kartami, jakie mi rozdano. I tak chcę... - Umrzeć - dotknęła ustami jego warg. - Mmm... Cofnęła się na moment. - Czy mimo to mogę po tobie poskakać? Ostrożnie, rzecz jasna. Nie będziesz na mnie wściekły za to, że ci dałam kosza? To znaczy Barrayarowi, nie tobie. Tobie - nigdy... Zaczynam się do tego przyzwyczajać. Jestem jak sparaliżowany... - Czy mam się dąsać? - zapytał lekko. - Jako że nie mogę mieć całości, odejść z niczym, obrażony? Mam nadzieję, że zrzuciłabyś mnie ze schodów na moją spiczastą głowę, jeślibym się okazał takim głupkiem? Roześmiała się. Nie było źle, skoro ciągle jeszcze był w stanie ją rozśmieszyć. Jeśli Naismith był wszystkim, czego chciała, może go, rzecz jasna, mieć. Połowiczna zdobycz za pół człowieka. Ruszyli w stronę łóżka, spragnieni swoich ust. Quinn sprawiała, że było to tak proste... Rozmowa w łóżku z Elli była rozmową o pracy. Nie zaskoczyło to Milesa. Podczas gdy sennie ocierali się o siebie, co tak go roztapiało, że groziło mu wylanie się z łóżka na podłogę, wchłonął resztę jej sprawozdania z tego, co robiła i zdołała odkryć policja londyńska. On z kolei przekazał jej nowości z ambasady i opowiedział o misji, którą powierzył Elenie Bothari-Jesek. A przez te wszystkie lata wydawało mu się, że potrzebuje sali konferencyjnej do odpraw... Najwidoczniej natknął się na całe uniwersum innych stylów dowodzenia, o którego istnieniu nie miał najmniejszego pojęcia. Sybaryta wygrywał ze służbistą. - Minie jeszcze dziesięć dni - uskarżał się Miles, niewyraźnie mamrocząc w swój materac - zanim Elena zdąży wrócić z Tau Ceti. I nawet wtedy nie ma żadnej gwarancji, że będzie miała z sobą zaginione pieniądze. Szczególnie jeśli zostały już raz wysłane. A flota dendariańska krąży bezczynnie po orbicie. Wiesz czego nam trzeba? - Kontraktu. - Cholernie dobrze to ujęłaś. Już wcześniej zawieraliśmy krótkoterminowe kontrakty, mimo że wciąż mieliśmy umowę z barrayarskim CesBezem. Nawet im to odpowiadało - ich budżet mógł dzięki temu odetchnąć. W końcu im mniej podatków wyciskają z chłopstwa, tym łatwiej radzą sobie z problemami wewnętrznymi. To cud, że nigdy nie starali się uczynić z dendariańskich najemników źródła państwowych dochodów. Już dobrych kilka tygodni temu rozesłałbym naszych łowców kontraktów na poszukiwania, gdybyśmy nie utkwili tak na ziemskiej orbicie, czekając, aż wyjaśni się to całe zamieszanie w ambasadzie. - Szkoda, że nie możemy znaleźć zajęcia dla floty właśnie tu, na Ziemi - powiedziała Elli. - Wydaje się, niestety, że pokój zagościł na dobre na całej planecie. Jej palce rozmasowywały mięśnie jego łydek, włókno po włóknie. Zastanawiał się, czy zdoła ją przekonać, żeby uczyniła to samo ze stopami. W końcu on przed chwilą masował jej stopy, co prawda z wyższych pobudek. O rozkoszy, nie musiał jej nawet przekonywać... palce jego nóg aż skręcały się z uciechy. Nigdy nie podejrzewał, że mogły być seksowne, dopóki Elli nie zwróciła mu na to uwagi. Tak naprawdę nigdy dotąd nie był równie zadowolony ze swojego ciała, które teraz przesiąknięte było rozkoszą. - Coś mi przeszkadza w myśleniu - stwierdził. - Patrzę na coś ze złej strony. Zastanówmy się. Flota dendariańska nie jest uwiązana przez ambasadę, w przeciwieństwie do mnie. Mógłbym was wszystkich wysłać... Elli zaskomlała. Ten dźwięk tak do niej nie pasował, że Miles, ryzykując skurcz mięśni, skręcił szyję, by spojrzeć na nią przez ramię. - Burza mózgów - wytłumaczył się. - Dobra, ale nie kończ na tym. - Tak czy inaczej, z uwagi na zamieszanie w ambasadzie, nie jestem specjalnie skłonny pozbawiać się mojego prywatnego wsparcia. To jest... tam się dzieje coś bardzo złego. Co oznacza, że siedzenie i czekanie, aż coś się ruszy w ambasadzie, świadczyłoby o skrajnej głupocie. Dobra, po kolei: Dendarianie, pieniądze, dorywcze kontrakty... mam! - Masz? - Czemu niby miałbym wynajmować naraz całą flotę? Praca, dorywcze kontrakty, czasowy napływ gotówki... Dziel i rządź! Agenci ochrony, technicy komputerowi - wszystko, co da się wymyślić, by spowodować mały zastrzyk pieniędzy... - Napady na banki? - zapytała Elli z rosnącym zainteresowaniem. - I ty mówisz, że policja cię wypuściła? Nie dawaj się ponieść. Dysponuję siłą roboczą pięciu tysięcy wysoko wykwalifikowanych ludzi niemal każdej specjalności. Z pewnością jest to coś, co ma większą wartość niż „Triumph”. Wysłać ich! Niech ruszą na wszystkie strony i spróbują wyskrobać trochę cholernej gotówki! Elli, siedząc po turecku w nogach jego łóżka, powiedziała, lekko rozeźlona: - Przez godzinę pracowałam nad tym, by cię rozluźnić, i patrz co, się stało! Czy jesteś sprężyną? Całe twoje ciało kurczy się z powrotem na moich oczach... Dokąd idziesz? - Wprowadzić myśl w czyn, gdzieżby indziej? - Większość ludzi idzie w takiej chwili spać... - Ziewając, pomogła mu przekopać się przez stertę części munduru na podłodze. Czarne koszulki okazały się prawie jednakowe. Tę Elli można było odróżnić po unoszącym się z niej ledwo wyczuwalnym zapachu jej ciała - mało brakowało, a Miles nie zwróciłby jej, ale zreflektował się, że zatrzymanie sobie do wąchania bielizny swojej dziewczyny nie przysporzyłoby mu punktów z savoir-vivre’u. Umowa była niepisana, ale jasna: ta część ich związku musi kończyć się za drzwiami sypialni, jeśli już mieli postępować wbrew durnemu postanowieniu admirała Naismitha. Wstępna odprawa dowództwa Dendarian przed kolejną misją, kiedy Miles przybywał do bazy najemników z nowym kontraktem w dłoni, zawsze wywoływała u niego rozdwojenie jaźni. Był łącznikiem, świadomym obu rzeczywistości, i starał się być jak szyba lustrzana między Dendarianami a ich prawdziwym przełożonym, cesarzem. To nieprzyjemne wrażenie zazwyczaj szybko ustępowało, w miarę jak skupiał się na czekającej ich misji. Środek ciężkości jego psychiki przesuwał się wtedy: admirał Naismith wypełniał niemal całą jego skórę. Stwierdzenie, że był na luzie, nie najlepiej określało ten jego odmienny stan. Biorąc pod uwagę silną osobowość Naismitha, lepiej byłoby powiedzieć, że nie czuł się niczym ograniczony. Pierwszy raz był z Dendarianami aż pięć miesięcy bez przerwy i to nagłe ponowne wkroczenie porucznika Vorkosigana w jego życie niezwykle go tym razem wytrąciło z równowagi. Rzecz jasna, zazwyczaj to nie strona barrayarska nawalała. Zawsze polegał na solidności tej struktury dowodzenia, ten aksjomat leżał u podstaw wszystkich przedsięwzięć, to był standard, do którego odnosił swoje kolejne sukcesy bądź porażki. Ale nie tym razem. Tej nocy stał w sali odpraw „Triumpha” przed pośpiesznie zwołanym zebraniem szefów działów i kapitanów statków schwytany nagłym atakiem neurotycznego paraliżu: co ma im powiedzieć? Teraz się troszczcie sami o siebie, frajerzy... - Chwilowo sami o siebie musimy się troszczyć. - Admirał Naismith wynurzył się z jakiegoś zakamarka w umyśle Milesa, w którym drzemał, i zaraz nabrał rozpędu. Ogłoszona w końcu oficjalnie wiadomość, że nastąpił drobny poślizg w płatności za ich kontrakt, wywołała konsternację, jakiej się spodziewał; bardziej zaskoczyło go ich widoczne uspokojenie, kiedy powiedział ciężkim, poważnym głosem, że osobiście bada tę sprawę. Cóż, przynajmniej tłumaczyło to z ich punktu widzenia cały ten czas, który spędził, wklepując dane w komputery znajdujące się we wnętrznościach ambasady barrayarskiej. Boże, pomyślał Miles, przysiągłbym, że udałoby mi się każdemu z nich sprzedać pod siew skażone promieniotwórczo pole. Ale kiedy poczuli wyzwanie, zasypali Milesa gradem pomysłów, skąd na poczekaniu wytrzasnąć trochę gotówki. Ulżyło mu bardzo i zostawił ich samych z tym problemem. W końcu nikt nie dostawał się do dendariańskiej generalicji z uwagi na swą tępotę. Jego własny umysł wydawał się kompletnie pusty. Miał nadzieję, że było tak, ponieważ jego obwody pracowały podświadomie nad barrayarskim aspektem całej sprawy, a nie były to objawy przedwczesnego uwiądu starczego. *** Spał sam. Spało mu się źle i obudził się obolały i zmęczony. Dopilnował kilku rutynowych wewnętrznych spraw i zaakceptował siedem najmniej niedorzecznych planów zdobycia pieniędzy, które opracowali jego ludzie przez noc. Jeden z oficerów przedstawił nawet kontrakt dla dwudziestu ochroniarzy; mniejsza z tym, że to było na uroczyste otwarcie wielkiego centrum handlowego w... gdzie do cholery jest Xian? Przystroił się starannie w swój najlepszy, szary, aksamitny mundur ze srebrnymi guzami na ramionach, spodnie z oślepiająco białymi lampasami, najbardziej błyszczące buty i z porucznik Bonę u boku pomaszerował do londyńskiego banku. Ochraniała go Elli Quinn, wspierana przez dwóch umundurowanych dendariańskich dryblasów i niewidoczny krąg ubranych po cywilnemu agentów ze skanerami. W banku, całkiem wytworny i układny jak na człowieka, który nie istniał, admirał Naismith przekazał notarialnie wątpliwe prawa do statku wojennego, którego nie posiadał, w ręce organizacji finansowej, która go ani nie potrzebowała, ani nie chciała. Jak zauważyła porucznik Bonę, przynajmniej pieniądze były prawdziwe. Zamiast stopniowego załamania, które się miało zacząć tego popołudnia, kiedy to, jak wyliczyła porucznik Bonę, pierwsze z dendariańskich kont kredytowych zostałyby zablokowane, nastąpi jeden potężny krach kiedyś w nieokreślonej przyszłości. Hurra! Pozbywał się stopniowo obstawy, w miarę jak zbliżał się do ambasady Barrayaru, aż w końcu została tylko Elli. Zatrzymali się przed drzwiami w podziemnym tunelu użytkowym z napisem: NIEBEZPIECZEŃSTWO. TRUCIZNA. NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY. - Jesteśmy teraz w zasięgu skanerów - przestrzegł Miles. Elli, zadumana, położyła palec na ustach. - Kto wie, być może wejdziesz tam i zastaniesz rozkazy, które ściągną cię na Barrayar, i nie zobaczę cię przez kolejny rok. A może w ogóle. - Sprzeciwiłbym się temu... - Urwał, kiedy dotknęła palcem jego ust, przekazując mu pocałunek i tym samym powstrzymując go przed powiedzeniem czegoś głupiego. - Dobra. - Uśmiechnął się lekko. - Będziemy w kontakcie, komandor Quinn. Wyprostowała się, posłała mu krótkie, ironiczne skinienie, które mogło wywrzeć wrażenie zasalutowania, i już jej nie było. Westchnął i pełen obaw dotknął dłonią płytki zamka. Za drugimi drzwiami, obok umundurowanego strażnika stojącego przy konsoli kontrolującej skanery, czekał na niego Ivan Vorpatril. Przestępował z nogi na nogę z nienaturalnym uśmiechem na twarzy. O Boże, co znowu? Nie należało się raczej spodziewać, że czyni tak, bo musi szybko skoczyć do toalety. - Dobrze, że jesteś, Miles - powiedział Ivan. - W samą porę. - Nie chciałem nadużywać danego mi przywileju. Może jeszcze będę go potrzebował. Nie żebym się spodziewał, że go znowu uzyskam - zdziwiło mnie, że Galeni nie ściągnął mnie do ambasady i nie zamknął tam na stałe po tym wczorajszym drobnym incydencie w kosmoporcie. - Tak, hmmm... Nie stało się tak bez powodu - odparł Ivan. - Czyżby? - zapytał Miles beznamiętnym głosem. - Kapitan Galeni opuścił wczoraj ambasadę mniej więcej pół godziny po twoim wyjściu. Od tej pory go nie widziano. ROZDZIAŁ SIÓDMY Ambasador wpuścił ich do zamkniętego biura Galeniego. Ukrywał swoje zdenerwowanie znacznie lepiej niż Ivan. Powiedział tylko spokojnym głosem: - Powiadomcie mnie, jak coś znajdziecie, poruczniku Vorpatril. Szczególnie pożądane byłyby jednoznaczne wskazówki co do tego, czy nadszedł już czas, aby poinformować miejscowe władze. A zatem ambasador, który znał Duva Galeniego od ponad dwóch lat, również brał pod uwagę różne możliwości. Ciekawy człowiek z tego naszego kapitana... Ivan usiadł przy biurku i zaczął na konsoli przeglądać zawartość plików w poszukiwaniu świeżych zapisów, podczas gdy Miles krążył po pokoju, wypatrując... no właśnie - czego? Wiadomości nagryzmolonej krwią na ścianie na wysokości jego kolan? Włókien nieznanej rośliny na dywanie? Zaproszenia na spotkanie na przesyconym zapachem perfum papierze? Wszystko to byłoby lepsze od pustki, na którą się natknął. Ivan wyrzucił ręce do góry. - Nie ma tu nic niezwykłego. - Odsuń się. - Miles zakręcił obrotowym krzesłem Galeniego, żeby usunąć z niego rosłego kuzyna i wśliznąć się na jego miejsce. - Strasznie mnie ciekawią osobiste finanse kapitana Galeniego. To znakomita okazja, żeby je sprawdzić. - Słuchaj, Miles - powiedział Ivan z niepokojem w głosie. - Czy to nie jest trochę, hmmm... wścibskie? - Co za dżentelmen z ciebie, Ivanie - powiedział Miles pochłonięty włamywaniem się do zakodowanych zbiorów. - W jaki sposób dostałeś się do Służb Bezpieczeństwa? - Sam nie wiem - odrzekł Ivan. - Chciałem służyć na statku. - Któż by nie chciał? O! - powiedział Miles, kiedy holoekran zapełnił się danymi. - Uwielbiam te ziemskie Uniwersalne Karty Kredytowe. Tak dużo można z nich wyczytać. - Co, na miłość boską, spodziewasz się znaleźć na bieżącym rachunku Galeniego? - Cóż, przede wszystkim - wymamrotał Miles, stukając w klawiaturę - sprawdźmy bilanse ostatnich miesięcy i zobaczmy, czy jego wydatki nie przekraczają dochodów. Wystarczyła chwila, żeby się o tym przekonać. Miles, rozczarowany, zmarszczył czoło. Rozchody i przychody się bilansowały, te ostatnie były nawet ciut większe i prowadziły na łatwe do wyśledzenia konto oszczędnościowe. Tak czy inaczej, niczego to nie dowodziło. Jeśli nawet Galeni miał poważne kłopoty finansowe, to starczyło mu oleju w głowie oraz umiejętności, aby nie pozostawiać obciążających dowodów. Miles zaczął przeglądać listę zakupów kapitana. Ivan, zniecierpliwiony, poruszył się. - A teraz czego szukasz? - Śladów ukrytych nałogów. - Jak to chcesz znaleźć? - To proste. Przynajmniej byłoby, jeśli... porównajmy, na przykład, zapisy z rachunków Galeniego z twoimi w ciągu tego samego trzymiesięcznego okresu. Miles podzielił ekran i przywołał dane swojego kuzyna. - Dlaczego nie porównać ich z twoimi? - spytał Ivan, trochę zły. Miles uśmiechnął się z wyższością naukowca. - Nie byłem tu wystarczająco długo, żeby stanowić dobry punkt odniesienia. Ty jesteś o wiele lepszy. Na przykład... ho, ho, ho! Spójrz tylko na to! Koronkowa koszula nocna. Ivanie? Co za ubranko! To niezupełnie regulaminowy strój. - Nie twój interes - powiedział Ivan z kwaśnym grymasem. - Racja. Nie masz siostry, a nie jest to w stylu twojej matki. Zakup ten sugeruje albo że jest jakaś dziewczyna w twoim życiu, albo że jesteś transwestytą. - Zauważ, że to nie mój rozmiar - odparł Ivan z godnością. - Owszem, wyglądałoby to na tobie raczej kuso. W takim razie oznacza to smukłą dziewczynę, którą znasz wystarczająco dobrze, żeby kupować jej bieliznę osobistą. Patrz, jak wiele dowiedziałem się o tobie na podstawie jednego tylko zakupu. Czy to przypadkiem nie Sylveth? - Miałeś sprawdzać Galeniego - przypomniał mu Ivan. - Taak. Jakie zatem podarunki kupuje Galeni? - Miles przewinął dane na ekranie. Nie zajęło mu to dużo czasu - nie było tego wiele. - Wino - zauważył Ivan. - Piwo. Miles skonfrontował to z drugą połową ekranu. - Mniej więcej jedna trzecia tego, co ty wypiłeś w tym samym okresie. Ale jego zakupy dysków książkowych mają się w stosunku do twoich jak trzydzieści pięć do... tylko dwóch, Ivanie? Ivan chrząknął, zmieszany. Miles westchnął. - Żadnych dziewczyn tu nie ma. Chłopców też nie, nie wydaje mi się, żeby... co, jak myślisz? Ty z nim pracowałeś przez rok. - Hmmm... - mruknął Ivan. - Z raz czy dwa spotkałem się z takimi w armii, ale... oni mają swoje metody, żeby ci to powiedzieć. Ale nie Galeni, nie sądzę. Miles spojrzał na regularne rysy swojego kuzyna. Tak, Ivan zdążył już pewnie być obiektem zalotów ze strony obu płci. Kolejna ewentualność do wykreślenia. - Czy ten człowiek jest mnichem? - burknął Miles. - To nie android, sądząc po muzyce, książkach i piwie, ale... niezwykle trudny do przyszpilenia. Zirytowany uderzył w klawisze, zamykając plik. Po chwili namysłu otworzył inny, dokumentujący wojskową karierę Galeniego. - Ha! To dopiero niezwykłe. Czy wiedziałeś, że kapitan Galeni uzyskał doktorat z historii, zanim w ogóle wstąpił do armii cesarskiej? - Co? Nie, nigdy o tym nie wspominał... - Ivan pochylił się nad ramieniem Milesa, gdy ciekawość wreszcie przezwyciężyła jego dobre maniery. - Doktorat z wyróżnieniem z historii współczesnej i nauk politycznych na Cesarskim Uniwersytecie w Vorbarr Sułtanie. Boże, spójrz na te daty! W wieku dwudziestu sześciu lat doktor Duv Galeni zrezygnował z posady na świeżo otwartym wydziale Kolegium Belgravii na Barrayarze i wrócił do Cesarskiej Akademii Wojskowej z gromadką osiemnastolatków. Za marne kadeckie pieniądze. - To nie jest postępowanie człowieka, dla którego pieniądze stanowią wszystko. - Ha - rzekł Ivan. - Musiał być w wyższych rocznikach, kiedy wstępowaliśmy do Akademii. Skończył zaledwie dwa lata przed nami. I już jest kapitanem! - Pewnie był jednym z pierwszych Komarrczyków, których dopuszczono do armii. Zaledwie w kilka tygodni po podjęciu tej decyzji. I od tej pory już mu szybko szło. Dodatkowe kursy, języki, analiza informacji, stanowiska w Cesarskiej KG, a teraz ta wymarzona posadka na Ziemi. Duvus to najwyraźniej nasz pupilek. - Miles domyślał się czemu. Błyskotliwy oficer, wykształcony, bez uprzedzeń - Galeni był żywą reklamą sukcesów Nowego Porządku, był Wzorem. Miles wiedział, co to znaczy być Wzorem. Zadumany, powoli wciągnął z sykiem powietrze przez zęby. - Co? - szturchnął go Ivan. - Zaczynam się bać. - Dlaczego? - Ponieważ cała ta sprawa zaczyna śmierdzieć polityką. A jeśli ktoś nie jest zaniepokojony, kiedy sprawy barrayarskie zaczynają cuchnąć polityką, znaczy to, że nie uczył się... historii - to ostatnie słowo wypowiedział z lekką ironią w głosie, garbiąc się w fotelu. Po chwili wrócił do pliku, kontynuując poszukiwania. - Bingo. - Hę? - Zabezpieczony plik - wskazał Miles. - Nikt poniżej cesarskiego oficera sztabowego nie ma prawa dostępu. - To nas wyklucza. - Niekoniecznie. - Miles... - jęknął Ivan. - Nie myślę o niczym niezgodnym z prawem - zapewnił go Miles. - Jeszcze nie. Sprowadź tu ambasadora. Kiedy ambasador przyszedł, zaraz dosiadł się do Milesa. - Tak, na wypadek niebezpieczeństwa mam specjalny kod dostępu, który otworzy ten plik - przyznał pod jego naciskiem. - Aczkolwiek tym niebezpieczeństwem powinno być coś na kształt wojny. Miles przygryzł wargi. - Kapitan Galeni pracuje z panem już od dwóch lat. Jakie wrażenie wywarł na panu? - Jako oficer czy jako człowiek? - Jedno i drugie. - Bardzo sumienny w wypełnianiu obowiązków. Jego niezwykłe wykształcenie... - A, wiedział pan o tym? - Oczywiście. To właśnie powoduje, że świetnie się sprawdza na Ziemi. Jest znakomity, dobrze sobie radzi w towarzystwie, jest błyskotliwym rozmówcą. Oficer, który zajmował to stanowisko przed nim, był człowiekiem Bezpieczeństwa ze starej szkoły. Kompetentny, ale bez polotu. Prawie że... - odchrząknął - gbur. Galeni wypełnia te same obowiązki, ale z większą elegancją. Elegancja w ochronie oznacza ochronę niewidoczną, a niewidoczna ochrona nie przeszkadza moim oficjalnym gościom, przez co moja praca staje się o wiele łatwiejsza. Jest to jeszcze ważniejsze w przypadku gromadzenia informacji. Jestem z niego niezmiernie zadowolony jako z oficera. - Jakie ma wady jako człowiek? - Wada to może za mocne słowo, poruczniku Vorkosigan. Jest trochę... chłodny. W zasadzie nie jest to niepokojące. Choć zauważam, że z dowolnej rozmowy wyjdzie wiedząc o wiele więcej o tobie niż ty o nim. - Ha. - Niezwykle dyplomatycznie ujęte, pomyślał Miles. I biorąc pod uwagę jego własne starcia z zaginionym oficerem, niezwykle trafne. Ambasador zmarszczył brwi. - Czy uważa pan, że jakaś wskazówka wyjaśniająca jego zniknięcie może się znajdować w tym pliku, poruczniku Vorkosigan? Miles wzruszył ramionami. - Nie ma jej nigdzie indziej. - Byłbym temu niechętny... - Ambasador ucichł, mierząc wzrokiem ostro wyrażone ograniczenia dostępu na ekranie holowidu. - Moglibyśmy jeszcze trochę poczekać - rzekł Ivan. - Powiedzmy, że właśnie znalazł sobie dziewczynę. Skoro tak się niepokoiłeś o to, że sugerowałeś coś odwrotnego, Miles, to powinieneś być zadowolony. Nie będzie zbytnio szczęśliwy, kiedy wróciwszy ze swej pierwszej od lat nocnej eskapady, zastanie swoje pliki wywrócone do góry nogami. Miles rozpoznał ten monotonny sposób mówienia Ivana strugającego idiotę. Sprytna sztuczka jego błyskotliwego, acz leniwego umysłu próbującego niczym advocatus diaboli zmusić innych do wykonania jego pracy. Świetnie, Ivanie. - Kiedy wychodzisz na noc, czy nie zostawiasz informacji, gdzie będziesz i kiedy wrócisz? - zapytał Miles. - No tak. - I czy nie wracasz o czasie? - Chodzą słuchy, że zaspałem z raz czy dwa - przyznał Ivan. - I co się wtedy dzieje? - Znajdują mnie. „Dzień dobry, poruczniku Vorpatril. Zamawiał pan budzenie?” - Ivan doskonale sparodiował sardoniczny ton Galeniego. To musiał być dosłowny cytat. - Myślisz zatem, że Galeni jest z tych, co to stosują jedną miarę do swoich podwładnych, a inną do siebie? - Nie - powiedzieli jednocześnie Ivan i ambasador i spojrzeli na siebie. Miles wziął głęboki oddech, podniósł głowę i wskazał na holowid. - Proszę to otworzyć. Ambasador ściągnął usta i uczynił, o co go proszono. - Niech mnie diabli... - wyszeptał Ivan po kilku minutach oglądania przesuwjących się informacji. Miles przepchnął się do środka i przejęty zaczął szybko przeglądać plik. Był on potężny: nareszcie zagubiona historia rodziny Galeniego. David Galen - takie imię nadali mu rodzice. Był z tych Galenów - właścicieli Kartelu Orbitalnych Magazynów Przeładunkowych Galena, jednej z najsilniejszych rodzin w oligarchii rządzącej Komarrem, siedzących okrakiem na kluczowych tunelach czasoprzestrzennych, tak jak reńscy baronowie-rozbójnicy w starożytności. Komarr stał się zamożny, piękne niczym klejnoty, zwieńczone kopułami miasta nie zostały wydarte znojną pracą okrutnej, jałowej ziemi, ale powstały dzięki przepływającym przez te połączenia bogactwom i sile. Miles niemalże słyszał głos swojego ojca wyliczający w punktach, dlaczego podbój Komarru stał się podręcznikową wojną admirała Vorkosigana. Mała liczba ludności skoncentrowana w kontrolowanych klimatycznie miastach; brak miejsca, gdzie partyzantka mogłaby się wycofać i przegrupować. Brak sojuszników; jedyne, co musieliśmy zrobić, to ogłosić, że obcinamy cło na wszystko, co przepływało przez ich węzeł komunikacyjny, z dwudziestu pięciu na piętnaście procent, i sąsiedzi, którzy mogliby ich wesprzeć, wpadli do naszej kieszeni. Sami nawet nie chcieli walczyć, dopóki zatrudnieni przez nich najemnicy nie dali drapaka zobaczywszy, czemu muszą stawić czoło... Rzecz jasna, sedno sprawy stanowiły grzechy Komarrczyków poprzedniego pokolenia, którzy przyjęli łapówkę za przepuszczenie cetagandańskiej floty najeźdźczej, udającej się na szybki i łatwy podbój biednego, niedawno odkrytego na nowo, na wpół feudalnego Barrayaru. Akcja ta nie była ani szybka, ani łatwa, ani nie była podbojem: dwadzieścia lat i rzeka krwi, później ostatnie cetagandańskie statki wojenne wycofały się tą samą drogą, którą przybyły - poprzez „neutralny” Komarr. Barrayarczycy mogli być zacofani, ale nikt nie mógł im zarzucić, że się wolno uczą. Wśród ludzi z pokolenia dziadka Milesą, którzy doszli do władzy w ciężkich czasach cetagandańskiej okupacji, zrodziło się obsesyjne dążenie do tego, by podobna inwazja nigdy się nie powtórzyła. I pokoleniu ojca Milesa przypadło wcielenie tego w życie poprzez przejęcie pełnej i ostatecznej kontroli nad Komarrem - bramą do Barrayaru. Barrayarska flota inwazyjna błyskawicznie realizowała starannie opracowane strategie, aby przejąć dochodową gospodarkę Komarru z minimalnym dla niej uszczerbkiem. Podbój, a nie zemsta, miał służyć chwale cesarza. Dowódca Cesarskiej Floty, admirał lord Aral Vorkosigan, sprawił, że stało się to aż nadto jasne, pomyślał Miles. Ulegli handlarze, z jakich w gruncie rzeczy składała się oligarchia Komarru, zostali przekonani do takiego rozwiązania - starano się wszelkimi środkami ułatwić im kapitulację. Uczyniono obietnice, dano gwarancje; życie w podporządkowaniu i ograniczona własność wciąż były życiem i własnością, z lekką domieszką nadziei na przyszłą poprawę sytuacji. Dostatnie życie byłoby najlepszą zemstą. A potem nadeszła Masakra w Solstice. To wina nadgorliwego podwładnego - ryczał admirał lord Vorkosigan. Tajne instrukcje - krzyczały rodziny dwustu Radców Komarru zastrzelonych w sali gimnastycznej przez barrayarskie służby bezpieczeństwa. Prawda zginęła wraz z ofiarami. Miles sam nie był przekonany, czy jakiemuś historykowi uda się ją wskrzesić. Jedynie admirał Vorkosigan i dowódca służb bezpieczeństwa wiedzieli, jak było w rzeczywistości, i to słowa admirała Vorkosigana zostały wystawione na próbę. Dowódca służb bezpieczeństwa zginął bez sądu z rąk wściekłego admirała. Sprawiedliwie ukarany albo też zabity, by nie puścił pary z ust - proszę wybrać zgodnie z własnymi uprzedzeniami. W zasadzie Miles nie przejmował się zbytnio Masakrą w Solstice. W końcu przecież cetagandańskie bomby atomowe zmiotły całe miasto Vorkosigan Vashnoi, zabijając nie setki, ale tysiące, i nikt nie wszczynał rozruchów na ulicach z tego powodu. A jednak to właśnie Masakra w Solstice przykuła uwagę, pobudzając wyobraźnię mas; to imię Vorkosigana zyskało przydomek „Rzeźnik” przez duże R, to słowo Vorkosigana zostało splamione. Co powodowało, że ten kawałek historii był bardzo osobisty. Trzydzieści lat temu. Milesa jeszcze nie było na świecie, a David Galen miał cztery lata, gdy jego ciotka, Radczyni Komarru Rebecca Galen, zginęła w sali gimnastycznej pod kopułami miasta Solstice. Wyższe Dowództwo Barrayaru spierało się co do przyjęcia dwudziestosześcioletniego Duva Galeniego do armii, wymieniając między sobą bardzo bezpośrednie listy. „...nie mogę polecić tego wyboru” pisał szef CesBezu Illyan w prywatnej notce do premiera hrabiego Arala Vorkosigana. „Podejrzewam cię o donkiszoterię wywołaną poczuciem winy. A wina jest luksusem, na który nie możesz sobie pozwolić. Jeśli odczuwasz ukryte pragnienie otrzymania strzału w plecy, powiadom mnie, proszę, z dwudziestoczterogodzinnym wyprzedzeniem, abym mógł na czas odejść na emeryturę. Simon”. Odpowiedź była nagryzmolona odręcznie, ściśniętym, niekształtnym pismem grubopalcego człowieka, dla którego wszystkie pióra były zbyt cienkie, pismem boleśnie znajomym Milesowi. „...wina? Być może. Przeszedłem się po tej przeklętej sali, zaraz po wszystkim, kiedy krew nie zdążyła jeszcze wyschnąć. To była rzeź. Niektóre szczegóły zapadają głęboko w pamięć. Akurat zapamiętałem Rebekę Galen z uwagi na sposób, w jaki została zabita. Była jedną z niewielu, którzy zginęli, stojąc twarzą w twarz z oprawcami. Bardzo wątpię, aby moje plecy były kiedykolwiek zagrożone ze strony Duva Galeniego. Późniejsze zaangażowanie jego ojca w działalność ruchu oporu raczej mnie nie niepokoi. W końcu nie tylko z uwagi na nas chłopak zmienił sobie imię na barrayarskie. Jeżeli udałoby się nam zdobyć jego prawdziwą lojalność, byłoby to coś, czego przede wszystkim pragnąłem dla Komarru. O pokolenie za późno, to prawda, oraz po długim i krwawym błądzeniu, ale - jeśli już używasz języka teologów - byłby to rodzaj pokuty. Oczywiście, ma ambicje polityczne, ale ośmielam się twierdzić, że są one bardziej złożone i konstruktywne niż zabójstwo. Wpisz go znowu na listę, Simonie, i zostaw go tam tym razem. Ta sprawa mnie męczy i nie chcę już jej więcej przerabiać. Niech wystartuje i sprawdzi się - jeśli potrafi”. Podpis był, jak zwykle, nieczytelnym bazgrołem. Potem kadet Galeni zajmował uwagę oficerów stojących o wiele niżej w cesarskiej hierarchii i oficjalnie dostępne zapisy z tego okresu Miles przeglądał już wcześniej. - Cały problem w tym - powiedział Miles w ciężkiej, pełnej napięcia ciszy, która od trzydziestu minut panowała w pokoju - że bez względu na to, jak fascynująca byłaby zawartość tego pliku, wcale nie zawęża to spektrum możliwości. Tylko je pomnaża. Cholera. Włączając w to, pomyślał, moją małą teoryjkę o defraudacji i dezercji. To, co znalazł, nie mogło jej obalić, czyniło ją tylko bardziej bolesną, gdyby się sprawdziła. A próba zamachu w kosmoporcie nabierała bardziej złowieszczego wydźwięku. - Równie dobrze - wtrącił Ivan - może być ofiarą najzwyczajniejszego w świecie wypadku. Ambasador chrząknął i wstał, potrząsając głową. - Bardzo niejednoznaczne. Mieli rację, że to zabezpieczyli. Mogłoby źle wpłynąć na jego karierę. Chciałbym, poruczniku Vorpatril, aby złożył pan na ręce miejscowych władz raport o zaginięciu. A pan niech zabezpieczy z powrotem ten plik, Vorkosigan. - Ivan wyszedł za ambasadorem. Przed wyłączeniem komkonsoli Miles przejrzał dokumenty odnoszące się do tajemniczej wzmianki o ojcu Galeniego. Po tym, jak zamordowano jego siostrę w Masakrze w Solstice, stary Galen najwidoczniej został aktywnym działaczem komarrskiego podziemia. Resztki bogactw, które barrayarscy najeźdźcy pozostawili dumnej niegdyś rodzinie, wyparowały całkowicie podczas gwałtownego powstania sześć łat później. Stare zapisy barrayarskich służb bezpieczeństwa mówiły o losach części z tych pieniędzy zamienionych na broń z przemytu, żołd i utrzymanie armii terrorystów; następnie łapówki na wizy wyjazdowe i ewakuację z planety dla tych, którzy przeżyli. Ojciec Galeniego nie zdążył się jednak ewakuować - wyleciał w powietrze podczas ostatniego, nieudanego zamachu bombowego na KG Cesarskich Służb Bezpieczeństwa. Notabene razem ze starszym bratem Galeniego. Miles, zadumany, zaczął sprawdzać, czy na Ziemi nie ma więcej zabłąkanych krewnych Galena pośród przybyłych tu uchodźców wymienionych w aktach służb bezpieczeństwa ambasady. Rzecz jasna, przez ostatnie dwa lata Galeni miał mnóstwo możliwości, aby zredagować te pliki. Potarł swe bolące czoło. Galeni miał piętnaście lat, gdy zamarły ostatnie podrygi Powstania. Zostały zduszone. Miles miał nadzieję, że był wtedy za młody, by brać aktywny udział. Jakikolwiek jednak był ten udział, Simon Illyan najwyraźniej wiedział o nim i był skłonny pozwolić mu stać się historią. To była zamknięta księga. Ponownie zabezpieczył plik. Miles pozwolił Ivanowi załatwić wszystko z miejscową policją. Co prawda teraz, kiedy rozpuścił historyjkę o klonach, był częściowo zabezpieczony przed możliwością spotkania w obu swych wcieleniach tych samych ludzi, ale nie należało tego nadużywać. Można było oczekiwać, że policja będzie bardziej czujna i podejrzliwa niż inni, a on nie miał zamiaru stać się dwugłowym źródłem zbrodni. Przynajmniej wydawało się, że traktują zniknięcie attache wojskowego z należytą powagą, obiecując współpracę do tego stopnia, że uczynią zadość prośbie ambasadora, aby nie przekazywać sprawy do mediów. Dysponując odpowiednimi kadrami i wyposażeniem, mogli z powodzeniem zająć się rutynowymi czynnościami, takimi jak identyfikowanie wszelkich znajdowanych w pojemnikach na śmieci części ciała ludzkiego itd. Miles mianował siebie oficjalnym detektywem do wszystkich spraw na obszarze ambasady. Ivan zaś, który nagle stał się szefem, został obciążony wszystkimi rutynowymi pracami Galeniego; Miles bezdusznie zostawił go z tym. Minęły dwadzieścia cztery godziny, które Miles spędził, przeważnie siedząc w fotelu komkonsoli, przeglądając dane ambasady dotyczące uchodźców z Komarru. Niestety, ambasada zgromadziła strasznie dużo takich informacji. Jeżeli którakolwiek z nich coś znaczyła, była dobrze ukryta w stosach innych, nieistotnych. To po prostu nie była praca dla jednego człowieka. O drugiej rano Miles, ledwo widząc na oczy, zrezygnował z dalszych poszukiwań, skontaktował się z Elli Quinn i przerzucił cały problem na barki Działu Wywiadu dendariańskich najemników. Przerzucił było słowem dobrze określającym to, co zrobił - masowy transfer danych przez łącze komunikacyjne z zabezpieczonych komputerów ambasady do „Triumpha” na orbicie. Galeni dostałby zawału - pieprzyć Galeniego, to przede wszystkim on zawinił swoim zniknięciem. Miles przezornie nie spytał również Ivana. Oficjalne stanowisko Milesa, jeśliby do czegoś doszło, było takie, że Dendarianie stanowili de facto siły barrayarskie i był to wewnętrzny przekaz danych w obrębie wojsk cesarskich. Teoretycznie. Miles dołączył również osobiste pliki Galeniego w pełni, w dostępnej formie. W tym wypadku jego oficjalne wytłumaczenie brzmiałoby tak, że zabezpieczenia miały chronić Galeniego jedynie przed uprzedzeniami ze strony barrayarskich patriotów, do których to Dendarianie bez wątpienia się nie zaliczali. Jeden z tych argumentów musiał zadziałać. - Przekaż naszym szpiegom, że odnalezienie Galeniego to kontrakt - powiedział Miles do Elli. - Część ogólnej akcji zbierania funduszy na flotę. Powiedz, że zapłacą nam za znalezienie człowieka. Co, jakby się zastanowić, może okazać się prawdą. Poszedł do łóżka z nadzieją, że jego podświadomość poradzi sobie ze wszystkimi problemami podczas tych niewielu godzin nocy, jakie zostały, ale obudził się z takim samym mętlikiem i pustką w głowie. Wyznaczył Bartna i paru innych podoficerów do ponownego sprawdzenia ruchów kuriera, który mógł być innym słabym ogniwem łańcucha. Siedział sztywno, czekając na wiadomość z policji, tkając w wyobraźni sieci coraz to bardziej dziwacznych i pokręconych scenariuszy. Tkwił w ciemnym pokoju, nieruchomo jak głaz, tylko noga drżała mu nerwowo i czuł, jakby za chwilę jego głowa miała eksplodować. Trzeciego dnia odezwała się Elli Quinn. Gwałtownie wcisnął łącze komunikacyjne w holowid, spragniony przyjemności oglądania jej twarzy. Miała bardzo specyficzny uśmieszek. - Myślałam, że cię to zainteresuje - zamruczała. - Kapitan Thorne otrzymał właśnie fascynującą propozycję kontraktu dla Dendarian. - Czy ma on fascynującą cenę? - zapytał Miles. Przekładnie w jego głowie zazgrzytały, kiedy próbował przestawić się na rozpatrywanie problemów admirała Naismitha, odsuniętych i zapomnianych w ciągu ostatnich dwóch dni napięcia i niepewności. - Sto tysięcy betańskich dolarów. W bezpiecznej gotówce, nie do wyśledzenia. - Ooo... - To było prawie pół miliona marek imperialnych. - Myślałem, że wyraziłem się jasno, że tym razem nie podejmiemy się niczego nielegalnego. Mamy już wystarczająco dużo kłopotów. - Jak ci się podoba porwanie? - Zachichotała nagle. - Wykluczone! - Ha, tym razem zrobisz wyjątek - powiedziała z przekonaniem, a nawet z zapałem. - Elli... - warknął ostrzegawczo. Powstrzymała wesołość, biorąc głęboki oddech, choć w oczach ciągle miała ogniki. - Ależ Miles... Nasi tajemniczy i potężni nieznajomi chcą wynająć admirała Naismitha, aby porwał z barrayarskiej ambasady lorda Milesa Vorkosigana. *** - To na pewno pułapka - powiedział wyraźnie podenerwowany Ivan, który prowadził wypożyczony przez Elli szybkowóz poprzez poziomy miasta. Środek nocy był niemal tak rozświetlony jak dzień, choć cienie tańczyły na ich twarzach, gdy uliczne źródła światła przesuwały się nad sferyczną osłoną kabiny. Szary mundur dendariańskiego sierżanta leżał na Ivanie równie dobrze jak jego zielony barrayarski, zauważył ponuro Miles. Ten człowiek po prostu wygląda dobrze w mundurze; w jakimkolwiek mundurze. Elli, która siedziała po drugiej stronie Milesa, wyglądała jak bliźniaczka Ivana. Udawała spokój, jej gibkie ciało było wyciągnięte na siedzeniu, ręka niedbale spoczywała na oparciu za Milesem. Ale znowu zaczęła obgryzać paznokcie, zauważył. Siedział pomiędzy nimi w zielonym barrayarskim mundurze lorda Vorkosigana i czuł się jak zwiędły liść sałaty wciśnięty pomiędzy dwie pajdy spleśniałego chleba. Cholera, był zbyt zmęczony na te nocne zabawy. - Oczywiście, że to jest pułapka - powiedział Miles. - A kto i dlaczego ją zastawił, jest tym, czego chcemy się dowiedzieć. Oraz jak wiele wiedzą. Czy zastawili ją, ponieważ uważają, że admirał Naismith i lord Vorkosigan to dwie różne osoby, czy też wręcz przeciwnie? A jeśli to drugie, to czy narazi to na szwank tajną współpracę Barrayaru z dendariańskimi najemnikami w przyszłych operacjach? Ukradkowe spojrzenia Elli i Milesa spotkały się. W rzeczy samej. Jeśli gra, w którą grał Naismith, była skończona, jaką przyszłość mieli przed sobą? - A może - powiedział starający się pomóc Ivan - to coś zupełnie innego, na przykład miejscowi bandyci chcący zarobić parę groszy z okupu. Albo coś naprawdę pokręconego, na przykład Cetagandanie próbują wpakować admirała Naismitha w kłopoty z Barrayarczykami, mając nadzieję, że ci będą mieli więcej szczęścia i załatwią tego małego szpiega. Albo też... - Albo też ty, Ivanie, jesteś tym geniuszem zła, który stoi za wszystkim - podpowiedział uprzejmie Miles - i próbujesz pozbyć się konkurencji, żeby mieć całą ambasadę dla siebie. Elli spojrzała na niego uważnie, upewniając się, że żartuje. Ivan się tylko zaśmiał: - To mi się podoba. - Jedyne, czego możemy być pewni, to że nie jest to cetagandańska próba zamachu - westchnął Miles. - Chciałabym być tego równie pewna jak ty - mruknęła Elli. Był późny wieczór czwartego dnia po zniknięciu Galeniego. Trzydzieści sześć godzin, odkąd zaproponowano Dendarianom ów dziwaczny kontrakt, dało Elli czas do namysłu; dla niej pomysł ten zaczynał tracić na atrakcyjności, choć Miles był coraz bardziej zaabsorbowany tysiącami możliwości. - Pomyślmy logicznie - przekonywał. - Cetagandanie albo wciąż uważają, że jestem dwiema różnymi osobami, albo też nie. Chcą zabić admirała Naismitha, a nie syna barrayarskiego premiera. Zabicie lorda Vorkosigana mogłoby znów wywołać krwawą wojnę. De facto będziemy wiedzieli, że przejrzeli naszą tajemnicę, kiedy przestaną próbować zabić Naismitha i zamiast tego zaczną robić wielki i kłopotliwy dla nas szum wokół skierowanych przeciw nim operacji dendariańskich. Nigdy w życiu by nie zmarnowali takiej okazji dyplomatycznej. Szczególnie teraz, kiedy wypłynęła sprawa traktatu dotyczącego prawa tranzytu przez Tau Ceti. Mogliby jednym posunięciem sparaliżować cały nasz handel galaktyczny. - Na początku mogą próbować sprawdzić twoje powiązania - powiedział Ivan, wyglądający na zamyślonego. - Nie powiedziałem, że to nie jest sprawka Cetagandan - zauważył łagodnie Miles. - Mówiłem tylko, że jeśli to oni, to nie będzie to zabójstwo. Elli jęknęła. - Czas już - Miles spojrzał na chronometr - na ostatnie połączenie. Elli uruchomiła swój naręczny komunikator. - Jesteś tam jeszcze, Bel? Odezwał się wysoki, śpiewny głos kapitana Thorne’a, który znajdował się wraz ze swym oddziałem żołnierzy dendariańskich w szybkolocie podążającym ich śladem: - Mam was w polu widzenia. - Dobra, tak trzymać. Obserwuj tyły z góry, my będziemy kontrolować przód. To nasze ostatnie połączenie przed wezwaniem, żebyście do nas dołączyli. - Będziemy czekać. Bez odbioru. Miles nerwowo podrapał się po karku. Quinn, zobaczywszy to, zauważyła: - Nie chcę czekać, aż nasza pułapka zadziała, i pozwolić im tym samym, by cię zgarnęli. - Nie zamierzam pozwolić im, by mnie zgarnęli. Kiedy odkryją swoje karty, wparuje Bel i wtedy my ich zgarniemy. Ale jeśli nie będzie wyglądało, że chcą mnie od razu zabić, moglibyśmy się dużo dowiedzieć, pozwalając ich operacji rozwijać się jeszcze trochę. Ze względu na, hm... sytuację w ambasadzie, może to być warte małego ryzyka. Elli potrząsnęła głową z niemą dezaprobatą. Kilka następnych minut upłynęło w milczeniu. Miles był gdzieś w połowie przypominania sobie wszystkich możliwości rozwoju wypadków, które opracowali na tę wieczorną akcję, kiedy zatrzymali się przed szeregiem starych trzypiętrowych domów stłoczonych wzdłuż zakręcającej uliczki. Wydawały się bardzo ciche i ciemne, nie zamieszkane; najwyraźniej wysiedlono z nich ludzi, by je wyburzyć lub wyremontować. Elli rzuciła okiem na numery na drzwiach i podniosła osłonę kabiny. Miles wyskoczył i stanął przy niej. Ivan, wciąż w pojeździe, uruchomił skanery. - Nikogo nie ma w domu - zameldował, zerkając z ukosa na odczyty. - Co? Niemożliwe - powiedziała Elli. - Może jesteśmy za wcześnie? - Bzdury! - prychnęła Elli. - Jak zwykł mawiać Miles, pomyślmy logicznie. Ludzie, którzy chcą kupić lorda Vorkosigana, aż do ostatniej chwili nie wyznaczali nam tego spotkania. Dlaczego? Żebyśmy nie mogli dostać się tu pierwsi i sprawdzić tego miejsca. Muszą być gdzieś w pobliżu i czekać. - Nachyliła się do kabiny pojazdu, sięgając ponad ramieniem Ivana. Rozłożył ręce w niemym przyzwoleniu, kiedy ponownie uruchomiła skaner. - Miałeś rację - przyznała. - Ale wciąż coś tu nie gra. Czy to przypadkowi chuligani rozwalili kilka świateł ulicznych właśnie tu? Miles wpatrywał się w noc. - Nie podoba mi się to - mruknęła Elli. - Nie będziemy związywać ci rąk. - Czy poradzicie sobie ze mną bez pęt? - Jesteś nafaszerowany narkotykami po dziurki w nosie. Miles opuścił ramiona, pozwolił, by szczęka mu opadła, a jego oczy zaczęły błądzić bez celu i koordynacji. Szedł u boku Elli, powłócząc nogami, prowadzony w górę schodów żelaznym uściskiem jej ręki. Drzwi były staromodne, na zawiasach. Nacisnęła klamkę. Otwarte. Rozwarły się ze skrzypieniem, odsłaniając ciemność. Elli z ociąganiem schowała ogłuszacz do kabury i odczepiwszy od pasa latarkę, posłała strumień światła w czerń. Oczom ich ukazał się hol, na lewo pięły się dość rozklekotane schody, bliźniacze sklepione przejścia po obu stronach prowadziły do ciemnych pokoi wychodzących na ulicę. Westchnęła i ostrożnie przekroczyła próg. - Jest tu kto? - zawołała nieśmiało. Cisza. Weszli do pokoju po lewej, strumień światła przelatywał z kąta w kąt. - Nie jesteśmy przed czasem - wymamrotała - ani spóźnieni, adres się zgadza... Gdzie oni są? Jeśli miał grać swoją rolę, nie mógł jej odpowiedzieć. Elli uwolniła go, przełożyła latarkę do lewej ręki i ponownie wyciągnęła ogłuszacz. - Jesteś zbyt naćpany, żeby odejść za daleko - oznajmiła, jakby mówiąc do siebie. - Rozejrzę się tutaj. Jedna z powiek Milesa zadrgała, sygnalizując, że zrozumiał. Dopóki Elli nie skończy sprawdzać, czy nie ma tu promieniowania skanerowego i ukrytych czujników, lepiej, żeby grał ciągle, w miarę przekonująco, porwanego lorda Vorkosigana. Po chwili wahania skierowała się w stronę schodów. I zabrała ze sobą światło, niech to diabli. Wciąż słyszał słabe odgłosy skrzypienia jej szybkich kroków nad sobą, kiedy czyjaś dłoń zakryła mu usta, a na karku poczuł zimny pocałunek ogłuszacza nastawionego na małą moc i zerowy zasięg. Rzucił się, kopiąc, próbując krzyknąć bądź ugryźć. Napastnik syknął z bólu i ścisnął go mocniej. Było ich dwóch - wykręcili mu ręce do tyłu, wcisnęli w usta knebel, zanim jego zęby zdążyły zacisnąć się na dłoni intruza. Knebel był przesiąknięty jakimś słodkawym, mocnym narkotykiem; jego nozdrza zadrgały konwulsyjnie, ale struny głosowe odmówiły posłuszeństwa. Wydało mu się, że nie czuje swojego ciała, jakby wyprowadził się, nie zostawiając nowego adresu. Wtedy zapaliło się blade światło. Dwóch rosłych mężczyzn, starszy i młodszy, ubranych w ziemskie stroje, poruszyło się w cieniu. Byli jakby rozmazani - cholera, tarcze skanerowe! I muszą być naprawdę dobre, skoro pokonały urządzenia dendariańskie. Miles wypatrzył pudełeczka przytroczone do ich pasów - dziesięć razy mniejsze niż najnowszy sprzęt używany przez jego ludzi. Wyglądały na nowe - takie malutkie paczki energii. Ambasada barrayarska będzie musiała unowocześnić wyposażenie swoich tajnych służb... Przez chwilę aż zrobił zeza, próbując odczytać na nich nazwę producenta, gdy dostrzegł trzeciego człowieka. No tak, trzeci. Koniec ze mną, myśli Milesa wirowały panicznie. Tego już dla mnie za wiele. Ten trzeci był nim samym. Alter-Miles, ubrany schludnie w zielony barrayarski mundur, zrobił krok naprzód, aby długo, dziwnym, głodnym wzrokiem, wpatrywać się w twarz trzymanego przez dwóch pozostałych Milesa. Zaczął przekładać zawartość jego kieszeni do swoich. Ogłuszacz... identyfikator... pół paczki goździkowych tabletek odświeżających oddech... Skrzywił się na widok tabletek, jakby zdziwiony, ale potem schował je, wzruszając ramionami. Wskazał na pas Milesa. Ten sztylet Miles odziedziczył na wyraźne życzenie dziadka. Trzechsetletnie ostrze wciąż było giętkie niczym kauczuk i ostre jak szkło. Wysadzana drogimi kamieniami rękojeść kryła w sobie herb Vorkosiganow. Teraz wyciągnęli mu go spod kurtki. Alter-Miles przełożył pas od sztyletu przez ramię i zapiął bluzę. Wreszcie zdjął z siebie pas z tarczą skanerową i pośpiesznie spiął nim Milesa. Oczy alter-Milesa pałały przerażeniem połączonym z podnieceniem, kiedy zatrzymał się, by rzucić ostatnie spojrzenie na Milesa. Miles już raz widział to spojrzenie, na swej twarzy w lustrzanej szybie na stacji podziemnej. Nie. Widział je na jego twarzy w lustrzanej szybie na stacji podziemnej. Musiał stać z metr za Milesem, pod kątem. W złym mundurze. Zielonym, podczas gdy Miles miał na sobie dendariański - szary. Wygląda na to, że tym razem się poprawili, chociaż... - Doskonale - mruknął alter-Miles, uwolniony od tłumiącej dźwięki osłony tarczy skanerowej. - Nie musimy nawet ogłuszać kobiety. Niczego nie będzie podejrzewać. Mówiłem, że to zadziała. - Odetchnął głęboko, zadarł głowę i uśmiechnął się sardonicznie do Milesa. Gra małego służbistę, pomyślał zjadliwie Miles. Zapłaci mi za to... Cóż, zawsze byłem swoim najgorszym wrogiem. Zamiana zajęła tylko kilka sekund. Wynieśli Milesa przez drzwi znajdujące się w głębi pokoju. Nadludzkim wysiłkiem szarpnął się i uderzył głową we framugę. - Co to było? - odezwał się natychmiast głos Elli z góry. - To ja - odkrzyknął szybko alter-Miles. - Rozglądałem się tylko. Tutaj też nikogo nie ma. To zupełna klapa. - Tak myślisz? - Miles słyszał, jak Elli galopuje w dół po schodach. - Moglibyśmy jeszcze chwilę poczekać. Naręczny komunikator Elli zabrzęczał. - Elli? - zabrzmiał słaby głos Ivana. - Odebrałem dziwny sygnał ze skanerów jakąś minutę temu. Serce Milesa zabiło mocniej. - Sprawdź jeszcze raz. - Głos alter-Milesa był spokojny. - Teraz nie ma nic. - Tu też nic nie ma. Obawiam się, że coś ich wypłoszyło i wycofali się. Zawołaj Bela i zabierz mnie z powrotem do ambasady, komandor Quinn. - Tak szybko? Czy jesteś pewny? - Teraz tak. To rozkaz. - Ty jesteś szefem. Cholera - powiedziała Elli z żalem. - Nastawiłam się już na te dwieście tysięcy betańskich dolarów. Ich nierówne kroki odbijały się echem w holu i zostały zagłuszone zamykającymi się drzwiami. Warkot szybkowozu zanikał w oddali. Ciemność, cisza odmierzana tylko oddechami. Wyciągnęli Milesa na zewnątrz przez tylne wyjście, zawlekli wąskim zaułkiem do szybkowozu zaparkowanego w alei i wcisnęli na tylne siedzenie. Siedzieli, trzymając go jak manekina między sobą, podczas gdy trzeci porywacz prowadził. Myśli Milesa wirowały szaleńczo na granicach świadomości. Cholerne skanery... Technologia sprzed pięciu lat z peryferii, co czyniło ją o dziesięć lat spóźnioną w stosunku do Ziemi - będą musieli przełknąć gorzką pigułkę budżetową i wyrzucić na śmietnik cały system skanerowy floty dendariańskiej, jeśli tylko dożyje możliwości wydania takiego rozkazu... Skanery, do diaska. Wina nie leżała po stronie skanerów. Czyż na niegdyś mitycznego jednorożca nie polowano, używając luster, aby zauroczyć próżną bestię, podczas gdy zabójcy otaczali ją, by zadać cios? Gdzieś w pobliżu musi się kryć jakaś dziewica... Była to stara dzielnica. Bardzo kręta trasa, którą posuwał się szybkowóz, mogła albo służyć zmyleniu go, albo po prostu był to miejscowy skrót. Mniej więcej po kwadransie wjechali pod ziemię i zatrzymali się z sykiem. Znajdowali się na niewielkim, najwyraźniej prywatnym parkingu, z miejscem jedynie na kilka pojazdów. Porywacze zaciągnęli Milesa do rury windowej i wznieśli się o poziom wyżej, do krótkiego korytarza. Jeden z nich ściągnął Milesowi buty i odpiął pas z tarczą skanerową. Ogłuszenie powoli ustępowało. Nogi wciąż miał jak z waty, czuł, jakby wbijały się w nie tysiące szpilek, ale przynajmniej mógł na nich ustać. Uwolnili jego spętane nadgarstki; niezdarnie próbował rozetrzeć bolące ramiona. Kiedy wyciągnęli mu knebel z ust, wydał z siebie nieartykułowany jęk. Otworzyli drzwi znajdujące się naprzeciw i wepchnęli go do pokoju pozbawionego okien. Drzwi zamknęły się za nim z dźwiękiem przypominającym odgłos zatrzaskujących się szczęk pułapki. Zrobił kilka niepewnych kroków i zatrzymał się na szeroko rozstawionych nogach, dysząc ciężko. Wbudowana w sufit lampa rozjaśniała wąski pokój wyposażony jedynie w dwie twarde ławy wzdłuż ścian. Z lewej strony przejście pozbawione drzwi prowadziło do miniaturowej łazienki bez okien. Jakiś mężczyzna, ubrany jedynie w zielone spodnie, beżową koszulę i skarpetki, leżał zwinięty w kłębek na jednej z ław, odwrócony do ściany. Zesztywniały, ostrożnie odwrócił się i usiadł. Jedna ręka automatycznie powędrowała do góry, jakby próbując osłonić poczerwieniałe oczy od zbyt jasnego światła; drugą podparł się o ławkę, żeby się nie przewrócić. Jego ciemne włosy były zmierzwione, czterodniowa szczecina porastała policzki. Kołnierz koszuli rozchylał się szeroko, odsłaniając zwiotczałą szyję, której nikt by się nie spodziewał pod wysokim, sztywnym, przypominającym żółwią skorupę kołnierzem barrayarskiego munduru. Jego twarz była poorana bruzdami. Nieskazitelny kapitan Galeni. Teraz raczej sfatygowany. ROZDZIAŁ ÓSMY Galeni spojrzał na Milesa z ukosa. - Niech cię diabli - powiedział bezbarwnym głosem. - Nawzajem - wychrypiał w odpowiedzi Miles. Galeni wyprostował się, jego zaropiałe oczy patrzyły z podejrzliwością. - A może... to ty? - Nie wiem. - Miles się zadumał. - Którego mnie oczekiwałeś? - Pokuśtykał do ławki po przeciwnej stronie pokoju i usiadł, zanim kolana odmówiły mu posłuszeństwa, opierając się o ścianę, ze stopami dyndającymi nad podłogą. Przez parę minut obydwaj milczeli, przyglądając się sobie wzajemnie. - Nie miałoby sensu wrzucanie nas razem do jednego pokoju, gdybyśmy nie byli kontrolowani - powiedział w końcu Miles. Galeni w odpowiedzi wskazał palcem lampę. - Ach tak. Mają też podgląd? - Tak. Miles wyszczerzył zęby, posyłając swój uśmiech do góry. Galeni wciąż przyglądał mu się badawczo, widać było, że niepewność niemal sprawia mu ból. Miles odchrząknął. W ustach ciągle czuł gorzki posmak. - Rozumiem, że spotkałeś moje alter ego? - Wczoraj. Myślę, że to było wczoraj, - Galeni spojrzał na światło. Porywacze również Milesowi zabrali chronometr. - Jest teraz koło pierwszej w nocy i mija piąta doba, odkąd zniknąłeś z ambasady - pośpieszył z odpowiedzią na nie wypowiedziane pytanie Galeniego. - Czy zostawiają to światło włączone przez cały czas? - Tak. - Aha. - Miles zdusił w sobie przyprawiający o mdłości ból, który przyszedł wraz ze skojarzeniem. Stałe oświetlenie było metodą stosowaną w więzieniach przez Cetagandan, aby zakłócić poczucie upływu czasu. Admirał Naismith znał to doskonale. - Widziałem go tylko przez parę sekund - dodał Miles - kiedy dokonywali zamiany. - Przesunął dłonią po piersi, gdzie zwykle znajdował się sztylet; potem, drapiąc się po karku, spytał: - Czy... ja naprawdę tak wyglądam? - Byłem przekonany, że to ty. Aż do końca. Powiedział mi, że trenuje. Testuje. - Udało mu się? - Był tu cztery czy pięć godzin. Miles skrzywił się. - To niedobrze. To bardzo niedobrze. - Też tak pomyślałem. - Aha. - Gęsta cisza wypełniła pokój. - No, historyku. Powiedz mi, jak rozróżniasz falsyfikat od oryginału? Galeni potrząsnął głową, potem ucisnął palcami skronie, jakby żałując tego ruchu; łeb musiał mu pękać z bólu. Milesowi zresztą również. - Nie sądzę, żebym potrafił to jeszcze zrobić. - A po namyśle dodał: - Zasalutował mi. Kwaśny uśmiech wykrzywił kąciki ust Milesa. - Oczywiście, może ja jestem tylko jeden, a cała ta sprawa to tylko manewr mający doprowadzić cię. do szaleństwa... - Przestań! - Galeni niemal wrzasnął. Niemniej jednak przez moment blady uśmiech rozjaśnił jego twarz. Miles spojrzał w górę. - Cóż, niezależnie od tego, kim jestem, możesz chyba mi powiedzieć, kim są oni. Hhm... mam nadzieję, że to nie Cetagandanie? Wszystko to jest już wystarczająco dziwaczne, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ten mój... duplikat. To wytwór chirurgiczny, jak sądzę. - Tylko nie klon... Boże, żeby to tylko nie był mój klon... - Powiedział, że jest klonem - odparł Galeni. - Rzecz jasna, przynajmniej połowa z tego, co mówił, to kłamstwa, kimkolwiek był. - Aha. - Mocniejsze wykrzykniki wydawały się tutaj nie na miejscu. - Tak. I dlatego zacząłem zastanawiać się nad tobą. To jest nad prawdziwym tobą. - A... aha! Tak. Wydaje mi się, że wiem teraz, dlaczego wyskoczyłem z tą... tą historią, kiedy reporterka przyparła mnie do muru. Widziałem go już raz wcześniej.To było na stacji podziemnej, kiedy byłem na mieście z komandor Quinn. Z osiem, dziesięć dni temu. Musieli się wokół mnie kręcić, żeby dokonać zamiany. Byłem przekonany, że widzę swoje odbicie w lustrze. Ale miał na sobie zły mundur i musieli przerwać akcję. Galeni przyglądał się swojemu rękawowi. - Nie spostrzegłeś, że to nie ty? - Miałem dużo na głowie. - Nigdy o tym nie zameldowałeś! - Byłem wtedy na środkach przeciwbólowych. Myślałem, że to może być mała halucynacja. Byłem trochę zestresowany. Zanim wróciłem do ambasady, zdążyłem już o tym zapomnieć. A poza tym - uśmiechnął się głupawo - nie wydawało mi się, żeby sianie poważnych wątpliwości co do mojego zdrowia psychicznego miało dodatnio wpłynąć na nasze stosunki zawodowe. Galeni, mocno zirytowany, zacisnął usta; po chwili jednak twarz jego złagodniała, przybierając wyraz rezygnacji. - Prawdopodobnie nie. Ta rezygnacja w oczach Galeniego zaniepokoiła Milesa. - W każdym razie - kontynuował - ulżyło mi, kiedy zdałem sobie sprawę, że nie stałem się nagle jasnowidzem. Obawiam się, że moja podświadomość jest bardziej rozgarnięta niż reszta mózgu. Nie usłyszałem po prostu jej głosu. - Ponownie wskazał w górę. - To nie Cetagandanie? - Nie. - Galeni oparł się o ścianę, przybierając kamienny wyraz twarzy. - Komarrczycy. - Aha - chrząknął Miles. - Spisek Komarrczyków. Trochę to... niepokojące. Galeni skrzywił się. - W istocie. - W końcu - powiedział cicho Miles - jeszcze nas nie zabili. Musi istnieć jakiś powód, dla którego trzymają nas przy życiu. Galeni wyszczerzył zęby w złowieszczym uśmiechu, aż pojawiły mu się zmarszczki pod oczami. - Nie ma zupełnie żadnego. - Wyrzucił z siebie te słowa, chichocząc radośnie, i nagle urwał. Był to pewnie jakiś żart skierowany do lampy na suficie. - Wydaje mu się, że ma rację - wyjaśnił Galeni - ale bardzo się myli. - Gorzki wyrzut zawarty w tych słowach również był skierowany do góry. - Może nie mów im tego - wycedził Miles przez zęby, po czym wziął głęboki oddech. - No dalej, Galeni, powiedz, co się stało tego ranka, kiedy zniknąłeś z ambasady? Galeni westchnął i jakby zebrawszy się w sobie, zaczął: - Odebrałem wiadomość. Od starego... znajomego z Komarru. Prosił, żebym się z nim spotkał. - Nie było żadnego zapisu tego połączenia. Ivan sprawdzał twoją komkonsolę. - Wymazałem ów zapis. To był błąd, chociaż wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Ale coś, co powiedział, naprowadziło mnie na myśl, że to może być trop prowadzący do rozwiązania zagadki twoich dziwacznych rozkazów. - A więc udało mi się ciebie przekonać, że coś w tych rozkazach jest nie w porządku? - No pewnie. Było jednak jasne, że jeśli tak jest, to służby bezpieczeństwa ambasady zostały zinfiltrowane w wyniku działania kogoś z wewnątrz. Prawdopodobnie tym kimś był kurier. Ale nie odważyłbym się wysunąć takiego oskarżenia bez przedstawienia wystarczających dowodów. - Kurier, no tak - powiedział Miles. - Był drugi na mojej liście. Galeni uniósł brwi. - A kto był pierwszy? - Obawiam się, że ty. Cierpki uśmiech Galeniego mówił wszystko. Miles, zakłopotany, wzruszył ramionami. - Wykoncypowałem sobie, że zgarnąłeś moje osiemnaście milionów marek. Tylko że jeśli tak zrobiłeś, to czemu nie ulotniłeś się od razu? I wtedy właśnie zniknąłeś. - Hmmm - chrząknął Galeni. - Wszystko mi pasowało - wyjaśniał dalej Miles. - Miałem cię za malwersanta, dezertera, złodzieja i ogólnie komarrskiego sukinsyna. - To co cię powstrzymywało przed postawieniem takich zarzutów? - Niestety nic. - Miles odkaszlnął. - Przykro mi. Galeni lekko pozieleniał - był tak wzburzony, że nie potrafił nawet ukryć swojego stanu, choć próbował. - Tak się sprawy mają - powiedział Miles. - Jeżeli się stąd nie wydostaniemy, twoje nazwisko będzie splamione. - I to wszystko za niewinność... - Galeni przysunął się do ściany, oparłszy się o nią głową, oczy miał półprzymknięte, jakby z bólu. Miles w tym momencie rozważał możliwe konsekwencje polityczne ich zniknięcia bez śladu. Uznano by pewnie jego przypuszczenia odnośnie defraudacji za przekonujące, tym bardziej że dodano by do nich porwanie, morderstwo, ucieczkę i Bóg wie co jeszcze. Ten skandal wstrząśnie bez wątpienia planami integracji Komarru, być może przekreśli je na zawsze. Miles spojrzał na drugi kraniec pokoju, na człowieka, którego jego ojciec wybrał, żeby dać mu szansę. Pokuta... Samo to byłoby wystarczająco dobrym powodem dla podziemia komarrskiego, żeby ich obu zamordować. Ale istnienie - Boże, tylko nie klona! - alter-Milesa świadczyło o tym, że owo spowodowane przez Milesa zniesławienie Galeniego było z punktu widzenia Komarrczyków jedynie smacznym dodatkiem do głównego dania. Zastanawiał się, czy odwdzięczą mu się należycie. - A zatem poszedłeś, żeby się spotkać z tym człowiekiem. - Miles wrócił do opowieści Galeniego. - Bez komunikatora i bez ochrony. - Tak. - Oraz pozwoliłeś, by cię z miejsca porwano. I ty krytykujesz metody mojej ochrony! - Tak. - Galeni otworzył oczy. - To znaczy nie. Najpierw zjedliśmy obiad. - Zasiadłeś do obiadu z tym człowiekiem? A może... czy była ładna? - Miles przypomniał sobie jednak, jakiego rodzaju zaimka użył Galeni, kiedy kierował ostre uwagi pod adresem lampy na suficie. Nie, nie ładna. - Raczej nie. Mimo to próbował mnie przekabacić. - Udało mu się? Pod miażdżącym spojrzeniem Galeniego Miles wytłumaczył: - To czyniłoby naszą rozmowę zorganizowanym specjalnie dla mnie przedstawieniem. Galeni skrzywił się, z jednej strony irytując się, a z drugiej przyznając mu, co prawda niechętnie, rację. Falsyfikaty i oryginały, prawda i kłamstwa, jak je tutaj rozróżnić? - Powiedziałem, żeby się wypchał - Galeni wyrzekł te słowa wystarczająco głośno, żeby nie pozostawić wątpliwości, że lampa je usłyszała. - Powinienem był się zorientować podczas naszej kłótni, że zdradził mi zbyt wiele, żeby pozwolić mi odejść. Daliśmy sobie nawzajem gwarancje, odwróciłem się do niego plecami... pozwalając uczuciom przesłonić rozsądek. On nie pozwolił sobie na to. I tak się tu znalazłem. - Rozejrzał się po wąskiej celi. - Ale to nie potrwa długo. W końcu przezwycięży swoje sentymenty. - Spojrzał na lampę, jakby rzucając wyzwanie. Miles wziął głęboki oddech. Wciągane przez zęby powietrze wydało mu się lodowate. - Ta stara znajomość musiała być bardzo silna. - O tak. - Galeni znów przymknął oczy, jakby rozważając ISO ucieczkę od Milesa i całego tego zamieszania w objęcia Morfe-usza. Sztywne, niezdarne ruchy kapitana podsuwały myśl o torturach... - Czy naciskali na ciebie, żebyś zmienił zdanie? Lub może przesłuchiwali, używając starych dobrych metod? Powieki Galeniego lekko się rozwarły; dotknął purpurowego sińca pod lewym okiem. - Nie, mają specjalne prochy do przesłuchań. Nie muszą używać siły. Nafaszerowali mnie nimi ze trzy, może cztery razy. Służby bezpieczeństwa ambasady nie mają teraz dla nich zbyt wielu sekretów. - To skąd te siniaki? - Próbowałem uciekać... chyba wczoraj. Zapewniam cię, że trzej goście, którzy mnie powstrzymali, wyglądają gorzej. Zdaje się, że wciąż mają nadzieję, że zmienię zdanie. - Czy nie mogłeś udawać, że chcesz współpracować, przynajmniej tak długo, aż uda ci się uciec? - powiedział wyprowadzony z równowagi Miles. Galeni spojrzał zaczepnie. - Nigdy - wysyczał. Cała wściekłość uszła z niego po chwili wraz ze zmęczonym westchnieniem. - Przypuszczam, że powinienem był. Teraz już za późno. Czyżby rozmiękczyli mózg biednemu kapitanowi tymi narkotykami? Jeśli nasz chłodny Galeni pozwala emocjom wziąć górę nad rozsądkiem do tego stopnia, to... hmmm, muszą być to nie lada emocje. Tak głęboko ukryte, że rozum nie może sobie z nimi poradzić. - Nie sądzę, żeby przyjęli ode mnie ofertę współpracy - powiedział ponuro Miles. Galeni odzyskał swój zwykły, spokojny ton. - Raczej nie. - No właśnie. Po kilku minutach Miles zauważył: - Wiesz, to nie może być klon. - Czemu nie? - spytał Galeni. - Każdy mój klon, wyhodowany z komórek mojego ciała, powinien wyglądać, hmmm... raczej jak Ivan. Z metr osiemdziesiąt i bez... zniekształconej twarzy i kręgosłupa. Z porządnymi kośćmi, a nie takimi patyczkami. Chyba że... - ta myśl była przerażająca - lekarze przez całe życie okłamywali mnie co do moich genów. - Musiał zostać zniekształcony, żeby się upodobnić - podsunął Galeni po namyśle. - Chemicznie albo chirurgicznie, albo jedno i drugie. Równie łatwo zrobić to twojemu klonowi jak każdemu innemu wytworowi chirurgicznemu. Może nawet łatwiej. - Ale to, co się ze mną stało, było tak przypadkowe - nawet leczenie stanowiło jeden wielki eksperyment. Moi lekarze nie wiedzieli, co z tego wyjdzie, dopóki nie zakończyli terapii. - Uzyskanie prawa do duplikacji pewnie było niełatwe. Z pewnością jednak nie była to rzecz niemożliwa. Być może... osobnik, którego widzieliśmy, jest najnowszym rezultatem całej serii prób. - W takim razie, co zrobili z odrzuconymi? - zapytał Miles z irytacją w głosie. Korowód klonów przesunął mu się w myślach niczym barwna tablica ilustrująca przebieg ewolucji w odwrotnym kierunku: ivanoidalny człowiek z Cro Magnon poprzez zagubione ogniwa przekształca się z powrotem w szympansa-Milesa. - Podejrzewam, że ich usunięto - powiedział spokojnym głosem Galeni, nie tyle nie dostrzegając okropności całej sytuacji, ile raczej próbując odsunąć ją od siebie. Milesa aż ścisnęło w żołądku. - Bez litości. - Tak - zgodził się Galeni tym samym spokojnym tonem. Miles starał doszukiwać się w tym wszystkim sensu. - W takim razie, on... mój klon... - mój brat bliźniak, przemknęło mu nagle przez głowę - musi być znacznie młodszy ode mnie. - Kilka dobrych lat - przytaknął Galeni. - Sześć, na moje oko. - Dlaczego akurat sześć? - To arytmetyka. Miałeś koło sześciu lat, kiedy zdławiono Powstanie Komarrskie. Mniej więcej wtedy grupa ta została zmuszona do zwrócenia swojej uwagi na inne, mniej bezpośrednie plany zaatakowania Barrayaru. Pomysł ten nie zainteresowałby ich wcześniej. Z kolei później klon byłby zbyt młody, aby zastąpić cię, nawet gdyby został poddany procesowi przyśpieszonego wzrostu. Zbyt młody, by podjąć grę. Najwyraźniej przez jakiś czas będzie musiał nie tylko wyglądać, ale i zachowywać się jak ty. - Ale dlaczego w ogóle klon? I to mój? - Myślę, że zamierzają wykorzystać go do jakiegoś sabotażu zgranego w czasie z powstaniem na Komarze. - Barrayar nigdy nie wypuści Komarru z rąk. Nigdy. Jesteście naszą bramą wejściową. - Wiem - powiedział Galeni zmęczonym głosem. - Ale niektórzy ludzie prędzej utopiliby kopuły naszych miast w morzu krwi, niż nauczyli się czegokolwiek z historii. Albo w ogóle się czegoś nauczyli. - Mimowolnie skierował swój wzrok na lampę. Miles przełknął ślinę, zebrał się w sobie i przerwał ciszę: - Od jak dawna wiesz, że twój ojciec nie zginął w tamtej eksplozji? Galeni przeszył Milesa spojrzeniem. Na chwilę skamieniał, potem rozluźnił się, jeżeli tak sztywny ruch można by nazwać rozluźnieniem. Powiedział tylko: - Od pięciu dni. - I po chwili dodał: - Jak się o tym dowiedziałeś? - Otworzyliśmy twoje zabezpieczone pliki osobiste. Był jedynym twoim bliskim krewnym bez dokumentów z kostnicy. - Myśleliśmy, że nie żyje. - Bezbarwny głos Galeniego zabrzmiał jakby z oddali. - Co do mojego brata nie mieliśmy wątpliwości. Ludzie z CesBezu przyszli po moją matkę i po mnie, żebyśmy zidentyfikowali to, co po nim pozostało. A nie było tego zbyt wiele. Bez trudu uwierzyliśmy, że dosłownie nic nie zostało z mojego ojca, który rzekomo znajdował się o wiele bliżej miejsca wybuchu. Galeni był na granicy załamania nerwowego, z trudem panował nad sobą. Milesowi niezbyt uśmiechała się perspektywa przyglądania się procesowi rozkładu tego człowieka. Z punktu widzenia cesarstwa było to marnotrawienie oficera. Prawie jak zabójstwo. Lub aborcja. - Mój ojciec wciąż mówił o wolności Komarru - powiedział Galeni spokojnym głosem. Do Milesa, do lampy, czy też do siebie? - O poświęceniach, które są konieczne, by ją osiągnąć. Bardzo lubił mówić o poświęceniach. Ludzkich czy innych. Ale nie wydawało się, by przejmowała go zbytnio wolność kogokolwiek na Komarze. Dopiero w dniu, kiedy skończyło się powstanie, stałem się wolnym człowiekiem. W dniu, w którym zginął. Wolnym - zdolnym do patrzenia swymi oczami, do wydawania własnych sądów, do decydowania o swoim życiu. Lub przynajmniej tak mi się zdawało. Życie - w głosie Galeniego zabrzmiał wyraźny sarkazm - jest pełne niespodzianek. - Uśmiechnął się kwaśno w stronę lampy. Miles zacisnął powieki, chcąc chwilę chłodno pomyśleć. Nie było to łatwe, ze znajdującym się zaledwie dwa metry od niego, balansującym na krawędzi Galenim, od którego biło mordercze napięcie. Miles miał niemiłe uczucie, że jego nominalny przełożony utracił szersze spojrzenie na sytuację, zamknięty w swojej własnej walce z duchami przeszłości. Albo z żywymi. Wszystko było w rękach Milesa. Wszystko - to znaczy co? Podniósł się i na chwiejnych nogach zaczął penetrować pokój. Galeni milcząco obserwował go spod półprzymkniętych powiek. Tylko jedno wyjście. Podrapał paznokciami ściany - były solidne. Spojrzał na spojenia na podłodze i suficie, wskoczył na ławę, dosięgną! ich z wysiłkiem - ani drgnęły. Przeszedł do łazienki, ulżył sobie, umył ręce i twarz, spłukał kwaśny posmak z ust - była tylko zimna woda - wypił trochę ze złożonych dłoni. Żadnej szklanki, nawet plastikowego kubka. Woda chlupotała mu w brzuchu, wywołując mdłości, jego dłonie kurczyły się nerwowo - to jeszcze skutki ogłuszenia. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby zapchał odpływ wody koszulą. Żaden większy wandalizm nie był raczej możliwy. Wrócił na ławkę, wycierając ręce w spodnie, i usiadł, zanim kolana odmówiły mu posłuszeństwa. - Dają ci jeść? - spytał. - Dwa lub trzy razy dziennie - odparł Galeni. - Zawsze, kiedy gotują coś na górze. Zdaje się, że mieszka tu kilka osób. - Byłaby to zatem dobra okazja do podjęcia próby ucieczki. - Tak, była - zgodził się Galeni. Faktycznie - była. Porywacze z pewnością podwoili straże po próbie podjętej przez kapitana. Próbie, której Miles nie odważyłby się naśladować - takie cięgi, jakie zebrał Galeni, unieruchomiłyby go dokumentnie. - Dostarcza to jednak pewnej rozrywki - rzekł kapitan, przyglądając się zamkniętym drzwiom. - Gdy ktoś pojawi się w progu, nie wiesz, czy przynosi ci obiad, czy śmierć. Miles odniósł wrażenie, że Galeni miał raczej nadzieję na śmierć. Cholerny kamikadze. Miles dobrze znał ów dziwaczny nastrój. Można się zakochać w tym ponurym rozwiązaniu, które powstrzymywało rozwój wszelkiej twórczej myśli strategicznej. Nie było co do tego żadnych wątpliwości. Ale jego chęć działania nie odnalazła żadnego odbicia w rzeczywistości; pozostała jedynie w myślach wciąż wirujących mu w głowie. Ivan na pewno od razu rozpozna oszusta. A może, widząc ewentualne błędy popełnione przez klona, uzna, że Miles ma po prostu gorszy dzień. Co już niewątpliwie kiedyś się zdarzyło. Ale jeśli Komarrczycy przez cztery dni wyciskali z Galeniego wszystko na temat działania ambasady, było całkiem prawdopodobne, że klon będzie w stanie bezbłędnie wykonywać rutynowe zadania Milesa. W końcu, jeśli był naprawdę jego klonem, powinien być równie inteligentny jak on. Lub równie głupi... Miles uczepił się tej pocieszającej myśli. Jeśli on sam popełniał błędy w tym desperackim tańcu, jakim było jego życie, to klon też ich nie uniknie. Pytanie tylko, czy ktoś będzie potrafił rozróżnić ich pomyłki? A co z Dendarianami? Jego najemnicy w łapach... no właśnie - czyich? Jakie były plany Komarrczyków? Jak wiele wiedzieli o Dendarianach? I jak, do diabła, klon będzie w stanie grać zarówno lorda Vorkosigana, jak i admirała Naismitha, skoro sam Miles musiał improwizować w obydwu tych rolach? A Elli - jeśli nie zdołała odróżnić ich w tym opuszczonym domu, czy wyczuje różnicę w łóżku? Czy ten obleśny mały oszust ośmieli się położyć swoje łapska na Elli? Któraż istota ludzka z jednej z trzech płci mogłaby oprzeć się zaproszeniu do pobaraszkowania pod kołdrą z kimś tak wspaniałym i pięknym...? Miles nie mógł wyrzucić ze swojej wyobraźni obrazu klona, Robiącego z Elli Te Rzeczy, z których większości Miles nawet nie miał czasu wypróbować osobiście. Zdał sobie sprawę, że jego dłonie zaciskały się kurczowo na krawędzi ławy, knykcie miał aż białe, w każdej chwili mogły mu się złamać palce. Rozluźnił uścisk. Bez wątpienia klon musi unikać intymnych spotkań z ludźmi, którzy dobrze znają Milesa - wtedy bowiem najłatwiej mógłby go ktoś złapać na błędzie. Chyba że był małym zarozumiałym sukinsynem ze skłonnością do eksperymentowania, której nie mógł się oprzeć. Takim, jakiego Miles co dzień widział w lustrze przy goleniu. Miles i Elli dopiero zaczynali się zbliżać do siebie - czy zdoła wyczuć różnicę, czy też nie? A jeśli ona...Przełknął ślinę, próbując wrócić myślami do analizowania możliwych scenariuszy rozwoju wypadków. Klon nie został stworzony jedynie po to, aby doprowadzić go do szaleństwa - to był tylko mile widziany skutek uboczny. Klon został pomyślany jako broń skierowana przeciw cesarstwu. Poprzez premiera hrabiego Arala Vorkosigana mierzyła w Barrayar, jakby jego osoba stanowiła z państwem jedno. Miles nie miał żadnych złudzeń - plan ten nie był uknuty przeciwko niemu osobiście. Przychodziło mu do głowy z tuzin sposobów wykorzystania fałszywego Milesa przeciw jego ojcu, od względnie łagodnych do przerażająco brutalnych. Spojrzał na Galeniego rozciągniętego pod przeciwległą ścianą, czekającego z zimną obojętnością na śmierć z ręki własnego ojca. Albo próbującego tą obojętnością zmusić swego ojca, by go zabił, co by udowodniło... no właśnie, co? Miles po cichu wykreślił mniej drastyczne scenariusze ze swojej listy. W końcu wycieńczenie wzięło górę i zasnął na twardej ławie. Spał źle, wynurzał się co chwila z jakiegoś koszmaru jedynie po to, by znowu zderzyć się z jeszcze bardziej koszmarną rzeczywistością - zimna ławka, zdrętwiałe członki. Galeni skulony pod przeciwległą ścianą też skręcał się z niewygody, z oczami pobłyskującymi spod półprzymkniętych powiek, tak że nie sposób było określić, czy śpi, czy nie - i znów w odruchu samoobrony wpadał do krainy snu. Miał zachwiane poczucie upływu czasu, chociaż kiedy w końcu usiadł, jego skrzypiące stawy i zegar wodny w pęcherzu powiedziały mu, że spał długo. Kiedy poszedł do łazienki, spryskał zimną wodą swoją nieogoloną twarz i wypił trochę, jego myśli znów zaczęły wirować, co czyniło dalszy sen niemożliwym. Chciałby mieć teraz swój koci koc. Zazgrzytał zamek. Galeni zerwał się ze swojej pozornej drzemki do pozycji siedzącej, podkurczył pod siebie nogi; oczy i usta miał zaciśnięte. Ale tym razem to był tylko obiad. Lub raczej śniadanie, sądząc po składnikach: letnia jajecznica, słodki chleb z rodzynkami, kubeczki zbawiennej kawy i dwie łyżki. Dostarczył to jeden z młodych ludzi o kamiennej twarzy, których Miles widział poprzedniej nocy. Drugi stał w drzwiach, trzymając w pogotowiu ogłuszacz. Patrząc na Galeniego, mężczyzna położył jedzenie na końcu jednej z ławek i szybko się wycofał. Miles podejrzliwie spojrzał na tacę. Galeni jednak wziął swoją porcję i zjadł bez wahania. Czy wiedział, że nie była nafaszerowana narkotykami lub trucizną, czy też po prostu miał to gdzieś? Miles wzruszył ramionami i też zabrał się do jedzenia. Kiedy przełknął ostatni łyk bezcennej kawy, spytał: - Masz jakiś pomysł, dlaczego oni prowadzą tę całą maskaradę? Musieli stanąć na głowie, żeby wyprodukować tego... zduplikować mnie. To nie może być jakiś drobny planik. Galeni, który wyglądał nieco mniej blado dzięki niezłemu śniadaniu, rzekł, obracając w dłoniach swój kubeczek: - Wiem tylko tyle, ile mi powiedzieli. Ale nie mam pojęcia, czy to jest prawda, czy nie. - Dobra, mów. - Musisz zrozumieć, że grupa mojego ojca jest radykalnym odłamem komarrskiego podziemia. Poszczególne grupy nie rozmawiały ze sobą od lat, dlatego my, czyli CesBez - lekki ironiczny uśmieszek pojawił się na jego ustach - przeoczyliśmy ich. Główna grupa stopniowo traciła rozpęd w ostatnim dziesięcioleciu. Dzieci ekspatriantów nie pamiętające Komarru wychowywały się na obywateli innych planet. Starsi zaś - cóż, starsi się starzeli. Wymierali. A jako że w ich ojczyźnie rzeczy miały się nie najgorzej, nie udawało im się zdobyć nowych stronników. Ich zaplecze kurczy się, niebezpiecznie się kurczy. - Rozumiem, że w tej sytuacji radykałów aż swędzi ręka, żeby coś zrobić. Dopóki wciąż mają możliwość - zauważył Miles. - Owszem. Nie mają innego wyjścia. - Galeni wolno zmiażdżył swój kubeczek w dłoni. - Zostały im tylko zagrywki hazardowe. - Ta zagrywka jest cholernie dziwaczna, musieli ją zacząć, jak sądzę, z szesnaście czy osiemnaście łat temu. Jak, do diabła, zdołali uzyskać aparaturę medyczną? Czy twój ojciec był lekarzem? Galeni prychnął. - Raczej nie. Zresztą ta część medyczna była łatwa, odkąd zdobyli skradzioną próbkę tkanki z Barrayaru. Chociaż jak tego dokonali... - Przez pierwsze sześć lat mojego życia nieustannie mnie kłuto, sondowano, poddawano biopsji, skanowano, pobierano próbki, cięto i szatkowano. Zapewne kilogramy mnie leżą po różnych laboratoriach medycznych, istny szwedzki stół. Tak więc uzyskanie tkanki było łatwe. Ale samo klonowanie... - Zostało zlecone. Jak rozumiem, jakiemuś podejrzanemu laboratorium medycznemu na Obszarze Jacksona, które zrobi wszystko za odpowiednią sumę. Miles zamarł na chwilę z rozwartymi ustami. - Ach tak. Oni. - Co wiesz o Obszarze Jacksona? - Spotkałem... spotkałem się z ich działalnością przy innej okazji. I niech mnie diabli wezmą, jeśli nie potrafię wymienić nazwy laboratorium, które to najprawdopodobniej zrobiło. Są ekspertami w klonowaniu. Poza tym wykonują nielegalne operacje transplantacji mózgu - to jest nielegalne wszędzie poza Obszarem Jacksona - do których hoduje się młodego klona w kadzi, a potem przeszczepia doń stary mózg - stary bogaty mózg, rzecz jasna. I hmmm... wykonywali pewne zabiegi bioinżynieryjne, o których nie mogę mówić i... Tak. I przez cały ten czas mieli moją kopię gdzieś na zapleczu, te sukinsyny, nauczą się, cholera, tym razem, że nie są tak nietykalni, jak im się wydaje...! - Miles z trudem opanował rozpoczynającą się zadyszkę. Osobista zemsta na Obszarze Jacksona musi zostać odłożona na bardziej sprzyjający czas. - Tak. Komarrskie podziemie inwestowało w to przedsięwzięcie przez pierwszych dziesięć czy piętnaście lat jedynie pieniądze. Nic dziwnego, że ich nie wyśledzono. - Tak - powiedział Galeni. - Stąd też parę lat temu podjęto decyzję, aby wyciągnąć tę kartę z rękawa. Wzięli z Obszaru Jacksona gotowego klona, który był już wtedy młodzieńcem, i zaczęli trenować go, aby stał się tobą. - Dlaczego? - Najwyraźniej szykują się na cesarstwo. - Co? - krzyknął Miles. - Nie! Nie ze mną...! - Ten... osobnik... stał dokładnie tutaj - Galeni wskazał na miejsce koło drzwi - dwa dni temu i powiedział mi, że patrzę na przyszłego cesarza Barrayaru. - Musieliby zabić zarówno cesarza Gregora, jak i mojego ojca, aby dokonać czegoś takiego... - zaczął Miles wytrącony zupełnie z równowagi. - Rzekłbym - powiedział sucho Galeni - że dokładnie to zamierzają. - Położył się na ławce, oczy mu pobłyskiwały, a ręce splótł pod głową dla oparcia i mruknął: - Po moim trupie, rzecz jasna. - Po naszych trupach. Nie odważą się pozostawić nas przy życiu... - Chyba mówiłem ci o tym wczoraj. - Mimo wszystko, jeśliby coś poszło źle - tu Miles rzucił krótkie spojrzenie na lampę - mogliby im się przydać zakładnicy. - Wyraził tę myśl jasno, podkreślając liczbę mnogą. Chociaż obawiał się, że z barrayarskiego punktu widzenia tylko jeden z nich przedstawiał wartość jako zakładnik. Galeni nie był frajerem - też wiedział, kto jest kozłem ofiarnym. Do jasnej cholery... Miles wdepnął w tę pułapkę, wiedząc, że to pułapka, mając nadzieję na uzyskanie dokładnie tego typu informacji, jakimi teraz dysponował. Ale nie miał zamiaru pozostać uwięziony. Podrapał się po karku w bezsilnej frustracji - jakąż radością byłoby wezwać dendariańskie siły uderzeniowe do rozbicia tego... tego gniazda buntowników... właśnie teraz... Zgrzytnął zamek w drzwiach. Było zbyt wcześnie na obiad. Miles podskoczył, mając przez krótką szaloną chwilę nadzieję zobaczenia komandor Quinn prowadzącej śpieszący mu na ratunek oddział - niestety. To były znów te dwa oprychy plus jeszcze jeden, z ogłuszaczem, który stanął w drzwiach. Jeden z nich wskazał na Milesa. - Ty. Idziesz z nami. - Dokąd? - zapytał Miles z podejrzliwością. Czy to ma być już koniec, czy zwiozą go na dół do podziemnego parkingu i zastrzelą lub złamią kark? Nie czuł zbytniej ochoty, by iść dobrowolnie na swą egzekucję. Podobna myśl musiała też przemknąć przez głowę Galeniemu, bo kiedy draby bezceremonialnie pociągnęły Milesa za ramiona, ten rzucił się na nich. Nie zdołał jednak przebyć nawet połowy pokoju, kiedy trzeci z oprychów powalił go z ogłuszacza. Galeni padł na ziemię z wyszczerzonymi zębami, jego ciało zadrgało w desperackim oporze, aż w końcu znieruchomiało. Miles, odrętwiały, pozwolił, by go wypchnięto z pokoju. Jeśli śmierć miała nadejść, chciał przynajmniej pozostać przytomny, aby ostatni raz splunąć jej w twarz, zanim go pochłonie. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Ku chwilowej uldze Milesa, zabrali go rurą windową w górę, a nie w dół. Co nie oznaczało, że nie mogli go równie dobrze zabić w jakimś innym miejscu niż na podziemnym parkingu. W przypadku Galeniego zabójstwo na parkingu pozwoliłoby im uniknąć zbędnego taszczenia ciała, ale sucha masa Milesa, jeżeli można tak się wyrazić, nie stanowiłaby równie dużego problemu logistycznego. Pokój, do którego wepchnęli go mężczyźni, był czymś w rodzaju gabinetu lub biura. Był jasny mimo polaryzującej szyby w oknie. Archiwalne pliki danych wypełniały przezroczystą półkę wiszącą na ścianie, zwykłe biurko komkonsoli stało w jednym z rogów. Wid wyświetlał właśnie panoramiczny podgląd celi Milesa - Galeni wciąż leżał ogłuszony na podłodze. Starszy człowiek, który poprzedniej nocy chyba dowodził porwaniem, siedział na obitej beżowym materiałem chromowanej ławce naprzeciw przyciemnionego okna i przyglądał się hiporozpylaczowi, który dopiero co wyjął z leżącej przed nim otwartej kasetki. Aha. Zatem w planie było przesłuchanie, a nie egzekucja. A przynajmniej przesłuchanie przed egzekucją. O ile, rzecz jasna, nie chcieli go po prostu otruć. Miles oderwał wzrok od błyszczącej puszki rozpylacza - mężczyzna się podniósł i przechylił głowę, by przyjrzeć się swojemu więźniowi niebieskimi oczami spod półprzymkniętych powiek. Kątem oka spojrzał na komkonsolę. Poza, którą na chwilę przybrał, jego ręka zaciskająca się na krawędzi biurka sprawiły, że Miles skojarzył - człowiek ów bowiem nie był zbytnio podobny do Galeniego poza, być może, bladością lic. Wyglądał na jakieś sześćdziesiąt lat. Spięte siwiejące włosy, pokryta zmarszczkami twarz, tężejące z wiekiem ciało - nie była to sylwetka atlety ani człowieka lubiącego świeże powietrze. Nosił staromodne ziemskie ubranie, popularne wśród pokolenia poprzedzającego dzisiejszych nastolatków, lubujących się w historycznych strojach, które Miles mógł podziwiać w pasażu handlowym. Mógłby być biznesmenem lub nauczycielem, ale nie niebezpiecznym terrorystą. Tylko to mordercze napięcie. To, a także sposób składania rąk, rozedrgane nozdrza, zaciśnięte usta i pewna sztywność szyi były u Ser Galena i Duva Galeniego identyczne. Galen wstał i z wolna obszedł Milesa dookoła jak człowiek przyglądający się rzeźbie jakiegoś podlejszego artysty. Miles stał nieruchomo, bez butów czując się jeszcze mniejszy niż zwykle. Był zarośnięty i brudny. W końcu dotarł do centrum, do tajnego źródła wszystkich trapiących go w ostatnich tygodniach problemów. A był nim ten oto człowiek, okrążający go z nienawiścią w oczach. A może Miles, podobnie jak i Galen, był centrum, razem byli jak ogniska elipsy, w końcu połączone ze sobą, by utworzyć jedno diaboliczne idealne koło... Miles poczuł się mały i kruchy. Galen mógł równie dobrze zacząć od połamania mu rąk z tym samym nieobecnym wyrazem twarzy, z jakim Elli Quinn obgryzała paznokcie, żeby rozładować napięcie. Czy on mnie w ogóle widzi? Czy może jestem tylko przedmiotem, symbolem przedstawiającym wroga? Czy w imię unicestwienia tego symbolu zabije mnie? - Taak - powiedział w końcu Ser Galen. - Oto wreszcie prawdziwy egzemplarz. Nie wyglądasz zbyt imponująco, a jednak zaskarbiłeś sobie lojalność mego syna. Cóż on może w tobie widzieć? Mimo wszystko jesteś niezłą próbką Barrayaru. Potworny syn ojca-potwora, tajny genotyp etyczny Arala Vorkosigana staje się w tobie ciałem, aby wszyscy mogli go zobaczyć. Może jest w końcu jakaś sprawiedliwość we wszechświecie. - Niezwykle poetycko ujęte - tu Miles chrząknął - ale nieprawdziwe z punktu widzenia biologii, jak pan zapewne wie, skoro mnie pan sklonował. Galen uśmiechnął się kwaśno. - Nie będę się przy tym upierał. - Przestał krążyć i stanął twarzą w twarz z Milesem. - Przypuszczam, że nie mogłeś poradzić nic na to, że się urodziłeś. Czemu jednak nigdy nie zbuntowałeś się przeciwko potworowi? Uczynił cię tym, kim jesteś... - Zamaszystym gestem otwartej dłoni Galen podsumował pokręconą i skarłowaciałą sylwetkę Milesa. - Jakąż to charyzmę przywódcy ma ten człowiek, że jest w stanie zahipnotyzować nie tylko swojego, lecz także synów wszystkich innych ludzi? - Leżąca na brzuchu sylwetka widoczna na komkonsoli wciąż przykuwała uwagę Galena. - Dlaczego za nim podążasz? Dlaczego robi to David? Co za zboczoną przyjemność może czerpać mój syn z wciśnięcia się w mundur barrayarskich szubrawców i maszerowania za Vorkosiganem? - Galen silił się na żartobliwy ton, ale wychodziło mu to bardzo kiepsko; wszędzie dawało się słyszeć daremnie skrywaną udrękę. Miles, spoglądając nań spode łba, odciął się: - Mój ojciec przynajmniej nigdy nie opuścił mnie na polu bitwy. Galen zesztywniał, nie próbował już dłużej żartować. Gwałtownie odwrócił się i podszedł do biurka, by wziąć hiporozpylacz. Miles w myśli przeklął swój długi jęzor. Gdyby nie ten głupi impuls, który kazał mu mieć zawsze ostatnie słowo i odparować każdy atak, Galen mówiłby dalej i Miles mógłby się czegoś dowiedzieć. Teraz informacje będą przepływały w przeciwnym kierunku. Dwaj strażnicy wzięli go pod ręce. Ten z lewej podwinął rękaw jego koszuli. I już. Galen przycisnął hiporozpylacz do żyły po wewnętrznej stronie ręki, zasyczało, Miles poczuł ukłucie. - Co to jest? - zdążył jedynie zapytać. Jego głos był słaby i rozedrgany, ledwie sam siebie słyszał. - Fast-penta, oczywiście - powiedział lekko Galen. Nie zaskoczyło to Milesa, chociaż aż skurczył się ze strachu na myśl o tym, co miało nastąpić. Zaznajomił się z działaniem farmakologicznym fast-penty i właściwym jej użytkowaniem na kursach bezpieczeństwa w Imperialnej Akademii Wojskowej. To był standardowy narkotyk używany do przesłuchań, nie tylko w armii cesarskiej, ale w całej galaktyce. Bliska ideałowi surowica prawdy, nieszkodliwa nawet przy wielokrotnym stosowaniu - nikt nie mógł jej się oprzeć. To znaczy, była nieszkodliwa i nie mogli jej się oprzeć wszyscy poza nielicznymi nieszczęśnikami, którzy wykazywali na nią naturalną lub też sztucznie wywołaną reakcję alergiczną. Nigdy nie rozważano możliwości wywołania tego typu reakcji u Milesa, jego osobę uważano za ważniejszą od ewentualnych tajnych informacji, które mógłby posiadać. Inni agenci wywiadu mieli mniej szczęścia. Szok anafilaktyczny był jeszcze mniej bohaterskim rodzajem śmierci niż komora dezintegracyjna przeznaczona zazwyczaj dla zdemaskowanych szpiegów. Pozbawiony nadziei Miles czekał tylko, aż zacznie bełkotać wszystko, co wie. Admirał Naismith asystował przy niejednym przesłuchaniu przy użyciu fast-penty. Narkotyk spłukiwał cały rozsądek i zalewał delikwenta falą łagodności i dobrotliwości. Jak pijanego kota - zabawnie było to obserwować... kiedy przytrafiało się komuś innemu. Za chwilkę zacznie się rozpływać, aż osiągnie stan śliniącego się kretyna. Nieprzyjemnie robiło się na myśl, że rezolutny kapitan Galeni też został tak haniebnie potraktowany. I to cztery razy z rzędu, jak mówił. Nic dziwnego, że był nadpobudliwy. Miles czuł, jak zaczyna mu walić serce, jakby przedawkował kofeinę. Jego wzrok nabierał jakiejś bolesnej ostrości. Kontury wszystkich przedmiotów w pomieszczeniu świeciły, mógł niemal dotknąć ich zawartości swymi wyostrzonymi zmysłami. Galen, stojący z tyłu przy pulsującym oknie, był niczym ożywiona plątanina drutów pod napięciem, iskrząca się śmiertelnie niebezpieczną elektrycznością, w każdej chwili grożąca wyładowaniem. Nie wyglądało to zbyt dobrotliwie. Najwyraźniej zaczynał się szok. Miles po raz ostatni odetchnął głęboko. Czy zaskoczy to jego oprawcę... Ku zdziwieniu Milesa, wciąż jeszcze udawało mu się chwytać powietrze. A zatem nie był to szok anafilaktyczny. Po prostu następna, cholerna, właściwa tylko jemu reakcja uczuleniowa. Miał nadzieję, że to świństwo nie wywoła tak przeraźliwych halucynacji, jak ten przeklęty środek uspokajający zaordynowany mu kiedyś przez nic nie podejrzewającą główną lekarkę floty. Chciał krzyczeć. Białka jego oczu, śledzących najdrobniejszy ruch Galena, pobłyskiwały dziko. Jeden ze strażników podsunął mu krzesło i usadził go na nim. Miles opadł z ulgą, jego ciałem wstrząsały drgawki. Myśli rozpadały się na strzępki, aby znów złączyć się po chwili, jak sztuczne ognie oglądane na puszczonej wstecz taśmie. Przyglądając mu się, Galen zmarszczył czoło. - Opisz procedury bezpieczeństwa obowiązujące przy wchodzeniu i wychodzeniu z barrayarskiej ambasady. Na pewno już wycisnęli te podstawowe informacje z kapitana Galeniego, było to tylko pytanie sprawdzające działanie fast-penty. -...fast-penty - usłyszał własny głos wypowiadający myśli. Cholera. Miał nadzieję, że jego dziwna reakcja na ten narkotyk może sprawić, że nie przepłynie mu cała dusza na język. -...cóż za odrażający widok... - Głowa mu się chwiała, spojrzał na dół, na podłogę, jakby mógł tam dostrzec swą wyplutą duszę. Ser Galen podszedł, szarpnął jego głowę do góry za włosy i wycedził raz jeszcze przez zęby: - Opisz procedury bezpieczeństwa obowiązujące przy wchodzeniu i wychodzeniu z barrayarskiej ambasady! - Sierżant Barth jest za to odpowiedzialny - zaczął podniecony Miles. - Nieznośny służbista. Żadnych manier, a na dodatek sportowiec... - Nie mogąc się powstrzymać, wyrzucał z siebie nie tylko kody, hasła, zasięgi działania poszczególnych skanerów, ale również rozkłady zajęć pracowników, swoje prywatne opinie o każdym z osobna i wszystkich razem oraz zjadliwą krytykę słabych punktów ochronnej sieci ambasady. Jedna myśl wyzwalała następną i jeszcze jedną, jak w reakcji łańcuchowej w bombie. Nie mógł się zatrzymać, bełkotał. Nie tylko on nie mógł się powstrzymać - Galenowi też się to nie udawało. Więźniowie przesłuchiwani za pomocą fast-penty zwykli przeskakiwać z tematu na temat, jeśli przesłuchujące ich osoby nie naprowadzały ich nieustannie na właściwe tory. Miles zauważył u siebie to samo, tyle że w przyśpieszonym tempie. Zazwyczaj delikwentom wystarczało jedno słowo, ale Miles zatrzymał się, ciężko dysząc, dopiero gdy Galen, krzycząc, kilkakrotnie go spoliczkował. Tortury nie stanowiły części przesłuchania za pomocą fast-penty, bo odurzone szczęściem ofiary nie były na nie podatne. U Milesa jednak ból nieustannie pulsował, raz był gdzieś daleko od niego, by po chwili zalać jego ciało i oślepić umysł jak wybuch dynamitu. Ku swemu przerażeniu zaczął płakać. Po chwili przerwał, chwycony nagłym atakiem czkawki. Galen wpatrywał się weń z podziwem połączonym z odrazą. - Coś tu nie gra - wymamrotał jeden ze strażników. - Nie powinien tak się zachowywać. Czyżby był odporny na fast-pentę? Czy to jakiś nowy rodzaj zabezpieczeń? - Nie, nie jest odporny - zauważył Galen. Rzucił okiem na swój chronometr. - Nie blokuje informacji. Wypuszcza ich więcej. Zbyt dużo. Komkonsola zaczęła natrętnie buczeć. - Ja odbiorę - zaofiarował się Miles. - To pewnie do mnie. - Poderwał się z krzesła, kolana odmówiły mu posłuszeństwa i wylądował twarzą na dywanie. Materiał kłuł go w posiniaczony policzek. Dwaj strażnicy podnieśli Milesa z ziemi i usadowili z powrotem na krześle. Pokój obracał się z wolna wokół niego. Galen podszedł do komkonsoli. - Melduję się - zabrzmiał z widu energiczny głos Milesa, z akcentem odpowiadającym jego barrayarskiemu wcieleniu. Twarz klona nie wydawała się Milesowi tak znajoma jak ta, którą codziennie rano widywał w lustrze przy goleniu. - Musi mieć przedziałek z drugiej strony, jeśli już ma być mną - zauważył, nie kierując swych słów do nikogo konkretnego. - Nie, to nie jest... - W każdym razie nikt go nie słuchał. Miles analizował kąty padania i odbicia, gdy myśli odbijały się z prędkością światła od lustrzanych ścian jego pustej czaszki. - Jak ci idzie? - Galen pochylił się niecierpliwie nad komkonsolą. - O mały włos bym wszystko zawalił w ciągu pierwszych pięciu minut zeszłej nocy. Rosły kierowca w mundurze dendariańskiego sierżanta okazał się tym przeklętym kuzynem. - W cichym głosie klona dało się odczuć napięcie. - Miałem farta i udało mi się obrócić mój pierwszy błąd w żart. Ale zakwaterowali mnie z tym palantem. A on chrapie. - Święta prawda - zauważył nie pytany Miles. - Zabawa dopiero się zacznie, kiedy będzie się kochał we śnie. Cholera, chciałbym mieć takie sny jak Ivan. A mnie się śnią same koszmary - jak gram nago w polo przeciwko tłumom martwych Cetagandan, a za piłkę służy nam głowa sierżanta Murki. Wydziera się za każdym razem, kiedy uderzam jaw kierunku bramki. Spadam na ziemię i tratują mnie... - Bełkotanie Milesa zamierało, podczas gdy tamci wciąż nie zwracali na niego uwagi. - Będziesz musiał sobie radzić z różnego rodzaju ludźmi, którzy go znali przedtem - powiedział szorstkim głosem Galen w kierunku widu. - Ale jeśli uda ci się oszukać Vorpatrila, będziesz w stanie poradzić sobie wszędzie... - Możesz oszukać jakichś ludzi przez pewien czas - zaszczebiotał Miles - a pewnych ludzi przez jakiś czas. Ale Ivana oszukiwać możesz cały czas. On po prostu nie zwraca na nic uwagi. Galen, zirytowany, spojrzał na niego. - Ambasada jest doskonale nadającym się do testów wyizolowanym mikrokosmosem - mówił dalej do widu. - Dopóki nie wypłyniesz na szersze wody, czyli w Barrayarze. Obecność Vorpatrila jest doskonałą okazją do ćwiczeń. Jeśli cię zdemaskuje, znajdziemy jakiś sposób, żeby go usunąć. - Mhm. - Klon nie wydawał się zbytnio podbudowany. - Zanim zaczęliśmy, myślałem, że uda się wam wypchać mi głowę wszystkim, co tylko można wiedzieć o Milesie Vorkosiganie. I wtedy nagle w ostatniej chwili okazuje się, że cały ten czas prowadził podwójne życie - co jeszcze przeoczyliście? - Miles, już o tym rozmawialiśmy... Miles zdumiony zdał sobie sprawę, że Galen zwracał się do klona jego imieniem. Był tak całkowicie przystosowany do tej roli, że nawet nie miał własnego imienia? Dziwne... - Wiedzieliśmy, że znajdą się luki i że będziesz musiał improwizować. Ale nigdy nie będziemy mieli lepszej okazji niż ta, którą dała nam jego przypadkowa wizyta na Ziemi. Lepsze to niż czekanie kolejnych sześć miesięcy i kombinowanie na Barrayarze. Nie. Teraz albo nigdy. - Galen odetchnął głęboko, żeby się uspokoić. - A zatem przetrwałeś noc bez problemu. Klon prychnął. - Taak, jeśli nie liczyć przebudzenia przez duszące mnie cholerne żywe futro. - Co? Aha, żywe futro. Nie dał tego swojej kobiecie? - Najwyraźniej nie. Prawie się posikałem, zanim zorientowałem się, co to jest. Obudziłem kuzyna. - Czy zaczął coś podejrzewać? - spytał Galen, ponaglając go. - Udałem, że to był koszmar. Wygląda na to, że Vorkosigan miał je dość często. Miles pokiwał głową. - Mówiłem wam o tym. Popękane czaszki... złamane kości... okaleczeni krewni... cudaczne zniekształcenia ważnych części mego ciała... - Narkotyk wywoływał dziwne zjawiska w jego pamięci, co niewątpliwie przyczyniało się do skuteczności fast-penty w przesłuchaniach. Jego niedawne sny powracały teraz o wiele bardziej wyraziste, niż kiedy próbował je sobie normalnie przypomnieć. Tak czy innaczej, w sumie był zadowolony z tego, że zazwyczaj je zapominał. - Czy Vorpatril mówił coś o tym rano? - zapytał Galen. - Nie. Nie rozmawiam za dużo. - To kwestia charakteru - zauważył pomocnie Miles. - Udaję, że mam łagodny atak jednej z tych depresji, o których jest mowa w jego psychokarcie. A kto tam u ciebie jest? - Klon wyciągnął szyję. - Vorkosigan we własnej osobie. Nafaszerowaliśmy go fast-pentą. - Aha, to dobrze. Całe przedpołudnie jego najemnicy, komunikując się przez tajne łącze, prosili mnie o rozkazy. - Umówiliśmy się, że będziesz unikał najemników. - Sam im to powiedz. - Jak szybko możesz otrzymać rozkazy zwalniające cię z ambasady i wzywające na Barrayar? - Nie dość szybko, żeby zupełnie uniknąć Dendarian. Poruszyłem ten temat w rozmowie z ambasadorem, ale wygląda na to, że Vorkosigan jest odpowiedzialny za poszukiwania kapitana Galeniego. Wydawał się zdziwiony tym, że chcę opuścić ambasadę, więc na razie przestałem o tym wspominać. Czy kapitan zmienił już zdanie na temat współpracy z nami? Jeśli nie, to musicie stworzyć wzywające mnie do domu rozkazy i wcisnąć je przez kuriera, czy jakoś tak. Galen wyraźnie się zawahał. - Zobaczę, co się da zrobić. Tymczasem działaj. Czy Galen nie zdawał sobie sprawy, że wiemy, iż kurier jest spalony? - pomyślał Miles w przebłysku jasności umysłu. Zdołał utrzymać swój głos, wciąż zdradzający jego myśli, na poziomie cichego bełkotu. - Dobra. A - obiecałeś mi, że będziesz go trzymał żywego, aby odpowiadał na ewentualne moje pytania, zanim wylecę, no więc mam jedno: Kto to jest porucznik Bonę i co powinna zrobić z nadwyżką z „Triumpha”? Nie powiedziała, czego to była nadwyżka. Jeden ze strażników szturchnął Milesa. - Odpowiedz na pytanie. Miles walczył o jasność myśli i wypowiedzi. - Jest księgową mojej floty. Przypuszczam, że powinna przerzucić ją na rachunek inwestycyjny i grać nią jak zwykle. To nadwyżka pieniędzy - poczuł się zobowiązany wyjaśnić, a potem zaśmiał się gorzko. - Obawiam się, że tylko chwilowa. - Czy to wystarczy? - spytał Galen. - Tak sądzę. Powiedziałem jej, że jest doświadczonym oficerem i żeby postępowała dyskretnie. Zdaje się, że była zadowolona, ale ciekawiło mnie, co tak naprawdę rozkazałem jej zrobić. Dobrze, następne: Kto to jest Rosalie Crew i dlaczego pozwała do sądu admirała Naismitha, żądając pół miliona jednostek federalnych GSA? - Kto? - Miles rozdziawił usta w nieskrywanym zdumieniu, kiedy strażnik szturchnął go ponownie. - Co? - Skołowany, nie był w stanie przeliczyć pól miliona federalnych jednostek GSA na barrayarskie marki imperialne w swej zamroczonej narkotykiem głowie z dokładnością większą niż „strasznie, strasznie dużo”, przez chwilę zupełnie nie potrafił skojarzyć nazwiska, potem załapał. - Tak, na Boga, to ta biedna sprzedawczyni ze sklepu z winami. Wyratowałem ją z pożaru. Dlaczego mnie pozwała? Czemu nie Dania, przecież to on jej spalił sklep - no tak, on jest spłukany... - Ale co mam z tym zrobić? - zapytał klon. - Chciałeś być mną - odparł Miles gburowato - to sobie teraz sam radź. Ale, chcąc nie chcąc, nie przestawał głośno myśleć. - Ty też ją pozwij o odszkodowanie za uszkodzenia ciała. Wydaje mi się, że nadwerężyłem sobie kręgosłup, kiedy ją podnosiłem. Wciąż mnie boli... Galen przerwał ten potok słów. - Nie zwracaj na to uwagi - powiedział. - Wylecisz stąd, zanim ta sprawa się zdąży rozwinąć. - W porządku - odparł z powątpiewaniem Miles-klon. - I wszystko ma spaść na głowy Dendarian? - spytał rozzłoszczony Miles. Zacisnął powieki, rozpaczliwie próbując zebrać myśli w falującym pokoju. - Ależ oczywiście, przecież ciebie nic nie obchodzą Dendarianie, prawda? A powinni! Nadstawiali głowy za ciebie... mnie... źle robisz... zdradzisz ich... tak od niechcenia, nieświadomie, nawet nie wiesz, kim oni są... - No właśnie - westchnął klon. - Skoro już mówimy o tym, kim oni są, jakie w końcu stosunki łączą go z tą komandor Quinn? Czy zgodziliście się co do tego, czy ją pieprzy, czy nie? - Między nami nic nie było... - zanucił Miles i roześmiał się histerycznie. Rzucił się do komkonsoli - strażnicy próbowali go powstrzymać, ale bez skutku - i wspiąwszy się na biurko, ryknął do widu: - Trzymaj swoje zasrane ręce przy sobie! Ona jest moja, słyszysz, moja, moja, tylko moja! Quinn, Quinn, ma ukochana, Quinn, Quinn, królowo ma - zaśpiewał fałszując, odciągany przez strażników. Ich ciosy uciszyły go na dobre. - Myślałem, że daliście mu fast-pentę - zwrócił się do Galena klon. - Owszem. - To mi nie wygląda na fast-pentę! - Masz rację. Coś tu nie pasuje. Chociaż nie powinien być sztucznie uodporniony... Zaczynam mieć poważne wątpliwości, czy jest sens trzymać go dłużej przy życiu w charakterze bazy danych, jeśli nie możemy zaufać jego informacjom. - Rewelacyjnie. - Klon nachmurzył się. Obejrzał się przez ramię. - Muszę już iść. Zamelduję się znowu wieczorem. Jeśli jeszcze będę żywy. - Zniknął z widu, młąc w ustach przekleństwo. Galen znów rozpoczął przepytywanie Milesa - o barrayarską Kwaterę Główną, o cesarza Gregora i o to, co Miles zwykle robi, kiedy przebywa w stolicy Barrayaru Vorbarr Sułtanie. Potem nastąpiła cała seria pytań o najemników dendariańskich. Miles, wijąc się, odpowiadał, odpowiadał i odpowiadał, nie mógł powstrzymać się od trajkotania. Ale w pewnym momencie wpadł mu do głowy jakiś fragment wiersza i uczepiwszy się tego, wyrecytował cały sonet. Policzki wymierzane przez Galena nie były w stanie mu przerwać; łańcuch skojarzeń był zbyt silny, aby można go było rozerwać. Potem już ciągle udawało mu się wpadać w tego rodzaju dygresje. Rymowane utwory o wyraźnej rytmice działały najlepiej - liche poematy, sprośne pijackie pieśni Dendarian - wszystko, co tylko przypadkowe słowo rzucone przez przesłuchujących mogło przywieść mu na myśl. Jego pamięć była fenomenalna. Galen aż pociemniał na twarzy z irytacji. - W takim tempie będziemy tu siedzieć aż do zimy - powiedział jeden ze strażników, rozeźlony. Popękane usta Milesa rozchyliły się w uśmiechu szaleńca. - „Dziś zimy naszej zmienia się niełaska - wykrzyczał. - Na złote lato przy Yorka słońcu...” *[* William Shakespeare „Król Ryszard III” (akt I, scena 1)] Minęły już lata, odkąd nauczył się na pamięć tej starożytnej sztuki, ale pisane jambicznym pentametrem strofy unosiły go nieubłaganie. Poza może zbiciem go do nieprzytomności nie było nic, czym Galen mógłby go zatrzymać. Miles nie dotarł nawet do końca pierwszego aktu, gdy dwaj strażnicy zaciągnęli go do rury windowej i na dole wrzucili z powrotem do celi. Kiedy się tam znalazł, jego rozpalone neurony rzucały nim od ściany do ściany, chodził i recytował, wskakiwał na ławy i zeskakiwał z nich w odpowiednich momentach; kobiece partie wygłaszał cienkim falsetem. Dotarł aż do końcowego „Amen” i padł na ziemię, ciężko dysząc. Kapitan Galeni, który przez ostatnią godzinę siedział skulony na brzegu swojej ławy, zatykając uszy palcami, podniósł ostrożnie głowę. - Skończyłeś już? - zapytał łagodnie. Miles przekręcił się na plecy i patrzył tępo w sufit. - Niech żyje literatura... Niedobrze mi. - Nie dziwię się. - Galeni sam wyglądał słabo i blado, wciąż trząsł się po niedawnym ogłuszeniu. - Co to było? - Pytasz o sztukę czy narkotyk? - Dziękuję, sztukę udało mi się rozpoznać. Co to za narkotyk? - Fast-penta. - Żartujesz chyba. - Nie żartuję. Reaguję dziwnie na wiele leków. Istnieje cała klasa środków uspokajających, których nie powinienem dotykać. Najwyraźniej ten był z nimi spokrewniony. - Co za szczęście! Zaczynam mieć poważne wątpliwości, czy jest sens trzymać go dłużej przy życiu... - Nie nazwałbym tak tego - powiedział Miles, jakby nieobecny. Wstał, słaniając się na nogach, i obijając się o ściany, poszedł do łazienki, zwymiotował i zemdlał. Obudziło go kłujące w oczy światło, sączące się niezmiennie z lampy na suficie. Podniósł rękę do oczu, próbując się przed nim uchronić. Ktoś - może Galeni? - położył go z powrotem na ławę. Kapitan, po przeciwnej stronie pokoju, dyszał ciężko przez sen. Zimny już posiłek leżał na talerzu na drugim końcu ławy Milesa. Musiał być środek nocy. Przyjrzał się jedzeniu, znów poczuł mdłości i zestawił talerz na podłogę, poza pole widzenia. Czas wlókł się niemiłosiernie, kiedy przewracał się z boku na bok. Na przemian siadał i kładł się, wszystko go bolało, czuł nudności - ucieczka, nawet ta w sen, była poza jego zasięgiem. Następnego ranka, po śniadaniu, przyszli i zabrali ze sobą nie Milesa, lecz Galeniego. Kapitan wyszedł z ponurym wyrazem niesmaku na twarzy. Z korytarza dobiegły odgłosy gwałtownej sprzeczki. Galeni chciał, żeby go ogłuszyli - drakońska, ale bez wątpienia skuteczna metoda uniknięcia przesłuchania. Nie udało mu się. Po wyjątkowo długim czasie porywacze przyprowadzili go z powrotem, chichoczącego bezmyślnie. Mniej więcej przez godzinę leżał bez sił na swojej ławie, co chwilę się zaśmiewając, zanim w końcu zapadł w głęboki sen. Miles wspaniałomyślnie oparł się możliwości wykorzystania wciąż działającego narkotyku do zadania kilku własnych pytań. Niestety, delikwenci poddawani działaniu fast-penty zwykli pamiętać swoje przeżycia. Dla Milesa stawało się coraz bardziej jasne, że jednym ze słów, na które Galeni był szczególnie uczulony, była zdrada. Galeni w końcu odzyskał świadomość. Był otępiały i wyglądał słabo. Kac po fast- pencie to wyjątkowo nieprzyjemne przeżycie; pod tym względem reakcja Milesa nie różniła się od normalnej. Miles skrzywił twarz w wyrazie współczucia, kiedy Galeni odbywał swoją wędrówkę do łazienki. Kapitan wrócił i opadł ciężko na ławę. Jego wzrok spoczął na wystygłym obiedzie; nieufnie poruszył palcem zawartość talerza. - Masz na to ochotę? - spytał Milesa. - Nie, dzięki. - Mhm. - Galeni wsunął talerz pod ławę, aby usunąć go ze swojego poła widzenia, i oparł się o ścianę, zupełnie bez sił. - Czego od ciebie chcieli? - Miles pokazał głową w kierunku drzwi. - Tym razem głównie chodziło o moją przeszłość. - Galeni przyglądał się z uwagą swoim sztywnym od brudu skarpetkom; ale Milesowi nie wydawało się, żeby kapitan naprawdę widział to, na co patrzył. - Zdaje się, że ma dziwny problem ze zrozumieniem, że rzeczywiście wierzę w to, co mówię. Najwidoczniej przekonał samego siebie, że wystarczy, by się pojawił, by gwizdnął, a już będę biegł do jego nogi, tak jak robiłem, gdy miałem czternaście lat. Jak gdyby doświadczenia całego mojego dorosłego życia zupełnie się nie liczyły. Jak gdybym założył ten mundur dla żartu, z rozpaczy czy też zamętu w głowie - tylko nie na skutek świadomej, zgodnej z moimi zasadami decyzji. Zbyteczne było pytanie, o kim mówił. Miles uśmiechnął się kwaśno. - Serio? A nie z powodu błyszczących oficerek? - Tak, zachwycił mnie tani blichtr neofaszyzmu - powiedział zobojętniałym głosem Galeni. - Czy tak właśnie się wyraził? Tak czy innaczej, to feudalizm, a nie faszyzm, poza, być może, przypadkiem świętej pamięci cesarza Ezara Vorbarry, który eksperymentował z centralizacją. Na tani blichtr neofeudalizmu mogę się zgodzić. - Dziękuję, znam dobrze zasady działania rządu barrayarskiego - odparł doktor Galeni. - Cóż... - wymamrotał Miles. - Wiesz przecież, że to wszystko powstało na skutek improwizacji. - Wiem, wiem. Dobrze, że nie jesteś takim analfabetą historycznym, jak większość młodych oficerów w dzisiejszych czasach. - A zatem... - ciągnął Miles - jeśli nie z powodu złotych galonów i błyszczących butów, to dlaczego jesteś z nami? - No tak, oczywiście. - Galeni posłał długie spojrzenie w kierunku lampy. - Czerpię perwersyjną, sadystyczną przyjemność z bycia zbirem, łajdakiem i kanalią. Upajam się władzą. - Halo! - Miles zamachał do niego ręką. - Mów do mnie, a nie do niego, co? On już miał okazję z tobą pogadać. - Hmmm... - Galeni, wciąż ponury, skrzyżował ramiona. - W pewnym sensie tak jest. Upajam się władzą. Lub raczej upajałem. - Nie wiem, czy ma to jakieś znaczenie, ale dowództwo barrayarskie zdaje sobie z tego doskonale sprawę. - Nie różnię się w tym zresztą od innych Barrayarczyków. Trzeba jednak przyznać, że ludzie spoza twojej planety notorycznie o tym zapominają. Jak też, według nich, taka społeczność ze sztywnym podziałem kastowym przetrwała bez wstrząsów ów pełen napięć wiek od końca Okresu Izolacji? W pewnym sensie armia cesarska spełniała podobną rolę w społeczeństwie, co kiedyś, tu na Ziemi, średniowieczny kościół, była swego rodzaju zaworem bezpieczeństwa. Poprzez nią każdy utalentowany człowiek mógł uwolnić się od swojego pochodzenia. Dwadzieścia łat w służbie cesarza i przed nazwisko można było dodać honorowy tytuł Vor. Nazwiska może się i nie zmieniły od czasów Dorki Vorbarry, kiedy to Vorowie stanowili zamkniętą kastę samowystarczalnych zbirów na koniach... Miles uśmiechnął się na ten opis pokolenia jego pradziadka. -...ale ludzie zmienili się nie do poznania. Mimo wszystko Vorowie zdołali zachować, choć nie zawsze było to łatwe, pewne najistotniejsze zasady dotyczące służby i poświęcenia. Wiarę, że istnieją ludzie, którzy nie szukają wyłącznie swojej korzyści, lecz są w stanie dać z siebie... - Urwał, odchrząknął i oblał się rumieńcem. - To moja praca doktorska. „Barrayarska Armia Cesarska - stulecie zmian”. - Rozumiem. - Chciałem służyć Komarrowi... - Tak jak przedtem twój ojciec - dokończył za niego Miles. Galeni spojrzał nań ostro, podejrzewając go o sarkazm, ale dostrzegł w jego oczach, jak miał nadzieję Miles, jedynie gorzkie współczucie. Kapitan rozłożył ręce na znak zgody i zrozumienia. - I tak, i nie. Żaden z kadetów, którzy wstąpili do Akademii razem ze mną, nie widział prawdziwej wojny. Ja widziałem wojnę na ulicach... - Podejrzewałem, że musiałeś być bliżej zaznajomiony z Powstaniem Komarrskim, niż wskazywałyby na to raporty CesBe-zu - zauważył Miles. - Terminowałem u mojego ojca - potwierdził Galeni. - Nocne wypady, misje sabotażowe - byłem mały jak na swój wiek. Są miejsca, gdzie niewinnie bawiące się dziecko może się wśliznąć, dorosły zaś jest bez szans. Już przed swymi czternastymi urodzinami pomagałem zabijać ludzi... Nie mam złudzeń co do chwalebnego udziału wojsk cesarskich w Powstaniu Komarrskim. Widziałem ludzi noszących ten mundur - przesunął dłonią po swych oblamowanych zielonych spodniach - którzy robili potworne rzeczy. Ze złości lub ze strachu, z rozgoryczenia lub z rozpaczy, a czasami tylko z czczej złośliwości. Ale nie wydaje mi się, żeby dla trupów, dla zwykłych ludzi powalonych w krzyżowym ogniu, było ważne, czy zostali spaleni miotaczami plazmy z rąk okrutnych najeźdźców, czy też rozerwały ich na kawałki słuszne, patriotyczne implozje grawityczne. Wolność? Trudno udawać, że Komarr był demokratyczny przed najazdem z Barrayaru. Mój ojciec krzyczał, że Barrayar zniszczył Komarr, ale kiedy patrzyłem wokół, Komarr wciąż istniał. - Nie da się opodatkować ruin - mruknął Miles. - Zobaczyłem raz dziewczynkę... - Urwał, przygryzł wargę i ciągnął: - Naprawdę ważne jest, żeby nie było wojny. Chcę... chciałem to osiągnąć. Kariera w wojsku, godne odejście do rezerwy, otrzymanie posady w ministerstwie... potem po szczebelkach cywilnej kariery, potem... - Wicekrólestwo Komarru? - podsunął Miles. - Nadzieja na to byłaby już megalomanią - odparł Galeni. - Chociaż z pewnością jakaś funkcja przy tym urzędzie. - Jego wizja jakby się rozpłynęła, gdy rozejrzał się po ich celi i parsknął, przez chwilę wyśmiewając sam siebie. - Z kolei mój ojciec pragnie zemsty. I nie idzie mu tylko o to, że obce rządy na Komarze mogą dopuszczać się nadużyć. Nie, dla niego już samo istnienie obcego rządu jest nie do przyjęcia. Próby uczynienia go naszym przez integrację nie są kompromisem, lecz kolaboracją, kapitulacją. Rewolucjoniści komarrscy ginęli za moje grzechy. I tak dalej, i tak dalej... - A zatem wciąż próbuje przekonać cię do przejścia na swoją stronę. - Tak. Myślę, że będzie tak gadał aż do momentu naciśnięcia cyngla. - Nie żebym namawiał cię do... - odchrząknął - porzucenia zasad czy czegoś w tym rodzaju, ale zupełnie by mi nie przeszkadzało, gdybyś, dajmy na to, poprosił o darowanie życia - zauważył Miles obojętnym tonem. - Żeby móc kontynuować walkę, trzeba najpierw przeżyć. Galeni potrząsnął głową. - Właśnie dlatego nie mogę się poddać. To nie jest problem chęci, ja nie mogę. On mi nie zaufa. Jeżeli zmienię swoje stanowisko, on zrobi to samo i będzie zmuszony przekonać sam siebie, żeby mnie zabić, tak jak teraz próbuje to sam sobie wyperswadować. Poświęcił już przecież mojego brata. W pewnym sensie przyczynił się tym pośrednio do śmierci mojej matki - nie potrafiła przeżyć tej straty, jak również innych, na które ją naraził w imię idei. Podejrzewam - dodał, lekko zakłopotany - że to wszystko przypomina kompleks Edypa. Ale cóż, męczarnie trudnych decyzji zawsze przemawiały do jego romantycznej duszy. Miles pokręcił głową. - Na pewno znasz go lepiej niż ja. A jednak... wiesz, ludzie bywają zauroczeni koniecznością podejmowania trudnych decyzji. I przestają szukać innych możliwości. Chęć bycia głupim to bardzo potężna siła... Galeni, zaskoczony, zaśmiał się krótko, a potem zamyślił. -...ale zawsze istnieją inne możliwości. I na pewno ważniejsze jest, by być wiernym osobie, a nie zasadom. Kapitan uniósł brwi. - Nie powinno mnie to pewnie dziwić, wszak mówi to Barrayarczyk. Członek społeczeństwa, w którym od wieków ważniejszy był hołd lenny od abstrakcyjnych reguł prawnych... czy przemawiają przez ciebie poglądy polityczne twojego ojca? - Nie, to raczej teologia mojej matki. To dziwne, ale z dwóch całkowicie odmiennych punktów wyjścia dotarli do tego wspólnego dla nich obojga wniosku. Ona uważa, że zasady przychodzą i odchodzą, dusze ludzkie natomiast są nieśmiertelne, a lepiej trzymać z potężniejszymi. Moja matka posługuje się żelazną logiką. W końcu to Betanka. Galeni, wspierając się rękami na kolanach, pochylił się z zainteresowaniem ku Milesowi. - Bardziej mnie dziwi to, że twoja matka miała w ogóle coś wspólnego z wychowywaniem cię. Społeczeństwo barrayarskie skłania się do modelu, że tak powiem, agresywnego patriarchatu. A hrabina Vorkosigan miała opinię najbardziej niewidocznej ze wszystkich żon polityków. - Tak, niewidoczna - zgodził się wesoło Miles - jak powietrze. Jeżeliby zniknęło, nawet byś nie poczuł jego braku. Aż do następnego oddechu. - Zdusił w sobie tęsknotę i trudniejszy do opanowania strach. Jeżeli tym razem nie uda mi się wrócić... Galeni uśmiechnął się uprzejmie, ale z niedowierzaniem. - Trudno sobie wyobrazić, żeby wielki admirał był posłuszny swojej żonie. Miles wzruszył ramionami. - Jest posłuszny logice. A moja matka jest jedną z niewielu znanych mi osób, które niemal całkowicie wyzbyły się chęci bycia głupimi. - Miles pogrążył się w swoich myślach. - Twój ojciec to całkiem sprytny człowiek, nieprawdaż? W tym, co robi, rzecz jasna. Uszedł służbom bezpieczeństwa, potrafił opracować plan, który przynajmniej na razie działa świetnie, jest bez wątpienia wytrwały i doprowadza sprawy do końca... - Tak, chyba masz rację - powiedział Galeni. - Hmmm... - O co ci chodzi? - Cóż... coś w tym całym planie mnie niepokoi. - Powiedziałbym, że takich rzeczy jest niemało. - Nie to miałem na myśli. Niepokoi z punktu widzenia logiki. W tym całym planie jest coś, co się nie trzyma kupy nawet z punktu widzenia twojego ojca. Naturalnie, wszystko to jest trochę loterią, trzeba podejmować ryzyko jak zawsze, kiedy próbujesz urzeczywistnić swoje zamierzenia... ale mnie nie chodzi o problemy praktyczne. To coś głębszego, jakaś sprzeczność u samych podstaw. - Plan jest brawurowy. Ale jeśli mu się uda, zdobędzie wszystko. Jeżeli twój klon przejmie cesarstwo, on będzie kontrolował całą hierarchię barrayarską. Zdobędzie władzę absolutną. - Gówno prawda - prychnął Miles. Galeni, zdziwiony, uniósł brwi. - To, że barrayarski system zabezpieczeń jest niepisany, nie oznacza, że go w ogóle nie ma. Powinieneś wiedzieć, że władza cesarza opiera się przede wszystkim na tych, których jest w stanie sobie zjednać - na wojskowych, na hrabiach, na ministrach, na zwykłych ludziach i tylko dzięki współpracy z ich strony władca może rządzić. Okropne rzeczy przytrafiają się cesarzom, którym nie udawało się dogodzić wszystkim tym grupom. Ćwiartowanie cesarza Szalonego Yuriego nie odbyło się wszak tak dawno temu. Mój ojciec był obecny przy tej jakże bestialskiej egzekucji jako dziecko. A mimo to ludzie wciąż dziwią się temu, że sam nigdy nie próbował sięgnąć po cesarstwo! - A zatem wyobraź sobie tę moją kopię - ciągnął - która zgarnia tron po krwawym zamachu, po czym przekazuje władzę i przywileje w ręce Komarru, może nawet przyznając mu niepodległość. Jakie są tego skutki? - Mów dalej - ponaglił Galeni, coraz bardziej zaciekawiony. - Wojsko będzie urażone, bo przekreślam ich zwycięstwa uzyskane w pocie czoła. Hrabiowie będą urażeni, bo wywyższam się ponad nich. Ministrowie będą urażeni, bo utrata Komarru jako źródła podatków i węzła handlowego zmniejszy ich siłę. Ludzie, w końcu, będą urażeni ze wszystkich tych powodów i jeszcze dlatego, że dla nich jestem mutantem, nieczystym fizycznie w świetle tradycji barrayarskie j. Czy wiesz, że na głębokiej prowincji wciąż zdarzają się dzieciobójstwa z powodu wyraźnego kalectwa noworodków, mimo iż zostało to prawnie zabronione już czterdzieści lat temu? Jeżeli możesz wyobrazić sobie jakiś okropniejszy los, niż bycie poćwiartowanym żywcem, to właśnie taki czeka mojego biednego klona. Nie wiem, czy sam potrafiłbym rządzić cesarstwem i przeżyć, nawet bez tej sprawy z Komarrem. A ten dzieciak ma przecież tylko... no, ile? Siedemnaście, osiemnaście lat? - Miles przycichł. - To głupi plan. Chyba że... - Chyba że co? - Chyba że plan jest inny. - Hmmm... - Poza tym - powiedział wolno Miles - dlaczego Ser Galen, który, jeżeli się nie mylę, bardziej nienawidzi mojego ojca, niż kocha... kogokolwiek, zadawałby sobie tyle trudu, by umieścić Vorkosigana na cesarskim tronie Barrayaru? To przedziwna zemsta. I w jaki sposób, jeżeli nawet udałoby mu się jakimś cudem uzyskać dla chłopca cesarską władzę, ma zamiar go później kontrolować? - Uzależnienie farmakologiczne? - podsunął Galeni. - Szantażowanie zdemaskowaniem go? - Mhm... niewykluczone. - Miles ucichł, wydawało się, że zabrnęli w ślepą uliczkę. Po dłuższej chwili podjął: - Myślę, że prawdziwy plan jest o wiele prostszy i sprytniejszy. On ma zamiar rzucić klona w sam środek walki o władzę na Barrayarze tylko po to, aby wywołać chaos. Kto zwycięży w tej walce, nie ma dla niego żadnego znaczenia. Klon jest zaledwie pionkiem. Wybuch powstania na Komarze będzie zgrany w czasie z największymi rozruchami na Barrayarze, im więcej krwi, tym lepiej. Musi mieć w zanadrzu gotowego do interwencji sprzymierzeńca z potencjałem militarnym wystarczającym do zablokowania tunelu czasoprzestrzennego łączącego Barrayar ze światem. Mój Boże, mam nadzieję, że nie podpisali paktu z cetagandańskim diabłem. - Wymiana okupacji barrayarskiej na cetagandańską nie wydaje mi się żadnym krokiem do przodu; nie, on nie jest aż tak szalony. Ale co stanie się z twoim, raczej kosztownym, klonem? - spytał Galeni głęboko zamyślony. Miles uśmiechnął się krzywo. - Ser Galen nie dba o to. Klon jest tylko środkiem do osiągnięcia celu. - Bezgłośnie poruszył parę razy ustami. - Tylko że... wciąż słyszę głos mojej matki. To po niej mam ten czysty betański akcent, no wiesz, ten, którego używam jako admirał Naismith. Niemal ją słyszę. - I co mówi? - Galeniemu z rozbawienia zadrgały brwi. - Miles - mówi - co zrobiłeś swojemu małemu braciszkowi?! - Twój klon nie jest przecież bratem! - wykrztusił Galeni. - Wręcz przeciwnie, w myśl prawa betańskiego tak właśnie jest. - To szaleństwo. - Galeni zamilkł na chwilę. - Twoja matka nie może wymagać, żebyś opiekował się tym stworzeniem. - Może, i to jeszcze jak - Miles westchnął ponuro. Niewypowiedziany strach chwycił go nagle za serce. To skomplikowane, zbyt skomplikowane... - I to jest ta kobieta, rządząca człowiekiem, który kieruje Cesarstwem Barrayaru? Nie wierzę. Hrabia Vorkosigan jest najbardziej pragmatycznym politykiem, jakiego znam. Spójrz na cały ten pomysł integracji Komarru. - Właśnie - zgodził się z uśmiechem Miles. - Spójrz na to. Galeni rzucił mu podejrzliwe spojrzenie. - Ludzie przed zasadami, co? - powiedział w końcu powoli. - Właśnie. Galeni opadł ciężko na ławę. Po chwili kącik jego ust nieznacznie się uniósł. - Mój ojciec - wymamrotał - zawsze był człowiekiem... zasad. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Z każdą upływającą minutą szansę na wybawienie stawały się coraz mniejsze. Po jakimś czasie przyniesiono kolejny śniadaniopodobny posiłek, co oznaczało - jeśli można by ufać takiemu zegarowi - że był to już trzeci dzień od czasu uwięzienia Milesa. Klon najwyraźniej nie popełnił od razu żadnego poważnego błędu, który zdradziłby go przed Ivanem lub Elli. A jeśli udało mu się z tą dwójką, to uda mu się z każdym. Milesa przeszedł dreszcz. Wziął głęboki oddech, zsunął się z ławki i zabrał do ćwiczeń gimnastycznych, próbując oczyścić swój umysł i ciało z pozostałości narkotyku. Galeni, którego ogarnęła tego ranka nieprzyjemna kombinacja kaca narkotykowego, depresji i bezsilnej wściekłości, wyciągnął się na ławie i przyglądał w milczeniu. Miles, zasapany, spocony i z zawrotami głowy, przemierzał celę, aby trochę ochłonąć. Pomieszczenie zaczynało śmierdzieć, co nie było zbyt przyjemne. Poszedł do łazienki i nie żywiąc wielkich nadziei, wypróbował sztuczkę z zapychaniem zlewu skarpetką. Tak jak się spodziewał, ten sam system czujników, który na ruch jego dłoni wypuszczał wodę z kranu, zatrzymywał strumień, gdy groziło przelanie. Ubikacja działała podobnie. Zresztą nawet gdyby jakimś cudem udało mu się skłonić porywaczy do otwarcia drzwi, to i tak, jak udowodnił Galeni, szansę w konfrontacji z ich ogłuszaczami były marne. Nie. Jedynym punktem zaczepienia był strumień informacji, jaki wróg miał nadzieję z niego wycisnąć. Był to w końcu jedyny powód, dla którego jeszcze pozostawał przy życiu. Sabotaż informacyjny. Potencjalnie było to bardzo silne narzędzie. Jeśli klon nie zamierzał popełnić błędów samodzielnie, może trzeba mu w tym trochę pomóc. Ale jak Miles mógłby to zrobić nafaszerowany fast-pentą? Mógłby stanąć na środku celi i przekazywać fałszywe informacje lampie, a la kapitan Galeni, ale nie powinien oczekiwać, że ktoś to weźmie na serio. Siedział na ławce, przyglądając się swoim zmarzniętym palcom u nóg - zdjął przemoczone skarpetki i rozłożył je, żeby wyschły - kiedy szczęknął zamek w drzwiach. Dwóch strażników z ogłuszaczami. Jeden z nich zwrócił się w kierunku kapitana, który zaśmiał się szyderczo, nie ruszając się z miejsca. Strażnik nacisnął spust bez najmniejszego wahania - nie potrzebowali dziś przytomnego Galeniego. Drugi skinął na Milesa. Skoro kapitan Galeni został natychmiast ogłuszony, jakiekolwiek samodzielne działania w stosunku do strażników nie miały większego sensu; westchnął i posłusznie wyszedł na korytarz. Oczy aż mu się rozszerzyły ze zdziwienia. Na zewnątrz stał klon i pożerał go wzrokiem. Alter-Miles był ubrany w dendariański mundur admirała. Wszystko leżało na nim znakomicie, nawet oficerki. Klon, dość spięty, kazał zaprowadzić Milesa do gabinetu. Tym razem został mocno przywiązany do krzesła na środku pokoju. Co ciekawe, nie było tam Galena. - Poczekajcie za drzwiami - powiedział strażnikom klon. Spojrzeli po sobie, wzruszyli ramionami i posłusznie wyszli, zabierając dla wygody parę miękkich krzeseł. Gdy zamknęły się za nimi drzwi, zapadła głęboka cisza. Duplikat obszedł Milesa w bezpiecznej odległości, jak gdyby ten był gotowym do ataku wężem. Zatrzymał się półtora metra przed nim i przysiadł na krawędzi biurka komkonsoli, machając jedną nogą. Miles rozpoznał swoją pozę. Już nigdy nie będzie mógł przyjąć takiej postawy bez bolesnej świadomości samego siebie... to była mała część jego samego, jaką ukradł mu klon. Jedna z wielu drobnych części. Poczuł się nagle przenicowany, rozpruty, postrzępiony. I przerażony. - W jaki sposób, hm... - zaczął Miles i urwał na chwilę, gdyż zaschło mu w gardle, odkaszlnął - udało ci się uciec z ambasady? - Rano zajmowałem się obowiązkami admirała Naismitha - odparł klon. Jest zadowolony z siebie, spostrzegł Miles. - Twoja ochrona myśli, że przekazała mnie z powrotem służbom barrayarskiej ambasady. Barrayarczycy pomyślą, że mój komarrski strażnik jest Dendarianinem. A ja zyskam w ten sposób trochę czasu, z którego nie będę się musiał rozliczać. Ładne, co? - Ryzykowne - zauważył Miles. - Co takiego masz nadzieję uzyskać w ten sposób? Fast-penta niespecjalnie na mnie działa, jak wiesz. - W rzeczy samej, Miles nie mógł nigdzie dostrzec hi-porozpylacza. Nieobecny jak Ser Galen. Ciekawe. - Nieważne. - Klon machnął ręką, ostrym, zdecydowanym gestem; kolejny wyrwany Milesowi fragment jego osoby, brzdęk. - Nie obchodzi mnie, czy mówisz prawdę, czy kłamiesz. Po prostu chcę usłyszeć, jak mówisz. Zobaczyć cię, chociaż raz. Ty, ty, ty... - Głos klona zniżył się aż do szeptu, brzdęk. - Jak ja cię nienawidzę. Miles ponownie odkaszlnął. - Chciałbym zauważyć, że w zasadzie spotkaliśmy się po raz pierwszy trzy dni temu. Cokolwiek ci uczyniono, nie ja byłem temu winny. - Ty - powiedział klon - mnie załatwiłeś samym swoim istnieniem. Już sam fakt, że oddychasz, sprawia mi ból. - Położył dłoń na piersiach. - Temu jednakże wkrótce zaradzimy. Galen jednak obiecał mi najpierw rozmowę. - Odepchnął się od biurka i zaczął przemierzać pokój; Miles poczuł, jak drętwieją mu stopy. - Obiecał mi. - A propos, gdzież jest dzisiaj Ser Galen? - spytał ostrożnie Miles. - Wyszedł. - Klon obdarzył go kwaśnym uśmiechem. - Na chwileczkę. Miles uniósł brwi. - Ta rozmowa odbywa się bez jego wiedzy? - Obiecał mi. Ale potem wycofał się z tego. Nie powiedział dlaczego. - Aha... hmmm. Wczoraj? - Tak. - Klon przerwał swój spacer i spojrzał na Milesa spod przymrużonych powiek. - Dlaczego tak zrobił? - Może to przez coś, co powiedziałem. Głośno myśląc - dodał Miles. - Obawiam się, że odgadłem trochę zbyt wiele z jego planu. Coś, czego nawet ty nie powinieneś wiedzieć. Bał się, że wyjawię to pod działaniem fast-penty. Co zresztą mi odpowiada; im mniej będziesz w stanie ze mnie wycisnąć, tym większe będzie prawdopodobieństwo, że popełnisz jakiś błąd. - Miles urwał, prawie wstrzymując oddech, żeby zobaczyć, jak zadziała ta przynęta. Podniecający dreszcz świadomości walki przebiegł po jego ciele. - Dam się złapać na twój haczyk - przystał klon. Jego oczy pobłyskiwały ironicznie. - Zdradź mi, do czego doszedłeś. Kiedy miałem siedemnaście lat, tak jak teraz klon, to właśnie... tworzyłem dendariańskich najemników, przypomniał sobie Miles. Może lepiej nie oceniać go zbyt nisko. Co to za uczucie być klonem? Jak głęboko pod skórą kończą się podobieństwa? - Jesteś ofiarą - powiedział prosto z mostu. - Galen nie spodziewa się bynajmniej, że przeżyjesz na barrayarskim tronie. - Uważasz, że się tego nie domyśliłem? - zadrwił klon. - Wiem, że nie wierzy, że mi się to uda. Nikt nie wierzy, że mi się uda... Miles z trudem złapał oddech. Brzdęk, tym razem bardzo głęboko. - Ale ja im pokażę. Ser Galen - oczy klona rozbłysły - bardzo się zdziwi, kiedy zobaczy, co się stanie, gdy dojdę do władzy. - Ty również - zawyrokował ponuro Miles. - Myślisz, że jestem głupi? - spytał klon. Miles pokręcił głową. - Obawiam się, że doskonale wiem, do jakiego stopnia jesteś głupi. Klon uśmiechnął się sztucznie. - Galen i jego kumple przez miesiąc opieprzali się w Londynie, polując na ciebie, żeby zaaranżować zamianę. To ja im podsunąłem myśl, żebyś sam dał się porwać. Uczyłem się ciebie dłużej niż którykolwiek z nich, dokładniej niż wszyscy razem wzięci. Wiedziałem, że się nie oprzesz takiej pokusie. Potrafię cię przechytrzyć. Niestety, była to prawda, a przynajmniej tego dowodził ów przykład. Miles zwalczył w sobie nagły przypływ rozpaczy. Dzieciak był dobry, za dobry - wszystko w nim było doskonałe, łącznie z promieniującym z każdego mięśnia piekielnym napięciem. Brzdęk. Czy może to akurat było miejscowej produkcji? Czy różne naciski mogą wywołać podobne skrzywienia? Cóż kryje się za tymi oczami...? Wzrok Milesa spoczął na dendariańskim mundurze. Jego własne insygnia pobłyskiwały wrogo, gdy klon przechadzał się dalej. - Ale czy potrafisz przechytrzyć admirała Naismitha? Klon uśmiechnął się z dumą. - Dziś rano doprowadziłem do zwolnienia twoich żołnierzy z aresztu. Czego najwidoczniej sam nie umiałeś zrobić. - Danio? - wykrztusił Miles pod wrażeniem. Nie, nie, powiedz, że to nieprawda... - Jest z powrotem na służbie - odparł zjadliwie klon. Miles zdusił w sobie jęk. Klon zamilkł, spojrzał badawczo na Milesa, stracił trochę pewności siebie. - A skoro już mówimy o admirale Naismisie, to czy śpisz z tą kobietą? Jakie doświadczenia miał za sobą ten chłopak? - zastanowił się ponownie Miles. Zawsze w ukryciu, pod obserwacją, z nie odstępującymi go na krok opiekunami u boku, z możliwością kontaktu jedynie z kilkoma wybranymi osobami - prawie jak w klasztorze. Czy Komarrczycy pomyśleli, aby włączyć to do jego przygotowania, czy też był siedemnastoletnim prawiczkiem? W takim razie musi mieć obsesję na punkcie seksu... - Quinn - zaczął Miles - jest sześć lat starsza ode mnie. Niezwykle doświadczona. Oraz wymagająca. Nawykła do dużego wyrafinowania u wybranego przez siebie partnera. Czy jesteś wtajemniczony w różnorodne techniki kultów miłosnych Deeva Tau praktykowanych na Stacji Kline? - Dobre pytanie, ocenił Miles, wszak sam to przed chwilą wymyśliłem. - Czy jesteś zaznajomiony z Siedmioma Tajnymi Ścieżkami Kobiecej Rozkoszy? Chociaż po czterech czy pięciu orgazmach zwykle daje spokój... Klon obszedł Milesa, najwyraźniej zaniepokojony. - Kłamiesz. Myślę, że kłamiesz. - Może i tak. - Miles wyszczerzył zęby w uśmiechu, życząc sobie, żeby sklecone naprędce bujdy były prawdą. - Pomyśl, na co byś się naraził, próbując to sprawdzić. Klon przeszył go spojrzeniem. Miles odwzajemnił mu tym samym. - Czy twoje kości pękają podobnie jak moje? - zapytał nagle Miles. Potworna myśl. Wyobraźmy sobie, że za każdy uraz, którego kiedykolwiek doświadczył Miles, klonowi łamano kości, żeby pasowały. Że za każde, przez głupotę Milesa źle skalkulowane ryzyko, klon musiał słono zapłacić - w istocie, wystarczający powód do nienawiści... - Nie. Miles odetchnął ze źle ukrywaną ulgą. Zatem ich wyniki analiz skanerami medycznymi nie będą się idealnie pokrywały. - A więc to plan krótkoterminowy, co? - Mam osiągnąć szczyt w ciągu sześciu miesięcy. - Tak też zrozumiałem. A czyja flota kosmiczna, podczas powstałego na Barrayarze chaosu, zakorkuje wyjście czasoprzestrzenne cesarstwa, gdy Komarr znów powstanie? - Miles starał się nadać swojemu głosowi obojętny ton, aby udać brak zainteresowania tym kluczowym aspektem planu. - Mieliśmy zamiar wezwać Cetagandan. Ale zerwaliśmy z nimi. Jego najgorsze obawy... - Zerwaliście? To wspaniale, ale czemu w tym wyjątkowo pomylonym planie opamiętaliście się akurat w tej kwestii? - Znaleźliśmy coś lepszego, bardziej poręcznego. - Klon uśmiechnął się dziwnie pod nosem. - Niezależne siły zbrojne, z dużym doświadczeniem w kosmicznych blokadach, bez niewygodnych powiązań z innymi sąsiadami planetarnymi, którzy mogliby mieć niebezpieczne zapędy do wtrącania się. Siły całkowicie mi oddane, słuchające najwyraźniej każdego mojego kaprysu. Najemnicy dendariańscy. Miles spróbował rzucić się klonowi do gardła. Ten zrobił krok do tyłu. Miles, wciąż mocno przywiązany do krzesła, przewrócił się wraz z nim do przodu, boleśnie uderzając twarzą o podłogę. - Nie, nie, nie! - krzyczał, wierzgając i starając się wyrwać. - Ty debilu! To będzie rzeź! Dwóch komarrskich strażników wpadło przez drzwi. - Co jest, co się stało? - Nic. - Klon, blady na twarzy, wygramolił się zza komkonsoli, za którą się schował. - Przewrócił się. Podnieście go. - Przewrócił się albo został pchnięty - wymamrotał jeden z Komarrczyków, kiedy podnosili Milesa wraz z krzesłem. Strażnik przyjrzał się ciekawie jego twarzy. Miles poczuł, jak ciepła, wilgotna ciecz gwałtownie ochładzając się, skapuje mu z górnej wargi na trzydniową szczecinę. Rozbity nos? Spróbował spojrzeć nań, zezując, i polizać. Spokojnie. Tylko spokojnie. Klonowi nigdy nie uda się zrobić tego z Dendarianami. Niemniej jednak jego przyszłe niepowodzenia będą kiepską pociechą dla martwego Milesa. - Czy... hmmm... potrzebuje pan pomocy w tej sprawie? - starszy z dwóch Komarrczyków spytał klona. - Tortury to też swoisty rodzaj sztuki. Jak zadać maksimum bólu przy minimalnych uszkodzeniach ciała. Miałem wujka, który zwykł opowiadać, co praktykowały zbiry z barrayarskiego CesBezu... Jeżeli nie dawało się użyć fast-penty. - On nie potrzebuje pomocy - rzucił Miles’w tej samej chwili, w której klon zaczął mówić - Nie potrzebuję pomocy... - Obydwaj urwali i spojrzeli po sobie. Miles poczuł, jak wraca mu opanowanie, klon natomiast był najwyraźniej zbity z tropu. Gdyby nie ta przeklęta, rzucająca się w oczy broda, byłby to świetny moment, żeby zacząć krzyczeć, że Vorkosigan związał go i zamienił ich ubrania, i że to on jest klonem, czy nie dostrzegają różnicy, i niech go w końcu rozwiążą, kretyni! Niestety, tym razem nic z tego. Klon wyprostował się, próbując odzyskać trochę dostojeństwa. - Zostawcie nas, proszę. Kiedy będę was potrzebował, zawołam. - Albo ja to zrobię - zauważył pogodnie Miles. Klon zmierzył go pełnym wściekłości spojrzeniem. Komarrczycy wyszli, oglądając się za siebie, najwyraźniej lekko zdezorientowani. - To głupi pomysł - zaczął Miles, kiedy tylko znaleźli się sami. - Musisz zrozumieć, że choć Dendarianie to - ogólnie biorąc - elita, to jednak w skali planetarnej dysponują raczej znikomą siłą. Znikomą, rozumiesz, znikomą! Taka grupa jest dobra do tajnych akcji, nagłych uderzeń czy misji szpiegowskich. Ale nie do otwartej rąbaniny z przeciwnikiem mającym zaplecze w postaci wysoko rozwiniętej planety. Nie znasz się na ekonomii wojny! Na Boga, naprawdę nie potrafisz spojrzeć dalej do przodu niż te sześć miesięcy. Nie żebyś był do tego zmuszony - w końcu, jak myślę, będziesz martwy jeszcze przed końcem roku... Klon uśmiechnął się zjadliwie.. - Dendarianie, tak jak i ja, są przeznaczeni na ofiarę. W końcu martwi najemnicy nie żądają żołdu. - Przerwał i spojrzał z ciekawością na Milesa. - A ty jak daleko sięgasz w przyszłość? - W tej chwili około dwudziestu lat - przyznał nieco posępny Miles. I co z tego miał? Weźmy na przykład kapitana Galeniego. Oczyma wyobraźni Miles widział go już jako najlepszego wicekróla, jakiego Komarr mógłby dostać - jego śmierć byłaby stratą nie tyle drugorzędnego cesarskiego oficera o podejrzanym pochodzeniu, ile pierwszego ogniwa w łańcuchu tysięcy ludzkich istnień walczących o lepszą, mniej naznaczoną cierpieniem przyszłość. Przyszłość, w której porucznika Milesa Vorkosigana zastąpiłby hrabia Miles Vorkosigan, a ten bez wątpienia będzie potrzebował zdrowych na umyśle wysoko postawionych przyjaciół. Jeżeliby tylko udało się przeprowadzić Galeniego przez to piekło bezpiecznie i o zdrowych zmysłach... - Przyznaję - dodał Miles - że kiedy miałem tyle lat co ty, żyłem najbliższym kwadransem. Klon prychnął. - To było wieki temu, co? - Tak mi się teraz wydaje. Zawsze miałem poczucie, że moje życie musi być szybkie, jeśli chcę w nim pomieścić wszystko. - Byłeś całkiem przewidujący. Zobaczymy, jak wiele zdołasz pomieścić w najbliższych dwudziestu czterech godzinach. Ponieważ wtedy, wedle rozkazu, odlatuję. I tym samym ty stajesz się... zbędny. Tak szybko... Nie ma czasu na eksperymenty. Nie ma czasu na nic, poza podjęciem od razu właściwej decyzji. Miles przełknął ślinę. - Musieliście zaplanować również i śmierć premiera, inaczej nie nastąpi bowiem destabilizacja rządu na Barrayarze, nawet jeśli cesarz Gregor zostanie zamordowany. Powiedz mi zatem - rzekł ostrożnie - jaki los ty i Galeni przewidzieliście dla naszego ojca? Klon odrzucił głowę do tyłu. - O nie, nie pozwalaj sobie. Nie jesteś moim bratem, a Rzeźnik Komarru nie jest moim ojcem. - A co z twoją matką? - Nie mam matki. Wyszedłem z replikatora. - Tak jak i ja - zauważył Miles. - Dopóki lekarze nie padli z wycieńczenia. Ale dla niej nie miało to najmniejszego znaczenia. Jako Betanka jest wolna od wszelkiego rodzaju uprzedzeń dotyczących inżynierii porodowej. Nie ma dla niej znaczenia, w jaki sposób dostałeś się na świat, ważne jest tylko to, co robisz, kiedy już przybyłeś. Obawiam się, że posiadanie matki to los, jakiego nie możesz uniknąć od chwili, kiedy odkryje ona twoje istnienie. Klon machnięciem ręki odpędził od siebie ducha hrabiny Vorkosigan. - To czynnik o zerowej ważności. Jest nikim w polityce barrayarskiej. - Czyżby? - wymamrotał Miles, powstrzymał jednak swój język. Nie miał czasu. - I mimo wszystko chcesz ciągnąć to dalej, choć wiesz, że Ser Galen ma zamiar cię zdradzić i posłać na śmierć? - Kiedy będę cesarzem Barrayaru, wtedy zajmę się Ser Galenem. - Jeżeli tak czy inaczej masz zamiar go zdradzić, czemu nie uczynisz tego teraz? Klon uniósł głowę, jego oczy się zwęziły. - Hę? - Masz jeszcze jedną możliwość. - Miles starał się, by jego głos brzmiał spokojnie i przekonująco. - Wypuść mnie teraz. I chodź ze mną. Z powrotem na Barrayar. Jesteś moim bratem - czy tego chcesz, czy nie; to fakt biologiczny i koniec, kropka. Nikt nie wybiera sobie krewnych, nawet klon. Pomyśl, czy gdybyś miał wybór, wziąłbyś sobie Ivana Vorpatrila za kuzyna? - Klon cicho chrząknął, nie przerywał jednak Milesowi. Wyglądał na coraz bardziej zaciekawionego. - Ale on nim jest. Jest w tym samym stopniu twoim kuzynem co moim. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że masz imię? - zapytał nagle Miles. - To kolejna rzecz, jakiej nie wybierasz sobie na Barrayarze. - Drugi syn, czyli ty, mój o sześć lat spóźniony bliźniaku, otrzymuje drugie imiona swoich dziadków ze strony ojca i matki, tak samo jak pierworodny jest skazany na ich pierwsze imiona. A zatem nazywasz się Mark Piotr. Przykro mi z powodu tego Piotra. Twój dziadek nienawidził tego imienia. Jesteś zatem lordem Markiem Piotrem Vorkosiganem. - Mówił wciąż szybciej i szybciej, pobudzany śledzącymi go z uwagą oczami klona. - Kim chciałeś być? Jakie były twoje marzenia? Możesz otrzymać takie wykształcenie, jakiego tylko pragniesz, matka już o to zadba. Betańczycy przykładają wielką wagę do wykształcenia. Marzyłeś, żeby się wyrwać? To może chciałbyś zostać licencjonowanym pilotem gwiezdnym Markiem Vorkosiganem? Handel? Rolnictwo? Mamy rodzinny interes, produkujemy wina, poczynając od własnych winnic, a kończąc na dystrybucji. Możesz też mieszkać z babcią Naismith na Kolonii Beta i uczyć się tam w najlepszych instytutach badawczych. Masz tam też wujka i ciotkę, wiesz? Rodzeństwo cioteczne i jednego dalszego kuzyna... Jeżeli nieoświecony Barrayar nie interesuje cię, to istnieją jeszcze setki możliwości na Kolonii Beta, dla której Barrayar razem ze wszystkimi swoimi problemami to tylko mgiełka na horyzoncie. Twoje pochodzenie nie będzie tam niczym wyjątkowym. Możesz mieć takie życie, jakiego zapragniesz. Galaktyka leży u twoich stóp. Wolność wyboru - poproś tylko, a będzie ci dane. - Musiał przerwać, żeby zaczerpnąć tchu. Twarz klona była biała. - Kłamiesz - wysyczał. - Barrayarskie służby bezpieczeństwa nigdy nie dadzą mi żyć. Cóż, nie był to lęk bezpodstawny. - A wyobraź sobie na chwilkę, że to może się urzeczywistnić, że to jest prawda. To wszystko może być twoje. Słowo Vorkosigana. Obiecuję ci moją ochronę, jako lorda Vorkosigana, przed wszystkimi, łącznie z CesBezem. - Miles przełknął nerwowo ślinę, kiedy wypowiadał te słowa. - Galen ofiarowuje ci śmierć na srebrnym talerzu. Ja mogę ci dać życie. Ja daję ci to hurtem, na miłość boską. Czy to miał być sabotaż informacyjny? Chciał przecież doprowadzić do tego, by klon popełnił błąd...co zrobiłeś ze swoim małym braciszkiem? Klon pokręcił głową i zaśmiał się dziko, spazmatycznie. - Mój Boże, spójrz sam na siebie! Przywiązany do krzesła więzień, którego ledwie godziny dzielą od śmierci... - Pochylił głowę w głębokim, szyderczym ukłonie. - Och, jaśnie panie, jestem pod wrażeniem pańskiej szczodrobliwości. Ale mam niejasne przeczucie, że jak na razie ochrona, jaką mi ofiarowujesz, nie jest warta funta kłaków. - Podszedł do Milesa; stał teraz blisko, bliżej niż kiedykolwiek. - Ty cholerny megalomanie! Nie potrafisz nawet ochronić samego siebie... - Pod wpływem nagłego impulsu uderzył Milesa w posiniaczoną twarz. -...co, może potrafisz? - Zrobił krok do tyłu, zaskoczony wynikiem swojego eksperymentu i nieświadomie uniósł do ust piekącą go teraz dłoń. Krwawiące wargi Milesa wykrzywiły się w uśmiechu, widząc to klon pośpiesznie opuścił rękę. Ach tak. On nigdy przedtem tak naprawdę nie uderzył człowieka. Ani nie zabił, jak sądzę. Och, moja ty mała dziewico, czyżby czekała cię krwawa utrata cnoty? - Potrafisz? - powtórzył klon. Ha! Bierze prawdę za kłamstwa, podczas gdy ja chcę, by brał kłamstwa za prawdę - czyli jednak wyszedł mi jakiś sabotaż informacyjny. Dlaczego muszę mówić mu prawdę? Bo jest moim bratem i zawiedliśmy go. Nie udało nam się odkryć go wcześniej, nie udało nam siego uratować... - Czy kiedykolwiek marzyłeś o tym, że ktoś cię uratuje? - zapytał nagle Miles. - Kiedy już dowiedziałeś się, kim jesteś, albo nawet wcześniej? A w ogóle jakie było twoje dzieciństwo? Mówi się, że sieroty marzą o wspaniałych rodzicach przybywających na ratunek - w twoim przypadku mogło się rzeczywiście tak stać. Klon parsknął pogardliwie. - Chyba żartujesz. Od samego początku znałem prawdę, wiedziałem, kim jestem. Wiesz, klony z Obszaru Jacksona daje się do wychowania opłacanym przybranym rodzicom i ci opiekują się nimi aż do osiągnięcia przez nie dojrzałości. Klony dorastające w laboratoriach mają bowiem często problemy zdrowotne, są bardziej podatne na różnorodne infekcje, mają mniej wydolny układ krwionośny. A przecież ludzie, którzy płacą za transplantację swojego mózgu, mają prawo oczekiwać, że obudzą się w zdrowym ciele. - Miałem kiedyś przybranego brata, trochę starszego ode mnie... - Klon przerwał, wziął głęboki oddech i ciągnął: - Wychowywaliśmy się wspólnie. Ale nie uczyliśmy się razem. Próbowałem go trochę nauczyć czytać... Niedługo przed tym, jak przyjechali po mnie Komarrczycy, ludzie z laboratorium zabrali go. Zupełnie przypadkowo zobaczyłem go znowu jakiś czas potem. Wysłano mnie z poleceniem, bym odebrał jakąś paczkę w kosmoporcie, choć właściwie nie pozwalano mi wychodzić na miasto. Zobaczyłem go w holu głównym, kiedy wchodził do poczekalni dla pasażerów pierwszej klasy. Podbiegłem do niego. Tylko że to już nie był on. To był jakiś potworny bogaty staruch siedzący w jego głowie. Jego ochroniarz odepchnął mnie na bok... - Klon obrócił się i warknął: - Tak, ja znałem prawdę. Ale chociaż raz, ten jeden raz, klon z Obszaru Jacksona zmieni tę kolej rzeczy. Nie pozwolę, żebyś pożarł moje życie, nie, to ja wezmę twoje. - A gdzie wtedy będzie twoje życie? - zapytał rozpaczliwie Miles. - Jeżeli będziesz imitacją Milesa, to co stanie się z Markiem? Czy jesteś pewien, że tylko ja sam będę leżał w grobie? Klon wzdrygnął się. - Kiedy będę cesarzem Barrayaru - wycedził przez zęby - nikt nie zdoła mnie dopaść. Władza oznacza bezpieczeństwo. - Powiem ci coś - rzekł Miles. - Bezpieczeństwo jako takie nie istnieje. Są tylko różne stopnie ryzyka. I przegranej. - Czy pozwoli, by zdradziła go w końcu jego samotność jedynaka? Czy jest tam ktoś za tymi znanymi aż do bólu szarymi oczami, które wpatrywały się weń tak uporczywie? Na jaki haczyk będzie można go złapać? Bez wątpienia rozpoczynać klon potrafił, brakowało mu jednak doświadczenia w końcówkach... - Dobrze wiem - ciągnął Miles spokojnym głosem; klon podszedł bliżej i nachylił się ku niemu - dlaczego moi rodzice nie zdecydowali się nigdy na drugie dziecko. Nie chodzi tu tylko o uszkodzenia tkanki wywołane soltoxinem. Nowoczesne technologie znane fachowcom z Kolonii Beta pozwoliłyby im mimo to na jeszcze jedno dziecko. Mój ojciec zawsze twierdził, że nie zrobili tego, gdyż nie śmiał opuścić Barrayaru, ale przecież moja matka mogła wziąć jego próbkę genetyczną i udać się na miejsce sama. - Nie - mówił dalej. - Chodziło o mnie. O te zniekształcenia. Jeżeli urodziłby się normalny, zdrowy syn, to pojawiłby się ogromny nacisk społeczny na to, żeby mnie wydziedziczyć i żeby on zajął moje miejsce. Myślisz pewnie, że wyolbrzymiam wstręt, jaki Barrayarczycy mają do mutantów? Mój własny dziadek chciał rozwiązać ten problem poprzez uduszenie mnie w kołysce, kiedy byłem niemowlakiem, po tym, jak nie udało mu się przekonać moich rodziców do aborcji. Sierżant Bothari - miałem bowiem ochroniarza już od urodzenia - który miał ze dwa metry wzrostu, nie śmiał użyć broni przeciwko Wielkiemu Generałowi. Podniósł go po prostu i trzymał w powietrzu - prosząc o wybaczenie - na balkonie trzeciego piętra, dopóki generał Piotr równie uprzejmie nie poprosił, by go postawił na ziemię. Potem się już więcej nie kłócili. Opowiedział mi to wszystko dziadek dużo, dużo później - sierżant Bothari nie mówił zbyt wiele. - Później dziadek nauczył mnie jeździć konno. Dał mi ten sztylet, który nosisz w kurtce. Zapisał mi połowę swoich ziem, z których większość wciąż świeci w ciemnościach po cetagandańskim ataku nuklearnym. Był przy mnie, gdy musiałem stawić czoło setkom wstrętnych, typowo barrayarskich zachowań wynikających z uprzedzeń i animozji. Nie pozwolił mi uciekać przed tym wszystkim, musiałem nauczyć się radzić sobie lub umrzeć. Poważnie rozważałem tę drugą możliwość. - Z kolei moi rodzice - ciągnął Miles - byli dla mnie tak dobrzy i tak troskliwi; to, że niczego ode mnie nie żądali, działało na mnie sto razy bardziej niż krzyk. Byli nadopiekuńczy, nawet wtedy kiedy pozwalali mi na uprawianie wszystkich sportów, jakie tylko chciałem, na rozpoczęcie kariery wojskowej. Pozwolili mi prześcignąć moje rodzeństwo, zanim w ogóle zdąży się urodzić. Żebym nie myślał, choćby przez chwilkę, że nie jestem wystarczająco dobry, by ich zadowolić... - Miles przerwał nagle, wyczerpany, po czym dodał: - Może i jesteś szczęściarzem, że nie masz rodziny. Doprowadzają tylko człowieka do szaleństwa. Jak mogę uratować tego brata, o którego istnieniu nigdy nie wiedziałem? Nie wspominając już o przeżyciu, ucieczce, udaremnieniu komarrskiego spisku, uratowaniu kapitana Galeniego z rąk jego ojca, ocaleniu cesarza i mojego ojca z rąk morderców i niepozwoleniu, by przepuszczono Dendarian przez maszynkę do mięsa...? Nie. Najpierw muszę uratować mojego brata; jeżeli to się uda, uda się też wszystko inne. Na pewno. Trzeba dzialać tu i teraz, trzeba walczyć, dopóki jeszcze broń nie została wyjęta z kabury. Zerwiesz pierwsze ogniwo i cały łańcuch się rozpadnie. - Wiem dobrze, kim jestem - powiedział klon. - Nie wystrychniesz mnie na dudka. - O tym, kim jesteś, decyduje to, co robisz. Wybierz raz jeszcze i zmień się. Klon zawahał się, po raz pierwszy spojrzał otwarcie w oczy Milesa. - Jaką mam gwarancję, że to, co mówisz, jest prawdą? - Słowo Vorkosigana. - Phi! Miles starał się rozważyć ten problem poważnie z punktu widzenia klona, to jest Marka. - Całe twoje dotychczasowe życie zasadzało się na zdradzie, na takim czy innym poziomie. Nie spotkałeś się nigdy z przypadkiem dotrzymania obietnicy, zrozumiałe jest zatem, że trudno ci zdobyć się na zaufanie. Może więc ty mi powiesz, jaką gwarancję ci dać, abyś uwierzył? Klon otworzył usta, potem je zamknął i stał tak cicho, czerwieniejąc lekko na twarzy. Miles niemal się uśmiechnął. - Widzisz ten haczyk, co? - powiedział łagodnym głosem. - Tę niespójność logiczną? Człowiek, który uważa, że wszystko jest kłamstwem, jest co najmniej w takim samym błędzie jak ten, który sądzi, że wszystko jest prawdą. Jeżeli żadna gwarancja z mojej strony cię nie zadowala, to może nie ona jest winna, lecz ty? I tylko ty możesz coś na to poradzić. - Co mogę zrobić? - wymamrotał klon. Przez chwilę w jego oczach widać było niepewność zmieszaną z udręczeniem. - Spróbuj - wyszeptał Miles. Klon stał jak skamieniały. Nozdrza Milesa drgały. Był już tak blisko... tak blisko... niemal go miał... Nagle drzwi rozwarły się z głośnym trzaskiem. Wpadł Galen z wyrazem wściekłości na twarzy, w towarzystwie zaskoczonych komarrskich strażników. - Cholera, czas... - syknął klon. Wyprostował się i zadarł głowę, zmieszanie odmalowało się na jego twarzy. Cholerny brak czasu! - krzyknął Miles w duchu. Gdyby miał jeszcze kilka minut... - Co ty do diabła robisz? - wycedził Galen. Jego głos, pełen wściekłości, zgrzytał niczym sanie jadące po żużlu. - Zwiększam szansę utrzymania się przy życiu więcej niż pięć minut od postawienia stopy na Barrayarze - powiedział chłodno klon. - Chciałbyś, żebym przeżył trochę dłużej, prawda, nawet z punktu widzenia twoich interesów? - Mówiłem ci, że to zbyt niebezpieczne. - Głos Galena przechodził niemal w krzyk. - Przez całe życie walczę z Vorkosiganami i wiem, że są to jedni z najbardziej zdradliwych propagandzistów. Świetnie potrafią ukryć swą chciwość pod płaszczykiem pseudopatriotyzmu. A on jest ulepiony z tej samej gliny. Oszuka cię, omami - to przebiegła bestia, zawsze wyczuje punkt, w który warto uderzyć. - Ale jego kłamstwa były całkiem interesujące. - Klon chodził po pokoju niczym niespokojny koń, uderzając co chwilę stopą w dywan, ni to rozdrażniony, ni to opanowany. - Uczyłem się tego, jak się porusza, mówi, pisze. Nigdy jednak nie było dla mnie do końca jasne, jak myśli. - A teraz? - warknął groźnie Galen. Klon wzruszył ramionami. - To pomyleniec. Wygląda na to, że wierzy we własną propagandę. - Pytanie, czy ty też w nią wierzysz? Czy wierzysz, czy wierzysz? - pomyślał rozgorączkowany Miles. - Oczywiście, że nie. - Klon prychnął pogardliwie i zadarł głowę, brzdęk! Galen odwrócił się gwałtownie w stronę Milesa. - Zabierzcie go i zamknijcie w celi - rzucił do strażników. Potem, kiedy odwiązywali Milesa i wyprowadzali, wciąż śledził ich bacznie wzrokiem, jakby im nie ufał. Miles dojrzał ponad ramieniem Galena klona, który tępo patrzył się w ziemię i wciąż uderzał nogą w dywan. - Nazywasz się Mark! - krzyknął do niego, kiedy drzwi się zamykały. - Mark! Galen zgrzytnął zębami i wymierzył Milesowi prosty, niewymyślny, marynarski cios. Miles, trzymany przez strażników, nie mógł odskoczyć, ale udało mu się uchylić na tyle, że pięść Galena ześliznęła się po podbródku, nie gruchocząc mu szczęki. Na szczęście Galen, odzyskując resztki samokontroli, nie zdecydował się na powtórzenie ciosu. - Czy to było przeznaczone dla mnie, czy dla niego? - zapytał Miles starając się, by jego głos brzmiał słodko mimo zalewającej go fali bólu. - Zamknijcie go - ryknął Galen do strażników - i nie wypuszczajcie, dopóki osobiście wam nie rozkażę! - Odwrócił się i odszedł szybkim krokiem w kierunku swego biura. Dwóch na dwóch, pomyślał chytrze Miles, kiedy strażnicy ściągali go w dół rurą windową. A w każdym razie dwóch na jednego i pół. Taka szansa się pewnie nie powtórzy, a czasu pozostaje coraz mniej... Kiedy rozsunęły się drzwi do ich celi, Miles dostrzegł Galeniego śpiącego na ławie. Sen był ostatnią, rozpaczliwą bronią, jaka pozostała temu biednemu człowiekowi w walce z wszechogarniającym bólem. Większość ostatniej nocy spędził, chodząc w milczeniu tam i z powrotem po celi, niespokojny aż do granic szaleństwa. Sen, który nie chciał wtedy doń przyjść, teraz go wreszcie dopadł. Wspaniale. Teraz, akurat teraz, kiedy Milesowi potrzebny był Galeni w świetnej formie, sprężony do ataku niczym naciągnięta do granic możliwości cięciwa. Mimo wszystko trzeba spróbować. - Galeni! - wrzasnął Miles. - Teraz, Galeni! Ruszaj! Jednocześnie rzucił się do tyłu na najbliższego strażnika, próbując zręcznym chwytem uciskającym nerw zmusić go do wypuszczenia z dłoni ogłuszacza. Trzasnęła mu kostka w jednym z palców, ale zdołał wyrwać broń i cisnąć jaw kierunku Galeniego, który gramolił się ciężko, oszołomiony, ze swojej ławy niczym niedźwiedź z barłogu. Był półprzytomny, mimo to działał szybko i sprawnie - rzucił się w kierunku ogłuszacza, schwycił go i przeturlał się po podłodze, usuwając się z linii ognia drugiego strażnika. Tymczasem przeciwnik Milesa oplótł ramieniem jego szyję i podniósł go, obracając jednocześnie tak, że znalazł się oko w oko z drugim strażnikiem. Mały szary trójkąt wylotu lufy ogłuszacza znalazł się tak blisko jego oczu, że Miles musiał niemal robić zeza, żeby go dostrzec. Kiedy palec Komarrczyka zacisnął się na spuście, buczenie broni przeszło w charkot, a głowa Milesa wybuchła w eksplozji bólu i oślepiającego, kolorowego światła. ROZDZIAŁ JEDENASTY Obudził się w łóżku szpitalnym, w otoczeniu niemiłym, ale znanym. Za oknem, w oddali, dziwnie zielono pobłyskiwały wieże Vorbarr Sultany, stolicy Barrayaru. A zatem to CSW, Cesarski Szpital Wojskowy. Pokój odznaczał się podobną surowością wystroju, jaką zapamiętał jako dziecko, gdy tak często przechodził bolesne terapie w salach operacyjnych CSW, że ten stał się niemal jego drugim domem. Wszedł lekarz. Wyglądał na jakieś sześćdziesiąt lat - spięte z tyłu siwiejące włosy, blada, pokryta zmarszczkami twarz, tężejące z wiekiem ciało... Na jego plakietce widniał napis Dr Galen. Hiporozpylacze pobrzękiwały mu w kieszeniach. Możliwe, że właśnie kopulowały i rozmnażały się. Milesa zawsze zastanawiało, skąd biorą się hiporozpylacze. - A, obudziłeś się - powiedział lekarz, zadowolony. - Nie masz zamiaru znowu od nas odejść, prawda? - Odejść? - Leżał unieruchomiony plątaniną rurek, kabli, kroplówek i innych przewodów podłączonych do urządzeń kontrolnych; raczej nie wyglądało na to, że się dokądkolwiek wybiera. - Katatonia. Świrlandia. Kraina pokręconych. Jednym słowem szaleństwo - tylko ta droga, jak sądzę, stoi przed tobą otworem. To rodzinna choroba, krew mówi wszystko. Miles niemal słyszał szepczące mu w uszach czerwone krwinki, przekazujące jedna drugiej tysiące wojskowych sekretów, wirujące jak pijane w jakimś ludowym tańcu z molekułami fast-penty, które z kolei wywijały w jego kierunku grupami hydroksylowymi niczym halkami. Zamrugał oczami, żeby odpędzić od siebie ten obraz. Galen zanurzył rękę w kieszeni. Nagle wyraz jego twarzy się zmienił. - Au! - Wyszarpnął swą dłoń, strząsnął z niej hiporozpylacz i zaczął ssać krwawiący kciuk. - Ten mały skurczybyk mnie ugryzł. - Spojrzał na dół, gdzie młody hiporozpylacz bezradnie biegał dokoła na swych patykowatych metalowych nóżkach, i zgniótł go pod butem. Mały zginął, wydając z siebie cichy pisk. - Ten rodzaj pogorszenia stanu umysłowego nie jest oczywiście niczym niezwykłym u ożywionych odmrożeńców. Wyjdziesz z tego - zapewnił go dr Galen. - Czy ja byłem martwy? - Natychmiastowa śmierć, na Ziemi. Spędziłeś rok w zamrożeniu. Co dziwniejsze, Miles wszystko pamiętał. Leżał w oszklonej trumnie jak bajkowa księżniczka, na którą rzucono urok, podczas gdy ponad zamrożonymi panelami kontrolnymi krzątały się cicho postacie podobne duchom. - I pan mnie przywrócił do życia? - Nie, nie. Parciałeś jak nieszczelnie zapakowane warzywa w chłodni. Najgorszy przypadek psucia, jaki można sobie wyobrazić. - Aha. - Miles urwał skołowany i po chwili dodał cicho: - Czy zatem ciągle jestem martwy? Czy będę mógł mieć na pogrzebie konie, tak jak dziadek? - Nie, nie, nie, ależ skąd - zagdakał Galen niczym kwoka. - Ty nie możesz umrzeć, twoi rodzice nigdy by na to nie pozwolili. Przeszczepiliśmy twój mózg do zastępczego ciała. Szczęśliwie mieliśmy jedno pod ręką, bardzo mało zużyte przez poprzedniego właściciela. Moje gratulacje, znów jesteś dziewicą. Czy to nie było sprytne z mojej strony przygotować ci klona? - Mojego kl... mojego brata? Marka? - Miles zerwał się, sztywno siadając na łóżku, przewody i rurki poodczepiały się od niego. Trzęsąc się na całym ciele, przyciągnął do siebie metalową podstawkę i przejrzał się w jej wypolerowanej powierzchni. Przerywana linia grubych, czarnych szwów biegła przez jego czoło. Spojrzał na swoje ręce, obracając je w przerażeniu. - Mój Boże, jestem ubrany w ciało. Podniósł wzrok na Galena. - Skoro ja jestem tutaj, to co zrobiliście z Markiem? Gdzie włożyliście mózg, który był w jego głowie? Galen wskazał ręką. Na stoliku obok Milesa spoczywał duży szklany słoik. W środku, niczym grzyb na swej nóżce, złowieszczo pływał martwy, przypominający gumę, mózg. Zalewa była gęsta i zielonkawa. - Nie, nie, nie! - wrzasnął Miles. - Nie, nie, nie! - Wygramolił się z łóżka i schwycił słoik. Trochę zimnego płynu wychlapało mu się na ręce. Wybiegł na bosaka na korytarz w rozchełstanym szlafroku. Musiały tu być jakieś zapasowe ciała, to przecież CSW. Wtem przypomniał sobie, gdzie zostawił jedno. Przeleciał przez następne drzwi i znalazł się w desantowcu bojowym na Dagooli IV. Zacięta śluza statku była otwarta, poniżej kłębiły się czarne chmury przecinane żółtymi zygzakami błyskawic. Desantowiec przechylił się; kobiety i mężczyźni w nadpalonych dendariańskich mundurach polowych, ubłoceni, ranni ślizgali się, krzyczeli i przeklinali. Miles, wciąż ściskając słoik, ześliznął się do otwartej śluzy i zrobił krok naprzód. Przez pewien czas unosił się, przez pewien czas spadał. Wrzeszcząca kobieta przeleciała koło niego, wyciągając doń ręce o pomoc, ale nie mógł wypuścić słoika. Jej ciało eksplodowało w zderzeniu z ziemią. Miles wylądował na chwiejnych nogach i niemal upuścił słoik. Błoto było czarne i gęste i wciągnęło go po kolana. Ciało porucznika Murki i jego głowa leżały dokładnie tam, gdzie je zostawił na polu walki. Trzęsącymi się, zimnymi rękami Miles wyciągnął mózg ze słoika i próbował wcisnąć pień mózgowy w wypaloną plazmą szyję. Uparcie nie chciał wejść. - I tak nie ma twarzy - zganiła go leżąca parę metrów dalej głowa porucznika Murki. - Będzie brzydki jak noc, jeśli tak będzie chodził w moim ciele z tym czymś wystającym u góry. - Zamknij się, nie masz głosu, jesteś martwy - warknął Miles. Wilgotny mózg wyśliznął mu się z rąk i upadł w błoto. Wyciągnął go i starał się niezdarnie oczyścić z czarnej mazi, wycierając w rękaw swego dendariańskiego munduru admirała, ale szorstki materiał zdrapywał zwoje pokrywające mózg Marka, niszcząc go tym samym. Ukradkiem wcisnął zdartą tkankę z powrotem na miejsce, mając nadzieję, że nikt tego nie zauważy, i dalej próbował wepchnąć pień mózgowy w szyję. Zamrugał oczami i otworzył je szeroko. Zaczerpnął powietrza. Był mokry od potu i cały się trząsł. Lampa w suficie niezmiennie oświetlała celę, leżał na twardej i zimnej ławie. - O Boże, dzięki Ci - westchnął. Zamajaczyła nad nim postać Galeniego wspierającego się jedną ręką o ścianę. - Dobrze się czujesz? Miles przełknął ślinę i odetchnął głęboko. - To był naprawdę zły sen, skoro przebudzenie się tutaj oznacza poprawę. Jedną ręką pogładził gładką, uspokajająco chłodną powierzchnię ławy. Drugą wymacał, że nie ma żadnych szwów na czole, choć czuł się, jakby ktoś w istocie przeprowadził amatorską operację na jego głowie. Zamrugał oczami, zamknął je mocno, po czym znowu otworzył i z wysiłkiem uniósł się na prawym łokciu. Lewa dłoń, spuchnięta, pulsowała. - Co się stało? - Remis. Jeden ze strażników i ja ogłuszyliśmy się nawzajem. Co dawało, niestety, wciąż jednego strażnika na nogach. Obudziłem się może z godzinę temu. Ogłuszacz był nastawiony na maksimum. Nie wiem, ile czasu straciliśmy. - Za dużo. Choć próba była dobra. Cholera. - Powstrzymał się przed walnięciem ze złości swą opuchniętą ręką w ławę. - Byłem tak blisko. Prawie go miałem. - Strażnika? Wyglądało raczej na odwrót. - Nie, mojego klona. Mojego brata. Kimkolwiek jest. - Przypomniały mu się fragmenty snu i zadrżał. - Płochliwy gość. Myślę, że boi się skończyć w słoiku. - E? - No... - Miles spróbował usiąść. Ogłuszacz wywołał dokuczające mu teraz uczucie mdłości. Nerwowe skurcze mięśni wstrząsały jego ciałem. Galeni, który wyraźnie nie czuł się ani trochę lepiej, dodreptał z powrotem do swojej ławy i usiadł. Po jakimś czasie otworzyły się drzwi. Obiad, pomyślał Miles. Strażnik machnął na nich ogłuszaczem. - Wy dwaj, wyłazić. - Drugi strażnik, też z ogłuszaczem, osłaniał go z tyłu z bezpiecznej odległości. Milesowi nie podobały się ich twarze - jeden był poważny i blady, drugi uśmiechał się nerwowo. - Kapitanie Galeni - zaproponował Miles tonem dużo wyższym, niż chciał, kiedy już wychodzili. - Myślę, że teraz może być dobra okazja, żeby porozmawiał pan ze swoim ojcem. Twarz Galeniego zmieniała co chwila swój wyraz. To gościł na niej grymas gniewu i zawzięty upór, to znów widać było, że jest pełen wątpliwości i stara się rzetelnie rozważyć wszystkie możliwości. - Tędy. - Strażnik skierował ich w stronę rur windowych. Zjechali na poziom parkingu. - Ty możesz to zrobić, ja nie - szepnął półgębkiem Miles do Galeniego, cedząc spokojnie słowa. Kapitan syknął przez zęby, jakby chciał wyrzucić z siebie kłębiącą się w nim frustrację, zrezygnowanie i determinację. Kiedy weszli do garażu, odwrócił się nagle do jednego ze strażników i rzucił niechętnie: - Chciałbym porozmawiać z ojcem. - Nie możesz. - Lepiej mi pozwólcie. - Głos Galeniego zabrzmiał w końcu groźnie, zaostrzony strachem. - To nie zależy ode mnie. Wydał nam rozkazy i wyjechał. Nie ma go tu. - Zawołajcie go. - Nie powiedział mi, gdzie będzie. - Strażnik był spięty i rozdrażniony. - Zresztą nawet jeśliby powiedział, i tak bym tego nie zrobił. Stańcie tam, przy lotniaku. - Jak macie zamiar to zrobić? - zapytał nagle Miles. - Naprawdę jestem ciekaw. Potraktujcie to jako moje ostatnie życzenie. - Podreptał w stronę wskazanego przez nich pojazdu, szukając oczami osłony, jakiejkolwiek osłony. Gdyby przeskoczył przez lotniak lub uskoczył w bok, zanim zdążą wystrzelić... - Ogłuszymy was, polecimy na południowe wybrzeże i wrzucimy do wody - wyrecytował strażnik. - Jeśli wypłyniecie i morze wyrzuci was na brzeg, autopsja wykaże jedynie, że utonęliście. - Takie morderstwo w białych rękawiczkach - zauważył Miles. - To pewnie dla was łatwiejsze. - Ci ludzie nie byli zawodowymi mordercami, jeśli Miles dobrze ich oceniał. Zawsze jednak musi być ten pierwszy raz. Tamten słup jest za wąski, żeby powstrzymać promień ogłuszacza. Skrzynka z narzędziami na przeciwległej ścianie otwierała wiele możliwości... jego nogami wstrząsały gwałtowne skurcze... - A zatem Rzeźnik Komarru w końcu dostanie za swoje - zauważył ten poważny strażnik obojętnym tonem. - Pośrednio. - Uniósł ogłuszacz. - Czekaj! - pisnął Miles. - Na co? Miles wciąż szukał odpowiedzi, gdy rozwarły się drzwi na parking. - Na mnie! - krzyknęła Elli Quinn. - Nie ruszać się! Wraz z nią wpadł oddział najemników. Komarrski strażnik padł trafiony przez snajpera dendariańskiego, zanim zdążył się obrócić. Drugi strażnik spanikował i rzucił się w kierunku rury windowej. Jeden z Dendarian dogonił go, sprowadził do parteru i obezwładnił w parę sekund. Elli podeszła do Milesa i Galeniego, wyciągając z ucha dźwiękowy czujnik nasłuchu. - Na Boga, Miles, nie mogłam uwierzyć, że to twój głos. Jak tyś to zrobił? - Kiedy zdała sobie sprawę z jego wyglądu, na jej twarzy pojawił się wyraz najwyższego zaniepokojenia. Miles schwycił jej ręce i ucałował. Może bardziej na miejscu byłoby, gdyby zasalutował, ale wciąż pełno adrenaliny krążyło w jego krwi. Poza tym nie miał na sobie munduru. - Elli, jesteś genialna! Powinienem był wiedzieć, że klon cię nie oszuka! Spojrzała na niego, jakby przestraszona, i spytała, podnosząc głos - Jaki klon? - Jak to, jaki klon? Dlatego tu jesteś, czyż nie? Wpadł, a ty przyszłaś mnie uratować, nieprawdaż? - Uratować od czego? Miles, tydzień temu rozkazałeś mi odnaleźć kapitana Galeniego, pamiętasz? - Hm - mruknął Miles. - Tak. Rozkazałem. - Więc go znaleźliśmy. Całą noc siedzieliśmy na zewnątrz tego bloku mieszkalnego, czekając na pozytywny wynik analizy głosowej, żebyśmy mogli zawiadomić miejscowe władze. Nie lubią, kiedy się ich wzywa bez potrzeby. Ale to, co w rezultacie usłyszeliśmy dzięki czujnikom, sugerowało, żeby lepiej nie czekać na nich, więc zaryzykowaliśmy, choć cały czas miałam przed oczami wizję grupowego zaaresztowania nas za włamanie... Przechodzący obok nich dendariański sierżant zasalutował Milesowi. - Do licha, sir, jak pan to zrobił? - I nie czekając na odpowiedź, poszedł dalej, wymachując skanerem. -...tylko po to, by się przekonać, że nas uprzedziłeś. - No, w pewnym sensie tak... - Miles potarł ręką swe pulsujące czoło. Galeni stał, drapiąc się po brodzie, i przysłuchiwał się, bez słowa. Nie był w stanie wydać z siebie wystarczająco głośnego dźwięku. - Pamiętasz, jak trzy czy cztery dni temu zawiozłaś mnie, żebym został porwany i mógł w ten sposób spenetrować szeregi opozycji, dowiedzieć się, kim są i czego chcą? - Tak... - No cóż. - Miles wziął głęboki oddech. - Udało się. Moje gratulacje. Właśnie z totalnej katastrofy uczyniłaś mistrzowskie posunięcie wywiadu. Dziękuję, komandor Quinn. A tak nawiasem mówiąc, facet, z którym wyszłaś z tamtego pustego domu, to nie byłem ja. Oczy Elli rozszerzyły się, dłonią zakryła usta. Ciemne błyski w oczach świadczyły o gotującej się w niej wściekłości. - To sukinsyn! - szepnęła. - Ale, Miles, sądziłam, że wymyśliłeś tę historię z klonami! - Bo wymyśliłem. Wszyscy muszą być nieźle skołowani, jak sądzę. - Zatem powstał... czy on jest... prawdziwym klonem? - Tak twierdzi. Linie papilarne, siatkówka, barwa głosu - wszystko się zgadza. Dzięki Bogu jest jedna obiektywna różnica. Na rentgenie moich kości, nie licząc syntetycznych wszczepów w nogach, zobaczysz szalone zygzaki świadczące o złamaniach. U niego nie ma nic podobnego. Lub przynajmniej tak twierdzi. - Miles złapał się za rwącą z bólu lewą dłoń. - Myślę, że na razie zostawię sobie zarost, tak na wszelki wypadek - odwrócił się do kapitana Galeniego. - Jak do tego podejdziemy, jako Cesarskie Służby Bezpieczeństwa, sir? - zapytał z szacunkiem. - Czy będziemy w to mieszać miejscowe władze? - Aha, więc znowu jestem „sir” - mruknął Galeni. - Oczywiście, że zawołamy policję. Nie zdołamy uzyskać ekstradycji tych ludzi. Teraz jednak, kiedy są winni przestępstw tu, na Ziemi, zostaną zamknięci przez władze Europrawa. Tym samym ten radykalny odłam przestanie istnieć. Miles nie chciał dać po sobie poznać, jak bardzo osobiście jest zaangażowany w tę sprawę. Starał się, by jego głos zabrzmiał spokojnie i logicznie. - Ale publiczny proces wyciągnąłby na światło dzienne całą tę historię z klonami, ze wszystkimi szczegółami. Ściągnęłoby to dużo niepożądanej - z punktu widzenia CesBezu - uwagi na moją osobę. W tym także cetagandańskiej. - Jest już za późno, żeby wszystko zachować w tajemnicy. - Nie byłbym taki pewny. Owszem, zaczną krążyć plotki, ale parę wystarczająco niejasnych plotek może być nawet użytecznych. Natomiast ci dwaj - Miles wskazał schwytanych strażników - to płotki. Mój klon wie więcej od nich, a jest teraz w ambasadzie. Czyli - z prawnego punktu widzenia - na terytorium barrayarskim. Na co nam oni? Jest pan wolny, mamy klona, więc zostają z niczym. Wystarczy trzymać ich pod obserwacją, tak jak resztę ekspatriantów z Komarru, i nie będą już więcej stanowić dla nas zagrożenia. Galeni, blady, spojrzał mu w oczy, potem odwrócił wzrok i nachmurzył się, jakby rozważając nie wypowiedziane konsekwencje takiego rozwiązania -...t nie zepsujesz sobie kariery głośnym publicznym skandalem. Nie będziesz też musiał stawić czoła swojemu ojcu. - No... nie wiem. - Za to ja wiem - powiedział z przekonaniem Miles. Przywołał czekającego Dendarianina. - Sierżancie, weźcie paru techników na górę i wyciągnijcie wszystkie dane z miejscowej komkonsoli. Rozejrzyjcie się też, czy nie ma jakichś ukrytych plików. A przy okazji poszukajcie w tym domu paru osobistych przenośnych urządzeń antyskanerowych, powinny gdzieś tam być. Zanieście je komodorowi Jesekowi i powiedzcie mu, że chcę znać ich producenta. Jak tylko skończycie, zmywamy się stąd. - Ale to już jest nielegalne - zauważyła Elli. - A co oni mogą zrobić? Wezwą policję i poskarżą się jej? Nie sądzę. Aha, chce pan zostawić jakąś wiadomość w komkonsoli, kapitanie? - Nie - po chwili odparł spokojnie Galeni. - Żadnych wiadomości. - W porządku. Dendarianin usztywnił złamany palec Milesa i znieczulił mu dłoń. Nie minęło pół godziny, a wrócił sierżant z przewieszonymi przez ramię pasami antyskanerowymi i rzucił Milesowi dysk z danymi. - Proszę, sir. - Dziękuję. Galen jeszcze nie wrócił. Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, Miles był nawet z tego zadowolony. Ukląkł przy wciąż przytomnym Komarrczyku i przystawił mu ogłuszacz do skroni. - Co macie zamiar zrobić? - jęknął strażnik. Usta Milesa popękały aż do krwi, gdy się uśmiechnął. - Jak to co? Ogłuszymy, polecimy nad południowe wybrzeże i wyrzucimy. Cóż by innego. Słodkich snów. - Zabrzęczał ogłuszacz i szamoczący się Komarrczyk zadygotał i ciężko opadł. Dendariański żołnierz uwolnił go od więzów. Leżący obok siebie Komarrczycy zostali na podłodze parkingu, kiedy najemnicy wyszli, dokładnie zamykając za sobą drzwi. - A zatem z powrotem do ambasady, przyłapać tego małego bękarta - powiedziała twardo Elli Quinn, ustawiając trasę do ich miejsca przeznaczenia na konsoli wynajętego pojazdu. Reszta oddziału wróciła na pozycje, aby dalej prowadzić obserwację z ukrycia. Miles i Galeni rozluźnili się. Kapitan wyglądał co najmniej na równie zmęczonego jak Miles. - Bękarta? - westchnął Miles. - Nie, tym jednym, obawiam się, akurat nie jest. - Złapmy go najpierw - mruknął Galeni. - Potem będziemy się bawić w definicje. - Zgoda - przystał Miles. - Jak tam wejdziemy? - spytał Galeni, kiedy podjechali do oświetlonej porannym słońcem ambasady. - Jest tylko jedna droga - odparł Miles. - Głównym wejściem. Krokiem marszowym. Zatrzymaj wóz z przodu, Elli. Miles i Galeni spojrzeli po sobie i zachichotali. Zarost Milesa nie mógł się równać z tym Galeniego - kapitan miał przecież przewagę czterech dni - ale jego spękane wargi, siniaki i zaschnięta krew na koszuli kompensowały tę różnicę, pogłębiając jeszcze ogólne, wywierane przezeń wrażenie obdartusa. Poza tym Galeni odnalazł w komarrskiej kwaterze swoje buty i kurtkę mundurową, Milesowi zaś to się nie udało - może zabrał je klon. Nie był pewien, który z nich gorzej śmierdział - Galeni co prawda był uwięziony dłużej, ale Milesowi się zdawało, że on pocił się intensywniej. Nie miał jednak zamiaru prosić Elli Quinn o powąchanie ich i wystawienie oceny. Obserwując zmrużone oczy i drżące usta kapitana, domyślał się, że również po jego ciele musiało się właśnie rozlewać z opóźnieniem szalone uczucie ulgi. Żyli i to był prawdziwy cud. Wchodząc po pochylni, zrównali krok; Elli powoli podążała za nimi, przyglądając się z zainteresowaniem widowisku. Strażnik przy wejściu wyglądał na mocno zdziwionego, ale odruchowo zasalutował. - Kapitan Galeni! Wrócił pan! I... - Spojrzał na Milesa, bezgłośnie kłapnął szczęką, aż wreszcie wykrztusił: - Pan również, sir. Galeni niedbale odwzajemnił pozdrowienie. - Zawołaj do mnie porucznika Vorpatrila, dobrze? Tylko Vorpatrila. - Tak jest. - Barrayarski strażnik powiedział coś do swojego naręcznego komunikatora, nie spuszczając z nich wzroku. Bardzo zaintrygowany, wciąż zerkał na Milesa. - Hhm. Cieszę się, że pan wrócił, kapitanie. - I ja się cieszę, kapralu. Za chwilę z rury windowej wynurzył się Ivan i podbiegł do nich po marmurowej posadzce foyer. - Na Boga, sir, gdzie pan był? - krzyknął, chwytając Galeniego za ramiona. Poniewczasie zreflektował się i zasalutował. - Zapewniam cię, że moja nieobecność nie była dobrowolna. - Galeni pociągnął się za ucho, zamrugał i przejechał ręką po swej szczecinie, najwyraźniej nie wiedząc, jak zareagować, lekko wzruszony zachowaniem Ivana. - Zresztą później to dokładnie wyjaśnię. A teraz... poruczniku Vorkosigan? Pora chyba sprawić niespodziankę twojemu, hmmm... kolejnemu krewnemu. Ivan spojrzał na Milesa. - A zatem wypuścili cię? - Przyjrzał się dokładniej i oczy mu się rozszerzyły. - Miles... Miles wyszczerzył zęby i wyprowadził ich wszystkich poza zasięg słuchu zahipnotyzowanego kaprala. - Wszystko zostanie wyjaśnione, kiedy zaaresztujemy drugiego mnie. A propos, gdzie ja jestem? Ivan ściągnął wargi, coraz bardziej skonsternowany. - Miles... chcesz mi zamieszać w głowie? To nie jest śmieszne... - Nie mam zamiaru ci mieszać. I nie jest to śmieszne. Osobnik, z którym przez ostatnie cztery dni dzieliłeś kwaterę, to nie byłem ja. Mnie zakwaterowano z obecnym tu kapitanem Galenim. Grupa komarrskich wywrotowców próbowała podstawić ci oszusta. Ten łobuz jest w rzeczywistości moim klonem. Tylko mi nie wmawiaj, że zupełnie nic nie zauważyłeś! - No cóż... - bąknął Ivan. Na miejscu niedowierzania na jego twarzy zaczęło się stopniowo odmalowywać rosnące zakłopotanie. - Faktycznie, przez ostatnich kilka dni byłeś trochę jakby, hmmm... bez apetytu. Elli pokiwała głową, współczując Ivanowi z powodu niezręcznej sytuacji. - W jakim sensie? - spytał Miles. - No... widziałem ciebie opętanego manią. Widziałem cię w depresji. Ale nigdy nie widziałem cię... hmmm... obojętnego. - Musiałem o to zapytać. I nigdy nic nie podejrzewałeś? Czy był aż tak dobry? - O, zastanawiałem się już pierwszej nocy! - I co? - jęknął Miles. Był bliski wyrywania sobie włosów z głowy. - Doszedłem do wniosku, że to niemożliwe. W końcu sam wymyśliłeś tę historyjkę z klonem parę dni wcześniej. - Udowodnię teraz, że mam zdumiewający dar jasnowidzenia. Gdzie on jest? - No właśnie... Dlatego byłem tak zdziwiony, widząc cię tu. Kapitan złapał się ręką za czoło. Miles nie mógł nic odczytać z jego ust, choć ruszały się lekko - być może liczył do dziesięciu. - Dlaczego, Ivanie? - spytał Galeni. - Na Boga, chyba nie poleciał już na Barrayar, co? - ponaglił Miles. - Musimy go zatrzymać... - Nie, nie - odparł Ivan. - To miejscowi. Dlatego jesteśmy tutaj wszyscy trochę podenerwowani. - Gdzie on jest? - warknął Miles, chwytając Ivana za kurtkę swoją zdrową ręką. - Uspokój się, właśnie próbuję ci to powiedzieć! - Ivan spojrzał na pobielałe knykcie zaciśniętej w pięść dłoni Milesa. - Tak, to jesteś cały ty. Parę godzin temu przyszła tu miejscowa policja i zaaresztowała cię... to znaczy jego. A raczej nie aresztowała, tylko przyniosła zakaz opuszczania tej jurysdykcji. Byłeś, to jest on był, spanikowany, bo znaczyło to, że nie zabierze się na statek. Miałeś odlatywać dziś wieczorem. Wezwali cię na przesłuchanie do biura śledczego miejskiego, żeby ustalić, czy istnieją wystarczające podstawy do wysunięcia formalnego oskarżenia. - Oskarżenia o co, o czym ty gadasz, Ivanie?! - No właśnie, stąd to całe zamieszanie. W jakiś dziwny sposób coś im się tam skojarzyło z ambasadami i przyszli zaaresztować ciebie, porucznika Vorkosigana, jako podejrzanego o współudział w planowaniu morderstwa. Podejrzewają cię mianowicie o najęcie tych dwóch zbirów, którzy w zeszłym tygodniu próbowali w kosmoporcie zabić admirała Naismitha. Miles zaczął dreptać w kółko, nieartykułowanymi dźwiękami dając upust swemu niezadowoleniu. - Ambasador wysyła protesty na prawo i lewo. Oczywiście nie mogliśmy im powiedzieć, dlaczego jesteśmy przekonani, że się mylą. Miles złapał Quinn za łokieć. - Tylko nie panikuj. - Nie panikuję - zauważyła Quinn. - Przypatruję się, jak ty panikujesz. To jest zabawniejsze. Miles ucisnął sobie skronie. - W porządku. Dobrze. Załóżmy, że jeszcze nie wszystko stracone. Załóżmy, że chłopak nie uległ panice, nie złamał się. Na razie. Przypuśćmy, że przyjmie postawę typowego arystokraty i będzie z wyższością odmawiał wszelkich komentarzy. Odegrałby to dobrze, wydaje mu się, że tak właśnie powinien się zachowywać Vor. Mały głupek. Załóżmy, że się trzyma. - A jak już tak założymy - rzucił Ivan - to co? - Jeśli się pośpieszymy, to ocalimy... - Twoją reputację? - spytał Ivan. - Twojego... brata? - zaryzykował Galeni. - Nasze tyłki? - powiedziała Elli. - Admirała Naismitha - dokończył Miles. - To on teraz jest zagrożony. - Miles wymienił spojrzenia z Elli. Zaniepokojona, uniosła brwi do góry. - Kluczowym słowem jest teraz konspiracja. Tak jak w zdekonspirować albo raczej w utrzymać w konspiracji. - Pan i ja - skinął na Galeniego - musimy się doprowadzić do porządku. Spotkajmy się tutaj za piętnaście minut. Ivan, przynieś kanapkę. Dwie kanapki. Pojedziesz z nami, mogą się przydać twoje mięśnie. - Tych Ivanowi nie zbywało. - Elli, ty poprowadzisz. - Poprowadzę dokąd? - zapytała Quinn. - Do sądu. Uratować biednego, źle zrozumianego porucznika Vorkosigana, który, wdzięczny, powróci z nami, czy tego chce, czy nie. Ivanie, poza kanapkami lepiej weź jeszcze hiporozpylacz z dwoma centymetrami sześciennymi tholizonu. - Poczekaj, Miles - powiedział Ivan. - Jeśli ambasadorowi nie udało się go uwolnić, to jak chcesz, żebyśmy to my zrobili? Miles wyszczerzył zęby. - Nie my. Admirał Naismith. Londyński Sąd Miejski mieścił się w liczącym sobie około dwóch wieków budynku przypominającym duży, czarny kryształ. Pas budowli o podobnej architekturze przecinał rejon starszej zabudowy, tam gdzie miały miejsce naloty i pożary podczas Piątych Rozruchów Domowych. Z renowacją miasta chyba czekano na jakąś katastrofę. Londyn był przepełniony, taka ściśnięta mozaika epok. Londyńczycy uparcie trzymali się swojej przeszłości, istniał nawet komitet mający na celu ochronę wyjątkowo brzydkich, rozwalających się pozostałości dwudziestego wieku. Miles zastanawiał się, czy rozwijająca się teraz w szalonym tempie Vorbarr Sultana będzie wyglądać podobnie za tysiąc lat, czy też w pogoni za jutrem wymaże swoją przeszłość. Miles przystanął w wysoko sklepionym holu sądu, aby poprawić na sobie dendariański mundur admirała. - Czy wyglądam poważnie? - zapytał Quinn. - Broda sprawia, że wyglądasz... hmmm... Miles zdążył tylko pośpiesznie przystrzyc się po bokach. - Dystyngowanie? Starzej? - Jak skacowany. - Ha. Cała czwórka udała się rurą windową na dziewięćdziesiąty siódmy poziom. - Sala W - skierował ich recepcyjny komputer po tym, jak podłączyli się doń. - Kabina 19. W kabinie 19 znajdował się terminal Eurosieci Sprawiedliwości oraz żywa istota ludzka, poważny młody człowiek. - A, śledczy Reed. - Elli uśmiechnęła się doń uroczo, kiedy weszli. - Znowu się spotykamy. Krótki rzut oka wystarczył, by się przekonać, że śledczy Reed był sam. Miles odchrząknął, oczyszczając gardło z nagłego przypływu paniki. - Śledczy Reed zajmuje się wyjaśnianiem tego nieprzyjemnego incydentu w kosmoporcie, sir - wyjaśniła Elli, biorąc jego chrząknięcie za prośbę o przedstawienie i przełączając się na oficjalny ton. - Śledczy Reed. Admirał Naismith. Przeprowadziliśmy długą rozmowę, kiedy tu byłam ostatnio. - Rozumiem - odparł Miles, obdarzywszy go lekkim, grzecznym uśmiechem. Reed zupełnie otwarcie gapił się na niego. - Niesamowite. Jest pan rzeczywiście klonem Vorkosigana! - Wolę o nim myśleć jak o bracie bliźniaku - odparował Miles - którego mi odebrano. Zresztą na ogół wolimy pozostawać tak daleko od siebie, jak to tylko możliwe. A zatem rozmawiał pan z nim. - W pewnym sensie tak. Nie był zbyt chętny do współpracy. - Reed niepewnie spojrzał na dwóch Barrayarczykow w mundurach, po czym znowu przeniósł wzrok na Milesa i Elli. - A raczej w ogóle. Był dość nieprzyjemny. - Wyobrażam sobie. Nadepnęliście mu na odcisk. Jest bardzo wrażliwy na moim punkcie. Woli, żeby mu nie przypominać o moim krępującym istnieniu. - Ach tak? Dlaczego? - Braterska rywalizacja - wymyślił na poczekaniu Miles. Zaszedłem wyżej w karierze wojskowej niż on. Poczytuje to sobie za ujmę, za obelgę w stosunku do jego, całkiem zresztą przyzwoitych osiągnięć... - Na Boga, niech ktoś zmieni temat... Reed przyglądał mu się coraz dokładniej. - Proszę do rzeczy, admirale Naismith - burknął Galeni. Dziękuję. - W istocie. Panie Reed, nie udaję, że jesteśmy z Vorkosiganem przyjaciółmi, ale jakże panu wpadło do głowy, że on próbował zorganizować mi tę raczej niehigieniczną śmierć? - Pańska sprawa nie jest łatwa. Tych dwóch niedoszłych zabójców - Reed rzucił okiem na Elli - to ślepa uliczka. Zaczęliśmy szukać gdzie indziej. - Mam nadzieję, że nie u Lisy Vallerie? Obawiam się, że niedawno trochę ją wywiodłem w pole. Żarty nie w porę... To taka moja przywara... -...którą wszyscy musimy znosić - bąknęła Elli. - Uznałem jej teorie za interesujące, ale niewystarczające do wyciągnięcia wniosków - powiedział Reed. - W przeszłości przekonałem się, że jest wnikliwą badaczką, nie skrępowaną, w przeciwieństwie do mnie, pewnymi przepisami. Jest też bardzo pomocna w przekazywaniu interesujących nas informacji. - Czym się obecnie zajmuje? - zaciekawił się Miles. Reed spojrzał na niego obojętnie. - Nielegalnym klonowaniem. Pewnie mógłby pan jej jakoś pomóc. - Hmmm... obawiam się, że moje doświadczenia mniej więcej sprzed dwóch dekad są już nieaktualne. - To zresztą nieistotne. W tym wypadku mieliśmy konkretny ślad. Podczas ataku zauważono szybkolot, który opuszczał kosmoport, przecinając wbrew przepisom strefę kontroli ruchu. Poszukiwania doprowadziły nas do ambasady Barrayaru. Sierżant Barth. Galeni wyglądał, jakby miał ochotę splunąć. Ivan przybrał ów miły, lekko głupawy wyraz twarzy, dzięki któremu w przeszłości udawało mu się unikać ponoszenia odpowiedzialności. - Ach, o to panu chodzi - powiedział lekko Miles. - To nic nowego. Oni mnie bezustannie śledzą. Prawdę powiedziawszy, podejrzewałbym raczej, że to ambasada cetagandańska maczała w tym palce. Ostatnie operacje Dendarian w ich strefie wpływów, a z dala od waszej jurysdykcji, mocno ich poirytowały. Nie potrafiłem jednak wykazać prawdziwości tego zarzutu, stąd też chętnie zostawiłem to pańskim ludziom. - A, ta godna podziwu akcja na Dagooli. Słyszałem o niej. Wyśmienity motyw. - Zdecydowanie lepszy, jak sądzę, od tej starej historii, którą opowiedziałem Lise Vallerie. Czy wyjaśnia to wystarczająco nieporozumienie? - A czy pan, admirale, otrzymuje coś w zamian od barrayarskiej ambasady za ten miłosierny gest? - To mój dzisiejszy dobry uczynek. - Po czym sprostował: - To oczywiście żart. Uprzedzałem pana o moim poczuciu humoru. Powiedzmy, że moja nagroda jest wystarczająca. - Ufam, że nie jest to nic, co by się dało zakwalifikować jako utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości? - Reed uniósł lekko brwi. - Pamięta pan, że to ja jestem ofiarą? - Miles ugryzł się w język. - Zapewniam pana, że nie ma to nic wspólnego z londyńskim kodeksem karnym. Czy mógłby pan w tym czasie uwolnić porucznika Vorkosigana i przekazać go pod opiekę obecnemu tu jego przełożonemu, kapitanowi Galeniemu? Niejasne podejrzenia odmalowały się na twarzy Reeda. Co tu nie gra, do diabła? - zastanawiał się Miles. To powinno go było uspokoić... Reed złożył dłonie, odchylił się do tyłu i podniósł głowę. - Porucznik Vorkosigan wyszedł godzinę temu z człowiekiem przedstawiającym się jako kapitan Galeni. - Aaa... - jęknął Miles. - Starszy człowiek ubrany po cywilnemu? Siwiejący, mocno zbudowany? - Tak... Miles zaczerpnął tchu, uśmiechając się sztywno. - Dziękuję panu, panie Reed. Nie będziemy już zajmować więcej pańskiego cennego czasu. Gdy znaleźli się z powrotem w holu, Ivan zapytał: - I co teraz? - Myślę - powiedział kapitan Galeni - że pora wrócić do ambasady. I wysłać do KG pełny raport. Chęć wyspowiadania się, co? - Nie, nie. Nigdy nie należy wysyłać raportów bieżących - odparł Miles. - Tylko raporty końcowe. Te bieżące zazwyczaj pociągają za sobą rozkazy, i wówczas trzeba je wykonać albo pracochłonnie ominąć, wykorzystując na to cenny czas i energię, których można by użyć do rozwiązania samego problemu. - Ciekawa filozofia dowodzenia. Muszę ją zapamiętać. Czy podziela pani to zdanie, komandor Quinn? - O tak. - Najemnicy dendariańscy muszą być fascynującym zespołem. Quinn uśmiechnęła się. - Owszem. ROZDZIAŁ DWUNASTY Mimo wszystko wrócili do ambasady - Galeni, by zarządzić drobiazgowe śledztwo w sprawie niezwykle teraz podejrzanego kuriera, Miles natomiast, by przebrać się z powrotem w swój zielony barrayarski mundur i odwiedzić lekarza ambasady, aby ten złożył prawidłowo kości jego dłoni. Jeżeli znajdzie się chwila spokoju w moim życiu, pomyślał, po zakończeniu tego całego zamieszania, to powinienem znaleźć czas na to, by wymienić na protezy syntetyczne wszystkie kości i stawy w rękach, a nie tylko długie kości w nogach. Co prawda zabieg ten jest bardzo bolesny i męczący, ale odkładanie wymiany kości rąk nie przyniesie nic dobrego. A bez wątpienia nie mam się co spodziewać, że będę jeszcze rósł. Pogrążony w tych niezbyt przyjemnych myślach opuścił ambulatorium ambasady i zjechał na poziom zajmowany przez służby bezpieczeństwa. Światła w biurze Galeniego były przygaszone. Kapitan dopiero co skończył wydawać masę rozkazów, rozsyłając swoich podwładnych we wszystkie strony. Siedział odchylony do tyłu na krześle, z nogami na biurku komkonsoli. Miles odniósł wrażenie, że Galeni wolałby, aby w jego dłoni zamiast pióra świetlnego, które raz po raz obracał w palcach, znalazła się butelka czegoś wysokoprocentowego. Kiedy wszedł, kapitan uśmiechnął się blado, usiadł prosto i zaczął uderzać piórem o biurko. - Myślałem nad tym,Vorkosigan. Obawiam się, że nie unikniemy oddania sprawy w ręce miejscowych władz. - Wolałbym, aby pan tego nie robił, sir. - Miles przyciągnął sobie krzesło i usiadł na nim okrakiem, oplatając rękami oparcie. - Kiedy ich w to wmieszamy, sprawy wymkną nam się spod kontroli. - Aby znaleźć tych dwóch na Ziemi, potrzebna by była mała armia. - Rozporządzam małą armią - przypomniał mu Miles - która, jak sądzę, dopiero co udowodniła swoją skuteczność w tego typu akcjach. - Hmmm... To prawda. - Niech ambasada wynajmie Dendarian, aby odnaleźli naszych... zaginionych. - Wynajmie? Myślałem, że są opłacani przez Barrayar! Miles niewinnie zamrugał oczami. - Ależ, sir, w trosce o zachowanie tajności całej operacji ukrywamy ten związek nawet przed samymi Dendarianami. Ale jeżeli ambasada podpisze z nimi oficjalny kontrakt na to zadanie, to będzie to swego rodzaju dwustopniowa konspiracja. Galeni uniósł ironicznie brwi. - Rozumiem. A w jaki sposób zamierzasz wytłumaczyć im istnienie twojego klona? - Jeżeli zajdzie taka potrzeba, powiem, że to klon admirała Naismitha. - To będzie was już trzech, co? - powiedział Galeni nie do końca przekonany do tego pomysłu. - Niech pan po prostu wyśle ich, aby odnaleźli pańskiego... aby odnaleźli Ser Galena. Gdziekolwiek będzie, tam znajdziemy i klona. Raz już się udało. - Hmmm... - Galeni zamyślił się. - I jeszcze jedno - dodał Miles. Zadumany, przesunął palcem wzdłuż obicia krzesła. - Jeżeli uda nam się ich złapać, to co z nimi zrobimy? Pióro świetlne zastukało o blat. - Istnieją - powiedział Galeni - tylko dwie lub trzy możliwości. Jedna, to zaaresztowanie ich, osądzenie i zamknięcie w więzieniu za przestępstwa, jakich dokonali na Ziemi. - W wyniku czego - zauważył poważnie Miles - okaże się, że admirał Naismith nie jest wcale wodzem niezależnych najemników, jak się wydawało. Zostanie ujawniona jego prawdziwa tożsamość. Nie chcę wywoływać wrażenia, że od Wolnej Najemnej Floty Dendarii zależy być albo nie być Cesarstwa Barrayarskiego, ale kilka razy w przeszłości okazaliśmy się użyteczni dla służb bezpieczeństwa. Dowództwo może - mam taką nadzieję - uważać to za kiepski interes. Poza tym, czy mój klon faktycznie popełnił jakieś przestępstwa, za które mógłby być sądzony? W dodatku, jak myślę, zgodnie z Europrawem nie jest pełnoletni. - Druga ewentualność - ciągnął Galeni - to porwanie ich i sprowadzenie po kryjomu na Barrayar, aby tam ich osądzić, omijając ziemski zakaz ekstradycji. Jeśli tylko otrzymamy rozkaz z góry, to spodziewałbym się właśnie czegoś w tym stylu - taka standardowa, paranoiczna reakcja CesBezu. - Aby ich osądzić - wszedł mu w słowo Miles - albo też trzymać bez końca w jakimś lochu... Dla mojego... brata może to nie okazać się tak fatalne, jak pewnie będzie mu się z początku wydawało. Ma w końcu przyjaciela bardzo, bardzo wysoko postawionego. Jeżeli tylko uda mu się po drodze uniknąć śmierci z ręki jakiegoś nadpobudliwego podwładnego. - Galeni i Miles wymienili spojrzenia. - Ale nikt nie wstawi się za pana ojcem. Barrayar zawsze uważał zabójstwa w Powstaniu Komarrskim za zwyczajne przestępstwa, a nie działania wojenne, Galen zaś nigdy nie złożył przysięgi na wierność ani nie skorzystał z amnestii. Czeka go najwyższy wymiar kary. Jego egzekucja będzie nieunikniona. - Nieunikniona. - Galeni zacisnął usta, patrzył teraz na czubki swoich butów. - Trzecia możliwość to, dokładnie tak jak mówisz, rozkaz z góry, żeby ich skrytobójczo zamordować. - Tego typu rozkazom ocierającym się o przestępstwo możemy skutecznie stawić czoło - napomknął Miles - jeśli tylko się twardo postawimy. Na szczęście dowództwo nie może tak swobodnie decydować w tych sprawach, jak zwykło robić za czasów cesarza Ezara. Chciałbym zwrócić uwagę na czwartą możliwość. Być może lepiej w ogóle nie ścigać tych... niewygodnych krewnych. - Powiem ci otwarcie, Miles: jeżeli nie uda mi się złapać Galena, mogę zapomnieć o dalszej karierze. Już teraz może się wydawać podejrzane, że nie udało mi się go znaleźć w ciągu ostatnich dwóch lat. Twoja propozycja kryje nie tyle niesubordynację, która tobie wydaje się całkiem normalną metodą postępowania, ile coś znacznie gorszego. - A co z twoim poprzednikiem na tym stanowisku, któremu nie udało się wykryć Galena w ciągu pięciu lat? Poza tym, czy jeśli go teraz dopadniesz, to twoje szansę kariery naprawdę wzrosną? Tak czy inaczej będziesz podejrzany dla tych, którzy chcą za wszelką cenę być podejrzliwi. - Wolałbym - Galeni wyglądał na zatopionego w myślach, na jego twarzy odbijał się chłodny spokój - żeby został wśród umarłych. Jego pierwsza śmierć - ciągnął zadumany - była znacznie lepsza, bardziej chwalebna, była to śmierć w walce. Zdobył swoje miejsce w historii, a ja, gdy ból minął, zostałem sam, bez matki i ojca, którzy mogliby mnie dręczyć. To wspaniałe, że nauka nie zdołała uczynić człowieka nieśmiertelnym. Jest prawdziwym błogosławieństwem, że możemy przeżyć stare wojny. I starych wojowników. Miles pogrążył się w myślach. Osadzony w więzieniu na Ziemi, Galen niszczy zarówno karierę Galeniego, jak i admirała Naismitha, ale żyje. Przewieziony na Barrayar - umiera. Kariera Galeniego ma się trochę lepiej, ale sam Galeni - jak sądził Miles - nie będzie wtedy całkiem normalny. Ojcobójca z pewnością nie znajdzie w sobie wystarczająco dużo spokoju i sił, aby rozwiązywać w przyszłości skomplikowane problemy Komarru. Ale Naismith będzie żyć, kusząco szeptały jego myśli. Pozostawieni samym sobie, Galen i Mark stanowiliby zagrożenie o nieznanej sile - to było zupełnie niedopuszczalne; jeśli Miles i Galeni nie zrobią nic w tej sprawie, dowództwo z pewnością zadecyduje za nich, wydając autorytarne rozkazy przypieczętowujące los wrogów cesarstwa. Milesa przejmowała wstrętem myśl, że obiecująca kariera Galeniego mogłaby zostać zrujnowana przez tego zrzędliwego rewolucjonistę, który nie potrafił się poddać. A jednak unicestwienie Galena bez wątpienia zniszczy również Galeniego. Cholera, że też staruszek nie mógł sobie zafundować emerytury w jakimś raju tropikalnym, zamiast kręcić się tutaj i sprawiać problemy młodszemu pokoleniu w imię - jakże by inaczej - jego dobra. Obowiązkowa emerytura dla rewolucjonistów - oto, co by im się przydało. Co wybrać, kiedy każdy wybór jest zły? - Wybór należy do mnie - powiedział Galeni. - Musimy ich wytropić. Spojrzeli po sobie, obydwaj bardzo zmęczeni. - Proponuję kompromis - rzekł Miles. - Niech pan wyśle najemników dendariańskich, aby ich umiejscowili, śledzili i informowali nas o każdym ich kroku. Nie próbujmy ich na razie zatrzymywać. To pozwoli panu użyć wszystkich sił ambasady do rozpracowania problemu kuriera, który jest, bądź co bądź, całkowicie wewnętrzną sprawą Barrayaru. Zapadła cisza. - Zgoda - powiedział wreszcie Galeni. - Ale jakkolwiek by się to miało skończyć, chcę, by nie trwało długo. - Zgoda - odparł Miles. *** Miles spotkał Elli w stołówce ambasady. Siedziała samotnie przy stoliku i mierzyła zmęczonym i obojętnym wzrokiem resztki swojego obiadu, nie zwracając uwagi na ukradkowe spojrzenia i niepewne uśmiechy pracowników ambasady. Wziął przekąskę i herbatę, po czym wśliznął się na krzesło naprzeciwko niej. Ich ręce spotkały się w krótkim uścisku, potem Elli znów oparła łokcie na stole, a brodę złożyła na splecionych dłoniach. - I co teraz? - zapytała. - Jakie jest w tej armii tradycyjne wynagrodzenie za dobrze wykonane zadanie? Zmrużyła oczy. - Następne zadanie. - Trafiłaś w dziesiątkę. Przekonałem kapitana Galeniego, żeby użył najemników dendariańskich do odszukania Galena, tak jak ty nas znalazłaś. A właśnie, w jaki sposób udało ci się nas namierzyć? - Kosztowało nas to cholernie dużo pracy! Zaczęliśmy od przebijania się przez tę wielką stertę danych dotyczących Komarrczyków, którą przesłałeś nam z ambasady. Wykluczyliśmy dzieci, tych, którzy mieli pełną dokumentację i tak dalej. Potem wysłaliśmy komputerowców z Działu Wywiadu na dół, na Ziemię, aby włamali się do sieci bankowej i wyciągnęli dane o kontach kredytowych, oraz - to wymagało sprytu - do sieci Europrawa, aby wyciągnęli rejestry kryminalne, i zaczęliśmy szukać jakichś nieprawidłowości. No i znaleźliśmy - mniej więcej rok temu urodzony na Ziemi syn komarrskiego emigranta został zatrzymany przez policjantów Europrawa za jakieś drobne wykroczenie i przy tej okazji znaleziono u niego nie zarejestrowany ogłuszacz. Nie jest to broń, która zabija, więc musiał tylko zapłacić grzywnę i więcej Europrawo się nim nie interesowało. Ale ogłuszacz nie był wyprodukowany na Ziemi. Wyprodukowano go wiele lat temu dla armii barrayarskiej. - Zaczęliśmy go śledzić - ciągnęła. - W dosłownym sensie tego słowa i w przenośni - poprzez sieć komputerową. Badaliśmy, kim są jego przyjaciele, ludzie, których nie było w komputerze ambasady. Podążaliśmy jednocześnie kilkoma różnymi tropami, które jednak na nic nas nie naprowadziły. Ale nagle coś mnie tknęło. Jedną z osób, z którymi chłopak często się kontaktował, był niejaki Van der Poole, zarejestrowany jako imigrant z planety Frost IV. A jakiś czas temu, kiedy prowadziłam dochodzenie w sprawie skradzionych próbek genów, odwiedziłam Obszar Jacksona... Miles skinął głową na znak, że pamięta. -...i stąd wiem, że można tam sobie załatwić dokumenty świadczące o takiej przeszłości, jaką się tylko chce - to zaledwie jedna z wielu bardzo dochodowych usług oferowanych przez pewne laboratoria, obok nowych twarzy, głosów i odcisków palców. Jedną z planet, której nazwę często wykorzystują, jest właśnie Frost IV, gdyż katastrofa tektoniczna zniszczyła przed dwudziestoma ośmioma laty tamtejszą sieć komputerową, nie mówiąc już o reszcie planety. Mnóstwo zwykłych ludzi, którzy wtedy opuścili Frost IV, ma całkowicie niesprawdzalne dane. Jeśli zatem ktoś ma ponad dwadzieścia osiem lat, Obszar Jacksona może go pięknie wpasować. Dlatego, kiedy widzę człowieka powyżej pewnego wieku, który twierdzi, że pochodzi z Frost IV, zaczynam nabierać podejrzeń. Van der Poole to oczywiście Galen. - Jasne. Tak a propos, mój klon to kolejny udany produkt Obszaru Jacksona. - O, jak miło. Wszystko do siebie pasuje. - Moje gratulacje dla ciebie i całego Działu Wywiadu. Przypomnij mi, abym uczynił to oficjalnie, kiedy tylko następnym razem będę na „Triumphie”. - Czyli kiedy? - Zmiażdżyła w zębach kawałek lodu z dna szklanki, którą następnie zaczęła obracać w dłoniach, starając się wyglądać na zainteresowaną jedynie sprawami zawodowymi. Jej usta będą smakowały zimno, wyraziście... Miles zamrugał oczami i spróbował sam wrócić do spraw zawodowych, świadom ciekawskich spojrzeń pracowników ambasady. - Nie wiem. Mamy tu jeszcze dużo do zrobienia. Na pewno musimy wysłać wszystkie nowe dane zebrane przez Dendarian z powrotem do ambasady. Ivan pracuje teraz nad tym, co udało nam się wyciągnąć z komkonsoli Galena. Tym razem będzie trudniej. Galen - Van der Poole - będzie się ukrywał. A ma spore doświadczenie, jeżeli chodzi o znikanie na dobre. Ale kiedy go namierzycie - jeśli wam się to w ogóle uda - to... przekażcie meldunek o tym bezpośrednio do mnie. Osobiście złożę raport w ambasadzie. - Raport o czym? - zapytała Elli zaniepokojona dziwną nutką w głosie Milesa. Miles wzruszył ramionami. - Nie jestem pewien. Chyba jestem teraz zbyt zmęczony, by jasno myśleć. Zobaczę, może jutro rano ułoży mi się to wszystko. Elli kiwnęła głową i podniosła się. - Dokąd się wybierasz? - spytał Miles z niepokojem w głosie. - Wracam na „Triumpha”, rzecz jasna, żeby puścić maszynerię w ruch. - Mogłabyś przecież posłać wiązkę... Kto jest teraz szefem tam na górze? - Bel Thorne. - No i dobrze. Znajdźmy Ivana i wyślijmy stąd wiązkę z danymi i przy okazji rozkazy. - Przyjrzał się ciemnym sińcom pod jej błyszczącymi oczami. - Jak długo już jesteś na nogach, co? - Jakieś... hmmm... - spojrzała na chronometr - trzydzieści godzin. - Kto tu ma problemy z przekazywaniem pracy innym, komandor Quinn? Wyślij rozkazy, ale nie samą siebie. I pozwól sobie na odrobinę snu, zanim zaczniesz popełniać błędy. Znajdę ci jakieś miejsce tu, w ambasadzie, gdzie mogłabyś się zaszyć... - spojrzała mu w oczy i nagle uśmiechnęła się -...jeżeli chcesz - dodał pośpiesznie. - Naprawdę zrobiłbyś to? - powiedziała łagodnie. - To wspaniale. Złożyli wizytę Ivanowi, pokręcili się przy jego komkonsoli i otworzyli kodowane połączenie do przekazu danych na „Triumpha”. Ivan, jak zauważył nie bez satysfakcji Miles, miał teraz całą masę pracy. Potem wjechali rurami windowymi na poziom, gdzie znajdowała się kwatera Milesa. Elli zaraz ruszyła do łazienki i zajęła ją zgodnie z prawem pierwszeństwa. Podczas wieszania munduru Miles zauważył w kącie szafy zwinięty w kłębek koci koc - pewnie rzucił go tam przerażony klon, gdy spędzał swoją pierwszą noc w ambasadzie. Czarne futro zaczęło rozkosznie mruczeć, kiedy je podniósł. Rozłożył koc ostrożnie na łóżku i poklepał. - Leż tutaj - szepnął. Elli wyszła spod prysznica zadziwiająco szybko, roztrzepując palcami swoje czarne, krótkie loki. Zawinięta tylko w ręcznik wyglądała bardzo pociągająco. Zauważyła koci koc, uśmiechnęła się, wskoczyła na łóżko i zawinęła swoje stopy w czarne futro. Zadrżało i zaczęło głośniej mruczeć. - Ach - westchnął Miles, przypatrując się im z zadowoleniem na twarzy. Nagle jednak niepewność wpełzła do jego rajskiego ogrodu. Elli rozglądała się po pokoju z zainteresowaniem. Przełknął ślinę. - Czy... hhm... jesteś tu po raz pierwszy? - Starał się nadać swemu głosowi ton obojętny. - Mhmm. Nie wiem, czemu spodziewałam się czegoś bardziej w średniowiecznym stylu. A to właściwie przypomina zwykły pokój hotelowy. Nie tego oczekiwałam po Barrayarze. - To jest Ziemia - odparł Miles. - A Okres Izolacji skończył się ponad wiek temu. Dziwna jest twoja wizja Barrayaru. Ale chodziło mi o to, czy mój klon miał... hmmm... czy naprawdę nigdy nie wyczułaś żadnej różnicy podczas tych czterech dni? Czy był aż tak dobry? - Uśmiechnął się żałośnie, czekając na jej odpowiedź. A jeśli niczego nie dostrzegła? Czyżby był naturą tak nieskomplikowaną, że każdy mógł wystąpić w jego roli? Albo jeszcze gorzej, jeśli dostrzegła różnicę... i klon jej się bardziej spodobał? Elli wyglądała na zakłopotaną. - Owszem, wyczułam. Ale droga od wrażenia, że z tobą jest coś nie tak, do stwierdzenia, że to nie ty, jest daleka... może gdybyśmy spędzili więcej czasu razem. Rozmawialiśmy tylko przez komłącze, nie licząc krótkiego dwugodzinnego wypadu na miasto, kiedy uwalnialiśmy Dania i jego wesołą gromadkę ze sklepu. Zresztą wtedy wydawało mi się, że straciłeś rozum. Potem doszłam do wniosku, że kryjesz coś w zanadrzu, ale nie mówisz mi, bo... - nagle przycichła -...przestało ci na mnie zależeć. Miles odetchnął z ulgą. A zatem klon nie miał czasu na... hhm. Uśmiechnął się do niej trochę nieszczerze. - Wiesz, kiedy mi się przyglądasz - zaczęła znów - robi mi się... hmmm... dobrze. Nie chodzi mi tu o podniecające ciepełko, chociaż to też czuję... - Podniecające ciepełko - mruknął rozmarzony Miles i oparł głowę na jej ramieniu. - Przestań strugać wariata, mówię teraz serio. - Mimo wszystko objęła go mocno, jakby gotowa do odparcia niespodziewanego ataku każdego, kto chciałby go jeszcze raz porwać. - Czuję się dobrze, dzięki tobie czuję, że... stoję na własnych nogach, że radzę sobie. Niczego się nie boję. Nie boję się próbować, nie boję się tego, co inni sobie o mnie pomyślą. Twój... klon - o Boże, jak dobrze, że to był tylko on - sprawił, że zaczęłam się zastanawiać, czy może coś jest ze mną nie tak. Chociaż kiedy sobie przypomnę, jak łatwo udało im się ciebie zgarnąć tamtej nocy w tym pustym domu, to... - Ciii, ciii... - Położył jej palec na ustach. - Wszystko jest z tobą w najlepszym porządku, Elli - powiedział i przytulił się do niej mocniej. - Jesteś najzupełniej sobą, Elli Quinn. - Jego Quinn, jego Królowa... - Rozumiesz, o co mi chodzi? To chyba uratowało ci życie. Miałam zamiar składać tobie, to jest jemu, raporty o poszukiwaniu Galeniego, nawet jeśli chwilowo nie było żadnego postępu w tej sprawie. Byłby to dla niego pierwszy sygnał ostrzegawczy, że rozpoczęło się polowanie. - Które natychmiast by przerwał. - Właśnie. Ale kiedy wydawało się, że jesteśmy już tak blisko sukcesu, pomyślałam, że... lepiej, żebym była na sto procent pewna. Poczekam, a potem zaskoczę cię i podam wszystko na tacy i... jeżeli mam być szczera, znów urosnę w twoich oczach. Można powiedzieć, że on sam powstrzymywał mnie od składania raportów. - Może pocieszy cię, że nie była to niechęć z jego strony. Ty go przerażałaś. Twoja twarz - nie wspominając już o reszcie - działa na wielu mężczyzn. - Tak, twarz... - Machinalnie dotknęła dłonią swojego policzka, potem z czułością zmierzwiła mu włosy. - Myślę, że trafiłeś w sedno, właśnie to mi nie pasowało. Znałeś mnie, kiedy miałam starą twarz, kiedy nie miałam twarzy i kiedy zyskałam nową, i dla ciebie, tylko dla ciebie, to była wciąż ta sama twarz. Wolną od bandaży ręką przesunął wzdłuż linii jej brwi, pogłaskał kształtny nos i zatrzymał się na chwilę przy ustach, gdzie czekał go pocałunek. Potem jego dłoń powędrowała w dół, przez pięknie wymodelowaną bródkę aż do jedwabistej skóry jej alabastrowej szyi. - Tak, twarz... Byłem wtedy młody i głupi. Wydawało mi się to świetnym pomysłem. Dopiero później zrozumiałem, że może ci to przeszkadzać. - Podobnie było ze mną - westchnęła. - Przez pierwsze sześć miesięcy byłam zachwycona. Ale kiedy po raz kolejny zdarzyło mi się, że podległy mi żołnierz próbował ze mną flirtować, zamiast wykonywać rozkazy, zrozumiałam, że to poważny problem. Musiałam wynaleźć i nauczyć się stosować wszelkiego rodzaju sztuczki, aby zmusić ludzi do reagowania na to, co mam w środku, a nie na zewnątrz. - Rozumiem - powiedział Miles. - Na Boga, tak, ty to musisz świetnie rozumieć. - Przez chwilę zatrzymała na nim swój wzrok, jakby widząc go po raz pierwszy, potem pocałowała go w czoło. - Zdałam sobie właśnie sprawę, jak wielu sztuczek nauczyłam się od ciebie. Jak ja cię kocham! Kiedy przerwali pocałunek, żeby zaczerpnąć tchu, Elli zaproponowała: - Zrobić ci masaż? - Elli, to jest jak szalony sen. - Miles rozłożył się na futrze i pozwolił, by się nim zajęła. Pięć minut w jej silnych rękach wyzuło go z wszystkich ambicji z wyjątkiem dwóch. Po ich zaspokojeniu, obydwoje twardo zasnęli i nie męczyły ich żadne koszmary. Milesa obudziło pukanie do drzwi. - Spływaj, Ivan - wymamrotał zaspany. Nie podnosił głowy spomiędzy futra a ciepłego ciała, które ściskał w objęciach. - Idź i prześpij się gdzieś na ławce, co...? Ciało zdecydowanym ruchem zrzuciło go z siebie. Elli zapaliła światło, wyskoczyła z łóżka, naciągnęła swój czarny podkoszulek i szare spodnie mundurowe i podreptała do drzwi, nie zwracając uwagi na Milesa, który mamrotał - Nie, nie, nie wpużżżdżaj go tu... - Stukanie stawało się mocniejsze i bardziej natarczywe. - Miles! - Ivan wpadł przez drzwi. - O, cześć, Elli. Miles! - Ivan potrząsnął go za ramię. Miles starał się skryć pod futrem. - Dobra, idź na swoje łóżko - bąknął. - Nie musisz mnie wcale przykrywać... - Miles, wstawaj! Miles wystawił głowę. Światło wdarło się brutalnie pod jego półprzymknięte powieki. - Dlaczego? Która godzina? - Jest koło północy. - Uch. - Wrócił pod futro. Trzy godziny snu to prawie nic po tym, co przeszedł w ciągu ostatnich czterech dni. Wykazując bezwzględność i okrucieństwo, o jakie go nigdy nie posądzał, Ivan wyrwał koci koc ze ściskających go kurczowo dłoni Milesa i odrzucił na bok. - Musisz wstać - nalegał. - Ubrać się. Zeskrobać tę pleśń z twarzy. Mam nadzieję, że znajdziesz gdzieś czysty mundur... - Ivan zaczął grzebać w jego szafie. - Mam! Miles na wpół przytomnie złapał zielone ciuchy, które mu rzucił Ivan. - Pożar ambasady? - zapytał. - Nie, ale jesteś cholernie blisko. Elena Bothari-Jesek właśnie przyleciała z Tau Ceti. Nie wiedziałem, że ją wysłałeś! - Aaa! - Miles nagle się przebudził. Quinn miała już na sobie kompletny mundur, łącznie z butami, i wkładała właśnie ogłuszacz do kabury. - Tak. Trzeba się ubrać, jasne. Ale moja broda nie powinna jej przerazić. - Bo ci jej nie wypaliła plazma - wymamrotała Elli pod nosem, machinalnie drapiąc się po udzie. Miles powstrzymał uśmiech, posłała mu perskie oko. - Może i Eleny nie przerazi - powiedział ponuro Ivan. - Ale nie wydaje mi się, żeby rzuciła na kolana komodora Destanga. - To on jest tutaj? - Miles całkowicie się rozbudził. Najwyraźniej jeszcze miał resztki adrenaliny. - Dlaczego? - Potem przypomniał sobie podejrzenia, o których pisał w raporcie, z jakim wysłał Elenę, i zrozumiał, co mogło skłonić szefa Służb Bezpieczeństwa Sektora Drugiego do osobistego zajęcia się tą sprawą. - O Boże... muszę mu wszystko wyjaśnić, zanim zastrzeli na miejscu biednego Galeniego... Wziął zimny prysznic. Kiedy spod niego wyszedł, Elli podała mu filiżankę kawy i poczekała, aż się ubierze, żeby ocenić efekt końcowy. - Wszystko pięknie - powiedziała - z wyjątkiem twarzy. A na to nic nie możesz poradzić. Przesunął ręką po swoim policzku, teraz już gładkim. - Czyżbym zapomniał czegoś ogolić? - Nie, podziwiałam po prostu twoje siniaki. No i oczy. Już lepiej wygląda narkoman trzy dni po wyczerpaniu się zapasów juby, którą ćpał. - Dzięki. - Sam chciałeś wiedzieć. Kiedy pędzili w dół rurami windowymi, Miles usiłował sobie przypomnieć wszystko, co wiedział o Destangu. Jego poprzednie spotkania z komodorem były krótkie, oficjalne, a ich wyniki zadowoliły zarówno jego, jak i Destanga - tak się przynajmniej Milesowi wydawało. Dowódca Służb Bezpieczeństwa Sektora Drugiego był oficerem doświadczonym, przywykłym do najprzeróżniejszych zadań, poczynając od nadzorowania działalności wywiadu, poprzez kontrolę bezpieczeństwa ambasad i konsulatów barrayarskich, spotkań z VIP-ami, aż do ratowania potrzebujących pomocy Barrayarczyków, którzy wpakowali się w jakąś kabałę - a wszystko to prawie bez bezpośredniej kontroli Barrayaru. Podczas dwóch czy trzech akcji, które Dendarianie wykonywali na obszarze Sektora Drugiego, Destang zawsze przekazywał im rozkazy i potrzebne pieniądze, w zamian otrzymując od Milesa raporty, i nigdy nie mieli z tym żadnych problemów. Komodor siedział w fotelu Galeniego pośrodku jego biura. Kiedy Miles, Ivan i Elli weszli, patrzył właśnie na wid włączonej komkonsoli. Kapitan Galeni stał, chociaż pod ścianą było kilka wolnych krzeseł. Kaptur miał spuszczony na oczy i był tak nienaturalnie wyprostowany, że wyglądał jak średniowieczny rycerz w zbroi. Wrażenia dopełniała zupełnie pozbawiona wyrazu twarz, jakby odlana z brązu. Elena Bothari-Jesek stała z tyłu, przestępując z nogi na nogę, z wyrazem niepewności na twarzy, jak ktoś, kto widzi, jak sprawy, które puścił w ruch, wymykają mu się spod kontroli. W jej oczach pojawiła się ulga, kiedy zobaczyła Milesa. Zasalutowała - nieprzepisowo, gdyż nie był ubrany w mundur dendariański; dla niej jednak był to bardziej gest przekazania wszystkiego w jego ręce, tak jakby pozbywała się tym samym worka pełnego węży. Masz, zajmij się tym tutaj... Skinął jej głową. W porządku. - Melduję się, sir. - Miles zasalutował. Destang również zasalutował i zaczął mu się bacznie przyglądać. Zupełnie tak, pomyślał trochę nostalgicznie Miles, jak kiedyś Galeni. Kolejny udręczony dowódca. Destang dobiegał sześćdziesiątki. Był szczupłym, siwym mężczyzną, raczej niskim jak na Barrayarczyka. Zapewne urodził się tuż po zakończeniu okupacji cetagandańskiej, kiedy to powszechne niedożywienie pozbawiło wielu ludzi możliwości pełnego rozwoju fizycznego. Prawdopodobnie był podoficerem podczas Podboju Komarru, oficerem podczas późniejszego Powstania. Bez wątpienia nabrał bogatego doświadczenia w licznych wojnach, które w owych czasach wstrząsały Barrayarem. - Czy ktoś poinformował pana o ostatnich wypadkach? - zapytał Miles głosem, który nie krył jego zdenerwowania. - To, co pisałem w raporcie, jest już dawno nieaktualne. - Właśnie zapoznałem się z wersją kapitana Galeniego. - Destang wskazał głową na komkonsolę. Galeni zawsze nalegał na pisanie raportów, zauważył w duchu Miles. To pewnie jego stary nawyk akademicki. Powstrzymał się przed zapuszczeniem żurawia, żeby zobaczyć, co tam było. - Ty najwyraźniej jeszcze nie napisałeś sprawozdania - zauważył Destang. Miles niezdecydowanym gestem wskazał na swoją zabandażowaną rękę. - Byłem w lecznicy, sir. Ale zdaje pan sobie sprawę, że Komarrczycy kontrolują zapewne kuriera ambasady? - Aresztowaliśmy kuriera przed sześcioma dniami na Tau Ceti - odparł Destang. Miles odetchnął z ulgą. - Czy on...? - Ta sama nędzna historyjka co zawsze. - Destang nachmurzył się. - Najpierw jakieś drobne przewinienie. To daje im na niego haka i potem żądają coraz więcej i więcej, aż w końcu nie ma odwrotu. Taki szantaż to przedziwne zapasy psychiczne, pomyślał Miles. W ostatecznym rozrachunku kurier wpada w ręce wroga z powodu strachu przed swoimi, a nie przed Komarrczykami. A zatem system, który w założeniu miał zmuszać podwładnych do posłuszeństwa, w rezultacie doprowadził do sytuacji zupełnie przeciwnej. Coś tu jest nie tak... - Był na ich usługach już od trzech lat - ciągnął Destang. - Wszystko, co docierało do ambasady lub wychodziło z niej w tym okresie, mogło dostać się w ich łapy. - O kurczę. - Miles powstrzymał uśmiech, starając się, by jego miejsce na twarzy zajął wyraz przerażenia. A więc zdrada kuriera nastąpiła przed przybyciem Galeniego na Ziemię. Świetnie. - Taak... - powiedział Ivan. - Znalazłem niedawno trochę kopii naszych dokumentów w tym, co przegraliśmy z komkonsoli Galena. Wiesz, Miles, to był dla mnie szok. - Liczyłem się z tym, że tak może być - odparł Miles. - Nie istniało zbyt wiele innych możliwości, kiedy już ustaliliśmy, że ktoś nas oszukuje. Mam nadzieję, że przesłuchanie kuriera oczyściło kapitana Galeniego ze wszelkich zarzutów? - Kurier nic nie wiedział o ewentualnych powiązaniach kapitana z siatką emigrantów komarrskich na Ziemi - oznajmił Destang beznamiętnym tonem. Nie wygląda na to, pomyślał Miles, żeby komodor darzył Galeniego szczególnym zaufaniem. - Jest całkowicie jasne - powiedział Miles - że dla Ser Galena kapitan był kartą, którą trzymał w zanadrzu. Ale karta ta odmówiła wzięcia udziału w grze. Ryzykując tym samym swoje życie. W końcu tylko przypadek zrządził, że kapitan Galeni otrzymał tę posadę na Ziemi... - Galeni kręcił głową, przygryzając usta. - Czyż nie? - Nie - powiedział kapitan, wciąż stojąc na baczność. - Takie było moje życzenie. - Aha. W każdym razie mnie tutaj przywiódł czysty przypadek. - Miles nie dawał zbić się z tropu. - Przypadek, a także moi ranni i zamrożeńcy, którzy potrzebowali opieki specjalistów z jakiegoś większego centrum medycznego tak szybko, jak to tylko możliwe. A jeżeli już mówimy o najemnikach dendariańskich, komodorze, to czy kurier zdefraudował te osiemnaście milionów marek, które Barrayar jest im dłużny? - Te pieniądze nigdy nie zostały wysłane - odparł Destang. - Ostatnią wiadomością, jaką otrzymałem o twoich najemnikach przed przybyciem kapitan Bothari-Jesek, był raport, który mi wysłałeś z Mahaty Solaris, mówiący o operacji Dagoola. Potem zniknęliście. Z punktu widzenia Kwatery Głównej Sektora Drugiego zaginęliście ponad dwa miesiące temu. Ku naszemu przerażeniu - dodał. - Szczególnie, że cotygodniowe prośby szefa CesBezu Illyana o informacje o tobie zaczęły przychodzić każdego dnia. - Ro... rozumiem, sir. A zatem nigdy nie otrzymał pan naszej pilnej prośby o fundusze? I tak naprawdę nigdy nie zostałem przydzielony do personelu ambasady! Dziwny, cichy dźwięk, jakby jęk, wydostał się z ust Galeniego. Poza tym kapitan nie zdradzał żadnych oznak życia. - Jedynie przez Komarrczyków - odparł Destang. - Najwidoczniej spisek ten miał na celu unieruchomienie cię tu, aby mogli spokojnie dokonać planowanej zamiany. - Domyślałem się tego. Hmmm... czy przypadkiem nie przywiózł pan teraz moich osiemnastu milionów marek? Wciąż ich potrzebujemy. Wspominałem o tym w raporcie. - I to nie raz - powiedział sucho Destang. - Tak, poruczniku, opłacimy twoich żołdaków. Jak zwykle. Miles odetchnął z ulgą. Uśmiechnął się promiennie. - Dziękuję, sir. Spadł mi kamień z serca. Destang uniósł głowę, wyraźnie zaciekawiony. - A jak udało się im przeżyć ostatni miesiąc? - To... było dość skomplikowane, sir. Komodor otworzył usta, jakby chcąc jeszcze o coś zapytać, po chwili jednak najwyraźniej się rozmyślił. - Rozumiem. No cóż, poruczniku, możesz wracać do swoich ludzi. Nie masz tu już nic więcej do zrobienia. Przede wszystkim nie powinieneś był się pokazywać na Ziemi jako lordVorkosigan. - Do jakich ludzi? Czy ma pan na myśli najemników dendariańskich? - Wątpię, aby Simon Illyan pilnie ich poszukiwał jedynie dlatego, że akurat czuł się samotny. Możesz być pewien, że nowe rozkazy dotrą do ciebie, jak tylko dowództwo dowie się, gdzie stacjonujecie. Powinniście być przygotowani do akcji. Elli i Elena, które podczas całej rozmowy szeptały coś do siebie cichutko w kącie, usłyszawszy tę wiadomość, podniosły głowy; Ivan wyglądał raczej na zaniepokojonego. - Tak jest, sir - odrzekł Miles. - A co tu się będzie działo? - Ponieważ, dzięki Bogu, nie wciągnęliście w to miejscowych władz, mamy wolną rękę, aby własnymi siłami wyjaśnić tę nieudaną próbę dywersji. Przywiozłem specjalny zespół zTau Ceti... To coś w rodzaju oddziału przeprowadzającego czystki, pomyślał Miles. Komandosi wywiadu, gotowi, na rozkaz Destanga, do użycia wszelkich sił i sprytu, aby tylko przywrócić porządek w przeżartej zdradą ambasadzie. - Ser Galen znalazłby się na liście najbardziej poszukiwanych przez nas przestępców już dawno temu, gdyby nie to, że byliśmy przekonani, że nie żyje. Galen! - Destang kręcił głową, jak gdyby wciąż nie mógł w to uwierzyć. - Tutaj, na Ziemi, przez cały czas... Wiesz, służyłem podczas Powstania Komarrskiego, wtedy zacząłem swoją pracę w CesBezie. Byłem członkiem grupy, która przekopywała się przez kupę gruzu, w jaką zamieniły się Koszary Halomarskie, po tym, jak te sukinsyny wysadziły je w powietrze w środku nocy. Szukaliśmy tych, którym udało się przeżyć, oraz dowodów do śledztwa, a znajdowaliśmy ciała i cholernie mało wskazówek... Tego ranka pojawiła się nagle masa wolnych posad w służbach bezpieczeństwa. Do diabła. Jak to wszystko powraca... Jeżeli uda nam się znów odnaleźć Galena, po tym, jak wypuściłeś go z rąk... - Destang spojrzał lodowato na Galeniego - ...przypadkowo albo i nie, to zabierzemy go z powrotem na Barrayar, aby odpowiedział przynajmniej za ten krwawy ranek. Chciałbym, żeby odpowiedział za wszystko, ale musiałby się wtedy chyba rozerwać. Jak cesarz Szalony Yuri. - To godny pochwały plan, sir - powiedział ostrożnie Miles. Galeni wciąż miał zaciśnięte usta, z jego strony nie można było spodziewać się pomocy. - Ale tu, na Ziemi, żyje koło tuzina eks-powstańców komarrskich z równie krwawą przeszłością jak Ser Galen. Teraz, kiedy go zdemaskowaliśmy, nie stanowi dla nas większego zagrożenia niż oni. - Oni od lat byli bierni - powiedział Destang. - Galen natomiast - wręcz przeciwnie. - Jeśli jednak rozważa pan sprzeczne z ziemskim prawem porwanie, to czy tym samym nie naraża pan naszych stosunków dyplomatycznych z Ziemią? Czy warto ryzykować? - Sprawiedliwość jest więcej warta niż chwilowe zaognienie stosunków, zapewniam pana, poruczniku. Galen dla Destanga był już tylko i wyłącznie padliną. - A czym w takim razie uzasadnicie porwanie mojego... klona, sir? Nigdy nie popełnił żadnej zbrodni na Barrayarze. Nawet nigdy tam nie był. Zamknij się, Miles! - zdawał się krzyczeć bezgłośnie Ivan zza pleców Destanga, z wyrazem rosnącego zaniepokojenia na twarzy. Nie dyskutuje się z komodorem! Miles nie zwracał na niego uwagi. - Los mojego kłona żywotnie mnie interesuje, sir. - Mogę to sobie wyobrazić. Spodziewam się, że uda nam się uniknąć niebezpieczeństwa pomylenia was w przyszłości. Miles miał nadzieję, że nie oznaczało to tego, co myślał, że oznacza. Jeżeli będzie musiał stawić czoło Destangowi... - Tak naprawdę groźba pomyłki nie istnieje. Prosta analiza medyczna wykryje różnicę między nami. On ma normalne kości, a ja nie. Ale dlaczego właściwie wciąż się nim zajmujemy? - Chodzi o zdradę, rzecz jasna. Spiskowanie przeciwko cesarstwu. To drugie było oczywiste, więc Miles postanowił skoncentrować się na pierwszym zarzucie. - Zdrada? On przyszedł na świat na Obszarze Jacksona. Nie jest poddanym cesarza. Nie urodził się ani na Barrayarze, ani w żadnej z podbitych kolonii. Żeby pan mógł postawić mu zarzut zdrady, musiałby być Barrayarczykiem przynajmniej z pochodzenia. A jeśli już uzna się go za takiego, to trzeba być konsekwentnym i przyznać, że jest lordem Vor ze wszystkimi należnymi mu przywilejami. A lord może być sądzony jedynie przez równych sobie, a zatem tylko Rada Hrabiów może go skazać. Destang uniósł brwi. - Czy myślisz, że przyjdzie mu do głowy tak dziwaczna linia obrony? Jeżeli nie, to sam mu ją wskażę. - Czemu nie? - Dziękuję, poruczniku. Nie brałem tej komplikacji pod uwagę. - Destang zadumał się. Jego twarz przybrała jeszcze surowszy wyraz. Plan Milesa, aby podsunąć Destangowi myśl o uwolnieniu klona, tak by ten uważał ją za własną, spalił na panewce. Musiał jednak się dowiedzieć, czy... - Czy rozważa pan możliwość zabicia go? - To bardzo kusząca ewentualność. - Destang zdecydowanym ruchem się wyprostował. - Może tu być pewien problem prawny, sir. Klon albo nie jest poddanym barrayarskim, i wtedy nie możemy rozpoczynać przeciw niemu jakichkolwiek działań, albo jest, i wtedy chroni go prawo cesarskie. W każdym z tych przypadków morderstwo byłoby... - Miles oblizał usta; Galeni, który jedyny wiedział, dokąd zmierza porucznik Vorkosigan, zamknął oczy jak człowiek, który spodziewa się, że za chwilę dojdzie do wypadku. - ...przestępstwem, sir. Destang wyglądał na zniecierpliwionego. - Nie mam zamiaru dawać takiego rozkazu tobie, poruczniku. Myśli, że chcę mieć czyste ręce... Jeżeli będzie chciał doprowadzić do końca tę dyskusję z Destangiem w obecności dwóch innych oficerów armii cesarskiej, to albo komodor się wycofa, albo też Miles znajdzie się w straszliwych tarapatach. Jeżeli dyskusja ta zakończy się w sądzie wojskowym, nikt z nich nie wyjdzie zapewne z tego bez szwanku. Nawet jeśli Miles zwycięży, Barrayarowi nie wyjdzie to na dobre, gdyż czterdzieści lat służby Destanga w siłach esarstwa nie zasługuje na tak haniebne zakończenie. Jeśli natomiast Miles otrzyma zakaz opuszczania swojej kwatery, to wszystkie inne możliwości rozwiązania tego problemu (na miłość boską, nad czym on się zastanawia?) będą dla niego zamknięte. Nie chciał być znowu uwięziony w czterech ścianach. Tymczasem zespół Destanga będzie bez wahania wykonywał wszystkie rozkazy komodora... Wyszczerzył zęby w czymś na kształt uśmiechu i powiedział tylko: - Dziękuję, sir. - Ivan odetchnął z ulgą. Destang chwilę milczał. Potem podjął: - To dziwne, że specjalista od tajnych akcji tak bardzo przejmuje się obowiązującym prawem, prawda? - Każdy z nas czasami postępuje wbrew logice. Te słowa wzbudziły uwagę Quinn, która zmarszczyła brwi, jakby próbując powiedzieć Milesowi: Co u diabła...? - Lepiej, żebyś miał jak najmniej takich okresów - powiedział sucho Destang. - Mój adiutant ma dla ciebie bon kredytowy na osiemnaście milionów marek, którego pochodzenia nie sposób będzie wyśledzić. Skontaktuj się z nim, kiedy będziesz wychodzić. I zabierz ze sobą te kobiety. - Wskazał na dwie umundurowane Dendarianki. Ivan, słysząc te słowa, uśmiechnął się. To moi oficerowie, do ciężkiej cholery, a nie mój harem, warknął w myślach Miles. Niestety żaden oficer barrayarski w wieku Destanga nie będzie potrafił tak na to spojrzeć. Pewnych przesądów nie da się zmienić; po prostu muszą wymrzeć. Choć Destang nie powiedział otwarcie „Odmaszerować!”, to jednak miał to bez wątpienia na myśli. Miles mimo wszystko zdecydował na własne ryzyko pozostać w pokoju. Destang nie wspominał... - Tak, tak, poruczniku, proszę iść - głos kapitana Galeniego był całkowicie beznamiętny. - Nie skończyłem jeszcze mojego raportu. Dołożę jedną MARKę, do osiemnastu milionów, które daje ci komodor, jeżeli opuścisz nas razem z Dendarianami. Oczy Milesa rozszerzyły się lekko, kiedy usłyszał to duże M. Goleni nie powiedział Destangowi, że Dendarianie zajmują się tą sprawą. A zatem nie może ich odwołać, prawda? Jeżeli zyskamy przewagę na starcie, to może odnajdziemy Galena i Marka, zanim zrobi to Destang. - Umowa stoi, kapitanie. To niesamowite, ile może być warta jedna MARKa. Galeni skinął mu głową, potem odwrócił się w kierunku Destanga. Miles wyszedł. ROZDZIAŁ TRZYNASTY Ivan powlókł się za Milesem, gdy ten wrócił do ich kwatery, aby po raz ostatni przebrać się z powrotem w dendariański mundur admirała, w którym przybył tu całe wieki temu. - Chyba nie chcę się przyglądać temu, co się dzieje tam, na dole - powiedział Ivan. - Destang zabrał się na dobre do wyciskania z nas soku. Założę się, że będzie trzymał Galeniego na nogach całą noc, próbując go złamać. - Cholera! - Miles zmiął swą barrayarską kurtkę mundurową i cisnął nią w przeciwległą ścianę, ale rzut nie był wystarczająco dynamiczny, by choć trochę ustąpiła jego frustracja. Opadł na łóżko, ściągnął but z nogi, zważył go w ręku, po czym kręcąc głową, zrezygnowany, rzucił go na podłogę. - To mi nie daje spokoju. Galeni zasługuje na medal, a nie na pretensje. Cóż, jeśli Galenowi nie udało się go złamać, nie sądzę, żeby mógł tego dokonać Destang. Ale to jest nie w porządku, nie w porządku... - Zadumał się. - I ja przyczyniłem się do wpakowania go w to... Do ciężkiej cholery... Elli podała mu jego szary mundur, powstrzymując się od komentarza. Ivan nie zachował się równie roztropnie. - Tak, Miles, fajnie, że wyjeżdżasz. Pomyślę o tobie, siedzącym bezpiecznie tam, na orbicie, gdy ludzie Destanga z kwatery głównej będą przewracać tu wszystko do góry nogami. Są diabelnie podejrzliwi, nie zaufaliby własnym babciom. Wszystkich nas to czeka. Wyszorują nas, przepłuczą i rozwieszą, byśmy schli na lodowatym wietrze. - Podszedł do swojego łóżka i spojrzał na nie z utęsknieniem. - Nie ma sensu się kłaść, na pewno mnie dorwą przed świtem z jakiegoś powodu. - Usiadł z ponurą miną. Miles popatrzył na Ivana, jakby mu nagle coś wpadło do głowy. - Hmmm... A zatem przez najbliższych parę dni będziesz w zasadzie w samym centrum tego zamieszania, co? Ivan, zaniepokojony zmianą tonu jego głosu, podejrzliwie zmierzył go wzrokiem. - Trafnie to ująłeś. I co z tego? Miles zrzucił z siebie spodnie. Na łóżko wypadło kodowane łącze komunikacyjne. Założył dół swojego szarego dendariańskiego munduru. - Przypuśćmy, że oddam swoje kodowane komłącze przed wyjazdem. I przypuśćmy, że Elli zapomni oddać swoje. - Gestem dłoni powstrzymał ją przed sięgnięciem do kieszeni. - Przypuśćmy również, że zachowasz moje łącze przy sobie, planując oddać je sierżantowi Barthowi tak szybko, jak tylko odzyskasz drugie. - Rzucił urządzenie Ivanowi, ten złapał je odruchowo, po czym odsunął od siebie, trzymając dwoma palcami jak jakiegoś znalezionego pod kamieniem wijącego się stwora. - I przypuśćmy, że sobie przypomnę, jak to się dla mnie skończyło, kiedy ostatni raz ci potajemnie pomagałem? - spytał zaczepnie Ivan. - Magiczne sztuczki, jakich dokonywałem, żebyś dostał się z powrotem do ambasady po tym, jak próbowałeś spalić Londyn, są teraz w moich aktach. W świetle obecnych okoliczności psy gończe Destanga dostaną drgawek, kiedy to odkryją. Przypuśćmy, że zamiast tego wsadzę ci to w... - spojrzał na Elli -...w ucho, co? Miles, uśmiechając się lekko, przełożył przez głowę i obciągnął swą czarną koszulkę. Zaczął wciskać stopy w dendariańskie buty bojowe. - To tylko takie zabezpieczenie. Być może w ogóle go nie wykorzystamy. Po prostu potrzebuję nieoficjalnego połączenia z ambasadą na wypadek jakiejś sytuacji awaryjnej. - Nie potrafię wyobrazić sobie żadnej sytuacji awaryjnej - powiedział sztywno Ivan - z której lojalny młodszy oficer nie mógłby się zwierzyć dowódcy służb bezpieczeństwa swojego sektora. - Jego głos stał się surowy. - Podobnie uważa Destang. Co też ci się tam wykluwa, krewniaku, we wnętrzu twojego małego, pokręconego umysłu? Miles zapiął buty i zastanowił się chwilę. - Sam nie wiem. Wciąż jednak widzę możliwość uratowania... czegoś z tego zamieszania. Uważnie przysłuchująca się im Elli zauważyła: - Myślałam, że udało nam się coś uratować. Wykryliśmy zdrajcę, zlikwidowaliśmy przeciek w siatce bezpieczeństwa, udaremniliśmy porwanie i rozpracowaliśmy poważny spisek skierowany przeciw Cesarstwu Barrayarskiemu. Oraz dostaliśmy zapłatę. Co jeszcze chciałbyś zrobić w jednym tygodniu? - Cóż, dobrze by było, gdyby chociaż coś z tego było zaplanowane, a nie stało się przypadkowo - odparł z zadumą Miles. Ivan i Elli spojrzeli na siebie ponad głową Milesa, na ich twarzach odmalowywał się identyczny niepokój. - Co jeszcze chciałbyś uratować, Miles? - powtórzył Ivan. Miles przyglądał się swoim butom, zmarszczki na czole mu się pogłębiły. - Bo ja wiem... Przyszłość, jeszcze jedną szansę... możliwość. - Chodzi ci o klona, prawda? - spytał twardo Ivan. - Dałeś się zupełnie opętać temu cholernemu klonowi. - To krew z mojej krwi, Ivanie. - Miles obrócił swe dłonie, przyglądając się im. - Na niektórych planetach uznano by go za mojego brata. Na innych nazywany byłby nawet moim synem, zależnie od obowiązujących praw dotyczących klonowania. - Wzięli od ciebie tylko jedną komórkę! - odparł Ivan. - Na Barrayarze, jeśli ktoś strzela do ciebie, nazywa się go wrogiem. Masz problemy z pamięcią? Ci ludzie dopiero co próbowali cię zabić! Dziś... wczoraj rano! Miles, nic nie mówiąc, uśmiechnął się tylko do Ivana. - Dobrze wiesz - zaczęła ostrożnie Elli - że jeśli naprawdę chcesz mieć klona, to możesz go sobie zamówić. Bez zbędnych... problemów związanych z obecnym. Masz biliony komórek... - Nie chcę mieć klona - odparł Miles. Chcę mieć brata. - Ale wygląda na to, że... sprawiono mi go. - Wydawało mi się, że to Ser Galen za niego zapłacił i to jemu go sprzedano - powiedziała z niezadowoleniem Elli. - Jedyną rzeczą, jaką Komarrczycy chcieli ci sprawić, jest trumna. Zgodnie z prawem obowiązującym na Obszarze Jacksona, planecie, z której pochodzi, klon należy do Galena. Jocky Norfolku, nie bądź zbytnio śmiały, odezwał się cicho w myślach Milesa stary cytat. Bo Dickon, pan twój, sprzedany jest cały.*[*William Shakespeare „Król Ryszard III” (akt V, scena 3)] - Nawet na Barrayarze - powiedział spokojnie - żadna istota ludzka nie może być własnością innej. Galen posunął się daleko w swojej... walce o wolność. - Tak czy inaczej - odezwał się Ivan - wypadłeś już z gry. Dowództwo wzięło wszystko w swoje ręce. Słyszałem twoje rozkazy. - Słyszałeś też, że Destang chce zabić mojego klona, jeśli tylko będzie miał ku temu okazję? - Tak, i co z tego? - Ivan wyglądał na niewzruszonego, niemal panicznie upierał się przy swoim. - I tak go nie lubiłem. Mała, wredna kanalia. - Destang, podobnie jak ja, stosuje metodę wysyłania jedynie raportów końcowych - ciągnął Miles. - Nawet gdybym teraz miał zignorować rozkazy, byłoby fizycznie niemożliwie, żebym przedostał się na Barrayar, wybłagał u mojego ojca życie dla klona, przekonał do tego Simona Illyana i dostarczył na Ziemię rozkazy odwołujące całą operację, zanim wyrok zostanie wykonany. Ivan wyglądał na zszokowanego. - Miles! Zawsze wydawało mi się niezręczne proszenie wujka Arala o jakąkolwiek protekcję, a sądziłem, że ty prędzej dasz się obedrzeć ze skóry i ugotować, nim wyskoczysz z czymś podobnym do swojego Taty! I od razu chcesz anulować rozkazy komodora? Po czymś takim żaden dowódca nie będzie chciał mieć więcej z tobą do czynienia! - Wolę już umrzeć - zgodził się bezbarwnym głosem Miles - ale nie mogę żądać od kogoś innego, żeby ginął za mnie. To zresztą nieistotne. I tak nie miałoby to najmniejszych szans. - Dzięki Bogu. - Ivan gapił się na niego wyraźnie niespokojny. Jeśli nie potrafię przekonać moich najlepszych przyjaciół do tego, że mam rację, pomyślał Miles, to może się mylę. A może muszę załatwić tę sprawę sam. - Chcę po prostu utrzymać to połączenie, Ivanie - powiedział. - Nie proszę cię, żebyś cokolwiek robił... - Na razie - wtrącił ponuro Ivan. - Dałbym to łącze kapitanowi Galeniemu, ale on na pewno będzie bacznie obserwowany. Zabraliby je od niego i wszystko wyglądałoby nieco... dwuznacznie. - A u mnie wygląda normalnie? - powiedział płaczliwie Ivan. - Zrób to. - Miles zapiął kurtkę, wstał i wyciągnął rękę w stronę Ivana, czekając na zwrot łącza. - Albo nie. - Ech - żachnął się Ivan, odwrócił wzrok i niepocieszony schował komłącze do kieszeni spodni. - Zastanowię się nad tym. Miles w podziękowaniu skinął głową. Złapali dendariański wahadłowiec, który właśnie miał startować z londyńskiego kosmoportu, zabierając ludzi przebywających na dole na przepustkach. A tak naprawdę to Elli wcześniej połączyła się z nimi, prosząc, żeby poczekali. Milesa ucieszyło, że nie musieli się wcale śpieszyć i mógłby właściwie spokojnie się przespacerować, ale kłębiące się w głowie myśli związane z obowiązkami admirała Naismitha sprawiły, że automatycznie przyśpieszył kroku. Ich spóźnienie pozwoliło zdążyć komuś innemu. Ostatni Dendarianin w rozwianym płaszczu przebiegł przez płytę kosmoportu i dopadł zamykającej się śluzy, gdy silniki już zawyły. Strażnik przy drzwiach odłożył swą broń, jak tylko rozpoznał biegacza, i podał mu rękę, kiedy wahadłowiec zaczął kołować. Miles, Elli Quinn i Elena Bothari-Jesek zajęli miejsca z tyłu. Spóźnialski, gdy po chwili odzyskał oddech, zauważył Milesa, uśmiechnął się i zasalutował. Miles odwzajemnił mu tym samym. - A, sierżant Siembieda. - Ryan Siembieda był sumiennym technikiem z Działu Inżynieryjnego, odpowiadał za utrzymanie i naprawy opancerzenia statków oraz innych elementów wyposażenia. - Odmrozili cię. - Tak jest, sir. - Mówili mi, że twoje rokowania są dobre. - Wyrzucili mnie ze szpitala dwa tygodnie temu. Byłem na przepustce. Pan również, sir? - Siembieda wskazał głową srebrną torbę na zakupy u stóp Milesa, zawierającą żywe futro. Miles dyskretnie wsunął ją nogą pod siedzenie. - I tak, i nie. W zasadzie, podczas gdy ty się bawiłeś, ja pracowałem. W wyniku czego wkrótce nas czeka nowe zadanie. Dobrze, że wykorzystałeś swoją przepustkę, kiedy to jeszcze było możliwe. - Ziemia jest cudowna - westchnął Siembieda. - Trochę się zdziwiłem, gdy obudziłem się tutaj. Czy widział pan Park Jednorożca? Jest tu, na tej wyspie. Odwiedziłem go wczoraj. - Niestety nie widziałem zbyt wiele - powiedział ze smutkiem Miles. Siembieda wyciągnął z kieszeni holokostkę i podał mu ją. Park Jednorożca i Dzikich Zwierząt (oddział Kompanii Bio-inżynieryjnej GalacTech) zajmował, jak poinformowała go holo-kostka, historyczne tereny Wooton w hrabstwie Surrey. Na ekranie widu lśniąco biały zwierz, wyglądający jak skrzyżowanie konia z jeleniem (czym zresztą pewnie był), skakał po murawie, kryjąc się za ozdobnymi krzewami. - Pozwalają karmić tresowane lwy - poinformował go Siembieda. Miles odsunął od siebie nie chciany obraz przedstawiający Ivana w todze wyrzucanego z ciężarówki poduszkowej, za którą biegło stado głodnych, podnieconych, dużych złotawych kotów. Chyba za dużo się naczytał ziemskiej historii. - Co one jedzą? - Kostki proteinowe, tak jak my. - Aha - odparł Miles, starając się nie sprawiać wrażenia zawiedzionego, i oddał holokostkę. Sierżant jednak nie odchodził. - Sir... - zaczął niepewnie. - Tak? - Miles starał się, by ton jego głosu ośmielił żołnierza. - Przejrzałem swoje papiery od lekarza - przebadany i dopuszczony do lekkich prac - ale... nie potrafiłem sobie nic przypomnieć z dnia, kiedy zostałem zabity. A lekarze nie chcieli mi powiedzieć. Trochę... mnie to dręczy, sir. Spojrzenie piwnych oczu Siembiedy było dziwnie czujne. Musiało go to bardzo dręczyć, uznał Miles. - Rozumiem. Cóż, lekarze i tak niewiele mogliby ci powiedzieć, nie było ich na miejscu. - Ale pan był, sir - powiedział z naciskiem Siembieda. Oczywiście, pomyślał Miles. A gdyby mnie tam nie było, nie zginąłbyś śmiercią, która była mnie pisana. - Czy pamiętasz, jak przybyliśmy na Mahatę Solaris? - Tak. Niektóre rzeczy, aż do poprzedzającej nocy. Ale cały tamten dzień zniknął, nie tylko sama walka. - Hmmm... to nie jest żadna tajemnica. Komodor Jesek, ja, ty i twoja grupa techników złożyliśmy wizytę w hurtowni, aby dokonać kontroli jakości naszego zaopatrzenia... był pewien problem z pierwszym ładunkiem... - To pamiętam - przytaknął Siembieda. - Radioaktywne substancje wyciekały z popękanych baterii. - Właśnie, bardzo dobrze. Nawiasem mówiąc, zauważyłeś usterkę podczas rozładunku. Inny na twoim miejscu po prostu by to zinwentaryzował. - Nikt z mojego zespołu - mruknął Siembieda. - Zostaliśmy zaatakowani w hurtowni przez oddział cetagandańskich najemnych zabójców. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, czy był to jakiś spisek, chociaż zaczęliśmy podejrzewać, że mogło tak być i to na wysokim szczeblu, gdy anulowano nasze pozwolenia orbitalne i władze zmusiły nas do opuszczenia lokalnej przestrzeni Mahaty Solaris. Choć z drugiej strony może po prostu nie podobało im się to zamieszanie, które wprowadziliśmy. W każdym razie wybuchł granat grawityczny i rozsadził tył magazynu. Ciebie trafił jakiś zabłąkany metalowy odłamek. Wykrwawiłeś się na śmierć w kilka sekund. - Niesamowita ilość krwi wyciekła z niego, tak przecież szczupłego młodzieńca, i rozlała się, rozmazała podczas walki. Miles przypomniał sobie tamten zapach i płomienie, ale starał się, by jego głos brzmiał spokojnie. - Zabraliśmy cię na „Triumpha” i zamroziliśmy w ciągu godziny. Lekarka wyrażała się optymistycznie, bo nie miałeś większych uszkodzeń tkanki. - W odróżnieniu od jednego z techników, w tej samej chwili rozerwanego na kawałki. - Zastanawiałem się... co zrobiłem. Lub też czego nie zrobiłem. - Raczej nie miałeś czasu, żeby cokolwiek zrobić. Byłeś praktycznie pierwszą ofiarą. Siembieda nie wyglądał na bardzo pocieszonego. Miles zastanawiał się, co też może się dziać w głowie żywego trupa. Jakiegoż błędu mógł się obawiać bardziej niż samej śmierci? - Jeśli będzie to dla ciebie jakimś pocieszeniem - wtrąciła Elli - to tego typu utraty pamięci są czymś normalnym u wszystkich ofiar szoku, nie tylko u odmrożeńców. Popytaj wokół i okaże się, że nie jesteś sam. - Lepiej się zapnij - powiedział Miles, gdy statek zakołysał się przed startem. Siembieda skinął głową i, trochę bardziej pogodny, przedarł się do przodu, aby znaleźć miejsce. - Czy pamiętasz swoje poparzenie? - spytał Miles Elli. - Czy też wszystko zostało miłosiernie wymazane? Przesunęła ręką po policzku. - Nigdy tak do końca nie straciłam świadomości. Wahadłowcem ostro szarpnęło do przodu i do góry. Miles skonstatował, że pewnie porucznik Ptarmigan siedział za sterami. Głośne komentarze pasażerów z przodu potwierdziły jego domysł. Sięgnął ręką do komunikatora przy siedzeniu, za pomocą którego mógł się połączyć z pilotem, ale zawahał się i zrezygnował - nie będzie beształ Ptarmigana, chyba że ten zacznie latać do góry nogami. Statek, na szczęście dla pilota, uspokoił się. Miles wyciągnął szyję, żeby spojrzeć przez okno na migoczące światła Wielkiego Londynu, powoli oddalającego się od nich. Po chwili mógł dostrzec ujście rzeki z zaporami i śluzami na długości czterdziestu kilometrów, kształtującymi linię brzegową wedle upodobań człowieka, wstrzymującymi morze, chroniącymi historyczne skarby i parę milionów dusz ludzkich znajdujących się w okolicach dolnej Tamizy. I tak ludzie zorganizowali się pod sztandarem techniki, jak nigdy im to się nie udało w imię idei. Z morzem nie sposób dyskutować. Wahadłowiec skręcił i szybko nabierając wysokości, dał Milesowi jeszcze ostatnią szansę zobaczenia kurczącego się labiryntu Londynu. Gdzieś w dole, w tym monstrualnym mieście ukrywali się lub uciekali, lub też spiskowali Mark i Galen, podczas gdy wywiadowcza grupa Destanga przeczesywała stare kryjówki Galena i komsieć w poszukiwaniu ich śladów - zabawa w chowanego ze śmiercią. Galen na pewno był wystarczająco rozsądny, by unikać swych przyjaciół i za wszelką cenę trzymać się z dala od sieci. Gdyby się wycofał w porę i uciekł teraz, miał szansę uniknięcia barrayarskiej zemsty przez kolejnych kilkadziesiąt lat. Ale jeśli Galen uciekał, to dlaczego wrócił po Marka? Do czego mógł mu być teraz potrzebny klon? Czy odczuwał pewien rodzaj ojcowskiej odpowiedzialności za niego? Miles jednak wątpił, by to miłość wiązała tę parę. Czy chciał wykorzystać klona jako... służącego, niewolnika, żołnierza? Czy może odsprzedać... Cetagandanom, laboratorium medycznemu, do cyrku? A może Milesowi? Może on mógłby go kupić? Tak, to była propozycja, którą nawet chorobliwie podejrzliwy Galen mógł być zainteresowany. Niech uwierzy, że Miles pragnął nowego ciała bez prześladującej go od urodzenia dyskrazji kości... że zapłaci dużą sumę za kłona, by wykorzystać go do tego niecnego celu... W ten sposób Miles mógłby odzyskać Marka i jednocześnie przekazać Galenowi wystarczająco dużo pieniędzy, aby sfinansować jego ucieczkę. I zrobi to tak sprytnie, że stary nie zorientuje się, iż jest obiektem dobroczynnego działania na rzecz swojego syna. Plan miał tylko dwa słabe punkty. Po pierwsze, dopóki nie skontaktuje się z Galenem, nie będzie mógł zawrzeć żadnej umowy. Po drugie, Miles nie był przekonany, czy będzie chciał pomagać Galenowi w uniknięciu barrayarskiej zemsty, jeśli ten przystanie na tak diabelską zamianę. Zastanawiający dylemat. *** Miles poczuł się, jakby wrócił do domu, gdy ponownie stanął na pokładzie „Triumpha”. Jak tylko odetchnął dobrze znanym, krążącym w kółko powietrzem i odczuł w swych kościach niedostrzegalne drżenie i buczenie prawidłowo działającego, tętniącego życiem statku, zniknęło napięcie mięśni karku, z którego istnienia nawet nie zdawał sobie sprawy. Wszystko znajdowało się w najlepszym stanie od czasu rozpoczęcia operacji Dagoola. Miles obiecał sobie, że ustali, którym operatywnym sierżantom technicznym należą się podziękowania. Dobrze by było stać się znów jedynie Naismithem, którego najtrudniejsze problemy dało się bez przeszkód jednoznacznie określić i wyrazić wojskowym językiem KG. Wydał rozkazy. Anulować indywidualne i grupowe kontrakty na pracę Dendarian. Wszyscy pracujący lub przebywający na przepustce na dole mają wrócić w ciągu sześciu godzin. Statki mają rozpocząć dwudziestoczterogodzinny cykl rutynowych kontroli przed lotem. Wezwać porucznik Bonę. Odczuł megalomańskie zadowolenie z kierowania wszystkich spraw w stronę centrum, czyli siebie samego, ale trochę stracił humor, gdy przypomniał sobie nie rozwiązany problem czekający go w dziale Wywiadu. Poszedł w towarzystwie Quinn złożyć tam wizytę. Bel Thorne właśnie zajmował się komkonsolą. O ile rzecz jasna można było użyć w stosunku do niego tego rodzaju gramatycznego - Thorne był bowiem członkiem hermafrodyckiej mniejszości betańskiej, nieszczęsnych spadkobierców wątpliwej wartości projektu genetycznego z ubiegłego wieku. Według Milesa był to jeden z najbardziej zwariowanych eksperymentów pomylonych naukowców. Większość kobiet/mężczyzn trzymała się razem w swej małej subkulturze na tolerancyjnej Kolonii Beta; fakt, że Thorne wypuścił się na szerokie galaktyczne wody, świadczył albo o odwadze, albo o śmiertelnym znudzeniu, albo, co wydawało się szczególnie prawdopodobne znającym Bela, o złośliwej satysfakcji czerpanej z bulwersowania ludzi. Kapitan Thorne celowo obcinał włosy w dość dwuznaczny sposób, ale mundur i odznaki dendariańskie, na które ciężko sobie zapracował, nosił z jednoznaczną dumą. - Cześć, Bel. - Miles sięgnął po krzesło i zaczepił je w uchwytach w podłodze. Thorne przywitał go, salutując niedbale. - Puść mi wszystko, co nagrał oddział obserwujący rezydencję Galena po tym, jak razem z Quinn uratowaliśmy barrayarskiego attache wojskowego i pojechaliśmy odstawić go do ambasady. - Słuchając tej rewizjonistycznej wersji historii, Quinn zachowała niewzruszony wyraz twarzy. Thorne posłusznie przewinął szybciej pół godziny ciszy, po czym zwolnił podczas rozmowy przebudzonych z ogłuszenia nieszczęsnych strażników komarrskich. Następnie dało się słyszeć buczenie komkonsoli i pokazał się lekko nieostry obraz zsyntetyzowany z sygnału widowego, a na nim twarz Galena. Pozbawionym wyrazu głosem, powoli cedząc słowa, zażądał od strażników sprawozdania z wykonania ich morderczego zlecenia; gdy zamiast tego otrzymał relację z dramatycznej akcji ratunkowej, warknął ostro: „Głupcy!” - I po chwili dodał: „Nie próbujcie się więcej ze mną kontaktować”. - Po czym wyłączył się. - Mam nadzieję, że ustaliliście, skąd dzwonił - powiedział Miles. - Z publicznej komkonsoli na stacji podziemnej - odparł Thorne. - Zanim nasz człowiek zdołał tam dotrzeć, promień ewentualnych poszukiwań sięgnął mniej więcej stu kilometrów. Mają tu bardzo dobry system komunikacji. - To prawda. I od tej pory nie pokazał się w tym domu? - Najwyraźniej porzucił wszystko. Musiał już mieć doświadczenie w ukrywaniu się przed służbami bezpieczeństwa. - Był w tym fachowcem, zanim jeszcze się urodziłem - westchnął Miles. - A co ze strażnikami? - Nie ruszyli się z miejsca do czasu, gdy przyjechała grupa z barrayarskiej ambasady, żeby nas zastąpić; spakowaliśmy manatki i wróciliśmy do domu. A tak nawiasem mówiąc, czy zapłacili nam już za tę robótkę? - Tak, i to sowicie. - To dobrze. Myślałem, że będą z tym zwlekać, aż dostarczymy im też Van der Poole’a. - Jeśli chodzi o Van der Poole’a, to znaczy Galena... - zaczął Miles - to już nie pracujemy dla Barrayarczyków nad tą sprawą. Sprowadzili swój własny zespół z Kwatery Głównej Sektora na Tau Ceti. Zdziwiony Thorne zmarszczył czoło. - Ale wciąż pracujemy? - Na razie tak. Chociaż lepiej powiadom swoich ludzi na dole, że od tego momentu powinni raczej unikać wszelkich kontaktów z Barrayarczykami. Thorne uniósł brwi do góry. - Dla kogo zatem pracujemy? - Dla mnie. Po chwili milczenia Thorne spytał: - Czy nie jest pan zbyt blisko całej tej sprawy? - Zdecydowanie zbyt blisko, szczególnie jeżeli chcę, by nasi ludzie z wywiadu działali skutecznie. - Westchnął. - Wiesz, niespodziewanie pojawił się pewien dziwny wątek osobisty. Nigdy cię nie zastanawiało, dlaczego nie wspominam o swojej rodzime, swojej przeszłości? - Cóż, wielu Dendarian tak czyni, sir. - Racja. Urodziłem się jako klon, Bel. Thorne nie okazał zbyt wiele współczucia. - Niektórzy z moich najlepszych przyjaciół są klonami. - Chociaż raczej powinienem był powiedzieć, że stworzono mnie jako klona. W wojskowym laboratorium galaktycznego mocarstwa, którego nazwy nie będę wymieniać. Zostałem stworzony specjalnie do tajnego planu zamiany, nakierowanego przeciw synowi pewnej ważnej osobistości innego mocarstwa - jakiego, możesz się, jak sądzę, po drobnym dochodzeniu dowiedzieć - ale mniej więcej siedem łat temu zrezygnowałem z tego zaszczytu. Uciekłem i usamodzielniłem się, stwarzając Najemników Dendarii z tego, co miałem pod ręką. Thorne uśmiechnął się. - Pamiętne wydarzenie. - I tutaj w całą sprawę wkracza Galen. Owo mocarstwo porzuciło swój plan i myślałem, że uwolniłem się ostatecznie od mojej przeszłości. Ale zanim mnie stworzono, wykonano, że tak się wyrażę, kilka kopii w celu uzyskania maksymalnego podobieństwa fizycznego oraz udoskonalenia pewnych psychicznych cech duplikatu. Sądziłem, że już dawno nie żyją, że pozbyto się ich, mordując bezlitośnie. Niemniej jednak okazało się, że jeden z pierwszych, mniej udanych klonów został zamrożony. I jakimś trafem znalazł się w rękach Ser Galena. Mój jedyny brat-klon, który przeżył. - Miles zacisnął dłoń w pięść. - Jako niewolnik fanatyka. Chcę go uratować. Czy rozumiesz mnie, Bel? - rozwarł pięść i wyciągnął otwartą dłoń w stronę Thorne’a. Thorne zamrugał. - Znając pana... chyba tak. To bardzo ważne dla pana, sir? - Bardzo. Thorne wyprostował się lekko. - A zatem zrobimy, co trzeba. - Dziękuję. - Miles zawahał się przez moment. - Lepiej wyposaż dowódców wszystkich patroli naziemnych w przenośne skanery medyczne. Niech noszą je przy sobie cały czas. Jak wiesz, jakiś rok temu wymieniłem sobie kości nóg na syntetyki. On ma normalne. To najłatwiejszy sposób rozróżnienia nas. - Czy jesteście aż tak podobni? - spytał Thorne. - Podobno jesteśmy identyczni. - To prawda - potwierdziła Quinn. - Widziałam go. - Aha... rozumiem. Istnieją wobec tego ciekawe możliwości pomyłki. - Thorne spojrzał na Quinn, która smutno przytaknęła. - Święta prawda. Mam nadzieję, że skanery pozwolą tego uniknąć... Pracujcie dalej i powiadomcie mnie, jeśli uda wam się coś znaleźć. - Tak jest, sir. W korytarzu Quinn zauważyła: - Zgrabne wyjaśnienie, admirale. Miles westchnął. - Musiałem jakoś uprzedzić Dendarian o Marku. Nie mogę pozwolić, by dalej grał bez przeszkód admirała Naismitha. - O Marku? - spytała Elli. - Kto to jest Mark, czy mam zgadywać? Miles Mark Drugi? - Lord Mark Piotr Vorkosigan - odparł spokojnie Miles. A przynajmniej starał się, by wyszło to spokojnie. - Mój brat. Elli, świadoma znaczenia pretensji klanowych, zmarszczyła czoło. - Miles, czyżby Ivan miał rację? Czy ten mały drań cię zahipnotyzował? - Nie wiem - odpowiedział powoli Miles. - Skoro tylko ja patrzę na niego w ten sposób, to możliwe, podkreślam - możliwe - że... Elli chrząknęła ponaglająco. Nieznaczny uśmiech pojawił się na twarzy Milesa. - Możliwe, że wszyscy poza mną się mylą. Elli prychnęła. Miles odzyskał poważny ton. - Naprawdę nie wiem. Przez siedem lat nigdy nie użyłem władzy admirała Naismitha do osobistych celów. I nie pałam wcale chęcią zmiany tej sytuacji. Cóż, może nie uda nam się ich odnaleźć i wszystko to przestanie być ważne. - Pobożne życzenia - rzekła z dezaprobatą w głosie Elli. - Skoro nie chcesz, żeby ich znaleziono, to odwołaj po prostu poszukiwania. - Brzmi logicznie. - To dlaczego tak nie postąpisz? Zresztą co chcesz z nimi zrobić, jak już ich złapiesz? - To akurat - odparł Miles - jest dość proste. Chcę odnaleźć Galena i mojego klona, zanim uda się to Destangowi, i rozdzielić ich. Następnie upewnię się, że Destang ich nie dostanie, dopóki nie wyślę prywatnego raportu do domu. Mam nadzieję, że kiedy poręczę za Marka, to w końcu przyjdzie rozkaz odwołujący polecenie zabicia go i nie będzie z tym wyraźnie związana moja osoba. - A co z Galenem? - spytała sceptycznie nastawiona Elli. - W żaden sposób nie uzyskasz podobnego rozkazu dla niego. - Raczej nie. Galen... to jeszcze nie rozwiązany problem. Miles wrócił do swojej kabiny, gdzie dopadła go księgowa floty. Porucznik Bonę schwyciła bon kredytowy na osiemnaście milionów marek z nieukrywaną, żywiołową radością. - Uratowani! - Wykorzystaj to zgodnie z potrzebami - rzekł Miles. - I wykup „Triumpha” z zastawu. Musimy być gotowi do odlotu w każdej chwili, nie możemy pozwolić sobie na dyskusje z Flotą Słoneczną o kradzieży stulecia. Aha... Czy możesz stworzyć z drobnych pieniędzy, czy też innych funduszy w dyspozycji floty bon kredytowy, którego pochodzenia nie da się wyśledzić? Jej oczy zajaśniały. - Ciekawe wyzwanie, sir. Czy ma to jakiś związek z nowym kontraktem? - To sprawa Bezpieczeństwa - odparł uprzejmie Miles. - Nie mogę nic powiedzieć nawet tobie. - Bezpieczeństwo - prychnęła - nie utrzymuje tak wielu spraw w tajemnicy przed Księgowością, jak się wydaje. - Może powinienem połączyć oba działy, co? - Uśmiechnął się, widząc przerażenie w jej oczach. - No, może lepiej nie. - Na kogo ma być wystawiony ten bon? - Na okaziciela. Uniosła brwi do góry. - Tak jest, sir. Ile? Miles zawahał się. - Pół miliona marek. W miejscowej walucie. - Pół miliona marek - zauważyła ironicznie - to nie są drobne pieniądze. - Ale pieniądze. - Zrobię, co w mojej mocy, sir. Po jej wyjściu został w kabinie sam; usiadł i zmarszczył czoło. Sytuacja była patowa. Nie można było oczekiwać, że Galen podejmie próbę kontaktu, jeśli nie będzie pewien, że może choć w jakimś stopniu kontrolować sytuację lub działać przez zaskoczenie. Z kolei pozwolenie Galenowi na reżyserowanie rozwoju wypadków było śmiertelnie niebezpieczne i Milesowi nie uśmiechał się pomysł czekania, aż go ten zaskoczy. Chociaż biorąc pod uwagę uciekający czas, wykonanie jakiegoś manewru mylącego przeciwnika wydawało się lepszym pomysłem niż bezczynność. Wyjdźmy z pozycji defensywnej, najlepszą obroną jest atak... Postanowienie było dobre, miało jednak małe „ale” - dopóki nie znajdą Galena, nie istnieje żadna możliwość działania. Sfrustrowany, zmełł w ustach przekleństwo i zmęczony poszedł do łóżka. Obudził się sam w ciemności swojej kabiny dwanaście godzin później - jak zauważył na świecącym zegarze ściennym - i jeszcze chwilę leżał, rozkoszując się tym, że przespał wreszcie całą noc. Jego nienasycone ciało sygnalizowało ociężałością członków, że przydałoby się więcej snu, kiedy odezwał się brzęczyk komkonsoli. Uratowany tym samym od popełnienia grzechu lenistwa, wygramolił się z łóżka i odebrał. - Admirale - pokazała się twarz jednego z oficerów komunikacyjnych „Triumpha” - ktoś z ambasady barrayarskiej na dole w Londynie chce z panem rozmawiać. Połączenie jest kodowane, chcą rozmawiać z panem osobiście. To nie mógł być Ivan, połączyłby się przez prywatne łącze. To musiała być wiadomość oficjalna. - Rozkoduj zatem i skieruj do mojej komkonsoli. - Czy mam to nagrywać? - Hmmm... nie. Czyżby dotarły już z KG nowe rozkazy dla floty dendariańskiej? Miles zaklął w duchu. Jeśli będą musieli odlecieć, zanim Dendarianie z wydziału Wywiadu zdołają odnaleźć Galena i Marka... Nad płytką widu pojawiła się surowa twarz Destanga. - „Admirale Naismith” - Miles niemal słyszał, jak komodor użył cudzysłowu. - Czy jesteśmy sami? - Zupełnie sami, sir. Destang rozluźnił się trochę. - Bardzo dobrze. Mam dla ciebie rozkaz... poruczniku Vorkosigan. Masz pozostać na orbicie, na pokładzie swojego statku, dopóki ponownie nie połączę się z tobą osobiście i nie odwołam tego. - Dlaczego, sir? - spytał Miles, chociaż doskonale mógł sobie wyobrazić dlaczego. - Żebym miał spokojną głowę. Kiedy prosty środek zapobiegawczy może pozwolić uniknąć wypadku, byłoby głupio nie wykorzystać go. Rozumiesz? - Oczywiście, sir. - Doskonale. To wszystko. Bez odbioru. - Twarz komodora rozpłynęła się w powietrzu. Miles zaklął tym razem na głos. „Środek zapobiegawczy” Destanga mógł oznaczać tylko tyle, że zbiry z Sektora zdołały namierzyć Marka przed Dendarianami i przygotowywały się do zabicia go. Ile jeszcze było czasu? Czy wciąż istniała szansa...? Miles włożył szare spodnie, wyciągnął z kieszeni kodowane komłącze i otworzył kanał. - Ivan? - powiedział cicho. - Jesteś tam? - Miles? - to nie był głos Ivana; to był Galeni. - Kapitan Galeni? Odnalazłem to drugie komłącze... czy jest pan sam? - Aktualnie tak - odparł Galeni sucho. Ton głosu wystarczał, by przekazać jego opinię o historyjce o zagubionym łączu oraz o tych, którzy ją wymyślili. - Dlaczego pytasz? - Skąd pan ma to łącze? - Twój kuzyn wręczył mi je, zanim udał się pełnić swoje obowiązki. - Dokąd? Jakie obowiązki? - Czyżby zgarnięto Ivana do zespołu łowców Destanga? Jeśli tak, to Miles będzie wreszcie miał możliwość udusić swego krewniaka - co za kretyn! - za pozbawienie go możliwości śledzenia wypadków... - Towarzyszy pani ambasadorowej przy zwiedzaniu Światowej Wystawy Botanicznej i Pokazu Kwiatów Ozdobnych w Londyńskim Centrum Ogrodniczym. Ona tam chodzi co roku, by spotkać się z miejscową śmietanką. Szczerze powiedziawszy, interesuje ją też sama wystawa. Miles podniósł nieznacznie głos: - Podczas poważnego kryzysu w służbach bezpieczeństwa wysłał pan Ivana na wystawę kwiatów? - Nie ja - zaprzeczył Galeni. - Komodor Destang. Najwyraźniej uważa, że z Ivana nie ma wiele pożytku. Nie wydaje się nim specjalnie zachwycony. - A co z panem? - Ja też nie wywołuję w nim euforii. - Nie o to mi chodziło. Co pan teraz robi? Czy jest pan bezpośrednio zamieszany w... aktualne działania? - Raczej nie. - Ach, to dobrze. Trochę się obawiałem, że... komuś... mogłoby przyjść do głowy zażądać tego od pana jako dowodu lojalności czy czegoś w tym rodzaju... - Komodor Destang nie jest ani sadystą, ani głupcem. - Galeni umilkł na chwilę. - Jest za to ostrożny. Mam zakaz opuszczania swojej kwatery. - A zatem nie wie pan nic bliższego o samej akcji. To znaczy, gdzie są, jak blisko i kiedy zamierzają... zrobić krok. Galeni starał się mówić obojętnie, z głosu nie można było wywnioskować, czy będzie skory do współpracy, czy też nie. - Raczej nie. - Hmmm... Mnie też zabronił się stąd ruszać. Myślę, że coś znalazł i sytuacja wkrótce osiągnie punkt przełomowy. Zapadła krótka cisza. Galeni prawie wyszeptał: - Przykro mi to słyszeć... - Głos mu się załamał. - Przecież to, cholera, nie ma żadnego sensu! Przeszłość w śmiertelnych drgawkach wciąż pociąga za sznurki, a my, niczym marionetki, musimy skakać, jak nam każe. Nie służy to nikomu - ani nam, ani jemu, ani Komarrowi... - Gdyby mi się udało skontaktować z pańskim ojcem... - zaczął Miles. - To nie ma sensu. On wciąż będzie walczył. - Ale teraz nic mu nie zostało. Zmarnował swoją ostatnią szansę. Jest stary, zmęczony... może już dojrzał do zmiany, może się wycofa - przekonywał Miles. - Chciałbym, żeby tak zrobił... ale nie. Nie może się wycofać. Bez względu na wszystko, musi pokazać, że ma rację. Posiadanie racji odkupuje wszystkie zbrodnie. Zrobić tyle co on i przekonać się, że było się w błędzie - nie zniósłby tego! - Rozumiem... Cóż, połączę się z panem ponownie, jeśli... będę miał coś do zakomunikowania. Nie ma sensu, żeby oddawał pan swoje łącze, dopóki ja nie oddam drugiego, prawda? - Jak sobie życzysz. - W głosie Galeniego nie było słychać wiele nadziei. Miles rozłączył się. Skontaktował się z Thorne’em, który nie przekazał nic nowego. - Mam dla ciebie nową wskazówkę. Niezbyt optymistyczną, niestety. Zespołowi barrayarskiemu najprawdopodobniej udało się namierzyć nasz cel w ciągu ostatniej godziny. - Ha! Może więc będziemy ich śledzić i pozwolimy zaprowadzić się do Galena? - Obawiam się, że nie. Musimy ich wyprzedzić, nie irytując przy tym zbytnio. Stawką polowania jest życie. - Uzbrojeni i niebezpieczni, tak? Przekażę to na dół. - Thorne zagwizdał przeciągle. - Pański kolega ze żłobka jest niewątpliwie popularny. Miles umył się, ubrał, zjadł, po czym przygotował swój ekwipunek - nóż, skanery, ogłuszacze - te na udzie i inne, ukryte; komłącza oraz szeroki wybór innych urządzeń i gadżetów, które da się przenieść przez kontrolę w kosmoporcie. Różniło się to niestety bardzo od wyposażenia bojowego, ale i tak jego kurtka prawie pobrzękiwała, kiedy się ruszał. Zawołał oficera dyżurnego, upewnił się, że wahadłowiec osobowy miał dosyć paliwa, a pilot był w pogotowiu. Z niecierpliwością czekał. Co chciał zrobić Galen? Jeśli nie uciekał - a fakt, że Barrayarczycy niemal go dorwali, wskazuje na to, że wciąż się kręcił w okolicy - dlaczego tak robił? Zwykła zemsta? Czy coś bardziej subtelnego? Czy ocenił go zbyt powierzchownie, czy też przesadził w drugą stronę - czego tu brakowało? Co pozostało w życiu człowiekowi, który musi mieć rację? Odezwał się brzęczyk komkonsoli. Miles posłał do nieba krótką modlitwę - niech to będzie jakaś dobra wiadomość, że coś znaleźliśmy, że mamy jakiś trop, jakąś wskazówkę... Na widzie pojawiła się twarz oficera komunikacyjnego. - Sir, jest do pana połączenie z komercyjnej komsieci na dole. Człowiek, który odmawia przedstawienia się, mówi, że chce pan z nim rozmawiać. Miles zerwał się gwałtownie. - Namierzcie go i przekażcie współrzędne kapitanowi Thorne’owi z Wywiadu. A teraz podłącz go do mnie. - Czy chce pan przesyłać na zewnątrz tylko swój głos, czy obraz też? - Jedno i drugie. Twarz oficera komunikacyjnego rozpłynęła się, a pojawiła - jakby w osobliwej przemianie - twarz innego mężczyzny, wywierając dość niepokojące wrażenie. - Vorkosigan? - powiedział Galen. - Słucham - odparł Miles. - Nie będę się powtarzał. - Galen mówił cicho i szybko. - Nie obchodzi mnie, czy to nagrywasz lub mnie namierzasz, to nie ma znaczenia. Spotkamy się dokładnie za siedemdziesiąt minut. Będziemy czekać na Barierze Przypływowej na Tamizie, pomiędzy wieżami szóstą i siódmą. Przyjdziesz od strony morza na dolny taras obserwacyjny. Sam. Wtedy pogadamy. Jeśli któryś z warunków nie zostanie spełniony, nie będzie nas na miejscu, kiedy się pojawisz, a Ivan zginie dokładnie o drugiej zero siedem. - Was jest dwóch, ja też muszę mieć kogoś - zaczął Miles. Ivan? - Swoją śliczną ochronę? Proszę bardzo, przyjdźcie we dwójkę. - Obraz z widu zniknął. - Nie... Cisza. Miles połączył się z Thorne’em. - Masz to, Bel? - Oczywiście. Brzmiało groźnie. Kto to jest Ivan? - Bardzo ważna osoba. Skąd było połączenie? - Z publicznej komkonsoli w podziemnym węźle komunikacyjnym. Jeden z moich ludzi jedzie tam właśnie i będzie na miejscu za sześć minut, ale niestety... - Wiem, po sześciu minutach będzie musiał szukać wśród kilku milionów ludzi. Myślę, że rozegramy to po jego myśli - do pewnego stopnia. Umieść patrol powietrzny nad Barierą Przypływową, wyślij na dół informacje o moim lądowaniu wahadłowcem i postaraj się o to, żeby czekał tam na mnie Dendarianin z szybkolotem. Powiedz Bonę, że chcę mieć ten bon kredytowy teraz. Powiedz Quinn, że spotkamy się za chwilę w korytarzu prowadzącym do śluzy wahadłowca i żeby miała z sobą parę skanerów medycznych. Bądź w pogotowiu, muszę jeszcze coś sprawdzić. Wziął głęboki oddech i otworzył komłącze. - Galeni? Chwila ciszy. - Słucham? - Wciąż nie możesz opuszczać kwatery? - Tak. - Chciałbym się pilnie czegoś dowiedzieć. Gdzie naprawdę znajduje się Ivan? - Z tego, co wiem, to ciągle jest na... - Sprawdź to. Najszybciej jak tylko możesz. Galeni wyłączył się na dłuższą chwilę. Miles wykorzystał to na sprawdzenie swojego wyposażenia, odnalezienie porucznik Bone i dojście do korytarza prowadzącego do śluzy wahadłowca. Quinn, wyraźnie zaciekawiona, czekała na niego. - Co się dzieje? - Wreszcie mamy punkt zaczepienia. W pewnym sensie. Galen chce się spotkać, ale... - Miles? - odezwał się w końcu Galeni. W jego głosie dało się wyczuć napięcie. - Słucham? - Szeregowiec, którego oddelegowaliśmy jako kierowcę i ochroniarza, połączył się z nami jakieś dziesięć minut temu. Zastąpił Ivana przy ambasadorowej, kiedy ten poszedł się odlać. Gdy nie wrócił po dwudziestu minutach, kierowca poszedł go szukać. Przez pół godziny uganiał się za nim - Centrum Ogrodnicze jest ogromne, a na dodatek dziś pełne ludzi - zanim zameldował to nam. Skąd wiedziałeś? - Mam chyba wiadomości z drugiej strony barykady. Czy poznajesz, kto w ten sposób lubi prowadzić interesy? Galeni zaklął. - No właśnie. Słuchaj, nie obchodzi mnie, jak to zrobisz, ale chcę, żebyś się ze mną spotkał za pięćdziesiąt minut na Barierze Przypływowej na Tamizie w sektorze szóstym. Weź z sobą przynajmniej ogłuszacz i wyjdź, nie zwracając na siebie uwagi Destanga. Mamy umówione spotkanie z twoim ojcem i moim bratem. - Skoro ma Ivana... - Musiał wyciągnąć jakiegoś asa, żeby zacząć grać. To nasza ostatnia szansa na opanowanie sytuacji. Może nie jest to świetna okazja, ale ostatnia. Wchodzisz w to? Chwila milczenia. - Tak - odparł zdecydowanym głosem. - Do zobaczenia na miejscu. Miles schował łącze do kieszeni i odwrócił się do Elli. - Pora się ruszyć. Przeszli przez śluzę wahadłowca. Tym razem Miles nie miał za złe Ptarmiganowi, że wykonuje wszystkie loty na dół z prędkością bojową. ROZDZIAŁ CZTERNASTY Bariera przypływowa na Tamizie, nazywana przez żartownisiów Pomnikiem Króla Kanuta*,[* Kanut II Wielki (994?-1035) - wiking, król Anglii, Danii i Norwegii.] z wysokości stu metrów prezentowała się o wiele bardziej imponująco niż z pokładu wahadłowca. Szybkolot, biorąc szeroki zakręt, przechylił się na bok. Syntetonowa góra rozciągała się we wszystkie strony, dalej niż Miles mógł sięgnąć wzrokiem. Reflektory przecinające lekko mglistą czerń nocy powodowały, że jej powierzchnia przypominała biały marmur. W wieżach kontrolnych rozstawionych co kilometr nie było bynajmniej posterunków żołnierzy. Pracowała tam nocna zmiana inżynierów i techników, którzy czuwali nad śluzami i stacjami pomp. Jeżeli bowiem morze przerwałoby barierę, zniszczyłoby miasto bardziej bezwzględnie niż jakakolwiek armia. Ale tej letniej nocy woda była spokojna. Gdzieniegdzie na jej powierzchni świeciły żółte, zielone i białe światełka boi nawigacyjnych, w oddali zaś pobłyskiwały światła pozycyjne okrętów. Cały wschodni horyzont był lekko rozjaśniony - nie był to jednak świt, lecz łuny wielkich miast leżącej za wodami Europy. Po przeciwnej stronie białej bariery, w stronę starożytnego Londynu, noc skryła w sobie cały brud, śmieci i ruiny, pozostawiając tylko skrzącą się niczym garść drogocennych kamieni, na pół realną wizję czegoś czarodziejskiego, niezmąconego, nieśmiertelnego. Miles przycisnął twarz do osłony kabiny szybkolotu, by raz jeszcze objąć wzrokiem teren, na którym przyjdzie im działać. Maszyna opadała w kierunku prawie pustego parkingu tuż za barierą. Był to Sektor Szósty - peryferyczny w stosunku do głównych sektorów, z ich potężnymi śluzami czynnymi dwadzieścia cztery godziny na dobę. Tu znajdowała się tylko tama i pomocnicze stacje pomp. O tej porze, jak się wydawało, już prawie nikt tam nie pracował. To odpowiadało Milesowi, nie chciał bowiem, by ucierpieli Bogu ducha winni cywile, gdyby doszło do jakiejś strzelaniny. Biel syntetonu przecinały pomosty robocze i drabiny prowadzące do wejść do wnętrza bariery, gdzieniegdzie biegły też zabezpieczane cieniutkimi balustradami chodniki, niektóre szersze - dla zwiedzających, niektóre węższe - zapewne Tylko Dla Pracowników Bariery. W tej chwili wszystkie wyglądały na wymarłe, nigdzie nie było ani śladu Galeniego czy Marka. Jak również ani śladu Ivana. - Dlaczego akurat druga zero siedem? - zastanawiał się głośno Miles. - Coś mi mówi, że to musi mieć proste wytłumaczenie. Tak dokładnie wyznaczona godzina. Elli, córka przestrzeni, wzruszyła tylko ramionami, ale żołnierz dendariański pilotujący szybkolot rzucił: - To czas przypływu, sir. - Aha! - wykrzyknął Miles. Oparł się wygodnie i zaczął intensywnie myśleć. - Ciekawe... Pewnie ukryli gdzieś tu Ivana, a skoro podali taki czas, to powinniśmy chyba skupić się na przeszukiwaniu terenu znajdującego się pod linią przypływu. Czy myślicie, że mogli przykuć go do balustrady na dole, przy skałach, czy coś w tym stylu? - Moglibyśmy wysłać patrol powietrzny, żeby to sprawdził - zaproponowała Quinn. - Racja, niech tak zrobią. Szybkolot wylądował w środku koła namalowanego na powierzchni parkingu. Quinn i jeszcze jeden Dendarianin wyszli ostrożnie pierwsi i skontrolowali za pomocą skanerów najbliższą okolicę. - Zbliża się jakiś pieszy - zameldował żołnierz. - Miejmy nadzieję, że to kapitan Galeni - mruknął Miles, patrząc na swój chronometr. Mieli jeszcze siedem minut. To był mężczyzna z psem, uprawiający wieczorny jogging. Na widok czterech umundurowanych Dendarian obaj zmienili kierunek biegu i skręcili w stronę przeciwnego końca parkingu, gdzie zniknęli w krzakach. Najemnicy zdjęli palce ze spustów ogłuszaczy. To jest cywilizowane miasto, pomyślał Miles. O tej godzinie w pewnych dzielnicach Vorbarr Sultany nikt nie odważyłby się na jogging, chyba że miałby dużo większego psa. Żołnierz rzucił okiem na swój czujnik podczerwieni. - Nadchodzi następny. Tym razem nie było to ciche stąpanie butów sportowych, lecz głośny, metaliczny odgłos oficerek. Miles rozpoznał ten dźwięk, zanim jeszcze zobaczył skrytą w półmroku twarz. Mundur Galeniego zmienił kolor z ciemnoszarego na zielony, kiedy kapitan wszedł na jasno oświetloną powierzchnię parkingu. - W porządku - powiedział Miles do Elli. - Teraz się rozdzielimy. Zostaniesz z tyłu i będziesz się starała za wszelką cenę pozostać w ukryciu. Postaraj się zająć jakieś miejsce dogodne do obserwacji. Uruchomiłaś komunikator? Elli posłusznie włączyła urządzenie. Miles wyciągnął nóż ze swego buta i jego ostrym końcem wydłubał ze swojego naręcznego komunikatora maleńką diodę świetlną sygnalizującą połączenie. Potem dmuchnął lekko na nadgarstek, z komunikatora Elli dobiegł syk. - Działa - potwierdziła. - Masz swój skaner medyczny? Wyjęła go z kieszeni. - Wyskaluj go. Przesunęła skaner wzdłuż ciała Milesa. - Dokonałam zapisu. Jest gotowy do przeprowadzenia autoporównania. - Czy jest jeszcze coś, czego nie zrobiliśmy? Pokręciła głową, ale nie wyglądała na zadowoloną. - A co mam zrobić, jeśli on wróci, a ty nie? - Porwij go, potraktuj fast-pentą... masz swój zestaw do przesłuchań? Szybkim ruchem rozsunęła poły kurtki - z wewnętrznej kieszeni wystawało małe brązowe pudełko. - Uratuj Ivana, jeśli będziesz mogła. A potem - Miles wziął głęboki oddech - możesz wypatroszyć klona; zrób z nim, co chcesz. - A co się stało z „moim bratem na dobre i na złe”? - rzuciła Elli. Galeni, który właśnie nadszedł, nadstawił uszu, ciekaw reakcji Milesa na to ostatnie, ale ten tylko pokręcił głową. Nie potrafił wymyślić żadnej prostej odpowiedzi. - Zostały trzy minuty - powiedział Miles do Galeniego. - Lepiej ruszmy się stąd. Skierowali się chodnikiem w stronę schodów i przeszli rozpięty w poprzek łańcuch, zabraniający wejścia szanującym prawo obywatelom. Schody wznosiły się z tylnej części bariery aż na biegnącą wzdłuż jej szczytu promenadę spacerową, z której w dzień zwiedzający mogli podziwiać ocean. Galeni, który prawie przybiegł na spotkanie z Milesem, już na samym początku wspinaczki po schodach zaczął tracić oddech. - Miałeś problemy, żeby się wydostać z ambasady? - zapytał Miles. - Raczej nie - odparł Galeni. - Jak wiesz, sztuką dopiero jest wrócić. Myślę, że udowodniłeś, że najlepsze są najprostsze rozwiązania. Wyszedłem bocznym wyjściem i skierowałem się do najbliższej stacji podziemnej. Całe szczęście, że strażnik nie miał rozkazów, żeby do mnie strzelać. - Wiedziałeś o tym wcześniej? - Nie. - Hmmm... jednym słowem, Destang wie, że wyszedłeś. - Tak, na pewno mu o tym powiedzieli. - Czy myślisz, że byłeś śledzony? - Miles mimowolnie spojrzał do tyłu. Zobaczył w dole parking i stojący na nim szybkolot; Elli i dwaj żołnierze zniknęli z pola widzenia, szukali pewnie teraz dobrej kryjówki. - Nie od razu. Służby bezpieczeństwa ambasady - zęby Galeniego błysnęły w ciemności - mają braki kadrowe. Zostawiłem swój naręczny komunikator i kupiłem żetony, zamiast używać karty, więc nie mieli nic, dzięki czemu mogliby mnie szybko zlokalizować. Zadyszani, wpadli na szczyt bariery. Miles poczuł na twarzy zimny podmuch wilgotnego powietrza, niosący z sobą tak charakterystyczny dla ujścia rzeki zapach morskiej soli połączony z wonią rzecznego mułu. Przeciął szeroką promenadę i przechylając się przez balustradę, spojrzał w dół, na zewnętrzną, syntetonową ścianę zapory. Wzdłuż niej, jakieś dwadzieścia metrów niżej, biegł wąski chodnik, znikający z pola widzenia z prawej strony, za występem w murze bariery. Nie był ogólnie dostępny - łączyły go z promenadą specjalne drabinki automatyczne, teraz, w nocy, oczywiście złożone i zamknięte. Mogliby próbować otworzyć zamek i złamać kod sterownika, ale byłoby to raczej czasochłonne i groziłoby wywołaniem alarmu w jednej z wież kontrolnych. Mogli też użyć innego, szybszego sposobu. Miles westchnął w duchu. Skoki nad twardymi jak skała powierzchniami nie należały do jego ulubionych zajęć. Wyciągnął szpulę drutu skokowego ze specjalnie dla niej przewidzianej kieszeni w dendariańskiej kurtce mundurowej i solidnie przymocował hak grawityczny do balustrady. Jeszcze dwukrotnie sprawdził to mocowanie, potem nacisnął szpulę, z której wysunęła się uszyta z szerokich taśm uprząż. Miles włożył ją na siebie - jak zwykle odniósł wrażenie, że jest słabiutka, choć wiedział, że materiał ten ma wprost niesamowitą wytrzymałość. Zacisnął klamry, przerzucił nogi przez barierkę i zaczął wolno schodzić tyłem, starając się nie patrzyć w dół. Kiedy dotarł do chodnika, poziom adrenaliny w jego organizmie pokaźnie wzrósł. Wysłał szpulę, która zwijała się automatycznie, z powrotem do Galeniego. Ten powtórzył czynności Milesa i za chwilę, znalazłszy się na dole, oddał urządzenie. Żaden z nich nie powiedział ani słowa o tym, co czuł, kiedy balansował nad przepaścią. Miles wysłał sygnał, który spowodował odczepienie haka, zwinął drut i schował szpulę. - Idziemy w prawo - wskazał głową. Wyciągnął z kabury ogłuszacz. - Jaką masz broń? - Mogłem wziąć tylko jeden ogłuszacz. - Galeni wyciągnął go z kieszeni i sprawdził, czy jest naładowany i odpowiednio ustawiony. - A ty? - Ja mam dwa. I kilka innych zabawek. Ograniczenia tego, co można przenieść przez bramki w kosmoporcie, są bardzo surowe. - Biorąc pod uwagę tłumy, które się tam przewalają, chyba mają rację - zauważył Galeni. Ruszyli chodnikiem, trzymając ogłuszacze w dłoniach - najpierw Miles, a w ślad za nim Galeni. Spieniona woda, tworząc ogromne wiry, bulgotała pod ich stopami. Światła reflektorów wydobywały z mroku zielonobrązową toń. Wyschnięty szlam pokrywający chodnik świadczył o tym, że podczas przypływu sięga tu woda. Miles nakazał gestem Galeniemu, by się zatrzymał, a sam poszedł naprzód. Zaraz za załomem ściany chodnik kończył się małym, kolistym placykiem o czterometrowej średnicy. Okalająca go barierka wchodziła w ścianę, w której znajdował się masywny, wodoszczelny, owalny właz. Przed włazem stali Galen i Mark z ogłuszaczami w dłoniach. Klon miał na sobie czarną dendariańską koszulkę, szare spodnie mundurowe i buty bojowe - do kompletu brakowało mu tylko kurtki. Czy to ubranie, które mi podwędzili, pomyślał Miles, czy też kopia munduru najemników? Nozdrza mu zadrgały, kiedy dostrzegł przymocowany do pasa Marka sztylet swojego dziadka w pochwie z jaszczurzej skóry. - Impas - rzucił lekko Galen, spoglądając najpierw na ogłuszacz Milesa, a potem na swój własny. - Jeżeli wystrzelimy w tej samej chwili, to przeżyję ja albo mój Miles. Jeślibyś jednak jakimś cudem zdołał załatwić nas obu, nikt ci nie powie, gdzie jest twój atletyczny kuzynek. Zginie, zanim zdążycie go znaleźć. Jego śmierć nastąpi automatycznie - nie muszę tam wracać, żeby go zabić. Twoja piękna ochrona może równie dobrze do nas dołączyć. Zza załomu muru wychynął Galeni. - Niektóre impasy są dziwniejsze od innych - powiedział. Kiedy Galen usłyszał te pełne ironii słowa, skurcz przebiegł przez jego twarz. Wyprowadzony z równowagi, rozchylił usta, potem jednak zacisnął je, a jego ręka mocniej schwyciła za rękojeść broni. - Miałeś przyprowadzić ze sobą kobietę - wysyczał. Miles uśmiechnął się nieznacznie. - Jest w pobliżu. Ale powiedziałeś: dwóch i jest nas dwóch. Zatem mamy już wszystkich zainteresowanych. Co teraz? Galen mierzył ich spojrzeniem - zapewne kalkulował szansę wygranej, patrzył, jaką mają broń i mięśnie, oceniał odległość; Miles robił to samo. - Impas pozostaje impasem - powiedział Galen. - Jeżeli zostaniecie ogłuszeni, przegraliście; jeżeli my zostaniemy ogłuszeni - też przegraliście. To nie ma sensu. - Co proponujesz? - Żebyśmy wszyscy położyli broń na środku placyku. Wtedy będziemy mogli rozmawiać bez przeszkód. Schował coś za pazuchą, pomyślał Miles. Tak jak ja. - Ciekawa propozycja. Kto kładzie ostatni? Twarz Galena mogła służyć za obiekt badań nad niezdecydowaniem. To otwierał usta, to je zamykał, w końcu pokręcił lekko głową. - Ja również chciałbym rozmawiać bez przeszkód - powiedział ostrożnie Miles. - Proponuję, co następuje: ja położę broń najpierw. Potem M... klon. Potem ty. Na końcu kapitan Galeni. - Jaką będę miał gwarancję...? - Galen spojrzał badawczo na swojego syna. Napięcie pomiędzy nimi było niemal chorobliwe - dziwna mieszanka wściekłości, rozpaczy i bólu. - Da ci słowo - odparł Miles. Spojrzał na Galeniego, który wolno skinął głową. Na odmierzony trzema oddechami moment zapadła cisza. Potem Galen powiedział: - W porządku. Miles zrobił krok do przodu, ukląkł, położył ogłuszacz na środku placyku i wrócił na swoje miejsce. Mark, patrząc na Milesa, powtórzył te czynności. Galen, udręczony, wahał się przez dłuższą chwilę, widać było, że w duchu wciąż kalkuluje. Wreszcie położył swój ogłuszacz koło pozostałych. Galeni zrobił zaraz to samo bez chwili wahania. Uśmiechnął się krzywo; z jego oczu nie można było nic wyczytać poza tępym bólem, który krył się w nich, odkąd jego ojciec powstał z martwych. - Najpierw wysłuchamy twoich propozycji - powiedział Galen do Milesa. - Jeśli masz jakieś. - Oferuję wam życie - odparł Miles. - Ukryłem w sobie tylko wiadomym miejscu bon kredytowy wystawiony na okaziciela. Opiewa na sto tysięcy betańskich dolarów, czyli pół miliona marek imperialnych. Jeśli mnie ogłuszycie, to nie będziecie w stanie go odnaleźć. Mogę wam dać te pieniądze, zapewnić możliwość ucieczki, przekazać wiele pożytecznych informacji o tym, jak wymknąć się barrayarskim służbom bezpieczeństwa. Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, że oni już depczą wam po piętach... Klon wyglądał na bardzo zainteresowanego. Oczy rozszerzyły mu się, kiedy Miles powiedział, ile im oferuje. Rozszerzyły się jeszcze bardziej, kiedy usłyszał o CesBezie. -...a wszystko to w zamian za mojego kuzyna - Miles zaczerpnął tchu - mojego brata i twoją obietnicę, że... wycofasz się i nie będziesz więcej spiskował przeciw Cesarstwu Barrayarskiemu. Zrozum, że może to spowodować tylko niepotrzebny rozlew krwi i przynieść krzywdę twoim bliskim, których i tak nie zostało już wielu. Wojna się skończyła, Ser Galenie. Nadszedł czas na innych, by dokonali czegoś nowego, by zrobili coś inaczej, być może lepiej - gorzej chybaby było trudno. - Powstanie - wyszeptał Galen jakby sam do siebie - nie może zginąć. - Nawet jeśli zginą wszyscy jego uczestnicy? „Nie udało się, więc spróbujmy znów”? W mojej profesji nazywają to wojskową głupotą. Nie wiem, jakie jest na to słowo w języku cywili. - Moja starsza siostra kiedyś się poddała, zaufawszy barrayarskiemu słowu - powiedział Galen. Jego twarz była zimna, bez wyrazu. - Admirał Vorkosigan też był elokwentny i potrafił przemawiać logicznie, przekonując do swoich wizji i obiecując pokój. - To nie mój ojciec zdradził. To była wina jego podwładnego - rzekł Miles - który nie potrafił zrozumieć, że wojna się skończyła i czas było przerwać walkę. Zapłacił za ten błąd życiem, stracony za swą zbrodnię. Mój ojciec dał wam wtedy waszą zemstę. To było wszystko, co mógł ofiarować - nie był wszak w stanie wskrzesić zmarłych. I ja tego też nie potrafię. Mogę tylko próbować zapobiec dalszemu rozlewowi krwi. Galen uśmiechnął się kwaśno. - A ty, Davidzie? Czym mnie chcesz przekupić, abym zdradził Komarr, nie licząc pieniędzy twojego barrayarskiego władcy? Galeni przyglądał się swoim paznokciom, zagadkowy uśmiech błąkał się na jego ustach. Potarł szew spodni, po czym skrzyżował ramiona i zamrugał. - Wnukami? Galen zdawał się być kompletnie zbity z pantałyku. - Przecież nie jesteś nawet zaręczony! - Kto wie, może pewnego dnia... Oczywiście, jeśli będę żył. - A wszystkie będą dobrymi małymi poddanymi cesarstwa - prychnął Galen, z trudem odzyskując równowagę. Galeni wzruszył ramionami. - Ta propozycja łączy się z życiem, które ofiaruje ci Vorkosigan. Nie mogę ci dać nic więcej. - Myślę, że jesteście do siebie bardziej podobni, niż się wam wydaje - mruknął Miles. - A zatem, Ser Galenie, jaka jest twoja propozycja? Dlaczego nas tutaj sprowadziłeś? Prawa ręka Galena powędrowała w kierunku jego kurtki, potem jednak się zatrzymała. Stary uśmiechnął się rozbrajająco i przechylił głowę, jakby prosił o pozwolenie. A oto i drugi ogłuszacz, pomyślał Miles. Jaki on jest nieśmiały, do ostatniej chwili sprawia wrażenie, jakby nie sięgał po broń. Miles nie cofnął się ani na krok, choć mimowolnie zaczął wyliczać, jak szybko mógłby przesadzić balustradę i jak daleko popłynąłby pod wodą na jednym oddechu przy tak dużych falach. I to do tego w butach. Galeni, jak zwykle opanowany, również ani drgnął. Nie poruszyli się nawet wtedy, gdy broń, którą Ser Galen nagle wyciągnął, okazała się porażaczem nerwów. To było śmiercionośne narzędzie. - Są impasy - powiedział Galen - równe i równiejsze. - Grymas wykrzywiający mu usta był już tylko nędzną parodią uśmiechu. - Podnieś te ogłuszacze - rzucił w kierunku klona. Ten schylił się, zebrał je i zatknął za swój pas. - I co zamierzasz teraz zrobić? - zapytał Miles, starając się, by jego oczy nie dały się zahipnotyzować, a mózg sparaliżować na widok srebrnego, dzwonowatego wylotu lufy. Tak, tak, dzwoneczki, błyszcząca muszka, pawie oczko... - Zabić was - wyjaśnił Galen. To patrzył na swojego syna, to znów odwracał wzrok. W końcu skupił się na Milesie, jakby bojąc się, że straci swoje zdecydowanie. Więc dlaczego wciąż gadasz, zamiast strzelać? Miles nie wypowiedział tej myśli, aby Galen nie dostrzegł jej logiczności. Pozwólmy mu gadać, on chce jeszcze mówić, coś mu każe się tłumaczyć. - Dlaczego? Nie widzę, w jaki sposób mogłoby to się przysłużyć Komarrowi w dzisiejszych czasach, poza tym, że ty byś sobie ulżył. Zwyczajna zemsta? - Nie zwyczajna. Doskonała. Mój Miles wyjdzie stąd jako jedyny. - Daj spokój! - Miles nie musiał korzystać ze swych zdolności aktorskich, żeby w jego głosie zabrzmiały nutki wściekłości. - Nie możesz się już dłużej trzymać tego cholernego planu zamiany! Całe barrayarskie służby bezpieczeństwa już o nim wiedzą, wyczują cię od razu. Tego się nie da zrobić. - Rzucił okiem na klona. - Chcesz mu pozwolić, by wpakował cię prosto do laserowej maszynki do mięsa? Będziesz martwy, jak tylko się ujawnisz. To nie ma sensu. I nie jest potrzebne. Klon wyglądał na mocno zaniepokojonego, w końcu jednak zadarł głowę i uśmiechnął się dumnie. - Nie zamierzam być lordem Vorkosiganem. Stanę się admirałem Naismithem. Twoi Dendarianie pozwolą nam stąd uciec i dzięki nim stworzymy sobie nową bazę. Miles wydał z siebie stłumiony okrzyk i pociągnął się za włosy, niemal je wyrywając. - Czy myślisz, że przyszedłbym tutaj, gdyby istniał choć cień prawdopodobieństwa, że tak się stanie? Dendarianie są również ostrzeżeni. Dowódca każdego z patroli, które krążą w okolicy - a lepiej, żebyście uwierzyli, że one tam krążą - ma ze sobą skaner medyczny. Zanim jeszcze wydasz pierwszy rozkaz, już cię przeskanują. Jeżeli okaże się, że masz prawdziwe kości nóg, a nie syntetyczne, tak jak ja, rozwalą ci łeb. I nici z waszego planu. - Ale ja mam syntetyczne kości nóg - powiedział klon, zaintrygowany. Miles zastygł. - Jak to? Powiedziałeś, że twoje kości się nie łamią... Galeni nagłym ruchem odwrócił głowę w kierunku klona. - Kiedy mu to powiedziałeś? - Nie łamią się - odpowiedział Milesowi Mark. - Ale po tym, kiedy ty sobie je zamieniłeś, ja zrobiłem tak samo. W przeciwnym razie pierwsze badania medyczne, jakim bym się poddał, zdradziłyby mnie. - Ale nie masz przecież śladów dawnych złamań w pozostałych kościach? - Nie, ale żeby to wykryć, potrzeba dużo dokładniejszych badań. I kiedy już wyeliminujemy tę trójkę, będę mógł tego uniknąć. Wezmę twoje zapiski... - Jaką trójkę? - Trójkę Dendarian, którzy wiedzą, że jesteś Vorkosiganem. - Twoją piękną ochronę i tamto małżeństwo - powiedział Galen, uśmiechając się mściwie na widok przerażenia na twarzy Milesa. - Szkoda, że jej z sobą nie przyprowadziłeś. Teraz będziemy musieli ją sami upolować. Miles zauważył kątem oka, że twarz klona przybrała na chwilę dziwny wyraz, jakby zbierało mu się na mdłości. Galen również to dostrzegł i nachmurzył się lekko. - Mimo wszystko nie dokonacie tego. - Miles nie dawał za wygraną. - Tam jest pięć tysięcy Dendarian. Kojarzę nazwiska setek z nich, innych znam z widzenia. Walczyliśmy razem. Wiem o nich rzeczy, które są tajemnicą nawet dla ich matek. Tego nie znajdziesz w żadnych zapiskach. A oni mnie widzieli praktycznie w każdych warunkach. Nie będziesz nawet wiedział, kiedy jak zażartować. A nawet jeśli ci się uda i zostaniesz na jakiś czas admirałem Naismithem, tak jak planowałeś kiedyś zostać cesarzem, to czy pomyślałeś, co się stanie z Markiem? Może Mark nie chce być najemnikiem, żołnierzem przestrzeni? Może chce być, dajmy na to, projektantem tkanin? Może lekarzem... - Nie - wydyszał klon, patrząc na swoje poskręcane ciało. - Tylko nie lekarzem... -...albo reżyserem holowizyjnym, albo pilotem gwiezdnym, czy może inżynierem. A może on chce być jak najdalej od niego. - Ruchem głowy wskazał na Galena. Przez moment oczy klona wypełniła niewypowiedziana tęsknota, potem jednak jego twarz przykryła poprzednia maska. - Czy kiedykolwiek się tego dowiesz? - Nie da się ukryć, że będziesz musiał uchodzić za doświadczonego żołnierza - powiedział Galen, mierząc klona spojrzeniem spod zmrużonych powiek. - A ty przecież nigdy jeszcze nie zabiłeś... Klon poruszył się niespokojnie i spojrzał z ukosa na swojego opiekuna. Głos Galena złagodniał. - Musisz nauczyć się zabijać, jeśli chcesz przeżyć. - Wcale nie - wszedł mu w słowo Miles. - Większość ludzi przechodzi przez życie bez zabijania kogokolwiek. To nie jest dobry argument. Lufa porażacza nerwów skierowała się w stronę Milesa. - Za dużo gadasz. - Oczy Galena spoczęły raz jeszcze na jego synu, który stał nieruchomo, niczym niemy świadek. Kapitan hardo zadarł głowę. Stary odwrócił się gwałtownie, jakby spojrzenie Galeniego paliło go. - Najwyższy czas, żeby ruszyć się stąd. Na twarzy Galena odmalowała się determinacja. Odwrócił się do klona. - Masz. - Podał mu porażacz. - Czas, abyś zakończył swoją edukację. Zabij ich i chodźmy stąd. - A co z Ivanem? - zapytał cicho kapitan Galeni. - Bratanek Vorkosigana jest mi dokładnie tak samo potrzebny, jak jego syn - odparł Galen. - Mogą pójść do piekła ramię w ramię. - Odwrócił głowę do klona i dodał: - Zaczynaj! Mark przełknął ślinę i podniósł trzymany oburącz porażacz na wysokość oczu. - A... a co z bonem kredytowym? - Nie mają żadnego bonu kredytowego. Głupcze, nawet nie potrafisz wyczuć kłamstwa! Miles podniósł rękę z komunikatorem i powiedział głośno w jego kierunku: - Elli, nagrałaś to? - Nagrałam i przesłałam kapitanowi Thorne’owi do kwatery Wywiadu - zabrzmiał radośnie głos Quinn. - Potrzebujesz nas już? - Jeszcze nie. - Opuścił ramię, wyprostował się i spojrzał prosto w oczy Galena, w których malowała się furia. Stary zacisnął zęby. - Tak jak już mówiłem - powiedział Miles. - Nici z waszego planu. Przedyskutujmy pozostałe możliwości. Mark, z przerażeniem na twarzy, opuścił lufę porażacza. - Co znowu za możliwości? Wystarczy nam zemsta! - wysyczał Galen. - Strzelaj! - Ale... - zaczął klon, mocno wzburzony. - Na razie jesteś wolnym człowiekiem - Miles mówił cicho, lecz szybko. - Kupił cię, ale nie jesteś jego własnością. Jeżeli jednak zabijesz dla niego, staniesz się jego niewolnikiem na zawsze. Na wieki wieków. Niekoniecznie, zdawały się bezgłośnie mówić wykrzywione usta Galeniego. Kapitan nie przerwał jednak wywodu Milesa. - Musisz zabijać swoich wrogów - warknął Galen. Mark otworzył usta, chcąc zaprotestować, i opuścił rękę z bronią. - Strzelaj, do jasnej cholery! - wrzasnął Galen i rzucił się w kierunku klona, chcąc wyrwać mu porażacz. Galeni zrobił krok naprzód i zasłonił sobą Milesa. Ten sięgnął po ukryty za pazuchą ogłuszacz. Rozległ się trzask porażacza, Miles wyciągnął broń - za późno, o wieki za późno - Galeni krzyknął - umiera, bo byłem zbyt opieszały, chciałem wyczekać, ile się da, żeby dać szansę... Z poszarzałą twarzą i niemym krzykiem na ustach Miles wyskoczył zza Galeniego, unosząc swój ogłuszacz... ...i zobaczył, jak ciało Galena zwija się w potwornych konwulsjach, jego kręgosłup wygina się, aż trzeszczą kości, a twarz skręca mu się z bólu... i w końcu dosięga go śmierć. - Zabijać swoich wrogów - wydyszał Mark z twarzą białą jak płótno. - Słusznie. Ej! - krzyknął, podnosząc znów broń, kiedy Miles zrobił krok w jego kierunku. - Nie ruszaj się! Miles usłyszał chlupot pod nogami. Spojrzał w dół - spieniona fala liznęła go po butach, wytraciła impet i cofnęła się. Za chwilę nadbiegła kolejna. Poziom wody podniósł się już do wysokości chodnika. Poziom wody podniósł się... - Gdzie jest Ivan? - zapytał, zaciskając dłoń na rękojeści ogłuszacza. - Jeżeli naciśniesz spust, nigdy się nie dowiesz - odparł Mark. - Miotał niespokojne spojrzenia - na Milesa, na Galeniego, na nieruchome ciało Galena u swoich stóp i na broń, którą trzymał, jakby próbował dodać to wszystko do siebie w karkołomnym równaniu. Jego oddech był płytki i urywany, palce zaciskał konwulsyjnie na rękojeści porażacza nerwów. Galeni stał zupełnie bez ruchu, z głową lekko przechyloną. Patrzył na to, co leżało u jego stóp, zagłębiony w myślach zdawał się nie zauważać ani porażacza, ani jego właściciela. - Dobra - rzucił Miles. - Ty pomożesz nam, a my pomożemy tobie. Zabierz nas do Ivana. Mark cofnął się o krok w kierunku ściany, nie opuszczając lufy porażacza. - Nie wierzę ci. - Dokąd chcesz uciekać? Nie możesz wrócić do Komarrczyków. Żądna twojej krwi barrayarska grupa uderzeniowa depcze ci po piętach. Nie możesz też zwrócić się o ochronę do miejscowych władz - musiałbyś wtedy wytłumaczyć się z tego trupa. Ja jestem twoją jedyną szansą. Mark spojrzał na ciało Galena, na porażacz, w końcu na Milesa. Cichy warkot rozwijającej się szpuli skokowej był ledwo słyszalny na tle szumu morza. Miles podniósł wzrok. Quinn leciała w dół jak rzucający się na zdobycz sokół, w jednej dłoni trzymając broń, drugą zaś kontrolując szpulę. Mark kopniakiem otworzył drzwi włazu i wgramolił się do środka. - Szukajcie Ivana, jest niedaleko stąd. To nie ja muszę tłumaczyć się z trupa, tylko ty. Pamiętaj, że na narzędziu zbrodni są twoje odciski palców! - Rzucił w ich kierunku porażacz nerwów i zatrzasnął klapę włazu. Miles skoczył do drzwi, nacisnął je z całej siły, ryzykując złamanie kolejnych kości palców. Właz jednak był już zamknięty - dał się słyszeć jedynie cichy terkot specjalnego mechanizmu ryglującego i uszczelniającego go, by sprostał naporowi oceanu. Miles syknął przez zęby. - Wysadzić właz? - powiedziała zadyszana Quinn, która właśnie wylądowała. - Ta... na Boga, nie! - Wyschnięty szłam na ścianie bariery, znaczący poziom najwyższego przypływu, sięgał ze dwa metry nad klapę włazu. - Możemy zatopić Londyn. Spróbuj otworzyć ten właz, nie uszkadzając go. Kapitanie! - Miles zwrócił się do Galeniego. Ten stał bez ruchu. - Jest pan w szoku? - Co? Nie... nie, myślę, że nie. - Galeni powoli wracał do siebie. - Może później - dodał dziwnie spokojnym głosem, jakby zadumany. Quinn stała nachylona nad włazem. Z kieszeni wyjmowała kolejne przyrządy, które przykładała do klapy i odczytywała ich wskazania. - Sterowanie elektromechaniczne z możliwością kontroli ręcznej... Gdybym użyła pola magnetycznego... Miles podszedł do Elli i uwolnił ją z uprzęży skokowej. - Wejdź na górę - powiedział do Galeniego - i spróbuj znaleźć wejście z drugiej strony bariery. Musimy złapać tego małego palanta! Galeni skinął głową i zaczął nakładać uprząż. - Może weź broń. - Miles podał mu ogłuszacz i nóż. Mark zabrał ze sobą całą resztę. - Ogłuszacz jest bezużyteczny - zauważył Galeni. - A nóż lepiej zachowaj przy sobie. Kiedy go spotkam, użyję gołych rąk... ...z prawdziwą przyjemnością, Miles w myślach dokończył to zdanie. Obydwaj przeszli na Barrayarze podstawowy kurs technik walki wręcz. Miles nie mógł co prawda stosować trzech czwartych chwytów ze względu na kruchość swych kości, ale Galeni nie miał takich ograniczeń. Kapitan zniknął w mroku nocy, ze zręcznością pająka wspinał się po ścianie na prawie niewidocznej nici. - Udało się! - krzyknęła Quinn. Masywne drzwi włazu otworzyły się, odsłaniając pogrążony w mroku tunel. Miles odczepił od pasa latarkę i zanurkował w ciemność. Raz jeszcze obrócił się, by spojrzeć na pokryte teraz morską pianą ciało Galena, nareszcie wolne od udręki i opętania. Bezruchu, jakim było ogarnięte, nie sposób było pomylić z odrętwieniem sennym czy też czymkolwiek innym - śmierć panowała tu niepodzielnie. Wiązka z porażacza nerwów musiała go trafić prosto w głowę. Quinn zamknęła klapę włazu, kiedy już weszli, i przystanęła na chwilę, by schować do kieszeni użyte przyrządy. Mrugnęły lampki kontrolne na sterowniku drzwi, mechanizm uszczelniający właz brzęknął i zaterkotał - mieszkańcy delty Tamizy mogli spać spokojnie. Ostrożnie ruszyli naprzód. Nie zrobili jeszcze pięciu kroków, kiedy doszli do rozwidlenia w kształcie litery T. Większy, oświetlony prostopadły tunel był zakrzywiony tak, że nie było widać, co kryje. - Pójdziesz na lewo, a ja na prawo - zdecydował Miles. - Nie powinieneś zostawać sam - zaprotestowała. - Może mam się rozdwoić, co? Idź, do cholery! Quinn, zirytowana, machnęła ręką i pobiegła w głąb korytarza. Miles pomknął w przeciwnym kierunku. Odgłos jego kroków odbijał się dziwacznym echem od ścian korytarza, głęboko we wnętrznościach syntetonowej góry. Przystanął na chwilę i wytężył słuch - doszedł go tylko cichy dźwięk oddalających się kroków Elli. Ruszył dalej, przez setki metrów surowego syntetonu, mijając ciemne i milczące stacje pomp, a także inne - rozświetlone i miarowo buczące. Zaczął się już zastanawiać, czy może wyjście uszło jego uwagi - może gdzieś w suficie znajdowała się klapa włazu? - kiedy dostrzegł jakiś przedmiot leżący na podłodze korytarza. Był to jeden z ogłuszaczy, najwyraźniej upuszczony przez uciekającego w panice Marka. Wyszczerzył zęby i podniósł go szybkim ruchem z głośnym „Aha!” Wsadził broń za pas i pomknął dalej. Włączył naręczny komunikator. - Quinn? - Korytarz zakręcał nagle i kończył się małym, pustym holem z wejściem do rury windowej. Pewnie znajdował się pod jedną z wież kontrolnych. Musi teraz uważać, gdzieś tu mogą się kręcić pracownicy bariery. - Quinn? Wszedł do rury windowej i zaczął się wznosić. Boże, na który poziom mógł wjechać Mark? Na trzecim z kolei piętrze zobaczył korytarz z lustrzanymi ścianami, kończący się drzwiami, przez które było widać czerń nocy. Było to najwyraźniej wyjście. Miles wyskoczył z rury windowej. Jakiś nieznajomy mężczyzna, ubrany w cywilne spodnie i marynarkę, na odgłos jego kroków obrócił się na pięcie i klęknął. W jego dłoniach zabłysło paraboliczne zwierciadło lufy porażacza nerwów. - Jest tutaj! - krzyknął i strzelił. Miles przekoziołkował z powrotem do rury windowej z takim impetem, że aż uderzył w jej przeciwległą ściankę. Schwycił za drabinkę awaryjną, która biegła z boku rury i zaczął wspinać się szybciej, niż było w stanie unieść go pole antygrawitacyjne. Czuł potworne pieczenie na twarzy, jakby wbijały się w nią tysiące małych igiełek - całe szczęście, że wiązka porażacza nie przeszła bliżej jego głowy. Zdał sobie nagle sprawę, że strzelający doń człowiek nosił buty będące standardowym wyposażeniem armii barrayarskiej. - Quinn! - jeszcze raz wrzasnął do komunikatora. Na następnym poziomie znajdował się korytarz, w którym nie było widać żadnych uzbrojonych typów. Troje drzwi, jakie minął, było zamknięte. Za czwartymi kryło się oświetlone, puste biuro. Miles omiótł je spojrzeniem - dostrzegł nieznaczny ruch w cieniu pod komkonsolą. Nachylił się i zobaczył dwie kulące się kobiety w niebieskich kombinezonach Służby Pływowej. Jedna z nich pisnęła i zasłoniła sobie dłońmi oczy, druga objęła ją i spojrzała hardo na Milesa. Spróbował się przyjacielsko uśmiechnąć. - Eeee... dzień dobry. - Kim wy jesteście? - zapytała druga z kobiet podniesionym głosem. - Ależ ja nie jestem z nimi. Oni są... hm... zawodowymi mordercami. - To w każdym razie była prawda. - Nie bójcie się, nie chodzi im o was. Czy wezwałyście już policję? W milczeniu pokręciła głową. - Radziłbym, żebyście to natychmiast zrobiły. Jeszcze jedno... czy już mnie widziałyście? Przytaknęła. - Którędy poszedłem? Skuliła się, przerażona. Najwyraźniej była przekonana, że napastuje ją jakiś psychopata. Miles rozłożył ręce w przepraszającym geście i ruszył do drzwi. - Wezwijcie policję! - krzyknął jeszcze przez ramię. Kiedy już wyszedł na korytarz, usłyszał za sobą ciche stukanie przyciskanych klawiszy komkonsoli. Marka nie było nigdzie widać na tym poziomie. Ktoś wyłączył pole antygrawitacyjne w rurze windowej - nad wejściem, przegrodzonym teraz automatycznym szlabanem bezpieczeństwa, migał ostrzegawczy napis. Miles ostrożnie wetknął głowę do nieczynnej rury i spojrzał w dół. Zobaczył inną głowę patrzącą do góry i ledwie zdążył się wycofać, zanim rozległ się trzask porażacza nerwów. Korytarz kończył się przeszklonymi drzwiami z widokiem na morze. Prowadziły na galerię okalającą wieżę. Wyszedł na zewnątrz, rozejrzał się na boki, a potem spojrzał w górę. Wyżej było już tylko jedno piętro, również otoczone galerią. Jeżeliby celnie rzucił hak grawityczny, to mógłby się tam z łatwością wspiąć. Skrzywił się, wyciągnął szpulę i zamachnął się. Już pierwsza próba zakończyła się pomyślnie - hak zaczepił o balustradę. Przełknął ślinę, zawisł na krótką, przyprawiającą o drżenie serca chwilę nad tamą i ryczącym gdzieś w dole morzem i oto stał na kolejnej galerii. Podszedł na palcach do przeszklonych drzwi, by sprawdzić, czy nie ma nikogo na korytarzu. Zobaczył skąpanego w czerwonym świetle Marka, który klęczał blisko wejścia do rury windowej z ogłuszaczem w dłoni. Jakiś człowiek w kombinezonie - Miles miał nadzieję, że nieprzytomny - leżał rozciągnięty na podłodze. - Mark? - zawołał cicho i odsunął się. Mark obrócił się gwałtownie i wystrzelił w kierunku Milesa. Ten oparł się plecami o ścianę i zawołał. - Musisz ze mną współpracować. Mogę ci ocalić życie. Gdzie jest Ivan? To przypomniało Markowi, że wciąż ma asa w rękawie. Klon uspokoił się nieco i przestał strzelać. - Wyciągnij mnie stąd, a powiem ci, gdzie jest - odparował. Miles posłał uśmiech w ciemność. - W porządku. Wchodzę. - Wśliznął się przez drzwi i poszedł w kierunku swego zwierciadlanego odbicia. Na chwilę tylko przystanął przy leżącym na podłodze człowieku, by sprawdzić, czy ma puls. Na szczęście miał. - Jak zamierzasz mnie stąd wyciągnąć? - zapytał Mark. - Taak, to nie będzie łatwe - przyznał Miles. Nadstawił uszu. Ktoś wspinał się po drabinie w rurze windowej, starając się robić to cicho. Nie dotarł jeszcze do ich piętra. - Policja jest w drodze, a kiedy przybędzie, to, jak sądzę, Barrayarczycy zwiną natychmiast manatki. Nie będą chcieli zostać zamieszani w kłopotliwy incydent międzyplanetarny, z którego ambasador musiałby się tłumaczyć przed miejscowymi władzami. Już sam fakt, że ktoś ich zauważył, świadczy o tym, że sytuacja wymknęła im się spod kontroli. Jutro rano Destang wypruje im flaki. - Policja? - Palce Marka zacisnęły się na rękojeści ogłuszacza. Strach przed Barrayarczykami walczył na jego twarzy z lękiem przed londyńską policją. - Tak. Możemy bawić się w kotka i myszkę w tej wieży, dopóki nie przybędzie tu policja - a to kiedyś musi nastąpić. Moglibyśmy też wspiąć się na dach i przywołać szybkolot dendariański, aby nas zabrał. Wiem, którą z tych dwóch możliwości bym wybrał. A ty? - Będę twoim więźniem - powiedział Mark szeptem pełnym wywołanej strachem wściekłości. - Śmierć teraz czy później, co za różnica? Nareszcie zrozumiałem, do czego jest ci potrzebny klon. A zatem Mark wciąż się obawiał, że jest chodzącą składnicą części zamiennych, pomyślał Miles i westchnął. Spojrzał na swój chronometr. - Zgodnie z tym, co powiedział Galen, zostało nam jedenaście minut, aby znaleźć Ivana. Twarz klona przybrała chytry wyraz. - Ivana nie ma na górze. Jest na dole, tam skąd przyszliśmy. - Aha... - Miles odważył się na krótkie spojrzenie w głąb rury. Przebywający tam uprzednio człowiek musiał wyjść na jednym z niższych pięter. Myśliwi prowadzili swoje poszukiwania bardzo metodycznie. Kiedy osiągną najwyższe piętro, będą pewni, że tu właśnie znajduje się ich łup. Miles wciąż jeszcze miał na sobie uprząż skokową. Ostrożnie, bacząc, aby nic nie zabrzęczało, przypiął hak do szlabanu bezpieczeństwa i sprawdził mocowanie. - Więc powiadasz, że chciałbyś się dostać na dół, tak? Mogę ci to załatwić, wolałbym jednak, byś nie mylił się co do tego, gdzie jest Ivan. Pamiętaj, że jeśli zginie, to osobiście pokroję cię na kawałki - serce, wątróbka, żeberka i flaczki... Miles pochylił się, sprawdził klamry, ustawił odpowiednią prędkość rozwijania i punkt końcowy na szpuli skokowej i przyklęknął pod szlabanem, gotowy do skoku. - Właź na mnie. - Nie dasz mi uprzęży? Miles spojrzał przez ramię i uśmiechnął się. - Odbijasz się lepiej niż ja. Mark nie wyglądał na przekonanego. Mimo to zatknął swój ogłuszacz za pas, przysunął się do Milesa i oplótł go ostrożnie rękami i nogami. - Lepiej schwyć się mocniej. Będziemy bardzo ostro hamowali na samym dole. Aha - nie krzycz podczas skoku, żeby nie zwrócić na nas uwagi. Mark kurczowo zacisnął uchwyt. Miles raz jeszcze sprawdził, czy w rurze nie ma niechcianego towarzystwa - była pusta. Skoczył. Ich masa, dwa razy większa niż zwykle, sprawiła, że nabierali pędu w zatrważającym tempie. Przelecieli szybko cztery piętra - żołądek podszedł Milesowi do gardła, a ściany rury windowej zlały się w jedną wielką kolorową plamę - aż wreszcie szpula skokowa zaklekotała i świat stał się mniej rozmazany. Taśmy uprzęży wpijały się w skórę. Uścisk Marka zaczął słabnąć, więc Miles błyskawicznie schwycił prawą ręką za jego nadgarstek. Wyhamowali, i to całkiem łagodnie, dosłownie kilka centymetrów nad dolnym poziomem rury. Miles poczuł, jak pękają mu bębenki. Byli z powrotem w sercu syntetonowej góry. Hałas, jaki wywołali swoim lotem, wyostrzonym zmysłom Milesa wydawał się ogłuszający. Mimo to w żadnym z wejść do rury nie pojawiły się głowy zaskoczonych żołnierzy i nikt nie zamierzał do nich strzelać. Nie czekając, aż ktoś się nimi zainteresuje, Miles z Markiem czym prędzej wyszli z rury do małego holu, z którego powadził korytarz w głąb bariery. Miles wysłał sygnał, który spowodował odczepienie się haka i zwinął szpulę - lina spadła bezgłośnie, lecz hak brzęknął, uderzając o podłogę. Miles wzdrygnął się. - Tędy - powiedział Mark, pokazując na prawo. Pobiegli korytarzem ramię w ramię. Powietrze wypełniało przenikliwe drżenie. Stacja pomp, która cicho buczała, kiedy Miles ją mijał, biegnąc w przeciwnym kierunku, teraz pracowała pełną mocą i pompowała poprzez ukryte rury wodę Tamizy aż do poziomu morza. Następna stacja, przedtem cicha i ciemna, była teraz rozświetlona, gotowa do wkroczenia do akcji. Mark zatrzymał się. - To tu. - Gdzie? Klon wskazał ręką. - Każda z komór pompowych ma swój właz, używany do czyszczenia i napraw. Umieściliśmy go tam. Miles zaklął głośno. Komora pompowa była mniej więcej wielkości dużej szafy. Jeśli zamknąć właz, w jej oślizłym wnętrzu będzie panowała ciemność, chłód, smród i absolutna cisza. Przynajmniej dopóty, dopóki nie będzie można usłyszeć huku podnoszącej się wody, która, pompowana z ogromną siłą, runie do środka, zamieniając to miejsce w komorę śmierci. Wedrze się do nosa, do uszu, do oczu, które będą widziały tylko czerń. Wypełni komorę całkowicie, nie zostawiając nawet krzty powietrza na ostatni, rozpaczliwy oddech. Wedrze się i zmiażdży ciało, a potem będzie je obracać bez końca, szorując nim po twardych, chropowatych ścianach, aż w końcu napęczniała twarz zniekształci się nie do poznania. Wreszcie, kiedy nadejdzie odpływ, hucząca woda opadnie i pozostawi... resztki. Brudy zapychające ujście. - Ty... - wysyczał Miles, patrząc na Marka -...zrobiłeś coś takiego...? Mark cofnął się o krok i nerwowo zatarł ręce. - Przecież jesteś tutaj, przyprowadziłem cię... - zaczął żałośnie. - Mówiłem, że cię przyprowadzę... - Czy nie wydaje ci się, że to nieco zbyt surowa kara dla człowieka, który nie zawinił ci niczym poza chrapaniem w nocy?! - Miles, z niesmakiem na twarzy, odwrócił się do klona plecami i zaczął manipulować przy sterowniku włazu. Potem przesunął blokującą sztabę i pchnął ciężkie żelazne drzwi do wewnątrz. Zadźwięczał dzwonek alarmowy. - Ivan?! - Tu - krzyk dobiegający z komory był prawie bezgłośny. Miles pochylił się nad otworem i skierował światło latarki do środka. Właz znajdował się na samej górze komory - pół metra niżej Miles dostrzegł białą plamę twarzy patrzącego nań Ivana. - To ty! - Głos Ivana był pełen odrazy. Zrobił chwiejny krok do tyłu i pośliznął się w szlamie. - Nie, to nie on - poprawił go Miles. - To ja. - Aaa... - Twarz Ivana była pokryta bruzdami, wycieńczona, widać było, że ma problemy z zebraniem myśli; to była twarz człowieka, który walczył zbyt długo. Miles wrzucił do komory swoją uprząż skokową - aż ciarki przeszły go na myśl, że początkowo, kiedy przygotowywał swój ekwipunek na „Triumphie”, nie miał wcale zamiaru jej brać ze sobą. Naciągnął szpulę. - Jesteś gotowy do wyjścia? Ivan zabełkotał tylko coś pod nosem. Mimo wszystko naciągnął uprząż na ramiona. Miles wdusił przycisk na szpuli i Ivan został wciągnięty na górę. Pomógł mu przecisnąć się przez właz. Ivan ledwo stał na nogach, zgarbiony, wspierał się rękami na kolanach, ciężko dysząc. Jego zielony mundur był mokry, zmięty i ociekał szlamem. Ręce miał zakrwawione - pewnie walił nimi w ściany komory, próbował wspiąć się na nie, krzyczał w ciemnościach, lecz na zewnątrz wydostawały się jedynie głuche jęki, których nikt nie słyszał... Miles zatrzasnął klapę. Zaskoczył mechanizm zapadkowy zamykający właz. Kiedy przesunął sztabę z powrotem na miejsce, ucichł dzwonek alarmowy. Jak tylko to się stało, ruszyły pompy. Z komory dobiegł głuchy, potworny syk. Ivan siadł ciężko i przycisnął twarz do kolan. Miles ukląkł przy nim, mocno zaniepokojony. Ivan zwrócił do niego głowę i zdobył się na słaby uśmiech. - Chyba - przełknął ślinę - klaustrofobia będzie od dzisiaj moim nowym hobby... Miles uśmiechnął się w odpowiedzi i poklepał go po ramieniu. Podniósł się i rozejrzał na boki. Marka nigdzie nie było widać. Splunął ze złością i uniósł do ust swój naręczny komunikator. - Quinn? Quinn! Wyszedł na korytarz, rozejrzał się na wszystkie strony i nadstawił uszu. Cichy odgłos znikających w oddali kroków dochodził z kierunku przeciwnego do zajętej przez Barrayarczyków wieży. - Gówniarz - mruknął. - Niech go piekło pochłonie. - Połączył się z patrolem powietrznym. - Sierżant Nim? Tu Naismith. - Słucham, sir. - Straciłem kontakt z komandor Quinn. Spróbuj się z nią połączyć, a jeśli ci się nie uda, zacznij jej szukać. Ostatni raz widziałem ją wewnątrz bariery, pomiędzy wieżami szóstą a siódmą. Posuwała się na południe. - Zrozumiałem, sir. Miles odwrócił się i pomógł Ivanowi wstać. - Będziesz mógł iść? - zapytał z niepokojem. - Taak... jasne - odparł Ivan. Zamrugał oczami. - Jestem po prostu trochę... - Poszli powoli korytarzem. Ivan potknął się, ale w porę schwycił Milesa za ramię i odzyskał równowagę. - Nie spodziewałem się, że moje ciało może produkować tyle adrenaliny. I to tak długo. Tyle godzin... jak długo właściwie tam siedziałem? - Około... - Miles rzucił okiem na chronometr. - Nie więcej niż dwie godziny. - Oo! Myślałem, że dłużej. - Ivan zdawał się powoli wracać do siebie. - Dokąd idziemy? Dlaczego jesteś ubrany w mundur Naismitha? Czy ambasadorowej nic się nie stało? Nie porwali jej, prawda? - Nie. Galenowi byłeś potrzebny tylko ty. To jest niezależna operacja dendariańska. Nie powinienem być teraz tu, na dole. Destang rozkazał mi, abym został na „Triumphie”, podczas gdy jego zbiry unicestwią moją kopię. Żeby się im nie myliło... - Aha. Taak, to brzmi sensownie. Dlatego mogą spokojnie strzelać do każdego małego człowieczka, którego zobaczą. - Ivan znów zamrugał oczami. - Miles... - Masz rację - powiedział Miles. - Właśnie dlatego idziemy w tę stronę, a nie w tamtą. - Czy powinienem iść szybciej? - Nie byłoby źle, jeślibyś mógł. Przyśpieszyli kroku. - Dlaczego przyleciałeś na dół? - zapytał Ivan po minucie czy dwóch. - Tylko mi nie mów, że wciąż próbujesz uratować bezwartościową skórę tego niewdzięcznego klona! - Galen przysłał mi zaproszenie wyryte na twojej skórze. Nie mam zbyt wielu krewnych, Ivanie. I może dlatego, z uwagi na ich rzadkość, są dla mnie bardzo cenni. Wymienili spojrzenia, Ivan odchrząknął. - Tak. Cóż... Pamiętaj jednak, że stąpasz po niepewnym gruncie, próbując podejść Destanga. Powiedzmy... jeśli jego grupa uderzeniowa jest tak blisko... A gdzie jest Galen? - zaniepokoił się. - Nie żyje - powiedział krótko Miles. Mijali właśnie ciemny poprzeczny korytarzyk, który prowadził na zewnątrz, do placyku, gdzie leżało jego ciało. - Tak? Miło słyszeć. Kto tego dokonał? Chętnie pocałowałbym go w rękę. Albo ją. - Za chwilę pewnie będziesz miał ku temu okazję. - Zza zakrętu korytarza dobiegł ich pośpieszny tupot, jakby biegł ktoś o krótkich nogach. Miles wyciągnął zza pasa ogłuszacz. - Tym razem nie chce mi się z nim dyskutować. Być może wraca tędy, bo został wystraszony przez Quinn - dodał z nadzieją w głosie. Zaczynał się o nią poważnie niepokoić. Mark wychynął zza zakrętu, zauważył ich i zatrzymał się z krzykiem. Odwrócił się, zrobił krok do przodu, stanął i znów się odwrócił, niczym schwytane w pułapkę zwierzę. Na prawym policzku miał czerwoną smugę, a ucho pokrywały mu biało-żółte ropiejące pęcherze. W powietrzu unosił się zapach spalonych włosów. - Co się stało? - zapytał Miles. Głos Marka był rozedrgany i pełen napięcia. - Tam są jacyś wymalowani szaleńcy, którzy polują na mnie z miotaczami plazmy! Zajęli następną wieżę kontrolną... - Widziałeś gdzieś Quinn? - Nie. - Miles - powiedział zaintrygowany Ivan. - Nasi chłopcy nie używaliby łuków plazmowych podczas tego typu akcji, prawda? Na pewno nie w takim miejscu jak to - nie ryzykowaliby zniszczenia urządzeń... - Wymalowani? - Miles niemal krzyknął. - Jak? Chyba nie... z twarzami wyglądającymi jak chińskie maski operowe, co? - Nie mam pojęcia jak wygląda chińska maska operowa. Ale mieli - przynajmniej jeden z nich miał - całą twarz pokrytą kolorami - od ucha do ucha. - To bez wątpienia gemdowódca - powiedział Miles. - Otwarcie polują na mnie. Wygląda na to, że podnieśli stawkę. - Cetagandanie? - zapytał ostro Ivan. - Ich posiłki musiały w końcu przybyć. Depczą mi pewnie po piętach od kosmoportu. O Boże, Quinn poszła w tym kierunku! - Zdezorientowany, podobnie jak Mark zaczął się kręcić w kółko. Starał się połknąć stojącą mu w gardle gulę paniki, aby znalazła się z powrotem na swoim stałym miejscu - na dnie żołądka. Trzeba pilnować, żeby za wszelką cenę nie dostała się do mózgu. - Ale ty, Mark, możesz się odprężyć. Nie na ciebie polują - Dobre sobie! Ten facet krzyknął: „Jest tutaj, chłopcy!” i chciał mi odstrzelić łeb! Usta Milesa wykrzywiły się w cierpkim uśmiechu. - Ależ nie - powiedział łagodnie. - Po prostu się pomylili. Ci ludzie chcą zabić mnie - to jest admirała Naismitha. Ciebie chcą zabić tamci z przeciwnego końca korytarza. Rzecz jasna - dodał wesoło - ani jedni, ani drudzy nie potrafią nas rozróżnić. Ivan prychnął szyderczo. - Zawróćmy - zdecydowanym głosem powiedział Miles i pobiegł przodem. Skręcił w poprzeczny korytarzyk i zatrzymał się przed wiodącym na zewnątrz włazem. Ivan i Mark zostali z tyłu. Miles wspiął się na palce i zgrzytnął zębami. Według wskazań sterownika, woda podniosła się już ponad poziom włazu. To wyjście było odcięte. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Miles otworzył kanał w swym naręcznym komunikatorze. - Nim! - zawołał. - Słucham, sir? - W wieży siódmej znajduje się cetagandański oddział do zadań specjalnych. Nie wiem, ilu ich jest, ale mają łuki plazmowe. - Tak jest, sir - odparł Nim, z trudem łapiąc oddech. - Właśnie ich namierzyliśmy. - Gdzie jesteście i co widzicie? - Ustawiłem po dwóch żołnierzy przy każdym z trzech wejść do wieży, a na parkingu, w krzakach, czekają posiłki. Ci - powiedział pan Cetagandanie? - posłali w naszym kierunku trochę plazmy z głównego korytarza, kiedy próbowaliśmy wejść. - Trafili kogoś? - Jeszcze nie. Wszyscy padliśmy na ziemię. - Komandor Quinn dała jakiś znak życia? - Nie, sir. - Czy potrafisz zlokalizować ją poprzez jej naręczny komunikator? - Jest aktualnie gdzieś na niższym poziomie tej wieży. Nie odpowiada na wezwania i nie rusza się. Ogłuszona? Nieżywa? Czy komunikator wciąż był na jej ręce? Któż to wie? - Dobrze. - Miles zaczerpnął oddechu. - Połączcie się z policją - nie przedstawiając się im - i powiedzcie, że w siódmej wieży znajdują się uzbrojeni mężczyźni, być może sabotażyści, próbujący wysadzić barierę w powietrze. Starajcie się mówić przekonująco, wyglądajcie na przerażonych. - Z tym nie będzie problemu, sir - odparł szczerze Nim. Miles był ciekaw, jak mało brakowało, by strumień plazmy zrobił Nimowi na głowie przedziałek. - Dopóki nie pojawią się policjanci, trzymajcie Cetagandan w wieży. Ogłuszcie każdego, kto będzie chciał wyjść; miejscowi później się nimi zajmą. Wyślij dwóch ludzi do wieży ósmej, żeby zabezpieczyć tamto wyjście; niech się posuwają na północ i przegonią stamtąd Cetagandan, jeśli ci będą chcieli uciec południem. Chociaż myślę, że będą raczej posuwać się w przeciwnym kierunku. - Zasłonił ręką mikrofon komunikatora i dodał, patrząc na Marka: - W pogoni za tobą. - Po czym już do Nima powiedział: - Kiedy przyjedzie policja, wycofajcie się. Unikajcie wszelkiego kontaktu z nimi, ale jeśli was dorwą, bądźcie potulni. My jesteśmy dobrzy. Powinni się panowie zająć tymi złymi obcymi, szalejącymi wewnątrz wieży z nielegalnymi łukami plazmowymi. Jesteśmy tylko turystami, zauważyliśmy coś dziwnego podczas wieczornej przechadzki, rozumiesz? Z głosu Nima można było wyczuć, że na jego twarzy pojawił się kwaśny uśmiech. - Rozumiem, sir. - Ustaw kogoś, żeby obserwował wieżę szóstą. Zamelduj, kiedy pojawi się policja. Bez odbioru. - Tak jest, sir. Mark wydał z siebie stłumiony jęk i szarpnął się do przodu, by złapać Milesa za poły kurtki. - Ty idioto, co robisz? Zawołaj Dendarian i rozkaż im wykurzyć Cetagandan z wieży siódmej! Bo jak nie, to... - Sięgnął w kierunku jego nadgarstka; Miles odsunął się i schował lewą rękę za plecy. - Hola, hola! Uspokój się. Nic by mnie tak nie ucieszyło, jak mała zabawa z Cetagandanami przy użyciu ogłuszaczy - przewyższamy ich przecież liczebnie - ale oni mają łuki plazmowe. A zasięg tej broni jest ponad trzykrotnie większy niż ogłuszaczy. Bez nagłej potrzeby nie wymagam od moich ludzi, żeby walczyli przeciwko lepiej uzbrojonym przeciwnikom. - Jeśli te łotry cię złapią, to zginiesz. Jak bardzo nagła jeszcze musi być ta potrzeba? - Miles - odezwał się Ivan, rozglądając się niepewnie po korytarzu. - Czy nie uwięziłeś nas właśnie w samym środku zaciskających się kleszczy? - Nie. - Miles uśmiechnął się, rozbawiony. - Dopóki mamy czapkę niewidkę, nie. Chodźcie! - Ruszył szybkim krokiem do rozwidlenia w kształcie litery T i skręcił w prawo, w kierunku opanowanej przez Barrayarczyków wieży szóstej. - Nie! - zaprotestował ostro Mark. - Ciebie Barrayarczycy mogą zabić przez przypadek, ale mnie zabiją rozmyślnie! - Ci z tyłu - Miles wskazał głową przez ramię - zabiją nas obu, żeby tylko mieć pewność. Operacją na Dagooli admirał Naismith poirytował Cetagandan bardziej, niż ci się wydaje. Chodźcie. Mark niechętnie ruszył za nim. Ivan powlókł się na końcu. Milesowi ciężko waliło serce. Chciałby czuć się tak pewnie, jakby na to mógł wskazywać uśmiech, który posłał Ivanowi. Nie można jednak pozwolić Markowi, by wyczuł jego niepewność. Minęli już kilkaset metrów surowego syntetonu, biegnąc na palcach, próbując robić jak najmniej hałasu. Jeśli Barrayarczycy zaszli już tak głęboko tym tunelem... Dotarli do ostatniej stacji pomp i wciąż nie natknęli się na żaden ślad śmiertelnego niebezpieczeństwa. Ani z przodu, ani z tyłu. Stacja pomp znowu była cicha. Do następnego przypływu zostało dwanaście godzin. Jeśli do tej pory nie pojawią się jakieś niespodziewane fale z góry rzeki, nie powinna pracować. Mimo to Miles wolał nie zostawiać tej kwestii przypadkowi, a rosnące przerażenie w oczach przestępującego z nogi na nogę Ivana utwierdzało go w przekonaniu, że przyda się jakieś zabezpieczenie. Zaczął się przyglądać panelom kontrolnym, podniósł jeden z nich, żeby zajrzeć do środka. Na szczęście wyglądało to prościej niż układ kontrolny komory napędowej statku skokowego. Miał nadzieję, że małe cięcie tu i tam powinno unieruchomić tę pompę bez wzbudzania alarmu w wieży kontrolnej. Chociaż teraz w wieży pewnie i tak nie interesowano się zbytnio alarmami. Miles spojrzał na Marka. - Daj mi mój nóż, proszę. Ociągając się, Mark podał mu starożytny sztylet i, pod naciskiem jego wzroku, również pochwę. Miles końcem ostrza odciął parę cienkich jak włos drucików. Zdaje się, że dobrze ocenił, które były które - starał się sprawiać wrażenie, że zna się na tym doskonale. Nie oddał noża, kiedy skończył. Podszedł do włazu komory pompowej i otworzył go. Tym razem nie odezwał się żaden sygnał alarmowy. Hak grawityczny dobrze przyczepił się na gładkiej, wewnętrznej powierzchni. Pozostawał tylko problem cholernego ręcznego rygla. Gdyby ktoś przypadkowo - lub nieprzypadkowo - zasunął tę sztabę... Ale nie - ten sam, sprzężony z hakiem grawitycznym, rodzaj dźwigni tensorowej, którego Elli użyła, żeby pokonać śluzę prowadzącą do wnętrza bariery, działał również tutaj. Miles odetchnął z ulgą. Wrócił do panelu kontrolnego zwróconego w stronę korytarza i pośród rozmaitych lampek i przycisków umieścił miniaturowy skaner panoramiczny; urządzenie doskonale zlewało się z otoczeniem. Wskazał na otwarty właz komory pompowej, której wnętrze przywodziło na myśl trumnę. - No dobrze, wszyscy do środka. Ivan zrobił się blady. - O Boże, obawiałem się, że właśnie to masz na myśli. - Również i Mark nie wykazywał większego entuzjazmu. Miles zniżył głos i zaczął przekonywać: - Słuchaj, Ivan, nie mogę cię zmusić. Jeśli chcesz, to zaryzykuj i idź w górę korytarza; może twój mundur uchroni cię przed upieczeniem mózgu na skutek czyjegoś nerwowego odruchu. Gdy zaś przeżyjesz spotkanie z grupą Destanga, zostaniesz pewnie aresztowany przez miejscowych, co raczej nie wiąże się z żadnym śmiertelnym niebezpieczeństwem. Wolałbym jednak, żebyś trzymał się mnie. - Jeszcze bardziej zniżył głos. - I nie zostawiał mnie samego z nim. - Aha. - Ivan zamrugał oczami. Tak jak Miles przewidywał, ta prośba o pomoc wskórała więcej niż wszelka logika oraz żądania i perswazje. - To prawie tak, jakbyśmy byli w sztabie dowodzenia - dodał. - Raczej jak w pułapce! - Czy byłeś kiedyś w sztabie podczas awarii zasilania? Dokładnie jak w pułapce. Całe to poczucie kierowania ludźmi i kontrolowania sytuacji jest złudzeniem; wolę już być na froncie. - Uśmiechnął się lekko i skinął głową w stronę swojego sobowtóra. - Poza tym nie sądzisz, że Mark powinien mieć okazję doświadczyć tego, co ty? - Gdy tak stawiasz sprawę - mruknął Ivan - zyskuje ona na atrakcyjności. Miles pierwszy opuścił się do komory pompowej. Zdawało mu się, że z głębi korytarza doszły go ciche odgłosy czyichś kroków. Mark wyglądał, jakby chciał natychmiast uciec, ale z Ivanem za plecami nie miał wielkiego wyboru. Ten spuścił się na dół ostatni, przełykając głośno ślinę. Miles włączył swoją kieszonkową latarkę, a Ivan, najwyższy w tym towarzystwie, zamknął ciężką pokrywę. Zapadła głęboka cisza, przerywana tylko oddechami ściśniętych obok siebie trzech kucających postaci. Napuchłe, pociemniałe i lepkie od krwi i potu dłonie Ivana zaciskały się i otwierały miarowo. - Przynajmniej nas nie usłyszą. - Przytulnie tu - mruknął Miles. - Módlcie się, żeby nasi prześladowcy byli równie głupi jak ja. Dwa razy przebiegłem koło tego miejsca. - Otworzył zestaw skanerowy i ustawił odbiór tak, by na podglądzie widać było oba końce wciąż pustego korytarza. Poczuł, że w komorze panuje lekki przeciąg. Mocniejszy strumień powietrza świadczyłby o napływającej rurami wodzie i wtedy trzeba by się ewakuować, nie zważając na Cetagandan. - Co teraz? - spytał cienkim głosem Mark. Wciśnięty pomiędzy dwóch Barrayarczyków, wyglądał, jak gdyby faktycznie czuł się złapany w pułapkę. Miles, udając spokój, oparł się plecami o gładką, lepką od szlamu ścianę. - Teraz czekamy. Tak jak w sztabie dowodzenia. Tam dużo czasu spędza się na czekaniu. Jeśli masz bogatą wyobraźnię, staje się to po prostu piekłem. - Włączył naręczny komunikator. - Nim? - Melduję się, sir. Właśnie miałem się z panem połączyć. - Nierówny głos Nima wskazywał, że biegł teraz albo się czołgał. - Przy wieży siódmej dopiero co wylądował policyjny szybkolot. Wycofujemy się przez pas zieleni za barierą. Nasz obserwator zameldował, że przed chwilą policja weszła też do wieży szóstej. - Czy otrzymaliście jakąś wiadomość z komunikatora Quinn? - Ciągle bez zmian, sir. - Czy ktoś już nawiązał kontakt z kapitanem Galenim? - Nie, sir. Czy jego nie było z panem? - Rozdzieliliśmy się mniej więcej wtedy, kiedy straciłem z oczu Quinn. Ostatnio widziałem go na zewnątrz bariery przypływowej, gdzieś pośrodku. Wysłałem go, żeby spróbował znaleźć inne wejście. Aha - zameldujcie mi natychmiast, gdy ktoś go zauważy. - Tak jest, sir. Cholera, następne zmartwienie. Czy Galeni wplątał się w kłopoty z Cetagandanami, Barrayarczykami, czy też miejscowymi? Czy zdradził go jego własny stan umysłu? Miles żałował, że nie zatrzymał Galeniego przy sobie, równie mocno jak tego, że nie miał u swojego boku Quinn. Ale wtedy jeszcze nie znaleźli Ivana i trudno było postąpić inaczej. Czuł się jak ktoś układający obrazek z żywych klocków, ruszających się, co chwilę zmieniających kształty i chichoczących złośliwie. Przestał zaciskać zęby. Mark spoglądał na niego nerwowo, Ivan skulił się i nie zwracał na nic uwagi; zagryzał wargi, walcząc w duchu ze świeżo nabytą klaustrofobią. Nagle coś się poruszyło na nieco zdeformowanym obrazie korytarza, przekazywanym przez szerokokątny skaner - od południowej strony skradał się cicho mężczyzna. Miles uznał, że to zwiadowca Cetagandan, chociaż ubrany był po cywilnemu. W ręku trzymał ogłuszacz, a nie łuk plazmowy - najwidoczniej Cetagandanie zorientowali się, że na scenę wkroczyli miejscowi w sile wykluczającej uciszenie ich prostym morderstwem, i myśleli teraz o rozładowaniu SYTUACJI albo przynajmniej uczynieniu jej sytuacją. Zwiadowca posunął się jeszcze parę metrów naprzód korytarzem, po czym zniknął tam, skąd przyszedł. Po jakiejś minucie coś się poruszyło z północnej strony - dwóch mężczyzn skradało się na palcach tak cicho, jak mogłaby to robić para słoni. Jeden z nich był tym głąbem, który pojawił się na tajnej akcji w butach stanowiących standardowe wyposażenie armii. On również zamienił swoją broń na ogłuszacz, chociaż jego towarzysz wciąż trzymał zabójczy porażacz nerwów. Wyglądało, jakby faktycznie szykowała się mała zabawa z ogłuszaczami. Taak, ogłuszacz - broń wybierana we wszystkich niepewnych sytuacjach, jedyna, która pozwala najpierw strzelać, a dopiero potem zadawać pytania. - Schowaj swój porażacz nerwów do kabury... o tak właśnie, grzeczny chłopiec - mruknął Miles, podczas gdy drugi mężczyzna również zmienił broń. - Popatrz, Ivan, to może być najlepsze przedstawienie roku. Ivan podniósł wzrok, jego trochę niepewny, jakby nieobecny uśmiech stał się nieco sardoniczny. Teraz bardziej przypominał dawnego siebie. - Kurczę, Miles, Destang ci za to urwie jaja. - Na razie Destang nawet nie wie, że jestem w to zamieszany. Pst, zaczyna się. Wrócił cetagandański zwiadowca. Zrobił znak ręką i dołączył do niego kolejny mężczyzna. Na drugim końcu korytarza, niewidocznym dla Cetagandan, pojawili się jeszcze trzej Barrayarczycy. Więcej ich już nie mogło być w wieży, wszelkie posiłki zostały odcięte kordonem miejscowej policji. Barrayarczycy najwyraźniej zrezygnowali z dalszej pogoni za swą ofiarą, która dość zagadkowo zniknęła, i właśnie się wycofywali - mieli nadzieję wydostać się jak najszybciej wieżą siódmą i uniknąć tłumaczenia się grupce mało wyrozumiałych Ziemian. Z kolei Cetagandanie, którzy widzieli, jak domniemany admirał Naismith tędy uciekał, wciąż kontynuowali polowanie, chociaż człowiek pełniący tylną straż z pewnością ich poganiał, czując za plecami oddech posuwających się do przodu miejscowych. Chwilowo jednak nie było ani śladu trzeciego Cetagandanina, ani też śladu wziętej do niewoli Quinn. Miles nie wiedział, czy powinien sobie tego życzyć, czy nie. Dobrze by było wiedzieć, że żyje, ale z drugiej strony piekielnie trudno byłoby ją wydostać z łap Cetagandan przed przybyciem policji. Najprostsze rozwiązanie to pozwolić, żeby miejscowi ogłuszyli lub zaaresztowali ją razem z całą bandą i potem zgłosić się do nich. Przypuśćmy jednak, że któremuś ze zbirów w gorączce decydującej rozgrywki przyjdzie do głowy, że martwe kobiety nie mówią? Miles na samą myśl aż zadygotał jak gotujący się czajnik. Może powinien przekonać Ivana i Marka i wspólnie z nimi zaatakować? Człowiek z łamliwymi kośćmi prowadzi człowieka niepełnosprawnego i człowieka, na którym nie można polegać, do bitwy z nieznanym... Lepiej nie. Czy dla innego oficera swojej floty zrobiłby tyle samo co dla Quinn? Czy więcej? A może mniej? Czy nie obawiał się wpływu uczuć na swoje postępowanie jako dowódcy do tego stopnia, że przesadzał w drugą stronę? Zdradzałby tym samym zarówno Quinn, jak i Dendarian... Pierwszy Cetagandanin wypadł zza zakrętu i ukazał się oczom pierwszego Barrayarczyka. Wystrzelili w tym samym momencie i obaj, trafieni, padli na ziemię. - Odruchy warunkowe - mruknął Miles. - Znakomicie. - O Boże - powiedział Ivan zafascynowany tak bardzo, że niemal zapomniał o swoim hermetycznym więzieniu. - To zupełnie jak anihilacja protonu z antyprotonem. Pstryk! Pozostali Barrayarczycy, rozciągnięci wzdłuż korytarza, przywarli do ściany. Cetagandanin padł na ziemię i doczołgał się do swojego ogłuszonego towarzysza. Jeden z Barrayarczyków wychylił się zza załomu i strzelił do niego, ten zdążył odpowiedzieć ogniem, ale chybił. Dwaj z czterech Barrayarczyków podbiegli do bezwładnych ciał swoich tajemniczych przeciwników. Jeden zabrał się za przeszukiwanie ich, sprawdził broń, kieszenie, ubranie, podczas gdy drugi go ubezpieczał. Oczywiście nie znalazł żadnych dokumentów tożsamości. Skołowany Barrayarczyk ściągał właśnie but jednemu z napastników, żeby mu się lepiej przyjrzeć - Milesowi wydawało się, że zaraz weźmie się do ściągania z niego skóry - kiedy z tyłu doszedł ich niewyraźny, zniekształcony przez pogłos krzyk. Miles nie mógł dokładnie rozróżnić zagłuszonych echem słów, ale znaczyły one coś w rodzaju: „Hej tam! Stać! Co tu się dzieje?” Jeden z Barrayarczyków pomógł drugiemu zarzucić na plecy ogłuszonego kompana; trafiony został akurat największy z nich wszystkich, sam Głąb w Butach. Byli wystarczająco blisko skanera, żeby Miles mógł zobaczyć, jak zadrżały nogi pechowcowi, który podniósł swój ładunek i pokuśtykał na południe. Dwóch ludzi poszło przed nim, a jeden osłaniał tyły. Ta mała armia, nieświadoma nieuchronności swego losu, zrobiła może cztery kroki, kiedy kolejnych dwóch Cetagandan wypadło zza zakrętu z południowej strony. Jeden z nich, odwrócony do tyłu, strzelał ze swojego ogłuszacza w biegu i był tak tym zajęty, że nie zauważył, jak jego towarzysz upadł trafiony przez idącego z przodu Barrayarczyka, dopóki nie potknął się o jego ciało i nie runął jak długi. Utrzymał jednak broń w ręku, przetoczył się na bok i zacisnął palec na spuście. Jeden z Barrayarczyków padł na ziemię. Drugiemu przyszedł na pomoc, wyprzedzając taszczącego ciało kompana, mężczyzna zabezpieczający tyły. Wspólnymi siłami ogłuszyli Cetagandanina i pobiegli do przodu, trzymając się blisko ściany. Niestety, wynurzyli się zza kolejnego zakrętu, akurat kiedy zmasowany ogień ogłuszaczy oczyszczał pole przed przystąpieniem do akcji - kogo? Tym kimś musiała być policyjna grupa uderzeniowa, uznał Miles, wnioskując z przyjętej przez nich taktyki, jak również z tego, że Cetagandanie strzelali do nich wcześniej. Rezultat zderzenia biegnących mężczyzn z falą energii był łatwy do przewidzenia. Ostatni Barrayarczyk, uginający się pod ciężarem swojego nieprzytomnego towarzysza, nie ruszał się z miejsca, cicho przeklinając, z zamkniętymi oczami, jakby próbując odgrodzić się od tej dość niezręcznej sytuacji. Kiedy za jego plecami pojawiła się policja, obrócił się niezdarnie w ich stronę i podniósł ręce do góry, pokazując, że nie ukrywa nic w dłoniach, i pozwalając, by jego ogłuszacz z głośnym stukotem spadł na podłogę. Głos Ivana był ożywiony. - Już widzę tę rozmowę przez wid z komodorem Destangiem. „Hhm, sir? Mamy pewien problem. Mógłby pan przyjechać i wydostać mnie...?” - Niewykluczone, że będzie wolał zdezerterować - zauważył Miles. Dwie zbliżające się do siebie grupy policji niemal powtórzyły wzajemną anihilację uciekających przed nimi podejrzanych, ale w ostatniej chwili zdołały się wzajemnie zidentyfikować. Miles był prawie rozczarowany. No cóż, nic nie trwa wiecznie. W pewnym momencie korytarz nie nadawałby się do przejścia z powodu zalegających stosów ciał, a zamieszanie ucichłoby tak, jak na wykresie przedstawiającym starzenie się każdego układu biologicznego, dławiącego się swoimi odpadami. Trudno było wymagać od policjantów, żeby usunęli się z drogi podobnie jak tamtych dziewięciu zbirów. Zanosiło się na kolejne czekanie. Niech to diabli. Miles wyprostował się, aż zaskrzypiało mu w kościach, przeciągnął i oparł o ścianę, splatając ramiona. Lepiej, żeby nie musieli czekać zbyt długo. Jak tylko policja się stąd wyniesie, wkroczą oddziały zajmujące się poszukiwaniem ukrytych ładunków wybuchowych oraz zespoły techniczne Służby Pływowej i zaczną dokładnie badać każdy centymetr. Niewątpliwie odnajdą też małą grupkę Milesa. Nie powinno to jednak być niebezpieczne dopóty - tu spojrzał na dół, na skulonego u jego stóp Marka - dopóki nikt nie ulegnie panice. Miles podążył za wzrokiem Marka, przyglądającego się wyświetlaczowi skanera, na którym widać było, jak policjanci drapali się po głowach, przeszukując ogłuszonych mężczyzn. Schwytany Barrayarczyk zgodnie z zaleceniami zachowywał się jak gbur i nie był skory do udzielania jakichkolwiek informacji. Jako tajny agent został uodporniony na tortury i przesłuchanie z użyciem fast-penty; londyńscy policjanci nie mogli wiele z niego wycisnąć przy użyciu metod, jakimi dysponowali, i on dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Mark potrząsnął głową, przypatrując się chaosowi, jaki panował na korytarzu. - Po której ty właściwie jesteś stronie? - Nie domyśliłeś się jeszcze? - zapytał Miles. - To wszystko z twojego powodu. Mark spojrzał na niego gniewnie. - Dlaczego? No właśnie, dlaczego? Miles przyjrzał się przedmiotowi swojej fascynacji. Zobaczył, jak łatwo klon mógłby stać się obsesją i vice versa. Zadarł głowę w swym zwykłym odruchu; Mark, najwyraźniej nieświadomie, zrobił to samo. Miles słyszał różne opowieści o dziwnych relacjach łączących ludzi z ich klonami. No, ale tylko ktoś lekko pokręcony mógłby sprawić sobie klona; o wiele ciekawiej jest mieć dziecko, najlepiej z kobietą błyskotliwszą, sprawniejszą i ładniejszą od siebie samego. Wtedy jest przynajmniej jakaś szansa na ewolucję w rodzie. Miles podrapał się po nadgarstku; Mark po chwili podrapał się po ramieniu. Miles powstrzymał się od rozmyślnego ziewnięcia. Lepiej nie zaczynać czegoś, czego nie mógłby zatrzymać. Wiedział zatem, kim był Mark. Może jednak istotniejsze było to, kim Mark nie był. Mark nie był kopią Milesa, pomimo najszczerszych wysiłków Galena. Nie był też bratem ze snów jedynaka. Ivan, z którym Miles dzielił rodzinę, przyjaciół, Barrayar, wspomnienia wciąż oddalającej się przeszłości, był sto razy bardziej jego bratem, niż kiedykolwiek mógłby nim stać się klon. Chyba nie docenił zalet Ivana. Nie da się powtórzyć spartaczonych początków, ale - tu spojrzał w dół na swoje nogi, widząc w wyobraźni wszczepione sztuczne kości - można je naprawić. Czasami. - No właśnie, dlaczego? - powtórzył Ivan, widząc przedłużające się milczenie Milesa. - A co? - spytał Miles piskliwym głosem. - Nie podoba ci się twój nowy krewniak? A gdzie uczucia rodzinne? - Dzięki, ale już jeden z was to za dużo. Twoja Zła Połowa - Ivan zrobił z palców rogi - to więcej, niż mogę znieść. Poza tym obaj ciągle mnie zamykacie w jakichś ciemnicach. - To fakt, ale ja przynajmniej nie zmuszałem was do tego. - Uhm, znam to dobrze. „Potrzebuję trzech ochotników - ciebie, ciebie i ciebie”. Jeszcze zanim znalazłeś się w wojsku, tyranizowałeś mnie i córkę swojego ochroniarza, kiedy byliśmy dzieciakami. Pamiętam dobrze. - Urodzony do wydawania rozkazów. - Miles uśmiechnął się przelotnie. Mark zmarszczył brwi, najwyraźniej próbując wyobrazić sobie Milesa komenderującego silniejszym i zdrowszym Ivanem na placu zabaw. - To kwestia osobowości - wyjaśnił mu Miles. Przyjrzał się Markowi, który przykucnął w niewygodnej pozycji, wciskając pod jego spojrzeniem głowę w ramiona niczym żółw. Czy to był ktoś zły? Z pewnością miał zamęt w głowie i ducha skrzywionego podobnie jak ciało; chociaż Galen mógł być tylko nieznacznie gorszy od dziadka Milesa w roli wychowawcy dziecka. Jednak żeby stać się prawdziwym socjopatą, trzeba być skrajnym egocentrykiem, co nie pasowało najlepiej do Marka - jemu wręcz nie pozwolono mieć żadnej osobowości. Może był za mało egocentryczny. - Czy jesteś zły? - spytał jakby od niechcenia Miles. - Jestem mordercą, nieprawdaż? - warknął Mark. - Czego jeszcze chcesz? - Czy to było morderstwo? Wydaje mi się, że było tam trochę zamieszania. - Chwycił porażacz nerwów. Ja nie chciałem go puścić. Broń wystrzeliła. - Twarz Marka była blada, gdy to sobie przypominał; cienie odcinały się wyraźnie na jej powierzchni w ostrym bocznym świetle przyczepionej do ściany latarki Milesa. - Chciałem, żeby wystrzeliła. Ivan uniósł brwi do góry, ale Miles zignorował go i nie wtajemniczył w przebieg niedawnych wydarzeń. - Być może bez premedytacji - podsunął. Mark wzruszył ramionami. - Gdybyś był wolny... - zaczął Miles. Usta Marka zadrgały. - Ja? Wolny? Jakim cudem? Policja już pewnie znalazła ciało. - Nie. Przypływ sięgnął powyżej balustrady. Morze je zabrało, miną ze trzy, cztery dni, zanim się wynurzy. Jeśli w ogóle się wynurzy. - W tym czasie będzie pewnie wyglądało odrażająco, pomyślał Miles. Czy kapitan Galeni zażyczy sobie ciała, żeby pochować je godnie? Gdzie właściwie jest Galeni? - Załóżmy, że jesteś wolny. Wolny od Barrayaru i Komarru, wolny również ode mnie. Wolny od Galena i od policji. Wolny od obsesji. Co byś wybrał? Kim jesteś? Czy jesteś sobą, czy tworzą cię inni? Mark wzdrygnął się. - Jestem kupą gnoju. Usta Milesa lekko się wykrzywiły. Machinalnie pogrzebał nogą w szlamie na dnie komory, potem jednak zreflektował się i przestał. - Przypuszczam, że nigdy nie dowiesz się, kim jesteś, dopóki będę stał nad tobą. Mark wypluł z siebie resztki nienawiści. - Ty jesteś wolny, nie ja! - Ja? - Miles wyglądał na szczerze zdziwionego. - Nigdy nie będę tak wolny, jak ty w tej chwili. Galen nałożył ci jarzmo strachu. Kontrolował w tobie wszystko, co mógł, ale to się już skończyło. Ja jestem pod jarzmem... czegoś innego. Na jawie czy we śnie, blisko czy daleko - to nie ma znaczenia. Chociaż... Barrayar może być ciekawym miejscem, jeśli spojrzeć nań oczyma innymi niż Galena. Jego syn zobaczył pewne możliwości. Mark uśmiechnął się kwaśno, patrząc tępo w ścianę. - Kolejna gra o moje ciało? - Po co? Nie masz wzrostu, jaki jest zakodowany w moich... w naszych genach. A kości i tak sobie wymienię na sztuczne. Nie widzę tu żadnych plusów. - No to będę w zapasie, w razie nieszczęśliwych wypadków. Miles wyrzucił ręce do góry. - Sam nie wierzysz w to, co mówisz. Moja początkowa propozycja jest jednak wciąż aktualna. Chodź ze mną do Dendarian, a ja cię ukryję i przemycę do domu. Tam będziesz miał czas na przemyślenie tego, jak stać się prawdziwym sobą, a nie tylko czyjąś imitacją. - Nie chcę się spotkać z tymi ludźmi - powiedział stanowczo Mark. Miał na myśli swojego ojca i matkę; Miles bez trudu skojarzył, o co chodzi, podczas gdy Ivan wyglądał na zagubionego. - Nie sądzę, żeby zachowywali się nieodpowiednio. W końcu są w pewnym sensie w tobie, gdzieś bardzo głęboko. Nie uciekniesz od siebie. - Urwał na chwilę. - Gdybyś mógł coś zrobić, co by to było? Gniewny wyraz twarzy Marka jeszcze się wyostrzył. - Rozwaliłbym interes klonacyjny na Obszarze Jacksona. - Hmmm... - Miles zastanowił się. - Ma mocne podstawy. Czego zresztą można się spodziewać po następcach kolonii zaczynającej jako baza wypadowa porywaczy statków? Naturalną koleją rzeczy przekształcili się w arystokrację. Kiedyś będę musiał ci opowiedzieć parę historii o naszych przodkach, których nie znajdziesz w żadnej książce... - A zatem choć tyle Mark skorzystał z przebywania z Galenem - głód sprawiedliwości wykraczającej poza pilnowanie własnych interesów. - Cóż, jako cel życiowy ta sprawa na pewno zajmie cię dłużej. Jak byś się do niej zabrał? - Nie wiem. - Mark wyglądał na zaskoczonego tym praktycznym pytaniem. - Wysadziłbym laboratoria, uratował dzieciaki. - Taktyka w porządku, ale strategia do niczego. Odbudują wszystko. Potrzebnych ci jest więcej płaszczyzn ataku. Gdyby udało ci się w jakiś sposób sprawić, że interes przestanie być dochodowy, to sami zbankrutują. - Jak to zrobić? - spytał z kolei Mark. - Pomyślmy... Istnieje klientela - niemoralni, bogaci ludzie. Przypuszczani, że nie przekonasz ich, żeby dobrowolnie wybrali śmierć. Mógłby na nich wpłynąć jakiś przełom w medycynie umożliwiający przedłużenie sobie życia w inny sposób. - Zabicie ich też by na nich wpłynęło - warknął Mark. - To prawda, ale nie jest to zbyt praktyczne na dłuższą metę. Ludzie tego pokroju zwykle mają ochronę. Wcześniej czy później dorwą cię i wszystko skończone. Musisz mieć ze czterdzieści pomysłów na atak. Nie uczepiaj się pierwszego, jaki ci wpadnie do głowy. Na przykład przypuśćmy, że wrócisz ze mną na Barrayar. Jako lord Mark Vorkosigan możesz się spodziewać, że stworzysz kiedyś odpowiednie zaplecze finansowe i ludzkie. Uzupełnisz swoje wykształcenie, przygotujesz się, żeby stawić czoło problemowi strategicznie, a nie rozpłaszczyć się na pierwszej ścianie, jaką napotkasz na drodze. - Nigdy - wycedził Mark przez zęby - nie polecę na Barrayar. Taak. Wygląda na to, że wszystkie rozsądne kobiety w Galaktyce zgadzają się z tobą w pelni... Być może jesteś’ sprytniejszy, niż ci się wydaje. Miles westchnął. Quinn, Quinn, gdzie jesteś, Quinn? Na korytarzu policja kończyła właśnie ładowanie zabójców na lotopaletę. Szansa nadejdzie za chwilę albo nigdy. Miles zdał sobie sprawę, że jego kuzyn gapi się na niego. - Jesteś zupełnie pomylony - powiedział z przekonaniem Ivan. - A co, nie uważasz, że już pora, aby ktoś dobrał się do tych drani z Obszaru Jacksona? - Jasne, ale... - Nie mogę być wszędzie, ale mógłbym wesprzeć ten projekt - Miles spojrzał na Marka - jeśli już skończyłeś z podszywaniem się pode mnie. Skończyłeś? Mark przyglądał się, jak ostatni zbir odpłynął w dal. - Jak sobie życzysz. Dziwne, że ty nie próbujesz zamienić się ze mną. - Zwrócił głowę w stronę Milesa i podejrzliwie popatrzył. Miles zaśmiał się gorzko. Co za pokusa. Zrzucić swój mundur, pójść na stację podziemną i zniknąć z bonem kredytowym na pół miliona marek w kieszeni. Być wolnym człowiekiem... Jego wzrok spoczął na pobrudzonym zielonym mundurze cesarskim Ivana, symbolu ich służby. Jesteś tym, co robisz - wybierz raz jeszcze... Nie. Najbrzydsze dziecko Barrayaru wciąż chce być jego dzieckiem. Nie chce wczołgać się do nory i być nikim. A skoro już mowa o norach, nadeszła najwyższa pora, żeby wydostać się z tej, w której siedzieli. Ostatni członek oddziału specjalnego policji znikał właśnie w ślad za lotopaletą za zakrętem korytarza. Wkrótce wszędzie zaczną się kręcić technicy Służby Pływowej. Lepiej szybko się stąd ruszyć. - Pora iść - powiedział Miles, wyłączając skaner i odczepiając latarkę. Ivan odetchnął z ulgą i sięgnął do góry, żeby otworzyć pokrywę. Podsadził Milesa, ten z kolei, tak jak poprzednio, spuścił mu linę ze swojej szpuli skokowej. Na twarzy Marka pojawiła się przez chwilę panika, gdy zdał sobie sprawę, dlaczego mogli chcieć, żeby był ostatni, ale odzyskał spokój, kiedy i jemu spuścili linę. Miles odczepił od panelu szerokokątny skaner i schował do swojej skrzynki, po czym włączył naręczny komunikator. - Nim, melduj, jak wygląda sytuacja - wyszeptał. - Utrzymujemy oba pojazdy w powietrzu, jakiś kilometr w głębi lądu. Policja otoczyła cały teren, pełno ich wszędzie. - W porządku. Jakieś wieści o Quinn? - Bez zmian. - Podaj mi jej dokładne współrzędne wewnątrz wieży. Nim podał. - Dobrze. Jestem w środku bariery blisko wieży szóstej z porucznikiem Vorpatrilem z barrayarskiej ambasady i z moim klonem. Będziemy próbowali wydostać się wieżą siódmą i zabrać po drodze Quinn. Albo przynajmniej - Miles przełknął ślinę przez gardło ściśnięte głupim strachem - dowiedzieć się, co się z nią stało. Zostańcie na swoich pozycjach. Bez odbioru. Ściągnęli buty i podreptali korytarzem na południe, trzymając się blisko ściany. Miles słyszał jakieś głosy, ale dochodziły zza ich pleców. Rozwidlenie w kształcie litery T było teraz oświetlone. Miles dał znak ręką. Kiedy się zbliżyli, przysunął się do rogu i rozejrzał dokoła. Mężczyzna w kombinezonie Służby Pływowej i umundurowany policjant badali śluzę; byli odwróceni plecami. Miles machnął na Marka i Ivana i po cichu przemknęli koło wylotu tunelu. W holu przy rurze windowej u podstawy wieży siódmej stał na straży policjant. Miles, z butami w jednej ręce i z ogłuszaczem w drugiej, zacisnął zęby ze złości. Można się pożegnać z myślą o ulotnieniu się stąd bez zostawiania śladów. Nie było rady. Może prędkością nadrobią brak finezji. Poza tym mężczyzna stał na drodze do Quinn, więc zasługiwał na swój los. Miles podniósł ogłuszacz, wycelował i strzelił. Policjant padł na ziemię. Wznieśli się rurą. To ten poziom, pomyślał cicho Miles. Korytarz był jasno oświetlony, ale nie słychać było żadnych odgłosów ludzi. Odmierzył krokami odległość podaną mu przez Nima i zatrzymał się przed drzwiami z napisem POMIESZCZENIE TECHNOLOGICZNE. Wszystko mu się przewracało w środku. Przypuśćmy, że Cetagandanie zaaranżowali dla niej powolną śmierć, przypuśćmy, że te minuty, które Miles beztrosko spędził na chowaniu się, były najistotniejsze... Drzwi były zamknięte. Urządzenie kontrolne rozwalone. Miles zerwał pokrywę, zrobił zwarcie i rozsunął drzwi ręcznie, niemal łamiąc sobie wykrzywione palce. Leżała na ziemi bez ruchu, skulona, niepokojąco blada. Miles przyklęknął koło niej. Tętno na szyi, tętno na szyi - jest. Jej skóra była ciepła, pierś unosiła się miarowo i opadała. Ogłuszona, tylko ogłuszona. Podniósł wzrok na kręcącego się niespokojnie Ivana, przełknął ślinę i uspokoił oddech. Była to w końcu najbardziej prawdopodobna ewentualność. ROZDZIAŁ SZESNASTY. Przystanęli na chwilę przy bocznym wejściu do wieży siódmej, aby nałożyć buty. Pomiędzy barierą a miastem rozciągał się wąski, pogrążony w ciemności pas drzew. Tylko gdzieniegdzie pobłyskiwały rozmieszczone wzdłuż dróżek spacerowych lampy, wydobywając z mroku łaty zieleni. Miles obliczył w duchu, ile im zajmie bieg do najbliższych krzaków, i ocenił odległość od pojazdów policyjnych stojących na parkingach. - Nie masz pewnie swojej piersiówki, co? - szepnął do Ivana. - Gdybym miał, opróżniłbym ją już wieki temu. A czemu pytasz? - Zastanawiam się, jak wytłumaczyć policji, czemu trzech facetów ciągnie nieprzytomną kobietę nocą przez park. Gdybyśmy spryskali Quinn odrobiną brandy, moglibyśmy przynajmniej udawać, że odprowadzamy ją do domu z jakiegoś przyjęcia czy czegoś w tym rodzaju. Kac poogłuszeniowy wystarczająco przypomina zwykły; nawet gdyby zaczęła się budzić, z łatwością mogliby ją wziąć za podpitą. - Mam nadzieję, że spojrzy na to z poczuciem humoru. Nie ma to jak przyjaciele sprowadzający na złą drogę... - Wolałbyś, żeby się tak działo naprawdę? - Uch - żachnął się Ivan. - Tak czy inaczej, nie mam piersiówki. Ruszamy? - Chyba tak. Chociaż nie, poczekaj... - W parku lądował kolejny szybkolot, tym razem cywilny. Mimo to policjant pilnujący głównego wejścia do wieży ruszył, by przywitać wychodzącego zeń mężczyznę w starszym wieku. Obaj poszli z powrotem do wieży. - Teraz. Ivan wziął Elli za ręce, a Miles - za nogi. Przeszli ostrożnie nad ogłuszonym ciałem policjanta, który pilnował tego wyjścia i pomknęli przez chodnik w kierunku drzew. - O Boże, Miles - wysapał Ivan, kiedy przystanęli na chwilę w krzakach, przygotowując się do następnego skoku. - Nie mógłbyś się zakochiwać w drobniejszych kobietach? To by miało więcej sensu. - Dobra, dobra. Ona waży tyle, co dwa pełne plecaki polowe. Poradzisz sobie... - Żadnych krzyków za plecami, żadnych pośpiesznych, goniących ich kroków. Najbliższe otoczenie wieży było chyba najbezpieczniejsze. Wcześniej zostało już wielokrotnie przeskanowane i przeczesane i teraz myślano, że jest wolne od intruzów. Uwaga policji skupia się w tej chwili pewnie na granicy parku, którą, rzecz jasna, przyjdzie im przebyć, jeśli chcą dostać się do miasta i uciec. Miles wpatrywał się w mrok. Z powodu tego całego sztucznego oświetlenia wokół jego oczy nie potrafiły dostosować się do ciemności tak dobrze, jakby chciał. Ivan również rozglądał się. - Nie widzę żadnych policjantów w krzakach - mruknął. - Nie chodzi mi o policję - szepnął w odpowiedzi Miles. - A o co w takim razie? - Mark powiedział, że wymalowany na twarzy człowiek strzelał do niego. Widziałeś tu kogoś z pomalowaną twarzą? - Hm... może policja zdążyła go schwytać, zanim zobaczyliśmy tamtych Cetagandan - powiedział Ivan, rzucając mimo wszystko pełne niepokoju spojrzenie przez ramię. - Być może. Powiedz mi, Mark, jakiego koloru była ta twarz? Jaki wzór był na niej wymalowany? - Najwięcej było tam niebieskiej farby. Z białymi, żółtymi i czarnymi wężowatymi ornamentami. Czyli niższy rangą gemlord, prawda? - Kapitan centurii. Jeśli miałeś być mną, powinieneś raz dwa rozpoznawać gemsymbole. - Miałem tak dużo do nauczenia się... - W każdym razie, Ivanie, czy naprawdę sądzisz, że kapitan centurii, bez wątpienia świetnie wyszkolony, przysłany tu pewnie z ich kwatery głównej i specjalnie zaprzysiężony do tej misji, pozwoli się ogłuszyć jakiemuś londyńskiemu policjantowi? Pozostali Cetagandanie byli zwykłymi żołnierzami. Ambasada zapłaci za nich potem kaucję i wyciągnie z aresztu. Ale gemlord wolałby zginąć, niż znaleźć się w tak kompromitującym położeniu. Ten drań tak łatwo nie da za wygraną. Ivan przewrócił oczami. - No to pięknie. Przedarli się przez kilkaset metrów drzew i krzaków pogrążonych w cieniu. Usłyszeli dochodzące z oddali dudnienie i huk pojazdów przemykających po biegnącej wzdłuż wybrzeża autostradzie. Przejścia podziemne były bez wątpienia obstawione przez policjantów. Nie dało się również górą przebyć drogi szybkiego ruchu - była ogrodzona, a ruch pieszy na niej surowo zabroniony. Przy dróżce do przejścia podziemnego stał syntetonowy domek, schowany wśród krzaków i dzikiego wina, które miały kryć jego szpetotę. Z początku Miles wziął go za publiczny szalet, kiedy jednak podeszli bliżej, okazało się, że domek ma tylko jedne, zamknięte drzwi. Reflektory, które powinny oświetlać tę stronę budynku, były roztrzaskane. Nagle Miles zobaczył, że drzwi zaczynają powoli się rozwierać. Trzymana w bladej ręce broń zabłysła w ciemnościach. Wycelował swój ogłuszacz i wstrzymał oddech. Jakaś ciemna sylwetka wyśliznęła się z domku. Nie wierzył własnym oczom. - Kapitanie Galeni! - syknął. Galeni rzucił się na bok, jakby go ktoś postrzelił, przykucnął i popędził do nich na czworakach. Zmełł w ustach przekleństwo, kiedy odkrył, podobnie jak wcześniej Miles, że ta kępa ozdobnych krzewów ma kolce. Jego oczy zdawały się przeliczać członków sponiewieranej grupki - Elli, Miles, Mark i Ivan. - Niech mnie diabli. Wciąż żyjecie. - Niepokoiłem się trochę o ciebie - przyznał Miles. Galeni wygląda... dziwacznie, pomyślał. Zniknął gdzieś chłodny spokój widza, z jakim przyjął bez słowa śmierć Ser Galena. Teraz niemal się uśmiechał, ożywiony, a nawet lekko rozkojarzony, jakby przedawkował jakieś środki pobudzające. Oddychał ciężko, jego twarz była pokryta sińcami, a usta krwawiły. W opuchniętej ręce trzymał broń - kiedy się z nimi rozstawał, nie miał nawet ogłuszacza, teraz ściskał w ręku cetagandański łuk plazmowy. Z buta wystawała mu rękojeść noża. - Czy... natrafiłeś może na faceta z niebieską farbą na twarzy? - zapytał Miles. - Oczywiście - odparł Galeni z zadowoleniem w głosie. - Co się do cholery z tobą działo? To jest - z panem działo, sir? - Nie mogłem dostać się do bariery w miejscu, gdzie mnie zostawiliście - wyszeptał Galeni gorączkowo. - Wypatrzyłem to wejście techniczne - wskazał głową na domek - i pomyślałem, że mogą stąd prowadzić jakieś światłowody albo rurociągi z powrotem do bariery. Po części miałem rację. Faktycznie, pod parkiem biegną tunele techniczne. Ale pobłądziłem trochę pod ziemią i zamiast dostać się do bariery, znalazłem się w końcu w przejściu podziemnym pod autostradą nadbrzeżną. Wiecie, kogo tam spotkałem? Miles potrząsnął głową. - Policję? Cetagandan? Barrayarczyków? - Ciepło, ciepło. To był mój stary przyjaciel, człowiek, który pełni taką samą funkcję jak ja, ale w ambasadzie cetagandańskiej - gemporucznik Tabor. Zajęło mi chwilę, żeby zrozumieć, co on tam właściwie robił. Okazało się, że osłaniał akcję specjalistów z ich KG. Dokładnie to, co by mnie rozkazano, gdybym nie dostał zakazu opuszczania kwatery. - Nie ucieszył się na mój widok - ciągnął Galeni. - Nie mógł zrozumieć, co ja tu, do cholery, robię. Obydwaj udawaliśmy, że przyszliśmy, żeby popatrzeć na księżyc. Być może mi nawet uwierzył, pomyślał chyba, że jestem naćpany lub pijany. Miles uprzejmie powstrzymał się od stwierdzenia: „Nie dziwię się”. - Przy okazji udało mi się rzucić okiem na sprzęt, jaki miał w szybkowozie. Potem jednak zaczął odbierać sygnały od swojego zespołu i musiał się mnie szybko pozbyć. Wyciągnął ogłuszacz, ale zdążyłem się nieco uchylić i choć nie trafił mnie bezpośrednio, udawałem bardziej sparaliżowanego, niż byłem naprawdę. Udało mi się podsłuchać jego rozmowy z ludźmi w wieży. Liczyłem na to, że niebawem sytuacja zmieni się na moją korzyść. Zaczęło mi właśnie wracać czucie w lewej części ciała, kiedy nadszedł wasz niebieski przyjaciel. To odwróciło uwagę Tabora i zaatakowałem ich obu. Miles uniósł brwi. - Jak ci się to do diabła udało? - Dłonie Galeniego zaciskały się i rozwierały, kiedy mówił. - Sam nie wiem... - przyznał. - Pamiętam, że ich uderzyłem... - Spojrzał na Marka. - Dobrze było mieć w końcu wyraźnie określonego wroga. A zatem, pomyślał Miles, Galeni wyładował zapewne na nich całe napięcie, jakie nagromadziło się w nim w ciągu ostatniego potwornego tygodnia i tej zwariowanej nocy. Miles widział już przedtem ludzi opętanych szaleństwem walki. - Czy oni żyją? - Naturalnie. Miles pomyślał, że uwierzy w to dopiero, kiedy ich zobaczy. Uśmiech Galeniego był niepokojący - długie zęby pobłyskiwały złowieszczo w ciemnościach. - Ich wóz - wtrącił Ivan. - Właśnie, ich wóz - zgodził się Miles. - Czy wciąż tam stoi? Czy możemy się do niego dostać? - Chyba tak - powiedział Galeni. - Ale teraz w przejściu jest przynajmniej jeden oddział policji. Słyszałem ich. - Będziemy musieli zaryzykować. - Łatwo ci mówić - mruknął zadziornie Mark. - Masz immunitet dyplomatyczny. Miles spojrzał na niego, owładnięty nagle szaloną myślą. - Mark - powiedział. - Co ty na to, żeby zarobić te sto tysięcy betańskich dolarów? - Przecież tego bonu kredytowego tak naprawdę nie ma. - Tak powiedział Galen. Przypomnij sobie, ile razy mylił się tej nocy. - Miles rzucił okiem na Galeniego, żeby sprawdzić, jak podziałało na niego imię ojca. Najwyraźniej uspokajająco - powoli na twarz wracał mu ów chłodny, skupiony wyraz. - Kapitanie Galeni. Czy ci dwaj Cetagandanie są przytomni lub mogą być ocuceni? - Jeden na pewno jest przytomny. A teraz może i obaj. Czemu pytasz? - Świadkowie. Dwóch świadków. Idealnie. - Myślałem, że się przekradamy, zamiast oddać się w ręce policji, właśnie po to, aby uniknąć świadków - powiedział płaczliwie Ivan. - Myślę - przerwał mu Miles - że lepiej, abym ja był admirałem Naismithem. Nie obraź się, Mark, ale masz problemy z betańskim akcentem. Chyba to „r” w końcówkach ci nie wychodzi. Poza tym masz więcej doświadczenia w byciu lordem Vorkosiganem. Brwi Galeniego uniosły się do góry, kiedy zrozumiał istotę pomysłu Milesa. Pogrążony w myślach, skinął głową. Spojrzał na Marka. - Taak. Powinieneś nam pomóc. Jesteś nam to winien. - Z twarzy Galeniego trudno było cokolwiek wyczytać. Mark wzdrygnął się. Kapitan dodał, już łagodniejszym tonem: - Mnie jesteś to winien. Nie było teraz czasu na roztrząsanie, ile z kolei Galeni jest winien Markowi, choć Miles wyczytał z oczu kapitana, że przynajmniej ten zdaje sobie sprawę, iż nawzajem są swoimi dłużnikami. Był pewien, że Galeni nie zaprzepaści tej okazji. Przekonany, że ma w Galenim sojusznika, admirał Naismith powiedział: - Chodźmy zatem do tunelu. Prowadź, kapitanie. Kiedy wyszli z rury windowej przejścia podziemnego, zobaczyli z lewej strony, kilka metrów od siebie, cetagandański szybkowóz zaparkowany w ciemnym zakątku pod drzewami. Tego wyjścia nie strzegł żaden patrol policyjny - natomiast drugie, prowadzące do parku, było, jak twierdził Galeni, obstawione przez dwóch funkcjonariuszy. Miles nie chciał tego sprawdzać - już samo przejście przez tunel było wystarczająco pełne wrażeń, ledwo uniknęli starcia z policyjnym oddziałem specjalnym. Rozłożyste gałęzie rosnącego nieopodal platanu powodowały, że wóz nie był widoczny z domów i zamkniętych o tej porze sklepów, znajdujących się po przeciwnej stronie wąskiej uliczki. Miles miał nadzieję, że żaden cierpiący na bezsenność obywatel nie był świadkiem mającej tu niedawno miejsce bójki. Również biegnąca nad nimi autostrada była odgrodzona murem. Mimo to nie czuł się bezpiecznie. Szybkowóz nie miał oznaczeń ambasady ani niczego innego, co rzucałoby się w oczy. Był to niepozorny, ani stary, ani nowy, lekko przybrudzony pojazd, na pewno wykorzystywany do tajnych operacji. Miles uniósł brwi i cicho gwizdnął, kiedy zobaczył świeże wgniecenie w boku pojazdu, mniej więcej wielkości ludzkiej głowy. Chodnik był poplamiony krwią. Na szczęście w półmroku kolor czerwony nie rzucał się tak bardzo w oczy. - Nie narobiliście tu przypadkiem trochę hałasu? - rzucił do Galeniego, wskazując głową na wgniecenia. - Hę? Nie, raczej nie. Głuche uderzenia. Nikt nie krzyczał. Galeni omiótł spojrzeniem uliczkę, poczekał, aż przemknie koło nich jakiś zabłąkany szybkowóz, i podniósł przyciemnianą, sferyczną osłonę kabiny. W środku było dwóch mężczyzn, wciśniętych na tylne siedzenie i przywiązanych do własnego sprzętu. Ubrany po cywilnemu porucznik Tabor mrugał oczami znad knebla. Oparty o niego, zgięty wpół, siedział człowiek z niebieską farbą na twarży. Miles uniósł jego powieki i stwierdził, że tamten ma oczy wywrócone białkami do góry. Zaczął szperać z przodu szybkowozu w poszukiwaniu apteczki. Ivan zapakował do środka Elli, a sam zajął miejsce za sterami. Mark wśliznął się na siedzenie obok Tabora, Galeni zaś usiadł z drugiej strony ich więźniów. Ivan wcisnął przycisk sterownika osłony - zamknęła się ze świstem, ściskając ich w środku. Siedem osób to nie było mało. Miles przechylił się ponad oparciem przedniego fotela i przyłożył hiporozpylacz z synerginą do szyi kapitana centurii. Był to lek przeciwwstrząsowy. Być może ocuci go, pomyślał, a na pewno mu nie zaszkodzi. Akurat w tym momencie, choć mogło się to wydawać dziwne, życie i zdrowie niedoszłego zabójcy Milesa było dla nich niezmiernie ważne. Po namyśle zaaplikował dawkę synerginy również Elli. Spadł mu kamień z serca, kiedy usłyszał jej jęk. Szybkowóz uniósł się lekko i z sykiem ruszył naprzód. Miles odetchnął z ulgą, kiedy zostawili za sobą nabrzeże i zagłębili się w miasto. Uruchomił naręczny komunikator i powiedział swoim najczystszym betańskim akcentem: - Nim? - Słucham, sir. - Weź namiar na mój komunikator i lećcie za nami. Myśmy tu już wszystko skończyli. - Tak jest, sir. Mamy pana namiary. - W porządku. Bez odbioru. Oparł głowę Elli na swoim kolanie i odwróciwszy się, spojrzał na Tabora. Wzrok gemporucznika biegał tam i z powrotem pomiędzy Milesem a Markiem. - Witaj, Tabor - powiedział Mark, odpowiednio przygotowany, głosem barrayarskiego Vora. Czy to naprawdę brzmi tak fałszywie, pomyślał Miles. - Jak tam twoje bonsai? Tabor odsunął się lekko. Kapitan centurii drgnął, jego powieki rozwarły się nieznacznie, spojrzał wokół. Spróbował się ruszyć, ale doszło do niego, że jest związany, i opadł na oparcie fotela - nie tyle, by odpocząć, ile po to, aby nie marnować sił na niepotrzebne ruchy. Galeni pochylił się i poluzował Taborowi knebel. - Przykro mi, Tabor, ale nie dostaniesz admirała Naismitha. W każdym razie nie tutaj, na Ziemi. Możesz to przekazać swoim rozkazodawcom. Admirał jest pod naszą ochroną, dopóki jego flota nie opuści orbity. Odwdzięczamy się mu tym samym za pomoc, jaką nam okazał w znalezieniu Komarrczyków, którzy ostatnio porwali kilku naszych pracowników. Tak więc wycofaj się. Tabor wypluł knebel, poruszył kilka razy szczęką i przełknął ślinę, tocząc dokoła wzrokiem. - Pracujecie razem? - spytał chrapliwym głosem. - Niestety - mruknął Mark. - Najemnik - zaszczebiotał Miles - chwyta się wszystkiego. - Popełniłeś błąd - wysyczał kapitan centurii, patrząc na admirała - kiedy przyjąłeś ten mierzący w nas kontrakt na Dagooli. - Nie sposób się z tym nie zgodzić - powiedział wesoło Miles. - Po tym, jak uratowaliśmy tę ich cholerną armię, Ruch Oporu nas wykiwał. Zapłacili nam tylko połowę obiecanych pieniędzy. Nie wydaje mi się, żeby Cetagandanie byli skłonni wynająć nas, abyśmy z kolei załatwili tamtych, co? Nie? Niestety, nie mogę sobie pozwolić na prywatną zemstę. Przynajmniej na razie. Inaczej nie mógłbym się zatrudnić u... - Wyszczerzył zęby w złowrogim uśmiechu, który posłał Markowi. Ten odpowiedział mu szyderczym grymasem. - ...tych starych przyjaciół. - A więc naprawdę jesteś klonem - szepnął Tabor, patrząc na legendarnego dowódcę najemników. - Myśleliśmy... - urwał. - Myśleliśmy, że to wasz wytwór... - powiedział Mark - lord Vorkosigan. Nasz?! - bezgłośnie się poruszyły usta osłupiałego Tabora. -...ale ta operacja potwierdza ostatecznie jego komarrskie pochodzenie - dokończył Mark. - Zawarliśmy umowę - przemówił Miles, jakby zaniepokojony tonem tej wypowiedzi, spoglądając to na Marka, to na Galeniego. - Ochraniacie mnie, dopóki nie opuszczę Ziemi. - Zgoda - powiedział Mark. - Pod warunkiem, że nigdy więcej nie będziesz się zbliżał do Barrayaru. - Weź sobie cały ten przeklęty Barrayar. A ja wezmę resztę Galaktyki. Kapitan centurii znów zaczynał tracić przytomność. Próbował jednak do tego nie dopuścić - zacisnął powieki i starał się miarowo oddychać. To wstrząs, pomyślał Miles. Elli, wciąż z głową na jego kolanach, otworzyła oczy. Pogładził jej loki. Cicho beknęła - synergina uchroniła ją przed zwykłą reakcją poogłuszeniową, jaką były wymioty. Usiadła, rozejrzała się, zobaczyła Marka, Cetagandan i Ivana i zacisnęła zęby, próbując ukryć swą dezorientację. Miles uścisnął jej dłoń. Później ci to wytłumaczę, zdawał się mówić jego uśmiech. Zmarszczyła brwi z irytacją i spojrzała na mego. Mam nadzieję. Uniosła dumnie głowę, starając się nie dać po sobie poznać w obecności wroga, jak bardzo jest oszołomiona. Ivan odwrócił się do Galeniego i zapytał, wydymając usta: - To co robimy z tymi Cetagandanami, sir? Wyrzucamy ich? Z jakiej wysokości? - Nie ma, jak sądzę, potrzeby wywoływania międzyplanetarnego incydentu. - Galeni, wesoły jak szczygieł, przejął sposób mówienia Milesa. - A może jest, co, poruczniku Tabor? Może by pan chciał, żeby miejscowe władze zostały powiadomione o tym, co pański gemtowarzysz naprawdę próbował zrobić w barierze zeszłej nocy? Nie? Tak myślałem. No dobrze. Ivanie, oni potrzebują opieki medycznej. Porucznik Tabor bardzo nieszczęśliwie złamał sobie rękę, a jego... przyjaciel ma, jak sądzę, wstrząs. Między innymi. To co, Tabor, mamy was wysadzić koło szpitala, czy wolałbyś może, żeby się wami zajęto w waszej ambasadzie? - Do ambasady - wychrypiał Tabor, najwyraźniej świadom możliwych komplikacji prawnych. - Jeżeli nie chcecie mieć sprawy o usiłowanie zabójstwa - odpowiedział groźbą na groźbę. - W grę wchodzi najwyżej naruszenie nietykalności osobistej. - Oczy Galeniego zalśniły. Tabor uśmiechnął się niewyraźnie. Wyglądał, jakby chciał się odsunąć, gdyby tylko miał na to miejsce. - Cokolwiek by to było, nasi ambasadorowie nie będą tym zachwyceni. - No właśnie. Już niemal świtało. Ruch zaczynał się zwiększać. Ivan krążył przez chwilę, zanim wypatrzył pusty postój taksówek, na którym nie było ani jednego oczekującego. To nadmorskie przedmieście było bardzo daleko od dzielnicy, w której znajdowały się ambasady. Galeni całkiem troskliwie pomógł Cetagandanom wydostać się z wozu, ale klucz kodowy otwierający pęta na rękach kapitana centurii i nogach Tabora rzucił im dopiero wtedy, kiedy Ivan zawrócił pojazd z powrotem na ulicę. - Ktoś z moich ludzi podrzuci wam szybkowóz po południu! - zawołał, kiedy przyśpieszyli. Opadł na swój fotel, kiedy osłona zamknęła się, prychnął i dodał pod nosem - ...kiedy go już przeszukamy. - Myślisz, że ten plan zadziała? - Na krótką metę - jeśli chodzi o przekonanie Cetagandan, że Barrayar nie ma nic wspólnego z Dagoolą - może tak, może nie - westchnął Miles. - Ale osiągnęliśmy coś znacznie ważniejszego - oto dwóch lojalnych oficerów będzie przysięgało, nawet pod wpływem chemohipnozy, że admirał Naismith i lord Vorkosigan to bez żadnych wątpliwości dwie różne osoby. To będzie miało dla nas nieocenione znaczenie. - Ale czy Destang będzie tego samego zdania? - spytał Ivan. - Myślę - odparł sztywno Galeni, wyglądając na zewnątrz - że mało mnie obchodzi, jakie ma Destang na ten temat zdanie. Miles zgodził się z nim w duchu. Byli jednak bardzo zmęczeni. Choć z drugiej strony byli razem; rozejrzał się, ciesząc się widokiem ich twarzy - Elli i Ivan, Galeni i Mark, wszyscy cali i zdrowi dotrwali do tej chwili. Prawie wszyscy. - Gdzie chcesz, żeby cię wysadzić, Mark? - spytał Miles. Spojrzał z ukosa na Galeniego, oczekując sprzeciwu, ale ten milczał. Po tym, jak pozbyli się Cetagandan, z kapitana jakby uszło powietrze, cała energia ulotniła się wraz z adrenaliną. Wyglądał staro. Miles wcale nie domagał się sprzeciwu. Uważaj, o co prosisz, bo możesz to dostać. - Przy wejściu na stację podziemną - odparł Mark. - Wszystko jedno którym. - W porządku. - Miles wywołał na konsoli pojazdu plan miasta. - Trzy przecznice w górę, Ivanie, i potem jeszcze dwie w dół. Wysiadł razem z Markiem, kiedy szybkowóz zatrzymał się w zatoce przy chodniku. - Zaraz wracam. - rzucił. Obaj poszli do wejścia do rury windowej z napisem NA DÓŁ. W tej dzielnicy wciąż jeszcze panował spokój nocy, tylko nieliczni ludzie przesuwali się koło nich, ale już niedługo zacznie się poranny szczyt. Miles rozpiął kurtkę i wyciągnął kodowaną kartę. Z zaniepokojonego spojrzenia Marka wnioskował, że ten do ostatniego momentu spodziewał się porażacza nerwów, w stylu Ser Galena. Klon wziął kartę i zdziwiony obrócił ją podejrzliwie w dłoniach. - To by było tyle - powiedział Miles. - Jeśli z twoimi umiejętnościami i tym bonem kredytowym nie uda ci się zniknąć na Ziemi, to już nic więcej nie da się zrobić. Powodzenia. - Ale... czego ty ode mnie chcesz? - Niczego. Absolutnie niczego. Będziesz wolnym człowiekiem tak długo, jak będziesz potrafił. Na pewno nie zdamy relacji z, hhm... półprzypadkowej śmierci Galena. Mark wsadził bon do kieszeni spodni. - Chciałeś czegoś więcej. - Sam widzisz - jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. - Wskazał znacząco głową na jego kieszeń. Mark zakrył ją dłonią. - Co chcesz, żebym zrobił? - zapytał Mark. - Po co mnie tak ustawiasz? Na serio wziąłeś tę bzdurę o Obszarze Jacksona? Czego ode mnie oczekujesz? - Możesz to wziąć i zużyć w ogrodach rozkoszy na Marsie. Albo kupić sobie wykształcenie lub dwa. Albo wyrzucić bon do pierwszego napotkanego zsypu na odpadki. Nie jestem twoim właścicielem, nie jestem twoim mistrzem, nie jestem twoim ojcem ani matką. Niczego nie oczekuję, nie mam żadnych pragnień. - Zbuntuj się, jeśli tylko wiesz jak, mój mały braciszku... Miles rozłożył ręce i zrobił krok do tyłu. Mark, nie oglądając się za siebie, wskoczył do rury windowej. Wciąż zbity z tropu wrzasnął jednak wściekle: - CZEMU NIE? Miles odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się. - Sam się przekonaj! - krzyknął. Marka schwyciło pole rury i zniknął, wciągnięty w głąb ziemi. Miles wrócił do czekających nań przyjaciół. - Czy to było rozsądne? - zaniepokojona Elli przerwała Ivanowi informującemu ją o ostatnich wydarzeniach, kiedy Miles usiadł koło niej. - Tak go po prostu puścić? - Nie wiem - westchnął Miles. - „Jeśli nie możesz pomóc, to przynajmniej nie przeszkadzaj”. A ja mu nie mogę pomóc, Galen zbytnio go spaczył. Ma obsesję na moim punkcie i przypuszczam, że zawsze będzie ją miał. Znam się na obsesjach. Najlepszą rzeczą, jaką mogłem zrobić, to usunąć mu się z drogi. Jeśli nie będę blisko niego, to może w swoim czasie się uspokoi. Może... się uratuje. Milesa zalała fala zmęczenia. Czuł koło siebie ciepło Elli i było mu z tym bardzo dobrze. Uświadomił sobie, że zapomniał skomunikować się z Nimem. Zrobił to zaraz i odesłał go wraz z patrolem do kosmoportu. - A dokąd teraz? - Ivan przerwał trwającą już minutę ciszę, świadczącą o wycieńczeniu wszystkich. - Czy wy dwoje też chcecie jechać do kosmoportu? - Tak - westchnął Miles. - I uciec z tej planety... Obawiam się jednak, że dezercja nie jest zbyt praktycznym rozwiązaniem. Destang wcześniej czy później mnie złapie. Równie dobrze możemy wszyscy wrócić do ambasady i złożyć sprawozdanie. Prawdziwe sprawozdanie - nie ma już przecież po co kłamać, prawda? - Przymknął oczy, starając się skupić. - Jeśli o mnie chodzi, to prawda - mruknął Galeni. - I tak nie jestem zwolennikiem fałszowanych sprawozdań. W końcu stają się częścią historii, ukrytym w niej grzechem. - Wiesz, że... nie chciałem, żeby to tak wyszło... ta konfrontacja minionej nocy - powiedział do niego Miles po chwili ciszy. Słabiutko zabrzmiały te przeprosiny, wziąwszy pod uwagę, że dopuścił do zabicia jego ojca... - Myślisz, że to kontrolowałeś? Wszystkowiedzący i wszechwładny? Nikt nie wyznaczył ci roli Boga, Vorkosigan. - Bardzo nieznacznie jeden z kącików ust Galeniego uniósł się do góry. - Choć jestem pewien, że to niedopatrzenie. - Odchylił się do tyłu i zamknął oczy. Miles odchrząknął. - A zatem, Ivanie, z powrotem do ambasady. Ale... bez pośpiechu. Jedź powoli, nie miałbym nic przeciwko zobaczeniu choć trochę Londynu, w porządku? - Oparł się o Elli i przyglądał się, jak późnowiosenny świt wkrada się do miasta posklejanego z różnych czasów, współistniejących obok siebie niczym światło i cień pomiędzy dwoma ulicami. *** Kiedy wszyscy ustawili się w rządku w biurze Galeniego w ambasadzie, Milesowi przypomniały się chińskie małpki, jakie jego szef sztabu, Tung, trzymał na półce w swojej kwaterze. Ivan zdecydowanie był małpką „nic nie widziałem”. Mocno zaciśnięte usta Galeniego, po tym, jak wymienił spojrzenia z Destangiem, czyniły zeń pierwszego kandydata na małpkę „nic nie powiem”. W ten sposób Milesowi pozostawała rola „nic nie słyszałem”, ale chyba niewiele by mu pomogło zakrycie swoich uszu dłońmi. Miles spodziewał się, że Destang będzie wściekły, ale ten wyglądał raczej na zdegustowanego. Kiedy zasalutowali mu, odwzajemnił im tym samym i rozsiadł się wygodnie w fotelu Galeniego. Gdy jego wzrok padł na Milesa, kreska jego ust stała się z poirytowania jeszcze cieńsza. - Vorkosigan. - Nazwisko Milesa zawisło przed nimi w powietrzu jak coś realnego. Destang przyjrzał się temu z niechęcią i ciągnął dalej: - Kiedy skończyłem dziś o siódmej rano rozmowy z niejakim śledczym Reedem z Londyńskiego Sądu Miejskiego, powiedziałem sobie, że tylko boska interwencja może uchronić cię przed moim gniewem. Boska interwencja przybyła o dziewiątej w osobie specjalnego kuriera z KG CesBezu. - Destang uniósł w górę trzymany dwoma palcami dysk z danymi oznaczony cesarską pieczęcią. - Oto nowe i pilne rozkazy dla twoich Dendarian. Jako że Miles spotkał już kuriera w kantynie, nie było to dla niego zupełnym zaskoczeniem. Powstrzymał się przed skoczeniem do przodu. - Słucham, sir? - spytał rozradowany. - Wygląda na to, że pewna wolna flota najemna działająca w odległych rejonach Sektora IV, prawdopodobnie na zlecenie jakiegoś rządu subplanetarnego, przekroczyła cienką linię dzielącą partyzantkę od zwykłego piractwa. Ich blokada tunelu czasoprzestrzennego przerodziła się z zatrzymywania i przeszukiwania statków w ich konfiskowanie. Trzy tygodnie temu porwali zarejestrowany taucetański okręt pasażerski, żeby przekształcić go w transportowiec wojskowy. Jak na razie nic poważnego, ale potem jakiemuś mądrali wpadło do głowy, że mogliby powiększyć swój żołd, żądając okupu za pasażerów. Kilka rządów planetarnych, których obywatele zostali porwani, rozpoczęło pod przewodnictwem Taucetan negocjacje z porywaczami. - A jaki związek ma ta sprawa z nami, sir? - Sektor IV, jakkolwiek by liczyć, leżał dość daleko od Barrayaru, ale Miles przeczuwał, co się święci. Ivan wyglądał na niezwykle zaciekawionego. - Okazało się, że wśród pasażerów jest jedenastu obywateli barrayarskich, między innymi żona ministra przemysłu ciężkiego, lorda Vorvane’a, z trójką dzieci. Ponieważ Barrayarczycy stanowią mniejszość wśród dwustu szesnastu porwanych, odmówiono nam jakiejkolwiek kontroli nad zespołem negocjacyjnym. Na dodatek nieprzyjazne nam rządy nie pozwoliły naszej flocie skorzystać z trzech węzłów komunikacyjnych leżących na najkrótszej trasie z Barrayaru do Sektora IV. Inną drogą podróż tam zajęłaby osiemnaście tygodni. Z Ziemi twoi Dendarianie mogą dostać się do tamtejszej przestrzeni lokalnej w niecałe dwa tygodnie. - Destang zamyślił się, marszcząc czoło. Ivan był pod wrażeniem. - Twoje rozkazy dotyczą oczywiście uratowania obywateli cesarstwa, jak również tylu pozostałych pasażerów, ilu się da, oraz zastosowania odpowiednich środków karnych, żeby sprawcy nigdy więcej nie powtórzyli swojego czynu. Ponieważ jesteśmy w trakcie negocjowania ważnego traktatu z Taucetanami, nie chcemy - gdyby coś poszło nie tak - żeby się dowiedzieli, kto stoi za tą jednostronną próbą niesienia pomocy. Wybór metody, jaką zastosujesz do osiągnięcia powyższych celów, najwyraźniej pozostawiono tobie. Wszystkie szczegółowe informacje, jakie KG miała osiem dni temu, są tutaj. - Wreszcie podał dysk z danymi; Miles schwycił go chętnie. Teraz Ivan wyglądał na zazdrosnego. Destang wyciągnął coś jeszcze i podał Milesowi, sprawiając wrażenie, jakby mu wyrywano wątrobę. - Kurier przywiózł również kolejny bon kredytowy na osiemnaście milionów marek. Na wydatki operacyjne podczas najbliższych sześciu miesięcy. - Dziękuję, sir! Destang zwrócił swój wzrok na Ivana. - Poruczniku Vorpatril. - Słucham, sir? - Ivan stanął na baczność, przyjmując entuzjastyczny wyraz twarzy. Miles był gotów świadczyć, że Ivan był zupełnie niewinny, nic nie wiedział i w zasadzie był ofiarą, ale nie okazało się to konieczne. Destang popatrzył na jego kuzyna dłuższą chwilę, po czym westchnął. - Nieważne. Następnie spojrzał na Galeniego, który stał cały zesztywniały. Po tym, jak ściągnęli dziś rano Destanga do ambasady, cała trójka umyła się, Ivan i Galeni przebrali się w czyste mundury i wszyscy napisali lakoniczne sprawozdania, które komodor przed chwilą przejrzał. Nikt z nich jednak dotąd nie zmrużył oka. Ile jeszcze zniesie Galeni, zanim przekroczy granicę i wybuchnie? - Kapitanie Galeni - powiedział Destang. - Z wojskowego punktu widzenia jest pan oskarżony o zlekceważenie rozkazu zakazującego panu opuszczanie kwatery. Ponieważ obecny tu Vorkosigan uniknął odpowiedzialności za podobne wykroczenie, to stoję przed pewnym dylematem. Okolicznością łagodzącą jest porwanie Vorpatrila. Uratowanie go oraz śmierć wroga Barrayaru są jedynymi realnymi rezultatami... działań minionej nocy. Wszystko inne to spekulacje, domysły na temat twoich intencji i stanu umysłu. Chyba że poddasz się przesłuchaniu przy użyciu fast-penty, żeby rozwiać jakiekolwiek wątpliwości. Galeni wyglądał na wzburzonego. - Czy to jest rozkaz, sir? Miles zdał sobie sprawę, że Galeni był o krok od złożenia swojej rezygnacji - teraz kiedy dokonano takich poświęceń. Chciał go szturchnąć; nie, nie! Słowa zapalczywej obrony przemknęły Milesowi przez głowę. Fast-penta urąga godności oficera, sir! - albo nawet: Jeśli zaaplikuje mu pan dawkę, to proszę zrobić to również mnie - w porządku, Galeni, wyzbyłem się godności lata temu... Tylko że nietypowa reakcja organizmu Milesa na fast-pentę osłabiała tę ostatnią propozycję. Ugryzł się w język i czekał. Destang wyglądał na zakłopotanego. Po chwili powiedział po prostu: - Nie. - Podniósł wzrok i dodał: - Ale oznacza to, że raporty mój, twój, Vorkosigana i Vorpatrila zostaną wysłane Simonowi Illyanowi do oceny. Nie zgodzę się na zamknięcie sprawy. Nie uzyskałem swojego stopnia dzięki miganiu się od decyzji wojskowych czy beztroskiemu mieszaniu się w polityczne. Twoja... lojalność, podobnie jak los klona Vorkosigana, stały się zbyt niejasną kwestią polityczną. Nie jestem przekonany o skuteczności planu integracji Komarru na dłuższą metę, ale nie chciałbym przejść do historii jako ktoś, kto go udaremnił. - Podczas gdy sprawa pozostanie w zawieszeniu - ciągnął - z braku dowodów zdrady powrócisz do swych zwykłych zadań w ambasadzie. Nie mnie dziękujcie - dodał głuchym głosem, gdy Miles uśmiechnął się, Ivan chrząknął, powstrzymując się przed parsknięciem, a wyraz twarzy Galeniego stał się nieco mniej ponury. - Takie było życzenie ambasadora. Możecie wrócić do swoich obowiązków. Miles powstrzymał się od szybkiego wybiegnięcia z biura, zanim Destang zmieni zdanie, zasalutował komodorowi i skierował się wraz z innymi spokojnym krokiem w stronę drzwi. Nim wyszli, Destang dodał: - Kapitanie Galeni. Galeni stanął. - Słucham, sir. - Moje kondolencje. - Słowa te były jakby wyciągnięte z Destanga siłą, ale jego skrępowanie najlepiej świadczyło o ich szczerości. - Dziękuję, sir. - Głos Galeniego był całkowicie pozbawiony wyrazu, ale w końcu kapitan zdobył się na krótkie skinienie głowy. Luki i korytarze „Triumpha” wypełniał hałas powracającego personelu, montowania wyposażenia, ostatnich napraw i ładowania końcowych dostaw. Panował hałas, ale nie chaos; ruchy były celowe i energiczne, a nie frenetyczne. Brak szaleństwa był dobrym znakiem, biorąc pod uwagę, jak długo stacjonowali w jednym miejscu. Solidna kadra podoficerów Tunga nie pozwalała, by rutynowe przygotowania opóźniły się choć o minutę. Miles z Elli u boku znajdował się w oku cyklonu zainteresowania od chwili, kiedy wszedł na pokład. Co to za nowy kontrakt, sir? Prędkość, z jaką młyn plotek wypluwał z siebie kolejne, zarówno celne, jak i absurdalne domysły, była zaskakująca. Tak, mamy kontrakt... owszem, opuszczamy orbitę. Kiedy tylko będziecie gotowi. Jesteś gotów, mistrzu? A reszta twojego oddziału? Więc może lepiej idź im pomóc... - Tung! - Miles powitał swojego szefa sztabu. Przysadzisty Eurazjata był ubrany po cywilnemu i niósł bagaże. - Właśnie wróciłeś? - Właśnie wyjeżdżam. Czy Auson nie poinformował pana, admirale? Od tygodnia próbowałem się z panem skontaktować. - Co się stało? - Miles odciągnął go na stronę. - Złożyłem rezygnację. Przechodzę na emeryturę. - Co? Dlaczego? Tung uśmiechnął się. - Może mi pan złożyć gratulacje. Żenię się. Miles, oszołomiony, bąknął: - Gratuluję... Kiedy to się stało? - Na przepustce, rzecz jasna. Jest w zasadzie moją daleką krewną. To wdowa. Od czasu kiedy umarł jej mąż, zajmuje się przewozem turystów łodzią po Amazonce. Jest kapitanem i kucharzem. Potrafi zrobić zabójczą wieprzowinę muszu. Niestety starzeje się trochę i potrzebuje czyichś mięśni. - Tung, zbudowany jak tur, z pewnością mógł je zapewnić. - Będziemy wspólnikami. Do diabła - ciągnął - kiedy wykupicie moją część „Triumpha”, będziemy mogli się obejść bez turystów. Jeśli kiedykolwiek, chłopcze, będziesz chciał spróbować nart wodnych na Amazonce za pięćdziesięciometrowym jachtem poduszkowym, to wpadnij. A resztki po mnie pewnie zjedzą zmutowane piranie, pomyślał Miles. Wizja Tunga spędzającego zmierzch swojego życia na oglądaniu słonecznych zmierzchów z pokładu łodzi z pulchną - Miles był przekonany, że była pulchna - Eurazjatką siedzącą mu na kolanach i trzymającego w jednej ręce drinka, drugą zaś pałaszującego wieprzowinę muszu - straciła dla Milesa nieco swego uroku, gdy: a) obliczył, ile będzie flotę kosztować wykupienie udziału Tunga w „Triumphie”, oraz b) zobaczył, jak wielka dziura w kształcie Tunga powstanie w jego strukturze dowodzenia. Bełkotanie czegoś bez sensu, łapanie tchu lub bieganie w kółko nie były właściwymi reakcjami. Zamiast tego Miles ostrożnie powiedział: - Hm... jesteś pewien, że nie będziesz się nudził? Tung - niech diabli wezmą jego przenikliwy wzrok! - zniżył głos i odpowiedział na prawdziwe pytanie: - Nie odszedłbym, gdybym nie był przekonany, że sobie poradzisz. Znacznie spoważniałeś, chłopcze. Tylko tak trzymać. - Uśmiechnął się i splótł dłonie, aż mu strzeliło w palcach. - Poza tym masz przewagę nad wszystkimi dowódcami najemnych flot w Galaktyce. - Jaką przewagę? - spytał Miles. Tung jeszcze bardziej zniżył głos. - Ty nie musisz troszczyć się o zysk. Tylko ta uwaga i sardoniczny uśmiech - małomówny Tung nie posunie się nigdy dalej i nie przyzna otwarcie, że już dawno temu domyślił się, kto jest ich prawdziwym mocodawcą. Zasalutował i wyszedł. Miles przełknął ślinę i zwrócił się do Elli: - Cóż... zwołaj za pół godziny zebranie Działu Wywiadu. Nasi szperacze powinni jak najprędzej wyruszyć w drogę. Najlepiej, gdyby przeniknęli do organizacji wroga przed naszym przybyciem. Miles umilkł, kiedy zdał sobie sprawę, że miał przed sobą najlepszą szperaczkę floty, jeśli chodzi o pracę wśród ludzi; w terenie z kolei niezrównany był niejaki porucznik Christof. Wysłać ją teraz do przodu, z dala od siebie, w niebezpieczeństwo - nie, nie! - to właśnie podpowiadała mu logika. Quinn marnowała swoje zdolności w roli ochroniarza, tylko przez przypadek wykonywała tak często tę funkcję. Miles zmusił się do mówienia dalej, jak gdyby nigdy nic. - Są najemnikami, któremuś z naszych powinno się udać po prostu do nich dołączyć. Jeśli znajdziemy kogoś, kto dobrze się wmiesza w tę grupę psychotycznych piratów... Szeregowiec Danio przechodził właśnie obok, przystanął i zasalutował. - Dziękuję za zwolnienie nas z więzienia, sir. Naprawdę... nie spodziewałem się tego. Nie pożałuje pan, przyrzekam. Miles i Elli spojrzeli po sobie, kiedy Danio oddalił się ciężkim krokiem. - Jest twój - rzekł Miles. - W porządku - odparła Quinn. - Co dalej? - Zanim odlecimy, niech Thorne wyciągnie z ziemskiej komsieci tyle informacji o tym porwaniu, ile się da. KG CesBezu mogła nie dostrzec paru szczegółów. - Poklepał się po kieszeni z dyskiem i westchnął, zbierając się w sobie do czekającego ich zadania. - To przynajmniej powinno być łatwiejsze niż wakacje na Ziemi - powiedział z nadzieją w głosie. - Czysto wojskowa operacja, żadnych krewnych, żadnej polityki, wielkich pieniędzy. Prosta rozgrywka między dobrymi i złymi. - Wspaniale - powiedziała Quinn. - My jesteśmy którymi? Miles ciągle zastanawiał się nad odpowiedzią na to pytanie, gdy flota opuszczała orbitę.