Vince Flynn PRZERWANE KADENCJE Dom Wydawniczy REBIS poleca min. thrillery: Graham Masterton KRZYWA SWEETMANA GŁÓD OFIARA GENIUSZ KONDOR Philip Kerr TRAKTAT MORDERCZO-FILOZOFICZNY EZAW PIĘCIOLETNI PLAN Minette Walters RZEŹBIARKA Robert Bloch PSYCHOZA Richard North Patterson WYROK OSTATECZNY MILCZĄCY ŚWIADEK John S. Marr, John Baldwin JEDENASTA PLAGA Nelson DeMille, Thomas Błock MAYDAY horrory: Graham Masterton KOSTNICA WOJOWNICY NOCY RYTUAŁ DZIEDZICTWO thrillery medyczne: Robin Cook EPIDEMIA ZARAZA MUTANT CHROMOSOM 6 INWAZJA GORĄCZKA ŚMIERTELNY STRACH NOSICIEL ZABÓJCZA KURACJA SZKODLIWE INTENCJE Richard Preston KRYPTONIM „KOBRA" II HM PRZERWANE KADENCJE Przełożył Maciej Kubicki REBIS DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 2 00 0 't 00 ¦ Tytuł oryginału Term Limits Copyright © 1997 by Vince Flynn Ali rights resemed Copyright © for the Pohsh edition by REBIS Pubhshing House Ltd., Poznań 2000 Redaktor Renata Bubrowiecka Konsultacja Jarosław Kotarski Fotografia na okładce Medium Wydanie I ISBN 83-7120-772-7 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74 e-mail: rebis@pol.pl www.rebis.com.pl Skład: Grzegorz Kołnierzak, tel. 0501 46-02-02 Druk: ABEDIK - Poznań Tomowi Clancy'emu, Robertowi Ludlumowi, Leonowi Urisowi, J. R. R. Tolkienowi i Ernestowi Hemingwayowi za zachęcenie mnie do życia w świecie marzeń ¦ ;¦> Podziękowania Kiedy zaczynałem pisać Przerwane kadencje, nie miałem pojęcia, ilu ludzi zaangażuje w to swój czas i talent. Jestem wdzięczny im wszystkim, szczególnie tym, którzy podjęli nadzwyczajne wysiłki, by podzielić się ze mną swymi zdolnościami, fachową wiedzą i przyjaźnią. Danowi McQuillanowi, Paulowi Lukasowi, Liz Trący, Mike'owi McFaddenowi, Kristin O'Garze, Judy 0'Donnell, Matthew O'Toole'owi oraz Tomowi i Valerie Trącym dziękuję za utrzymywanie mnie na właściwym kursie. Susie Moncur dziękuję za rady i znakomite talenty redaktorskie. Jeanne Neidenbach i mojemu bratu Kevinowi -za dostarczanie świeżych manuskryptów. Mojemu przyjacielowi Dave'owi Warchowi za humor i talent fotograficzny. Mike'owi Andrewsowi, Mike'owi Dicksonowi, Mattowi Michalskiemu oraz Dave'owi, Danowi i Mary ze Stanton za entuzjazm i pomoc. Teresie McFarland i Maureen Ca-hiłl za to, że tak wiele od nich zależało. Wiele zawdzięczam także wszystkim księgarniom, punktom sprzedaży i czytelnikom z Minnesoty, którzy mnie popierali. Wasze pozytywne uwagi zainspirowały mnie do podniesienia poprzeczki dla następnych książek. Dziękuję agentom Secret Service, agentom specjalnym FBI oraz byłym żołnierzom sił specjalnych za czas, który mi poświęcili, opowiadając o swym podziwu godnym życiu. Bez was moja praca nie byłaby możliwa. Szczególnie dziękuję Dickowi Marcinko, żywej legendzie, byłemu dowódcy Navy SEAL, za kilka wskazówek. W zasadzie to niemożliwe, by pisarz odniósł sukces w Nowym Jorku bez znakomitego agenta i doskonałego wydawcy. Miałem szczęście znaleźć obydwu. Dziękuję moim agentom Sloanowi Harrisowi i Nasoan Sheftel-Gomes — naprawdę jesteście najlepsi. Dziękuję Emily Bestler i wszystkim z Pocket Books za realizację moich marzeń. W końcu chcę podziękować moim rodzicom za wsparcie, miłość i zachętę, które znaczyły dla mnie więcej niż cokolwiek na świecie. Uważamy za oczywiste, że (...) ustanowione zostały między ludźmi rządy, wywodzące swe sprawiedliwe uprawnienia ze zgody zarządzanych, że ilekroć jakaś forma rządu zaczyna gwałcić te zasady, naród ma prawo do jej zmiany lub zniesienia i do ustanowienia nowego rządu, opartego na takich podstawach i organizującego swe władze w takiej formie, jaka wydawać się będzie najbardziej właściwa dla zapewnienia jego bezpieczeństwa i szczęśliwości. Thomas Jefferson, Deklaracja niepodległości* * Cyt. za: Historia państwa i prawa, wybór tekstów źródłowych, pod red. Bogdana Lesińskiego, Ars boni et aeąui, Poznań 1995. m___ ¦ W ciemności ledwo było widać zarysy ukrytej wśród drzew starej drewnianej chaty. Zasłony były zaciągnięte, na ganku nieruchomo leżał pies. Cienkie pasmo dymu z komina odlatywało na zachód, nad rolnicze obszary Ma-rylandu, i dalej, w kierunku Waszyngtonu. Przy kominku siedział samotny mężczyzna i spokojnie wrzucał w płomienie pliki papierów. Papiery te zawierały wyniki miesięcy nudnej, drobiazgowej pracy. Każda kartka była notatką z godzin inwigilacji, dogłębną analizą śledzonych obiektów lub mapą okolic metropolii. Dzięki nim mężczyzna wiedział, kiedy roznoszą gazety, kiedy jeżdżą patrole policyjne, kto i kiedy wybiera się na jogging, a także - i to było najważniejsze -gdzie sypiają i kiedy się budzą ci, których wziął na cel. On i jego ludzie podkradali się do nich miesiącami. Czekali i obserwowali, cierpliwie badali plan dnia swoich przyszłych ofiar i znajdowali ich słabe punkty. Jego silne dłonie zbliżyły się do ognia i znieruchomiały. Rozprostował palce, po czym nagle zacisnął je w pięści. Ci, których teraz tropił, wysyłali go w różne, najbardziej ponure miejsca na świecie po to, by zabijał ludzi, których oni uznali za zagrażających bezpieczeństwu narodowemu Stanów Zjednoczonych Ameryki. Dawno przestał liczyć, ilu ludzi zabił w służbie kraju. Po prostu nigdy nie zaprzątał sobie głowy takimi rachunkami. Ilukolwiek ich było, nie żałował tych, których zabił: byli to pozbawieni honoru psychopaci, mordercy niewinnych ludzi. Samotny mężczyzna siedzący przed kominkiem był su-perzabójcą, eksporterem śmierci szkolonym i opłacanym przez rząd Stanów Zjednoczonych. Jego krótkie jasne wło- 11 • - < ¦ -w X sy rozbłysnęły, gdy wpatrywał się w płomienie coraz głębiej, aż rześki ogień zamienił się w migotliwą, hipnotyczną plamę. Jutro zabije po raz pierwszy na ziemi amerykańskiej. Czasy, miejsca i cele zostały już wybrane. Nie minie doba i kurs amerykańskiej polityki zmieni się na zawsze. Nad Waszyngtonem wstawało słońce, ogłaszając początek dnia, który miał być długi i pracowity. Za dwadzieścia cztery godziny miało się odbyć głosowanie Izby Reprezentantów w sprawie prezydenckiego projektu budżetu, więc miasto ogarniało szaleństwo. Wszyscy - kongresmani, senatorowie, urzędnicy, lobbyści - podejmowali ostatnie wysiłki, by poprawić lub utrącić poszczególne składniki budżetu. Wynik głosowania był niemożliwy do przewidzenia, więc przywódcy obu partii wywierali nacisk na swych reprezentantów, by ci głosowali zgodnie z partyjnymi wskazaniami. Nikt nie robił tego bardziej zdecydowanie niż Stu Gar-ret, szef prezydenckiego sztabu. Zbliżała się dziewiąta rano. Garret stał w pokoju błękitnym w Białym Domu i jego złość wzrastała z każdą sekundą, gdy patrzył, jak prezydent czyta grupie przedszkolaków wiersz o Humptym Dumptym. Powiedział przecież prezydentowi, że nie może być mowy o zdjęciach z przedszkolakami, ale przeważyło zdanie Ann Moncur, sekretarza prasowego Białego Domu. Garret nie zwykł przegrywać z nikim, nawet w najbardziej błahych sprawach, tym razem jednak Moncur kupiła prezydenta pomysłem, by w ferworze walki o budżet pokazać, że jest ponad brudnymi politycznymi handelkami Waszyngtonu. Garret pracował przez ostatni miesiąc bez chwili wytchnienia. Starał się zebrać głosy potrzebne do przepchnięcia budżetu przez Izbę, gdyż jego odrzucenie znacznie zmniejszyłoby szansę ekipy prezydenckiej na reelekcję. Głosowanie zapowiadało się na wyrównane, ale mieli plan ataku w ostatniej chwili, niemal rzutem na taśmę. Jedyny problem polegał na tym, że Garret potrzebował do tego prezydenta, który by telefonował ze swego biura, a nie siedział w pokoju błękitnym i czytał dziecięce rymowanki. Jak wszystko w Białym Domu, tak i to spotkanie zaczę- 12 lo się później, niż planowano, i już przekroczyło ramy przewidzianego na nie półgodzinnego okienka. Garret po raz dziesiąty w ostatnich pięciu minutach zerknął na zegarek i stwierdził, że już naprawdę wystarczy. Spojrzał w lewo i zauważył, że Ann Moncur stoi kilka metrów od niego. Przysunął się do niej, prześlizgując się między ścianą a kilkoma pracownikami Białego Domu, pociągnął ją do tyłu i szepnął na ucho: — To najgłupszy numer, jaki wywinęłaś. Jeśli budżet padnie, to po tobie. Ten cyrk trwa już o piętnaście minut za długo. Idę do gabinetu owalnego i jeśli on tam nie przyjdzie za pięć minut, wrócę i osobiście wykopię cię na ulicę. Moncur starała się uśmiechnąć i wyglądać na zrelaksowaną. Rozejrzała się i zauważyła, że obserwuje ich kilku urzędników i wysłanników prasy. Skinęła głową i poczuła ulgę, gdy Garret wreszcie się cofnął i skierował ku drzwiom. Michael O'Rourke zdecydowanym krokiem przemierzał hol Cannon House Office Building. Właśnie minęła dziewiąta i budynek był pełen ludzi, więc 0'Rourke starał się unikać spojrzeń, aby nikt go nie zatrzymał. Nie miał ochoty na pogawędki. Nie przepadał za Waszyngtonem, a właściwie to nienawidził tego miasta. W połowie holu skręcił do swego biura i zamknął za sobą drzwi. W środku pięciu mężczyzn w ciemnych garniturach piło kawę. O'Rourke szybko zerknął na sekretarkę, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, został otoczony przez mężczyzn. — Kongresmanie 0'Rourke, czy mógłbym zabrać panu chwilkę? Potrzebuję tylko pięciu minut - prosił, korpulentny mężczyzna stojący najbliżej drzwi, przepychając się do przodu. - Chciałbym z panem porozmawiać o tym, jak pańska odmowa głosowania za prezydenckim budżetem dotknie farmerów w pańskim okręgu. Trzydziestodwuletni kongresman podniósł ręce. — Panowie, tracicie czas. Już się zdecydowałem i nie będę głosował za budżetem. Mam sporo pracy, gdybyście więc zechcieli opuścić moje biuro... Cała piątka zaczęła protestować, ale 0'Rourke otworzył 13 drzwi i wskazał na korytarz. Mężczyźni chwilę przepychali się, sięgając po swoje teczki, po czym zrezygnowani wyszli, by poszukać następnego kongresmana do urobienia. Zażywny lobbysta zawrócił i spróbował jeszcze raz: - Rozmawiałem z moimi ludźmi w pana okręgu. Powiedzieli, że wielu farmerów czeka na odszkodowania za nieurodzaj, a te odszkodowania są w prezydenckim budżecie. - Poczekał na reakcję O'Rourke'a, ale się nie doczekał. - Jeśli ten budżet nie przejdzie, to nie chciałbym być w pańskiej skórze podczas następnych wyborów. O'Rourke spojrzał na mężczyznę i kciukiem wskazał drzwi. - Mam naprawdę sporo pracy. Lobbysta wiedział jednak, że ważny będzie każdy głos, i nie dawał za wygraną: - Panie O'Rourke, jeśli zagłosuje pan przeciw prezydenckiemu budżetowi, to Amerykańskiemu Stowarzyszeniu Farmerów nie pozostanie nic innego, jak w następnych wyborach wspierać pańskiego przeciwnika. O'Rourke skinął głową i powiedział: - Nieźle pomyślane, ale nie zamierzam się ubiegać o ponowny wybór. - Machając ręką na pożegnanie, młody kon-gresman zamknął drzwi przed nosem lobbysty, po czym odwrócił się do sekretarki Susan Chambers. Susan uśmiechnęła się i powiedziała: - Przepraszam, Michael. Mówiłam im, że nie masz wolnej chwili, ale uparli się, że poczekają tutaj i zobaczą, czy nie znajdziesz dla nich czasu. - Nie musisz przepraszać, Susan. - Michael opuścił sekretariat i wszedł do swego biura. Postawił teczkę na krześle za biurkiem i podniósł plik różowych notatek. - Czy Tom już przyszedł?! - zawołał w kierunku drzwi. -Nie. - Dzwonił? - Tak. Powiedział, że skoro nie ma cienia szansy na to, by prezydent wyjął z budżetu fundusze na Zarząd Elektryfikacji Wsi, zamierza załatwić kilka spraw i być tu koło pierwszej. 14 Tom O'Rourke, młodszy o dwa lata brat Michaela, był szefem jego sztabu. - Cieszę się, że wszyscy jesteście tak optymistycznie nastawieni. Susan podniosła się zza biurka i podeszła do drzwi gabinetu. - Michael, jesteśmy po prostu realistami. Doceniam, że starasz się robić to, co należy, ale problem polega na tym, że tacy jak ty nie wygrywają w Waszyngtonie. - Dzięki za zaufanie, Susan. Susan popatrzyła w przekrwione oczy O'Rourke'a. - Michael, znowu gdzieś łaziłeś po nocy? 0'Rourke skinął głową. Susan ciągnęła: - To kawalerskie życie cię zabije. Dlaczego w końcu nie ożenisz się z tą twoją cudowną dziewczyną? O'Rourke słyszał to ostatnio od wszystkich, ale wciąż nie był gotów do małżeństwa. Może w przyszłym roku... gdy wyjedzie z Waszyngtonu. Westchnął i powiedział: - Susan, jestem Irlandczykiem, a my żenimy się raczej późno. Poza tym wcale nie mam pewności, czy ona mnie zniesie. - To kłamstwo i dobrze o tym wiesz. Ona cię uwielbia. Mówi ci to kobieta. Widzę, jak na ciebie patrzy tymi wielkimi brązowymi oczami. Jesteś dla niej tym jedynym, więc nie popsuj tego. Nie ma zbyt wielu takich jak ona. - Chambers poklepała go po brzuchu. - Mam nadzieję, że opinia najlepszej partii w Waszyngtonie nie uderzyła ci do głowy. O'Rourke zmarszczył brwi i pokręcił głową. - Bardzo śmieszne. Chambers roześmiała się i wyszła. - Cieszę się, że tak cię to rusza, Susan. Nie łącz mnie z nikim. W południe mam spotkanie i do tego czasu nie chcę, by mi przeszkadzano. - A jeśli zadzwoni twój dziadek albo Liz? - Też nie. Nie chcę, by mi przeszkadzano. 0'Rourke zatrzasnął drzwi i usiadł za biurkiem. Gdy prezydent wszedł do swego gabinetu, zastał tam Garreta i administratora budżetu Marka Dicksona. Siedzieli na kanapie, zastanawiając się, jaki będzie wynik głosowania, i starając się wymyślić, kogo jeszcze mogliby przeciągnąć na swą stronę. Stevens wiedział, że jego szef sztabu jest w pieskim nastroju, a nie miał sił na kłótnię. Postanowił więc rozładować sytuację i przyjąć rozkazy. Idąc w ich kierunku, zdjął marynarkę, rzucił ją na inną kanapę i klasnął w dłonie. - W porządku, Stu, jestem tylko twój przez resztę dnia. Powiedz, czego ode mnie chcesz. Garret popatrzył na niego i dał znak, by usiadł. Garret i Dickson byli w biurze od szóstej i układali ostateczną listę potencjalnych zwolenników. Do głosowania został zaledwie dzień, a oni byli pewni tylko 209 głosów. Opozycja zaś miała 216, a dziesięciu kongresmanów wciąż było niezdecydowanych. Przed Garretem leżała kartka papieru z dwiema kolumnami nazwisk opatrzonymi nagłówkami: „Niezdecydowani" i „Możliwi odstępcy". W pierwszej kolumnie widniało dziesięć nazwisk, w drugiej — sześć. Obie znacznie się skurczyły w ostatnim tygodniu, w miarę jak zbliżało się głosowanie. — Dobra, Jim. Posłuchaj, jaka jest sytuacja. —Nikt oprócz Stu Garreta nie mówił do prezydenta po imieniu. - Musimy to dzisiaj załatwić. Basset i Koslowski są teraz na wzgórzu i odgrywają dobrego i złego gliniarza przed tymi, którzy chcieliby siedzieć po obu stronach jednocześnie. Chcemy zacząć szturm przed południem. Tom Basset był przewodniczącym Izby, a Jack Koslowski przewodniczącym Komisji Kredytów. 16 — Naprawdę możemy to zrobić? - spytał prezydent. Garret odchylił się na krześle, splótł ręce na karku i uśmiechnął się. — O jedenastej Tom Basset spotka się z kongresmanem Moore'em i po tym spotkaniu Frank Moore ogłosi, że popiera budżet. — Ile to nas będzie kosztowało? — Tylko z dziesięć milionów. — Chcecie upolować Franka Moore'a za dziesięć milionów? Dla niego to nie więcej niż kieszonkowe. — Prezydent pokręcił głową. - Jak chcecie go dostać tak tanio? Z uśmiechu Garreta przebłyskiwała pewność siebie. — Zwróciliśmy się o pomoc z zewnątrz, żeby Moore uznał nasze racje. — Jaką pomoc? Garret zamilkł na dłuższą chwilę, po czym beznamiętnie odpowiedział: — Arthur Higgins postarał się o kilka zdjęć kongresma-na z pewną młodą damą. Arthur Higgins. W całym Waszyngtonie nie było osoby owianej większą tajemnicą. Stevens poważnie wątpił, czy poznanie jakichkolwiek szczegółów jest w jego interesie. Arthur Higgins był potężną i legendarną postacią elity władzy Waszyngtonu i wielu stolic świata. Czterdzieści lat kierował najtajniejszym wydziałem CIA, przy czym oficjalnie nigdy nie istniał ani Higgins, ani cały jego wydział. Higgins był autorem i wykonawcą kilku najdelikatniejszych i najbardziej niebezpiecznych tajnych operacji, jakie agencja podejmowała od czasu kulminacji zimnej wojny. Kilka lat temu, w czasie walki o władzę, zmuszono go do opuszczenia CIA. To, w jaki sposób potem wykorzystywał swój czas i zdolności, było przedmiotem plotek powtarzanych w największej tajemnicy. Stevens zerknął znad kartki i spytał: — Chcecie zaszantażować Franka Moore'a? — Można tak powiedzieć... - Uśmiechnął się Garret. — A ja nie chcę znać żadnych szczegółów, prawda? — Tak. — Garret skinął głową. — Po prostu uwierz mi, że 17 Moore nie będzie widział innego wyjścia niż głosowanie po naszej myśli. Stevens spoważniał i pokiwał głową. - Wolałbym, żebyście następnym razem powiadomili mnie, zanim coś takiego rozpoczniecie. - Zrozumiano. - Po krótkiej ciszy Garret wrócił do bieżącego zadania. - Jim, chciałbym, żebyś popracował nad kilkoma potencjalnymi odstępcami. Nasi ludzie wytypowali dwóch z sześciu i sądzę, że dadzą nam swe głosy, jeśli obiecasz nie popierać ich przeciwników w następnych wyborach. Musimy mieć w sumie co najmniej dziewięciu z tych szesnastu, bo jak nie, to budżet padnie i możemy się pożegnać z przyszłorocznymi wyborami. - Co z potencjalnymi odstępcami po naszej stronie? -zapytał prezydent. - Tym się nie martw. Jeśli któryś z tych gnojków się wychyli, to Koslowski obetnie każdego centa z dotacji federalnej dla jego okręgu. U nas nie będzie zdrajców. Jack Koslowski oprócz pełnienia funkcji przewodniczącego Komisji Kredytów Izby zajmował się też pilnowaniem dyscypliny w szeregach swojej partii, bezpardonowo łamiąc opornych. Był powszechnie znany jako jeden z najtwardszych graczy w Waszyngtonie i niemal wszyscy się go bali. - Chciałbym, żebyś dziś rano wykonał kilka miłych domowych telefonów do pierwszorocznych kongresmanów i powiedział im, jak wiele znaczyłby dla ciebie i kraju ich głos. Może nawet zaproś ich na lunch. - Propozycja spotkała się z grymasem prezydenta, ale Garret ciągnął: -Wiem, że nie lubisz się zadawać z pospólstwem, ale jeśli nie uda ci się przeciągnąć tych chłopaków na naszą stronę, to podczas wyborów czeka cię całowanie różnych tyłków. -Garret przerwał, dając prezydentowi czas na przywołanie nieprzyjemnych wspomnień z trasy kampanii. - Jeśli wszystko pójdzie dobrze z Moore'em, czego jestem pewien, to chcę zwołać konferencję prasową w samo południe i postaram się zmusić resztę tych facetów, by się określili. Ponarzekaj trochę na impas w Kongresie, powiedz coś o tym, że nie możesz zacząć dzieła naprawy tego państwa, jeśli ci 18 nie uchwalą budżetu. Znasz to. Dziś w nocy napisałem dla ciebie mowę i chciałbym, abyśmy ją razem przejrzeli, gdy skończysz rozmowy telefoniczne. - W rzeczywistości mowę napisał jeden z jego ludzi, ale Stu Garret nie dbał specjalnie o takie szczegóły jak docenienie czyjejś pracy. - Co ma odpowiedzieć, gdy zaczną go pytać, czy kupujemy głosy? - zapytał Dickson. - Stanowczo zaprzeczyć. Powiedz im, że owszem, jest kilku kongresmanów z rejonów znajdujących się w nagłej potrzebie, którzy są pewni, że ich okręgi otrzymają różne formy pomocy. Zaprzeczaj, zaprzeczaj, zaprzeczaj! To się za kilka dni skończy i prasa zajmie się czymś innym. Jeśli zaczną się czepiać jakichś błahych części projektu ustawy, to po prostu jakoś się wywiń, spójrz na zegarek i zakończ konferencję. Powiedz, że musisz się spotkać z dyplomatami z którejś z byłych republik Związku Radzieckiego. -Garret szybko coś zanotował. - Zanim zaczniesz, będę miał dla ciebie gotową wymówkę. Prezydent pokiwał głową. Był zawodowym politykiem, a Garret był jednym z najlepszych manipulatorów w tym fachu. Jeśli chodziło o sterowanie opinią publiczną, wierzył mu całkowicie. Garret skierował palec wskazujący na listę kongresmanów. - W porządku, skupmy się na naszej grze. Gówno mnie obchodzi, co pomyśli prasa, bylebyśmy tylko dostali budżet. - Wziął pióro i zakreślił trzy nazwiska z grupy potencjalnych odstępców. - Patrz, Jim, ci trzej chłopcy są takimi wieśniakami, na jakich wyglądają. To typy w rodzaju Pan Smith jedzie do Waszyngtonu, całkiem jak Jimmy Stewart w filmie. Cała trójka jest po raz pierwszy w Izbie. Są pełni ideałów, więc myślę, że jeśli ich wezwiesz i uderzysz w ton wodza naczelnego, to pójdą za nami. Powiedz im coś w twoim starym stylu: „Rzym nie powstał w jeden dzień i my też nie zmienimy tego państwa w jedną noc". Prezydent pokiwał głową, dając do zrozumienia, że pojmuje, czego się od niego wymaga. - Następni dwaj to ci, o których ci mówiłem. Jeśli obie- 19 camy nie wspierać ich oponentów w następnych wyborach, to dadzą nam swe głosy. Chcą tylko osobistej gwarancji od ciebie... Powiedzieli, że nie wierzą mi na słowo. - Garret głośno się zaśmiał. — Możecie sobie wyobrazić? Prezydent i Dickson również zachichotali. Garret kontynuował: - Ta ostatnia republikanka jest naprawdę świruską i nie jestem wcale pewny, czy wejdzie do tej gry. Koslowski chciał, by jej nazwisko było na liście, bo jest z okręgu sąsiadującego z jego okręgiem w Chicago. To czarna nowi-cjuszka w Izbie i cholernie się jej boję. Jest cięta na sprawy rasowe. Nazwie rasistą każdego, ale to naprawdę każdego. Nazwałaby rasistą i papieża, gdyby miała okazję. Myślę, że w zamian za swój głos będzie chciała, by ją zaprosić na kilka najważniejszych uroczystości oraz umieścić ją w najważniejszych komisjach. Wtedy będzie miała okazję nazwać rasistami naszych największych sponsorów i wprowadzić ich w cholerne zakłopotanie. Wolałbym nie mieć z nią do czynienia. Prezydent masował palce. - To dlaczego jest na liście? - zapytał. - Mówiłem ci przecież, to Jack tu ją umieścił na wypadek, gdybyśmy na gwałt potrzebowali głosu. Nie będziemy z nią gadać, jeżeli nie okaże się to absolutnie konieczne. Zacznijmy od naszej trójki nowicjuszy. Pierwszy na liście był Michael 0'Rourke. Prezydent podniósł pióro i wycelował w jego nazwisko. - Michael 0'Rourke... Gdzie ja słyszałem to nazwisko? Garret popatrzył na swego szefa i pokręcił z powątpiewaniem głową. - Nie mam pojęcia. Jest niezależnym nowicjuszem z Minnesoty. - Garret zerknął do swych notatek. - Zanim został wybrany, pracował dla senatora Olsona. Skończył Univer-sity of Minnesota, gdzie grał w hokeja. Po studiach zaciągnął się do marines i walczył w Zatoce Perskiej. Był tam dowódcą drużyny, która prowadziła obserwację celów za liniami wroga. Ponoć pewnego razu w pobliżu jego stanowiska zestrzelono pilota koalicji, po czym 0'Rourke i jego 20 ludzie pospieszyli mu z pomocą i odpierali ataki całej kompanii żołnierzy irackich do czasu pojawienia się odsieczy. Dostał Srebrną Gwiazdę. - Jestem pewien, że gdzieś już słyszałem to nazwisko — mruczał do siebie prezydent. - Mógł pan o nim czytać w gazetach — wtrącił się Mark Dickson. — Dziennikarze rubryk towarzyskich uznali go ostatnio za najlepszą partię w Waszyngtonie. Stevens kilka razy uderzył piórem w leżący przed nim papier. - Masz rację. Kilka tygodni temu przyłapałem sekretarki, jak wzdychały nad jego zdjęciem. Bardzo przystojny młody człowiek, chyba moglibyśmy to wykorzystać. Co jeszcze o nim wiemy? Garret przejrzał notatki, które sporządził dla niego asystent. - Ma trzydzieści dwa lata i pochodzi z Grand Rapids. Jego rodzina wiele znaczy w przemyśle drzewnym. - Brwi Garreta uniosły się, gdy spojrzał na szacowaną wartość 0'Rourke Timber Company. - Mają całkiem poważne pieniądze. W każdym razie mówi, że nie zagłosuje za przyjęciem twojego budżetu, jeśli nie zostaną obcięte fundusze na Zarząd Elektryfikacji Wsi. Prezydent roześmiał się i zapytał: - Czy to jedyna rzecz, która mu się nie podoba? - Nie. - Garret pokręcił głową. - Mówi, że wszystko to śmierdzi, ale może się pod tym podpisać tylko wtedy, gdy obetniesz fundusze na elektryfikację wsi. Prezydent skrzywił się, słysząc słowo „śmierdzi". - To śmieszne. Stracilibyśmy połowę z tych głosów, które już mamy, a w zamian nie zyskalibyśmy więcej niż kilka. - Właśnie. - Dobra, zadzwońmy do niego i zobaczmy, jaki będzie odważny, kiedy poczuje na szyi oddech prezydenta. - Ste-vens nacisnął guzik na konsoli. - Betty, czy mogłabyś mnie połączyć z kongresmanem O'Rourkiem? - Tak, proszę pana. Stevens zerknął znad telefonu. 21 - Co mi jeszcze możesz o nim powiedzieć? - Niewiele. To niewiadoma. Założę się, że to grzeczny staroświecki chłopak z małego miasta i gdy tylko usłyszy twój głos, będzie tak zachwycony, że potulnie zmieni zda- nie. 0'Rourke był zatopiony w myślach, gdy przez interkom dotarł do niego głos Susan. Dokończył zdanie, nad którym pracował, i wcisnął guzik. - Tak, co jest, Susan? - Michael, na pierwszej linii czeka prezydent. - Bardzo śmieszne, Susan. Mówiłem przecież, że nie chcę, by mnie niepokojono. Powiedz, proszę, prezydentowi, że chwilowo jestem bardzo zajęty. Przedzwonię do niego po lunchu. - Michael, ja nie żartuję. Na pierwszej linii czeka prezydent. 0'Rourke zaśmiał się cicho. - Susan, aż tak się nudzisz? - Mówię poważnie, jest na linii pierwszej. O'Rourke zerknął na migoczące światełko i nacisnął je. - Halo, tu kongresman 0'Rourke. Prezydent siedział za biurkiem, a Stu Garret i Mark Dickson słuchali rozmowy przez słuchawki. Usłyszawszy głos O'Rourke'a, prezydent z entuzjazmem powiedział: - Halo, kongresman 0'Rourke? Michael pochylił się na krześle, gdy usłyszał znajomy głos prezydenta. - Tak, to ja. - Mówi prezydent. Jak się pan czuje? - Dziękuję, panie prezydencie, dobrze. A pan? - 0'Rourke przymknął oczy i pomyślał, że Susan mogłaby go teraz słyszeć. - Czułbym się dużo lepiej, gdybym mógł przekonać niektórych z was do poparcia mojego budżetu. - Też tak myślę, panie prezydencie. - Grzeczna odpowiedź O"Rourke'a padła po krótkim namyśle. - Wie pan, pochodzi pan z cudownej części naszego kraju. Jeden z moich współlokatorów w Dartmouth miał chatkę w pobliżu Grand Rapids. Pewnego lata spędziłem tam wspaniały tydzień. Tylko te cholerne komary, które mogłyby podnieść człowieka w środku nocy i wynieść z domu, gdyby nie uważał. - Tak, czasami są bardzo nieprzyjemne. - Głos O'Rour-ke'a nie zdradzał cienia emocji. Prezydent zaczął zwiększać nacisk, mówiąc tak, jakby od lat byli przyjaciółmi. - Dobrze, Michael. Dzwonię, by ci powiedzieć, że naprawdę potrzebuję twojego głosu. A zanim odpowiesz „tak" albo „nie", chcę ci przedstawić kilka spraw. Robię to, co robię, ponad dwadzieścia pięć lat, ale doskonale pamiętam, jak byłem pierwszy raz w Izbie. Przybyłem tu pełen żółci i octu. Chciałem zmienić to miejsce... Zamierzałem być tym jedynym, innym niż wszyscy. Szybko jednak zauważyłem, że jeśli nie nauczę się brać pospołu dobrego i złego, to nigdy niczego nie dokonam. Byłem tam, gdzie teraz jesteś ty, Michael, i wiem, przez co przechodzisz. Pamiętam moje pierwsze głosowanie nad budżetem prezydenckim. Były w nim takie punkty, że chciało mi się wymiotować. Walczyłem z nim do czasu, gdy kilku starszych facetów wzięło mnie na bok i przekonało, że nigdy nie będzie budżetu, z którym bym się całkowicie zgadzał. Spojrzałem na to z innej strony i po głębszej analizie zauważyłem, że akceptuję około osiemdziesięciu procent zapisów tego budżetu. Izba Reprezentantów liczy czterystu trzydziestu pięciu członków i nie ma sposobu, by sporządzić budżet, z którym zgadzałby się każdy. Wiem, że chciałbyś rozwiązania ZEW, i — mówiąc uczciwie — przez dwadzieścia lat też chciałem zniszczyć ten przeklęty program, ale, Michael, do cholery, tu wciąż trwa wojna. Gdybym storpedował ZEW, to mój budżet zatonąłby szybciej niż Titanic. W teorii więc zgadzam się z tobą, że ZEW musi odejść, ale w realnym świecie muszę iść na kompromisy, jeśli chcę przepchnąć inne projekty, które uczynią mój kraj lepszym miejscem do życia. ZEW jest właśnie jedną z tych brzydkich rzeczy, na które 23 « ¦ I musiałem się zgodzić, by osiągnąć to, co najlepsze dla kraju. - Prezydent przerwał dla większego efektu, lecz O'Rour-ke milczał. - Michael, czy rozumiesz sytuację, w jakiej się znajduję? Nigdy nie będę mógł przedstawić budżetu, który uszczęśliwiłby wszystkich. Chcę, byś zapytał siebie, czy jesteś realistą... To ja biorę wszystko na siebie, to ja kieruję tym przedstawieniem, lecz jeśli ten budżet nie przejdzie, to moje możliwości postawienia tego kraju na nogi zostaną poważnie ograniczone. Proszę cię o wielką przysługę... Byłem kiedyś w twojej sytuacji. Chcę, byś zignorował te dwadzieścia procent, które ci się nie podobają, i pomógł mi przegłosować budżet. Jeśli do nas dołączysz, to mogę ci zagwarantować długą karierę polityczną. - Ste-vens przerwał, by dać rozmówcy czas na przemyślenie tego, jak prezydent Stanów Zjednoczonych mógłby mu pomóc w karierze. - Co ty na to, Michael? Mogę jutro liczyć na twój głos? Zapadła długa niezręczna cisza. O'Rourke przeklinał się za to, że odebrał telefon. Nie chciał się teraz wdawać w dyskusję z prezydentem. Zgodnie ze swym zwyczajem przeszedł więc do sedna: — Panie prezydencie, w pańskim budżecie jest bardzo mało punktów, które mi się podobają. Zagłosuję jutro „nie" i nic tego nie zmieni. Przepraszam, że zmarnowałem pański czas, podejmując tę rozmowę. Nie czekając na odpowiedź, O'Rourke odłożył słuchawkę. Prezydent siedział za biurkiem i z niedowierzaniem patrzył na telefon. Zerknął na Garreta i zapytał: - On tak po prostu odłożył słuchawkę? - Facet musi być idiotą. Z całą pewnością nie zagrzeje tu miejsca. Nie przejmuj się tym, powiem Koslowskiemu, żeby się nim zajął. - Garret podniósł się i ruszył w kierunku drzwi. - Zaraz wracam. Mark, przypilnuj, żeby zadzwonił do Dreyera i Hamptona. Jim, oni chcą tylko twego ustnego zapewnienia, że nie poprzesz ich przeciwników w przyszłorocznych wyborach. Wracam za pięć minut. Garret szedł korytarzem, ignorując wszystkich na swej drodze. Wszedł do swego gabinetu, zamknął drzwi i podszedł do biurka. Zanim sięgnął po telefon, wziął paczkę marlboro 100, wyjął papierosa i wsunął w usta. Zapalił, zaciągnął się głęboko dwa razy i poczuł, jak dym wypełnia mu płuca. Prezydent nie pozwalał palić w Gabinecie Owalnym, więc Garret starał się mniej więcej co godzinę znaleźć wymówkę, by się wymknąć do swego biura. Podniósł słuchawkę i wystukał numer bezpośredniej linii do biura Jacka Koslowskiego. Usłyszał szorstki głos po drugiej stronie: - Taak. - Jack, tu Stu. Jak leci? - Trzymamy się. Tym razem nikt nie wyłamie się z szeregów. Teraz wy i Tom musicie zrobić swoje. - Do południa Tom dostanie Moore'a, ale wciąż kilka osób z tamtej strony musiałoby do nas przeskoczyć. - O kim myślisz? - Chciałbym, żebyś się wziął za tego pajaca O'Rourke'a. Prezydent właśnie próbował go podejść i padł. Stevens 25 wygłosił pięciominutową przemowę, a O'Rourke się po niej rozłączył. - Nie sraj. Rozłączył się ze Stevensem? - Koslowski się roześmiał, ale Garretowi wcale nie było do śmiechu, więc powtórzył: - Weź się do niego i to porządnie, a jeśli jeszcze jakieś nazwisko przyjdzie ci do głowy, to musi to być załatwione do południa. - Roześlę chłopców i zobaczę, co się da zrobić. Dam ci znać, jak tylko się czegoś dowiem. Obaj odłożyli słuchawki. Kongresman O'Rourke siedział za biurkiem, czytał dokumenty i dyktował notatki, gdy drzwi jego gabinetu nagle się otwarły. Znajomo wyglądający dobrze ubrany szczupły mężczyzna przedostał się przez sekretariat i zbliżał się do biurka Michaela. - Bardzo pana przepraszam. Mówiłam temu panu, że nie przyjmuje pan dziś gości - powiedziała Susan poirytowanym głosem. Mężczyzna zrobił krok naprzód. - Przepraszam za najście, kongresmanie O'Rourke. Jestem jednym z doradców przewodniczącego Koslowskiego. Przewodniczący ma dla pana propozycję i chciałby, aby pan ją rozważył. Zależy mu na natychmiastowej odpowiedzi. Michael przechylił się na krześle i przypomniał sobie, gdzie widział ciemnowłosego mężczyznę. Przesunął wzrok z doradcy Koslowskiego na sekretarkę. - Dziękuję, Susan, przyjmę tego pana. Susan wycofała się z gabinetu i zamknęła drzwi. Doradca przewodniczącego podszedł do biurka i wyciągnął rękę. O'Rourke uścisnął ją, nie wstając z miejsca. - Kongresmanie 0'Rourke, nazywam się Anthony Va-nelli. 0'Rourke położył dyktafon za stosami papierów i powiedział: - Proszę, panie Vanelli, niech pan siada. — Opowiadano mu już o tej postaci i wątpił, by miała to być przyjacielska wizyta. 26 Vanelli usiadł na jednym z krzeseł naprzeciw biurka i założył nogę na nogę. - Panie 0'Rourke, zostałem przysłany tutaj, by się dowiedzieć, czy wciąż ma pan zamiar głosować przeciwko prezydenckiemu budżetowi. Jeśli tak, to chciałbym usłyszeć, co możemy zrobić, by zmienił pan zdanie. - Zakładam, że wie pan, że rozmawiałem dziś rano z prezydentem. - Tak, ale czas ucieka i chcemy wiedzieć, kto jest z nami, a kto przeciw nam. 0'Rourke pochylił się i położył ręce na biurku. - Moje stanowisko było od początku jasne. Zagłosuję „nie", jeśli prezydent nie obetnie funduszy przeznaczonych dla Zarządu Elektryfikacji Wsi. - W porządku, przejdźmy więc do sedna. Żyjemy w realnym świecie, a w tym świecie Zarząd Elektryfikacji Wsi będzie nadal istniał. Po prostu tak już jest. Musi pan się pogodzić z drobiazgami i skoncentrować na całości. Nie może pan przecież rozwalić całego budżetu tylko dlatego, że jakieś drobiazgi się panu nie podobają. - Daleki jestem od uznania pięciuset milionów dolarów za drobiazg. Czy naprawdę nie możecie zrozumieć, że uważam większość prezydenckiego budżetu za bubel, a koncentruję się na Zarządzie Elektryfikacji Wsi tylko dlatego, że jest to tak łatwy cel? Przecież musicie się zgodzić z prostą logiką: jeśli tworzy się jakąś instytucję w celu rozwiązania konkretnego problemu, to powinna ona być zlikwidowana, gdy problem zniknie. Od ponad dwudziestu lat cała amerykańska wieś jest zelektryfikowana, a my wciąż doimy podatników na pół miliarda dolarów rocznie tylko po to, by senatorowie i kongresmani mogli wysyłać kiełbasę wyborczą elektoratowi. Utrzymywanie takiego stanu jest przestępstwem w sytuacji, gdy prezydent przewiduje sto miliardów dolarów deficytu. - 0'Rourke zerknął na biurko i upewnił się, że dyktafon działa. Vanelli wstał i zaczął się przechadzać po gabinecie. Po chwili spojrzał na O'Rourke'a i rzucił: - Mówili, że jesteś czubkiem, i mieli rację. 27 ¦ - Przepraszam, co pan powiedział? - zapytał O'Rourke, uśmiechając się do siebie i patrząc na plecy Vanellego. Vanelli odwrócił się i majestatycznie podszedł z pow tem do biurka. - Dość tego pieprzenia, Mikę. Nie jestem tu po to, b; gadać z tobą o teoriach politycznych albo dyskutować, co jest, a co nie jest moralne. Tylko frajerzy tacy jak ty i twoi przyjaciele tracą na to czas. - Panie Vanelli, nie przypominam sobie, żebym pozwolił panu zwracać się do mnie po imieniu. - Posłuchaj, Mikę, Miki czy też kutasie. Będę do ciebie mówił, jak będę chciał. Jesteś tylko małym naiwnym kon-gresmanem, nowicjuszem, który myśli, że na wszystkim się zna. Mamy mniej więcej tyle samo lat, ale jesteśmy z różnych światów: ja jestem realistą, a ty - idealistą. Wiesz, gdzie są idealiści w tym mieście? Nigdzie ich nie ma! Absolutnie nigdzie! Wysłali mnie tu, by dać ci ostatnią szansę: albo dołączysz się do drużyny prezydenta, albo jesteś skończony. Wybór jest prosty. Pomagasz nam i przewodniczący Koslowski przypilnuje, by jakieś dodatkowe pieniądze trafiły do twego okręgu. Odmawiasz - za rok cię tu nie ma. 0'Rourke popatrzył na stojącego za biurkiem mężczyznę i powoli się podniósł. Prawie dwumetrowy, ważący sto kilogramów kongresman lekko się uśmiechnął. - Co pan ma dokładnie na myśli, mówiąc, że mnie tu nie będzie? - zapytał. Vanelli cofnął się o krok i odpowiedział: - Albo grasz w naszej drużynie, albo zrujnujemy twoją karierę. Przewodniczący Koslowski przypilnuje, by obciąć każdy cent przeznaczony dla twojego okręgu. Nasi ludzie już teraz ryją w twojej przeszłości. Jeśli coś znajdą, rozpowszechnimy to, a jeśli nie, to coś zmontujemy. Mamy swoich ludzi w prasie. Możemy cię zrujnować w tydzień. Już nie będziemy udawali miłych gości. - Vanelli pogroził palcem O'Rourke'owi. - Wychodzę do poczekalni, a ty pomyśl o swojej karierze, zrujnowanej przez jedno głupie głosowanie. Za pięć minut wrócę po odpowiedź. Yanelli skierował się ku drzwiom. 0'Rourke sięgnął lewą 28 ręką po dyktafon i kciukiem włączył przewijanie taśmy. Maleńkie urządzenie zaczęło piszczeć, gdy taśma się cofała. Vanelli usłyszał znajomy dźwięk i odwrócił się, by zobaczyć, skąd pochodzi. Michael włączył odtwarzanie. Z pudełka rozległ się głos Vanellego: „Nasi ludzie już teraz ryją w twojej przeszłości. Jeśli coś znajdą, rozpowszechnimy to, a jeśli nie, to coś zmontujemy. Mamy swoich ludzi w prasie. Możemy cię zrujnować w tydzień". Vanelli podbiegł do biurka i sięgnął po dyktafon. — Za kogo ty się, do cholery, uważasz?! — krzyknął. 0'Rourke ćwiczył chwyty judo tysiące razy, gdy był w marines. Prawą ręką chwycił wyciągniętą rękę Vanelle-go i szybkim ruchem wykręcił mu ją tak, że wewnętrzna strona przegubu była skierowana ku sufitowi. Gdy następnie przegiął wykręconą dłoń ku łokciowi, Vanelli padł z bólu na kolana i wycharczał: — Puść mnie wreszcie i daj mi tę cholerną taśmę. O'Rourke zwiększył nacisk i Vanelli zaskowyczał. — Posłuchaj, Vanelli. To, że jesteś z Chicago i masz włoskie nazwisko, nie znaczy jeszcze, że jesteś twardzielem. Jesteś doradcą kongresmana, a nie bojówkarzem mafii. Vanelli podniósł prawą rękę i sięgnął do wykręconego i nadgarstka, ale O'Rourke pociągnął nadgarstek o centymetr i ręka Vanellego opadła na podłogę, a on sam zajęczał. — Słuchaj, gówniarzu! — powtórzył 0'Rourke. — Nie wiem, za kogo się uważasz, że przychodzisz tu i mnie straszysz, ale jeśli ty albo ten śmieciarz, twój szef, jeszcze raz się do mnie przyczepicie, to będziecie mieli na tyłku FBI, 60 minut i każdą większą agencję prasową w kraju. Rozumiesz? -Vanelli zwlekał z odpowiedzią, więc 0'Rourke zwiększył nacisk i powtórzył pytanie: - Rozumiesz? Vanelli skinął głową i zaczął rzęzić. 0'Rourke postawił magnetofon na biurku, przyklęknął i złapał Vanellego za szyję. Popatrzył mu w oczy i zimnym głosem powiedział: — Jeśli jeszcze raz wejdziesz mi w drogę, to nie skończy się na wykręceniu ręki. 29 Garret wpadł do Gabinetu Owalnego. Cały ranek biegał między swym pokojem a gabinetem prezydenta, podkradał zaciągnięcia się dymem i krzyczał do słuchawki telefonu. Podszedł do prezydenta i Dicksona. - Mam znakomite wiadomości. Moore jest z nami. Prezydent machnął pięścią w powietrze i cała trójka wydała okrzyk zwycięstwa. - Jim, myślę, że powinniśmy odłożyć konferencję prasową do pierwszej. - Wiesz, że tego nienawidzę. Mogą powiedzieć, że jesteśmy słabo zorganizowani. Garret chwycił czystą kartkę papieru i położył ją na stole. W lewym górnym rogu napisał „209", a w prawym — „216". - Dziś rano mieliśmy dwieście dziewięć głosów przeciw dwustu szesnastu. Od tego czasu wzięliśmy Moore'a, Rei-linga i jednego z tych wieśniaków, a jeszcze Dreyer i Hamp-ton przejdą na naszą stronę. To jest dla nich minus dwa, dla nas - plus pięć. Mamy więc remis po dwieście czternaście. - Nagle Garret krzyknął: - Boże! Kocham to napięcie! Wygląda, że wygramy to cholerstwo. Prezydent i Dickson uśmiechnęli się. - Rozumiem, dokąd zmierzasz, Stu - powiedział prezydent. - Chciałbyś zmienić konferencję w małe ogłoszenie zwycięstwa. - Właśnie. Jeśli poczekamy do pierwszej, to myślę, że Jack i Tom zbiorą dość głosów, by dać nam trochę luzu. Z biura Toma był już przeciek, że Moore się zdecydował. Reszta hazardzistów będzie teraz jak najszybciej ubijała interesy. Prezydent spojrzał na Garreta z uśmiechem i powiedział: - Stu, zrób co trzeba, żeby to przenieść z dwunastej na pierwszą, ale staraj się być delikatny dla panny Moncur. Garret przytaknął i wyszedł, by wszystkiego dopilnować. Oczywiście, że będzie delikatny dla Ann Moncur... mniej więcej tak jak pięciolatek dla swego trzyletniego braciszka. Był w swoim żywiole. Zwycięstwo było tuż-tuż i zrobi teraz wszystko, by wygrać. Nie ma czasu na cackanie się 30 I z kruchymi osobowościami nadwrażliwych, politycznie poprawnych współpracowników. On był frontowcem, a oni należeli zaledwie do formacji pomocniczych. Zawsze zastanawiało go, że ludzie, którzy najbardziej narzekali, zazwyczaj starali się też usprawiedliwić swoje postępowanie. Ludzie w okopach nigdy nie narzekali, po prostu cały czas mieli wyniki. Taki był Koslowski. Nie przejmował się, czy to, co robił, było ładne: pilnował, żeby robota była wykonana. Także ich nowy sprzymierzeniec Arthur Higgins był taki: żadnego pieprzenia, żadnego narzekania, tylko wyniki. Zanotował w pamięci, by podziękować Mike'owi Nan-ce'owi, doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego, za przygotowanie tej sprawy. Boże, jak dobrze się spisał z Frankiem Moore'em. To może przechylić szalę. I _*•$,• Prezydent stał ze świtą w przedpokoju za Pokojem Prasowym Białego Domu. Słychać stamtąd było, jak Ann Mon-cur wyjaśniała dziennikarzom, że prezydent ma pracowite popołudnie i nie będzie mógł odpowiedzieć na zbyt wiele pytań. Stevens był nieco zdenerwowany. Już prawie cztery miesiące minęły od jego ostatniej konferencji prasowej, a idylla z prasą skończyła się jeszcze dawniej, mniej więcej w środku drugiego roku urzędowania. Przez pierwsze półtora roku nie groziło mu ze strony dziennikarzy żadne niebezpieczeństwo. Prasa popierała go w wyborach, a on w zamian zapewniał bezprecedensowo szeroki dostęp do siebie. Wszystko zaczęło się psuć, gdy niektórzy dziennikarze przypomnieli sobie, że ich praca polega na opisywaniu faktów i informowaniu opinii publicznej. Ujawniono kilka afer, ale zanim zamieniły się w pełnokrwiste historie, wkroczył Stu Garret i zdusił niebezpieczeństwo w zarodku. Dokumenty zostały zniszczone, ludziom zapłacono za milczenie lub kłamstwa i wszystkiemu zaprzeczono, twierdząc, że jest to sztuczka opozycji mająca na celu oczernienie prezydenta. Kiedy skandale w końcu przycichły, Garret opracował nową strategię kontaktów z mediami: prezydent miał teraz grać zranionego, zdradzonego i zachowywać dystans. Stevens chętnie przystał na plan swego szefa sztabu i nowa strategia zaczęła częściowo działać. Niektórzy przedstawiciele prasy nadal szanowali prezydenta i tęsknili za stosunkami z pierwszego roku jego urzędowania, doświadczeni reporterzy natomiast nie dali się zwieść pozorom. Zbyt wiele dokumentów zniknęło w tajemniczy sposób, zbyt wiele osób zmieniło swe wersje wy- 32 darzeń w ciągu jednej nocy. Stara gwardia zbyt długo tu pracowała, by dać się nabrać na udawaną izolację prezydenta. Dla tych cynicznych obserwatorów zawodowi politycy nie robili nic, co by nie było wykalkulowane. Jeśli prezydent izolował się od prasy, to nie dlatego że zranione zostały jego uczucia, ale ponieważ miał coś do ukrycia. Garret odciągnął prezydenta na bok i przypominał mu, których reporterów powinien unikać podczas spotkania. - Jim, nie zapomnij: nie więcej niż cztery pytania i pod żadnym pozorem nie zauważaj Raya Holtza z „Post" i Shir-ley Thomas z „Times". Prezydent kiwnął głową. Garret chwycił go za ramię i zaczął prowadzić w kierunku podium. - Będę tu, gdyby ktoś zapędził cię do narożnika, i pamiętaj: tylko cztery pytania, potem musisz się spotkać z premierem Ukrainy. Jeśli będą marudzić, że tak krótko, to się uśmiechnij i powiedz, że jest ci bardzo przykro, ale i tak jesteś już spóźniony. Prezydent uśmiechnął się do Garreta. - Stu, spokojnie, już to kiedyś robiłem. - Wiem o tym i dlatego jestem nerwowy. - Garret odwzajemnił uśmiech. Ann Moncur wciąż mówiła do zebranych, gdy zauważyła, że reporterzy patrzą na coś po jej prawej stronie. Spojrzała tam i zobaczyła prezydenta stojącego w małym przejściu. - Dzień dobry, panie prezydencie. Czy zechce pan przejąć prowadzenie konferencji? Prezydent wskoczył na dwa małe stopnie i szedł w kierunku podium z wyciągniętą prawą ręką. - Dziękuję, Ann. Podali sobie ręce i Moncur dołączyła do stojących pod ścianą Stu Garreta i Marka Dicksona. Fotografowie robili zdjęcia, a prezydent układał notatki. Po krótkiej chwili odchrząknął i popatrzył wokół. Z lekkim uśmiechem pozdrowił przedstawicieli prasy: - Dzień dobry. Dziennikarze grzecznie odpowiedzieli i lekki uśmiech 33 prezydenta zamienił się w szeroki. Stevens wiedział, jak kierować tłumem, a jego najbardziej efektywnym narzędziem był nieśmiertelny uśmiech. Większość obecnych nie wiedziała jednak, że był wyćwiczony. Za sprawą Stu Gar-reta w tej administracji niewiele rzeczy działo się przypadkiem. I tym razem uśmiech prezydenta odniósł zamierzony efekt i większość obecnych odwzajemniła go. - Zwołałem tę konferencję, by ogłosić zwycięstwo obywateli Ameryki. W ostatnim tygodniu administracja walczyła z partyjniactwem, dezinformacją, parlamentarnym klinczem i brakiem trzydziestu dwóch głosów potrzebnych do pomyślnego przejścia mojego budżetu przez Izbę Reprezentantów. Dziś w południe mamy ich dwieście dwadzieścia, co wystarczy, by niewielką różnicą wygrać głosowanie. Byłbym niewdzięcznikiem, gdybym przy tej okazji nie podziękował szanownemu przewodniczącemu Izby, panu Thomasowi Bassetowi, za całą ciężką pracę, którą wykonał, by możliwe było uchwalenie tego budżetu. Jego wysiłek pomoże zrobić kolejny krok na drodze do wprowadzenia tego kraju na drogę szybkiego odrodzenia ekonomicznego. -Prezydent zerknął na zegarek, po czym znów zwrócił się do reporterów: - Przepraszam, ale mój dzisiejszy terminarz jest bardzo napięty i jestem już godzinę spóźniony. Mam tylko kilka minut na krótkie pytania. Ręce natychmiast się uniosły i kilkunastu reporterów zaczęło wykrzykiwać swe pytania. Prezydent obrócił się w prawo i szukał znajomej twarzy Jima Lestera, korespondenta sieci ABC. Lester siedział na skraju krzesła z podniesioną ręką i karnie czekał na wezwanie. Stevens wskazał w jego kierunku i wypowiedział jego nazwisko. Reporterzy uciszyli się, a Lester podniósł się z krzesła. - Panie prezydencie, dziś rano wiedzieliśmy, że na pewno macie około dwustu dziesięciu głosów. Skąd wzięliście tak szybko brakujące dziesięć? Czy są to głosy kongresma-nów uprzednio zdecydowanych głosować przeciw pańskiemu budżetowi? - Tak... brakujące dziesięć głosów znaleźliśmy tak szybko, ponieważ tutaj, na tym wzgórzu, jest wielu ludzi, któ- 34 rzy wiedzą, że jest to dobry budżet, niezależnie od tego, co mówi opozycja. W tym kraju jest wielu ludzi potrzebujących ulgi, którą on im zapewnia. Znalazło się kilku kon-gresmanów, którzy po przyjrzeniu się temu budżetowi zauważyli, że małodusznie byłoby nie głosować za nim. Prezydent odwrócił głowę od Lestera i ręce natychmiast znów powędrowały w górę. Stevens skierował swój wzrok i palec w stronę kolejnej przyjaznej twarzy — Lizy William-son z Associated Press. - Panie prezydencie, czy przy tak niewielkiej przewadze w Izbie nie boi się pan, że projekt ten będzie miał jeszcze trudniejszą przeprawę w Senacie, gdzie opozycja zajmuje większość miejsc? Stevens odpowiedział bez zwłoki — pytanie było przewidywane i odpowiedź na nie przygotowana. - Nie bardzo. Amerykanie chcą tego budżetu i nasi senatorowie o tym wiedzą. Zrobią to, co właściwe, i uchwalą go. - Stevens zaczął się rozglądać za następnym reporterem, zanim skończył odpowiadać na to pytanie. W górze było jeszcze więcej rąk, a prezydent tym razem znalazł Micka Turnera z CNN. - Panie prezydencie, pomyślne przejście budżetu przez głosowanie w Izbie będzie politycznym Austerlitz pańskiej administracji. Jak bardzo, pańskim zdaniem, poprawi to waszą pozycję w negocjacjach handlowych z Japończykami, które mają się odbyć w przyszłym miesiącu? - Tak... Japończycy tradycyjnie odchodzą od stołu w lepszym położeniu, niż byli, gdy przy nim siadali. Jest w tym trochę ironii, biorąc pod uwagę fakt, że w ostatnich latach mają stale rosnącą nadwyżkę w handlu z nami. Nasz deficyt handlowy szkodzi amerykańskim miejscom pracy. Dostarczamy produkty wysokiej jakości, a Japończycy odmawiają nam otwarcia swoich rynków. Ten deficyt dusi naszą ekonomię, uniemożliwiając jej osiągnięcie pełnego potencjału, a co najważniejsze — płacimy zań miejscami pracy. Nie ma wątpliwości, że uchwalenie budżetu będzie dla Japończyków sygnałem, że w końcu jesteśmy zdecydowani na odwrócenie tych złych tendencji, którym poprzednia 35 ¦ ¦ *#*¦ administracja pozwoliła się wymknąć spod kontroli. Mam czas na jeszcze jedno pytanie. Gdy Stevens mówił, starał się objąć wzrokiem całą galerię prasową. Zauważył oszałamiającą brunetkę siedzącą w sekcji rezerwowanej zazwyczaj dla prasy zagranicznej. Ponieważ wyborcy mało dbali o sprawy zagraniczne, uznał więc, że będzie bezpieczny, gdy wywoła właśnie ją. Wskazał na tył pokoju: - Młoda dama w tylnym rzędzie. Prezydent spodziewał się usłyszeć zagraniczny akcent i był nieco zaskoczony, gdy dziennikarka przemówiła doskonałym angielskim. — Panie prezydencie, Liz Scarlatti z „Washington Re-ader". Kongresman Michael 0'Rourke z Minnesoty powiedział, że choć uważa, że w pańskim budżecie jest — cytuję — „więcej kiełbasy wyborczej niż w sklepie wędliniarskim" — koniec cytatu — to i tak zagłosowałby za nim, gdyby pan zamknął Zarząd Elektryfikacji Wsi, który kosztuje podatników około pięciuset, siedmiuset milionów dolarów rocznie. Instytucja ta powstała w 1935 roku w celu zelektryfikowania amerykańskiej wsi... Moje pytanie jest następujące: Panie prezydencie, wiem, że przywódcy naszego kraju są bardzo zajęci, ale czy pan lub ktokolwiek w Waszyngtonie nie zauważył, że cała amerykańska wieś jest od ponad dwudziestu lat zelektryfikowana? A teraz, skoro pan już to wie, co zamierza pan zrobić w celu zakończenia tego zbędnego programu? Wielu reporterów na sali zaczęło chrząkać. Z wymuszonym uśmiechem prezydent sięgnął po swój najlepszy sposób - metodę starego kumpla. — Tak, panno Scarlatti, po pierwsze, ten budżet jest jednym z najszczuplejszych wysłanych przez prezydenta na wzgórze w ostatnich dwudziestu latach. Dziennikarze wyglądali na zażenowanych. Nawet cynicy poczuli się niedobrze, słysząc pustą retorykę prezydenta. Przez pierwszy rok to było nawet miłe, ale stało się już męczące. - A po drugie, starałem się zamknąć ZEW od chwili, gdy 36 objąłem urząd. Twarde fakty są jednak takie, że gdybym to zrobił, to mój budżet nigdy nie wyszedłby nawet z komisji. Zanim prezydent przeszedł do dalszej części, ognista brunetka krzyknęła z tylnego rzędu: - Panie prezydencie! Czy nie uważa pan za jeszcze twardszy fakt tego, że pana budżet zakłada stumiliardowy deficyt, a pan stale finansuje zbędne agencje federalne? Nie mówiąc już o tym, że nie robi pan nic, żeby kontrolować wzrost kosztów programów opieki społecznej i ubezpieczeń zdrowotnych. Stu Garret zobaczył, że prezydent ma kłopoty, więc podszedł i dotknął jego łokcia. Prezydent odwrócił się, a Garret wskazał na zegarek. Stevens przemówił do dziennikarzy: - Proszę państwa, jestem już bardzo spóźniony. Skończę więc odpowiadać na pytanie młodej damy i będę musiał iść. Ta administracja jest bardzo wyczulona na punkcie znajdowania i likwidowania przyczyn rządowego marnotrawstwa. Wiceprezydent Dumont kieruje specjalnym zespołem zajmującym się tylko tą sprawą. To było, jest i będzie głównym priorytetem mojej administracji. Dziękuję za uwagę i życzę miłego dnia. Prezydent zszedł z podium i pokiwał ręką na pożegnanie. Reporterzy wciąż wykrzykiwali pytania, gdy Stevens opuszczał salę. Gdy byli już w kuluarach, Stu Garret złapał prezydenta za ramię i mocno ścisnął. - Coś ty, do cholery, zrobił? Wywołałeś kogoś, kogo nie znasz? - Siedziała w dziale prasy zagranicznej. Wywołałem ją, bo myślałem, że zapyta mnie o stosunki międzynarodowe. Odpręż się, Stu, zupełnie nieźle sobie poradziłem. Garret westchnął. - Stosunki międzynarodowe, akurat. Myślałeś o zupełnie innych stosunkach. Dobrze wiesz, którego reportera trzeba wywołać, jeśli chcesz usłyszeć pytanie o stosunki międzynarodowe. Od teraz trzymaj się programu! Czwartek, 22.40 Błękitna furgonetka kluczyła po niewielkiej dzielnicy mieszkaniowej Waszyngtonu. Ciemnozielone litery głosiły: „Bracia Johnsonowie. Instalatorstwo. Serwis dwudziestoczterogodzinny". W środku siedziało dwóch mężczyzn — obaj około trzydziestki i obaj bardzo wysportowani. Byli w ciemnoniebieskich kombinezonach i czapkach z daszkiem. Furgonetka zwolniła i skręciła w wąski, słabo oświetlony zaułek. Po przejechaniu kilku metrów zatrzymała się i kierowca włączył wsteczny bieg. Gdy wrócił na ulicę, znów się zatrzymał i zawrócił. Dla postronnego obserwatora musiało to wyglądać tak, jakby hydraulicy szukali domu, z którego wezwano ich na pomoc. Tymczasem w zaułku czarnowłosy pasażer furgonetki przykucnął za rzędem kubłów na śmieci i obserwował. Po kilku minutach wstał i zaczął powoli iść w głąb zaułka, przemieszczając się od cienia do cienia. Gdy przeszedł w ten sposób sześć domów, zatrzymał się za garażem po swej prawej stronie. Garaż i dom należały do pana Harol-da J. Burmiestera, który uważał, że nowoczesne systemy alarmowe to strata pieniędzy. Jego dom, jako jedyny w okolicy, nie miał alarmu, ale też był to jedyny dom, do którego nigdy się nie włamano. Należało to przypisać wyłącznie obecności sporego owczarka niemieckiego imieniem Fritz. Mężczyzna wyjął z kieszeni plastikową torbę i przerzucił jej zawartość ponad dwumetrową furtką. Następnie wcisnął się między narożnik furtki i garaż i spojrzał na zegarek. Była dwudziesta druga czterdzieści cztery. Będzie 38 musiał poczekać jeszcze piętnaście minut, żeby się upewnić, czy przynęta chwyciła. Nieproszony obserwator spokojnie czekał ukryty w cieniu. Robił to od kilkudziesięciu nocy: czekał i obserwował, zapisywał czasy i sporządzał notatki. Zawsze uspokajała go punktualność emerytowanego bankiera. Jak codziennie dokładnie o dwudziestej drugiej pięćdziesiąt pięć zaświeciło się światło w ogródku i cień furtki sięgnął aż sąsiedniego garażu. Chwilę później otwarły się drzwi i dało się słyszeć dźwięczenie obroży Fritza, który właśnie zeskakiwał po schodach do ogrodu. Co noc o dwudziestej drugiej pięćdziesiąt pięć Burmiester wyprowadzał psa i po pięciu minutach wpuszczał go ponownie, tak by zdążyć na wieczorne wiadomości. Pies pobiegł prosto do tylnej furtki. Jego pan wyszkolił go, by właśnie tam szukał sobie miejsca. Fritz właśnie sikał na furtkę, gdy nagle zaczął dziko węszyć. Po chwili pędem ruszył w kierunku narożnika, gdzie leżało mięso, i od razu zaczął pożerać kawałki wołowiny. Nieruchomy mężczyzna uważnie słuchał odgłosów uczty. Po kilku minutach ciszę chłodnej nocy złamał odgłos otwieranych drzwi i Fritz, nie wołany, odskoczył od furtki i wbiegł do domu. Piątek, 0.05 Limuzyna senatora Daniela Fitzgeralda powoli jechała Massachusetts Avenue. Właśnie minęła północ. Senator siedział na tylnym siedzeniu, popijając scotcha i czytając „Post". Przed chwilą wyszedł z trzeciego przyjęcia tego wieczoru i właśnie jechał do domu. Fitzgerald był przewodniczącym Senackiej Komisji Finansów, jednym z najpotężniejszych ludzi w Waszyngtonie. Miał gęstą siwą czuprynę i czerwony bulwiasty nos, efekt częstych i tęgich pijatyk. Senator miał dwa nałogi: kobiety i alkohol. Był już trzykrotnie żonaty i obecnie był w separacji z trzecią żoną. Przeszedł z pięć kuracji odwykowych, z których żadna nie zadziałała. Minęło już kilka lat od czasu, gdy postanowił przestać walczyć z nałogami. Po prostu kochał gorzałę. Pośród wszystkich osobistych zawirowań, zrujnowanych 39 małżeństw, walk z depresją, sześciorga dzieci, których nie znał, zawsze czepiał się tylko jednej rzeczy - pracy. Była wszystkim, co mu w życiu zostało. Fitzgerald był w Waszyngtonie od ponad czterdziestu lat. Po ukończeniu prawa w Yale zaczął pracować w renomowanej firmie prawniczej w Bostonie, a potem, w wieku dwudziestu ośmiu lat, został wybrany do Izby Reprezentantów Stanów Zjednoczonych. Gdy skończył trzecią kadencję w Izbie, w jego rodzinnym stanie zwolnił się jeden z dwóch foteli senackich. Przynaglany i wspierany finansowo przez ojca, rozwinął najdroższą kampanię wyborczą, jaką kiedykolwiek oglądało New Hampshire. Zbudowana przez ojca machina polityczna zapewniła mu zwycięstwo i Fitzgerald został wybrany do Senatu Stanów Zjednoczonych. W ciągu następnych trzydziestu czterech lat przeżył niezliczone skandale i przylgnął do swego fotela tak, jak szlochające dziecko przywiera do ulubionej zabawki. Fitzgerald był całe życie politykiem i nic innego nie umiał robić. Stał się nieczuły na codzienne afery stolicy. Partyjniactwo, kłamstwa, oszustwa, łamanie umów i karier tak mocno w niego wrosły, że nie tylko uważał swe zachowanie za akceptowalne, ale naprawdę wierzył, że był to jedyny sposób uprawiania tego zawodu. Dan Fitzgerald został wessany w politykę Waszyngtonu i jak wielu przed nim zostawił przed drzwiami swoje sumienie i moralność. Takie wartości, jak uczciwość, ciężka praca, kierowanie własnym życiem, indywidualna wolność czy Konstytucja Stanów Zjednoczonych, miały dla niego znaczenie. Rządzenie krajem nie miało nic wspólnego z robieniem tego, co właściwe, za to było jak najbardziej związane z utrzymaniem się przy władzy za wszelką cenę. Fitzgerald był uzależniony od niej dokładnie tak samo, jak narkoman jest uzależniony od narkotyku. Zawsze chciał więcej i nigdy nie miał dosyć. Fitzgerald żył tylko teraźniejszością i przyszłością. Nigdy nie zadał sobie trudu krytycznego spojrzenia na swe życie. Zmusiła go do tego dopiero zaglądająca mu w oczy 40 starość. Doświadczał tego samego, co wielu jego poprzedników u schyłku swych karier: sprzedał honor i duszę, by się dostać na sam szczyt, a gdy już tam był, zobaczył, że to miejsce jest puste, a Fitzgerald nigdy nie lubił być sam. Zawsze potrzebował wokół siebie innych, by się czuć bezpiecznie, i ten stan pogłębiał się z upływem lat. Oparł głowę 0 okno limuzyny, pociągnął spory łyk ze szklanki i zamknął oczy. Senatora Daniela Fitzgeralda nigdy nie interesowała prawda, ale teraz, gdy jego kariera miała się ku końcowi, nie mógł już dłużej przed nią uciekać. Zawsze wiedział, że był kiepskim ojcem i mężem. Wszystko, co miał, zainwestował w karierę. Całe życie pracował na to, by znaleźć się tam, gdzie był, a gdy już tam doszedł, nie miał nikogo, z kim mógłby się dzielić. Ale jeszcze gorsze było to, że gdzieś w głębi jego jestestwa coś mówiło mu, że zmarnował życie, walcząc za złą sprawę. Skończył szklaneczkę dewara i nalał sobie następną. Limuzyna skręciła z Massachusetts Avenue i kluczyła wąskimi uliczkach osiedla Kalorama Heights. Przecznicę przed domem Fitzgeralda minęła białą furgonetkę. W środku było dwóch mężczyzn, którzy czekali, ponad rok czekali 1 przygotowywali się do tej właśnie nocy. Auto zatrzymało się przed domem z piaskowca, wartym milion dwieście tysięcy dolarów. Kierowca wyskoczył, by otworzyć drzwi swojemu szefowi, ale zanim zdążył dojść do tylnych drzwi samochodu, Fitzgerald już wysiadł i potykając się, zmierzał w kierunku domu. Uważał się za zbyt ważnego, by zamykać drzwi samochodu, więc jak zwykle zostawił tę czynność kierowcy. Szofer zamknął drzwi i życzył pracodawcy dobrej nocy. Nie doczekał się odpowiedzi, więc przeszedł na drugą stronę limuzyny i obserwował, jak Fitzgerald podchodzi do wejścia, wystukuje kod i otwiera drzwi. Gdy zobaczył, że senator wtoczył się do korytarza, wsiadł do wozu i odjechał. Fitzgerald położył klucze na stoliku po lewej stronie drzwi i sięgnął do kontaktu. Próbował włączyć światło, ale nie działało. Po kilku nieudanych próbach zrezygnował i przeklinając, rozejrzał się po ciemnym domu. Nieco światła 41 z ulicy wpadało przez szerokie na dwadzieścia centymetrów szklane tafle znajdujące się po obu stronach drzwi. W bladej poświacie Fitzgerald z trudem mógł dostrzec białe płytki podłogi w kuchni, która znajdowała się zaledwie dziesięć metrów dalej. Ruszył w tym kierunku, mijając po prawej stronie ciemne wejście do salonu, a po lewej - schody prowadzące na piętro. Każdy krok jego ciężkich drogich butów odbijał się echem w pustym domu. Mdłe światło nie docierało do końca holu i kiedy doszedł do kuchni, wokół niego panowała niemal całkowita ciemność. Skręcił w lewo i szukał wyłącznika, ale zanim go znalazł, z tyłu złapały go silne ręce w rękawiczkach. Jasnowłosy intruz szarpnięciem przewrócił starszego mężczyznę, tak że ten upadł twarzą na podłogę. Potężny napastnik skoczył na swą ofiarę, kolanem uderzył w środek pleców Fitzgeralda i chwycił go za głowę. Całym swym ciężarem nacisnął na tył głowy Fitzgeralda, jednocześnie szarpiąc w górę jego podbródek. W całym domu rozległ się, podobny do dźwięku suchej gałęzi łamanej na kolanie, odgłos pękającego karku senatora. Po trzasku nastąpiła cisza, a po niej z przełyku Fitzgeralda dobyło się przerażające bulgotanie. Oczy umierającego senatora otwierały się coraz szerzej, aż w końcu wyglądały tak, jakby za chwilę miały wyskoczyć z oczodołów. Pół minuty później bulgotanie ucichło i ciało Fitzgeralda leżało bez życia na chłodnych płytkach. Zabójca podniósł się i głęboko odetchnął. Z satysfakcją popatrzył na leżące na podłodze ciało. W tej chwili pomścił śmierć ośmiu ze swych najlepszych przyjaciół, ośmiu ludzi, którzy bezsensownie zginęli na pustyni odległej o tysiące mil od Waszyngtonu tylko dlatego, że tacy ludzie jak Fitzgerald nie umieli trzymać języka za zębami. To jedno zabójstwo było sprawą osobistą, ale następne dwa już takie nie będą, w pewnym sensie będą służbowe. Cienkie ramię mikrofonu wisiało przy kwadratowej szczęce zabójcy. - Numer jeden gotowy, odbiór - powiedział krótko mężczyzna. 42 Po sekundzie w słuchawce rozbrzmiało chrapliwe potwierdzenie i mężczyzna wrócił do pracy. Chwycił ciało senatora pod pachy, ściągnął je do piwnicy i tam zostawił w dużej skrytce. Jeszcze raz obszedł cały dom i zabrał wszystkie elektroniczne urządzenia podsłuchowe, które po-rozmieszczał tam w ostatnim tygodniu. Zanim wyszedł, zapiął pod szyję kołnierz kurtki i naciągnął głęboko na oczy czapkę z daszkiem, by ukryć krótkie jasne włosy. Na chwilę stanął w tylnych drzwiach i patrzył przez okno na ogródek. Wiatr się wzmagał i było widać, jak pochyla drzewa. Jeszcze raz miękko odezwał się do mikrofonu: - Wychodzę, odbiór. Zamknął za sobą drzwi, ostrożnie przeszedł przez ogródek, bramę i szedł alejką dojazdową. Gdy był już na jej końcu, na chwilę zatrzymała się przy nim biała furgonetka. Ale trwało to wystarczająco długo, by zdążył do niej wsiąść. Samochód przyspieszył i odjechał. Piątek, 3.45 Błękitna furgonetka Zakładu Instalatorskiego Braci John-sonów znów jechała ulicami Friendship Heights. Wjechała w ten sam zaułek, w którym zatrzymała się pięć godzin wcześniej. Samochód wciąż jechał, gdy ktoś wyskoczył z niego na chodnik i dalej szedł obok wozu, chowając się za jego drzwiami. Gdy furgonetka wreszcie się zatrzymała, potężny ciemnowłosy mężczyzna z wielką czarną płócienną torbą na plecach cicho zamknął drzwi i wskoczył w ciemność. Poczekał, aż furgonetka odjedzie, i po kilku minutach ruszył zaułkiem. Gdy doszedł do furtki Burmiestera, wyjął z torby pojemnik płynu WD-40 i spryskał zawiasy. Poczekał, aż oleista ciecz zadziała, po czym ostrożnie odsunął zasuwę i otworzył furtkę. Wśliznął się do ogródka, padł na ziemię za rzędem krzewów i przyglądał się oknom domu Burmiestera i domu sąsiadów. Czekał na włączenie światła, pojawienie się w oknie twarzy, na cokolwiek, co mogłoby świadczyć 0 tym, że ktoś go zauważył. Niemal pięć minut siedział za krzakiem i obserwował. Miał czas na to, by być ostrożnym, 1 to właśnie lubił, tak był wyszkolony. 43 Mężczyzna znowu sięgnął do torby i tym razem wyjął z niej nożyce do drutu. Ostrożnie się podniósł, przeszedł wzdłuż garażu, a następnie przemknął do tylnych schodów, biegiem pokonując mały kawałek otwartej przestrzeni. Przy schodach znowu przykucnął, spryskał zawiasy ażurowych drzwi. Czekając, aż płyn wsiąknie, przeciął linię telefoniczną biegnącą do piwnicy. Schował nożyce do worka i wyjął z niego urządzenie do cięcia szkła. Wskoczył na schody, na pół metra uchylił ażurowe drzwi i wcisnął się między nie a tylne drzwi domu. Drzwi w dwóch trzecich były drewniane, a górna część składała się z czterech szybek. Umieścił urządzenie do cięcia szkła na lewej dolnej szybce i zgodnie z ruchem wskazówek zegara obrócił ostrze wokół przyssawki. Po pięciu obrotach nacisnął na kółko. Wycięty kawałek szkła wyskoczył z szyby, ale trzymał się przyssawki. Mężczyzna włożył rękę przez otwór, odblokował drzwi i wszedł do kuchni, po czym ostrożnie je zamknął. Stanął nieruchomo i patrzył przez okno na domy sąsiadów, szukając jakichś zmian i jednocześnie nasłuchując odgłosów z wnętrza domu. Usłyszał oddech psa, odwrócił się i zobaczył, że zwierzę leży na dywanie przed stołem kuchennym. Wyciągnął mikrofon spod czapki i wyszeptał: - Jestem w środku, odbiór. Jego partner siedział w błękitnej furgonetce sześć ulic dalej, w pobliżu czynnego całą dobę sklepu spożywczego, i sprawdzał nasłuch policji. — Zrozumiałem, u mnie wszystko w porządku, odbiór — powiedział spokojnie do mikrofonu. W kuchni Burmiestera mężczyzna wcisnął mikrofon z powrotem pod czapkę i powoli zdjął z ramienia czarną torbę. Delikatnie położył ją na podłodze, wyjął z niej maskę gazową i zielony zbiornik z przezroczystą gumową rurką. Następnie poszedł korytarzem w kierunku drzwi frontowych i schodów prowadzących na piętro. Gdy doszedł do nich, zatrzymał się, pochylił i oparł na czwartym stopniu. Znów znieruchomiał, nasłuchując. Gdy się upewnił, że Burmiester się nie przebudził, zaczął wspinaczkę na czworakach, trzymając dłonie i stopy z dala od środka stopni, 44 przechylając się i balansując tak, by jego ciężar rozkładał się równomiernie. Nie chciał, żeby stare schody zaskrzypiały i obudziły właściciela domu. Dotarł na piętro i przekradł się do drzwi sypialni, odległych o jakieś sześć metrów. Tam znowu cierpliwie czekał i nasłuchiwał. Ostrożnie wsadził gumową rurkę pod drzwi, włożył maskę gazową i otworzył zawór zbiornika. Następnie siadł oparty plecami o ścianę korytarza i włączył stoper. Po piętnastu minutach zamknął zawór i wyciągnął rurkę. Powoli otworzył drzwi i zajrzał do pokoju. Burmiester leżał obrócony plecami do wejścia i nie wykazywał znaków życia. Intruz otworzył na oścież drzwi i podszedł do łóżka. Szturchnął kilka razy Burmiestera, a gdy starszy pan nie poruszył się, zdjął rękawiczkę z prawej dłoni i namacał puls na szyi leżącego. Po dwukrotnym sprawdzeniu z ulgą stwierdził, że staruszek żył. Nie znał człowieka, nad którym się właśnie pochylał, i nie chciał, by umarł. To nie na Harolda Burmiestera polował tej nocy. Przeszedł obok łóżka i zbliżył się do podwójnego okna wychodzącego na ulicę. Spojrzał na dom po przeciwnej stronie, obniżył mikrofon i powiedział: - Zająłem pozycję. Wygląda, że wszystko w porządku. Odbiór. Natychmiast usłyszał odpowiedź: - Zrozumiałem, u mnie spokój, odbiór. W tym samym czasie po przeciwnej stronie Potomacu, osiem kilometrów od domu Burmiestera, drugi zespół zajmował stanowiska. Niczym się nie wyróżniająca biała furgonetka parkowała w cichym bocznym zaułku, a wewnątrz niej jasnowłosy mężczyzna zmieniał swój wygląd. Zdjął ciemne dżinsy, kurtkę i wysokie buty, a włożył szare spodenki sportowe, niebieską koszulkę i trampki nike. Następnie usiadł nieruchomo, a drugi mężczyzna nakładał na jego twarz, szyję i uszy czarny makijaż. Miał służyć jako kamuflaż, choć w innym znaczeniu: miał przyciągać uwagę, a jego zadaniem było oszukać, a nie ukryć. Gdy makijaż 45 był już gotowy, mężczyzna ukrył jasne włosy pod peruką afro, a następnie brązowe soczewki kontaktowe. Później zdjął słuchawki i włożył czapkę ze znakiem University of Michigan. Piątek, 5.55 Żaluzje w sypialni Burmiestera były podniesione, a sam mieszkaniec domu został wcześniej delikatnie wyniesiony do jednego z pokojów gościnnych. Niebo zaczynało się rozjaśniać, słychać było świergot ptaków. Intruz siedział na drewnianym krześle i patrzył przez okno na drzwi balkonowe na piętrze domu po drugiej stronie ulicy. Pięć minut wcześniej odezwał się budzik i mężczyzna starał się odprężyć. Na jego kolanach spoczywał wojskowy karabin snaj-perski marki Remington RM-24 z indywidualnie dopasowanym tłumikiem. Nabój był już wprowadzony do komory, ale broń była wciąż zabezpieczona. Kolejny cel miał wstać lada chwila z łóżka, więc strzelec próbował kontrolować swój oddech i utrzymywać niski poziom adrenaliny. Po przeciwnej stronie ulicy włączono światło i kolor zasłon drzwi balkonowych zmienił się z szarego na żółty. Szybkim ruchem mężczyzna podniósł karabin do pozycji strzeleckiej i wcisnął kolbę między ramię a lewy policzek. Odbezpieczył broń i w tym samym momencie skierował optyczny celownik na środek drzwi balkonowych. Cały czas spokojnie oddychał. Zamazany cień wynurzył się zza zasłony. Strzelec zaczerpnął głęboko powietrza i dokładnie w chwili, gdy jego płuca były maksymalnie rozszerzone, drzwi po drugiej stronie ulicy otwarły się. Ukazało się za nimi otyłe, białoróżowe ciało kongresmana Jacka Koslow-skiego, który tylko w błękitnych bokserkach ruszał właśnie w kierunku łazienki. Nitki celownika spoczywały na lędźwiach kongresmana. Prawa ręka mordercy zaczęła się powoli podnosić i celownik przesuwał się wzdłuż kręgosłupa, minął łopatki i zatrzymał się tuż poniżej łysiny Koslowskiego. Tułów zabójcy skręcał się w miarę, jak jego wzrok podążał za celem. Palec wskazujący lewej ręki zaczął wolno, równomiernie 46 naciskać na spust. Sekundę później iglica skoczyła naprzód. Pocisk ruszył wzdłuż spiralnie żłobionej lufy przez tłumik i dalej, rozcinając spokojne poranne powietrze. Nabój trafił w tył głowy kongresmana i pod wpływem uderzenia jego czubek zapadł się i spłaszczył. Był teraz trzykrotnie większy niż na początku. Rozdzierał mózg, pchając wszystko, co znalazło się na jego drodze. Wyleciał wreszcie prawym oczodołem wraz z kawałkami kości, mózgu i mięśni. Pęd uderzenia rzucił Koslowskiego naprzód i wcisnął go w bok łóżka. Zabójca wprowadził tymczasem drugi nabój do lufy i skierował broń z powrotem na cel. Następny strzał trafił Koslowskiego w podstawę czaszki i natychmiast przerwał wszelkie połączenia nerwowe między mózgiem i resztą ciała. Piątek, 6.15 Druga grupa czekała na ostatni cel po przeciwnej stronie Potomacu, w McLean w stanie Wirginia. Zaparkowali naprzeciw parku Pimmit Bend, na Balentrane Lane. Kierowca słuchał radia na częstotliwościach policyjnych i żuł gumę. Drugi mężczyzna znajdował się z tyłu furgonetki i przez okienko obserwował park. Z miejsca, w którym się znajdowali, widział, jak jego partner, który niedawno miał jasne włosy, opierał się o drzewo obok ścieżki spacerowej. Rozciągał nogi i starał się wyglądać jak biegacz. Kilku spacerowiczów przeszło już koło niego i z pewnością zwróciło uwagę na czarnoskórego mężczyznę przygotowującego się do ćwiczeń w parku odwiedzanym niemal wyłącznie przez białych. Zabójca skończył rozgrzewkę prawej nogi, chwycił lewą i wygiął ją do tyłu. Oparł się dla równowagi lewą ręką o drzewo i spojrzał na zegarek. Cel powinien się zjawić w każdej chwili. Celem był senator Robert Downs, przewodniczący Senackiej Komisji Bankowości i miłościwie panujący „książę kiełbasy wyborczej" w Senacie Stanów Zjednoczonych. Mieszkał trzy przecznice od tego miejsca i każdego ranka między szóstą a szóstą dwadzieścia wyprowadzał na spacer swego owczarka szkockiego. Był już prawie kwadrans 47 po szóstej, powinien więc się zjawić w każdej chwili. Zabójca dostrzegł charakterystyczny brązowy angielski beret Downsa podskakujący w górę i w dół tuż za niewielkim wzniesieniem. Gdy Downs niespiesznie doszedł do szczytu wzgórza, zabójca zauważył kobietę w jaskrawym pulowerze maszerującą jakieś dwadzieścia metrów za senatorem. Energicznie wymachiwała rękami i kołysała biodrami. Dogoniła senatora właśnie w momencie, gdy oboje zbliżyli się do miejsca, w którym czekał zabójca. Ten cicho odetchnął z ulgą, gdy zauważył, że piechurka ma na uszach walkmana. Ucieszył się, że nie zginą niewinni ludzie. Gdy Downs był kilkanaście metrów od niego, zabójca obrócił się tyłem do celu i zaczął znów rozciągać mięśnie. Słyszał dyszenie psa i uderzenia jego łap o asfalt ścieżki. Puścił prawą nogę i chwycił lewą. - Co widać, odbiór? - szepnął do mikrofonu. Mężczyzna siedzący w tyle furgonetki popatrzył na prawo i lewo i odpowiedział: - Jedyni ludzie w polu widzenia to nasz cel i kobieta za nim, odbiór. - Zrozumiałem, odbiór. Zabójca odwrócił się w prawo i zerknął nad ramieniem. Downs był w zasięgu strzału, a kobieta deptała mu po piętach. Mężczyzna popatrzył na drzewo i skoncentrował się na obserwacji. Zanim spacerowicze zbliżyli się do niego, kobieta zdążyła wyprzedzić Downsa i stale zwiększała odległość od senatora. Zabójca wszedł na ścieżkę i znalazł się za Downsem. Po trzech krokach lewą ręką sięgnął pod bluzę i złapał za pas spodenek, prawą zaś chwycił dziewięciomilimetrową beret-tę. Zbliżył się do senatora, wyciągnął pistolet i trzymał go w wyciągniętej ręce tak, że tłumik znajdował się kilka centymetrów od czaszki ofiary. Dwa strzały trafiły w podstawę czaszki i Downs padł twarzą na chodnik. Zabójca odwrócił się i sprintem ruszył przez park do furgonetki. Spacerowiczka szła dalej, nie tracąc rytmu, podczas gdy stary owczarek stał nad swym umierającym panem i obwąchiwał kałużę krwi, która tworzyła się obok głowy mężczyzny. 48 6 Słońce wstało na jesiennym niebie i próbowało tam pozostać, mimo że wzmagający się wiatr naganiał ciemne chmury. Złote i czerwone liście chrzęściły pod czarnymi wyjściowymi butami agenta specjalnego FBI Skipa McMaho-na. McMahon kierował Zespołem Szybkiego Reagowania FBI dla wschodniego wybrzeża. Zespół - czy też ZSR, jak nazywano go w FBI — był elitarną grupą agentów. Ich misja była jasna: znaleźć się na miejscu ataku terrorystów i od razu zacząć zbieranie śladów i pościg za sprawcami. Jednostka dysponowała samolotami, helikopterami i mobilnymi laboratoriami kryminalnymi. Cały ten sprzęt był gotowy do użycia przez całą dobę i w kilka godzin mógł się znaleźć w każdym miejscu pomiędzy Chicago, Miami i Nowym Jorkiem. McMahon opierał się swym masywnym ciałem o samochód policyjny i przed nosem trzymał kubek kawy. Stary futbolowy uraz kolana dawał mu się tego ranka we znaki bardziej niż zwykle, ale powiedział sobie, że przyczyną tego nie jest wiek, ale zimne i wilgotne poranne powietrze. Stary agent bez emocji obserwował, jak czarny worek z ciałem senatora Fitzgeralda ładowano do furgonetki FBI. Było to trzecie miejsce zbrodni, które odwiedzał tego ranka, i zaczynał odczuwać wagę tych wydarzeń. Nieodparcie nasuwała mu się myśl, że morderstwa te były powiązane. Nie powiedzieli tego prasie, ale nie trzeba było być geniuszem, by to zauważyć. Popatrzył na oba końce ulicy i pokręcił głową na widok tłumu reporterów i gapiów gromadzących się za liniami policji. Trzymając w obu dłoniach kubek, zamknął oczy i wyłączył się z otaczającego zgiełku. Starał się wyobrazić sobie, jak zamordowano Fitzgeralda. 49 McMahon był zwolennikiem wizualizacji. Wierzył, że w jakiś niewytłumaczalny sposób morderca zostawia na miejscu zbrodni swego rodzaju otoczkę. Zdarzało się, że McMahon wracał po miesiącach, a nawet latach na miejsca, gdzie dokonano morderstw, i przesiadywał tam godzinami, wymyślając możliwe scenariusze i starając się uzyskać najmniejszy wgląd w umysł zabójcy. Stawiając się na jego miejscu, wymyślał najróżniejsze sposoby, na jakie mógł zostać zamordowany Fitzgerald. Po chwili zaczął myśleć o podobieństwach zabójstw Koslow-skiego, Downsa i Fitzgeralda. Sporządzał listę pytań, na które muszą znaleźć odpowiedzi: ilu było zabójców? Dlaczego zginęli ci politycy, a nie inni? Kto mógł mieć motywy? Konstruował w ten sposób fundamenty śledztwa. Wszystko, co w tej chwili wymyśli, zostanie przeniesione na tablicę w pokoju taktycznym, aby jego zespół mógł się temu przyjrzeć. Ktoś nagle wyrwał go z zamyślenia. Dobrze znany głos wołał go po imieniu. McMahon odwrócił się i zobaczył swego szefa Briana Roacha idącego w jego kierunku ze swą nieodłączną ochroną. - Skip, co nowego? Roach pracował w FBI od dwudziestu sześciu lat, z tego ostatnie cztery jako dyrektor. Swego czasu był dobrym agentem, ale to już była historia. Kierowanie FBI oznaczało skupienie się na polityce i administrowaniu, czyli konieczność zapomnienia niemal wszystkiego, czego zdążył się nauczyć na temat przestrzegania prawa. McMahon oddalił się od funkcjonariuszy i podszedł do Roacha. - Zespoły śledcze badają szczegółowo miejsca zbrodni, a patologowie w ciągu godziny powinni rozpocząć autopsje. Podali sobie ręce, po czym Roach chwycił pod ramię większego od siebie McMahona i poprowadził go kilka kroków w stronę chodnika. Ochroniarze Roacha okrążyli ich. - Wszystko załatwione. Kierujesz dochodzeniem. Kilka osób nie będzie z tego powodu zadowolonych, ale tym się nie przejmuję. Jesteś najlepszym agentem dochodzenio- 50 wym, jakiego mamy, a ja potrzebuję do tego kogoś, komu ufam. - Roach włożył jedną rękę do kieszeni, a drugą poprawił krawat. - Skip, naciski będą nieprawdopodobne. Będą pochodziły ze wszystkich stron, a większość z nich będzie miała charakter polityczny. Zrobię, co będę mógł, by cię przed tym osłonić, ale nie będę mógł zablokować wszystkiego. - Nic nowego, prawda? — McMahon wzruszył ramionami. -Tak, ale teraz będzie inaczej. Głowa mnie boli na samą myśl o całym tym nacisku politycznym, który będzie na nas wywierany, żebyśmy znaleźli rozwiązanie. Drugim powodem, dla którego wybrałem ciebie, jest to, że wiem, jak bardzo nie znosisz prasy i polityków. Tu nie może być żadnych przecieków. Powiedz swoim ludziom, że jeśli pisną choć słówko o śledztwie komukolwiek z zewnątrz, to ich kariery są skończone. - Zrozumiano. Roach spojrzał na zegarek. - Chcę, żebyś pojechał ze mną do Białego Domu i przedstawił krótkie sprawozdanie. Prezydent jest wściekły, bo jedyne informacje, jakie ma, pochodzą z telewizji. - Roach dostrzegł grymas na twarzy McMahona i dodał: - Masz ich tylko zapoznać z podstawowymi informacjami o tym, co znaleźliście na miejscach zbrodni. Chodź, idziemy. Roach wskazał głową na swą limuzynę i obaj podeszli do niej, ciągnąc za sobą ochroniarzy. McMahon i Roach znali się od dawna. Pierwszy raz spotkali się, gdy McMahon był drugi rok agentem, a Roach właśnie skończył Akademię FBI. W ciągu dwudziestu kilku lat stali się przyjaciółmi. Roach od początku chciał się znaleźć na szczycie FBI, a McMahon dla odmiany zawsze chciał być tylko agentem. Ten brak ambicji wynikał z dwóch przyczyn. Najważniejszą było to, że był realistą. Dobrze siebie znał i wiedział, że nigdy nie będzie umiał schować do kieszeni dumy i lizusostwem zapracowywać na awans. Dyrektor musiał być biegły w waszyngtońskich gierkach, a do tego znakomity dochodzeniowiec absolutnie się nie nadawał. Kiedy McMahon uważał, że ktoś nie ma racji, to 51 mówił to prosto w oczy i nie miało znaczenia, kim była ta osoba. Oczywiście nie zawsze kończyło się to dobrze. Było kilku polityków i co najmniej jeden były dyrektor FBI, którzy chcieli zakończyć przygodę McMahona z biurem. Na szczęście McMahon był znakomity w tym, co robił, i to był drugi powód jego braku ambicji: kochał swoją pracę. W całym FBI miał opinię najlepszego specjalisty w sprawach morderstw. Nie trzymał się niewolniczo procedur, ale miał własny sposób działania. Agenci z całego kraju konsultowali się z nim w sprawach, które prowadzili. McMahon widział, jak kilku znakomitych agentów śledczych zatraciło się po awansie na wygodne stanowisko, ale jemu to nie groziło. Powiedział Roachowi, gdy ten został dyrektorem, że odejdzie na emeryturę w dniu, w którym zostanie wycofany z pracy w terenie. Zanim wsiadł do dyrektorskiej limuzyny, zawołał Kathy Jennings. Jennings, o długich kasztanowych włosach związanych w koński ogon, rozmawiała z grupą osób w niebieskich wiatrówkach FBI. Przerwała rozmowę i podeszła do przełożonego. Pozdrowiła dyrektora i odwróciła się do McMahona, który powiedział, że wróci, jak tylko będzie mógł, a następnie zaczął jej dyktować listę spraw do załatwienia. - Przypilnuj, by wszelkie organa wymiaru sprawiedliwości w promieniu trzystu mil zostały zawiadomione, że mają szukać kilku mężczyzn poruszających się amerykańskimi samochodami. - McMahon uderzał palcem wskazującym prawej ręki we wnętrze lewej dłoni w miarę, jak posuwał się w dół listy. — Powiedz, żeby aresztowali każdego, kto wyda im się w najmniejszym stopniu podejrzany, i trzymali go tak długo, aż przybędą nasi ludzie. Sprawdź, czy dokładnie to rozumieją, i przypilnuj, by charakterystyki podejrzanych zostały przefaksowane do wszystkich komisariatów. Gdy to zrobisz, sprawdź, jak radzą sobie z nagraniami wideo z kamer na lotniskach Dulles i National. Jeśli pojawi się coś nowego, natychmiast do mnie dzwoń. Jennings kiwnęła głową i patrzyła, jak szef wsiada na tylne siedzenie długiego ciemnego samochodu. 52 Jazda z Georgetown do Białego Domu trwała niecałe dziesięć minut. Dyrektor FBI został już telefonicznie poinformowany o morderstwach Koslowskiego i Downsa, więc po drodze McMahon przedstawił mu szczegóły śmierci Fit-zgeralda. Gdy wjeżdżali na teren Białego Domu, Roach zapytał: - Jakie są szansę, że ich złapiemy, zanim uciekną? - Ustawiliśmy posterunki na wszystkich drogach wyjazdowych z miasta, obserwujemy każde lotnisko w promieniu trzystu mil, a marynarka wojenna i Straż Przybrzeżna sprawdzają każdą wypływającą łódkę. - Jakie więc są szansę? - W kościach czuję, że tracimy czas. Ktokolwiek to zrobił, był dobry... naprawdę dobry. Albo natychmiast wyjechali za granicę, albo zaszyli się gdzieś i czekają, aż sprawy przycichną. - Chyba masz rację, ale musimy być szczególnie ostrożni, bo jak nie, to w przyszłym roku będę siedział przed połączonymi komisjami i wysłuchiwał domysłów starszych panów, którzy będą chcieli pokazać swoim wyborcom, że wiedzą więcej niż dyrektor FBI. - Roach przerwał na chwilę. -Poza tym nie zapomnij o zawodowcach, którzy podłożyli bombę w World Trade Center. Kto by pomyślał, że będą na tyle tępi, by chcieć zwrotu kaucji za furgonetkę? Przestępcy nie zawsze są tak bystrzy, jak się nam wydaje. - Nie trzeba być geniuszem zbrodni, by zaparkować furgonetkę załadowaną materiałami wybuchowymi na podziemnym parkingu World Trade Center. Ale, Brian, nie ma zbyt wielu organizacji, które mogłyby zabić jednej nocy trzy osoby w różnych miejscach i nie zostawić żadnych śladów. To nie jest podkładanie zmajstrowanej w domu bomby. Każdy idiota potrafi zostawić bombę w parku. Znacznie trudniej jest podejść blisko i to tylko do tej osoby, którą się chce zabić. Roach wciąż myślał o tym, co powiedział McMahon, gdy limuzyna się zatrzymała. Ochroniarze dyrektora otworzyli drzwi. - Zanim tam wejdziemy - powiedział Roach - chciał- 53 bym cię przestrzec. Każdy zrozumie, że nie miałeś czasu na przygotowanie się do tego spotkania, mów więc prosto i nie staraj się zbytnio redagować tego, co mówisz. Prezydent nie będzie za dużo mówił, ale uważaj na Garreta. - Nie martw się, nie narobię ci kłopotów... W każdym razie nie celowo. - Uśmiechnął się McMahon. - Jeszcze jedno. Nie wychylaj się za bardzo. Jeśli zapytają cię o zdanie, a na pewno to zrobią, to powiedz, że jest na to za wcześnie. - Brian, ja już to robiłem. - Wiem, ale jeszcze nie miałeś do czynienia z tą ekipą. -Roach zniżył głos do szeptu. — Uwierz mi i uważaj na to, co mówisz. Dyrektor pierwszy wysiadł z samochodu. Ochroniarze odprowadzili ich do drzwi i dalej, do małej poczekalni. Tam podszedł do nich agent secret sendce i zaprowadził do Pokoju Gabinetowego. McMahon bywał już w Białym Domu, ale nigdy nie był w tym pokoju. Do tej pory jego spotkania odbywały się w Gabinecie Owalnym albo w Sytuacyjnym, w podziemiu. McMahon i Roach zajmowali miejsca, gdy do pokoju weszli Garret, prezydent i doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego Mikę Nance - w tej właśnie kolejności. Garret klasnął w dłonie i powiedział: - Panowie, zacznijmy wreszcie to spotkanie. Prezydent zajął środkowe miejsce za długim stołem, Garret usiadł po jego prawej stronie, a Nance po lewej. Naprzeciw prezydenta siedzieli Skip McMahon, dyrektor FBI Roach, dyrektor CIA Thomas Stansfield i czołowy ekspert CIA w sprawach terroryzmu doktor Irenę Kennedy. Roach i Stansfield przedstawili swych podwładnych i Garret rozpoczął spotkanie: - Panie dyrektorze Roach, jestem pewien, że ma pan dla nas jakieś wiadomości. Roach spojrzał na prezydenta. - Panie prezydencie. Za pomocą centrali Kongresu i kilku komisariatów policji ustaliliśmy miejsca pobytu pozostałych pięciuset trzydziestu dwóch kongresmanów i sena- 54 torów. Sprawdziliśmy także wszystkich sędziów Sądu Najwyższego, członków gabinetu i Połączonego Komitetu Szefów Sztabów. Wygląda na to, że jedynymi celami ataku byli senatorzy Fitzgerald i Downs oraz kongresman Koslow-ski. O pierwszej spotykam się z dyrektorem Trącym z se-cret service, by przedyskutować z nim, jakimi środkami dysponujemy, aby zapewnić ochronę pozostałym członkom Izby i Senatu. Wysłałem już agentów, by chronili najważniejszych działaczy obu partii. Uważam, że dopóki nie dowiemy się więcej, dopóty powinniśmy dbać o bezpieczeństwo. - Roach zwrócił się do Nance'a: - Mikę, przed wyjściem chciałbym z tobą chwilkę porozmawiać o tym, co moglibyśmy uzyskać od wojska. Myślę na przykład o żandarmerii lub marines przeszkolonych do ochrony ambasad. - Nance przytaknął, a Roach mówił dalej: - Teraz chciałbym, aby głos zabrał agent specjalny McMahon, który przekaże państwu szczegóły wydarzeń z ostatniej nocy i dzisiejszego ranka. Kiedy skończy, chciałbym jeszcze szybko powiedzieć o nadzwyczajnych środkach, jakie podjęliśmy. Agent McMahon był na trzech miejscach zbrodni. Roach odwrócił się do McMahona, który odchrząknął i powiedział: - Muszę zacząć od tego, że dochodzenie trwa zaledwie kilka godzin, nie znamy więc wielu szczegółów. - McMahon rozejrzał się. - Pierwszy został zamordowany senator Fitzgerald, choć jego ciało znaleziono ostatnie. Jego kierowca... - Nie przygotował pan sprawozdania na piśmie, żebyśmy mogli w nie patrzeć? - przerwał Garret. McMahon spojrzał na Roacha, bo wiedział, że odpowiedź jego szefa będzie bardziej dyplomatyczna niż jego. Roach zwrócił się do prezydenta, specjalnie pomijając Garreta: - Panie prezydencie, nie mieliśmy czasu na przygotowanie raportu. Będzie na pańskim biurku przed czternastą. - To dobrze. Proszę kontynuować - powiedział prezydent. Garret pokiwał głową i zapisał coś w żółtym notatniku, a McMahon jeszcze raz zaczął: - Jak mówiłem, kierowca Fitzgeralda zeznaje, że krótko Po północy wysadził senatora przy jego domu w Kalorama 55 Heights. Sądzimy, że Fitzgerald zmarł między północą a pierwszą trzydzieści. Wygląda na to, że przyczyną śmierci było złamanie karku. Więcej będziemy wiedzieli po autopsji. - McMahon przerwał na sekundę. - Na tylnych drzwiach domu znaleźliśmy ślady włamania, a system bezpieczeństwa został wyłączony na miejscu. Ciało Fitzgeral-da znaleziono w skrytce w piwnicy. W tej chwili uważamy, że napastnik lub napastnicy czekali w domu, a gdy Fitzgerald przyjechał, zabili go i następnie przenieśli ciało. — Beznamiętnym głosem dodał: — Przesłuchujemy sąsiadów, czy nie zauważyli czegoś niezwykłego tej nocy, a ekipa śledcza szuka w domu jakichkolwiek śladów. - Agencie McMahon, mówi pan tak, jakby się pan nie spodziewał, że coś pan tam znajdzie - przerwał mu znowu Garret. - Ci, którzy zabili tych ludzi, byli naprawdę dobrzy. -McMahon ostro popatrzył na Garreta. - Jest mało prawdopodobne, by zostawili jakiekolwiek użyteczne dla nas ślady. - Zamilkł, ale wciąż patrzył na Garreta, aż wreszcie prezydencki szef sztabu odwrócił wzrok. McMahon kontynuował: - Następny zginął kongresman Koslowski. Z tego, co udało się nam na razie ustalić, wynika, że około szóstej wstał z łóżka i po chwili został dwukrotnie trafiony w tył głowy. Strzały z karabinu, najprawdopodobniej snaj-perskiego, zostały oddane z okna domu po drugiej stronie ulicy, który należy do Harolda Burmiestera, bogatego emerytowanego bankiera. Gdy tam weszliśmy dziś rano, okazało się, że linia telefoniczna została przecięta, a w tylnych drzwiach nie ma szyby. Należący do Burmiestera owczarek niemiecki był nieprzytomny, chyba podano mu narkotyk, a samego Burmiestera znaleźliśmy związanego w sypialni na piętrze. Zasłona w oknie znajdującym się dokładnie naprzeciw sypialni Koslowskiego była podniesiona, a na parapecie znajdowały się ślady po prochu strzelniczym. Po rozmowie z Burmiesterem zrekonstruowaliśmy wydarzenia. Poprzedniego wieczoru tuż przed jedenastą Bur-miester wypuścił do ogródka psa. Myślimy, że to wtedy pies dostał porcję narkotyku. Burmiester położył się około północy w pokoju, z którego później strzelano. Pomiędzy wpół 56 do pierwszej a piątą trzydzieści napastnik lub napastnicy włamali się do domu, pozbawili przytomności Burmiestera i przenieśli go do innej sypialni. Czekali, aż Koslowski otworzy drzwi balkonowe, i wtedy do niego strzelili. Pobraliśmy do badania próbki krwi Burmiestera i jego psa i po południu powinniśmy się dowiedzieć, czy byli pod działaniem środków usypiających. Chłopcy z wydziału kryminalnego obchodzą teraz obydwa domy i przesłuchują sąsiadów. I - Gdzie w tym czasie była żona Koslowskiego? - zapytał sarkastycznie Garret. - Pani Koslowski śpi w innym pokoju. — McMahon jeszcze raz spróbował zignorować irytujące obyczaje Garreta. Mikę Nance obserwował McMahona z chłodną rezerwą. Ten absolwent West Point, były dyrektor Narodowej Agencji Bezpieczeństwa, zazwyczaj milczał na spotkaniach. Wolał siedzieć z tyłu i obserwować. W przeciwieństwie do Garreta był przekonany, że więcej można się dowiedzieć, słuchając i patrząc, niż zadając pytania. Tymczasem Garret spojrzał w notatki i rzucił następne pytanie: - Czy ktoś słyszał strzały? - Nie. Odległość do celu wynosiła około trzydziestu metrów. Jest to wystarczająco blisko, by użyć tłumika bez wpływu na celność strzału. - McMahon mówił dalej, nie dając Garretowi szansy na zadanie kolejnego pytania: — Jak wszyscy już zapewne wiedzą, Robert Downs został zabity w parku, w pobliżu jego domu w McLean. Dwa pociski kalibru dziewięć milimetrów zostały wystrzelone w tył jego głowy z bliska. Kobieta, która każdego ranka spaceruje w tym parku, podała rysopis podejrzanego. Z jej zeznań wynika, że minęła Downsa na ścieżce mniej więcej w miejscu, gdzie później znaleziono jego ciało. Zarówno ona, jak i kilku innych świadków widziało tam czarnego mężczyznę w dresie pod drzewem jakieś dwadzieścia metrów od miejsca, w którym Downs został zabity. Żadna z tych osób nie widziała przedtem tego mężczyzny. Według nich, miał około trzydziestu lat. Nasi agenci wciąż przesłuchują tych ludzi i starają się uzyskać od nich jak najwięcej infor- 57 macji. Panowie, przepraszam za brak szczegółów, ale jak już powiedziałem, śledztwo trwa dopiero kilka godzin. - Dziękuję, panie McMahon - powiedział prezydent. -Rozumiem, że to pierwszy etap śledztwa, niemniej jednak chciałbym poznać kilka opinii. Czy ktoś ma jakiś pomysł, dlaczego zabito właśnie tych trzech i kto to zrobił? Jak zwykle Garret był pierwszy, choć w tej sytuacji był także najmniej kompetentny. - Myślę, że dopóki nie wiemy nic więcej, możemy sądzić, że jest to jakaś grupa terrorystyczna, prawdopodobnie niezadowolona z rozwoju procesu pokojowego na Bliskim Wschodzie, albo też jedna z tych szaleńczych grup paramilitarnych z naszego zachodu. Prezydent zwrócił się do dyrektora FBI: - Brian, co ty o tym myślisz? - Panie prezydencie, jest za wcześnie na udzielenie kompetentnej odpowiedzi. Po prostu nie ma danych, by poczynić jakieś sensowne założenia. Prawie wszystko jest możliwe, to mógł być każdy. Prezydent popatrzył na McMahona i zapytał: - Panie McMahon, wiem, że nie znamy wszystkich faktów, ale proszę powiedzieć, co pan o tym sądzi. - Prezydent wpatrywał się w McMahona i czekał na odpowiedź. - Panie prezydencie, w ciągu pięciu godzin trzech polityków zostało zamordowanych w różnych miejscach. Ktokolwiek to zrobił, musiał planować to od dawna. Mordercy musieli spędzić mnóstwo czasu na rozpoznaniu celów i starannie obmyślili, kiedy i jak zabić każdą z ofiar. Mogą to być terroryści, członkowie sił specjalnych albo wynajęci zabójcy. Przy tych informacjach, jakie mamy, każda opinia jest tyle samo warta. Prezydent pokiwał głową i spojrzał na swego szefa sztabu. Garret w lot zrozumiał, o co chodzi: - Panowie, prezydent będzie musiał wygłosić przemówienie do narodu i spróbować wyjaśnić, co się dzieje. Nie czas teraz na to, by wstydzić się swych opinii. - Zapadła długa cisza, wreszcie Garret popatrzył na szefa CIA. — Dyrektorze Stansfield, jakie jest pańskie zdanie? 58 — Przestrzegam przed wyciąganiem jakichkolwiek wniosków, dopóki agent McMahon i jego ludzie nie przeprowadzą śledztwa. Po odpowiedzi Stansfiełda znów zapadła niezręczna cisza. Obaj dyrektorowie już wiedzieli, w jaki sposób lubią działać Garret i prezydent Stevens. Nic dziwnego, że żaden z nich nie chciał zdradzić swojej opinii, mając tak wiele pytań bez odpowiedzi. I Roach, i Stansfield rozpoczynali kariery od pierwszego szczebla swych agencji. Widzieli już różnych prezydentów, jak przychodzili i odchodzili, a wraz z nimi przychodzili i odchodzili ludzie kierujący agencjami z ich politycznych nominacji. Niektórzy z dyrektorów byli bardziej lojalni wobec ludzi, którzy ich mianowali, niż wobec firm, którymi mieli kierować. Roach i Stansfield nie byli tacy. Dla nich na pierwszym miejscu były FBI i CIA. Za wszelką cenę chcieli uniknąć dyspozycyjności i stwarzania pozorów. Rozwiązania polityczne często okazywały się dobre, ale tylko na jakiś czas i dla pewnych osób. Znacznie częściej przynosiły katastrofalne skutki. Prezydent ponownie usiadł i w duchu przeklinał się za to, że zaraz po objęciu Białego Domu nie zastąpił Roacha i Stansfiełda kimś innym. Garret od razu chciał to zrobić i Stevens był pewny, że po zakończeniu spotkania usłyszy o tym. Gdyby nie mieli takich kłopotów z formowaniem gabinetu.... Podczas pierwszych sześciu miesięcy administracji Ste-vensa utrącono czterech kolejnych kandydatów na ministrów. Trzech musiało się wycofać po tym, jak drobiazgowe śledztwo prasowe ujawniło ich dawne potknięcia, czwarty natomiast doszedł do głosowania w komisji, ale tam został odrzucony. Zanim udało się uformować gabinet, administracja przeżyła serię poważnych ciosów i była stale opisywana przez prasę. Zdecydowali więc, że zamiast ryzykować kolejne potencjalnie kłopotliwe przesłuchania w komisjach lepiej na razie będzie zostawić Stansfiełda na czele CIA. Prezydent właśnie zaczynał się przekonywać, że czekał zbyt długo. Spojrzał na eksperta CIA od spraw terroryzmu. - Jaka jest pani opinia, doktor Kennedy? Kennedy była w firmowym garniturze, a piaskowobrą- 59 zowe włosy upięła w koński ogon. Miała trzydzieści osiem lat, jedno dziecko, doktorat z arabistyki, magisterium z historii wojskowości i najwyższy iloraz inteligencji spośród wszystkich osób znajdujących się w pokoju. Zdjęła okulary, oparła ręce na stole i zaczęła mówić pewnym głosem: - Muszę się zgodzić z agentem specjalnym McMahonem. Ludzie, którzy przeprowadzili tę operację, byli albo terrorystami, albo wynajętymi zabójcami, albo należeli kiedyś do sił specjalnych. Przypuszczam, że prawdziwa jest ta ostatnia możliwość. —Dlaczego jest pani tego tak pewna?! — wykrzyknął Garret. - Ponieważ pan Burmiester żyje. - Pan kto? - Twarz Garreta wykrzywił grymas. - Pan Burmiester, człowiek, który mieszka naprzeciw kon-gresmana Koslowskiego. Gdyby te morderstwa były dziełem terrorystów, to pan Burmiester by zginął. Terroryści nie trudzą się usypianiem ludzi, którzy staną na ich drodze, lecz ich po prostu zabijają. Gdyby to zrobili terroryści, to martwy byłby i pan Burmiester, i kobieta, która spacerowała w parku. Te zabójstwa zostały popełnione przez zawodowców z wojskowym wyszkoleniem. I oni, i terroryści, i komandosi przechodzą bardzo skomplikowane szkolenia i na pierwszy rzut oka są one bardzo podobne: walka wręcz, użycie materiałów wybuchowych, strzelanie i tak dalej. Są oni jednak ćwiczeni odmiennie z punktu widzenia wyboru celów i planowania operacyjnego. Terroryści nie liczą się z życiem ludzkim. Działają według innych reguł. Są szkoleni po to, by osiągnąć cel za pomocą bardzo brutalnych metod. Im bardziej są one brutalne, im więcej przemocy, tym lepiej. Kiedy zabijają, to starają się zaszczepić opinii publicznej poczucie terroru, stąd zresztą nazwa „terroryści". Używają samochodów-pułapek albo zabijają z broni maszynowej niewinnych ludzi. Dawni członkowie sił specjalnych i płatni zabójcy, którzy zresztą prawie zawsze wywodzą się z tej grupy, są z kolei szkoleni, by zabijać jedynie tych, których mają zabić, i by zrobić to cicho i szybko. Przestrzegają pewnych standardów moralnych. Podczas wojen czy w sytuacji zagrożenia bezpieczeństwa narodowego standardy te były na- 60 ginane i zabijali niewinnych, przypadkowych ludzi. Jest to jednak wyjątek, podczas gdy dla terrorystów zabijanie niewinnych świadków jest normą. Innymi słowy, gdy tacy ludzie mają przeprowadzić jakąś operację, to wybierają cele i potem decydują, jaki jest najlepszy sposób, by osiągnąć je bez zabijania postronnych osób. - Wydaje się, że jest pani bardzo pewna siebie - powiedział Garret, poirytowany tonem Kennedy. - Czy wyklucza pani możliwość, że te morderstwa zostały popełnione przez grupę terrorystów? - Nie wydaje mi się, by mogła to zrobić któraś z grup fundamentalistów, choćby taka, która -jak pan wcześniej powiedział - byłaby niezadowolona z postępów procesu pokojowego na Bliskim Wschodzie. Jeśli chodzi o tutejszych terrorystów, w rodzaju antyrządowych prawicowców z Narodu Aryjskiego... Bardzo wątpię, by mieli odpowiednio wyszkolonych ludzi, by przeprowadzić taką akcję. Poza tym dlaczego mieliby zabijać senatora Downsa? Był zwolennikiem partii narodowej i wojska, jednym z niewielu polityków lubianych przez skrajną prawicę. - Bardzo ładnie. Po wysłuchaniu dziesięciominutowego streszczenia rozwiązała pani dla nas tę sprawę. — Garret machnął ręką i zaśmiał się drwiąco. — Jak może być pani tego taka pewna, mając tak mało informacji? McMahon patrzył na Garreta i myślał: „Boże, ależ z niego osioł". Dyrektor Roach zobaczył wyraz twarzy McMaho-na i położył rękę na ramieniu przyjaciela. McMahon odsunął się, ale wciąż wpatrywał się w Garreta. Kennedy była przyzwyczajona do tego, że mężczyźni powątpiewają w jej inteligencję. - Panie Garret - profesjonalnym tonem broniła swego zdania - moja praca polega na tym, żeby wiedzieć, w jaki sposób zabijają terroryści. Gdyby na przykład te morderstwa popełniła grupa Abu Nidala, to po prostu udaliby się do jednej z bardziej popularnych restauracji w mieście, podłożyli tam bombę i zdetonowali ją podczas lunchu. W ten sposób łatwo zabiliby dziesięciu senatorów i kon-gresmanów, a pewnie i członków gabinetu. 61 - A dlaczego nie mogła to być prawicowa grupa paramilitarna? - To jest możliwe, ale jak już powiedziałam, nie wydaje mi się, by grupy te dysponowały środkami do przeprowadzenia takiej operacji. - Jeśli jest pani tak pewna, że to nie byli terroryści, to kto to zrobił? - niemal krzyknął Garret. McMahon pochylił się i oparł łokcie na stole. Przy niemal dwóch metrach wzrostu i stu dwudziestu kilogramach wyglądał jak niedźwiedź gotowy do ataku. Zanim Roach zdążył zareagować, McMahon już mówił: - Panie Garret, wszyscy tutaj jesteśmy fachowcami. Nie ma powodu, by się dać ponieść emocjom czy też podnosić głos. Zapytał pan o nasze zdania i doktor Kennedy właśnie panu odpowiedziała. Uzyskaliśmy od niej kilka bardzo inteligentnych i przydatnych uwag na temat tej sprawy. Ona nie mówi, kto to zrobił, ale pomaga zacieśnić krąg poszukiwań. - McMahon wciąż wpatrywał się w Garreta, który się zarumienił. Mikę Nance nie wierzył własnym oczom. Stu Garret zachowywał się w taki sposób podczas niezliczonych spotkań w ostatnich trzech latach i rzadko znajdował się ktoś, kto by go usadził, a co dopiero jakiś szaraczek z FBI. Ciśnienie w pokoju rosło, bo McMahon nie chciał ustąpić. Dyrektor Roach przyłożył rękę do czoła i tak siedział, przerażony tym, co mogło zaraz nastąpić. - Uspokójcie się... — zakończył konfrontację prezydent -Wszyscy jesteśmy podenerwowani, a jestem pewien, że będzie coraz gorzej. Przedyskutujmy spokojnie teorię doktor Kennedy. W tym samym czasie Bridgett Ryan siedziała w pokoiku po drugiej stronie miasta, w waszyngtońskim biurze NBC, i starała się sprawiać wrażenie zapracowanej. Była studentką ostatniego roku dziennikarstwa na Catholic University i odbywała praktykę w NBC. Jej przełożonym był Mark Stein, szef biura sieci na Dystrykt Kolumbii. Rozkład dnia Bridgett zależał od jej zajęć na uczelni- 62 Tego dnia zwlokła się z łóżka o dziewiątej, usłyszała o zabójstwach i zamiast iść na wykłady, ruszyła prosto do biura. Była tu już ponad półtorej godziny i nie zrobiła prawie nic oprócz nalania sobie kawy i nagryzmolenia kilku notatek dla Steina. Siedziała za małym biurkiem przed gabinetem Steina, gdy przyszedł listonosz i rzucił na jej stół plik listów. Otwieranie i sortowanie poczty szefa było jednym z jej obowiązków. Zdarła opaskę i zaczęła od wielkiej szarej koperty z samego spodu. Zaadresowana była do Steina, ale nie miała nadawcy. Bridgett nożykiem do listów przecięła górę koperty i wyjęła z niej luźne kartki papieru. Gdy przeczytała pierwszy akapit, serce zaczęło jej mocniej bić. Zaczęła czytać od początku i tym razem zaczęły jej się trząść ręce. Kiedy skończyła, podskoczyła i z rozmachem otwarła drzwi do biura Steina. Z kartkami w dłoni krzyknęła: - Mark! Stein rozmawiał właśnie przez telefon. Spojrzał na nią i dał znak, żeby wyszła. Obrócił się plecami do niej i dalej mówił do swojej szefowej z Nowego Jorku: - Carol, do diabła, potrzeba mi więcej ekip! Potrzebuję więcej reporterów! Co wy sobie wyobrażacie, że bez tego dam radę dostarczyć cały ten cholerny materiał? Tu jest bajzel nie z tej ziemi! Wszyscy próbują się czegoś dowiedzieć i wpadają na siebie nawzajem! Tego jest za dużo, potrzebujemy więcej ludzi. Bridgett obeszła biurko i pomachała mu kopertą przed nosem. Stein odsunął słuchawkę i nakrył mikrofon ręką. - Bridgett, jestem zajęty. Nie teraz! - Znowu przycisnął słuchawkę do ucha, ale Ryan nie dała się zbyć. - Mark, to jest naprawdę ważne! — Rzuciła na biurko papiery i kopertę. - Właśnie to dostaliśmy. Jest zaadresowane do ciebie i myślę, że to od tych terrorystów! Stein złapał papiery i zaczął pospiesznie czytać. W tle Słychać było głos jego szefowej pytającej, co się, do diabła, dzieje. Kiedy Stein skończył, wrzasnął do słuchawki: I - Carol! Leć do faksu! To jest coś! 63 Garret uspokoił się i był znacznie cichszy. McMahon dyskutował z Kennedy o jej teorii, kiedy otwarły się drzwi i wszedł Jack Warch, agent specjalny kierujący pracą prezydenckiej secret service. - Przepraszam, panowie, ale NBC ogłosiło właśnie, że mają list od grupy przyznającej się do zabójstw. Warch podszedł do ściany za prezydentem i otworzył szafę, w której było sześć odbiorników telewizyjnych. Włączył cztery z lewej, nastrojone na trzy główne sieci i CNN. Pierwszy z prawej miał znak NBC. Warch włączył w nim głos i odszedł. Na ekranie pojawiła się znajoma twarz Geor-ge'a Blake'a, prezentera wiadomości NBC. - Chciałbym jeszcze raz zwrócić uwagę - mówił Blake -że list ten pochodzi od grupy przyznającej się do zabójstw senatorów Fitzgeralda i Downsa oraz kongresmana Ko-slowskiego. Nie mamy żadnych dowodów na to, że są to rzeczywiście ich sprawcy. List przyszedł pocztą do naszego studia w Waszyngtonie dosłownie przed chwilą. - Blake spojrzał w dół i zaczął czytać: - „W 1776 roku założyciele Stanów Zjednoczonych Ameryki przesłali królowi Anglii Deklarację niepodległości. Thomas Jefferson napisał w niej: «Ilekroć jakaś forma rządu zaczyna gwałcić te zasady, w imię których została ustanowiona, naród ma prawo do jej zmiany lub zniesienia i do ustanowienia nowego rządu». Powołujemy się na to prawo, by powstać i zmienić kurs naszego rządu. Wy już mieliście do tego okazję i zawiedliście. Senator Fitzgerald, kongresman Koslowski i senator Downs zostali zabici, by ostrzec prezydenta i pozostałych członków Izby i Senatu. Skończyły się wasze nadmierne wydatki i polityka partyjna. Przez dwadzieścia pięć lat wydawaliście pieniądze, których nie mamy, na programy federalne, których nie potrzebujemy. Co roku przyrzekaliście Amerykanom, że waszym priorytetem będzie obcięcie wydatków i zrównoważenie budżetu. Pomimo tych obietnic budżet federalny cały czas rósł i nadał rośnie. Mieliście czas i możliwości, by zapanować nad wydatkami, ale nie zrobiliście nic. Pokazaliście, że wasza chciwość oraz cele waszych partii są dla was ważniejsze od bezpie- 64 czeństwa ekonomicznego i przyszłości Ameryki. W wyniku waszego samolubnego i niekompetentnego przywództwa jesteśmy obciążeni długiem ponad pięciu bilionów dolarów. Rośnie on z szybkością ponad miliarda dolarów dziennie i do końca wieku może osiągnąć dziesięć bilionów dolarów. Jeśli nie zaczniemy walczyć z nim, to wepchnie on nasz kraj w chaos ekonomiczny. Trzeba działać natychmiast. Żądamy od prezydenta, by wycofał swój projekt budżetu z Izby i z pomocą Urzędu Zarządzania i Budżetu oraz Głównego Urzędu Księgowości skonstruował zrównoważony budżet z zerowym kredytowaniem. Nie może on zawierać nowych podatków ani też podwyżek podatków istniejących, ma natomiast obciąć wszystkie niepotrzebne programy federalne. Musi zawierać środki do kontrolowania wzrostu kosztów opieki społecznej i służby zdrowia oraz uwzględnić cięcia budżetu wojskowego zaproponowane przez Połączony Komitet Szefów Sztabów bez żadnych wpływów politycznych. Gdy ten budżet zostanie przyjęty, prezydent ma przedstawić narodowy program walki z przestępczością, skupiający się na ochronie naszych ulic przed gangsterami, których miejsce jest w więzieniach. Prezydent, Izba i Senat powinny też wprowadzić dwuprocentowy narodowy podatek od sprzedaży, przeznaczony wyłącznie na redukcję długu państwowego. Jeśli okażecie się niezdolni do przywrócenia takiej ograniczonej formy rządu, jaką zamyślali twórcy konstytucji, odejdźcie. Będziemy uważnie obserwować wasze działania. Tb jest jedyne ostrzeżenie. Jeśli nie odpowiecie na te żądania, zostaniecie zabici. Nikt z was nie jest poza naszym zasięgiem, nawet prezydent". Gdy prezenter mówił: „Nikt z was nie jest poza naszym zasięgiem, nawet prezydent", wszystkie oczy zwróciły się na prezydenta Stevensa... Wszystkie, oprócz oczu agenta specjalnego McMahona, który odwrócił się od grupy i ściskając telefon, czekał, by ktoś po drugiej stronie odpowiedział. - Agent specjalny Jennings. - Kathy, mówi Skip. Natychmiast wyślij kogoś do studia NBC. Zadzwoń tam i powiedz, że przyjeżdżamy zabrać ten list jako dowód. Niech nikt go nie dotyka, dopóki tam nie dotrzemy. I tak jestem pewien, że połowa zespołu dziennika już zostawiła na nim swoje odciski palców. - Wysłałam już Phillipsa i Reynoldsa, a Troy próbuje się tam dodzwonić i znaleźć kogoś, kto tam rządzi. - Dobrze. - McMahon przerwał na chwilę. - Posłuchaj, załóżmy, że wysłali więcej takich listów. Zadzwoń na pocztę i dowiedz się, kiedy dostają korespondencję inne sieci i większe gazety. Wyślij ludzi do CBS, ABC i CNN. Może uda się przechwycić jeden z nich, zanim zostanie otwarty. - Coś jeszcze? - Nie, zadzwoń do mnie, gdy się czegoś dowiesz. Wracam do biura. - McMahon schował telefon do kieszeni i odwrócił się do reszty obecnych. - O co chodziło? - zapytał prezydent. - Próbujemy przechwycić jeden z tych listów, zanim będą na nim odciski palców różnych osób. - Czy należy traktować to poważnie? To znaczy czy nie jest możliwe, że ktoś wysłał ten list, żeby wziąć na siebie odpowiedzialność za morderstwa, których nie popełnił? To 66 się często zdarza, prawda? - Prezydent był wyraźnie wstrząśnięty sytuacją, a dokładniej wzmianką o sobie. - Tak, panie prezydencie, dostajemy listy i telefony od grup, które nie popełniły przestępstwa, ale nie tak wcześnie. Zazwyczaj zaczyna się to kilka dni albo nawet tygodni później. Te zabójstwa zostały popełnione niecałe osiem godzin temu. Garret spróbował poprawić swą pozycję osłabioną starciem z McMahonem i przyszedł w sukurs swemu szefowi. -To jeszcze nie znaczy, że ktoś nie mógł napisać i wysłać tego listu dziś rano, po tym, jak usłyszał o morderstwach. Chodzi mi o to, że musimy dopuszczać różne możliwości. - Panie Garret, wszystko jest możliwe. — McMahon bardzo chciał już wstać i wyjść. Powinien być z powrotem w Hoover Building i zajmować się śledztwem. Zanim zdążył poprosić prezydenta, by pozwolił mu odejść, Garret wykrzyknął kolejne pytanie. - Skąd mamy wiedzieć, że to nie ma nas zmylić?! Może ktoś zabił ich z innego powodu, na przykład po to, żeby utrącić budżet albo żeby zniszczyć prezydenta? Może wysłali ten list po to, żebyśmy szukali nie tam, gdzie trzeba? McMahon przez chwilę patrzył na Garreta i starał się trzymać nerwy na wodzy. - Panie Garret, wiemy bardzo mało, dlatego właśnie musimy prowadzić śledztwo. Rozważę wszystkie pańskie teorie i jestem otwarty na sugestie. - McMahon zwrócił się wreszcie do prezydenta: - Panie prezydencie, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, to naprawdę powinienem być w terenie i koordynować śledztwo. - Ależ tak, oczywiście. McMahon ukłonił się, szepnął coś Roachowi na ucho, potem wstał i wyszedł z pokoju. Kongresman 0'Rourke, jego brat Tim, Susan i kilku pra-owników biura siedzieli wokół telewizora w małym poko-u konferencyjnym, który podobnie jak całe biuro wyposażony był w te same meble, jakie zastali tu rok temu, gdy Przejmowali biuro od poprzedniego właściciela. O'Rourke 67 nie podporządkował się wiekowej tradycji Waszyngtonu, polegającej na wyrzucaniu dobrych mebli i kupowaniu nowych na koszt podatników. Zebrani oglądali, jak George Blake czyta list nadesłany przez grupę, biorącą na siebie odpowiedzialność za morderstwa Koslowskiego, Fitzgeralda i Downsa. Wszyscy głośno komentowali wiadomości, jedynie 0'Rourke siedział bez ruchu z głową opartą na złożonych dłoniach i nie zdradzał żadnych emocji. Gdy Blake przeczytał list po raz czwarty, Nick Swenson, młody pracownik O'Rourke'a, zwrócił się do swego szefa: - Ty nie musisz się martwić, że cię zabiją, Michael. Wygląda, że myślą mniej więcej tak jak ty. Tim 0'Rourke popatrzył na brata, który nie zareagował na uwagę Swensona. - Michael, co myślisz o tym wszystkim? 0'Rourke powoli opuścił ręce. - Nie wydaje mi się, żeby kraj bardzo żałował ludzi w rodzaju Fitzgeralda, Downsa i Koslowskiego. Tim skrzywił się. - Sądzę podobnie, ale proszę, nie mów tego publicznie. Byli senatorami i kongresmanami, więc niezależnie od tego, co myślisz o ich polityce, nie wolno ci twierdzić, że zasługiwali na śmierć. - Nie powiedziałem, że zasługiwali. Powiedziałem tylko, że nie ma czego żałować. - Prasa nie będzie się bawić w takie subtelności. Wsadzą to na pierwszą stronę każdej gazety. Już widzę nagłówki: „Kongresman 0'Rourke mówi, że Koslowski, Downs i Fitz-gerald zasługiwali na śmierć!" - Tim podniósł ręce i akcentował każdy wyraz. - Nie obchodzi mnie, co robi prasa. - Wiem, że to cię nie obchodzi, Michael, ale oprócz ciebie są w tym biurze inni ludzie, którzy martwią się o swoje kariery i przyszłość. Michael pochylił się w stronę brata i cicho powiedział: - Nie jestem zadowolony z faktu, że zabójcy krążą po stolicy i mordują polityków, ale jeśli wymuszenie zmian 68 wymaga zabicia kilku skorumpowanych dinozaurów w rodzaju Koslowskiego, Fitzgeralda i Downsa, to jestem jak najbardziej za tym. Tim usiadł i spojrzał na starszego brata. Jego niechęć do polityków z Waszyngtonu miała głębokie korzenie. Dziesięć lat temu, gdy kończył studia na University of Minnesota, wydawało się, że niczego mu już nie brakuje. Był kapitanem znanego w kraju zespołu hokejowego, miał wspaniałych przyjaciół, cudowną dziewczynę i właśnie kończył pracę dyplomową z historii. Na niebie Michaela O'Rour-ke'a nie było ani jednej chmurki. Właśnie wtedy miał się dowiedzieć, jak szybko wszystko w życiu może się zmienić. W mroźną zimową noc po meczu hokejowym rodzice, dwóch z trzech braci i siostra Michaela ruszyli w dwugodzinną podróż do swego rodzinnego Grand Rapids w północnej Minnesocie. Na czterdzieści minut przed końcem podróży ich wielki suburban zderzył się czołowo z samochodem prowadzonym przez pijanego kierowcę, który nie był w stanie jechać po właściwej stronie drogi. Siostra Michaela Katie i jego bracia, Tommy i mały Seamus, przeżyli wypadek, ale oboje rodzice zginęli. Zabił ich trzydziestodwuletni mężczyzna, który był sześć razy skazany za jazdę po pijanemu. Śmierć rodziców rozbiła życie 0'Rourke'a. Wiosną, po uzyskaniu dyplomu, tak jak ojciec i dziadek zaciągnął się do marines. Po powrocie z Zatoki Perskiej podczas ćwiczeń ze swym plutonem rozwalił sobie kolano. Gdy trenowali skoki z małej wysokości, zawiodło kilka linek jego głównego spadochronu. Zapasowy nie zdążył się rozwinąć i Mi-chael walnął o ziemię z szybkością dwa razy większą niż normalnie. To samo kolano, które uszkodził już w szkole średniej, pod wpływem uderzenia zgniotło się jak blaszana uszka. Młody porucznik przeszedł kompletną rekonstrukcję kolana i w ten sposób zakończył swą karierę w Korpusie Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych. Zwolnił się s służby i zaczął pracować w Waszyngtonie, w biurze sektora Olsona, przyjaciela nieżyjących rodziców. Michael atrzył na Waszyngton oczami idealisty i sądził, że nowa 69 praca stanie się okazją do wprowadzenia jakichś zmian. W ciągu pięciu lat stał się jednym z najefektywniejszych doradców senatora. Ciężko pracował i bardzo się starał, aby nie wpaść w pułapkę waszyngtońskiej apatii, ale w końcu i jego zmęczyły zakulisowe działania szafarzy władzy. Polityka waszyngtońska była odrażającą grą, w której mógł uczestniczyć jedynie szczególny rodzaj ludzi. Każdy, kto miał honor i był uczciwy, zostawał zużyty i wypluty przez partyjną maszynę. Michael był już zdecydowany rzucić to wszystko i wracać do Minnesoty, gdy zwolniło się miejsce w Kongresie z jego rodzinnego okręgu wyborczego. Senator Olson zachęcił go, żeby się o nie ubiegał. Powiedział, że jeśli rzeczywiście obecny układ tak bardzo go mierzi, to powinien się starać coś z tym zrobić. O'Rourke podjął wyzwanie i dzięki poparciu dziadka i senatora Olsona wygrał niezbyt zażartą rywalizację. Tej samej zimy, zanim zdążył objąć urząd, zdarzyła się kolejna tragedia. Śmierć bliskiej mu osoby spowodowała, że zaczął patrzeć na Waszyngton innymi oczami, zniknęła gdzieś radość z powodu sukcesu. Dwuletnia kadencja stała się dwuletnim wyrokiem do odbycia w mieście, którego z każdym dniem coraz bardziej nienawidził. Telefon zaczął dzwonić i Susan wstała, żeby go odebrać. Po chwili jej głowa ponownie pojawiła się w drzwiach pokoju. - Michael, twój dziadek na pierwszej linii. - Odbiorę w biurze. - Michael wszedł do gabinetu i podniósł słuchawkę. - Cześć, Seamus. Seamus 0'Rourke był prezesem i jedynym właścicielem 0'Rourke Timber Company. Jego ojciec w 1918 roku założył mały tartak pod tą nazwą. Seamus po powrocie z drugiej wojny światowej przejął fabryczkę i zamienił ją w jedno z największych przedsiębiorstw przemysłu drzewnego na środkowym zachodzie. Dzwonił z Grand Rapids, z tarasu domu 0'Rourke'ów, stojącego nad ślicznym, upstrzonym wysepkami jeziorem Pokegame. Była to wspaniała nowoczesna chata z bali, postawiona na miejscu górującym nad największą zatoką. Siedemdziesięciodwuletni dziadek OTto- 70 urke przyglądał się panoramie błękitnego jeziora na tle kolorów jesieni. - Michael, wszystko w porządku? - Tak, wszystko dobrze. Seamus pochylił się nad balustradą. Nie wyglądał na więcej niż sześćdziesiąt lat. Każdego ranka pokonywał pięć kilometrów ze swą sforą psów, w której były dwa labrado-ry, huskie i kilka zwierząt o bardziej zagmatwanych rodowodach. Te ranne spacery nie były jednak jedyną rzeczą, dzięki której wyglądał wciąż młodo. Dziesięć lat temu śmierć syna i synowej uczyniła go ojcem dwunastoletniej dziewczynki, szesnastoletnich bliźniaków oraz Michaela i Tima, którzy wtedy byli w college'u. Seamus wypił łyk kawy i zapytał: - Co myślisz o tych zabójstwach? Michael uderzał ołówkiem w kalendarz, starając się ubrać odpowiedź we właściwe słowa. - Jestem rozdarty. Z jednej strony myślę, że tego właśnie potrzebujemy, z drugiej jednak jestem niespokojny. - Myślę, że to zrozumiałe - powiedział Seamus niskim głosem. — Co sądzisz o ludziach, którzy zostali zabici? , — Uważam, że pozbawienie ich władzy nie zasmuciłoby twórców demokracji. - To z pewnością. - Seamus lekko się uśmiechnął. Michael obrócił się na krześle i spojrzał przez okno na odległą kolumnę pomnika Waszyngtona. - Seamus. - W jego głosie było słychać niepokój. - Muszę z tobą o czymś porozmawiać. Czy nadal masz zamiar przyjechać tu na weekend? - Tak. Czy coś się stało? - Nie jestem pewien. To może mieć coś wspólnego z wydarzeniami z ostatniej nocy. - Michael zawahał się. - Myślę, że najlepiej będzie, jeśli porozmawiamy o tym w cztery oczy. Seamus natychmiast zrozumiał, o co chodzi. W Waszyngtonie trzeba założyć, że cokolwiek się powie przez telefon, zostanie podsłuchane przez Bóg wie kogo. - Czy możesz podpowiedzieć mi, czego to dotyczy? 71 Michael kołysał się na krześle. - Naszego wspólnego znajomego. Daleko w Minnesocie Seamus spojrzał na łódkę rybacką przecinającą wejście do zatoki. Starszy pan wiedział, o kim mówił Michael. - Rozumiem. Nie mów o tym nikomu, dopóki nie przyjadę. - W porządku. - Spotkamy się za kilka dni. - Przylecisz swoim samolotem? -Tak. - Zadzwoń do mnie, kiedy będziesz lądował. - Zadzwonię. Pozdrów ode mnie Toma i Liz. - Jasne. Michael odłożył słuchawkę i pomyślał o człowieku, którego wspomnieli. Z pewnością miał motyw, pomyślał. Motyw i możliwości. Wiadomość o liście od zabójców rozeszła się po kraju. Dramat, który rozgrywał się w stolicy, przyciągał uwagę wszystkich Amerykanów. Prezydent siedział na skórzanym krześle z wysokim oparciem i patrzył przez okno Gabinetu Owalnego. Od dziesięciu minut trwał w takiej pozycji i nie drgnął mu ani jeden mięsień. Rozpamiętywał samotność swojego stanowiska... Myślał o przykrym fakcie, że on, prezydent Stanów Zjednoczonych, nie wiedział więcej niż przeciętny obywatel. Myślał o tym, jak krótko trwało jego zwycięstwo budżetowe, które byłoby niemożliwe bez Jacka Koslowskiego. Dziś miało być święto, dzień puszenia się przed kamerami i kolejnego istotnego kroku na drodze do drugiej kadencji. Stało się inaczej. Zdarzyło się coś niewyobrażalnego, a na dodatek grożono nawet jemu. Przez chwilę rozważał, jakie szansę mają na to, by do niego dotrzeć, ale doszedł do uspokajającego wniosku, że zerowe, biorąc pod uwagę wszystkich otaczających go agentów secret ser-vice i nowoczesną technologię. Wiedział, że będzie musiał przemówić do narodu, ale nie miał pojęcia, co ma powiedzieć. Była prawie druga po południu, a Stevens jeszcze nie zdążył pomyśleć o śmierci swych 72 kolegów i żałobie ich bliskich. Był całkowicie zajęty sobą i tym, jak wydarzenia tego dnia wpłyną na jego karierę, jego miejsce w historii. Ann Moncur czekała na prezydenta w holu przed Gabinetem Owalnym. Ale żeby się z nim spotkać, trzeba najpierw pokonać przeszkodę w postaci jego szefa sztabu, a Moncur była chora na samą myśl o tym. Media atakowały ją ze wszystkich stron, wszyscy czekali na komunikat Białego Domu w sprawie zabójstw. Wszyscy też spodziewali się, że prezydent wygłosi przemówienie do narodu, a ona zakladka.. miała powiadomić media, kiedy to się stanie. Stu Garret wyszedł zza rogu w towarzystwie Mike'a Nance'a i dyrektora komunikacyjnego Białego Domu Teda Hopkinsona, cieszącego się nieoficjalnym tytułem głównego krętacza ekipy. Z pomocą Garreta Hopkinson zdołał przejąć większość obowiązków formalnie należących do Moncur. Garret musiał zadowolić feministki i dlatego stwarzał wrażenie, że Moncur jest ważna. Dał jej więc tytuł sekretarza prasowego i pozwalał, by przekazywała komunikaty 0 codziennych sprawach Białego Domu, ale to wszystko. Planowanie strategii, celowe przecieki, analizy sondaży 1 wywiady z prezydentem były w gestii Hopkinsona. Moncur zastąpiła Garretowi drogę i nie pozwalała mu wejść do Gabinetu Owalnego. Całą noc rozmyślała o tym, jak ją poprzedniego dnia potraktował, i postanowiła nie znosić tego dłużej. — Stu, muszę się z nim spotkać — powiedziała twardo. - Nie teraz, naprawdę jesteśmy zajęci. Garret próbował ją obejść, ale znów stanęła mu na drodze. - Stu, dziennikarze nie dają mi spokoju! Chcą wiedzieć, kiedy zamierza przemówić. 1 - Dam ci znać, gdy tylko podejmiemy decyzję - powiedział ostro Garret. — A więc to o tym chcecie tam rozmawiać... o przemówieniu, strategii wobec mediów? Powinnam więc tam być. — Moncur przerwała, a Garret patrzył przed siebie i kręcił głową. — Mam dość tego odstawiania mnie na boczny tor. 73 To ja jestem sekretarzem prasowym Białego Domu, a nie on. - Wskazała palcem na Hopkinsona. - Powinnam brać w tym udział. Garret chwycił ją za ramię i odepchnął na bok, twarzą niemal dotykając jej twarzy. — Ann, mamy do czynienia z poważnym kryzysem i nie potrzeba mi teraz twoich pretensji. Idź do siebie, a kiedy skończymy spotkanie, powiem ci, o której będzie przemówienie do narodu. Teraz zejdź mi z drogi. - Garret odwrócił się i wszedł do gabinetu, a za nim Nance i Hopkinson. Prezydent usłyszał, jak otwierają się drzwi, i obrócił się na krześle. Garret podniósł ręce. — Czy może być gorzej? Zapieprzaliśmy jak głupi, żeby budżet w końcu przeszedł, a kiedy wreszcie wychodziliśmy na prostą, ktoś pociągnął za dywan, na którym staliśmy. -Garret palcem wskazał na drzwi. - Na dodatek każdy pajac próbuje ze mną walczyć. Rano ten idiota z FBI, a teraz to coś, co nazywamy sekretarzem prasowym. Prezydent wstał zza biurka i podszedł do kominka, żeby dołączyć do reszty. Siadł na krześle tyłem do kominka, Garret na kanapie z lewej strony Stevensa, a Nance i Hopkinson na drugiej kanapie z prawej. — Panowie, co postanowiliście? — zapytał prezydent. — Wybraliśmy czas. Chcemy, żebyś przemówił do narodu dziś wieczorem o ósmej. To nam zapewni największą oglądalność. - Garret przerwał na chwilę i popatrzył na Nance^ i Hopkinsona. - Poza tym będziemy mieli czas, żeby złapać oddech i dowiedzieć się, o co, do diabła, tu chodzi. Na razie mój instynkt podpowiada mi, że powinniśmy być twardzi i ogłosić, że zabójstwa naruszają bezpieczeństwo narodowe Stanów Zjednoczonych Ameryki, oraz nazwać morderców terrorystami. Musimy zacząć kręcić tym tak, jak chcemy. Na razie media stoją z boku. — Garret zerknął do żółtego notatnika. - Ludzie Teda całe przedpołudnie oglądali wiadomości. Dziennikarze różnie nazywają tych, którzy przysłali list, od „morderców" poprzez „terrorystów", „zabójców", „napastników" do „rewolucjonistów". Musimy zbadać, czy możemy to jakoś wykorzystać. Trzeba uchwy- 74 cić stery i zdusić w zarodku wszelkie poparcie dla listy żądań. Nie możemy dopuścić do tego, by postrzegano tych ludzi jako rewolucjonistów. - Garret znowu przerwał i sfrustrowany pokręcił głową. — Świry, które wydzwaniają do radia, mówią, że już najwyższy czas, żeby ktoś się wziął poważnie do rządzenia krajem i usunął śmieci w rodzaju Fitzgeralda. Myślę, że trzeba to ukrócić, dopóki jeszcze możemy, a pierwszą szansą będzie twoja mowa do narodu. -Garret pochylił się. - Jim, jeśli uda ci się dziś wieczorem dobrze wypaść, to będzie wielka sprawa, zwłaszcza w świetle wszystkich trudności, które czekają nas z powodu śmierci Koslowskiego. Wszyscy będą oczekiwać dziś od ciebie zdecydowania. Mikę i Ted są innego zdania. Ted jak zwykle chce czekać na wyniki sondaży, zanim zdecydujemy, jak bardzo mamy być twardzi. Mikę też chce działać ostrożnie. Prezydent odwrócił się od Garreta i spojrzał na Nance'a. Słowo „ostrożnie" wydawało mu się w tej chwili bardzo pociągające. - Co o tym myślisz, Mikę? — Panie prezydencie, myślę, że mądrze byłoby, zanim zdecydujemy się przyjąć ostry kurs, poczekać, aż uzyskamy więcej informacji z naszych źródeł wywiadowczych. W tej chwili mamy trzech martwych polityków zabitych przez grupę, która chce zmusić pana i Kongres do przeprowadzenia radykalnych reform. To może być cała prawda, ale może też być to sto razy bardziej skomplikowane. Nie wiemy nawet, czy list jest prawdziwy. Ludzie, którzy za tym stoją, mogą chcieć, żeby wyglądało to na zwykłą rewolucję, ale w rzeczywistości mogą mieć inne zamiary. - Nance pochylił się w stronę prezydenta. — Czy nie uważa pan, że czas, w którym to się stało, jest dość dziwny? Dziś miał przejść w Izbie pański budżet. Wszyscy wiedzieli, że jeśli się panu powiedzie, to pańskie szansę na reelekcję wzrosną. A jeśli ktoś nie chce, żeby został pan ponownie wybrany, albo ktoś chce zostać prezydentem i uznał, że pierwszą rzeczą, jaką trzeba w tym celu zrobić, jest zniszczenie pańskich szans na ponowny wybór? 75 Nance rozmyślnie sjał niepewność w umyśle prezydenta. Chciał w ten sposób osiągnąć dwa cele. Po pierwsze, bez poznania faktów naprawdę nie chciał zajmować zdecydowanego stanowiska i ryzykować, że sytuacja się skomplikuje. W swojej pracy zbyt często spotykał ludzi, którzy bez wystarczającej wiedzy zajmowali stanowisko w jakiejś kwestii i zbyt późno dowiadywali się, że są po niewłaściwej stronie. Po drugie, dopóki prezydent będzie w takiej sytuacji, dopóty będzie szukał wsparcia u swego doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. - Panie prezydencie, uważam, że zajmowanie zdecydowanego stanowiska jest ryzykowne. Czy pamięta pan, jak USS Yincennes zestrzelił irańskiego airbusa? Prezydent Reagan natychmiast wystąpił w telewizji i ogłosił światu, że Yincennes strzelił do airbusa, gdyż był atakowany przez irańskie kanonierki, i twardo twierdził, że była to wina Irańczyków. Sam siebie zapędził do narożnika i miesiącami bronił niewłaściwej strony tego sporu. Okazało się, że to myśmy zawinili i spowodowali śmierć trzystu niewinnych ludzi. Zakończyło się tym, że wyszliśmy na głupków. Teraz oczywiście sytuacja jest inna, ale proszę tylko o to, żeby poczekać, aż FBI dostarczy nam w miarę pewnych informacji. — Nance mówił dalej monotonnym głosem: — Potem będziemy mogli stworzyć spójny plan działania... Poza tym nadzieja na to, że możemy teraz całą tę sprawę zdusić, jest tak samo realna, jak oczekiwanie, że uda się nam powstrzymać przypływ morza. Brak zaufania do polityków jest największy w historii. Żądania zawarte w liście wyrażają dokładnie to, czego głośno domagają się wyborcy. Jeśli chcemy wygrać, musimy działać bardziej umiejętnie. Hopkinson potakiwał, ale zamiast zwrócić się do prezydenta, popatrzył na Garreta. — Zgadzam się. Chciałbym też poczekać, aż dostaniemy wyniki badań opinii publicznej. Pośpiech nie ma sensu, dopóki nie wiemy dokładnie, na czym stoimy. Myślę, że Mikę ma rację. Sytuacja przypomina zbliżającą się do brzegu falę przypływu. Mądrzej jest uciec w cholerę jej z drogi i przeczekać. 76 Garret uderzał palcami w stolik, a jego skrzyżowane nogi rytmicznie podskakiwały. Prezydent, Nance i Hopkinson przywykli do tego, że Garret długo myśli. Po minucie ciszy prezydent jednak się zniecierpliwił i zapytał: - Co ty na to, Stu? Garret zazgrzytał zębami i odparł: - W porządku, wygraliście. W dzisiejszym przemówieniu zagramy bezpiecznie, będziemy pełni żalu i smutku. -Zapisał coś w notatniku. - Możesz powiedzieć o rozpaczy, którą czujesz z powodu straty dobrych przyjaciół. Niech to zabrzmi osobiście. Możesz też powiedzieć o niektórych ich osiągnięciach i opisać ich jako bohaterów demokracji. - Tylko nie wychwalajmy ich za bardzo - powiedział ostrożnie Nance. - Jeden z naszych zmarłych przyjaciół miał w szafie wystarczająco wiele trupów, żeby nas straszyły. Niech prasa zrobi pierwszy krok... Po prostu stwierdźmy to, co oczywiste, i powiedzmy, że morderstwa te są zagrożeniem dla naszego bezpieczeństwa narodowego. Potem może pan dodać kilka zdań o tym, jak ci ludzie całe swoje życie poświęcili służbie krajowi. Najważniejsze, żeby było krótko. . - Masz rację - przytaknął Garret. - Oni są już martwi i nie jesteśmy im nic winni. Jeśli prasa zechce z nich zrobić męczenników, to wskoczymy na ten wózek podczas pogrzebów w przyszłym tygodniu. Wszyscy przytaknęli, a Garret wciąż notował. Kiedy skończył, popatrzył na Hopkinsona. - Ted, może byś poszedł powiedzieć Moncur, o której będziemy przemawiać? Udziel też wskazówek tym od przemówień, żeby skupili się na tematach, o których mówiliśmy. Kiedy skończę, wpadnę do twego biura, żeby dopracować szczegóły. Hopkinson wstał i ruszył w kierunku drzwi. Kiedy wyszedł, Garret nachylił się i cicho powiedział: - Naprawdę wkurzyła mnie ta poranna konferencja i to nie tylko dlatego, że ten agencina mi się postawił. Jestem wkurzony, bo oto jesteśmy w samym centrum kryzysu i nie możemy ufać nawet tym, od których zależy dostar- 77 czanie nam informacji. Nie chcę znowu wałkować tego, że Roacha i Stansfielda nie zastąpiliśmy wtedy, gdy należało. Wszyscy wiemy, dlaczego tak się stało, i wszyscy się wtedy na to zgadzaliśmy. - Garret pokręcił szczupłą łysiejącą głową i ściągnął usta. - Teraz mamy poważny kryzys i nie ufam żadnemu z nich. Co z tym zrobimy? — Żaden z nich nie chce zrezygnować — powiedział Ste-vens po namyśle. - Biorąc pod uwagę sytuację, myślę, że pozbywanie się ich na siłę byłoby niemądre. Nance siedział cicho, a prezydent i Garret patrzyli na niego i czekali na jego opinię. Był zawodowym szpiegiem, większość życia spędził na pracy w wywiadzie wojskowym, a następnie w Narodowej Agencji Bezpieczeństwa. Miał bystry umysł i był dobrym organizatorem. Pomysł, żeby szantażować kongresmana Moore'a, wyszedł właśnie od niego. - Jeśli naprawdę chcecie się ich pozbyć - odezwał się w końcu - to powinno się to stać w wyniku nacisków opinii publicznej oraz wzgórza. Trzeba ich zmusić do opuszczenia stanowisk. - Przerwał na chwilę, obmyślając następne posunięcie. - Ciężar wyjaśnienia tych zabójstw spoczywa wyłącznie na barkach FBI. Jeśli Roach nie wykaże postępów, bardzo łatwo będzie poszczuć na niego psy. - Nance podniósł palec. - Mam kilka pomysłów, które mogą pomóc. I 8 Słońce spadało za horyzont i wraz z nim spadała temperatura. 0'Rourke szedł ulicą z rękami w kieszeniach. Był ubrany w dżinsy, flanelową koszulę i ciemnobrązową skórzaną kurtkę. Lewą ręką ściskał kolbę niewielkiego, ale skutecznego pistoletu typu combatmaster kaliber .45 firmy Detonics. Jako kongresman, miał specjalne pozwolenie na broń, ale nie miał jej przy sobie wyłącznie z powodu ostatnich zabójstw. Zaczął ją nosić kilka lat wcześniej w celu ochrony przed bandami łobuzów, które przewalały się ulicami Waszyngtonu. 0'Rourke był twardym obrońcą uniwersyteckiego zespołu hokejowego. Przy jego posturze i szybkości mało było takich, którzy szukali z nim zaczepki zarówno na lodowisku, jak i poza nim. Bandyci jednak nie przejmowali się czyjąś posturą. Dowiodło tego drugie tragiczne wydarzenie w życiu O'Rourke'a. Wspomnienie sprawiło, że Michael ścisnął rękojeść. Rok temu jego najlepszy przyjaciel został zastrzelony zaledwie dwie ulice od Kapitolu. Mark Coleman i 0'Rourke razem pracowali dla senatora Olsona i wspólnie wynajmowali mieszkanie. Pewnej nocy Coleman wracał z pracy do domu, gdy zatrzymał go dwudziestodwuletni narkoman. Przypadkowy świadek widział, jak trzęsący się młody człowiek podszedł do Colemana i bez słowa strzelił mu w pierś, chwycił jego portfel i uciekł. Policja zatrzymała go następnego dnia. Morderca był już wcześniej dwukrotnie skazany za napady z bronią w ręku, ale został zwolniony z powodu braku miejsca w stołecznych więzieniach. Coleman był zaręczony i większość wieczorów spędzał w mieszkaniu narzeczonej, więc 0'Rourke nie zdziwił się, 79 gdy jego współlokator nie wrócił na noc. Następnego ranka 0'Rourke, niczego nie podejrzewając, późno poszedł do biura. Było to tydzień po tym, jak wygrał wybory, chciał więc omówić kilka spraw z senatorem Olsonem. Zastał cały personel zgromadzony w recepcji, wszyscy płakali. W końcu jedna z sekretarek powiedziała mu, co się stało. Micha-el rozejrzał się po pokoju i bez słowa wyszedł. Wycofał się z biura i opuścił budynek. Skierował się do Mali i poszedł na zachód, w kierunku Smithsonian Institute i pomnika Waszyngtona. Cały czas myślał o przyjacielu i rodzicach. Minął Reflecting Pool, doszedł do pomnika Lincolna i tam się zatrzymał. Stał i długo patrzył na Kapitol. Gapił się na wielką rotundę i próbował pojąć, w jaki sposób ktoś może zginąć tak blisko centrum rządu Stanów Zjednoczonych Ameryki. Usiadł na stopniach pomnika i próbował znaleźć sens w tej śmierci, próbował zrozumieć, co się dzieje z Ameryką, dlaczego ktoś taki jak Mark Cole-man, kto tak ciężko pracował, żył uczciwie, miał przed sobą całe życie, może zginąć, zastrzelony przez bezwartościowego ćpuna. 0'Rourke myślał o wszystkich naradach, w czasie których był świadkiem, jak grube ryby Senatu i Izby wydawały miliardy dolarów podatników, jakby to była gra w „Monopol". Pieniądze te zawsze były przeznaczone dla jakichś grup interesów, których poparcie mogło być potrzebne w następnych wyborach. Temat walki z przestępczością był omawiany z entuzjazmem, zwłaszcza gdy w pobliżu byli przedstawiciele prasy. Za zamkniętymi drzwiami komisji politycy chętniej wydawali pieniądze na subwencje dla rolników lub zbrojenia niż zwiększenie bezpieczeństwa obywateli. Tego dnia rzeczywistość dała się we znaki O'Rourke'owi. Patrzył na Waszyngton i wiedział, że nie ma sposobu, aby to zmienić, bo korupcja już zbyt wrosła w ten system. Gdyby nawet trzydziestu kongresmanów myślało podobnie, to i tak nie byliby w stanie uczynić wyłomu. Stara gwardia kontrolowała komisje, a więc także propozycje legislacyjne i wydatki. W tym momencie, patrząc na kopułę Kapitolu, O'Rour- 80 ke zdecydował, że ma dość Waszyngtonu. Jeśli nie może nic zmienić, to nie chce być świadkiem korupcji i narzędziem waszyngtońskich polityków. Za nic nie chciał się zgodzić na to, by zostać w tym mieście i stać się jednym z nich. Waszyngton zbudowano na bagnie i, przynajmniej dla O'Rourke'a, ciągle był bagnem. 0'Rourke wrócił do teraźniejszości, gdy skręcił w Wiscon-sin Avenue. Po raz pierwszy od objęcia swej funkcji zauważył, że jest szansa na rzeczywistą zmianę. Szokujące zabójstwa trzech z najważniejszych zwierząt politycznych Waszyngtonu z pewnością sprawią, że reformy znajdą się na pierwszym planie. Przeszedł na drugą stronę ulicy i wszedł do baru Blacky'ego. Patrzył ponad tłumem głów i szukał znajomej czarnej czupryny. Znalazł ją za drugim razem: siedziała w końcu baru, otoczona przez mężczyzn w garniturach. Jej widok spowodował, że uśmiech wrócił na twarz Michaela. Atrakcyjna kobieta podeszła do niego i chwyciła go za ramię. . - Michael, jesteś spóźniony. Lepiej idź tam i ją ratuj. Sępy już się zlatują. - Tak, widzę. - 0'Rourke wciąż patrzył na drugą stronę baru. - Cześć, Meredith. - Pocałował ją w policzek. - Czy ona chce mnie zabić? - Mógłbyś się pojawić o północy, a i tak nie byłaby wściekła. Mogę zabrać twoją kurtkę? 0'Rourke pamiętał, że miał w niej pistolet, więc grzecznie odmówił: - Nie, dziękuję. - Na wzgórzu dzisiaj napięta atmosfera? - Tak, sporo dodatkowych środków bezpieczeństwa. - Bądź ostrożny. - Ścisnęła mu ramię. - Idź i ratuj ją. Mam dla was stolik. 0'Rourke przecisnął się przez tłum i stanął za grupą podrywaczy, śliniących się na widok jego dziewczyny. Zaczerpnął głęboko powietrza, przez chwilę patrzył, po czym położył ręce na ramionach dwóch najbliżej stojących. - Przepraszam, panowie. 81 Mężczyźni odwrócili się i zrobili trochę miejsca. Liz była w białej bluzce, czarnej krótkiej spódniczce, czarnych pończochach i czarnych bucikach na obcasach. O'Rourke szeroko się uśmiechnął i podszedł do niej. Pocałował ją i szepnął, dotykając nosem jej policzka: - Świetnie wyglądasz. Uśmiechnęła się, objęła go w pasie, przyciągnęła do siebie i jeszcze raz pocałowała. Po kilku chwilach 0'Rourke chwycił ją za rękę i powiedział: - Chodź, Meredith przygotowała dla nas stolik. Będziemy sami. Podeszli do stolika i usiedli naprzeciw siebie. 0'Rourke trzymał ją za rękę i patrzył na nią. Kochał jej oczy. Wszystko w niej kochał: grube czarne włosy, oliwkową skórę, bystry umysł, poczucie humoru, ale szczególnie kochał jej oczy. Udało jej się znaleźć drogę do jego serca pomimo jego niechęci do Waszyngtonu i wszystkiego, co było z nim związane. Liz była błyskotliwa, czuła, kochała dzieci — jednym słowem, była dokładnie tym, czego potrzebował. Rok temu Liz Scarlatti pojawiła się w jego życiu i choć taki związek był ostatnią rzeczą, jakiej szukał, nie potrafił się jej oprzeć. Spotkali się w małym bluesowym barze w Georgetown. Była ruchliwa weekendowa noc i akurat stanęli obok siebie, gdy zespóŁzagrał swoją wersję Sweet Melissa Allman Brothers. Główna wokalistka śpiewała powoli, uwodzicielsko i wprowadziła widownię w rytmiczne kołysanie. 0'Rourke, który stał przy samej krawędzi parkietu, wpadł na kogoś, kto stał obok niego. Kiedy się odwrócił, żeby przeprosić, zobaczył Liz. Nie zdołał wykrztusić ani słowa. W zachwycie gapił się na niewątpliwie najpiękniejszą kobietę, jaką widział w życiu. Jego twarz zastygła z szeroko otwartymi oczami i rozchylonymi ustami. Liz spojrzała na niego wielkimi brązowymi oczami i to wystarczyło. 0'Rourke poczuł, że serce w nim zamarło. Nie mógł się poruszyć. Na szczęście dla niego Liz nie zamarła. Wyjęła mu piwo z ręki, odstawiła na kontuar, a potem chwyciła jego dłoń i zaprowadziła na parkiet. Reszta była prosta. W następnym roku zauroczenie przerodziło się w poważ- 82 ne uczucie z perspektywą małżeństwa. Został właściwie tylko jeden problem: Michael chciał wyjechać z Waszyngtonu, a Liz wciąż nie była na to zdecydowana. Z każdym tygodniem mniej lubiła swoją pracę, ale nie doszła jeszcze do tego, żeby ją znienawidzić. Ciężko zapracowała na swą pozycję i nie była pewna, czy jest gotowa rzucić to wszystko i przenieść się do Minnesoty. Scarlatti uśmiechnęła się. - Więc widziałeś mnie wczoraj w telewizji? - zapytała. Uśmiech zniknął z twarzy O'Rourke'a. - Po co to było? Wiesz, że nie cierpię popularności. -Zmienił głos i zaczął przedrzeźniać Liz: — „Panie prezydencie, kongresman 0'Rourke mówi, że w pańskim budżecie jest więcej kiełbasy wyborczej niż w sklepie wędliniarskim". Liz, całe popołudnie dziennikarze wydzwaniali do mnie do biura. 0'Rourke był wściekły jak diabli, kiedy zobaczył, jak Liz podnosi się na konferencji prasowej i go cytuje, ale teraz, kiedy siedział naprzeciw niej, gniew wyparował. Ł - Przepraszam cię, Michael, ale jesteś osobą publiczną i wszystko, co powiesz, jest wiadomością. [:¦ - Przede wszystkim nie nadaję się do tego i nie mam wpływu na to, co wypisują jacyś głupkowaci dziennikarze z plotkarskich gazet. Ty to inna sprawa. Na przyszłość chciałbym tylko, żeby nasz związek był bardziej prywatny, żeby to, co mówimy w łóżku, zostawało między nami. — Jeśli naprawdę ci na tym zależy — Scarlatti pochyliła się do niego - to się podporządkuję, ale nigdy nie zrozumiem twojej niechęci do prasy. Jesteś jedynym znanym mi politykiem, który chce pozostać poza światłem reflektorów. — O tym już rozmawialiśmy, nie wracajmy do tego. — Uśmiech Michaela był w tej chwili nieco wymuszony. - Przy okazji gratulacje - świetnie wczoraj wypadłaś. Tylko ty go zaatakowałaś. Cała reszta, stare cioty, zadawała mu grzeczne pytania. I — To dlatego zostali wywołani. Te konferencje prasowe to jedno wielkie oszustwo. Prezydent zawsze wywołuje te ; same osoby, bo wie, że dostanie od nich łatwe piłki. 83 Prezydent w ciemnym garniturze, prążkowanym krawacie i białej koszuli siedział za biurkiem w Gabinecie Owalnym. Za kołnierz miał wsunięte chusteczki, a stojąca nad nim kobieta nakładała mu makijaż. Stu Garret pochylał się z drugiej strony i odczytywał ostatnie wskazówki. Tim Hopkinson po raz ostatni sprawdzał, czy wszystko jest na miejscu. Za pięć minut mieli na żywo wystąpić przed narodem. Garret odprawił kosmetyczkę. - Wystarczy. Dobrze wygląda! Jim, pamiętaj, na początku masz wyglądać na smutnego. Chcemy pokazać, że czujesz ból. Bądź nieco zgarbiony, tak jak podczas ostatniej próby. Gdy przejdziemy do drugiej części, tej o demokracji i założycielach kraju, masz być bardziej sztywny i wyprostowany. Siedź prosto, ale nie uderzaj pięścią w biurko jak na próbie. To wychodzi nieco zbyt mocno. Wróć do swojej starej pozycji. Przyciągnij ramię i potrząśnij pięścią przed kamerą. Tylko nie za szybko, raczej powoli i z rozmysłem, jakbyś podkreślał każde słowo. - Garret zademonstrował gest. Hopkinson podszedł i wyciągnął chusteczki zza kołnierzyka prezydenta. - Zna pan zasady. Proszę nie dotykać twarzy, koszuli i krawata. Makijaż może się rozmazać, a za kilka chwil wchodzimy na żywo. Scarlatti i 0'Rourke przeglądali menu i rozmawiali o zabójstwach, gdy nagle tłum ucichł. Na ekranach wszystkich telewizorów w barze zobaczyli twarz prezydenta. Kilku obecnych pozwoliło sobie na sarkastyczne uwagi, ale szybko zostali uciszeni przez innych klientów. Prezydent zaczął mówić: - Dobry wieczór. Będę dziś bardzo zwięzły. Spotykam się z wami w głębokim żalu, by powiedzieć o wielkiej stracie, jaką poniósł nasz naród... o tragicznych śmierciach kon-gresmana Koslowskiego, senatora Fitzgeralda i senatora Downsa... Ci trzej wielcy mężowie stanu służyli Amerykanom w sumie ponad osiemdziesiąt lat. Z pasją walczyli o sprawy, w które wierzyli: wolność, demokrację i dobrobyt 84 dla każdego mężczyzny, każdej kobiety i każdego dziecka w Ameryce. Ich kariery polityczne były długie i znamienite. Między innymi stworzyli setki ustaw, które pomogły uczynić z naszego kraju lepsze miejsce do życia i pracy. W Kongresie bardzo będzie brakowało ich kierownictwa, wskazówek i mądrości, a mnie osobiście bardzo będzie brakowało ich przyjaźni. — Prezydent spuścił oczy i przez chwilę milczał. — Proszę was wszystkich, obywatele Ameryki, byście w waszych modlitwach pamiętali o kongresmanie Ko-slowskim, senatorze Fitzgeraldzie i senatorze Downsie oraz o ich rodzinach. Nie byli doskonali - nikt z nas nie jest. Lecz pokonali swe niedoskonałości i oddali wszystko, co mieli, swemu krajowi i rodakom. Za to zawsze będziemy ich dłużnikami. — Prezydent znowu przerwał i ze ściągniętą bólem twarzą patrzył prosto w kamerę. — Tutaj, w stolicy, jesteśmy zaskoczeni bezsensownymi, okrutnymi morderstwami, które popełniono dziś rano. Jesteśmy z sobą związani, wielu z nas pracuje razem od dziesięcioleci. Znałem kongresmana Koslowskiego, senatora Fitzgeralda i senatora Downsa ponad trzydzieści lat. Spotykałem się z ich dziećmi i żonami, widziałem, jak ich dzieci dorastają, pobierają się i mają własne dzieci. Bardzo bolesny jest dla nas widok tych trzech ludzi, którzy dali z siebie tak wiele, zabitych w wyniku jednego bezsensownego aktu przemocy. - Prezydent jeszcze raz spuścił oczy i zamilkł. Gdy znów podniósł wzrok, trzymał przed kamerą kartkę papieru. -Wielu z was wie już o liście, który dziś otrzymały media. Zostałem poinformowany przez FBI, że jest bardzo prawdopodobne, że pochodzi od grupy, która zamordowała kongresmana Koslowskiego, senatora Fitzgeralda i senatora Downsa. FBI jest też przekonane, że najprawdopodobniej został wysłany w celu dezinformacji. Ma skierować śledztwo w złą stronę. Dla dobra dochodzenia nie mogę rozwinąć tego tematu. Mogę tylko powiedzieć, że dyrektor FBI Roach zapewnił mnie, że terroryści, którzy zabili tych bezbronnych ludzi, zostaną złapani i postawieni przed sądem. - Prezydent machnął listem przed kamerą i wyprostował się. - Ludzie, którzy popełnili tę zbrodnię, repre- 85 zentują antytezę demokracji - tyranię. To, co zdarzyło się dziś rano, nie było tylko morderstwem trzech ważnych polityków. Był to atak na Stany Zjednoczone Ameryki. Był to zamach na ideały demokracji. Nasz kraj został założony przez ludzi, którzy uciekli przed tyranią. To oni uczynili z Ameryki miejsce, w którym każdy ma prawo głosu w sprawach kierowania państwem: rząd dla ludu, przez lud i z ludu. Przez lata walczyliśmy w niezliczonych wojnach, w których broniliśmy wolności i demokracji. Miliony Amerykanów i Amerykanek oddało życie po to, byśmy dziś mogli być wolni, byśmy mieli prawo wypowiadać się na temat działania naszego rządu, by demokracja mogła kwitnąć. -Prezydent ożywił się. — Okrutne i nieludzkie morderstwa, które zostały popełnione dziś rano, reprezentują to wszystko, przeciwko czemu walczyli i w walce z czym ginęli ci Amerykanie. Morderstwa te były aktami tyranii — okrutnej władzy nielicznych nad wieloma. To demokracja i różnorodność stworzyły wielkość Ameryki. Jesteśmy wielcy, bo każdy z nas ma prawo głosu, a nie dlatego, że uzbrojona garstka przepchnęła swe wierzenia i ideały przez gardła reszty społeczeństwa. Gdyby nawet żądania zawarte w tym liście były prawdziwe — choć sądzimy, że nie są — to i tak nie mógłbym ich zaakceptować. Jeśli wy, Amerykanie, chcecie zmienić sposób, w jaki działa wasz rząd, to te zmiany muszą zajść w sposób pokojowy i demokratyczny. Musi się to odbywać w ramach naszego systemu prawnego i legislacyjnego. Wybraliście mnie na swego prezydenta i złożyłem przyrzeczenie, że będę stał na straży praw tego kraju oraz że będę dbał o bezpieczeństwo Ameryki. Ludzie, którzy popełnili te zbrodnie, są terrorystami i tchórzami. Będę kontynuował politykę moich poprzedników. Nie będzie żadnych rokowań z terrorystami. FBI dzięki współpracy z innymi organami wymiaru sprawiedliwości i wywiadu ujmie tych złoczyńców i wsadzi za kratki. Wielu Amerykanów zginęło za demokrację. Kongresman Koslowski, senator Fitzgerald i senator Downs to następne trzy nazwiska na tej długiej i znamienitej liście. Byli patriotami, nie tylko wierzyli 86 w demokrację i wolność, nie tylko korzystali z ich owoców, ale też o nie walczyli. Śmierć tych trzech wielkich obywateli jest tragedią, stratą dla całego narodu, ale Ameryka w czasie swej długiej i chwalebnej walki o utrzymanie wolności wycierpiała już wiele. W przeszłości pokonywaliśmy wszelkie trudności i stawaliśmy się jeszcze silniejsi. W przyszłym tygodniu nasz naród pochowa tych trzech znakomitych ludzi. Będziemy opłakiwać ich śmierć, a potem będziemy działać tak, jak oni by sobie życzyli. - Prezydent podniósł prawą rękę i zacisnął dłoń. Wciąż mówiąc, powoli wysunął ją w kierunku kamery. - Ameryka i demokracja są zbyt wielkie i dobre, by tyrania je zwyciężyła. Będziemy walczyć, przetrwamy, zwyciężymy. - Nastąpiła długa przerwa, w czasie której prezydent wpatrywał się w kamery, pozwalając, by wypowiedziane słowa wybrzmiały. Wreszcie dokończył swe wystąpienie: - Dobrej nocy. Niech Bóg błogosławi każdego ii! was. 9 Prezydent patrzył w kamerę do momentu, aż Hopkin-son dał mu znak. - Panie prezydencie, wszystkie mikrofony są włączone, a kamera wciąż wysyła sygnał. Prezydent pokiwał głową ze zrozumieniem. Wiedział, co jego dyrektor komunikacyjny ma na myśli. W zeszłym roku Stevens po radiowym przemówieniu w sobotnie popołudnie opowiedział kilka niezbyt właściwych dowcipów. Myślał, że mikrofony były wyłączone. Prasa naskoczyła na niego, ale żarty były naprawdę śmieszne, więc szkody były nieznaczne. Hopkinson i Garret byli od tej pory zawsze gotowi, by zapobiec podobnej pomyłce. Garret podszedł do prezydenta i powiedział: - Panowie, chodźmy do mego pokoju. Głową wskazał drzwi i prezydent oraz Hopkinson poszli za nim. Gdy weszli do biura Garreta, prezydent zwrócił się do Hopkinsona: - Jak wyglądałem? - Bardzo dobrze. - Czy wyszło szczerze i serdecznie? - Tak mi się wydaje, ale więcej będziemy wiedzieli za jakąś godzinę. Grupa ankieterów właśnie dzwoni do pięciuset domów i spróbuje się dowiedzieć, co o tym myśli opinia publiczna. Stu Garret usiadł za biurkiem, wsunął papierosa w usta i włączył mały brązowy pochłaniacz dymu leżący obok popielniczki. Zaciągnął się głęboko, wyjął papierosa z ust i zaczął mówić z płucami wciąż pełnymi dymu: - Dobra robota, Jim. Jeśli dobrze poprowadzimy całą tę sprawę, to powinniśmy mieć skokowy wzrost poparcia. — Dym zaczął się wydostawać z jego nosa, odchylił się więc i wydmuchnął pod sufit ciemnoszarą chmurę. - Nic nie może się równać z popularnością uzyskaną wskutek kryzysu. U Blacky"ego tymczasem wrócił gwar rozmów. Klienci dyskutowali o przemówieniu prezydenta i wydarzeniach dnia. 0'Rourke celowo milczał, choć Scarlatti patrzyła na niego z wyczekiwaniem. Spojrzał znad menu w jej brązowe oczy. - Michael, przecież wiesz, że nie mogę się doczekać, żebyś mi powiedział, co o tym wszystkim myślisz. - O czym? - Nie zgrywaj się, mówię poważnie. — Scarlatti wypuściła menu z rąk. - Naprawdę chcę wiedzieć. Przecież nie co dzień giną dwaj senatorowie i kongresman. Michael zastanowił się, czy złagodzić swój komentarz, ale zdecydował się na mówienie wprost. - Mówiąc w skrócie, uważam, że Koslowski, Fitzgerald i Downs byli śmieciami tej ziemi. Reprezentowali esencję tego, co w tym mieście złe. - Daj spokój, co naprawdę myślisz? - zapytała Scarlatti sarkastycznie. - Nie jestem wielkim entuzjastą tego, że nasi przywódcy polityczni są zabijani pod osłoną ciemności. Biorąc jednak pod uwagę, dokąd zmierzamy, nie jestem wcale pewny, czy ci zabójcy nie robią nam olbrzymiej przysługi. - Obawiam się, że jest wielu ludzi, którzy też tak myślą. — Scarlatti spuściła oczy. - Nie boisz się... jako kongresman... że ci terroryści mogą w końcu skierować broń na ciebie? - Nie. - Michael pokręcił głową. - Są grubsze ryby ode mnie. Poza tym wcale nie jestem taki pewien, że są terrorystami. - Nie uważasz ich za terrorystów? - W głosie Liz słychać było zdziwienie. - Nie. To frazes, ale kto dla jednych jest terrorystą, dla innych jest bojownikiem o wolność. Ci nie zabili postronnych osób. - O'Rourke przerwał na chwilę i ściszył głos 89 niemal do szeptu. - Jeśli nikt więcej nie zginie, a ta grupa spowoduje te zmiany, które wymieniono w żądaniach, to będzie to jedna z lepszych rzeczy, jakie wydarzyły się w tym kraju od czasu ruchu na rzecz praw obywatelskich. - Ale z tego, co powiedział prezydent, wynika, że są powody, by uważać list za fałszywy. - Daj spokój. - 0'Rourke się skrzywił. - Jesteś przecież dziennikarzem. Naprawdę wierzysz choćby w jedno słowo Stevensa? Biały Dom próbuje tym wszystkim sterować, ale nie wiedzą, o co tutaj chodzi. Siedzą tam teraz i srają w portki ze strachu. — O'Rourke podniósł widelec i uderzał nim lekko w podstawek. - Dziś miał być ich wielki dzień. Prezydent miał zatwierdzić swój budżet, a tu budzi się rano i dowiaduje się, że zabito dwóch senatorów i jego najważniejszego człowieka w Kongresie. Potem dostaje list, z którego wynika, że albo wprowadzi zmiany, albo przyjdzie kolej na niego. Liz, oni tego się boją najbardziej, i to nie tylko prezydent, oni wszyscy. Latami rozgrywają swoje partyjne gierki. Przy każdych wyborach mówią, że chcą skończyć z marnotrawstwem, zrównoważyć budżet i dać odetchnąć klasie średniej, zmniejszając podatki. Wszystko powiedzą, byleby ich ponownie wybrano, a kiedy już tak się stanie, jest wciąż to samo gówno: więcej wydatków, żadnego zmniejszenia podatków i większy deficyt. Scarlatti pokręciła głową i uśmiechnęła się. 0'Rourke spojrzał na nią i zapytał: - O co chodzi? - Chyba mnie trochę zaskoczyłeś. Spodziewałam się, że jako zwolennik Prawa i Porządku, będziesz potępiał to, co się dzisiaj wydarzyło. To ja jestem lewicowcem, to ja powinnam popierać anarchię, a nie ty. - To nie jest anarchia, Liz. To może być rewolta, ale to nie jest anarchia. - Z uśmiechem dodał: - Poza tym jesteś przecież dziennikarzem. Powinnaś być neutralna... pamiętasz? Agent specjalny McMahon siedział za stołem w dużym pokoju konferencyjnym, który szybko stawał się centrum dowodzenia śledztwem, i z niedowierzaniem patrzył w te- 90 lewizor. Prezydent właśnie skończył przemówienie i McMa-honowi wcale nie podobało się to, co usłyszał. Chwycił telefon i wystukał bezpośredni numer do biura Roacha. Po kilku sygnałach dyrektor odebrał. — Halo? — O co tu, do cholery, chodzi? — Nie mam pojęcia — odpowiedział Roach beznamiętnie. — Czy ktokolwiek z FBI mówił im, że uważamy ten list za dezinformację? — Nie - westchnął Roach. — Nie obiecałeś im przecież, że złapiemy tych gości? — Skip, przecież wiesz. — O co więc, do cholery, chodzi? Nie rozumiem, jak mógł coś takiego powiedzieć. — Ja chyba rozumiem. Może byśmy pogadali u mnie w biurze jutro o ósmej? Prezydent chce się z nami spotkać w południe. Mielibyśmy trochę czasu, żeby omówić kilka spraw. — Będę o ósmej. — Co nowego u ciebie? — Wstępne wyniki autopsji nic nie dały, a na listach, które przechwyciliśmy, nie było odcisków palców. Może coś znajdą po dokładnej sekcji, ale wątpię w to. — Czy któraś z osób z parku zgłosiła się, żeby opisać faceta, którego tam widziała? — Tak. Trzy osoby są przekonane, że widziały napastnika. Właśnie są w oddzielnych pokojach i opisują go różnym rysownikom. Porównamy portrety, kiedy będą gotowe. — Dobrze. Oczywiście podejmujesz szczególne środki ostrożności, żeby ich nazwiska nie wyciekły? — Prasa wie, że nie było żadnych świadków. — Czy zrobiłeś, co trzeba, żeby zapewnić im ochronę? -Tak. — W porządku, będziemy w kontakcie. Będę tu gdzieś do dziesiątej. McMahon odłożył słuchawkę i ukrył twarz w dłoniach. Próbował znaleźć powód, dla którego prezydent powiedział, że list był oszustwem. Nie ruszał się prawie pięć minut, po 91 czym wstał i popatrzył na dwoje agentów siedzących po jego lewej stronie. - Kathy i Dan, chodźcie ze mną. McMahon wyszedł z pokoju i korytarzem ruszył w kierunku swojego gabinetu. Agenci specjalni Kathy Jennings i Dan Wardwell szli za nim. Kiedy wszyscy weszli do pokoju, McMahon zatrzasnął drzwi i podszedł do kanapy. Jennings i Wardwell usiedli, a McMahon przez chwilę chodził po gabinecie. - Myślę, że wszyscy się zgadzamy, że list do NBC został wysłany przez tę samą grupę, która zabiła Koslowskiego, Fitzgeralda i Downsa. To jest bezdyskusyjne. List został wysłany, zanim popełniono morderstwa, i zawiera nazwiska ludzi, którzy zostali zabici. Wszyscy się zgadzają? -Jennings i Wardwell przytaknęli. McMahon chwycił kopię listu. - Chciałbym usłyszeć wasze zdanie. Czy sądzicie, że ten list jest tym, na co wygląda, czy też został, jak to powiedział prezydent, „wysłany w celu dezinformacji"? Agenci spojrzeli na siebie niepewnie. Żadne nie było pewne, jakiej odpowiedzi oczekuje szef. Pierwszy odezwał się Wardwell. - Kto z FBI powiedział prezydentowi, że list ma służyć dezinformacji? - O ile wiem, to nikt, ale nie o to mi chodzi. Nie chcę, żeby cokolwiek zakłóciło tok waszego rozumowania. Chcę wiedzieć, czy na podstawie znanych wam faktów uważacie, że ten list jest dezinformacją? — McMahon oparł się 0 skraj biurka i czekał na odpowiedź. - Na podstawie tego, co wiemy, nie sądzę, aby był wysłany w tym celu - powiedział Wardwell. - Dlaczego myślisz, że jest prawdziwy? - Powiedz mi, dlaczego miałbym myśleć inaczej? - Nie o to mi chodzi. - McMahon zaczął kręcić głową 1 gestykulować. - Spróbujmy inaczej. Dan, załóż, że ten, kto zamordował tych facetów, ma jakiś ukryty motyw. Ty, Kathy, spróbuj nas przekonać, że go nie ma. Tak więc, Dan, jeżeli motywem zabójstw nie była chęć przestraszenia polityków, by zrobili to, co napisane w liście, to co było motywem? 92 Zapadło milczenie. Wardwell myślał nad pytaniem. Nagle klepnął się po udach. - O, Boże, nawet o tym nie pomyślałem. Dziś miał być uchwalony budżet. Jeśli usunąOTych trzech ludzi, to budżet leży. - Jeżeli to było motywem, to dlaczego zabili aż trzech? Koslowski był szefem Komisji Kredytów. Wystarczyło zabić tylko jego i też byłoby po budżecie. Po co zabijać jeszcze dwóch senatorów? - naciskał McMahon. ¦ - No... jeśli chcieli zatrzeć ślady, żeby nie wyglądało na to, że chcą wstrzymać budżet, to musieliby zabić kilku innych oprócz Koslowskiego. - Jasne. - McMahon podparł palcami brodę. - Zakładając, że masz rację, dlaczego ktoś miałby wziąć na siebie tak wielkie ryzyko tylko po to, żeby nie dopuścić do uchwalenia budżetu? - Powodów może być milion... prawdopodobnie wszystkie związane z pieniędzmi. Może nowe prawo, które spowoduje, że ktoś straci dużo forsy, a może obcięli fundusze na jakiś program i ludzie, którzy je dostawali, nie są z tego zbyt zadowoleni. Budżet to ważna ustawa. Może zawierać tysiąc punktów, które naruszą czyjeś interesy. Zapadła cisza, wszyscy myśleli o uwagach Wardwella. Przerwała ją Jennings. - To prawda, ale mogła to być po prostu grupa Amerykanów wkurzonych tym, w jaki sposób te głupki rządzą krajem. McMahon odwrócił się do niej. - Dobra, mądralo, twoja kolej. Jennings usiadła przodem do kanapy. W futerale pod jej lewym ramieniem luźno zwisała broń. - Wielu Amerykanów ma serdecznie dosyć tego, w jaki sposób oni kierują krajem. Nasz wydział antyterrorystyczny donosił o alarmującym wzroście liczby gróźb pod adresem polityków w ostatnich osiemnastu miesiącach. Gdybym martwiła się tym, że stracę pieniądze z powodu nowego prawa, to Fitzgerald, Koslowski i Downs byliby ostatnimi trzema, których chciałabym zabić. To byli najwięksi 93 za- rozrzutmcy na wzgórzu. Jeśli PreZVH , dowodów na ukryty motyw, to uważ ma dobl^c stu polityczna retoryka. ' ze Jest to Po pro - A nie myślisz, że wybór czasu ie„f a ¦- , pytał McMahon. J st dosc dziwny? - Jaki wybór czasu? Że zostali zabici U -« waniem nad budżetem? - Jennings r> i k° przed Słoso-nie myślę. Dziś wspomniałeś o tym „„ ędła Shwą. - Nie, z CIA, że morderstwa zostały popeW P0Wledziała Kennedy przeszkolonych w wojsku. Myślałam o T PYZ&Z zawodowców niłam do mojego instruktora strzelania ^ a P°tem zadzwo-zywa się Gus Mitchell. Czy któryś z w * Akademii FBI- Na- - Jasne, znam go całkiem dobrze -T/° Zn&? hon, Wardwell natomiast pokręcił } apowiedział McMa- - W każdym razie Gus należał do jS ™ dzwoniłam do niego i przedstawiłam e' więc za' Mogliśmy rozmawiać tylko kilka min nJU,teoriC Kennedy. zajęcia, ale powiedział coś, czego wte* j musiał ^ na miałam, a co stało się jasne, gdy nor,, ,brZe nie zrozu" dżetu. Powiedział, że jedną z naZ I °i& Spraw^ bu" w planowaniu takich operacji jest wvh niejszych rzeczy gwarantuje, że wszystkie cele będą t °ZaSU' ktÓry za" mieć. Patrząc na te zabójstwa z punkt ' gdzie chce si? Je cow, ranek przed planowanym głosowi^U Wldzenia morder-jest terminem doskonałym. Wszyscy W 6m nad budzetem być w mieście, żeby głosować, a i wSZv°ngreSrnani musza stają w mieście i starają się wpłynąć n senator°wie zo-Każdego innego dnia ci goście są w różn T** głosowania. sto bez wcześniejszego zawiadomienia mieJscach, czę- McMahon kiwał głową, myśląc o ty™ Jennings. Postanowił złożyć wizytę P ' C0 Powiedziała lzytęGUSowiMithll iMitchellowi. O'Rourke i Scarlatti szli chodnikiem 9-wietrze przyjemnie chłodziło im twar7 olmne nocne P°" wała O'Rourke'a w pasie, a on otoczył" S^arlatti obejmo- Kiedy Liz pocałowała go w podbródek O'P ą JGJ ramiona-się i pomyślał, że od kilku dni zrobił +^0Urke uśmiechnął Ostatnie tygodnie były tak ciężkie t i P° raz Pienvszy. ' caK napięte, tak po- 94 ważne. Dobrze było tak iść z Liz, ale wiedział, że sytuacja w Waszyngtonie musi się jeszcze pogorszyć, zanim zacznie się poprawiać. Doszli do domu 0'Rourke'a i podeszli do drzwi. Po tej samej stronie ulicy, jakieś trzy domy dalej, zaparkowało czarne bmw z przyciemnionymi szybami i rejestracją korpusu dyplomatycznego. Człowiek siedzący za kierownicą patrzył, jak atrakcyjna para wchodzi do domu. Rozejrzał się po ulicy i sprawdził, czy nikt za nimi nie szedł. Gdy tylko Michael i Liz weszli do domu, ze swego legowiska na podłodze w kuchni wyskoczył Duke, żółty labra-dor O'Rourke'a, i podbiegł do nich korytarzem. Liz puściła Michaela, żeby przywitać się z rozradowanym psem. - Cześć, Duke, jak się masz! Tęskniłam za tobą. - Scar-latti poklepała go po boku i podrapała po karku, co czter-dziestokilogramowy labrador przyjął machaniem ogona. 0'Rourke przywitał się ze swym współlokatorem, z którym mieszkał siedem lat, i poklepał go po głowie. Scarlatti wstała. - Gdzie jest piłka, Duke? Gdzie piłka? Idź, przynieś piłkę. Duke pospiesznie zatupał łapami po drewnianej podłodze i popędził korytarzem, szukając piłki. 0'Rourke wziął kurtkę Liz, powiesił ją i powiedział: - Hej, za bardzo go nie rozbawiaj. Mamy ważniejsze rzeczy do zrobienia niż aportowanie. - Daj spokój, Michael, siedzi tu zamknięty cały dzień. Musi wypuścić trochę pary. - Tim przyszedł podczas lunchu i wziął go na spacer, a poza tym to ja muszę wypuścić znacznie więcej pary niż Duke. — 0'Rourke uśmiechnął się i objął ją w pasie. - Spokojnie, duży chłopczyku. Wkrótce dostaniesz, co twoje. - Trzymam cię za słowo. - Nie martw się, nie będziesz musiał. - Scarlatti wspięła się na palce i pocałowała go. Po chwili wrócił Duke i rzucił im pod nogi swoją niebieską piłkę. Zignorowali go i całowali się, ale pies zaczął szczekać. Scarlatti puściła O'Rourke'a i wzięła piłkę. Po- 95 machała nią kilka razy przed pyskiem Duke'a i rzuciła wzdłuż korytarza. 0'Rourke klepnął Liz w pupę i zaczął wchodzić na piętro. — Naleję wody do wanny. Kiedy skończysz z Dukiem, to może weź butelkę wina i przyjdź na górę. Scarlatti uśmiechnęła się i skinęła głową. Michael wszedł na piętro i krótkim korytarzem doszedł do swego pokoju. Stanął przed zbiorem płyt i przyglądał się ich grzbietom. Wybrał jeden z ulubionych albumów Liz, płytę Shawnsf Colvina, włożył go do odtwarzacza i włączył. Podszedł do okna, wyłączył światło i chwilę stał tak, patrząc na ciemną ulicę. Ponownie wrócił myślami do wyprawy myśliwskiej, w której brał udział prawie rok temu. Wyjawił wtedy komuś ciemną tajemnicę związaną z senatorem Fitzgeraldem. Po raz pierwszy od chwili, w której dowiedział się o zabójstwach, pozwolił sobie na rozpatrzenie możliwości, czy ta osoba byłaby zdolna do pozbawienia życia Koslowskiego, Fitzgeralda i Downsa. Nie musiał się długo zastanawiać, z pewnością była. Zabójca patrzył na cień widoczny w oknie na piętrze. Szyby w samochodzie były lekko uchylone, by mógł słyszeć, co się dzieje na zewnątrz. Przez kilka minut sprawdzał ulicę, czy nie pojawiły się nowe samochody lub ludzie, których nie widział w ciągu poprzednich nocy. Wszystko to robił niemal bez ruchu. Tylko jego oczy spoglądały na wszystkie strony, wykorzystując lusterka. Po kilku minutach uruchomił silnik i odjechał. Zobaczył to, co chciał. 10 Roach i McMahon siedzieli przed kominkiem w Gabinecie Owalnym i czekali na prezydenta, Garreta i innych, którzy mieli być na spotkaniu. Punktualnie o dwunastej wprowadził ich tutaj agent secret service i od tego czasu nikt się nie zjawił, choć minęło już piętnaście minut. Ani Roach, ani McMahon nie odezwali się słowem od chwili, gdy tu weszli. Prezydent i Garret mieli jakieś plany, a Roach ich nie znał. Postanowił więc działać ostrożnie, dopóki nie dowie się czegoś więcej. W tej samej chwili prezydent, Garret, Hopkinson, przewodniczący Izby Basset, senator Lloyd Hellerman i kilku sekretarzy oraz doradców zgromadziło się wokół dużego stołu konferencyjnego w Sali Gabinetowej. Starali się ustalić strategię stosunków z mediami, która umożliwiłaby wybrnięcie z obecnej sytuacji z jak największymi korzyściami. Większość z nich była świadoma ogólnego braku zaufania do polityków, ale nikt nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jest źle. Hopkinson zaczął zbierać informacje od ankieterów i były one szokujące. Sondaż przeprowadzony przez „USA Today" pokazał, że prawie czterdzieści procent ankietowanych uważało, że państwo będzie się miało lepiej bez Fitzgeralda, Koslowskiego i Downsa. Kiedy Garret usłyszał tę wiadomość, parsknął: - Zobaczymy, jakie liczby będą w poniedziałek. Powodem jego pewności siebie było to, że od czasu przemówienia prezydenta jego telefon nie milkł. Amerykanie uwielbiali konspirację, powinni więc zainteresować się po-oiysłem, że list został wysłany dla zmylenia FBI oraz że 97 zabójstwa są związane z jakąś ciemną sprawą. Ziarno zostało posiane, a niestrudzenie pracujący młyn plotek Waszyngtonu i mediów załatwi resztę. Nawet przewodniczący Basset i senator Hellerman połknęli przynętę. Pojawili się tego ranka wcześniej właściwie tylko po to, by wejść do biura Garreta i zapytać, czy wiadomo coś nowego na temat listu. Garret powiedział, że nawet on w zasadzie nic nie wie, bo agencja, która dostarczyła im tych informacji, działa ostrożnie. Zapewnił ich, że jak tylko czegoś się dowie, to powiadomi ich pierwszych. Jeden z sekretarzy podszedł do końca stołu, gdzie siedzieli prezydent i Garret, i po raz trzeci przypomniał im, że dyrektor Roach czeka w Gabinecie Owalnym. Prezydent spojrzał na zegarek. Była dwunasta dwadzieścia. - Stu, myślę, że dwadzieścia minut czekania im wystarczy. - Tak, chyba masz rację - zgodził się Garret. Reszcie powiedział, że zaraz wrócą i żeby na razie radzili sobie bez nich. Garret i prezydent wyszli, ale zanim skierowali się do Gabinetu Owalnego, weszli jeszcze po Mike'a Nance'a. Prezydent wszedł do swojego gabinetu pierwszy, za nim Garret i Nance. Roach i McMahon wstali, a prezydent podszedł do nich i uścisnął im dłonie. - Panowie, przepraszam za spóźnienie, ale wszystko dzieje się ostatnio zbyt szybko. Siadajcie, proszę. - Wszyscy usiedli, a prezydent kontynuował: - Czy FBI ustaliło coś wczoraj? - Mamy wstępne raporty z autopsji trzech ciał — powiedział Roach. - Agent McMahon przyniósł ich kopie i jeśli panowie zechcą, to jest gotów do ich omówienia. Garret założył nogę na nogę i niedbale powiedział: - W porządku, po prostu je zostawcie, a my przejrzymy je później. - Spojrzał na McMahona i wyciągnął rękę, spodziewając się, że ten poda mu dokumenty. McMahon popatrzył na niego i podał wszystkie trzy sprawozdania Mike'owi Nance'owi, który siedział obok niego na kanapie. Nance zostawił sobie kopię i resztę podał pre- 98 zydentowi. Prezydent też wziął jedną i ostatnią dał Garre-towi, który wyrwał ją z ręki szefa i schował do teczki. Nie patrząc na Roacha ani McMahona, zapytał: - Co jeszcze dla nas macie? Dyrektor Roach skinął na McMahona, a ten wręczył Nance'owi kolejne trzy sprawozdania. Roach objaśnił: - Mamy trzech świadków z parku. Widzieli mężczyznę, który - ich zdaniem - mógł zabić senatora Downsa. Na trzeciej stronie jest portret pamięciowy napastnika. Jak widać, jest on pozbawiony znaków szczególnych. Żaden ze świadków nie miał okazji, by mu się dokładnie przyjrzeć, a na dodatek miał on czapkę z daszkiem. - Co chcecie zrobić z tym szkicem? - zapytał prezydent. - Zgodnie z teorią doktor Kennedy, chciałbym zacząć sprawdzanie akt osobowych naszych sił specjalnych. Zazwyczaj zachowujący stoicki spokój Nance wyprostował się i odchrząknął. - Myślę, że na razie teoria doktor Kennedy powinna być trzymana w tajemnicy. Jest pozbawiona podstaw i prasa miałaby swój wielki dzień, gdyby odkryła, że FBI podejrzewa żołnierzy Stanów Zjednoczonych. Poza tym jest też kilka problemów dotyczących bezpieczeństwa państwa, związanych z udostępnieniem tajnych danych osobowych. - Nie bierzecie chyba poważnie jej teorii? - spytał Garret. - Na tym etapie śledztwa każdy ślad traktujemy poważnie. Rozumiem możliwe konsekwencje przecieku informacji na temat teorii doktor Kennedy. - Roach spojrzał na Nance'a. - Nie oczekuję też przekazania nam ściśle tajnych akt. Myślałem raczej, że wojsko udostępni akta byłych żołnierzy sił specjalnych. Moglibyśmy obiecać, że nikt poza trojgiem świadków i agentem specjalnym McMaho-nem ich nie zobaczy. Niepokój na twarzy Nance'a zmniejszył się, ale nie zniknął. - Potrzebujemy tylko fotografii. Świadkowie nie muszą nawet wiedzieć, skąd są te zdjęcia - dodał Roach. - Myślę, że moglibyśmy to przygotować, ale nie sądzę, zęby to się spodobało generalicji - odpowiedział Nance. 99 - Zaczekajcie - przerwał Garret. - Myślę, że zanim rozpoczniemy pogoń za tym cieniem, powinniśmy mieć nieco więcej dowodów niż tylko teorię jakiegoś mola książkowego. McMahon spojrzał na Garreta i nie odwrócił wzroku. Przyrzekł Roachowi, że będzie spokojny i nie otworzy ust podczas spotkania, ale cały czas zastanawiał się, jak ktoś taki jak Garret mógł zostać szefem sztabu prezydenta Stanów Zjednoczonych. Roach odchrząknął i przeszedł do kolejnej sprawy. - Skoro już poruszył pan temat dowodów... Czy mógłby mi pan powiedzieć, jakie informacje doprowadziły was do wniosku, że list został wysłany w celu dezinformacji? Zanim prezydent odpowiedział, odezwał się Nance: - W tej chwili nie możemy o tym nic powiedzieć. Trwa śledztwo na temat tego tropu. Roach, milcząc, patrzył na prezydenta i myślał, o co tym ludziom właściwie chodzi. Nance tymczasem mówił dalej: - Przekażemy wam te informacje, kiedy tylko zostaną zweryfikowane. Ludzie, którzy to badają, chcą być pewni, że przez zbyt pospieszne działanie nie przeoczą żadnego śladu. Lepiej rzeczywiście mi to przekaż, bo inaczej znajdziesz na biurku nakaz sądowy, pomyślał Roach. Przesunął spojrzenie na Nance'a. - Kto to bada? - Nie mogę teraz niczego powiedzieć. To taka dziwna sytuacja, o której naprawdę nie mogę teraz mówić. Roach spojrzał na McMahona i obaj pomyśleli o tym samym: cały naród mógł to usłyszeć w telewizji, ale nie można o tym powiedzieć dyrektorowi FBI. Garret wyczuł, że wymówka Nance'a nie została przyjęta, i włączył się do rozmowy. - Dyrektorze Roach, wydaje mi się, że pan nam nie wierzy. Nie uważa pan, że fakt, iż ci trzej ludzie zostali zamordowani w przededniu głosowania nad prezydenckim projektem budżetu, jest czymś więcej niż zwykłą koincydencją? - Myślę, że czas popełnienia morderstw jest bezpośrednio związany z budżetem - odparł Roach. 100 To ustępstwo zaskoczyło Garreta. — Uważa więc pan, że jest duża szansa na to, że ten list ma na celu zmylenie nas? — Uważam, że na tym etapie śledztwa wszystko jest możliwe. Agent McMahon bada kilka teorii dotyczących wyboru takiego momentu. Garret spojrzał na McMahona. — Co to za teorie? — Nie mogę w tej chwili o nich mówić. Wciąż je sprawdzamy. Garret usiadł i w myślach przeklął się za to, że dał się wciągnąć w pułapkę. Odezwał się prezydent, który zauważył wymianę spojrzeń między McMahonem i Roachem. -Agencie McMahon, rozumiem, że ślady, które pan właśnie bada, mogą być niepewne, ale chciałbym coś o nich wiedzieć. Panowie, zapewniam, że cokolwiek zostanie powiedziane w tym pokoju, pozostanie w nim. McMahon miał ochotę się roześmiać w głos, ale zdusił ją. — Panie prezydencie, proszę wybaczyć szczerość, ale wystąpił pan wczoraj wieczorem w ogólnokrajowej telewizji i powiedział całemu narodowi, że ma pan powody, by uważać ten list za dezinformację. Muszę zakładać, że żeby coś takiego powiedzieć, musi pan mieć solidne dowody dotyczące autentyczności tego listu... Dowody, których nie chce pan z jakichś przyczyn przekazać osobom kierującym śledztwem w sprawie tych morderstw. Zgodziliśmy się na razie respektować tę pańską decyzję. Mam nadzieję, że zrozumie pan też nasze stanowisko i da nam czas na zbadanie naszych śladów, zanim przekażemy nasze informacje. Zapadło milczenie. Obie strony myślały o tym, jaką partię rozgrywa McMahon. Garret był wściekły. Za kogo się ten agencina uważa, że przychodzi do Gabinetu Owalnego i zaprzecza informacjom podanym przez prezydenta? Nance natomiast podziwiał elegancję tego posunięcia. Wobec stanowiska, które sam przed chwilą zajął, nie pozostawało im nic innego, jak przyjąć wymówkę McMahona. Cały ten manewr został zaplanowany przez Roacha 1 McMahona, jeszcze zanim opuścili Hoover Building. Teraz przyszła kolej na dyrektora. 101 - Panie prezydencie, wiem, że wydarzenia ostatniej nocy były ciężkim przeżyciem, ale podczas wystąpienia powiedział pan, że to FBI powiadomiło pana, że są duże szansę na to, że list jest dezinformacją. - To moja wina! - rzucił Garret. - Byłem odpowiedzialny za sprawdzenie przemówienia i umknęło mi to. Przepraszam. Wyglądało to na kłamstwo. Roach przyglądał się chwilę Garretowi, po czym znów spojrzał na prezydenta. - Zacytował pan też mnie, jakobym powiedział, że gwarantuję, że napastnicy zostaną ujęci i postawieni przed sądem. I znów Garret stawił czoło pytaniu. - To też był mój błąd, powinienem to wyłapać. Chcieliśmy, żeby zabrzmiało to bardziej ogólnie, a wyszło tak, jakby to był cytat. Przepraszam. Roach pokiwał głową, udając, że przyjmuje przeprosiny. Wiedział, że będą kłamać, chciał jednak wiedzieć, jak to zrobią. Odwrócił wzrok od Garreta. Nadszedł czas na sprawy naprawdę ważne. - Panie prezydencie, moim głównym zmartwieniem nie jest w tej chwili autentyczność listu, ale bezpieczeństwo pozostałych pięciuset trzydziestu dwóch senatorów i kon-gresmanów. Z listu jasno wynika, że jeśli nie będzie reform, to mordercy zabiją następnych polityków, grozili nawet panu. Dlatego musimy przyjąć, że list jest prawdziwy i że oni znów uderzą. Musimy zapewnić ochronę wszystkim zagrożonym. Prezydent, Nance i Garret przytaknęli. - Rozmawiałem z dyrektorem Trącym z secret service oraz z większością szefów okręgów policji. Dziś wieczorem spotkamy się, żeby przedyskutować dodatkowe środki bezpieczeństwa. Rachunek za tę ochronę będzie spory, będę więc prosił o zatwierdzenie wydatków. - Niech się pan nie martwi o pieniądze, zajmiemy się tym. - Prezydent machnął ręką, podkreślając, że to najmniejszy kłopot. - Co pan planuje w celu zapewnienia bezpieczeństwa? 102 - Obaj z dyrektorem Trącym jesteśmy zgodni, że powinniśmy się najpierw skoncentrować na ochronie najważniejszych członków Izby i Senatu. Planujemy wycofanie agentów z terenu, by mogli zapewniać im ochronę osobistą. Bezpieczeństwo prezydenta nie zostanie w żaden sposób osłabione, dyrektor Trący myśli wręcz o zwiększeniu liczby agentów. Dziś po południu zobaczymy, ilu polityków możemy ochraniać dzięki agentom FBI i secret sendce. Gdy zabraknie funkcjonariuszy, będziemy musieli zatrudnić miejscowych policjantów do ochrony mniej ważnych polityków. Myślimy też o szeryfach federalnych, urzędnikach celnych oraz wojskowych. Dyrektor Trący uważa też za wskazane zamknięcie Lafayette Park oraz ulic otaczających Kapitol i biura Izby i Senatu. Biały Dom jest bezpieczny, ale nie da się tego powiedzieć ani o Kapitolu, ani 0 biurach Izby i Senatu. Rozważamy też możliwość wprowadzenia lekkiej dywizji zmechanizowanej wojsk lądowych w celu wzmocnienia ochrony zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz Kapitolu. Garret parsknął i pokręcił głową. - Dywizja zmechanizowana? Czy mówi pan tylko o żołnierzach, czy również o sprzęcie? - Sprzęt i ludzie - wyjaśnił Roach, nie zmieniając tonu. - Czy to znaczy, że chcecie otoczyć Kapitol czołgami? - Nie. Transporterami, samochodami opancerzonymi 1 wozami bojowymi piechoty typu bradley. - Czyli chcecie otoczyć Kapitol czołgami. - Nie, dywizje zmechanizowane, zwłaszcza lekkie, nie mają czołgów. To byłaby dywizja pancerna. - Znam tę różnicę - powiedział szyderczo Garret - ale przeciętny Amerykanin jej nie zna. - Spojrzał na prezydenta. - Myślę, że trochę przesadzamy. Na litość boską, czołgi nie mogą jeździć ulicami Waszyngtonu. Będziemy wyglądać jak jacyś pieprzeni Chińczycy. Prezydent chwilę rozważał uwagi Garreta. - Zgadzam się ze Stu. Spróbujmy na razie zrobić tak, żeby wszystko wyglądało jak najbardziej normalnie. Nie chcę, żeby prasa i społeczeństwo myśleli, że panikujemy. 103 Poza tym mordercy musieliby być samobójcami, żeby próbować coś wywinąć na Kapitolu. Roach pokiwał głową. Spotkanie trwało jeszcze dziesięć minut, w czasie których Roach dokończył omówienie planowanych nadzwyczajnych środków bezpieczeństwa. Gdy skończył, prezydent odprowadził Roacha i McMahona do drzwi i podziękował im za przybycie. Nie odezwali się ani słowem, zanim nie wsiedli do limuzyny. Gdy tylko drzwi się zamknęły, Roach zaczął kręcić głową. Nie klął, choć przekleństwa cisnęły mu się na usta. Roach lubił stać na pewnym gruncie. - Co za banda głupków - powiedział McMahon. - Czyżbyś nie wierzył w ani jedno ich słowo? - Nie wygłupiaj się. Staje przed kamerami i ogłasza całemu krajowi, że list jest oszustwem, ale nie chce powiedzieć dyrektorowi FBI i agentowi prowadzącemu śledztwo, skąd wziął te informacje. To jakieś gówno. - Dlaczego to zrobił, skoro jest to oczywiste kłamstwo? Gdyby miał takie informacje, musiałby je przedstawić. - Pewnie, że będzie musiał. Jeśli tego nie zrobi, zaatakujemy go nakazami sądowymi i oskarżeniem o utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości. To nasza sprawa, a nie NSA czy CIA. Sprawa jest wewnętrzna i należy do naszych kompetencji. - Tak jest i dlatego mnie to martwi. Wiedzą przecież, że muszą nam przekazać wszystko, co mają. - Roach spojrzał przez okno. - O co więc im chodzi? - Nie mam pojęcia. Polityka to twoja działka, ale jeśli za dwa dni wciąż będą utrzymywali, że ten list jest oszustwem, i nadal niczego nam nie przekażą, osobiście zaangażuję w to Departament Sprawiedliwości. 11 Po opuszczeniu Białego Domu McMahon pojechał do kwatery głównej CIA w Langley w Wirginii i zabrał stamtąd doktor Kennedy. Poprzedniego dnia poprosił ją, by wzięła udział w rozmowie z Gusem Mitchellem, byłym członkiem Delta Force. Podczas jazdy do Akademii FBI początkowo rozmawiali o śledztwie i teorii doktor Kennedy na temat tożsamości zabójców. McMahon słuchał, jak Kennedy objaśniała swoje tezy, i nie mógł się nadziwić, skąd się ta kobieta wzięła. Co sprawiło, że przyłączyła się do jednej z najbardziej zamkniętych grup w rządzie? Było oczywiste, że z jej umysłem, nie manifestowaną inteligencją i sposobem bycia mogłaby się zająć czymkolwiek i w każdej dziedzinie odnosiłaby sukcesy. McMahon wykorzystał przerwę w rozmowie, by zapytać. - Mam nadzieję, że nie będziesz mi miała za złe, że zapytam, jak się znalazłaś w CIA? Kennedy popatrzyła przez okno służbowego forda. - Mój ojciec pracował w Departamencie Stanu i większą część życia spędził na Bliskim Wschodzie. Tam ożenił się z moją matką, która pochodzi z Jordanii, tam też byłam wychowywana w dwujęzycznej rodzinie. - Spojrzała na McMahona. — Nie ma zbyt wielu Amerykanów, którzy doskonale znają język arabski i są przy tym obeznani ze zwyczajami i historią tamtej części świata. McMahon pokiwał ze zrozumieniem głową. - Musiałaś być bardzo poszukiwanym towarem. - Chyba można tak powiedzieć. - Mówiłaś, że twój ojciec pracował w Departamencie Stanu. Już tam nie pracuje? — zapytał McMahon, jednocześnie spoglądając we wsteczne lusterko i zmieniając pas ruchu. 105 - Nie, nie żyje. - Ach... przykro mi. Kennedy zacisnęła dłonie na torebce. - To było dawno, prawie dwadzieścia lat temu. - Jej oczy zwęziły się. - Nie chce mi się wierzyć, że upłynęło już tyle czasu. - Musiał być całkiem młody. Jak to się stało? Nie miej mi za złe tego pytania. Kennedy pokręciła głową. - Był w naszej ambasadzie w Bejrucie i zginął wskutek wybuchu samochodu-pułapki. McMahon skulił się na myśl o bezsensie takiej śmierci. - To musiało być straszne. Byłaś pewnie nastolatką. - Tak, to nie był najlepszy okres w moim życiu. Ale wiele też mi się w życiu udało. Doskonale rozumiemy się z matką, mam wspaniałego brata i czteroletniego synka, którego absolutnie uwielbiam. Na jej twarzy pojawił się uśmiech dumnego rodzica. McMahon również się uśmiechnął. Wszystkie kawałki układanki były wreszcie na miejscu. Śmierć ojca w wyniku działań terrorystów była wystarczającym powodem, by poświęcić życie walce z nimi. - Jak ma na imię? - Tommy. - Kennedy wyjęła z torebki zdjęcie i pokazała McMahonowi. - Przystojniaczek. Pewno podobny do ojca. - Tak, niestety. - Nie układa się? - Sprawa rozwodowa zakończyła się siedem miesięcy temu. A ty? Żona, dzieci? - Żadnych, o których bym wiedział. Byłem kiedyś żonaty, ale to była pomyłka. Byłem za młody, za dużo piłem, a na dodatek wcześniej ożeniłem się z pracą. - Z FBI, tak? Nigdy nie miałeś czasu, by się ponownie ożenić? - Skąd, w tej robocie? Ledwo mam czas, żeby choć trochę zadbać o siebie. - Czytałam twoje akta. Wynika z nich, że od lat jesteś bardzo zajęty. 106 - Czytałaś moje akta? - McMahon zerknął na młodą panią doktor. - Czytam mnóstwo akt. — Kennedy wzruszyła ramionami. - Ja też. Muszę pamiętać, żeby przeczytać twoje, kiedy będę miał okazję. - Nie trać czasu, to nudy. - Uśmiechnęła się Kennedy. - Akurat. Dojechali do posterunku przy wjeździe do Akademii FBI. Pokazali swoje legitymacje i zostali wpuszczeni. McMahon przejechał przez rozległy kampus i zaparkował przy małym budynku obok strzelnicy. Pokój Mitchella znajdował się na parterze. Zastali go siedzącego z nogami na stole i czytającego jakiś magazyn. Był w ciemnoniebieskim kombinezonie i czarnych wojskowych butach. Na lewej piersi widniał żółty napis „Instruktor", a na plecach wielkimi literami napisane było „FBI". Kiedy zobaczył gości, wstał. - Skip, cieszę się, że cię znowu widzę. Za rzadko tu przychodzisz, od kiedy zostałeś grubą rybą. McMahon uścisnął mu rękę i zignorował przyjacielską wymówkę. - Gus, to jest doktor Kennedy. - Miło mi panią poznać, doktor Kennedy. Pracuje pani w Langley, prawda? - Tak. - Uśmiechnęła się Kennedy. - Proszę mi mówić „Irenę". - Dobrze, Irenę. - Mitchell skinął na gości, żeby poszli za nim. - Mamy tutaj salkę konferencyjną na końcu korytarza. Chodźmy tam, bo moje biuro jest trochę zagracone. Czy zrobić komuś kawę? - Mitchell, dżentelmen z południa, spojrzał najpierw na Kennedy, tak jak się nauczył w młodości. - Poproszę. - Kennedy odgarnęła za ucho kosmyk włosów. -Skip? - Oczywiście. Gdy Mitchell zniknął, Kennedy uniosła brwi. McMahon to dostrzegł i zapytał: - O co chodzi? 107 - To wyjątkowa rasa, prawda? -Kto? — Żołnierze sił specjalnych. Można ich rozpoznać na milę. To coś jest w ich oczach. — Nigdy nie zwróciłem na to uwagi. - Kiedy ich werbujemy, musimy ich nauczyć ukrywać tę czujność. McMahon zastanawiał się nad tym, co powiedziała, kiedy wszedł Mitchell z trzema kubkami kawy. — Co wiesz o wczorajszych wydarzeniach? — zapytał McMahon. - Tyle, ile znalazłem w gazetach, plus teoria Irenę. - Co o tym myślisz? - Najpierw powiedz mi o szczegółach. Zazwyczaj nie wierzę w to, co jest w gazetach. — Ja też nie. — McMahon odstawił kubek. — Zaczęło się od senatora Fitzgeralda. Ktoś gołymi rękami złamał mu kark. Nie było żadnych śladów walki - siniaków na karku czy gdziekolwiek. Nasi patologowie twierdzą, że morderca zrobił to od tyłu, szarpnięciem z lewej do prawej. Sądzimy, że czekał na senatora ukryty w jego domu. Ciało zostało znalezione w skrytce w piwnicy. - McMahon przerwał na chwilę, dając Mitchellowi czas na dokończenie notatek. -Zamek w tylnych drzwiach był otwarty. Ktoś przy nim majstrował. Zgon nastąpił w przybliżeniu kwadrans po północy. Drugie morderstwo to jest naprawdę coś. Napastnicy włamali się do domu stojącego naprzeciwko domu kongres-mana Koslowskiego i tam czekali. Koslowski wstał z łóżka, odsłonił zasłony i wtedy trafili go dwukrotnie w tył głowy. Stało się to w przybliżeniu pięć po szóstej. Kiedy zjawiliśmy się w domu, z którego strzelali, znaleźliśmy nieprzytomnego właściciela i uśpionego owczarka niemieckiego. W ich krwi były ślady środków nasennych, a w treści żołądka psa - na wpół przetrawione kawałki mięsa ze śladami narkotyków. Właściciel nie miał śladów po igle, więc przyjmujemy, że uśpiono go chloroformem. — Czy ten facet codziennie wypuszcza psa przed pójściem spać? - zapytał Mitchell. 108 - Tak, przed lokalnymi wiadomościami. Mitchell pokiwał głową, jakby z góry znał odpowiedź. - Następne morderstwo popełniono około szóstej dwadzieścia pięć w parku przy domu senatora Downsa. Kilku świadków widziało mężczyznę kręcącego się po okolicy tuż przed śmiercią senatora. Downs został zabity z bliska dwoma strzałami w tył głowy. Mitchell zerknął w notatki, po czym wstał i wziął zielony mazak. W górnym lewym rogu białej tablicy napisał numer 1 i dwunasta piętnaście, obok numer 2 i godzinę i dalej 3 i godzinę. Kiedy skończył, cofnął się o krok i przez minutę patrzył na tablicę. - Trzy zabójstwa w ciągu mniej więcej sześciu godzin. -Mitchell zamknął mazak i odłożył go pod tablicę. - W każdej tajnej operacji największe znaczenie mają szybkość i zaskoczenie. Operacja doskonała kończy się, zanim ktokolwiek dowie się, że coś w ogóle się dzieje. Ci ludzie z pewnością to osiągnęli. Kiedy coś takiego się planuje, to pierwszą rzeczą jest wybór celów. Potem przechodzi się do części wywiadowczej — trzeba śledzić wybrane cele i starać się znaleźć w ich zachowaniu jakiś szablon. Jeden spaceruje codziennie rano z psem, inny wstaje o tej samej porze. Kiedy byłem w Delta Force, dopadliśmy kiedyś faceta -nie mogę powiedzieć kogo i gdzie - ale chłopcy z wywiadu powiedzieli nam, że ma szczególne przyzwyczajenie: każdego ranka pierwszą rzeczą, jaką robił po przebudzeniu, było otwarcie okiennic w sypialni. Ludzie, a szczególnie ważni ludzie, to stworzenia z przyzwyczajeniami. Po prostu są zorganizowani, bo dzięki temu są bardziej produktywni. Mogę się założyć, że ten Koslowski każdego ranka odsłaniał te swoje zasłony. Założyłbym się też, że Downs codziennie rano wyprowadzał psa na spacer. - To prawda - powiedział McMahon. - Kiedy cele są już rozpracowane, najtrudniejszą rzeczą jest wybór najlepszego momentu na wykonanie zadania. Mogło to być trudne w wypadku takich grubych ryb jak ci trzej. Jak to politycy: podróżują bez zapowiedzi i poruszają się w stu różnych kierunkach. Downs może co rano wycho- 109 dzić z psem, ale tylko gdy jest w mieście. Koslowski może odsłaniać te swoje zasłony, ale tylko gdy jest w mieście. Fitzgerald może sypiać w tym domu, ale tylko gdy jest w mieście. Gdybyście byli zabójcami, musielibyście wybrać taki czas, w którym na pewno wszystkie wasze cele będą tam, gdzie chcecie. Doskonały byłby na przykład dzień, w którym budżet prezydenta ma być przesłany na wzgórze. Nikt z nich wtedy nie podróżuje. Wszyscy są w mieście, by móc wpływać na wynik głosowania. McMahon przytaknął. To miało sens. Mitchell zakreślił mazakiem godziny śmierci i mówił dalej: - Gdybym ja to robił, to byłoby to tak. Lokalne wiadomości są o dwudziestej trzeciej, więc około dziesiątej uruchomiłbym jeden zespół, który wrzuciłby do ogródka na-faszerowane narkotykiem mięso dla psa. Przedtem albo zaraz potem wysłałbym jednego lub dwóch ludzi do domu Fitzgeralda, żeby tam na niego czekali. Kolejny zespół by ich ubezpieczał. Pewnie siedzieliby w samochodzie kilka przecznic dalej i słuchali radia na policyjnej częstotliwości. Fitzgerald wraca i moi ludzie go załatwiają. Następnie wyślizgują się z domu i zabiera ich ubezpieczenie. Teraz wstrzymują oddech i czekają, czy nie okaże się, że ktoś ich widział i zadzwonił po gliny. Jeśli wszystko idzie dobrze i policja się nie zjawia u Fitzgeralda, to przechodzę do fazy drugiej. Pomiędzy pierwszą a czwartą kolejny zespół włamuje się do domu naprzeciw Koslowskiego. Zajmują się starszym panem, ale nie zabijają ani jego, ani psa. Ten fakt z pewnością wiele mówi o sposobie myślenia zabójców, jeszcze do tego wrócę. Przygotowują wszystko do strzału i czekają. Teoretycznie mogą to być ci sami, którzy załatwili Fitzgeralda, ale wątpię w to. Jeśli mam mało ludzi, to pierwszy zespół zająłby się Fitzgerałdem, a następnie przygotowywał do Downsa. Drugi zespół zająłby się wtedy tylko Koslowskim. W tym momencie najważniejsza jest synchronizacja. Ci ludzie wiedzą, że kiedy zabiją Koslowskiego, to mają dziesięć, góra dwadzieścia minut, zanim wiadomości rozejdą się po mieście. Zespół drugi zabija Koslowskiego i oczysz- 110 cza teren. Zespół trzeci albo pierwszy — w zależności od tego, ilu mam ludzi — ryzykuje teraz, że wpadnie. Czekają na Downsa i wiedzą, że zegar tyka. Zabójcą może być facet, którego widziano kręcącego się po parku. Czeka tam na Downsa, a jego ubezpieczenie jest w pobliżu. Pojawia się Downs i morderca ładuje mu dwie kule w tył głowy. Oczyszcza teren i wszystkie środki są ukryte, zanim ktokolwiek się zorientuje, co się dzieje. Bardzo elegancka robota. Jedyne, co bym zrobił inaczej, to użyłbym snajpera do zabicia Downsa. Nie ma sensu ujawnianie się w taki sposób. Czy któryś ze świadków dobrze się przyjrzał temu człowiekowi? - Nie, ich opisy są mało konkretne. Czarnoskóry mężczyzna, około metra osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu kilogramów, koło trzydziestki. Nikt nie widział dobrze jego twarzy. — W każdym razie najwyraźniej ktoś, kto to planował, zrobił wszystko dobrze, muszę więc założyć, że miał powód, aby zabić Downsa w ten sposób. Tak czy owak, mamy co najmniej czterech i co najwyżej dziesięciu, czternastu ludzi, w zależności od tego, ile mieli zespołów rezerwowych. - Myślisz więc, że to byli żołnierze sił specjalnych? -zapytał McMahon. — Pewności nigdy nie ma, ale mój instynkt mówi, że tak. Gdyby byli terrorystami, to zabiliby starszego pana. Poza tym dlaczego terroryści mieliby wysyłać list z informacją, że albo zaczniemy reformować nasz rząd, albo będą dalsze ofiary? Kto ma decydować, kto jest terrorystą, a kto nie? To są tylko etykietki. IRA przez lata była uważana za ugrupowanie paramilitarne, niektórzy zresztą wciąż tak myślą. Uzyskała ten status, atakując wyłącznie cele militarne i rządowe. Kiedy zaczęła podkładać bomby i zabijać niewinnych przypadkowych ludzi, stała się ugrupowaniem terrorystycznym. Ci ludzie nie zabili postronnych osób. Zabili trzech polityków, ale podjęli nawet dodatkowe środki, by nie zabić starszego pana. Według mnie, to byli żołnierze. Nie zabili nikogo bez celu. Jedna rzecz jest pewna: nie są terrorysta- 111 mi w znaczeniu bliskowschodnim lub europejskim. Irenę ma rację. Tamci idioci osiągają cel w sposób brutalny, bez żadnych względów dla przypadkowych ofiar. - Jak myślisz, kto to mógł być? Amerykańska grupa paramilitarna? - Mówisz o tych durniach, którzy mieszkają gdzieś na zachodzie i bredzą coś o supremacji białych? - Mitchell pokręcił głową. - Te pajace nie potrafiłyby przeprowadzić takiej operacji. Mogliby zabić jedną lub dwie osoby strzałami z karabinu, ale nie potrafiliby gołymi rękami złamać komuś karku. Czy macie pojęcie, jak trudno jest to zrobić? To nie jest tak jak na filmach. McMahon i Kennedy pokręcili głowami. - Opowiem wam historyjkę. - Uśmiechnął się Mitchell. -Nie powinienem się z tego śmiać, ale w jakimś sensie jest to zabawne. Podczas szkolenia w Delta Force kadeci uczą się wielu rzeczy. Oczywiście jedną z nich jest walka wręcz. Wiele z tego, czego tam uczą, nie da się wyćwiczyć do końca, jak choćby właśnie łamania karku. To znaczy jak można, do cholery, nauczyć się łamać komuś kark? W każdym razie podczas jednej z moich pierwszych misji miałem za zadanie zdjąć wartownika patrolującego teren. Siedzę tam sobie z moim partnerem - przeczołgaliśmy się ze sto metrów do wybranego wcześniej krzaczka - i czekam na wartownika. Kiedy facet przechodzi, skaczę na niego i go łapię. Wykonuję to, czego nauczył mnie instruktor, ale nic się nie dzieje. Na szczęście mój partner wykończył go nożem, zanim zdążył narobić hałasu. Chodzi mi o to, że należałem do elity elit z Delta Force, a nie umiałem tego zrobić. Nie zrozumcie mnie źle, sam znam kilku facetów, którzy opanowali ten chwyt do perfekcji, ale jest ich naprawdę niewielu. To jest po prostu za trudne. Typowy bojówkarz czy morderca podciąłby Fitzgeraldowi gardło lub władował mu kulę w tył głowy. Kennedy rozważała uwagi Mitchella. - Jak myślisz, kto to zrobił? - zapytała. Nastąpiła długa cisza. Mitchell się zastanawiał. - Wydaje mi się... - Przerwał i spojrzał w okno. - Wyda- 112 je mi się, że ta operacja została przeprowadzona przez członków sił specjalnych Stanów Zjednoczonych. McMahon zaczerpnął głęboko powietrza. - Mógłbyś powiedzieć coś więcej? - Byłem prawie piętnaście lat w siłach specjalnych... Pracowałem z Navy SEAL, Zielonymi Beretami, rangersa-mi, Marinę Recons. Wszystkich ich poznałem. Czy wiecie, co ich łączy? -Nie. - To, że nienawidzą polityków. Nie ma dwóch bardziej odmiennych profesji. Żołnierze sił specjalnych żyją według kodeksu wojowników: honor i uczciwość ponad wszystko. Robisz to, co mówisz, i jesteś wart tyle, ile potrafisz. Politycy natomiast powiedzą wszystko, byle pozostać na urzędzie. Problem powstaje wtedy, gdy pozbawiony zasad i honoru polityk mówi zasadniczemu i honorowemu wojownikowi, co ten ma robić. Politycy działają z pozycji władzy, co sprawia, że wywołują niesmak i animozje w wojsku. Nie znam ani jednego żołnierza sił specjalnych, który by nie uważał, że w Waszyngtonie rządzi banda idiotów. Zdarzało się, że nasze operacje były ujawniane, bo ci cholerni głupcy nie umieli trzymać języka za zębami. Zdarzało się, że miesiącami planowaliśmy jakąś misję i w ostatniej chwili byliśmy odwoływani, bo jakiś polityk nie miał charakteru, żeby ją zatwierdzić. Musicie zrozumieć mentalność takich ludzi. Wszystko, co mają, poświęcają temu krajowi, a w zamian widzą, jak te kurwy wpuszczają Amerykę w kanał. Nie mam na myśli wszystkich. Jest kilku uczciwych polityków, ale oni są rzadkością. Większość z nich to zakłamani, spaczeni egomaniacy. Myślą, że to jest tylko taka gra. -Mitchell przerwał na chwilę. — Między Waszyngtonem i armią panuje nienawiść i brak zaufania. Zawsze tak było, ale jest jeszcze gorzej, gdy mówimy o siłach specjalnych. - Myślisz więc, że ten list jest prawdziwy? - Kto wie? - Mitchell znowu przerwał i spojrzał w okno. -Gdybym miał się zakładać, to obstawiałbym, że jest prawdziwy. Cholera, włączcie radio, idźcie do swojego baru, wszędzie ludzie mają dość obecnego sposobu rządzenia tym kra- 113 jem... Te zabójstwa nie zostały popełnione w ramach konspiracji przeciwko administracji Stevensa. Zostały popełnione tego ranka, bo głosowanie zapewniało mordercom obecność wszystkich celów tam, gdzie chcieli. Moim zdaniem, ci ludzie są byłymi członkami sił specjalnych Stanów Zjednoczonych i chodzi im o to, co napisali w tym liście. Co oczywiście znaczy, że jeśli ci idioci nie zaczną traktować tych żądań poważnie, będziesz miał więcej martwych polityków. 12 Dyrektor Roach stał w kuchni swego podmiejskiego domu w Marylandzie. Niedzielna poranna msza była o jedenastej trzydzieści i już za chwilę powinni wyjść z domu, ale chciał najpierw choć zerknąć na poranne audycje publicystyczne i zobaczyć, w jakim kierunku zmierza administracja. Przewodniczący Izby Reprezentantów Basset był gościem Inside Washington, cotygodniowego politycznego talk-show. Roach przechylił się nad barem, patrząc na mały telewizor stojący obok zlewu. Jego najmłodsze dziecko weszło do kuchni i otworzyło lodówkę. Roach przechylił się jeszcze bardziej i pocałował córkę w główkę. - Dzień dobry, Katie. | — Cześć, tatusiu. Katie Roach miała dwanaście lat i była dzieckiem absolutnie nie planowanym. Kiedy się urodziła, jej matka miała czterdzieści lat, a najmłodszy z jej trzech braci osiem. Teraz dwóch braci było w college'u, a najstarszy nawet już skończył szkołę. Roach często łapał się na tym, że uśmiechał się, patrząc na Katie, i myślał o tym, jak wiele szczęścia spłynęło na jego rodzinę za sprawą tej cudownej dziewczynki. Najmłodsza z klanu Roachów stała bez ruchu przed otwartą lodówką i wzrokiem omiatała półki, nie szukając niczego szczególnego. - Tato, mogę puszkę coli? - Poproszę puszkę coli - poprawił ją Roach i pogłaskał po głowie. - Tak, proszę. Katie wzięła puszkę i wypadła z kuchni. Po chwili do kuchni weszła Patty Roach. - Brian, nie chcę, żeby piła colę przed mszą. 115 Kochanie, ma dwanaście lat, trochę cukru na pewno jej nie zabije - odpowiedział Roach, nie odrywając oczu od telewizora. - Przypomnę ci to za dwadzieścia minut, kiedy będzie się wiercić w ławce. Chodźże już, wyłącz ten telewizor. Nie chcę się spóźnić. - Poczekaj, chcę na to chwilkę popatrzeć. - Brian, nie chcę się znowu spóźnić. - Kochanie, weź Katie i idźcie do samochodu. Powiedz chłopakom, żeby wsiadali, będę za minutę. Chłopacy, o których mówił Roach, byli jego ochroną osobistą. Patty wyszła, a Roach znów zaczął uważnie słuchać telewizji. W programie brało udział trzech dziennikarzy, z których jeden pełnił funkcję gospodarza. Specjalny gość tego ranka, przewodniczący Izby Reprezentantów Thomas Basset, i dziennikarze siedzieli za stołem w kształcie podkowy. Roach przeszedł przez pokój i podkręcił głośność. - Panie przewodniczący, ten tydzień w stolicy był bardzo ciężki dla wielu z nas... Prawdopodobnie dla pana był cięższy niż dla innych... Był pan blisko związany z tymi trzema osobami. Pracował pan z nimi przez większość swego życia... Nie zawsze się pan z nimi zgadzał, ale częściej znajdował pan z nimi wspólny język, niż prowadził spory. Jak wpłynęły na pana wydarzenia ostatnich dni? Basset przesunął się na krześle. - Te dni były rzeczywiście, mówiąc wprost, bardzo trudne. Większość ludzi nie rozumie, jak związaną grupę stanowimy tutaj, w Waszyngtonie. Nasze żony się znają, nasze dzieci chodzą razem do szkół, widujemy się co niedzielę w naszych kościołach, jesteśmy sobie bliscy. Ostatnie trzy dni były bardzo bolesne. - Basset pokręcił głową i odwrócił wzrok od kamery. - Jak przyjął pan wiadomość o śmierci swych kolegów? - Opłakuję ich... To dla mnie bardzo bolesne. Człowiek wieczorem spokojnie kładzie się spać, a rano dowiaduje się, że trzy osoby, z którymi pracował ponad trzydzieści lat, zostały zamordowane. To wstrząsające. To bardzo bolesne. 116 - Wiem, że i ten tydzień będzie dla pana ciężki, ale czy mógłby pan powiedzieć, jakie są pańskie plany związane z powrotem Izby do sesji legislacyjnej? - Poświęcę tyle czasu, ile trzeba na opłakiwanie i wspominanie tych trzech polityków, a potem zwrócę się do prezydenta po wskazówki. Prezydent Stevens to silny przywódca. Z jego pomocą wydostaniemy się z tego kryzysu i znów zajmiemy się rządzeniem krajem. - Panie przewodniczący, wszyscy bardzo się przejmują słynnym listem, który został wysłany do mediów przez grupę biorącą na siebie odpowiedzialność za te zabójstwa. Po mieście krążą różne plotki dotyczące jego autentyczności. Nawet prezydent wspomniał o tym we wczorajszym przemówieniu. Czy może pan się do tego ustosunkować? - Według naszej wiedzy, list został wysłany przez grupę, która popełniła te morderstwa. List został wysłany dzień przed zabójstwami i wymienia trzy nazwiska osób zabitych. Teraz zastanawiamy się, jaki jest rzeczywisty motyw tej grupy. Prowadzący nachylił się do swego rozmówcy. - Czy chce pan powiedzieć, że morderstwa nie zostały popełnione z powodów wymienionych w liście? - To właśnie badamy. - Dlaczego myślicie, że list nie jest tym, na co wygląda na pierwszy rzut oka? - FBI ma poważne podejrzenia związane z wyborem czasu tych morderstw. - Dlaczego? Basset zastanawiał się przez chwilę. - Nie są pewni, czy morderstwa zostały popełnione wyłącznie z przyczyn podanych w liście. Prowadzący wyraźnie się zainteresował i zadał następne pytanie. - Jakie fakty odkryło FBI na poparcie tej tezy? - FBI nie za bardzo chce na ten temat mówić, co — jak sądzę — jest zrozumiałe. Wiem tylko tyle, że otrzymało informacje, które zrodziły podejrzenia, że morderstwa zostały Popełnione z przyczyn różnych od wymienionych w liście. 117 Roach patrzył na telewizor i kręcił głową. - O co im, do cholery, chodzi? - głośno zapytał sam siebie. Prowadzący tymczasem kontynuował: - Jakiego rodzaju są to informacje? - Nie mogę teraz o tym mówić - poważnie odparł Basset. - Jeśli nie może pan powiedzieć - wtrącił się jeden z pozostałych dziennikarzy - czego dowiedziało się FBI, to może pan chociaż powie, jakie są pana spekulacje na temat prawdziwych motywów? Basset niespokojnie przesunął się na krześle. Garret i prezydent wtajemniczyli go w swój plan. Przewodniczący Izby uważał, że da się zaakceptować możliwość, iż morderstwa zostały popełnione po to, by obalić administrację i partię Stevensa. Tutaj, w tym mieście, wszystko było możliwe. Czuł się niepewnie jedynie z tego powodu, że musiał z rozmysłem kłamać na temat tego, co FBI uważało za motyw morderstw. Ale Basset już dawno się nauczył, że nie warto za bardzo się zastanawiać, łatwiej wtedy było robić swoje. Bez jakiegokolwiek widocznego poczucia winy czy zażenowania wypowiedział przygotowaną wcześniej odpowiedź: - FBI uważa, że morderstwa zostały popełnione w celu uniemożliwienia przegłosowania prezydenckiego budżetu. Nastąpiła przerwa na reklamę i Roach wyłączył telewizor. Starał się zachować spokój, naciskał jedynie coraz mocniej palcem na grzbiet nosa. Kiedy już szedł w kierunku drzwi, zapytał jeszcze raz: - O co im, do cholery, chodzi? Prawie dwadzieścia kilometrów dalej Michael OTftourke siedział w salonie z Liz i Seamusem, który właśnie przyleciał. Michael i Seamus oglądali tę samą audycję, która tak zdenerwowała dyrektora Roacha, Liz natomiast cały czas robiła notatki na laptopie. Miała do napisania artykuł, który powinien się znaleźć na biurku redaktora do siedemnastej. Program powrócił po reklamach i jedyna kobieta w gronie dziennikarzy zaczęła zadawać pytania. - Panie przewodniczący, wiem, że cała ta sytuacja musi 118 być bardzo trudna dla pana i pańskich kolegów, nie chcę też sprawiać wrażenia, że w jakikolwiek sposób popieram te morderstwa. Trzeba jednak przyznać, że sprawiły one, iż w centrum uwagi znalazło się kilka reform państwa, które Amerykanie od dłuższego czasu popierają. Idea ograniczenia liczby kadencji w Izbie i Senacie ma poparcie dziewięćdziesięciu procent społeczeństwa, zapisanie w konstytucji konieczności zrównoważenia budżetu popiera prawie osiemdziesiąt procent Amerykanów. Wszyscy zgadzają się też, że dług publiczny powinien zostać zredukowany. Na dodatek list podnosi kwestię, której w Waszyngtonie nikt do tej pory nie ośmielił się poruszyć - mianowicie konieczność cięć w opiece społecznej i ubezpieczeniach zdrowotnych. To potworna tragedia, że trzech spośród najważniejszych polityków naszego kraju zostało zamordowanych, ale może wyniknie z tego coś dobrego, może zmusi to pana i pańskich kolegów do przeprowadzenia kilku potrzebnych i od dawna oczekiwanych reform. Basset westchnął, przez chwilę w milczeniu patrzył na dziennikarkę. Przewidzieli tego rodzaju pytanie i Garret pomógł przygotować na nie odpowiedź. - Chciałbym, żeby pani spróbowała powiedzieć żonom, dzieciom i wnukom tych trzech ludzi, że z ich śmierci może coś dobrego wyniknąć. - Z niesmakiem pokręcił głową. - Panie przewodniczący, ja nie mówię, że to nie jest tragedia dla ich rodzin. Pytam o to, co wreszcie może skłonić przywódców tego kraju do wprowadzenia takich reform, jakich domaga się naród amerykański? To znaczy jeśli te okropne morderstwa nie skłonią was do działania, to co by was skłoniło? - Nie wiemy nawet, czy te żądania są prawdziwe. Jak już powiedziałem, FBI podejrzewa, że intencje tego listu są inne niż deklarowane. Poza wszystkim jednak nie zdążyliśmy jeszcze pochować tych trzech godnych szacunku ludzi, a pani już mówi o przyjęciu żądań morderców. - Panie przewodniczący, nie mówię o przyjęciu żądań morderców. Pytam, czy planujecie wprowadzenie pewnych reform, których chce naród amerykański. 119 - Na tak postawione pytanie z naciskiem i bezwzględnie odpowiem przecząco. Rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki nigdy nie negocjował z terrorystami i nigdy tego nie zrobi. - Nikt nie mówi o negocjacjach z terrorystami, panie przewodniczący. Mówimy o przeprowadzeniu kilku prostych reform, które już dawno powinny być przeprowadzone. Basset zaczął kręcić głową. - Najważniejsze w tym zdaniu było słowo „proste". Rządzenie krajem jest bardzo trudnym i skomplikowanym zadaniem. Tych kilka, jak to pani ujęła, „prostych reform" nie rozwiązałoby nawet jednego z mniej istotnych problemów naszego kraju. — Basset zwrócił się do prowadzącego audycję: - Chciałbym jeszcze dodać, że wcale nie jest tak źle, jak to sugerują niektórzy. Nasza ekonomia jest silna, mieliśmy mniejszy deficyt budżetowy niż poprzednie administracje. Dziennikarka nie dała się jednak zbyć retoryką. - Tak więc, panie przewodniczący, planuje pan nadal nic nie robić? - Nie. Planuję wznowienie sesji Izby, kiedy tylko oddamy należny hołd naszym zmarłym kolegom. Wtedy przyjmiemy budżet prezydencki, budżet, mógłbym dodać, którego chce naród amerykański. O"Rourke podniósł się z kanapy i rzucił pilota na kolana Liz. - Co mogłoby sprawić, żeby ci ludzie czegoś się w końcu nauczyli? Seamus, nie poszedłbyś na spacer? Dziadek Michaela przytaknął i wstał z krzesła. Michael wyszedł z pokoju i po chwili wrócił z dwoma płaszczami i smyczą Duke'a. Podał okrycie Seamusowi i schylił się, by przypiąć smycz do obroży psa. Wstał i zerknął na Liz skoncentrowaną na telewizorze. - Kochanie, wrócimy za jakąś godzinkę. - Będę tutaj, bawcie się dobrze - odpowiedziała, nie odrywając wzroku od ekranu. Michael patrzył przez chwilę, jak stuka w klawisze, jednocześnie olądając program, po czym nachylił się i pocałował ją w policzek. 120 - Kochanie, tylko nikomu nie daruj. - Nigdy tego nie robię. - Uśmiechnęła się do niego. - Dlatego jesteś moim ulubionym dziennikarzem. - Mam nadzieję, że nie tylko dlatego. Seamus dał znak Michaelowi. Wzięli Duke'a i wyszli z domu. Kiedy już byli na zewnątrz, Seamus powiedział: - Zdaje się, że jesteście bardzo szczęśliwi. , - Tak, gdyby nie nasze prace, już bym ją pewnie poprosił o rękę. - Masz moją zgodę - stwierdził Seamus spokojnie. Po chwili dodał: — Oczywiście jeśli to ma jakieś znaczenie. - Jasne, że ma. - Michael szeroko się uśmiechnął i objął dziadka. Duke kluczył po chodniku i wszystko obwąchiwał. Michael rozejrzał się. - Musimy porozmawiać. - Czy ma to coś wspólnego z tym, o czym wspominałeś przez telefon? - Tak. Pamiętasz naszą zeszłoroczną wyprawę na polowanie z...? - Nie wymieniaj żadnych nazwisk - przerwał mu Seamus. Rozejrzał się po ulicy. Waszyngton go drażnił. - Biorąc pod uwagę te wszystkie ambasady, FBI, CIA, NSA i inne agencje wywiadowcze, byłoby cudem, gdyby jakakolwiek rozmowa w tym mieście nie został nagrana. - Wiesz, o kim mówię. - O'Rourke zniżył głos. - Przekazałem mu wtedy pewne informacje o senatorze, który spowodował śmierć połowy jego oddziału. - Pamiętam. - Myślę — powiedział Michael po chwili — że on może mieć coś wspólnego z tymi morderstwami. - No i? - Seamus wzruszył ramionami. - Nie uważasz tego za ważne? - Tak, myślę, że to ważne. - Seamus wyjął z płaszcza fajkę, napakował do niej tytoń i zapalił. Wciągnął chmurę dymu i powiedział: - Michael, partyjniactwo zawsze tu istniało i zawsze będzie istnieć. W pewnym sensie jest to zdrowe, gdyż partie pilnują siebie nawzajem. Tak samo było, 121 kiedy byłem w twoim wieku. Jedyna różnica polega na tym, że oni wtedy byli jeszcze na tyle odpowiedzialni, by równoważyć budżet. Problemem jest to, że to stara gwardia. Ludzie pokroju Koslowskiego, Downsa, Fitzgeralda kontrolują ten układ. Cały ten bajzel powstał w czasie ich kadencji i nie zrobili nic, aby temu zapobiec. Wręcz przeciwnie, zawsze opierali się zmianom dyktowanym przez zdrowy rozsądek. To oni są przyczyną tego, że mamy pięć bilionów dolarów długu, i naprawdę jestem szczęśliwy, że nie żyją. Michael lekko ściągnął smycz, żeby Duke zwolnił. - Mnie też to nie smuci. Widziałem i to z bliska, w jaki sposób prowadzą ten interes, i cieszę się, że ich nie ma. Problem polega na tym, że niepokoi mnie myśl, że to być może ja w jakimś sensie uruchomiłem to wszystko, zdradzając ściśle tajną informację, której nawet nie powinienem znać. Seamus poczekał, aż minie ich przygodny przechodzień. - Rozmawialiśmy już o tym, zanim mu powiedziałeś. Kiedy byłeś w korpusie, dowodziłeś plutonem Recon. Gdyby jakiś wymuskany polityk milioner zagroził misji, którą odbywałbyś ze swymi ludźmi, tylko dlatego że wypił o jedno martini za dużo... i jego gadulstwo spowodowałoby śmierć połowy twoich ludzi, to chciałbyś o tym wiedzieć? - Tak. - Michael westchnął. - Nie musisz się nad tym zastanawiać. — Seamus zaciągnął się kilka razy. - Czy jeszcze z kimś o tym rozmawiałeś? -Nie. - Nawet z Liz? - Nawet z nią. - To dobrze. Ukrywaj to. Jeśli to nasz chłopak za tym stoi, to naprawdę mamy szczęście. To od trzydziestu lat pierwsza szansa na prawdziwą zmianę. - Zgadzam się, ale coś takiego może się wymknąć spod kontroli, a nie chciałbym, żeby go złapali. - Nie martw się, on nie da się złapać. Eobi to od lat i to w miejscach dużo bardziej niebezpiecznych niż Stany Zjednoczone. 122 Dyrektor Thomas Stansfield siedział w swoim gabinecie oświetlonym tylko lampką stojącą na biurku. Za oknem potężne reflektory oświetlały wspaniały kompleks budynków CIA. Jeszcze trzy lata temu na pewno nie byłoby go tutaj w niedzielny wieczór, siedziałby w domu z żoną. Jego funkcja wymagała pracy w najdziwniejszych godzinach, ale niedzielne wieczory były świętością i rzucał wszystko, by spędzić je w domu. Jedynie poważny kryzys międzynarodowy mógł to zmienić. W domu zazwyczaj oglądali razem z żoną 60 minut, przygotowywali kolację, czasem odpoczywali przed kominkiem, oglądali filmy i dzwonili na zachodnie wybrzeże do swoich dziewczyn. Mieli dwie córki, obie zamężne: jedna mieszkała w Sacramento, druga - w San Diego. Takie życie Thomasa Stansfielda - spokojne, bezpieczne i pełne miłości - skończyło się niemal bez zapowiedzi. Podczas rutynowych badań u Sary Stansfield odkryto guz. Kiedy lekarze próbowali go usunąć, okazało się, że rak opanował już inne narządy. Dwa miesiące później Sara nie żyła. Były to najbardziej bolesne dwa miesiące w życiu Stansfielda. W niczym nie pomogło mu doświadczenie wyniesione z pracy w zawodzie, w którym emocje uważane są za słabość, a trzeźwo myślący, pozbawieni uczuć ludzie grają o bardzo poważne stawki. W momencie śmierci żony od ponad roku był już dyrektorem CIA i to właśnie wtedy, gdy osiągnął szczyt zawodowej kariery, stracił najważniejszą osobę w życiu. Bliscy ludzie złożyli mu kondolencje i oferowali pomoc w uporaniu się z nawałem pracy, dopóki się trochę nie pozbiera, ale podziękował. Po pogrzebie spędził kilka dni z córkami i trojgiem wnucząt, wspominając swoją piękną żonę, kochającą matkę i babcię. Zięciowie uszanowali uczucia bardzo skrytego teścia i trzymali się z daleka. Kiedy weekend się skończył, Stansfield wsadził swoich najbliższych do samolotu i wrócił do pracy. Nawet teraz, po trzech latach, często myślał o Sarze. Ból minął - zastąpiły go piękne wspomnienia, ciężka praca i wycieczki do córek i wnucząt. Stansfield był pod wieloma względami wyjątkiem w hi- 123 storii CIA. Nie miał doświadczenia wojskowego, nie był prawnikiem, politykiem ani absolwentem prestiżowej uczelni. Zaczął pracować w agencji w latach pięćdziesiątych, po ukończeniu University of South Dakota. Miał coś, czego agencja usilnie wtedy poszukiwała: płynnie posługiwał się angielskim, niemieckim i rosyjskim. Wychował się na farmie w Dakocie Południowej jeszcze przed erą telewizji, dzięki czemu jego ojciec, emigrant z Niemiec, i matka, emigrantka z Rosji, mieli dość czasu, by nauczyć swoje dzieci języków, obyczaju i folkloru swych ojczyzn. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych Stansfield był jednym z najskuteczniejszych agentów CIA. W latach siedemdziesiątych został oficerem inspekcyjnym, a na początku osiemdziesiątych — szefem placówki w Moskwie. Pod koniec lat osiemdziesiątych został zastępcą dyrektora do spraw operacyjnych. Myślał wtedy, że osiągnął już szczyt swoich możliwości. Uważał tak do czasu, gdy poprzedni prezydent zrobił coś, co zadziwiło wszystkich. Kiedy rozpadał się Związek Radziecki, CIA zaczęła polegać na informacjach uzyskiwanych innymi drogami. Większość funduszy, którymi dysponowała agencja, przeznaczano na szpiegowanie za pomocą najnowocześniejszych technologii, satelitów i innych urządzeń elektronicznych. Zgromadzone w ten sposób informacje były wartościowe, ale daleko im było do tych, których mógł dostarczyć dobrze umiejscowiony agent. W drugim roku kadencji poprzedni prezydent musiał sobie radzić z sytuacją zagrożenia bezpieczeństwa narodowego i stanął twarzą w twarz z twardą rzeczywistością: jego agencje wywiadowcze nie potrafiły dostarczyć mu informacji, których potrzebował. Satelity warte miliardy dolarów, samoloty szpiegowskie warte miliony nie mogły powiedzieć mu tego, co chciał wiedzieć. Potrzebował kogoś na ziemi, kogoś wewnątrz. Potrzebował szpiega. Po tym incydencie prezydent stworzył grupę specjalną do opracowania strategii, która pomogłaby naprawić tę niedoskonałość. Znalazł się w niej i Stansfield, który wtedy uważał to za stratę czasu i energii. Po miesiącach późnych spotkań i długich debat grupa złożyła sprawozdanie. 124 Stwierdzono w nim, że w skali globalnej Ameryka musi zwiększyć swój aparat agenturalny służący do zbierania informacji. Według raportu, miało to trwać bardzo długo -uznano, że na rezultaty trzeba będzie czekać sześć do dziesięciu lat. Ku zdziwieniu Stansfielda prezydent nie tylko zgodził się z raportem, ale też zdecydował, że ponieważ ówczesny dyrektor CIA miał wkrótce odejść na emeryturę, dobrze będzie wziąć do kierowania agencją kogoś, kto rozumie ludzką stronę tego interesu. Wybór padł na Stansfielda. Ten niespodziewany awans wywołał wściekłość tych, którzy uznali, że ich pominięto, ale większość nie miałs innego wyjścia, jak tylko przyjąć tę decyzję. Stansfield był człowiekiem z plakatu, prawdziwym szpiegiem, którj z narażeniem życia zapracował na swoje epolety, działając za żelazną kurtyną. Był modelowym agentem i trafił na swój czas. Telefon na biurku zaczął dzwonić i Stansfield spojrzał znad okularów, by sprawdzić, która to linia. Błyskając z prawej strony światełko oznaczało, że prywatna. Podniósł słuchawkę. - Halo. - Tom, mówi Brian Roach. Przepraszam, że cię niepokc ; ję w niedzielę wieczorem... Chciałbym cię zapytać o kilkę spraw. - Nie było nic nadzwyczajnego w tym, że Roacr dzwoni do swego odpowiednika w CIA, mimo to czuł się niezręcznie. - Nie ma sprawy, Brian. Właśnie próbuję wcześnie wejść w nowy tydzień. W czym mogę ci pomóc? Po dłuższej chwili Roach powiedział: - Tom, chciałbym ci zadać kilka pytań. Jeśli nie będziesz chciał na nie odpowiadać, to proszę, powiedz mi to od razu. - Zaczynaj. - Czy ty lub ktokolwiek z agencji posiadacie jakiekolwiek informacje, które prowadziłyby do wniosku, że morderstwa zostały popełnione z powodów innych niż wymienione w liście? - O niczym takim nie wiem. - Brwi Stansfielda uniosły się. - Czyli nikt z agencji nie przekazał Białemu Domo\ 125 informacji o tym, że odkrył jakieś informacje sugerujące, że motywy zabójstw były różne od wymienionych w tym liście? - ponownie zapytał Roach. - Nie. Myślałem, że to wasza teoria. Roach westchnął z rezygnacją. - Nie, my niczego takiego nie powiedzieliśmy. - To dlaczego prezydent i jego ludzie biegają po mieście i mówią, że to powiedzieliście? - Tego właśnie chciałbym się dowiedzieć. - Wygląda na to, że coś kombinują. - Stansfield odchylił się na krześle i obrócił, by spojrzeć na mapę świata wiszącą na ścianie. - Tak, też mam takie wrażenie. — Roach przerwał i znowu westchnął. — Co mi radzisz? Stansfield się zastanowił. Zazwyczaj był ostrożny w wyrażaniu opinii, ale Roach i on byli z tego samego gatunku. Dobrze życzył swemu odpowiednikowi z FBI, a poza tym w tym tygodniu obrabiają Roacha, w następnym mogą się wziąć do niego. - Myślę, że może byłoby dobrze dać mediom wskazówkę, że nie masz najmniejszego pojęcia, o czym mówi Biały Dom. Roach zastanowił się. Też lubił proste metody. - Dzięki za radę. Jeśli się czegoś dowiesz, daj mi znać. - Jasne. - Stansfield odłożył słuchawkę i zamknął oczy. Denerwował go Mikę Nance i jego ludzie. To Nance był człowiekiem z koneksjami, prawdziwym mózgiem Białego Domu. Kilka minut po szóstej w poniedziałek Garret siedział z nogami na stole w swoim gabinecie i przeglądał leżący przed nim plik gazet. Jego plan ładnie się rozwijał. Myślał o tym, jak łatwo przychodzi mu manipulowanie mediami. Tytułowa strona „Washington Post" wielkimi literami obwieszczała: „Pogłoski o niejasnej konspiracji, stojącej za morderstwami", „New York Times" zatytułował swój artykuł „FBI uważa, że morderstwa popełniono w celu wstrzymania prezydenckiego projektu budżetu", z kolei „Washing- 126 ton Reader" - „FBI uważa list za fałszerstwo". Garret głośno się roześmiał. To było takie łatwe. Nie miało już znaczenia, czy zostało to spreparowane — cel i tak został osiągnięty. Amerykanie przeczytają nagłówki i uwierzą w to, co zobaczą. Poparcie opinii publicznej wróci do prezydenta i wjadą na nim w drugą kadencję. Garret pokiwał głową i uśmiechnął się na myśl o tym, jak wielka jest jego władza. Jego plan był prosty. Musiał tylko nadal przedstawiać prezydenta jako ofiarę spisku i liczyć na to, że ci idioci z FBI potrafią złapać sprawców. Uśmiechnął się. Jak łatwo grać przeciwko ludziom z zasadami, takim jak Roach. Oni tracili czas na rozważania, czy dane działanie jest właściwe, a Garret martwił się tylko o to, by nie dać się przyłapać. Nie miał czasu na jakieś szczegóły prawne lub techniczne, a już z pewnością nie miał czasu na czyjąś moralność. Był tu po to, żeby robota była wykonana, i grał według własnych reguł. Limuzyna dyrektora Roacha zatrzymała się przed hotelem Hyatt za pięć siódma. Dyrektor miał tutaj wygłosić krótkie przemówienie do Narodowej Konwencji Komendantów Policji. Wcześniej rozważał możliwość, aby z powodu zabójstw zrobił to któryś z jego zastępców, ale po rozmowie ze Stansfieldem zdecydował się wystąpić osobiście. Skończył właśnie przeglądać artykuł w „Washington Reader", który donosił, że FBI sądzi, iż za morderstwami polityków sryje się jakaś konspiracja. Kiedy tylko ochroniarze otwarli drzwi limuzyny, zbliżyła się do niej grupka reporterów i operatorów. Roach wysiadł z samochodu i przywitał się ze wszystkimi. - Panie dyrektorze - zaczęła wysoka blondynka - czy mógłby nam pan powiedzieć, jakie informacje uzyskane przez FBI spowodowały, że uważacie, iż list wysłany do mediów mógł mieć na celu ukrycie prawdziwych motywów, dla których zabito senatora Fitzgeralda, senatora Downsa 1 kongresmana Koslowskiego? Ku zdziwieniu ochroniarzy ich szef zatrzymał się, aby 127 odpowiedzieć. Reporterzy zaczęli się przepychać, aby jak najbardziej przybliżyć swoje mikrofony do Roacha. - W tej chwili uważamy, że list jest prawdziwy, i bardzo się obawiamy kolejnych zabójstw. Wysoki dziennikarz wykrzyknął następne pytanie: - Czy uważa pan, że morderstwa zostały popełnione po to, by zniszczyć budżet prezydenta Stevensa?! - Nie. Uważamy, że zostały popełnione w przededniu głosowania nad budżetem, gdyż gwarantowało to zabójcom obecność w mieście kongresmana Koslowskiego, senatora Downsa i senatora Fitzgeralda. - Nie rozumiem. Biały Dom twierdził, że to właśnie FBI uważa, że morderstwa popełniono w celu zburzenia budżetu - powiedział nieco zbity z tropu dziennikarz. - Te twierdzenia są nieprawdziwe. Zanim padło następne pytanie, Roach odwrócił sit,' i wszedł do hotelu. Za kilka minut jego słowa będą główną wiadomością w każdym porannym serwisie informacyjnym. Garret bez pukania otwarł drzwi gabinetu Nance'a i wpadł do środka. Nance oderwał wzrok od telewizora, w którym pokazywano nagranie wywiadu z Roachem. - Co on, do cholery, robi? - zapytał Garret, wskazując na telewizor. Nance odwrócił głowę. - Uspokój się, Stu, można się było tego spodziewać. Nie myślałeś chyba, że będzie siedział cicho i potulnie da się wykorzystać? - Nie, ale myślałem, że chociaż przyjdzie z tym do nas, a nie do prasy. - Garret ciągle patrzył w telewizor. - Uspokój się. I tak już mamy to, czego chcieliśmy. Wyniki sondaży podskoczyły o dziesięć punktów na naszą korzyść. Ludzie uwierzyli w istnienie olbrzymiej konspiracji, mającej na celu zniszczenie prezydenta. Prasa uwielbia takie historie i będzie się tej wersji trzymała bez względu na to, co powie Roach. Każemy Moncur ogłosić komunikat, że niewłaściwie zasugerowano, jakoby to FBI odkryło tę informację, podczas gdy dokonała tego inna agencja rządo- 128 wa. Będą myśleli, że to CIA, a to jeszcze lepiej. Poza tym możemy skorzystać z tego, co zrobił Roach, bo w ten sposób to on pierwszy strzelił. Kilka przecieków do właściwych ludzi i cała prasa będzie drukować sążniste artykuły o tym, że jest dużo złej krwi między Roachem a Białym Domem. Jeśli nie będzie postępów w śledztwie, to jego sytuacja stanie się bardzo kłopotliwa. A jeśli połączyć to jeszcze z faktem, że nasi przyjaciele w mediach aż przebierają nogami, żeby obrobić takiego świętoszka jak Roach, to w ciągu miesiąca mamy na biurku jego pismo z rezygnacją. W jednym z rzadkich momentów otwartości Nance uzewnętrznił swoje uczucia i uśmiechnął się do Garreta, który odwzajemnił uśmiech. 13 Furgonetka firmy telefonicznej Bell Atlantic zaparkowała na New Hampshire Avenue, pół przecznicy od Dupont Circle. Dwaj mężczyźni w tylnej części samochodu po raz ostatni sprawdzali swe przebranie i wyposażenie. Byli w niebieskich kombinezonach ze znaczkiem Bell Atlantic nad lewą piersią, perukach afro i żółtych plastikowych kaskach. Kiwnęli głowami kierowcy, chwycili torby i opuścili furgonetkę. Powoli zeszli po schodach do stacji metra Dupont Circle i wsiedli do wagonu linii czerwonej, jadącego w kierunku Union Station. Po pięciu minutach dojechali do celu. Wysiedli z pociągu, przepychając się wśród innych pasażerów, dotarli do końca peronu i zeszli na wąski chodnik wiodący wzdłuż tunelu. Przeszli nim około piętnastu metrów i zatrzymali się przed drzwiczkami. Niższy z mężczyzn podał swoją torbę towarzyszowi i pochylił się nad zamkiem. Po dwudziestu sekundach otworzył drzwi. Były to jedne z drzwi prowadzących do systemu tuneli ciągnących się pod Waszyngtonem. Tunel, do którego weszli, zawierał głównie kable telefoniczne i rury. Kanalizacja znajdowała się w innych kanałach, które leżały jeszcze głębiej. Kiedy ruszyli cementowym tunelem, wyższy z mężczyzn musiał się pochylać, żeby nie stuknąć głową w lampy umieszczone na suficie mniej więcej co piętnaście metrów. Po trzech minutach marszu stanęli przed kolejnymi drzwiami. Znowu niższy mężczyzna otwarł zamek i znaleźli się na najniższym poziomie dwunastopiętrowego biurowca. Zamknęli za sobą drzwi, po czym niższy mężczyzna ruszył w kierunku schodów i zniknął. Wyższy przedzierał się przez masę rur i elementów konstrukcyjnych, aż znalazł to, czego szukał. Podniósł stalową płytę zamykającą układ wentylacyjny budynku i położył ją obok otworu. 130 W tym czasie pierwszy mężczyzna dotarł na piąte piętro biurowca. Od miesięcy badali ten budynek, wiedzieli więc, że górne pięć pięter wynajmuje duża firma prawnicza, a resztę budynku zajmują różne firmy, między innymi lobby styczne i mniejsze biura prawnicze. Wolne pomieszczenia znajdowały się na wszystkich dolnych piętrach. Mężczyzna otworzył drzwi klatki schodowej i rozejrzał się po holu. Nikogo nie zauważył, więc ostrożnie ruszył korytarzem. Zatrzymał się przed trzecimi drzwiami po prawej stronie, odłożył torbę i zaczął manipulować przy zamku. Tym razem szybkość nie była ważna, trzeba było natomiast działać nonszalancko i beztrosko. Nie obawiał się, że ktoś go zobaczy - nikogo nie zdziwiłby widok pracownika firmy telefonicznej wchodzącego do pustego biura. Po chwili uporał się z zamkiem i wszedł do pokoju z matowymi szybami w oknach. Przyklęknął, położył torbę na podłodze, wyjął jej zawartość i starannie porozkładał. W niecałą minutę złożył karabin i wprowadził do komory nabój z nitrogliceryną. Po następnych dwudziestu sekundach karabin był już umocowany na trójnożnym statywie. Zabójca spojrzał przez celownik optyczny w dół, na frontowe drzwi budynku po drugiej stronie ulicy. Włączył znacznik laserowy i na matowej szybie pojawiła się czerwona kropka. Dokręcił śruby trójnogu i umocował karabin, następnie wyjął z torby urządzenie do cięcia szkła i umieścił na szybie przyssawkę w taki sposób, że czerwona kropka znajdowała się dokładnie w jej środku. Prawą ręką powoli obrócił ostrze zgodnie z ruchem wskazówek zegara, ale nie wyjął wyciętego kawałka szyby. Wziął linkę i jeden jej koniec obwiązał wokół przyssawki, a drugi wokół jednej z nóg statywu. Na koniec zsunął spod daszka czapki mikrofon i powiedział: - Chuck, tu Sam, odbiór. Drugi mężczyzna usłyszał to głośno i wyraźnie pomimo hałasującej w piwnicy maszynerii. — Tu Chuck, odbiór. — U mnie wszystko gotowe, odbiór. - Zrozumiałem, tu też wszystko gotowe, odbiór. 131 Agent secret service Harry Dorle został wycofany z terenu i przydzielony do kierowania ochroną osobistą kon-gresmana Toma Basseta, który z racji pełnienia funkcji przewodniczącego Izby Reprezentantów został uznany przez FBI i secret service za wysoce prawdopodobny cel kolejnego zamachu. Dorle odpowiadał za ochronę prezydenta poprzedniej kadencji. Ten przydział zakończył się z chwilą, gdy jego szef przegrał wybory ze Stevensem. Nowy prezydent, podobnie jak większość jego poprzedników, chciał dokonać zmiany warty. Secret service nie sprzeciwiała się tej tradycji, a nawet przeciwnie — uważano za właściwe, by agenci się zmieniali. Pomagało to uniknąć samozadowolenia i nudy. Dorle siedział w poczekalni biura przewodniczącego Basseta na Kapitolu i czekał, aż ten powie, że jest gotowy do wyjścia. Wysoki agent w średnim wieku wyglądał na spokojnego, ale w środku był wrakiem. Czytał raport o okolicznościach, w jakich zamordowano Koslowskiego, Fitzgeralda i Downsa, i był przerażony. Mordercy byli zawodowcami. Trzy zamachy, wszystkie jednej nocy. Pierwszy to morderstwo gołymi rękami, drugi - strzał z karabinu, i trzeci -strzał z bliska. To nie byli ludzie w rodzaju tych typów z Narodu Aryjskiego. To byli profesjonaliści, a ponieważ Bas-set lubił się wałęsać po mieście, stanowił łatwy cel. Nagle trzeba było zapewnić ochronę tak wielu kongres-manom i senatorom, że secret service nie była w stanie dostarczyć Dorle'owi tylu agentów, ilu chciał. Dysponował zaledwie pięcioma ludźmi i zwiększoną do ośmiu policjantów normalną całodobową ochroną policji kapitolińskiej. W tej sytuacji próbował uprosić Basseta, żeby odwołał wszystkie publiczne wystąpienia do czasu, gdy sytuacja się unormuje. Zgodnie z przewidywaniami, przewodniczący Izby odmówił i w ten sposób zadanie Dorle'a stało się szalenie trudne. Doświadczony agent znał tylko jeden sposób, by w tej sytuacji skutecznie chronić polityka: należało go zamknąć w domu, biurze lub opancerzonej limuzynie. Kiedy tylko opuszczał jedno z tych trzech miejsc, możliwości jego ochrony znacznie się zmniejszały. 132 Za kilka minut mieli wyjechać na nagranie wywiadu dla CNN. Dorle powiedział, że uważa ten wywiad za zły pomysł, a Basset grzecznie odpowiedział, że nie zamierza go odwoływać. CNN już od niedzielnego popołudnia ogłaszało, że przewodniczący pojawi się w ich programie, i chociaż wywiad nie miał być prezentowany na żywo, to nie trzeba było być geniuszem, żeby się domyślić, kiedy odbędzie się nagranie. Dorle nie pamiętał, żeby kiedykolwiek bardziej się denerwował. Kimkolwiek byli mordercy, mieli miesiące na planowanie tego, co robią. Śledzili i badali swoje cele, a jeżeli list był prawdziwy, to uderzą ponownie. Dorle musiał zaryzykować, bo po prostu nie miał dość ludzi, by wykonać zadanie ze stuprocentową pewnością. Wysłał przodem czterech agentów secret service i dwóch policjantów w cywilu, żeby sprawdzili budynek CNN. Mieli szybko zlustrować ulicę, wyjścia i okoliczne dachy. Czterech cywilnych funkcjonariuszy przeznaczył do bezpośredniej ochrony osobistej. Mieli okrążyć Basseta, gdy ten wysiądzie z limuzyny i pójdzie do studia. Dorle rozważał możliwość użycia do tego celu agentów secret service, którzy byli wyszkoleni do ochrony osobistej, w końcu jednak uznał, że będą bardziej przydatni przy innych zadaniach. Przewodniczący Basset i jego doradca Matthew Schwab pojawili się w poczekalni. Dorle wstał. - Czy jest pan gotów? - Tak — odpowiedział Basset. Dorle podniósł do ust lewą dłoń i powiedział do malutkiego mikrofonu: - Art, tu Harry, odbiór. Agent secret service czekający na zewnątrz odparł: - Tu Art, odbiór. - Bobcat jest gotów, odbiór. Agent rozejrzał się po holu i kiwnął do policjanta przy windzie. - Hol jest bezpieczny, odbiór. - Zrozumiałem, przekaż chłopcom na dole, że idziemy, odbiór. — Dorle odwrócił się do Basseta i ruszył w kierunku drzwi. — Kiedy tylko pan będzie gotowy... 133 Dorle w gruncie rzeczy nie bał się, że cokolwiek się zdarzy na Kapitelu. Mordercy musieliby być samobójcami, żeby pomimo większej liczby wojska i policji próbować coś tu zrobić. Ale zadbał o postępowanie zgodne z zasadami. Otwarł drzwi i obaj politycy wyszli na korytarz. Cała grupa, złożona z Basseta, Schwaba, Dorle'a, jeszcze jednego agenta secret service i dwóch policjantów, ruszyła w kierunku windy. Dorle osłaniał tył, a trzej pozostali otaczali przewodniczącego i jego doradcę. Weszli do windy i zjechali na parking, gdzie czekał na nich następny policjant, i wszyscy poszli do samochodów. Stał tu już cały konwój: limuzyna i samochód policyjny przed nią i za nią. Schwab i Basset zostali szybko wsadzeni na tylne siedzenia limuzyny. Dorle zebrał na chwilę policjantów z policji kapitolińskiej, by im szybko przypomnieć, co się będzie działo, kiedy dojadą na miejsce. Kiedy skończył, funkcjonariusze weszli do swych samochodów, agent Art Jones siadł za kierownicą wielkiego czarnego cadilla-ca, a Dorle na tylnym siedzeniu obok przewodniczącego i Schwaba. Zanim rozkazał ruszyć, podniósł mikrofon do ust i powiedział: - Grupa przednia Bravo, tu Alpha, słyszycie? Odbiór. Dowódca grupy usłyszał wezwanie i musiał przerwać w środku zdania jednemu z ochroniarzy budynku CNN. - Ta Bravo, odbiór. - Jesteśmy w drodze z Bobcatem. Co zauważyliście, odbiór? - Na ile mogliśmy sprawdzić w tak krótkim czasie, jest bezpiecznie, odbiór. - Zrozumiałem. Nasz przybliżony czas przyjazdu: dwie minuty. Jeśli coś się zmieni, zaraz dajcie mi znać, odbiór. -Dorle spojrzał na agenta za kierownicą. - Wyjeżdżamy, Art. Jones błysnął światłami limuzyny w kierunku prowadzącego samochodu policyjnego i kawalkada ruszyła z parkingu. Zabójca patrzył przez okno na dwóch policjantów stojących przed budynkiem CNN. Właśnie zeszli z chodnika i stali na jezdni, omijani przez samochody, które chciały zaparkować przed budynkiem. 134 - Chuck, bądź gotów - powiedział do mikrofonu. - Powinni przyjechać w każdej chwili, odbiór. Odpowiedź nadeszła natychmiast. - Zrozumiałem, na dole wszystko gotowe. Mężczyzna stojący przed otworem wentylacyjnym zdjął czapkę, włożył ją do torby i wyjął maskę przeciwgazową. Ponownie sięgnął do torby, wyjął z niej dwa szare pojemniki i postawił je na urządzeniu wentylacyjnym. Kawalkada zatrzymała się przed budynkiem. Mimo że Dorle mówił kierowcom obu samochodów policyjnych, żeby zostawili z przodu i z tyłu limuzyny co najmniej po dziesięć metrów, ci zapomnieli o tym i zastawili ją. Dorle od razu zareagował: - Art, powiedz im, żeby odjechali trochę dalej. - Zwrócił się do Basseta: - Panie przewodniczący, proszę zostać chwilę w samochodzie, aż wszystko sprawdzę. - Wysiadł i podszedł do stojącego na chodniku agenta dowodzącego zespołem Bravo. - Co słychać? - zapytał młodszego mężczyznę. - W porządku. Wyjścia są zabezpieczone, winda czeka, a Alan jest na dachu i obserwuje, co się dzieje. Zabójca patrzył na dwóch ludzi na jezdni i domyślił się, że są albo z secret service, albo z FBI. Tego się właśnie spodziewali. - Chuck, bądź gotowy - powiedział do mikrofonu. Mężczyzna w piwnicy naciągnął maskę gazową i chwycił jeden z kanistrów. W tym czasie na piątym piętrze zabójca patrzył, jak mężczyzna, który wysiadł z limuzyny, wezwał kilku policjantów i zaczął ustawiać ich wokół drzwi. Nic im to nie pomoże. Zamachowcy wybrali piąte piętro właśnie dlatego, aby kąt strzału był wystarczająco duży, by nie przeszkodziło im nawet czterech ponaddwumetro-Wych policjantów. Nie chcieli zabijać nikogo oprócz Basseta, dlatego też wybrali pociski z nitrogliceryną, które w odróżnieniu od większości pocisków karabinowych wybuchają przy uderzeniu i nie opuszczają celu. Typowy nabój przeszedłby przez cel i miałby jeszcze wystarczającą 135 prędkość, by narobić sporych spustoszeń. Mógłby nawet zabić kogoś, kto miałby pecha i stał po drugiej stronie ofiary. Snajper zobaczył, jak mężczyzna, który przed chwilą wyszedł z limuzyny, wsadził głowę w otwarte drzwi samochodu i pomagał Bassetowi wysiąść. Przycisnął mocniej kolbę karabinu, prawą ręką chwycił sznurek i powiedział do mikrofonu: — Chuck, zacznij dymić. Jego partner wyciągnął zatyczkę z pierwszego zbiornika, wrzucił go do przewodu wentylacyjnego, szybko chwycił drugi zbiornik i zrobił to samo. Następnie chwycił metalową pokrywę i wsadził ją z powrotem na miejsce. Dym ze zbiorników, pchany przez gorące powietrze z pieca, natychmiast ruszył w górę systemem wentylacyjnym. Mężczyzna szybko podszedł do ściany i czekał. Zabójca na piątym piętrze skoncentrował się na wolnych głębokich oddechach. Kiedy zobaczył, że głowa Basseta wydostaje się z limuzyny, szarpnął prawą ręką sznurek przywiązany do przyssawki na szybie i krążek szkła upadł na podłogę. Basset w otoczeniu czterech policjantów zaczął iść w kierunku drzwi budynku. Morderca powiedział do mikrofonu: — Włącz alarm. Jego towarzysz w piwnicy włączył alarm przeciwpożarowy. Głośne brzęczenie rozniosło się po budynku i ulicy. Dorle i jego agenci oczyścili ulicę i patrzyli na wszystkich oprócz Basseta. Kiedy alarm się włączył, policjanci otaczający przewodniczącego zareagowali instynktownie: zatrzymali się i patrzyli, skąd dochodzi hałas. W tym momencie zadziałał też instynkt Dorle'a. Ruszył do przodu. - Nie zatrzymujcie się! - krzyczał. Kiedy dotarł do policjanta, usłyszał coś, co natychmiast rozpoznał jako strzał karabinowy. Dalej pchał grupę. - Ruszać się! Ruszać się! Zrobił dwa kroki i wtedy policjant stojący przed nim potknął się i upadł na śmiertelnie rannego Basseta. Dorle oparł się o plecy policjanta, żeby nie upaść, i spojrzał, czy 136 Basset został trafiony. Odpowiedź była oczywista. Wszędzie było pełno krwi. Dwa pociski z nitrogliceryną rozwaliły tył głowy przewodniczącego. Białe koszule policjantów były pokryte krwią i mózgiem Basseta. Dorle uklęknął i przyłożył do ust mikrofon. - Bobcat został trafiony! Powtarzam, Bobcat został trafiony! Dwaj agenci secret service stanęli za ciałami, lustrując spojrzeniem budynek po drugiej stronie ulicy. Zabójca szybko rozłożył karabin i schował wszystko z powrotem do torby. Dym wypełniał pokój, włożył więc maskę przeciwgazową, po czym chwycił torbę i pobiegł korytarzem w kierunku schodów. Tam przepchnął się przez tłum wystraszonych urzędników, którzy myśleli, że w budynku wybuchł pożar. Dorle patrzył na to, co zostało z głowy Basseta, i wiedział, że przewodniczący nie żyje. Wtedy w słuchawce usłyszał głos agenta secret service z dachu budynku CNN: - Myślę, że strzał padł z budynku po drugiej stronie ulicy! Dorle zerwał się na równe nogi i zaczął wykrzykiwać rozkazy. - Art! Wezwij posiłki! Otoczymy ten budynek! - Zwrócił się do jednego z policjantów i krzyknął: — Weź dwóch swoich ludzi i miejcie oczy szeroko otwarte! Niech nikt nie opuszcza terenu! Bądźcie ostrożni! Zabrał dwóch ludzi z uzi i przebiegli przez ulicę. Przedzierali się między samochodami, które zatrzymywały się, by zobaczyć, co się dzieje. Kiedy już byli przed biurowcem, wypadł na nich tłum przerażonych urzędników i nie pozwolił im się dostać do środka. Tymczasem trzy przecznice dalej, przy Union Station, jasnowłosy zabójca w luźnych dżinsach, bluzie i czapce z daszkiem podszedł do rzędu automatów telefonicznych. Włosy wychodzące spod czapki i opadające na ramiona nie były prawdziwe, tak samo jak jego sylwetka. Zamiast wyprostowanego, wysokiego, atletycznie zbudowanego 137 mężczyzny przed telefonem stal mężczyzna średniego wzrostu z lekką nadwagą. Sięgnął do lewej kieszeni i wyjął z niej monetę. Wystukał siedmiocyfrowy numer i wyją} z kieszeni mały magnetofon. W słuchawce odezwał się kobiecy głos: - Dobry wieczór, tu ABC. Z kim mam połączyć? Mężczyzna nacisnął przycisk odtwarzania i z małego głośnika rozległ się komputerowo zmieniony głos. - Proszę się nie rozłączać. Ta wiadomość pochodzi od grupy, która jest odpowiedzialna za zabicie senatora Fitz-geralda, senatora Downsa, kongresmana Koslowskiego i przewodniczącego Basseta. Dwudziestotrzyletnia telefonistka poczuła, jak serce przestaje jej bić. Najpierw wpadła w panikę, ale zaraz przypomniała sobie, że wszystkie rozmowy do centrali są nagrywane. Po krótkiej przerwie głos z taśmy mówił dalej: - Przewodniczący Bas set został zabity, ponieważ on i jego koledzy nie potraktowali poważnie naszych żądań. Nie jesteśmy terrorystami. Nie zabiliśmy żadnego niewinnego obywatela, a wręcz przeciwnie - podjęliśmy bardzo poważne działania, aby tego uniknąć. Wbrew temu, do czego Biały Dom przekonuje media, nie konspirujemy w celu zniszczenia prezydentury Stevensa. Jesteśmy grupą Amerykanów, która ma dość korupcji i całkowitego braku profesjonalizmu w Waszyngtonie. Daliśmy wam szansę na wprowadzenie w sposób pokojowy i demokratyczny reform, które obiecywaliście. Nie zrobiliście tego, więc zareagowaliśmy. Nie sprawdzajcie nas znowu, bo będziemy zmuszeni przerwać kadencje kolejnych osób. Mamy wystarczające środki i wolę, by zabić dowolnego kongresmana i senatora, a nawet prezydenta. Ogłaszamy zawieszenie broni i dajemy wam czas do końca tygodnia na pochowanie Koslowskiego, Downsa, Fitzge-ralda i Basseta. Kiedy już zostaną pochowani, oczekujemy natychmiastowego działania w celu realizacji reform, które zaproponowaliśmy. 138 14 Było jeszcze ciemno, gdy Harry Dorle przejechał przed posterunkiem secret service i zaparkował samochód przed wejściem dla personelu, wiodącym do zachodniego skrzydła Białego Domu. Kiedy wychodził z samochodu, po raz setny od momentu zamachu zadał sobie pytanie, w jaki sposób morderca zdołał uciec. Policja w ciągu kilku minut zablokowała cały kwartał. Wszyscy ludzie, którzy opuścili wypełniony dymem budynek, zostali zatrzymani i przesłuchani po trzy i cztery razy przez FBI i secret service. Jak do tej pory wszyscy okazali się prawdziwymi urzędnikami. Budynek został przeszukany, także przez psy, i był pusty. Co za młyn, pomyślał. Po dwudziestu trzech dobrych latach takie coś... Kiedy doszedł do wejścia, drzwi otworzył mu Jack Warch. - Harry, współczuję... Naprawdę ci współczuję. Warch zastąpił Dorle'a na stanowisku agenta specjalnego dowodzącego ochroną prezydenta. Obaj znali się od lat. Dorle pokiwał głową z podziękowaniem, ale nie spojrzał na Warcha. Weszli po schodach, nie zamieniając ani słowa. Kiedy doszli do drzwi Gabinetu Roosevelta, Dorle zatrzymał się. - Jack, czy prezydent tam jest? - Nie, jest w części mieszkalnej i rozmawia z panią Basset. Dorle wciąż patrzył w podłogę i kręcił głową. Warch położył rękę na ramieniu przyjaciela. - Harry, to nie była twoja wina. - Tak, tak, wiem. - Dorle w końcu na niego spojrzał. W gabinecie był już Stu Garret i chodził tam i z powrotem, rozmawiając z Alexem Trącym, dyrektorem secret 139 service. Mikę Nance siedział samotnie przy końcu stołu i jak zwykle obserwował rozmowę. Kiedy weszli Warch i Dorle, Garret odwrócił się i przestał mówić. W pokoju zapanowała cisza, którą w końcu przerwał dyrektor Trący. - Panowie, proszę siadać. Wszyscy oprócz Garreta usiedli. Trący spojrzał na Do-rle'a. - Harry, jak się czujesz? Dorle kiwnął głową, ale nic nie powiedział. Trący patrzył jeszcze chwilę na niego, po czym zapytał: - Czy znasz Stu Garreta i Mike'a Nance'a? -Nie. Znowu zapadła niezręczna cisza, gdy Dorle czekał, aż Garret lub Nance coś powiedzą. Garret podszedł do stołu. - Agencie Dorle, całe popołudnie otrzymujemy raporty i znamy zasadnicze fakty na temat tego, co się zdarzyło. Nie wiemy tylko, a naprawdę chciałbym się tego dowiedzieć, jak to się stało? - Garret powiedział to jednym ze swych bardziej napastliwych tonów. - Co to znaczy ,jak"? - zapytał Dorle. - Zaraz panu powiem, co to znaczy Jak". Chcę wiedzieć, jak, do diabła, przewodniczący Izby Reprezentantów, trzecia najważniejsza osoba w państwie, mógł zostać zamordowany w jasny dzień, otoczony przez kilku agentów secret service i policjantów. - Garret pochylił się, położył obie ręce na stole i patrzył na Dorle'a, niecierpliwie oczekując odpowiedzi. Dorle spojrzał na Garreta i zrozumiał, jak będzie przebiegała ta rozmowa. Sporo już słyszał o Garrecie i jego stylu, wyprostował się więc nieco i przygotował na nieuniknioną konfrontację. Miał za sobą długi i ciężki dzień i absolutnie nie był w nastroju do wysłuchiwania połajanek. W miarę jak mówił, jego twarz tężała. - Przewodniczący Basset został zabity, ponieważ odmówił odwołania swych publicznych wystąpień. Został ostrzeżony, że nie możemy zagwarantować mu bezpieczeństwa, ale postanowił nie stosować się do naszej rady. - Gówno prawda, Dorle. Został zabity, bo wy i wasi lu- 140 dzie nie zrobiliście tego, co do was należy. To jest prawdziwy powód. - Garret uderzył pięścią w stół. Dorle podniósł się z krzesła, żeby spojrzeć Garretowi w oczy. - O nie, nie ma pan prawa. - Palcem celował w Garreta. -Nie mam zamiaru siedzieć tutaj i pozwalać na to, żeby całą winą obarczał pan mnie. Garret przerwał mu i krzyknął: - Agencie Dorle! Jesteście w Białym Domu i to ja tu rządzę! Siadaj pan z powrotem na tyłku i morda w kubeł! - Mam to w dupie, nawet gdybyś był pieprzonym królem Syjamu! Mówiłem mu, że to nie jest dobry pomysł, aby pokazywać się publicznie, ale on nie chciał słuchać! Zrobiłem, co do mnie należało, i gdyby tylko Basset mnie słuchał, to wciąż by żył! Garret spojrzał na dyrektora Tracy'ego i wrzasnął: - Ten człowiek ma być natychmiast zwolniony! - Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się do Warcha i pokazał palcem na Dorle'a. - Wyprowadź go stąd! Wywalić go na ulicę! Dorle zrobił krok w kierunku Garreta, ale Warch wstał i zablokował mu drogę. - Harry, nie warto. - Po cholerę mi to gówno! Za długo tu jestem, żeby wysłuchiwać tego Hitlerka! Garret znowu patrzył na dyrektora Trac/ego. - Chcę, żeby natychmiast został zwolniony! Chcę mieć jego odznakę, zanim opuści ten budynek! Warch wypchnął Dorle'a za drzwi i zamknął je za nim. Dorle cały się trząsł, a jego twarz była czerwona od wrzasku. - Jack, nie dam się obciążyć tym, co się stało z Bassetem. - Wiem, Harry, wiem. Uspokój się. Dorle kilka razy głęboko zaczerpnął tchu. - Od lat nie dałem się tak wyprowadzić z równowagi. - Miałeś ciężki dzień, a Garret rzadko wydobywa z ludzi ich dobre strony. - Nie chce mi się wierzyć. Czy prezydent naprawdę go słucha? - Obawiam się, że tak. 141 Tymczasem w Gabinecie Roosevelta Mikę Nance podniósł się z krzesła i dał znak Garretowi, żeby za nim poszedł. Otwarł drzwi po drugiej stronie pokoju i przeszedł przez korytarz do Gabinetu Owalnego. Garret obszedł stół i również tam poszedł. Nance zamknął za nim drzwi i patrzył na niego dobre pół minuty, po czym spokojnie powiedział: — Stu, musisz się nauczyć nad sobą panować. — Mikę, ale to całe cholerstwo się nam rozlatuje. Straciliśmy Koslowskiego i Basseta. Wiesz, jakie mamy teraz szansę na reelekcję? - Garret podniósł rękę i pokazał zero. -Okrągłe zero! Za rok i ty, i ja będziemy bez pracy. Wszystko się rozlatuje, a to dlatego, że idioci w rodzaju tego całego Dorle'a nie umieją robić tego, co do nich należy. Nance spojrzał na Garreta i przez chwilę zastanawiał się, czy on naprawdę jest taki głupi. — Stu, musisz się wziąć w garść. Do wyborów może się jeszcze wydarzyć wiele rzeczy i nic tu nie pomoże wściekanie się. Mamy dziś jeszcze wiele spraw do załatwienia, więc się uspokój. Teraz jest ważne, żebyśmy mieli za sobą opinię publiczną. Musimy znaleźć sposób na wyjście z tego wszystkiego. To nie będzie łatwe, ale nie możemy tracić głowy. - Garret przytaknął, a Nance dodał: - Wracamy więc i zachowujemy spokój. Nie minęła jeszcze doba od chwili, gdy przewodniczący Basset wyjeżdżał czarną limuzyną z podziemnego parkingu Kapitołu, a teraz wracał tam karawanem. Kiedy pojazd się zatrzymał, otwarto tylne drzwi i oddział specjalny, składający się z sześciu wojskowych w galowych mundurach, wyjął owiniętą we flagę trumnę i położył ją na wózku. Ze względów bezpieczeństwa zasugerowano, by nie urządzać osobnej ceremonii pogrzebowej, ale połączyć ją z wcześniej planowanymi uroczystościami. Prezydent Stevens uzgodnił to z rodziną przewodniczącego Izby i rozkazał, by poczynić odpowiednie przygotowania. Po krótkiej jeździe windą na główny poziom Kapitołu wózek został rozłożony i oddział specjalny przeniósł trum- 142 nę korytarzami, po zimnej kamiennej podłodze, i położył ją na prostokątnym katafalku. Cztery owinięte we flagi trumny leżały dokładnie pod zwornikiem olbrzymiej kopuły Kapitelu, wskazując cztery strony świata. Była prawie dziesiąta rano i poza wartą nie było nikogo. Rodziny miały kolejno możliwość samotnego opłakiwania zmarłych przy ich trumnach. Każda spędziła tam około pół godziny, po czym krótko przed południem wpuszczono media i pozwolono im rozpocząć transmisję. Kamery zaczęły działać, a przez pomieszczenie przesuwali się senatorowie i kongresmani oddający cześć zmarłym. Zaraz po drugiej politycy zostali wyprowadzeni do bezpiecznych części Kapitolu, a drzwi otwarto dla publiczności. Przez cały dzień mnóstwo ludzi przechodziło obok trumien i dopiero po północy tłum zaczął się przerzedzać. Senator Erik Olson siedział w swoim gabinecie i starał się podjąć decyzję, czy powinien postąpić wbrew życzeniom prezydenta, FBI, secret service i swojej żony. Była prawie pierwsza w nocy, a on wciąż nie mógł zasnąć. Zbyt wiele spraw zaprzątało mu głowę. Wiedział, że właściwe i szlachetne byłoby pójście za trumnami, gdy kondukt żałobny będzie jechać z Kapitolu do Białego Domu. Dokonane w jasny dzień morderstwo Basseta sprawiło, że wszyscy senatorowie i kongresmani zdali sobie sprawę, jak łatwy stanowią cel. Basset był chroniony lepiej niż ktokolwiek, a zamachowcy i tak go dopadli, co więcej — po wszystkim zniknęli bez śladu. FBI i secret service nie miały zamiaru ryzykować jeszcze raz, a politycy, którzy zostali przy życiu, stali się nagle bardzo potulni. Kiedy uzgadniano ostateczne środki bezpieczeństwa w czasie pogrzebu, secret service i FBI zadecydowały, że nikt, łącznie z członkami rodzin, nie będzie szedł za trumnami. Żaden z ważniejszych senatorów i kon-gresmanów nie zaprotestował. Nikomu nie zależało na dołączeniu do czwórki zabitych. Z różnych powodów Olson czuł, że powinien jednak pójść, o pierwsze, była to tradycja, którą należało podtrzymy- 143 wać i szanować, a po drugie, uważał, że ktoś powinien pokazać, iż rząd Stanów Zjednoczonych się nie boi, ktoś powinien wyglądać na przywódcę. Olson nie obwiniał polityków za to, że tchórzliwie ukryli się za zamkniętymi drzwiami i ochroniarzami, a szczególnie tych, którzy wcześniej zachowywali się bez skrupułów. Senator z Minnesoty współpracował ze wszystkimi czterema zabitymi, ale nie miał złudzeń co do ich charakterów. Doskonale wiedział, że byli jednymi z najbardziej nieetycznych polityków Waszyngtonu. Olson był z wykształcenia historykiem i bardziej martwiły go konsekwencje tych morderstw dla przyszłości polityki amerykańskiej. Zawsze mówił swoim studentom, że historia jest wielką nauczycielką. Powtarza się z wielu po-, wodów, głównie dlatego że w gruncie rzeczy ludzie nie zmienili się zbytnio w ciągu wieków, ale też dlatego że to ona ustanawia precedensy i jest dla ludzi źródłem inspiracji. Olson nie chciał, żeby to, co się dzieje w jego kraju, stało się takim precedensem. Zdarzenia, które zaczęły się w zeszły piątek, powinny być przerwane i potraktowane w sposób szybki i właściwy. W demokracji nie ma miejsca na terroryzm. Ktoś musi się temu przeciwstawić, ktoś musi działać jak przywódca. Ktoś musi jutro pójść za trumnami i pokazać, że się nie boi. Srebrzystowłosy Szwed wyobraził sobie, jak idzie samotnie, i pomyślał, czy któryś z jego kolegów miałby dość odwagi, by się do niego przyłączyć na ten niedługi powolny spacer. Zaczął w myślach szukać kogoś, kto byłby wystarczająco odważny. Po krótkiej chwili jedno nazwisko pojawiło się w jego głowie i dalej nie szukał. Sięgnął po telefon i wystukał numer. Michael poklepał Duke'a po głowie i rzucił klucze na blat kuchenny. Wziął z półki plik listów i z ulgą odetchnął na widok torebki Liz. Szybko przejrzał pocztę i odłożył ją na blat. Zdjął krawat, zaczął rozpinać koszulę i ruszył w kierunku schodów. Duke szedł za nim i Michael musiał się zatrzymać przed wejściem, by powiedzieć dobranoc czworonożnemu przyjacielowi. 144 Było późno, był zmęczony i musiał porozmawiać z Liz. Zaczynało mu ciążyć poczucie winy. Młody kongresman wszedł do sypialni. Liz siedziała po swojej stronie łóżka wjednym z jego szarych podkoszulków University of Minnesota i czytała książkę. Michael uśmiechnął się do niej i usiadł na skraju łóżka. Liz odłożyła książkę i zdjęła okulary. - Kochanie, wyglądasz jak trup. - Dzięki - odpowiedział ponuro Michael. Zakrył twarz dłońmi i westchnął. - O czym myślisz? — zapytała Liz, gładząc go po plecach. - Chciałbym z tobą o czymś porozmawiać, ale nie wiem, czy mogę - odpowiedział, nie podnosząc głowy. Liz odrzuciła kołdrę i zsunęła bose nogi z łóżka. Wyprostowała Michaela i odciągnęła jego ręce od twarzy, a on w tym czasie przeklinał się za to, w jaki sposób wypowiedział ostatnie zdanie. Najgorszą rzeczą, jaką można powiedzieć dziennikarzowi, jest to, że coś się wie, ale nie można o tym mówić. - Co cię martwi? - zapytała. Michael odwrócił się i pocałował ją. Przez chwilę odwzajemniała pocałunek, ale zaraz chwyciła go za szyję i odsunęła jego twarz. - Co cię martwi? - zapytała ponownie najpoważniej. Michael chciał jej to powiedzieć, ale musiał być ostrożny. - Co byś powiedziała na to, że wiem, kim są mordercy? Liz szeroko otwarła oczy. - Nie mówisz tego poważnie? Michael przytaknął. Podwinęła jedną nogę na łóżku i cofnęła stopę. - Mówisz poważnie. Michael znowu przytaknął. - Kim oni są? - Chyba nie mogę ci tego powiedzieć. - Dlaczego? - Bo nie wiem, co z tego może wyniknąć. - Masz zamiar rozmawiać o tym z FBI? - Nie. - Michael patrzył w podłogę. - Teraz nie mówisz poważnie. — Liz podniosła się na kolana i patrzyła na niego. - Mówię. - Musisz pójść do FBI! Jesteś w końcu kongresmanem! - Kochanie, nie mam zamiaru iść do FBI... przynajmniej na razie. I nie chcę, żebyś mówiła o tym komukolwiek. Scarlatti skrzywiła się. - Liz, zwierzyłem ci się, bo ci ufam. Nikomu nawet 0 tym nie wspominaj. - W porządku, w porządku... Nic nie powiem - zgodziła się niechętnie. Zaczęła go głaskać po włosach. - Kim oni są? - zapytała z uśmiechem. - Nie powiem ci, dla twojego dobra. Liz zaczęła protestować, ale w tym momencie zadzwonił telefon. Michael rozejrzał się za aparatem i stwierdził, że musi być w gabinecie. Jeśli ktoś dzwonił tak późno, to musiało to być coś ważnego. Poszedł do gabinetu i podniósł słuchawkę. - Halo. - Michael, przepraszam, że niepokoję cię tak późno. Mam nadzieję, że cię nie obudziłem. To był jego były szef, senator Olson. - Nie... nie, nie spałem. O co chodzi? Po chwili niezręcznej ciszy Olson powiedział: - Michael, chcę cię prosić o wielką przysługę. - W czym ci mogę pomóc? - Postanowiłem iść jutro z Kapitolu do Białego Domu... 1 zastanawiałem się... czy nie zechciałbyś pójść ze mną? - Myślałem, że nikomu nie pozwolą iść. 0'Rourke otrzymał biuletyn, w którym opisywano plan pogrzebu i wyraźnie zaznaczono, że żaden kongresman ani senator nie dostanie pozwolenia na towarzyszenie trumnom. - Michael, jestem senatorem Stanów Zjednoczonych. Nikt nie będzie za mnie decydował, czy mogę pójść w procesji. Długo o tym myślałem. Pracowałem z tymi ludźmi ponad trzydzieści lat i chociaż nigdy specjalnie mi na nich nie zależało, to czuję, że mam obowiązek stanąć przy nich 146 ten ostatni raz. Ktoś w tym mieście musi wykazać nieco odwagi. — Dlaczego masz ryzykować swoje życie w celu uczczenia czterech z najbardziej bezwartościowych ludzi, jacy kiedykolwiek zostali wybrani na stanowisko publiczne? Oni byli zakałami tego miasta! Nie chce mi się wierzyć, że w ogóle o tym myślisz. Olson niemal stracił panowanie nad sobą. - Przykro mi, że myślisz w ten sposób, Michael. Gdybym wiedział, że tak bardzo ich nie lubisz, nie prosiłbym cię, żebyś mi towarzyszył. - Senator odłożył słuchawkę. 0'Rourke patrzył na telefon i zastanawiał się, czy powinien zadzwonić do Olsona. Zdecydował się nie dzwonić i odłożył słuchawkę. Był rozdarty między lojalnością wobec Olsona a odrazą, jaką czuł do tego, co ludzie w rodzaju Koslowskiego zrobili Ameryce. Myśl o tym, że miałby ich w jakikolwiek sposób uczcić, irytowała go. Decyzja byłaby prosta, gdyby nie to, że Michael czuł się zobowiązany wobec Erika Olsona bardziej niż wobec kogokolwiek. Erik i Alice Ołsonowie byli najlepszymi przyjaciółmi jego rodziców. Gdy ci zginęli, to właśnie Ołsonowie pomogli Michaelowi i jego rodzeństwu w wypełnieniu pustki. O'Rourke spojrzał na zdjęcie wiszące na ścianie. Było zrobione, kiedy ukończył college, i obok niego stali Ołsonowie. Patrzył na inne zdjęcia i zauważył, na jak wielu z nich byli Ołsonowie. Na jednej fotografii było jezioro i lasy przed ich chatką w północnej Minnesocie. Świeża warstwa śniegu pokrywała zamarznięte jezioro i przyginała gałęzie potężnych sosen. To cudowne czarno-białe zdjęcie, zrobione tuż po śnieżycy, zawsze przypominało mu o smutnym okresie w jego życiu. Jego matka zrobiła je niedługo przed wypadkiem. W pierwszych latach po śmierci rodziców często miał ochotę je zdjąć z powodu wspomnień, które przywoływało. Zostawiał je jednak z szacunku dla rodziców oraz z wiary w to, że lepiej stawić czoło bólowi i strachowi niż przed nimi uciekać. Kiedy patrzył na fotografię, pomyślał o pogrzebie rodzi- 147 ców. Pamiętał, jak stał na zimnym, przykrytym śniegiem cmentarzu. Nad głową miał ciemnoszare niebo. Gdy stał nad świeżymi grobami, z północy wiał przenikliwy mroźny wiatr. Wszyscy czekali w samochodach, aż w samotności powie ostatnie słowa pożegnania. Nie pamiętał, jak długo tam stał, pamiętał tylko, że było zimno i że wszystko widział jak przez mgłę z powodu łez. Michael przypomniał sobie, że to właśnie Erik Olson podszedł do niego w ten zimny dzień i odciągnął go od grobów do braci i siostry. Michael odwrócił się i zobaczył w drzwiach Liz. Wyciągnął do niej ręce i spotkali się w pół drogi. Objął ją mocno, pocałował w policzek i wyszeptał: — Nie chcę cię nigdy utracić. 15 Między dziesiątą dwadzieścia a wpół do dwunastej senator Olson był wprost oblegany przez wszystkich, od prezydenta począwszy, a na sekretarce skończywszy. Wszyscy próbowali wyperswadować mu pomysł pójścia za trumnami, on jednak uparcie odmawiał zmiany decyzji. Prezydent zadzwonił jeszcze raz w momencie, kiedy procesja właśnie miała się rozpocząć. Ponieważ znowu nie udało mu się odwieść Olsona od jego decyzji, postanowiono w końcu pozwolić senatorowi robić tak, jak będzie chciał. Za pięć dwunasta cztery lawety, każda zaprzężona w trzy pary białych koni, zajechały przed schody Kapitolu. Senator Olson stanął z boku i podziwiał precyzję ruchów młodych żołnierzy, którzy podnosili trumny z katafalków i maszerowali z nimi w kierunku drzwi. Kiedy ruszył za ostatnią trumną, ktoś położył mu dłoń na ramieniu. Szczupły niski senator odwrócił się i zobaczył twarz Michaela O'Rourke'a, ozdobioną przepraszającym uśmiechem. - Przepraszam za to, co powiedziałem w nocy. - Dziękuję, że przyszedłeś. - Olson poklepał dłoń O'Rour-ke'a. - To dla mnie bardzo ważne. Obaj mężczyźni zeszli po schodach Kapitolu. Każda trumna została wyniesiona przed gmach i umieszczona na dwukołowym wózku. Po położeniu ostatniej padł rozkaz i dobosz zaczął wybijać rytm. Zgodnie z wojskową tradycją, za każdą trumną szedł koń bez jeźdźca, a obok niego żołnierz. Za ostatnim koniem stanęli O'Rourke, Olson i czterech ochroniarzy senatora. Padła kolejna komenda i kondukt ruszył w rytm bębna. Ulica była wypełniona gęstym tłumem widzów obserwujących, jak kondukt przesuwa się wolnym godnym kro- 149 kiem Pennsylvania Avenue w kierunku Białego Domu. Sprawozdawcy stacji telewizyjnych i radiowych szeroko komentowali fakt, że senator Olson był jedynym z pięciuset trzydziestu jeden kongresmanów i senatorów, który zdecydował się pójść w procesji. O'Rourke został przez wszystkich wzięty za jednego z ochroniarzy Olsona. Wielki dom z czerwonej cegły w stylu kolonialnym stał na czteroakrowej działce w wiejskiej części Marylandu nad zatoką Chesapeake. Posiadłości podobne do tej, nieco większe lub nieco mniejsze, były rozsiane po całym wybrzeżu Chesapeake, ale żadna z nich nie była tak zabezpieczona. Kilka lat temu właściciel domu zapłacił prawie milion dolarów za przekształcenie go w twierdzę. Zewnętrzny system bezpieczeństwa składał się z kamer na podczerwień, podziemnych czujników ruchu i laserowych potykaczy. Następną linią zabezpieczeń była konstrukcja domu. Wszystkie okna miały podwójne kuloodporne szyby z pleksigla-su, a wszystkie zewnętrzne drzwi wykonane były z dwuca-lowej stali, osadzone na potrójnych zawiasach, pokryte drewnianą okleiną i umieszczone we framugach wzmocnionych stalą. Dom był całą dobę pilnowany przez czterech ochroniarzy. Tak czuły na punkcie bezpieczeństwa był Arthur Hig-gins. Ci, którzy go znali lub choćby o nim słyszeli, mówili o nim po prostu „Arthur". Nieoficjalnie pracował w CIA od początku jej istnienia i w ostatnich czterdziestu kilku latach wykonał większą część brudnej roboty agencji. Kiedy dyrektor Stansfield objął urząd, Arthur otrzymał nakaz zerwania wszelkich kontaktów z Centralną Agencją Wywiadowczą oraz ze wszystkimi agencjami rządowymi Stanów Zjednoczonych. Zignorował go. Arthur siedział za biurkiem w wielkiej bibliotece i oglądał telewizyjną transmisję z procesji pogrzebowej. Znał każdego z zabitych, ale ani nie czuł żalu z powodu ich śmierci, ani też nie był nimi zdziwiony. Był dumny z tego, że nie ulegał emocjom. Uważał, że utrudniają właściwą ocenę faktów. Ale kiedy na ekranie pojawiła się twarz senatora 01- sona, oczy Arthura zwęziły się - musiał zwalczyć wzbierający w nim gniew. Niewiele osób potrafiło wzbudzić natychmiastową fizyczną reakcję Arthura, ale senator Olson z pewnością należał do tej elitarnej grupy. Gdy kondukt zbliżał się do Białego Domu, jeden z komentatorów CBS zauważył, że mężczyzna idący obok senatora Ołsona nie ma brązowego trenczu i nie nosi ciemnych okularów jak pozostali czterej ochroniarze, ale drogi czarny płaszcz i jedwabny krawat. Producent polecił asystentom, aby postarali się dowiedzieć, kim jest ten mężczyzna. Po kilku minutach, gdy kondukt przybył przed Biały Dom, CBS ogłosiło, że senatorowi Olsonowi towarzyszy kongresman O'Rourke, także z Minnesoty. Kamery oczywiście skierowały się na przystojnego O'Rourke'a, a producenci wszystkich stacji na gwałt starali się dowiedzieć czegoś więcej o nie znanym kongresmanie. Żałobna procesja zatrzymała się przed Białym Domem. Cztery trumny zostały zabrane przez żołnierzy eskorty i umieszczone na katafalkach w Pokoju Wschodnim. Pokój był już zapełniony przywódcami innych krajów, ambasadorami, sędziami Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych oraz wybranymi senatorami i kongresmanami. Rodziny zmarłych zajmowały kilka pierwszych rzędów krzeseł. Kiedy Olson i O'Rourke tam weszli, nie było już wolnych miejsc, stanęli więc z tyłu z innymi, którym nie udało się usiąść. Gdy ostatni żołnierze opuścili pokój, wstał kapelan Kongresu i odczytał długą modlitwę za spokój dusz zmarłych. Następnie prezydent Stevens wygłosił nadspodziewanie krótką, smutną i pozbawioną akcentów politycznych mowę. Mówił tylko o tragedii przedwczesnej śmierci, znaczeniu modlitwy i pomocy bliskim zmarłych w zaleczeniu żalu. Po nim wystąpiło kilku senatorów i kongresmanow, którzy wspominali wzruszające epizody z udziałem zmarłych, ale także wystrzegali się powiedzenia czegoś kontrowersyjnego. Przemawiający politycy unikali tematu, o którym myśleli wszyscy i o którym wszyscy bali się wspomnieć ze strachu przed pójściem w ślady czterech martwych osób. Sena- 151 tor Olson przemawiał ostatni i zwracał się głównie do rodzin zmarłych kolegów. Cztery trumny owinięte we flagi zostały wyniesione z Pokoju Wschodniego. Tym razem złożono je na czterech karawanach, które miały je zawieźć do Bazy Lotniczej Andrews. Tam każda trumna miała być załadowana na pokład samolotu C-141B starlifter, by - zgodnie z testamentami zmarłych - zawieźć ją do rodzinnego stanu. Prezydent Stevens składał teraz kondołencje rodzinom, które właśnie wstały, aby wyjść. Gdy tłum zaczął się przemieszczać w kierunku korytarza, Olson zwrócił się do O'Rourke'a: - Michael, chcę porozmawiać chwilę z prezydentem. Chcesz go poznać? 0'Rourke spojrzał na przyjaciela, a następnie na prezydenta stojącego po przeciwnej stronie pokoju. - Nie, poczekam tutaj. Olson popatrzył na młodego 0'Rourke'a i po raz kolejny zapytał się w duchu, dlaczego Michael zdecydował się zająć polityką. - Poznałeś go już? -Nie. - Skoro tak, to chodź. - Olson odsunął się i pokiwał prezydentowi ręką. - Nie mam ochoty się z nim spotykać. Poczekam na ciebie w korytarzu. Olson poznał po wyrazie oczu Michaela, że nie było sensu prosić po raz trzeci. Senator kiwnął głową i ruszył w kierunku prezydenta. 16 Było już ciemno, kiedy O'Rourke zaparkował ciemnozielonego chevy tahoe przed domem, w którym mieszkała Scar-latti. Spóźnił się pół godziny. Pospiesznie pokonał schody, by jak najszybciej ją spotkać i spędzić z nią trochę czasu. Przy Liz odpoczywał i nie musiał myśleć o niczym. Zapukał i za chwilę drzwi się otwarły, ale Liz, zamiast przywitać go pocałunkiem, odwróciła się i weszła w głąb mieszkania. 0'Rourke zrozumiał, że się na niego gniewa, i zastanawiał się, czym ją zezłościł. Prawie zawsze się spóźniał, więc to nie mogło o to chodzić. Poszedł za nią do kuchni. - Liz, wszystko w porządku? Nie odpowiedziała. Mieszała makaron gotujący się na kuchence. Michael chwycił ją za ramiona i odwrócił do siebie. Zobaczył łzy w jej oczach, więc spróbował objąć ją ramieniem, ale się odsunęła. - Co się stało? - Ty oczywiście nic nie wiesz? - zapytała głosem, który z pewnością nie był spokojny. O'Rourke spojrzał na nią i pokręcił głową. - Nie wierzę, że nie wiesz. — Ocierała łzy z policzków. — Ale w takim razie powiem ci. Jeśli tego do tej pory nie zauważyłeś, to dowiedz się, że ktoś zabija polityków, a ty Przypadkiem jesteś kongresmanem i na dodatek wiesz, kim są ci ludzie. - Zaczerpnęła tchu. - Mimo to decydujesz się iść środkiem Pennsylvania Avenue, przed tysiącami ludzi. Jakby tego jeszcze było mało, to nawet nie uważasz za stosowne, by zadzwonić do mnie i mi o tym powiedzieć. Przerwała i patrzyła na O'Rourke'a. Boże, akurat tego Eli teraz potrzeba, myślał Michael, patrząc w jej wielkie 153 brązowe oczy. Jedynie świadomość tego, że Liz ma rację, powstrzymywała go od powiedzenia tego na głos. Liz mówiła dalej: — Siedziałam w redakcji i ktoś podbiegł do mojego biurka i krzyknął, że jesteś w telewizji. Usłyszałam tylko, jak komentator powiedział, że nikt inny nie idzie w procesji, bo FBI uważa to za zbyt niebezpieczne. Miałam dwadzieścia minut piekła. - Próbowała opanować płacz. Michael próbował do niej podejść, ale się cofnęła. - Jeszcze nie skończyłam. Siedziałam tam i modliłam się, żeby nic ci się nie stało. W głowie miałam obrazki przedstawiające Basseta z rozwaloną głową. Myślałam tylko o tym, że mogę cię stracić. - W końcu nie wytrzymała, zakryła twarz dłońmi i zaczęła szlochać. 0'Rourke próbował ją objąć, ale znowu go odepchnęła i przeszła na drugą stronę kuchni, próbując się uspokoić. — Michael, nie masz pojęcia, jak bardzo cię kocham. Nie dawniej jak wczoraj mówiłeś, że nie chcesz mnie stracić. A jak myślisz, co ja czuję? - Spojrzała w sufit, przygryzając wargi. - Myślisz, że chcę ciebie stracić? Nie przyszło ci do głowy, żeby podnieść słuchawkę i powiedzieć mi, co masz zamiar zrobić? Czy pomyślałeś dziś o mnie... jak ja się czuję, zastanawiając się, czy ktoś chce cię zabić? Jak ty byś się czuł na moim miejscu? Jak byś się czuł, gdybym umarła? Nie byłoby naszej wspólnej przyszłości i nie spełniłoby się żadne nasze marzenie. Nigdy nie mielibyśmy szansy, żeby mieć dzieci i je wychowywać. Do cholery, to jest także moje życie! O'Rourke chwycił ją. Próbowała mu się wyrwać, ale trzymał ją i mocno przyciskał do siebie. — Przepraszam, kochanie — szepnął jej do ucha. — Powinienem zadzwonić, ale naprawdę nie było żadnego niebezpieczeństwa. - Jak możesz coś takiego powiedzieć? W zeszłym tygodniu rozpoczął się w tym mieście sezon polowań na polityków. Łatwo mogliby... Michael położył jej palec na ustach. - Wiem, kim oni są, Liz... Nigdy nie zrobią mi krzywdy. 154 Słońce znowu wstało. W podziemiach Białego Domu agent secret service otworzył przed Stu Garretem ukryte drzwi. Prezydencki szef sztabu wszedł do niedużego pomieszczenia i usiadł obok innego agenta secret service. Włożył słuchawki, spoglądając na rząd monitorów. Na jednym z nich prezydent Stevens stał przed kominkiem w Gabinecie Owalnym i czekał na gościa, z którym miał zjeść śniadanie. Po chwili drzwi gabinetu się otwarły i wszedł senator Olson. Prezydent podszedł do niego i uścisnął mu rękę. - Dzień dobry, Erik. Garret słyszał ich tak dobrze, jakby stał tuż obok nich. Prezydent Stevens zaprowadził Olsona do stolika nakrytego do śniadania. Siedli, a do pokoju wszedł kelner i zaczął podawać do stołu. Senator Olson wybrał owsiankę z ciemnym cukrem i połówką grejpfruta, a prezydent jak zwykle dostał swoje post toasties z chudym mlekiem i pucharem owoców. Kelner nalał obu po filiżance kawy i wyszedł. Prezydent wytarł kąciki ust i powiedział: - Erik, chcę, żebyś wiedział, że jestem szczęśliwy, że zdecydowałeś się mnie odwiedzić. Szczególnie w obecnej sytuacji i przy wciąż nie najlepszych stosunkach między naszymi partiami. Olson skinął ze zrozumieniem głową. - Jestem zadowolony, że zgodził się pan ze mną spotkać. Wiem, że to dla pana straszny okres. - Dla nas wszystkich. -Tak, chyba ma pan rację. Dlatego tu jestem. Sytuacja, z którą mamy do czynienia, jest ważniejsza niż polityka. -Olson przerwał, jakby szukał właściwych słów. - Bardzo się martwię tym, co mogłoby się zdarzyć, gdyby moi koledzy partyjni zaproponowali wprowadzenie części tych zmian, których domaga się ta grupa. - Biorąc pod uwagę pryncypia pańskiej partii, wiem, że mogłoby to być możliwe i nie byłbym z tego zadowolony. -Prezydent uniósł brwi. - Ani ja. - Olson spojrzał na swoją owsiankę, a potem 155 na prezydenta. Prezydent dał mu znak, by kontynuował. -W ostatni piątek rozpoczął się nowy rozdział w historii naszego kraju, rozdział, który może być bardzo niebezpieczny. Pogląd, że jedna grupka, stosując przemoc, ma prawo dyktować politykę tego kraju, jest przeciwny wszelkim zasadom demokratycznym, zasadom, na których bazuje nasz naród. Te akty terroryzmu absolutnie nie mogą być tolerowane, jeśli chcemy zostawić kolejnym pokoleniom Amerykanów cywilizowane i demokratyczne państwo. - Senator na chwilę przerwał. — Jak pan powiedział, relacje między naszymi partiami są ostatnio bardzo napięte, głównie zresztą za sprawą ostatnich walk wokół pańskiego budżetu. Moim zdaniem, musimy teraz odłożyć różnice na bok i stworzyć wspólny front. Trzeba będzie pójść na pewne kompromisy, ale nawet przez chwilę nie możemy dopuścić myśli o układach z tymi terrorystami. Prezydent Stevens odchylił się na krześle. - Zgadzam się. Układy z nimi są nie do pomyślenia. Od samego początku takie jest moje oficjalne stanowisko. Martwi mnie jednakże to, że uważasz, iż członkowie twojej partii mogliby chcieć wykorzystać obecną sytuację dla osobistych i politycznych korzyści. Jakie, twoim zdaniem, powinniśmy podjąć działania? - Myślę, że trzeba zebrać przywódców obu partii i przedyskutować, co należałoby zmienić w pańskim budżecie, by zagwarantować mu szybkie i bezproblemowe przejście przez Izbę i Senat. - Olson oparł łokcie na stole i czekał na odpowiedź. - Ale przecież zanim rozpoczęła się ta cała dyskusja, miałem dość głosów na jego zatwierdzenie. Wcale nie jestem pewien, czy muszę coś w nim zmieniać. Olson popatrzył prezydentowi prosto w oczy. - Panie prezydencie, gdyby głosowanie nad budżetem miało się odbyć dzisiaj, to nie miałby on szans na wyjście z Izby. Nie ma już Koslowskiego i Basseta, a na dodatek ci mordercy wystraszyli pozostałych kongresmanów. Słyszałem plotki, że kilku z nich myśli o rezygnacji z urzędu. -Olson przerwał, czekając, aż jego uwagi dotrą do adresata. - 156 Jedynie silny, zjednoczony front obu partii umożliwi zatwierdzenie pańskiego budżetu, a to oznacza, że jakieś kompromisy trzeba będzie zawrzeć. Nie twierdzę, że trzeba dokonać drastycznych zmian, lecz że powinniśmy się spotkać gdzieś w połowie drogi. Prezydent przytaknął. Propozycja stawała się coraz bardziej sensowna. Obaj politycy dyskutowali dalej o formowaniu nowego porozumienia, a kilka pięter niżej kółka zaczęły się obracać w głowie Garreta. To mogło być doskonałe wyjście. Zjednoczony front z prezydentem spajającym obie partie... Opinia publiczna to przełknie. Stevens będzie wyglądał jeszcze lepiej, poparcie dla niego podskoczy i nikt nie będzie w stanie zagrozić jego wyborowi na drugą kadencję. A to oznacza, że Garret może objąć dowolne stanowisko, jakie tylko będzie chciał - sekretarza stanu, sekretarza obrony, jakiekolwiek. Dyrektor FBI Roach siedział przy stole konferencyjnym, na którym leżały uporządkowane akta. Lubił pracować przy tym stole, odpowiadała mu jego duża powierzchnia. McMa-hon spóźnił się dziesięć minut na zaplanowane na siódmą trzydzieści spotkanie i padł na krzesło obok szefa. - Przepraszam cię, Brian, wplątano mnie w rozwiązywanie problemów, na które nie mam czasu, energii ani talentu politycznego. Roach zrozumiał, że to, co martwi McMahona, zaraz spadnie na jego barki. - Co to za problem? - Nikt, ale to nikt - od prezydenta przez Nance'a po Przewodniczącego Połączonego Komitetu Szefów Sztabów -nie chce nam pomóc w udostępnieniu akt personalnych oddziałów specjalnych. - Dlaczego? - Mówiąc krótko, wszyscy pracują w interesie, w którym nikt nikomu nie ufa. - McMahon pokręcił głową. -Myślę, że im się wydaje, że zamierzamy wejść głównymi rzwiami Pentagonu z setką agentów i przetrząsać ich ściśle tajne akta. Nie dbam zresztą o to, jakie są ich motywy. 157 Niezależnie od tego, czy generałowie są chorobliwie podejrzliwi, czy nie, muszę zacząć przeglądanie akt. Będę z nimi współpracował i będę się starał nadepnąć na jak najmniej odcisków, ale musimy dostać to pozwolenie. Roach przytaknął. - Zajmę się tym jeszcze dziś rano i mam nadzieję, że jakąś odpowiedź będę miał do popołudnia. Co jeszcze masz dla mnie? McMahon podał szefowi dwa pliki. - Wyniki badań balistycznych i autopsji Basseta. Dostałem je późno w nocy. - Coś niespodziewanego? - Jedna interesująca rzecz. Chłopaki z laboratorium są pewni, że pociski były naładowane nitrogliceryną. - Naprawdę? - Oczy dyrektora się rozszerzyły. - Tak, wydaje mi się, że to całkiem pewny sposób na to, żeby mieć gwarancję, że jeden pocisk wystarczy. - Gdzie można dostać takie naboje? - Właśnie się tym zajmujemy. Skontaktowałem ludzi od balistyki z ludźmi z ATF i wspólnie starają się skompletować listę osób, które babrzą się w takich rzeczach. Z całą pewnością jest to nielegalne w Stanach Zjednoczonych, ale pracownicy laboratorium uważają, że gdzieś za granicą mogą istnieć fabryczki. Roach zamknął raport balistyczny i położył go na pliku akt do przeczytania. - To ciekawe. Można by wciągnąć w to CIA. Oni znacznie lepiej niż ATF radzą sobie z kontaktami zagranicznymi. - Już rozmawiałem w tej sprawie i mam w związku z tym następne pytanie, a właściwie prośbę. - McMahon przerwał na chwilę i poprawił się na krześle. — Chciałbym na jakiś czas pożyczyć od CIA Irenę Kennedy. - Myślisz o ekspercie Stansfiełda od terroryzmu? - Właśnie. Roach zrobił notatkę. - Zadzwonię do Stansfiełda, jak skończymy. Myślę, że nie będzie problemu. - To dobrze. 158 Było już prawie południe, kiedy Garret opuścił Gabinet Owalny i poszedł do swojego pokoju. Ten ranek był bardzo produktywny. Z pomocą Olsona koalicja nabierała kształtów szybciej, niż się spodziewano. Wszyscy politycy, niezależnie od przynależności partyjnej, byli wystraszeni, a pomysł, by w obliczu niebezpieczeństwa połączyć siły, był pociągający. Garret wszedł do swojego biura i zaczął ssać papierosa. Po kilku minutach i jeszcze jednym papierosie wszedł do niego Mikę Nance. Na widok uśmiechu na twarzy Garreta zapytał: - Z czego się tak cieszysz? - Zaraz ci powiem. Po co chciałeś się ze mną spotkać? - Wczoraj wieczorem zadzwonił do mnie przyjaciel... przyjaciel, który chciałby porozmawiać z nami o różnych rzeczach. - Kim jest ten przyjaciel? - To Arthur — odpowiedział Nance, ściszając głos. Garret z minutę myślał o tym, co usłyszał. - Powiedział, o co mu chodzi? - Zazwyczaj nie lubi rozmawiać o interesach przez telefon. Powiedział tylko, że chciałby się spotkać z nami dziś wieczorem w swojej posiadłości i zjeść wspólnie kolację. Garret pokręcił głową. Chciał poznać Arthura, ale tego wieczoru było to niemożliwe. - Nie mogę i ty też nie możesz. Prezydent zamierza dziś 0 ósmej w towarzystwie senatora Olsona i kilku grubych ryb z obu partii odczytać oświadczenie. - Garret przerwał, by sprawdzić, czy te wiadomości wzbudzą jakieś uczucia u chłodnego przyjaciela. Ku jego lekkiemu rozczarowaniu wyraz twarzy Nance'a się nie zmienił. - Prezydent chce ogłosić, że w ten weekend odbędzie się zamknięte spotkanie w Camp David, na które zaprasza przywódców obu partii. Dziś rano senator Olson zaoferował gałązkę oliwną, a my z radością ją przyjęliśmy. Chcą poprzeć prezydenta 1 dać pokaz jedności w obliczu działań terrorystów oraz wspólnie dołożyć starań, żeby budżet prezydenta przeszedł przez Izbę i Senat. - Co za to chcą? 159 S ^ uśmiecK 'LZlec naszemu przyjacielowi? - Kilka zmian w h ,. będziemy wyglądać zede- A najważniejsze, że to my nii publicznej dla p na autorow tego aliansu. Poparcie opi- - Zakładając, że ®zydenta podskoczy do nieba. - Tak, tak, wiem Ci się wszystkich usatysfakcjonować. uwagę, gdzie byliś^ ^ *** nie b?dzie łatwe, ale biorąc pod i tak jest to dar nie^ Wadzieścia cztery godziny temu, to ce'a. -Nie psuj mi hu!!f'"" Garret twardo spojrzał na Nan-a będzie długi. ^oru, potrzebuję energii na cały dzień, Nance zdobył - Co mam odp - Powiedz, że spj.^ . pono wał Garret po Jeniy w sobotę wieczorem - zapro-że uda nam się W3^u^amyśle- ~ Istnieje niewielka szansa, możemy na to liczyć Z Camp David> ale za bardzo nie Wkrótce, po trzy^ . dziestej prezydent w t n Moncur ogłosiła, że o dwu- i mniejszości Izby i § °Warzystwie przywódców większości du. Hopkinson przelc611^11 wygłosi przemówienie do naro- w dość bezbarwny^0113* Garreta i prezydenta, że zamiast Piej będzie urządzić f°koju Prasowym Białego Domu Ie- Wschodnim. Staną wt°,W ozdobnym i dostojnym Pokoju niej stały cztery tr^ y tam' s^zie zaledwie dzień wcześ- liczne znaczenie t&g^^' HoPkinson twierdził, że symbo- żone przez media, s;wj aIctu z Pewnością zostanie dostrze- dziennikarzom, któr aszcza3eśli zwróci na to uwagę kilku wdzięczność. Prezvrt ^ Sa mU z roznycb powodów winni mitycznego ptaka, t;t-6nt b?dzie porównany do Feniksa, niejszy i czystszy niż t?^ powstaJe z ognistych popiołów sil- ciężkich przejść i cje pr:fednio- Tak samo prezydent mimo silniejszy i lepszy o>- JPleń minionego tygodnia wróci jako Hopkinson chich^nÓdCa-wynikającego z maj^j nerwowo wskutek podniecenia kie media były już o^Pu^°Wania opinią publiczną. Wszyst-nięcie nowej koalicji Jc^6 i niecierpliwie czekały na odsło-ta zostały wcześniej "r °P^e tekstu przemówienia prezyden-rzy już je przejrzała ^.Zpr°wadzone i większość dziennika- ^.prowadzone i większość dziennika- hopkinson stał w bocznym wejściu do 160 Pokoju Wschodniego i dokładnie o ósmej dał znak realizatorom. Chwilę później prezydent wszedł do sali, a za nim najważniejsi przedstawiciele obu partii. Prezydent stanął za mównicą, a liderzy ugrupowań zajęli miejsca z tyłu, tworząc zaplanowane korzystne tło. Zaczynając przemówienie, Stevens wyglądał jak generał ruszający do boju. - Dobry wieczór, rodacy. Miniony tydzień był trudny dla naszego kraju. Nasz naród stracił kilku ze swych najlepszych przywódców: czterech ludzi, którzy wszystko oddali swojemu krajowi... naszemu krajowi. Jeszcze raz proszę is o to, byście pamiętali o nich w swoich modlitwach. -ezydent przerwał i na chwilę pochylił głowę. Hopkinson stał z boku i wyglądał bardziej jak reżyser sztuki teatralnej niż dyrektor komunikacyjny Białego Jomu. Z zadowoleniem pokiwał głową, widząc, że prezy-ient pamiętał o zaplanowanym geście modlitewnego skłonienia głowy. Stevens ćwiczył to przemówienie dziewięć razy. Za każdym razem Hopkinson szczegółowo analizo-ł każdy gest, aż wreszcie osiągnął zamierzony efekt, sraz stał i przewidywał każde skinienie głowy, ruch ręki, wyraz twarzy i zmianę tonu głosu prezydenta. Stevens podniósł głowę i patrzył w znajdujący się po jego lewej stronie teleprompter. •Nasz naród przeszedł wiele prób. Przetrwaliśmy je dzię-naszej sile i różnorodności. Przetrwaliśmy, bo przywód-naszego kraju mieli odwagę odłożyć osobiste przekona-Ja> stanąć razem i robić to, co było dobre dla Ameryki, tego tu dziś jesteśmy. - Prezydent odwrócił się i wska-*na stojących za nim polityków. - Osoby, które są tu dziś mn^> reprezentują dwie partie, które pomogły ukształ-wac Amerykę i uczynić ją wielką. W normalnych cza-1 "yłoby bardzo trudno doprowadzić nas do zgody na "tolwjek temat, ale kiedy zagrożona jest sama tkanka lokracji, to nasze stanowiska są zgodne. To dlatego przy-lsrny tu dziś razem. Przyszliśmy, by ogłosić, że odkłada-•y na bok dzielące nas różnice i będziemy działać jednomyślnie .-...¦ 161 Nie stchórzymy przed żądaniami terrorystów. Przetrwanie zasad demokratycznych jest dużo ważniejsze niż nasze osobiste przekonania. Jutro wieczorem polecę do Camp David z liderami Izby i Senatu. Podczas weekendu będziemy pracowali nad moją propozycją budżetu i uzgodnimy dwupartyjny plan na przyszły rok. Zostaliśmy wybrani, by kierować tym krajem. — Stevens ponownie odwrócił się i wskazał na ludzi stojących za nim. -1 nie damy się szantażować terrorystom! Jasnowłosy zabójca oglądał w telewizji przemówienie prezydenta. Jeszcze zanim się skończyło, zaczął układać w myśli listę rzeczy, które musi zrobić przed wschodem słońca. Wstał z kanapy i zszedł do piwnicy. Zatrzymał się przed skrytką i sprawdził, czy woskowa pieczęć na dolnym zawiasie nie została naruszona. Po upewnieniu się, że nikt tam nie wchodził, przeszedł obok czterech kolejnych drzwi i zatrzymał się przy skrytce, która należała do starszego pana z parteru. Ponownie sprawdził wosk na dolnym zawiasie i otworzył zamek. Piwniczka miała trzy na trzy metry. Mężczyzna podszedł do tylnej ściany, przesunął kilka stosów pudeł i odsłonił skrzynię z nierdzewnej stali. Ważyła ponad dwadzieścia kilogramów, ale zabójca zaniósł ją do swojego mieszkania bez objawów zmęczenia. Położył skrzynkę na podłodze sypialni, otwarł ją i wyjął czerwoną kurtkę narciarską z gore teksu, czapeczkę ze znakiem Chicago Cubs, robocze buty, brązową perukę, okulary, dużą kamerę wideo, małą czerwoną skrzynkę na narzędzia i duży czarny plecak. Na dnie plecaka ułożył adidasy, legginsy, ciemnoniebieskie spodenki gimnastyczne, podkoszulek i ciemną czapeczkę, następnie spakował resztę ekwipunku. Kiedy skończył, wyrwał kilka włosów z głowy i położył obok książki na stoliku. Rozejrzał się po mieszkaniu i zapamiętał rozmieszczenie wszystkich drobiazgów. Potem wziął skrzynkę i plecak, zamknął za sobą drzwi, zszedł do piwnicy i z powrotem schował skrzynkę. Sięgnął do kieszeni i wyjął czarną świeczkę. Zapalił ją i poczekał, aż kropelka wosku spłynie 162 na dolny zawias. Sprawdził, czy wosk dobrze wysechł, i po schodach wyszedł do korytarzyka i dalej, na ulicę. Wyjął z kieszeni paczkę marlboro, wziął papierosa i zapalił. Stał i niedbale wypuszczał kłęby dymu, ale się nie zaciągał. Mrużąc oczy, systematycznie badał każde okno w trzech domach po drugiej stronie ulicy. Szukał tam kogoś ukrywającego się za firanką albo czarnego obiektywu aparatu fotograficznego wycelowanego w jego stronę. Gdyby FBI go śledziło, to tam właśnie powinni być. Nie spodziewał się, co prawda, żeby już go namierzyli, ale pamiętał, że inwigilacji polega na tym, by się nie dać zauważyć. Kiedy skończył, rzucił niedopałek na ulicę i poszedł. Minął niemal osiem przecznic, przypadkowo wybierając drogę, aby się upewnić, że nikt go nie śledzi. Kiedy czuł się już bezpieczny, skręcił w wąską uliczkę dojazdową i zanurkował między dwa wielkie kubły na śmieci. Szybko włożył perukę, czerwoną kurtkę i okulary. Z drugiego końca uliczki wyszedł inny człowiek. Jego kroki były dłuższe, ale wolniejsze, swobodniejsze. Trzy ulice dalej zatrzymał się przy automacie telefonicznym i wystukał szereg cyfr. Po jednym sygnale odłożył słuchawkę, poczekał trzydzieści sekund i ponownie wybrał numer. Tym razem pocze-ał, aż telefon zadzwoni pięć razy. Przeszedł jeszcze dwie ulice, wsiadł do beżowego forda taurusa i odjechał. Dwaj mężczyźni opierali się o kije bilardowe i popijali coors light w pokoju za barem Ala w Annapolis. Co prawda ;aden z nich nie przepadał za smakiem coors light, ale odpowiadała im niska zawartość alkoholu w tym piwie. Wyższy właśnie ustawiał bile, kiedy telefon za jego pasem Izwonił raz i zamilkł. Obaj spojrzeli na zegarki i liczyli ikundy. Minęło ich trzydzieści, gdy telefon znowu zadzwo-*ił, tym razem pięciokrotnie. Spokojnie skończyli grę i zamówili kawę. Czekała ich długa noc. Ted Hopkinson jak na skrzydłach wpadł do Gabinetu ^walnego. Prezydent był właśnie obsługiwany przez jed-!go z asystentów, który usuwał mu makijaż z twarzy. 163 - Panie prezydencie, był pan wspaniały. Od dawna nie widziałem, żeby prasa była tak jednomyślna na jakikolwiek temat. Kupili całe przemówienie, połknęli haczyk, żyłkę i spławik. Stevens lekko się uśmiechnął. - Tak, wygląda na to, że to był zwycięski ruch. Prezydent wskazał na cztery włączone telewizory. Tylko ABC miało włączoną fonię. Korespondenci trzech głównych sieci oraz CNN stali w różnych częściach Białego Domu i podsumowywali prezydenckie przemówienie. Kiedy skończą, pałeczkę przejmą prezenterzy, którzy przedstawią z kolei swój punkt widzenia, a następnie swoje dwa grosze dorzucą jeszcze analitycy. Media to uwielbiały. Ta historia rozwijała się coraz lepiej, a wraz z nią rosły ich notowania. Apetyt opinii publicznej na prawdziwy życiowy dramat był nie do zaspokojenia. Kiedy resztki makijażu zniknęły z jego twarzy, prezydent zapiął koszulę i podciągnął krawat. Hopkinson odwrócił się od telewizorów. — Naprawdę, panie prezydencie, myślę, że jutro liczba pańskich zwolenników znacząco wzrośnie. Do pokoju weszli Garret i Nance. Garret poklepał Hop-kinsona po plecach i pogratulował mu świetnej roboty. Potem wskazał na drzwi i dyrektor komunikacyjny razem z asystentem po cichu się wycofali. Garret podszedł do Ste-vensa i uśmiechnął się od ucha do ucha. - Dobra robota, Jim. — Dziękuję. — Stevens odwzajemnił uśmiech. — Nie chce mi się wierzyć, że to się tak rozwinęło. Prasa łyka wszystko. Jeśli uda się nam zatwierdzić budżet, to w zasadzie nie musiałoby nawet być przyszłorocznych wyborów. Garret ledwo panował nad emocjami, tak pociągająca była perspektywa wczesnego zapewnienia sobie drugiej kadencji. Jeszcze bardziej pociągająca była myśl o tym, że nie trzeba by jeździć wzdłuż i wszerz kraju przez trzy miesiące kampanii. Jasne, trzeba by trochę popracować, ale nie tak jak ostatnio. Zamiast trzech stanów dziennie i prze- 164 mówienia co dwie godziny w całym ostatnim miesiącu mogliby spokojnie prowadzić telewizyjną kampanię z Białego Domu. Jak to byłoby dobrze, nie musieć się ściskać z każdym Tomem, Dickiem czy Harrym! Nance stał z boku i obserwował prezydenta i Garreta. Pozwolił im przez minutę pospekulować o drugiej kadencji i wtedy się włączył. — Przykro mi, że psuję wasze małe święto, ale do wyborów jest jeszcze dużo czasu i wiele rzeczy może się wydarzyć. Uwaga ta sprawiła, że Garret i prezydent nagle spoważnieli. — Zrobiliście świetną robotę, doprowadzając w tak krótkim czasie do powstania tej koalicji i mam nadzieję, że jeśli wszystko pójdzie dobrze, to będziemy to dalej pchać... Ale musimy pamiętać, że to nowe przymierze może się rozpaść równie szybko, jak powstało, albo jeszcze szybciej. -Nance przerwał dla większego efektu. - „New York Times" podał wyniki sondażu. Ponad trzydzieści siedem procent ankietowanych uważa, że kraj nie stracił na śmierci Bas-seta, Koslowskiego, Fitzgeralda i Downsa. Mam wrażenie, że zwykły człowiek myśli podobnie jak mordercy. Ludzie mają dość dotychczasowej polityki i jeśli nie będziemy uważać, to zamienimy morderców w rycerzy walczących ze smokami. Nie możemy o nich zapomnieć, oni sobie tak po prostu nie pójdą. - Nance podszedł do kominka z palcem wskazującym na ustach. - Oni znowu uderzą i będą uderzać do czasu, aż albo się ugniemy, albo zostaną złapani. - Odwrócił się i spojrzał na prezydenta i Garreta. -Miejmy nadzieję, że wpadną, bo jeśli nie, to cały ten alians się rozleci. Nikt z tych ludzi nie ma dość charakteru, by położyć na szali swoje życie, jeśli zrobi się gorąco. Zabójca siedział w samochodzie zaparkowanym naprzeciw lokalnego studia ABC. Nie po raz pierwszy czekał tu na wóz transmisyjny z Białego Domu, ale ten raz miał być ostatni. Krótko po północy doczekał się: furgonetka przypisana do obsługi Białego Domu wjechała na podziemny 165 parking. Morderca poczekał jeszcze dwadzieścia minut, po czym wysiadł z samochodu z kamerą wideo i plecakiem. Kiedy przechodził przez ulicę, położył kamerę na lewym ramieniu i pochylił głowę tak, aby daszek czapki i kamera osłaniały jego twarz. Kiedy wchodził przez główne drzwi, minął wychodzących właśnie dziennikarkę i kamerzystę. Oboje byli w czerwonych kurtkach z goreteksu z logo ABC na lewej piersi. Zabójca, ciągle z pochyloną głową, ruszył w kierunku schodów wiodących na podziemny parking. Kiedy doszedł do niego, pokiwał strażnikowi, który z nogami na stole siedział w pokoju z wielkim oknem i oglądał telewizję. Strażnik popatrzył od niechcenia w jego stronę, a na widok czerwonej kurtki i kamery znowu odwrócił się do telewizora. Morderca przeszedł między rzędami samochodów, aż znalazł furgonetkę z właściwymi numerami rejestracyjnymi. Nie minęło trzydzieści sekund, jak otworzył drzwi i wszedł do środka. Odłożył kamerę, wyjął z plecaka śrubokręt i wziął się do pracy. Po minucie zdjął pokrywę panelu sterowania i zaczął szukać właściwych przewodów. Kiedy je znalazł, połączył kilka drucików i podłączył transponder. Kilkakrotnie go przetestował, ponownie zamontował pokrywę, spakował sprzęt i wyszedł, delikatnie zamykając drzwi. Z twarzą osłoniętą kamerą i daszkiem czapki jeszcze raz przeszedł koło okna strażnika. Wyszedł spokojnie z budynku, wsiadł do forda taurusa i pojechał K Street na zachód przez centrum. Była prawie pierwsza w nocy i ruch był mały. Kilka kilometrów dalej skręcił w Wisconsin Avenue i ruszył na północ. W Georgetown ruch pieszy był większy - młodzi urzędnicy oraz uczniowie cołlege'ów wcześnie rozpoczynali weekend. Na rogu Wisconsin i Trzydziestej Czwartej wjechał na parking przed Safewayem. Nawet o tej porze parking był w połowie zapełniony. O to mu właśnie chodziło: przejeżdżającego policjanta nie zdziwi widok samotnego mężczyzny siedzącego w samochodzie na parkingu przed czynnym całą dobę sklepem spożywczym. Pomyśli, że czeka tu na żonę, która robi zakupy. Gdyby 166 natomiast zobaczył go w pustej bocznej uliczce, z pewnością wydałoby mu się to podejrzane. Kiedy się zatrzymał, maksymalnie podciągnął kierownicę. Zdjął perukę, czapkę i okulary i włożył je do wielkiego zielonego worka na śmieci. Następnie trafiły tam kamera, kurtka i pudełko na narzędzia. Szybko zdjął buty, spodnie i bieliznę, a włożył legginsy i spodnie od dresu. Następnie zdjął koszulę flanelową i włożył ciemną bluzę oraz znoszone adidasy. Jeszcze raz sprawdził, czy wszystko, włącznie z plecakiem, było w worku na śmieci. Wycofał się, przejechał przez parking i wrócił na Wiscon-sin Avenue. Worek mógł wyrzucić do pojemników przed sklepem spożywczym, ale tam znaleźliby go bezdomni, a bezdomni współpracują z policją. Zabójca wcześniej znalazł jakieś trzy kilometry stamtąd mały biurowiec, sprzed którego śmieci wywożono w piątki rano. Pięć minut później wjechał w dróżkę za małym budynkiem z cegły i tam się zatrzymał. Wyskoczył z samochodu, podniósł pokrywę kubła, odsunął kilka innych worków i wepchnął głęboko swój, po czym przykrył go innymi. Delikatnie opuścił pokrywę, starając się nie spowodować większego hałasu. Wrócił do samochodu i po kilku sekundach był z powrotem na Wisconsin Avenue i jechał na południe. Kluczył po małym osiedlu Potomac Palisades. Zaparkował na rogu Potomac Avenue i Manning Place Lane, wysiadł z auta i cicho zamknął drzwi. Temperatura spadła do pięciu stopni, wiaterek przerzucał suche liście. Prognoza pogody przewidywała poranną mgłę, ale tu, gdzie się znajdował, wysoko na klifie nad Potomakiem, nie było nawet śladu mgły. Po drugiej strome ulicy był trawiasty placyk, dalej gęste drzewa porastały strome zbocze wiodące do autostrady Potomac Parkway i dalej do Palisades Park i rzeki Potomac. Przeszedł przez ulicę i wszedł między drzewa. Znalazł ścieżkę, której wcześniej używał, i zygzakami zszedł stromym zalesionym zboczem. Zatrzymał się tuż przed autostradą, sprawdził, czy nie widać świateł nadjeżdżających samochodów, potem przebiegł na drugą stronę dwupasmo- 167 wej jezdni i wbiegł do małego wąwozu. Palisades Park nie był typowym wielkomiejskim parkiem - nie było w nim boisk do softballu ani futbolu, był gęsto zalesiony i miał zaledwie kilka ścieżek dla biegaczy i duże obszary mokradeł. Mężczyzna usadowił się za wielkim drzewem i przyglądał dolnej części Chain Bridge, wiodącego z Dystryktu Kolumbia do Wirginii. Latarnie mostu dawały żółtawą poświatę, która oświetlała szczyty drzew ponad nim, a następnie zanikała, nie sięgając gruntu. Morderca podświetlił tarczę zegarka i sprawdził czas. Zbliżała się druga, więc jego wspólnicy powinni się wkrótce zjawić. Patrząc w kierunku rzeki, dostrzegł warstewkę mgły rozciągającą się po poszyciu lasu. Jego uwagę przykuł szum opon samochodu jadącego po żwirze. Nad nim, przy skraju wąwozu, zatrzymała się niebiesko-biała furgonetka „Washington Post". Z miejsca pasażera szybko wyskoczył mężczyzna w niebieskim kombinezonie i wśliznął się do bagażnika. Wyniósł dwie wielkie czarne torby i pobiegł do linii drzew. Położył oba worki około pięciu metrów od miejsca, w którym czekał jasnowłosy zabójca. Mężczyzna w kombinezonie zagwizdał trzy razy i czekał na potwierdzenie. Morderca zrobił to samo i mężczyzna wrócił do furgonetki. Zabójca podniósł obydwie torby, umieścił ich paski na karku i oparł worki na biodrach. Tak obciążony przedarł się przez las i przeszedł pod mostem. W tym miejscu Poto-makiem nie mogło płynąć nic innego niż kajak albo tratwa, a rzeka płynęła tylko pod zachodnią częścią mostu. Kiedy zabójca zbliżał się do rzeki, mgła sięgała mu do pasa, a drzewa stawały się coraz mniejsze i rosły rzadziej. Skręcił na południe, przeszedł około trzydziestu metrów i odszukał wybraną wcześniej polankę. Zrzucił worki na ziemię i otworzył jeden z nich. Mgła i ciemność nieco utrudniały mu zadanie, ale był przyzwyczajony do pracy w najdziwniejszych warunkach. Wyjął z torby szarą czaszę radaru zamocowaną na kwadratowym metalowym pudle, akumulator samochodowy i siatkę maskującą. Podłączył akumulator do radaru i sprawdził zasi- 168 lanie. Kiedy okazało się, że wszystko działa, przykrył urządzenie siatką i otworzył drugą torbę. Wyjął z niej niemal metrową drewnianą półkę. Do niej pionowo przymocowanych było sześć sześćdziesięciocentymetrowycłi plastikowych rur o trzycentymetrowej średnicy. Każda pomalowana była na zielono i zawierała fosforową racę. Wyrwał kilka krzaczków i umocował urządzenie w taki sposób, że rury celowały pionowo w górę. Do podstawy tak sporządzonej domowej wyrzutni podłączył dziewięciowoltową baterię i mały transponder. Wszystko sprawdził, upewnił się, że transponder działa, po czym chwycił puste worki i zaczął się wycofywać w kierunku wschodniego końca mostu. 17 Poranne słońce było niewidoczne z powodu gęstej mgły, która pokryła stolicę. Choć na ulicach był jeszcze spokój, to już widać było oznaki zbliżającej się porannej godziny szczytu. Niebiesko-biała furgonetka „Washington Post" podjechała do rogu Maryland Avenue i Massachusetts Avenue na wschodnim krańcu Stanton Park. Wyszli z niej dwaj mężczyźni. Kierowca otwarł tylne drzwi, a jego partner podszedł do skrzynki z „Washington Post", przywiązanej do latarni ulicznej. Przyklęknął i zaczął otwierać kłódkę. Po chwili łańcuch upadł na ziemię. Mężczyzna chwycił skrzynkę i zaniósł ją do furgonetki. W tym czasie jego partner wyjął z samochodu identyczną skrzynkę i umieścił ją tam, gdzie była poprzednia. Kilka razy sprawdził, czy drzwiczki się nie otworzą. Wyjął z kieszeni pilota i wcisnął kilka cyfr. Zapalenie się czerwonego światełka oznaczało, że mały radar wewnątrz pustej skrzynki odbiera sygnał. Pokiwał partnerowi i wrócili do furgonetki. Dziękowali Bogu za schronienie, które dawała im mgła, ale i tak byli coraz bardziej nerwowi. Woleliby wcześniej rozpocząć tę fazę operacji, musieli jednak poczekać, aż prawdziwe furgonetki „Washington Post" dostarczą poranne piątkowe wydanie. Została im ostatnia skrzynka. Objechali południowy kraniec Stanton Park i skręcili w Maryland Avenue. Jedną ulicę dalej skręcili w Constitution Avenue i skierowali się na zachód. Kiedy zbliżali się do Białego Domu, serca biły im szybciej. Secret service pilnowała ulic wokół Białego Domu, a przy obecnym podwyższonym poziomie ostrożności nie było wątpliwości, że agenci będą się mieli na baczności. Gdyby nie 170 było mgły, zamachowcy nie zaryzykowaliby umieszczania jednej ze skrzynek tak blisko Białego Domu. Kierowca wjechał na południowo-wschodni narożnik skrzyżowania Czternastej Ulicy i Constitution Avenue i zaparkował tam furgonetkę. Dzieliły ich niecałe dwie ulice od Białego Domu, więc opuścili daszki czapek i wyszli z samochodu, żeby po raz ostatni zamienić skrzynki. To był piąty radar. Pierwsze dwa umieścili po przeciwnej stronie Potomacu, w Ar-lington w stanie Wirginia, jeden na południowym zachodzie od Białego Domu i drugi dokładnie na zachodzie. Trzeci był na północy od Białego Domu, na skrzyżowaniu Rhode Island i Massachusetts Avenue. Pułapkę domykały dwa ostatnie radary, na południu i wschodzie od Białego Domu. Quantico Marinę Air Station leży niecałe czterdzieści pięć kilometrów na południowy zachód od Waszyngtonu. Lotnisko jest podzielone na dwie części: zieloną i białą. Zielona użytkowana jest przez zwyczajne eskadry lotnictwa marines tej bazy, natomiast biała przeznaczona jest dla HMX-1, specjalnej eskadry marines. Zasadniczym jej zadaniem jest zapewnienie prezydentowi i innym wysokim urzędnikom transportu helikopterami. Służą do tego głównie VH-3. Maszyny HMX-1 nie są pomalowane na typowy burozielony wojskowy kolor, ale w dolnej części - na połyskliwy zielony, a w górnej - połyskliwy biały. Pieczęć prezydenta zdobi obie strony maszyn, w kabinie jest bieżąca woda, najnowocześniejszy sprzęt łączności i pluszowe lotnicze fotele. To są właśnie te wielkie helikoptery, które lądują na południowym trawniku Białego Domu i przewożą prezydenta do Bazy Lotniczej Andrews czy Camp David. Helikopter prezydenta jest zwyczajowo nazywany Marinę One, tak jak prezydencki boeing 747 jest nazywany Air Force One. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że praca w HMX-1 jest pracą powietrznego taksówkarza, ciepłą posadką dla pilotów marines. W rzeczywistości jest inaczej. Są tam wysyłani najlepsi piloci korpusu, którzy są stale szkoleni i testowani w manewrach ucieczki, lotach w ciasnych forma- 171 cjach oraz przy zerowej widoczności. W razie konieczności, gdy prezydent chce się gdzieś dostać, nie może mu w tym przeszkodzić śnieżyca czy ulewa. HMX-1 musi latać w każdych warunkach. Eskadra dysponuje dwunastoma identycznymi VH-3. Dwa z nich wraz z załogami są w całodobowej gotowości w Anacostia Naval Air Station, trzy kilometry na południe od Białego Domu. Jest to relikt zimnej wojny. Standardowe procedury operacyjne mówią, że w razie prawdopodobnego lub rzeczywistego ataku nuklearnego prezydent leci na pokładzie Marinę One z Białego Domu do Bazy Lotniczej Andrews. Tam wsiada na pokład Air Force One i odlatuje. O ile wiadomo, żaden prezydent nie musiał odbyć tej apokaliptycznej podróży w innym celu niż ćwiczenia. Pomimo obalenia żelaznej kurtyny procedury te są nadal często ćwiczone przez pilotów korpusu i sił powietrznych. Dziesięć VH-3 eskadry HMX-1 miało wziąć udział w operacji przewiezienia prezydenta i jego gości do Camp David, więc załogi centymetr po centymetrze sprawdzały maszyny, przygotowując je do lotu. Dwa helikoptery pozostające w Anacostia miały być użyte w sytuacji, gdyby któryś z dziesięciu miał problemy techniczne. Właśnie minęła ósma i słońce przegoniło już większość mgły. Tylko jej małe pasemka zostały jeszcze w miejscach niżej leżących. Widzialność poprawiła się na tyle, że wieża kontrolna zdecydowała się dać sygnał do rozpoczęcia przelotu helikopterów CH-53 super stallion z New River Air Station do Qu-antico. Z Jacksomdlle w Karolinie Północnej natychmiast wystartowało czterdzieści burozielonych potworów, po cztery na każdy VH-3 przewożący prezydenta i jego gości z Białego Domu do Camp David. Warkot helikopterów było słychać z daleka. Kilku mechaników wyszło z hangaru, żeby popatrzeć na nadlatujące bestie. Ten widok nigdy ich nie nudził, zwłaszcza że super stallion to jeden z najlepszych helikopterów świata, stanowiący rzadką kombinację mocy i gracji. CH-53 wzbiły się ponad szczyty sosen i w liniowej formacji leciały z prędkością stu dwudziestu węzłów. Były 172 oddalone od siebie o jakieś sto metrów, cała kolumna rozciągała się więc na ponad trzy kilometry. Ich potężne turbiny grzmiały w porannym chłodnym powietrzu. Po kolei opadały na pole startowe i były tam przyjmowane przez żołnierzy marines w zielonych mundurach, jaskrawożół-tych kamizelkach i osłonach na uszy. Personel naziemny wymachiwał fluoryzującymi pałeczkami i kierował każdą maszynę na właściwe miejsce. Kiedy wszystkie były już zaparkowane, załogi powyłączały silniki i rozbiegły się do bezpiecznych miejsc oznaczonych żółtymi liniami. Jazda pomiędzy Georgetown a Kapitolem nigdy nie była łatwa, a rano była niemal nie do wytrzymania. O'Rourke z trudem posuwał się chevy tahoe, wdzięczny za to, że wysokie siedzenie zapobiega nieco poczuciu klaustrofobii. Martwiły go ostatnie próby formowania koalicji z prezydentem na czele podejmowane przez senatora Olsona. Bardzo chciał porozmawiać z byłym szefem, zanim ten wyjedzie do Camp David. Chwycił telefon i wystukał numer bezpośredniej linii Erika Olsona. Po sekundzie senator odpowiedział: - Halo. I - Erik, tu Michael. Czy wciąż jesteśmy umówieni na lunch w poniedziałek? - Tak, o jedenastej czterdzieści pięć. - Dobrze. - O'Rourke zaczerpnął głęboko powietrza. -Erik, trochę mnie martwi to przymierze, które pomagasz tworzyć. Co masz nadzieję osiągnąć w ten weekend? - Co masz na myśli? - Czy macie zamiar podjąć jakiekolwiek kroki, by zmniejszyć budżet? Czy też chcecie się drapać nawzajem po plecach i zafundować krajowi kolejne pół biliona dolarów długu? - Michael, to wszystko jest bardzo skomplikowane, a biorąc pod uwagę obecny kryzys, budżet jest ostatnim z moich zmartwień. — Senator Olson wyraźnie nie był przygotowany na taką szczerość. - Najpoważniejszym problemem, z jakim ma dziś do czy- 173 nienia kraj, jest zadłużenie wewnętrzne państwa, a nie fakt, że kilku skorumpowanych i samolubnych polityków zostało zabitych. Olson poczekał z odpowiedzią. Nie chciał się wdawać w kłótnię z O'Rourkiem. - Michael, rozumiem twój niepokój, ale w tej chwili dla Ameryki ważne jest powstrzymanie terrorystów, a pierwszym krokiem w tym kierunku jest utworzenie wspólnego frontu. Nie możemy pozwolić, żeby reformy zostały wymuszone strachem. Tutaj rządzi demokracja. - Nie masz więc zamiaru sugerować jakichkolwiek cięć w budżecie? - 0'Rourke nawet nie próbował ukryć niesmaku w głosie. - W tej chwili mamy poważniejsze zmartwienia. - To bzdura! Ty to wiesz i ja to wiem. Do cholery, spójrz na liczby! Teraz mamy szansę, żeby coś z tym zrobić! - Zadłużenie jest teraz drugorzędnym problemem. Ważne jest to, żeby nie poddać się terrorystom. - Dlaczego tak się uparłeś, żeby nazywać tych ludzi terrorystami? Nie zabili nikogo postronnego. Zabili czterech skorumpowanych polityków, którzy nadużywali władzy, czterech polityków, którzy zastawili przyszłość naszego kraju tylko po to, żeby mogli zadowolić swe grupy interesów i być ponownie wybranymi. - Nie chcę słuchać, jak mówisz o nich w ten sposób. — Głos Olsona zaczął się trząść. - To prawda. Nie rób z nich bohaterów, którymi nie byli, tylko dlatego że zostali zamordowani. - Muszę ci coś powiedzieć - odezwał się Olson po chwili. -Kocham cię jak syna, ale wielu rzeczy musisz się jeszcze nauczyć. Jestem tu od ponad trzydziestu lat i nie zawsze wszystko jest takie proste, jak to przedstawiasz. Teraz 0'Rourke podniósł głos. - Chcesz wiedzieć, jakie to proste? Dobrze. W ostatnich dwudziestu latach ty i wszyscy twoi koledzy wpędziliście nasz kraj w czarną dziurę zadłużenia o głębokości pięciu bilionów dolarów. W tym czasie nie mieliśmy do czynienia ani z poważnym kryzysem ekonomicznym, ani konfliktem 174 zbrojnym. Nie mieliście żadnego powodu, żeby wydać takie pieniądze. Wiem, że nie uczestniczyłeś w tym ochoczo, ale prawda jest taka, że byłeś tutaj i nie powstrzymałeś tego procederu. Nabiliście rachunek na pięć bilionów dolarów, a teraz idziecie sobie na emerytury i zostawiacie nas ze zobowiązaniem zapłaty. Taki spadek zostawiacie swoim dzieciom. - O'Rourke przerwał na chwilę. - Cholera, nawet teraz, kiedy ktoś zagraża waszemu życiu, nie chcecie zrobić tego, co należy. To jest ostatnia szansa, żeby coś zrobić z tym bałaganem. Nie pozwólcie, żeby się wam wymknęła! O'Rourke wyłączył telefon i zaklął, dusząc z całej siły na hamulec, aby nie uderzyć w posłańca na rowerze, który się przed niego wcisnął. Przez zaciśnięte zęby rzucił na głos: — Co może sprawić, że ci ludzie zaczną robić, co do nich należy? Olson spojrzał na słuchawkę i po chwili ją odłożył. Czemu ci Irlandczycy są tak cholernie emocjonalni? Wiedział, że 0'Rourke ma rację w kwestii budżetu, ale przemoc nie była tu dobrą odpowiedzią. Żeby naprawić taki system, trzeba czasu, a nie sztucznego pobudzania działań przez terroryzm i strach. Trzeba utrzymać ład i porządek. Po kilku sekundach otworzył dolną szufladę biurka i wyjął z niej teczkę zatytułowaną „Dług państwowy". Jeden z jego pracowników przygotowywał comiesięczne sprawozdania i prognozy na przyszłość. Otworzył teczkę i spojrzał na podsumowanie. Administracja Stevensa oficjalnie podawała pięć i dwie dziesiąte biliona dolarów, ale Olson wiedział, że to nie jest cały dług. Pieniądze były też pożyczane od Opieki Społecznej, a biorąc dodatkowo pod uwagę tradycję zaniżania przez rząd planowanych kosztów, spodziewał się, że dług wynosi sześć bilionów. Szybko spojrzał na szacunki jego wysokości za pięć, dziesięć, piętnaście i dwadzieścia lat. Liczby były naprawdę przerażające. O'Rourke miał rację. Jeśli się czegoś z tym nie zrobi, to kraj w końcu padnie na kolana. Nie chciał zostawić swoim wnukom zbankrutowanej Ameryki, ale nie chciał też, żeby była to Ameryka tolerująca terroryzm. 175 Jack Warch wyszedł po schodach na dach Białego Domu, a za nim szli agenci specjalni Sally Manly i Joe Stiener. Sprawdzali dach i Warch z zadowoleniem zauważył, że sześciu agentów, których zadaniem było zwalczanie strzelców wyborowych, było na swoich pozycjach i stamtąd obserwowało sektory. Warch przeżywał duży stres i musiał się bardzo starać, żeby wyglądać spokojnie. Joe Stiener wszedł do budki wartowniczej, nalał trzy kubki kawy i podał jeden szefowi, drugi Manly, a trzeci zatrzymał dla siebie. Warch podszedł do południowej krawędzi dachu i spojrzał na szare niebo. Rankiem, kiedy słońce przegoniło mgłę, wyglądało na to, że dzień będzie jasny, ale tuż przed dziesiątą nadciągnęły wysokie szare chmury, a z południowego zachodu zaczęło wiać. Warch przeniósł spojrzenie z nieba na szczyty drzew i nie mógł nie zauważyć pysznych kolorów jesieni. Popijając kawę, pomyślał, jak mało spał w ostatnim tygodniu. Zbliżał się do kresu sił i z nadzieją myślał o przekazaniu prezydenta grupie z Camp David i odespaniu w końcu tego tygodnia. Ale zanim to zrobi, musiał w całości dostarczyć prezydenta do Camp David. Późnym wieczorem poprzedniego dnia odbyło się zebranie, na którym dyskutowano o tym, co trzeba zrobić, aby zapewnić bezpieczeństwo podczas planowanego spotkania. Warch przekonywał prezydenta, żeby odbyło się ono w Białym Domu, a nie w Camp David. Garret utrącił ten pomysł, zanim prezydent zdążył się nad nim zastanowić. Stwierdził, że społeczeństwo musi wiedzieć, iż prezydent nie jest więźniem Białego Domu, że ludzie muszą zobaczyć, jak wsiada do Marinę One i odlatuje na weekend do Camp David. Będzie wtedy wyglądał na prawdziwego przywódcę. Poza tym, stwierdził Garret, Camp David jest bezpieczniejsze od Białego Domu. Można by dyskutować, gdzie jest bezpieczniej, ale wcale nie o to chodziło. Prawdziwe niebezpieczeństwo istniało podczas przelotu z Białego Domu do Camp David. Warch otrzymał od McMahona informację na temat morderstw i był zdumiony tym, że ci ludzie, kimkolwiek byli, potrafili 176 zabić czterech ważnych polityków i nie zostawić najmniejszej wskazówki dla śledztwa. Ich umiejętności i profesjonalizm zrobiły na nim duże wrażenie i bał się, że kolejnym celem może być sam prezydent. Warcha martwiło też to, że plany prezydenta jak zwykle zostały podane do publicznej wiadomości, więc mordercy będą w przybliżeniu wiedzieć, kiedy prezydent opuści Biały Dom i przybędzie do Camp David. Praca Warcha polegała na zakładaniu najgorszego i z tego powodu podjął dziś dodatkowe środki ostrożności. Patrzył z góry, jak reporterzy i fotografowie zajmują miejsca po zachodniej stronie trawnika południowego. Sfrustrowany pokręcił głową: nienawidził dziennikarzy. Gdyby to od niego zależało, zabroniłby im wstępu na teren Białego Domu. Nie robili nic oprócz utrudniania mu pracy. Była dziesiąta czterdzieści osiem i goście prezydenta zaczynali się zjeżdżać na zaplanowany na jedenastą lunch i sesję zdjęciową. Wielka czarna limuzyna jechała właśnie drogą dla wyższego personelu Białego Domu. Warch przyglądał się, jak jego agenci na dole wykonywali swe obowiązki. Zaraz też rozejrzał się po dachu, aby się upewnić, że pozostali agenci obserwują swoje sektory, a nie przyglądają się przyjeżdżającym. Tylne drzwi limuzyny otwarły się i wysiadł z niej senator Lloyd Hellerman. Czterech spośród najwyższych agentów otoczyło go i odprowadziło do Białego Domu. Przedstawiciele mediów stali tam, gdzie było ich miejsce, ale wykrzykiwali pytania w stronę idącego w kierunku drzwi Hellermana. Senator popatrzył na nich i na sekundę zwolnił. Dwaj agenci po jego bokach chwycili go za ramiona i doprowadzili do drzwi i dalej do środka Białe-[o Domu. Warch dał im szczegółowe instrukcje: nie chciał, żeby ktokolwiek stał na zewnątrz. Goście mają być jak najszybciej zaprowadzeni do budynku. Południowy trawnik Białego Domu był bezpieczny, ale Warch nie zamierzał niepotrzebnie ryzykować. - Joe, jak wygląda sytuacja w Quantico? - Zwrócił się do Stienera. Agent secret service położył dłoń na słuchawce. - W tej chwili mają odprawę przed lotem. 177 Warch pokiwał głową i poprosił Stienera o lornetkę. Popatrzył na dachy budynków na wschód od Białego Domu. - A co u naszych snajperów? - Są na pozycjach. Warch odwrócił się na północ i nadal przyglądał się dachom. - Zespoły na ziemi? - Gotowe do wyjścia w każdej chwili. Warch odłożył lornetkę. - Niech wyjdą na stanowiska kwadrans po jedenastej. Przypomnijcie im, że jeśli zobaczą kogoś niosącego coś większego od aktówki, to mają go przeszukać. I nie zapomnijcie przypomnieć im, żeby nie patrzyli na przylatujące i odlatujące helikoptery. Mają patrzeć na ulicę. - Warch przerwał i spojrzał na dół, gdzie do bramy podjeżdżała kolejna limuzyna. Fotografowie zaczęli robić zdjęcia, reporterzy mówić przed kamerami. Warch wskazał na wozy transmisyjne zaparkowane z boku. — Joe, przypomnij Kathy i Jackowi, żeby zablokowali te wozy i wyłączyli im zasilanie, zanim wyląduje pierwszy helikopter. Zanim, a nie w trakcie lądowania. - Zwrócił się do agent Manly: - Sally, jak wygląda sytuacja w grupie przygotowującej Camp David? - Do tej pory u nich wszystko w porządku. Dwie godziny temu zawieziono tam helikopterem sześć jednostek mari-nes z Quantico. Zabezpieczyli już wzgórza wzdłuż trasy przelotu i patrolują doliny, szukając potencjalnych zagrożeń. - Dobra robota, na razie. Bądźmy czujni. HMX-1 nie miała sali odpraw na tyle dużej, by mogła pomieścić setkę pilotów zaangażowanych w operację, więc w rogu hangaru poustawiano krzesła i poproszono ekipy sprawdzające sprzęt, aby na czas odprawy przerwały pracę. Najpierw oficer dyżurny operacji mówił o warunkach pogodowych. Piloci popijali kawę i uważnie słuchali, jedni robili notatki, a inni starali się zapamiętać podawane informacje. Po nastaniu ery przenośnych pocisków ziemia-powie-trze w rodzaju amerykańskiego stingera secret service zo- 178 stała zmuszona do znalezienia bezpieczniejszego sposobu transportowania prezydenta na pokładzie Marinę One. W czasach podwyższonej ostrożności wprowadzili coś, co piloci marines nazwali grą w kulki. Taktyka ta została rozwinięta przez HMX-1 podczas pierwszych lat prezydentury Reagana. Kilka Marinę One lądowało po kolei przed Białym Domem czy też innym miejscem, skąd prezydent miał być zabrany, po czym po kolei odlatywały, każde w innym kierunku. Chodziło o to, żeby potencjalni terroryści czy mordercy nie wiedzieli, którym helikopterem leciał prezydent. Zazwyczaj używano dwóch lub trzech VH-3. Kiedy ogłaszano alarm terrorystyczny, a plany prezydenta były znane z góry, to HMX-1 wzywał CH-53 jako eskortę. „Eskorta" to było eufemistyczne określenie zadań super stallionów. Piloci doskonale wiedzieli, że ich prawdziwym zadaniem było osłanianie helikoptera prezydenta przed rakietą. Niezbędny do tego był lot w zwartym szyku, w którym Marinę One był otoczony przez cztery super stal-liony. Latanie tak wielkimi maszynami w zwartym szyku nie było łatwe, dlatego korpus bardzo dbał ó to, by piloci jak najczęściej ćwiczyli takie ustawienia. Ostatnim tytułem do sławy, jakiego by sobie życzyła ta znakomita grupa wojowników, było zabicie prezydenta w kolizji powietrznej. Po omówieniu pogody prowadzenie odprawy przejął dowódca eskadry pułkownik marines. Rozdał rozkazy lotu i przeszedł do szczegółów misji. Biorące udział w akcji VH-3 zostaną nazwane zgodnie z kolejnością odlotów jako Marinę One, Marinę Two, Marinę Three i tak dalej. Z powodów szkoleniowych helikoptery CH-53 zostały już podzielone na grupy po cztery maszyny. Pierwsza czwórka, która tego rana wylądowała, będzie eskortować Marinę One, druga czwórka - Marinę Two, i tak dalej. Ogłoszono kolejność odlatywania i każda grupa składająca się z jednego VH-3 i czterech CH-53 dostała dane dotyczące kierunku, w którym miała się udać z Białego Domu. Pomiędzy odlotem Pierwszego i ostatniego VH-3 z południowego trawnika niinie niemal dwadzieścia minut, więc grupy dostały różne trasy lotów do Camp David. Gdyby wszystkie leciały tą 179 samą, terroryści mieliby dość czasu na zajęcie pozycji i oddanie strzału do jednej z ostatnich grup. Jasnowłosy zabójca miał teraz soczewki kontaktowe zmieniające kolor oczu z niebieskich na brązowe. Jego twarz, szyję i ręce pokrywał brązowy makijaż, a krótka peruka afro zakrywała włosy. Wyjechał z George Washington Memoriał Parkway i wjechał kasztanową furgonetką do Glebę Naturę Center. Znalazł miejsce w pobliżu brzegu rzeki i tam zaparkował za kamiennym murkiem. Około mili na południe od niego był Key Bridge, a za nim, na północ Chain Bridge. Wszedł na tył furgonetki, włączył tablicę rozdzielczą i monitory. Samochód kupiono za gotówkę cztery miesiące wcześniej od bankrutującej stacji telewizyjnej w Cleveland. Mała antena satelitarna na dachu dawała sygnał trzech głównych sieci i CNN. Interesowały go tylko audycje CNN i ABC, włączył je więc na górnych monitorach. CNN przekazywała relację na żywo z południowego trawnika, a ABC ciągle nadawało program zgodnie z ramówką. Sięgnął w prawo i wystukał częstotliwość sygnału na żywo ABC. Obraz był najpierw rozmazany, ale po dostrojeniu stał się wyraźny. Korespondent CNN z Białego Domu mówił z południowego trawnika, zabójca zwiększył więc głośność i słuchał. — Goście prezydenta przybywają od kwadransa. -Reporter spojrzał nad ramieniem i wskazał kolejną limuzynę. - Środki bezpieczeństwa są bardzo surowe i chyba rośnie napięcie. Wkrótce prezydent ma zjeść lunch z przywódcami obu partii. Po lunchu, prawdopodobnie koło południa, politycy wsiądą do helikopterów i polecą na weekend do Camp David. Prezenter w Atlancie podziękował reporterowi i pojawiły się reklamy. Zabójca spojrzał na zegarek i usiadł wygodniej. Miał czas: minie jeszcze co najmniej godzina, zanim się rozpocznie. Prezydent i przywódcy obu partii siedzieli wokół długiego stołu konferencyjnego w Gabinecie Roosevelta, stewar- 180 dzi marynarki wojennej podali lunch, a fotografowie robili zdjęcia. Goście siedzieli w ustalonym wcześniej porządku: republikanin obok demokraty, przeciwnik obok przeciwnika. Miało to stwarzać wrażenie prawdziwej jedności. Kilkoro reporterów stało w rogu i wykrzykiwało pytania, które były ignorowane. To była sesja zdjęciowa, a nie konferencja prasowa, ale jak zawsze reporterzy obsługujący Biały Dom zadawali pytania niezależnie od tego, czego się po nich akurat spodziewano. Stały strumień pytań i konsekwentne milczenie polityków tworzyły dość niezręczną sytuację, biorąc pod uwagę fakt, że kamery wciąż były włączone. Przywódcy siedzieli przy stole i uśmiechali się do siebie. Starali się dobrze wypaść przed kamerami. Kiedy padały kolejne pytania, uczestnicy lunchu patrzyli na prezydenta, by zobaczyć, czy w końcu padnie jakaś odpowiedź. Etykieta wymagała, żeby nikt nie odpowiadał, zanim prezydent nie uczyni tego pierwszy albo nie wyznaczy kogoś do udzielenia odpowiedzi. Jedna reporterka odłączyła się od grupy i przeszła na drugą stronę stołu tak, że mogła robić zdjęcia ludzi siedzących naprzeciw prezydenta. Stevens zauważył to i poczuł się nieswojo. W ostatnich latach łysinka z tyłu jego głowy znacznie się powiększyła i ten w sumie niewinny objaw starzenia sprawiał, że prezydent Stanów Zjednoczonych czuł się zagrożony i unikał fotografowania z tyłu. Zanim fotoreporterka zdążyła zająć miejsce, prezydent spojrzał na Moncur i powiedział: - Ann, myślę, że już wystarczy. Moncur podeszła do kamerzystów i reporterów i wyprowadziła ich z pokoju. Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, Wszyscy rozejrzeli się, aby się upewnić, że w pokoju nie :ostał żaden dziennikarz. Kiedy już byli tego pewni, nastroje przy stole natychmiast się zmieniły. Zniknęły sztucz-® uśmiechy, a rozpoczęły się poważne rozmowy. W ciągu !go weekendu trzeba było załatwić wiele interesów. Około dwudziestu minut później do pokoju wszedł Jack ™arch i poprosił prezydenta o pozwolenie przemówienia 181 do zebranych. Wszystkie rozmowy umilkły, a agenci Man-ly i Stiener obeszli stół i rozdali każdemu kartkę papieru. - Panie i panowie, na tych kartkach znajdziecie numer helikoptera, którym polecicie, oraz nazwiska osób, z którymi polecicie. Na tych listach nie ma prezydenta, nie ma też nikogo w ostatnim helikopterze. Ze względów bezpieczeństwa do ostatniej chwili nie ogłosimy, którym helikopterem poleci prezydent. Jeśli zadecydujemy, że poleci pierwszym, to wszyscy państwo zostaniecie przesunięci o jeden, jeśli prezydent poleci piątym, to pasażerowie helikopterów piątego, szóstego, siódmego, ósmego i dziewiątego zostaną przesunięci o jeden lot. - Warch rozejrzał się po pokoju, by sprawdzić, czy wszyscy go rozumieją. - Helikoptery będą przybywały w krótkich odstępach, chciałbym więc prosić, aby byli państwo gotowi do wyjścia, gdy wasza maszyna będzie lądowała. Wtedy agenci secret service odprowadzą was do niej, a marines pomogą wam znaleźć miejsce i zapiąć się. Czy ktoś z państwa ma pytania? - Warch znowu popatrzył po obecnych i z satysfakcją zauważył, że nastrój na sali stał się poważniejszy. - Panie prezydencie, to wszystko. Prezydent podziękował Warchowi i agenci wyszli. Warch szedł korytarzem i dawał Manly i Stienerowi polecenia dotyczące kilku rzeczy, które mieli jeszcze sprawdzić, kiedy z przeciwnej strony podszedł Stu Garret. - Czy już się zdecydowałeś, którym helikopterem poleci prezydent? - Jeszcze nie. Garret spojrzał na zegarek. - Mamy rozpocząć cały ten cyrk za trzydzieści minut, a wy wciąż się nie zdecydowaliście? - Nie, Stu, jeszcze nie i jeśli nie masz nic przeciwko temu, to cię przeproszę, bo muszę przypilnować mnóstwo rzeczy. Podenerwowany Warch obszedł Garreta i ruszył korytarzem. Po tym jak dwa dni wcześniej był świadkiem nieobliczalnego i dziecinnego napadu złego humoru Garreta, Warch postanowił, że trzeba być twardszym w stosunku do szefa sztabu. Starszy dżentelmen zaparkował wynajęty samochód 182 przed główną bramą Narodowego Cmentarza w Arlington. Był w brązowym płaszczu, angielskiej czapeczce i miał z sobą laseczkę, której nie potrzebował. W klapie płaszcza tkwiła odznaka weterana i flaga amerykańska. Uśmiechnął się i pokiwał wartownikowi przy bramie głównej. Wszedł na cmentarz i zaczął się wspinać wzgórzem do pomnika Kennedy"ego i kwatery Roberta E. Lee. Patrzył na rzędy nagrobków i odmówił krótką modlitwę za swych poległych towarzyszy broni. Ta narodowa świątynia, to szacowne miejsce zawsze miało dla niego wielkie znaczenie. Nie po to tyle lat temu był świadkiem śmierci przyjaciół, by Ameryka miała teraz być zniszczona przez bandę samolubnych polityków. Kiedy doszedł do kwatery Roberta Lee, odwrócił się i spojrzał na wschód. W dole, za rzeką i pomnikiem Lincolna, widział Biały Dom. Usadowił się pod wielkim dębem i oparł się o jego pień. Chwilę później usłyszał odległy warkot i odwrócił się na południe. Za Portem Lotniczym Waszyngton zobaczył pierwszą formację helikopterów lecącą w stronę Potomacu. Cztery wielkie burozielone maszyny otaczały błyszczący zielono-biały helikopter prezydencki. Zanim formacja doleciała do mostu kolejowego nad Poto-makiem, osiągnęła już pewną wysokość, przeleciała nad pomnikiem Jeffersona i zatrzymała się nad Tidal Basin, pomiędzy pomnikiem Jeffersona a Mali. Starszy pan patrzył to na pięć helikopterów, to na Biały Dom. Na południu zobaczył kolejny ruch i znów się odwrócił. Następne dwie formacje dolatywały do Potomacu. Pierwsza zatrzymała się po południowej stronie mostu kolejowego, druga natomiast pojawiła się dalej w dole rzeki, a za nią kolejne dwie - ostatnia w miejscu, gdzie rzeka zaczyna skręcać na zachód i ginąć z pola widzenia. Wszystkie pięć formacji zachowywało odległość siedemdziesięciu metrów jedna od drugiej. Hałas ich olbrzymich podwójnych silników turbinowych oraz łoskot śmigieł rozlegały się echem po dolinie Potomacu. 183 Patrząc wprost na południe ze swego punktu obserwacyjnego na dachu Białego Domu, Warch widział i słyszał pięć helikopterów nad Tidal Basin, przed pomnikiem Jef-fersona, zaledwie jakieś pół mili od niego. Czekały tam na rozkaz wyruszenia, który miał nadejść z Białego Domu. Za nimi widać było kolejną grupę maszyn. Warch patrzył w kierunku Mali i skupił uwagę na grupie policjantów, którzy byli odpowiedzialni za zabezpieczenie obszaru od Ka-pitolu do pomnika Lincolna. Większość z nich gapiła się na olbrzymie helikoptery unoszące się nad Tidal Basin. Warch zwrócił się do Manly: - Sally, weź radiostację i przypomnij naszym ludziom na ulicy, że mają uważać na to, co się dzieje wokół nich na ziemi, a nie na helikoptery. Agent Stiener przyglądał się przez lornetkę okolicznym dachom. Warch klepnął go w ramię. - Powiedz Kathy i Jackowi, żeby odłączyli telewizjom sygnał na żywo. - Stiener odłożył lornetkę i opuścił swój mikrofon na wysokość ust. Agenci Kathy Lageski i Steve Hampson stali przy wozach transmisyjnych i rozmawiali, kiedy otrzymali rozkaz od Stienera. Słuchając instrukcji, oboje z przyzwyczajenia podnieśli ręce i przycisnęli do uszu słuchawki. Natychmiast wzięli się do roboty. Lageski zaczęła od wozu CNN. Podeszła do siedzącego przed tablicą kontrolną realizatora. - Tony, musimy was rozłączyć. Mężczyzna pokiwał głową i powiedział do mikrofonu: - Ann, wyłączają mnie, będę nagrywał. Poczekał jeszcze kilka sekund i zaczął manipulować przełącznikami. Zanim wyłączył sygnał na żywo, włożył nową taśmę i sprawdził, czy nagrywanie odbywa się bez przeszkód. Lageski czekała, aż wyłączy transmiter, który wysyłał sygnał na żywo. Kiedy skończył, wyszedł z wozu, a Lageski zatrzasnęła drzwi. - Zapytaj mnie, jeśli będziesz chciał tu wrócić. Realizator potaknął i Lageski poszła dalej. 184 Stiener poinformował Warcha, że telewizje zakończyły transmisje na żywo, i agent specjalny odpowiedzialny za całość popatrzył w dół na wozy, a potem w górę, na pierwszą grupę helikopterów wiszącą niecałą milę od niego. - Czy nasi goście są gotowi do wyjścia? Stiener podniósł mikrofon do ust i przekazał pytanie do jednego z agentów na dole. Po chwili spojrzał na szefa i przekazał odpowiedź: - Na dole wszystko gotowe. - Dobrze. Sally, wyślij pierwszą grupę. Agent Manly wydała rozkazy i zapytała Warcha: - Do którego chcesz wsadzić Tygrysa? Warch pomyślał chwilę. - Dajmy go do numeru trzy. Nie mów nikomu, dopóki nie wyląduje numer dwa. Starszy pan oparł się o drzewo i uważnie patrzył na pięć helikopterów wiszących nad pomnikiem Jeffersona. Miał nadzieję, że piloci są tak dobrzy, jak mówiono. Nie chciał, żeby zginął choć jeden marinę. Maszyny zaczęły się kierować na północ, w stronę Białego Domu. Starszy pan wyjął z kieszeni telefon i wcisnął szereg cyfr. Poczekał, aż telefon zadzwoni cztery razy i rozłączył się. Zabójca siedział za panelem kontrolnym, patrzył na swój telefon i liczył sygnały. Kiedy aparat umilkł po czwartym, wystukał na panelu kod częstotliwości i wcisnął przycisk. Sygnał dotarł po niecałej sekundzie i uruchomił transpon-der, który poprzedniej nocy został podłączony w wozie transmisyjnym ABC. Wróciło zasilanie i znów pojawił się sygnał na żywo. Kilka sekund później lewy dolny monitor, który był do tej pory zamglony, zaczął znowu przekazywać wyraźny obraz z południowego trawnika. Kiedy helikoptery znad Mali zbliżały się do Białego Domu, wiatr wzbudzony ich śmigłami stał się tak silny, że stojący na dachu Warch musiał wsadzić pod koszulę krawat, który zaczął uderzać go po twarzy. Gdy prowadzący 185 ąyonl dokładnie n*d głową Warcha, błysz- i delikatnie w ^ VH"3 leCą°y W Środku gmpy obnizył lot Hony utrzynT ą ał" Cztery olbrzymie głośne super stal-ziemią i cr?Tały PozycJe około sześćdziesiąt metrów nad Warch pjr y: aŻ ™* wróci do formacJi-wadzą pieVw ' °Smm agentow secret service odpro-mógł dwóm VTpCh dWÓ°h Pasażerow do VH"3- Marinę pognał schody • m wsiąść do helikoptera, po czym wcią-warkotsunlr *amknał drzwiczki. Nawet poprzez głośny obroty silnik °nÓW Warch słyszał> J**3*-VH-3 zwiększa i zrównać siP°W> by P° chwiH Z gracja Podnieść się z ziemi i przeleciały n!iSWą eskorta- He"koptery zwiększyły moc musieli bala Białym Domem- Warch i pozostali agenci podmuchowi nS°WaĆ ciałami' aby nie dać si? Przewrócić Następny en pomnikiem ^jPa helikoPterow właśnie przelatywała nad Nastąpił krótlf-SZyngt°na * zbIizała sie do Białego Domu. kot pierwszei moment względnej ciszy, gdy malał war-latującej M ^P^ a jeszcze nie wzrósł hałas grupy nad-- Na Bog- zwróciła się do Warcha i Stienera: Warch i St! ta cholerna eskorta jest głośna! nad południ0lener Przytakn?li- Następna formacja opadła nie tracił c2 ^ trawnik meco szybciej niż pierwsza i VH-3 nie. Znowu qSU: Wykonał szybkie, kontrolowane lądowa-do helikopter^1101 secret service odprowadzili pasażerów macji i bez ou 1-Załadowali na P°kład. VH-3 wrócił do for-na lewo i wytlWlli zwłoki wszystkie pięć maszyn skręciło na kurs połuriT>nywało ten manewr tak długo, aż powróciły Pool. Nastęr, m°Wo"zacnodni i przeleciały nad Reflection Warch SDoir> ^ formacJa nadlatywała nad Biały Dom. C TWT na Manly [ Zapytał: vens w ciemnym wełnianym Prezydent w delikatne s"LCVenS W ciemnyTn wełnianym garniturze wonym krawa Sre prazki' doPasowanych półbutach i czer- agentów secr +le SZedł przez trawnik- Otaczało go sześciu t service. Jeden z nich, który szedł bezpo- 186 średnio za prezydentem, niósł brązowy płaszcz kuloodporny i był gotowy przy najmniejszych problemach zarzucić go na prezydenta. Garret szedł po lewej stronie prezydenta, by uniknąć wejścia pomiędzy szefa a kamery. Stevens szeroko się uśmiechał i machał w kierunku reporterów. Dyskutowali z Garretem, czy przed wejściem na pokład Marinę One powinien się pokazać prasie poważny i zdeterminowany, czy też jak zwykle szczęśliwy i podekscytowany. Garret zasugerował pewną kombinację, mianowicie wygląd szczęśliwego, ale zdeterminowanego przywódcy. Prezydent, doświadczony aktor, natychmiast zrozumiał różnicę pomiędzy byciem szczęśliwym i podekscytowanym a byciem szczęśliwym i zdeterminowanym. Kiedy doszli do helikoptera, Stevens zatrzymał się i krótko zasalutował przed stojącym przy schodkach marinę. Dowódca załogi, kapral marinę w hełmie lotniczym, brązowej koszuli z długimi rękawami i niebieskich spodniach z czerwonym paskiem, przyjął Stevensa na szczycie schodów i pomógł mu przejść przez małe drzwi. Garret, agent secret service niosący brązowy płaszcz i jeszcze jeden agent weszli przez te same drzwi, a pozostała czwórka weszła drugimi drzwiami, mieszczącymi się za boczną osłoną koła. Normalnie prezydentowi towarzyszyłby tylko jeden agent, a reszta ochrony leciałaby następnym helikopterem, ale sytuacja była daleka od normalnej. Dwoje drzwi z wbudowanymi w nie schodkami zostały szybko wciągnięte i zabezpieczone. Wszyscy zajęli miejsca, a dowódca załogi sprawdził, czy są zapięci pasami. Zanim usiadł, powiedział pilotom przez słuchawki w hełmach, że są zapięci i gotowi do lotu. Helikopter podskoczył i wzniósł się na swoje miejsce w formacji. Stevens spoglądał przez okienko i zdziwiło go, jak blisko nich były wielkie zielone helikoptery. Inaczej niż w większości wojskowych maszyn wnętrze Marinę One było odizolowane od hałasu wielkich silników i śmigieł, więc można było w nim rozmawiać, nie krzycząc. Prezydent spojrzał na Garreta i pokazał na okno. - Stu, widziałeś, jak to jest blisko? 187 Garret wzruszył ramionami. - Wiesz, jakie są te chłopaki z lotnictwa. Pewnie chcą się popisać. Z kieszeni płaszcza jedynego odwiedzającego cmentarz Arlington rozległo się brzęczenie telefonu. Starszy pan nie próbował odpowiedzieć, tylko liczył sygnały i patrzył na cztery burozielone helikoptery, które wisiały nad Białym Domem. Telefon był znakiem, że prezydent jest na pokładzie tego, który właśnie miał wrócić do formacji. Po trzecim sygnale mężczyzna odsłonił lewą stronę płaszcza i dotknął czarnej skrzynki przyczepionej do wewnętrznej strony marynarki. Pudełko miało klawiaturę z cyframi, przycisk „enter" i wyłącznik. Starszy pan włączył zasilanie. Popatrzył wokół, czy nikt go nie obserwuje, i znów przyglądał się helikopterom nad Białym Domem. Zobaczył, jak zielo-no-biały VH-3 unosi się w powietrze, i nacisnął dwie cyfry na pilocie, na razie nie wciskając „enter". Musiał czekać, aż cała formacja ruszy, gdyż inaczej prezydencki helikopter wróciłby od razu pod względnie bezpieczną osłonę Białego Domu. Dzioby helikopterów lekko opadły i cała grupa zaczęła się przemieszczać. Starszy pan nacisnął „enter" i pomodlił się. Sygnał dotarł do malutkiego radaru układu ziemia-po-wietrze umieszczonego w skrzynce „Washington Post" dwie ulice na południe od Białego Domu. Urządzenie zaczęło natychmiast przeszukiwać w szerokim paśmie radary formacji helikopterów. W dwie sekundy pasmo zawęziło się z szukania do celowania i odpalania. W tym samym czasie w kabinach wszystkich pięciu helikopterów zaczęły błyskać światła ostrzegawcze alarmu rakietowego, a czujniki zagrożenia zaczęły się ożywiać. Ich wycie oznaczało, że są namierzani przez radar wyrzutni. Załogi nie miały czasu na myślenie, lecz jedynie na reakcję zgodną z tym, czego ich nauczono. Rozglądali się, szukając śladów nadlatujących rakiet. Czujniki zagrożenia poinformowały, że są namierzani z tyłu. W kilka sekund wszystkie helikoptery jednocześnie zwiększyły moc i ruszyły na- 188 przód, opadając na jak najniższy pułap. Kiedy z wyciem przelatywały nad Białym Domem, drudzy piloci odpalili flary w nadziei na zmylenie czujników ciepła zbliżających się rakiet. Jack Warch poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła, kiedy zobaczył flary odpalane z ogonów helikopterów. Olbrzymie maszyny były dokładnie nad jego głową i nabierały prędkości. Czerwone flary spływały na ziemię, zasypując również dach Białego Domu. Warch bezzwłocznie przyłożył do ust mikrofon i starając się przekrzyczeć warkot helikopterów, wrzasnął: - Zespoły snajperów!!! Szukać wyrzutni! Sekundy wlokły się jak minuty. Patrzył, jak helikoptery nabierają prędkości i przelatują nad Lafayette Park, niemal muskając korony drzew, i z trwogą czekał, aż zobaczy czerwoną smugę i następnie eksplozję. Kilka flar spadło mu pod nogi, gdy biegł za helikopterami aż do północnego skraju dachu. Około pół mili od Białego Domu cała formacja ostro skręciła w lewo i Warch stracił ją z oczu. Na szczycie wzgórza w Arlington starszy pan obserwował, jak grupa helikopterów szukała schronienia. Szybko wystukał kody radarów umieszczonych na wschodzie i północy od Białego Domu. Po chwili maszyny złapały azymuty nowych zagrożeń i ostro skręciły w lewo. Leciały teraz na północ, tuż nad dachami śródmieścia, szybko nabierając prędkości i dalej odpalając flary. Starszy pan wystukał kody ostatnich dwóch radarów. Natychmiast zaczęły przeczesywać horyzont od zachodu i południowego zachodu. W ten sposób pułapka była gotowa. Kiedy piloci dolecieli do Potomacu, zrobili dokładnie to, co dyktowały im instynkt i szkolenie. Przelecieli tuż nad Key Bridge i zanurkowali prawie sześćdziesiąt metrów, niebezpiecznie zbliżając się do szaroniebieskich wód rzeki. Formacja ruszyła na północ poniżej linii drzew, a przede wszystkim poniżej zasięgu radarów. Światła ostrzegawcze 189 na sufitach przygasły i umilkło wycie czujników niebezpieczeństwa. Silnik furgonetki był włączony, a zabójca stał obok murku i czekał na helikoptery. Wcześniej je usłyszał, niż zobaczył. Kiedy się pojawiły, podziwiał, jak blisko siebie lecą i jak ciasny szyk utrzymują. Pomyślał, że długo tak nie wytrzymają. Wcisnął kod radaru i wyrzutni rac, położył kciuk na przycisku i czekał. Kiedy maszyny przeleciały nad nim, popatrzył na cienie śmigieł i powiedział: - Tylko teraz spokojnie, nie powpadajcie na siebie. Nie chcę mieć na rękach krwi marines. Chain Bridge w odróżnieniu od Key Bridge miał zaledwie piętnaście metrów wysokości i zwisał nisko nad Poto-makiem. Zabójca czekał jeszcze chwilę, a kiedy prowadzący super stallion był około dwustu metrów od mostu, urucho-nił przycisk. Radar się włączył, a helikoptery były tak blisko, że natychmiast mógł zawęzić pasmo poszukiwania i zacząć naprowadzanie na cel. Na pokładach znów zawyły czujniki zagrożenia. Po kilku sekundach sześć jaskrawoczerwonych flar wyleciało z rur pionowo w górę, zostawiając za sobą smugi dymu. Piloci byli przekonani, że zostali namierzeni przez rakietę ziemia-powietrze. Gdy do tego doszło widoczne zagrożenie pochodzące od czerwonych smug, prowadzący pilot zachował się odpowiednio. Co prawda spędził ponad pięćdziesiąt godzin na ćwiczeniu lotu w ciasnym szyku, ale też ponad dwieście godzin na ćwiczeniu taktyki unikania rakiet. W tej chwili nie było dla niego nic bardziej nienaturalnego od lotu prosto przed siebie, nic więc dziwnego, że ostro szarpnął drążek w lewo. Pozostałe trzy super stalliony, widząc i słysząc niebezpieczeństwo, zaczęły wcześniej rozluźniać szyk, a kiedy prowadzący odbił w lewo, rozproszyły się zarówno ze strachu przed zderzeniem w powietrzu, jak i z chęci uniknięcia czegoś, co brały za zbliżającą się rakietę. Helikoptery lecące w azymutach godziny trzeciej i szóstej skręciły w prawo i pozostały nisko nad ziemią, bo lepiej było szybko przebyć 190 strefę zagrożenia niż nabierać wysokości, tracąc jednocześnie szybkość. Helikopter na azymucie godziny dziewiątej musiał się unieść, żeby uniknąć uderzenia w prowadzącego, który przeleciał tuż przed nim. W ten sposób Marinę One został sam. Nie było czasu ani miejsca na reakcję. Marinę One przeleciał przez smugi dymu flar, a czujniki zagrożenia wciąż ostrzegały o nieuchronnej śmierci. Mocno ściskając stery, piloci Marinę One przygotowali się na uderzenie. Zdążyli jeszcze przekląć eskortę za to, że ich opuściła. 18 Starszy pan jechał wynajętym samochodem mostem Arlington Memoriał. Na wschodniej stronie mostu wjechał na Potomac Parkway i skierował się na północ. Dojechał do osiedla Foggy Bottom, oddalonego mniej niż milę od Białego Domu. Była dwunasta trzydzieści i wszędzie było pełno ludzi udających się na lunch lub wracających do pracy. Zatrzymanie się na jakimś parkingu, gdzie działały kamery i dozorcy, nie byłoby mądre, więc krążył i szukał miejsca na ulicy. Kiedy wreszcie zaparkował, wysiadł z samochodu, zostawiając niepotrzebną już laskę na miejscu pasażera. Dwie ulice dalej znalazł wcześniej wybrany automat telefoniczny i wystukał numer. Po kilku sygnałach niski głos odpowiedział: - Halo, to numer agenta specjalnego Skipa McMahona. Jeśli chcesz zostawić wiadomość, to proszę to zrobić po sygnale. Jeśli chcesz rozmawiać z jednym z moich asystentów, naciśnij zero. Starszy pan wyjął z kieszeni dyktafon, przyłożył głośnik do słuchawki i włączył odtwarzanie. - Agencie McMahon, wiemy, że kieruje pan dochodzeniem w sprawie morderstw senatora Fitzgeralda, kongres-mana Koslowskiego, senatora Downsa i przewodniczącego Basseta. Wysyłamy tę wiadomość panu, bo nie chcemy prowadzić walki za pośrednictwem mediów. Sugerujemy, by prezydent i jego ludzie też tak zrobili. Mamy kilka rakiet stinger i łatwo mogliśmy dzisiaj zestrzelić Marinę One. Proszę powiedzieć prezydentowi, że jedynym powodem, dla którego tego nie zrobiliśmy, było to, że nie chcieliśmy zabijać marines i agentów secret service. 192 Jeśli nadal będziecie ignorować nasze żądania i za pomocą mediów manipulować opinią publiczną, to nie pozostanie nam nic innego jak eskalacja naszej wojny. Dotychczas zabiliśmy tylko polityków zajmujących wybieralne stanowiska, ale dodajemy do naszej listy celów Stu Garre-ta i Teda Hopkinsona. Jesteśmy bardzo dobrze poinformowani o tym, co się dzieje w administracji Stevensa, i wiemy, że to ci dwaj ludzie są odpowiedzialni za większość kłamstw podsuniętych mediom w ostatnim tygodniu. Jeśli nadal będziecie nas przedstawiać jako terrorystów, a pre-zydenta.jako szlachetnego obrońcę konstytucji — zginiecie. To jest nasze ostatnie ostrzeżenie. Panie prezydencie, niech pan nie wierzy, że secret service ochroni pana przed nami. Może nam utrudnić zadanie, ale nie powstrzyma nas. To ostatnie ostrzeżenie. Marinę One wylądował w Camp David. Blady prezydent Stevens został otulony kuloodpornym płaszczem i wsadzony do czekającego suburbana. Prezydent siadł na tylnym siedzeniu pomiędzy dwoma agentami secret service. Nikt się nie odzywał. Samochód szybko przejechał wąską, obsadzoną drzewami ścieżką, zatrzymał się przed domkiem i Stevens został pospiesznie przeprowadzony do środka. Dwóch agentów weszło z nim, a pozostali czterej zajęli stanowiska na zewnątrz. Prezydent stanął w reprezentacyjnym pokoju i spojrzał na najstarszego stopniem agenta. - Gdzie jest pan Garret? - Jedzie drugim samochodem. Zapadła jeszcze bardziej niezręczna cisza. Agenci unikali wzroku prezydenta. Stevens znowu spojrzał na najstarszego z nich. - Skąd wiedzieli, w którym helikopterze byłem? - Nie wiemy, panie prezydencie. Stevens nic nie powiedział, nie okazał też żadnych uczuć. Przez minutę stał wśród swoich opiekunów, po czym, nie mówiąc słowa, przeszedł pomiędzy nimi i ruszył korytarzem w kierunku swojej sypialni. Agenci szli za nim. Ste- 193 vens wszedł do sypialni i odwrócił się, by zamknąć drzwi. Dwaj agenci secret service zatrzymali się. Prezydent podniósł rękę. - Chcę być sam. Agenci z szacunkiem skinęli głowami i Stevens zamknął drzwi. Zdjął marynarkę i nie przestając chodzić po pokoju, rzucił ją na łóżko. Po kilku szarpnięciach krawat rozluźnił się i poleciał na podłogę. Prezydent stał oparty o toaletkę i patrzył w wielkie lustro wiszące na ścianie. Zaczęło do niego docierać to, co niemal się stało, i przeszedł go zimny dreszcz. Wyprostował się i szybko podszedł do barku, chwycił szklaneczkę z grubego szkła, wrzucił do niej lód i napełnił ją wódką. Wypił duży łyk zimnego przezroczystego płynu, po czym podszedł do kominka i zauważył, że przygotowano drewno i podpałkę. Odstawił szklankę na półkę nad kominkiem i z koszyka leżącego obok paleniska wziął pudełko trzydziestocentymetrowych zapałek. Wyjął jedną z nich i potarł ją o szorstką ściankę pudełka. Pierwsza się złamała, spróbował więc drugą, tym razem trzymając ją bliżej końca. Czerwona masa rozbłysnęła i zapaliła się. Stevens poczekał chwilę i podłożył zapałkę pod drwa. Drewno szybko się zajęło. Prezydent przysunął krzesło do kominka, żeby patrzeć, jak płomienie pełzają po szczapach. Zsunął buty, położył stopy przed paleniskiem i zaczerpnął głęboko powietrza. Ciepło pomogło mu się nieco odprężyć i na chwilę zapomnieć o wydarzeniach tego popołudnia. Patrzył w ogień i widział, jak rozpala się pełnym blaskiem w miarę, jak biała kora brzozowych drew skręca się z gorąca. Znowu powróciły obrazy z lotu helikopterem, znowu pociągnął łyk ze szklanki. Wciąż miał przed oczami flary wystrzeliwane z maszyn lecących obok nich, wstrząsy maszyny, gdy skręcała, a następnie spadła jak kamień, ledwo zatrzymując się nad wodami rzeki. Wciąż słyszał krzyki Stu Garreta, który chciał się dowiedzieć, co się dzieje. Widział rozpraszającą się eskortę i wystrzeliwujące w niebo przed nimi czerwone smugi. Znowu zaczął się trząść. Chwycił szklankę obu rękami, żeby nie rozlać płynu. Drżał, gdy przykładał ją do ust. Wypił 194 cztery duże łyki i wstał, żeby zrobić sobie kolejnego drinka. Kiedy szedł do barku, przez głowę przemknęły mu myśli 0 morderstwach Basseta i innych. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tego, jak łatwy stanowi cel. Kryształowa szklaneczka z wygrawerowaną pieczęcią prezydencką wyśliznęła mu się z rąk i rozbiła na kamiennej podłodze. Gdy nalewał kolejną porcję wódki, ręce wciąż mu się trzęsły 1 szyjka butelki uderzała o brzeg szklanki. Garret przyjechał do domku kilka minut po prezydencie i poszedł prosto do pokoju konferencyjnego. Chwycił najbliższy telefon i wystukał numer biura Teda Hopkinsona. Po kilku sygnałach odebrała sekretarka. i - Daj mi Teda - warknął Garret. Z każdą sekundą był coraz bardziej poirytowany. Coraz mocniej ściskał słuchawkę, a na jego czoło wystąpiły krople potu. Co pięć sekund patrzył na zegarek, wiedział więc dokładnie, że czekał dwie minuty i trzynaście sekund, zanim wreszcie odezwał się Hopkinson. - Gdzieś ty, do cholery, był?! - bluznął w słuchawkę. - Stu, tu jest kompletny dom wariatów! Prasa jest wszędzie, chcą wiedzieć, co się, do diabła, dzieje. Kilku zapytało mnie wprost, czy prezydent nie żyje! - Cholera! - Stu, musimy to jakoś opanować! - Wiem! Zamknij się na chwilę i daj mi pomyśleć, jak to zrobić. - Zapadła cisza, Garret rozpaczliwie próbował opracować jakiś plan działania. - Musimy go pokazać w telewizji. Bierz pierwszego z brzegu kamerzystę i dziennikarza i przylatujcie. - Nie mogę, secret service zamknęła obiekt i nie pozwala nikomu przyjść ani wyjść. - Pieprz tę cholerną secret service! - Garret wrzeszczał do słuchawki. - Przez tych idiotów omal mnie nie zestrzelili dwadzieścia minut temu! Znajdź Warcha i powiedz mu, że powiedziałem, że jeżeli chce dalej pracować, to ma ci natychmiast dać helikopter. Jeśli cię oleje, to znajdź Mike'a Nance'a i niech ci da helikopter z Pentagonu. Ruszaj się! 195 - Co każemy powiedzieć prezydentowi? - Cholera, Ted, czy ja muszę to wszystko robić?! Ty jesteś dyrektorem komunikacyjnym! Płacą ci za to, żebyś wiedział, co ma powiedzieć! Ruszaj się! - Garret rzucił słuchawkę i ruszył w kierunku drzwi. Po drodze wpadł na agenta Terr/ego Andrewsa. To Andrews niósł prezydencki płaszcz kuloodporny, kiedy wsiadali do Marinę One. Garret podszedł do niego i zapytał: - Andrews, nie chcę żadnego pieprzenia. Prosto: co się, do cholery, wydarzyło w powietrzu, i skąd oni wiedzieli, gdzie byliśmy? Wysoki były marinę spojrzał z góry na Garreta i odparł: - Nie wiemy, skąd wiedzieli, w którym helikopterze byliśmy. - A rakiety? Odpalili jakieś rakiety? - Tego nie jesteśmy pewni. - Co to znaczy, że nie jesteście pewni? Złap swojego szefa i powiedz mu, że chcę mieć odpowiedzi, i to szybko! Nie czekając na reakcję, Garret odwrócił się i wyszedł. 19 Na Chain Bridge było, mówiąc najdelikatniej, gorąco. Wszyscy - media, policja metropolitalna, policja stanu Wirginia i FBI - pojawili się w minutowych odstępach. Wkrótce przybył też McMahon ze specjalną grupą i rozkazał, żeby wszelkimi sposobami odsunąć media, wyłączając użycie broni palnej. Policja stanu Wirginia zamknęła zachodni koniec mostu, a policja metropolitalna Dystryktu Kolumbia obsadziła wschodni. Ruch został wstrzymany i kontrolę nad miejscem przejęło FBI. Dwa helikoptery policji parkowej odganiały helikoptery mediów, które zleciały się jak sępy, próbując uzyskać transmisję na żywo z tego, co tak bardzo zainteresowało FBI. Skip McMahon patrzył nad barierką mostu na Kathy Jennings i dwóch innych agentów, którzy uważnie badali znalezione tam urządzenia. Jennings wskazywała na ziemię, jeden z agentów robił zdjęcia, a drugi wbijał w ziemię żółte chorągiewki. McMahon postanowił wysłać na dół tylko tę trójkę do czasu, aż przyjedzie specjalny zespół śledczy z odpowiednim wyposażeniem. Na razie uznał, że im mniej agentów, tym lepiej, tym mniejsze niebezpieczeństwo, że zatrą jakieś ślady. McMahon usłyszał nadlatujący helikopter i zobaczył, że jeden z zielono-białych prezydenckich VH-3 prześliznął się nad mostem i podchodził do lądowania, wzbijając chmury piasku. McMahon odwrócił się i zasłonił rękami twarz przed fruwającym żwirem. Kiedy maszyna wylądowała, piloci wyłączyli silniki i hałas śmigieł się zmniejszył, a piasek opadł. McMahon zobaczył, że w jego kierunku idzie Jack Warch. Wyciągnął rękę i przywitał młodszego od siebie Warcha: 197 - Założę się, że miałeś lepsze dni. - Ten należy do najgorszych. - Warch pokręcił głową i skrzywił się. McMahon chwycił go za ramię. - Chodź, pokażę ci, co znaleźliśmy. — Zaprowadził go do skraju mostu i wskazał na Jennings i dwóch agentów. -Moi ludzie znaleźli szare metalowe pudełko z anteną i kawałek drewna z kilkoma rurami. Do tych rzeczy były podłączone transpondery i akumulatory, co świadczy o tym, że były uruchamiane zdalnie. Co dalej znaczy, oczywiście, że ludzie, których szukamy, dawno już zniknęli. - Mogę na to spojrzeć? - Nie teraz. Specjalny zespół śledczy i laboratorium są już w drodze. Chcę, żeby ten obszar był nie naruszony do czasu, aż oni przyjadą. - Warch ze zrozumieniem pokiwał głową. McMahon zmienił temat. - Jack, skąd oni wiedzieli, w którym helikopterze był prezydent? - Nie mam pojęcia. Nawet my tego nie wiedzieliśmy do ostatnich minut przed jego odlotem. - Skąd wiedzieli, jaką trasą poleci do Camp David? Wysyłaliście chyba każdy helikopter inną drogą? - Tak, wszystkie leciały w różnych kierunkach, ale ten zespół helikopterów wcale nie miał tędy lecieć. - Jak więc tutaj trafił? - zdziwił się McMahon. - W tej chwili myślimy, że zostali zmuszeni do lotu doliną rzeki. -Jak? - Masz tu mapę Dystryktu Kolumbia? Podeszli do samochodu, a Skip wyjął mapę ze schowka i rozłożył ją na masce, przyciskając narożniki pistoletem, kajdankami i telefonem. Warch wskazał Biały Dom i powiedział: - Dowódca eskadry powiedział mi, że kiedy grupa wyleciała z Białego Domu, została złapana z południa przez wiązkę radaru wyrzutni rakietowej. Jakieś dziesięć minut temu moi ludzie znaleźli szarą skrzynkę z anteną radarową. Była ukryta w skrzynce „Washington Post" na rogu Czternastej i Constitution. - Warch wskazał palcem miej- 198 sce leżące o przecznicę od Białego Domu. — Helikoptery wykonały manewr ucieczki i poleciały na północ. Dziesięć sekund później zostały namierzone przez radar z północnego wschodu. Skręciły na zachód, żeby się oddalić od niebezpieczeństwa, a kiedy dolatywały do Potomacu, namierzył je radar z zachodu. Dowódca powiedział, że jego chłopcy w takiej sytuacji mają lecieć do ziemi, a dolina rzeki stanowi doskonałą osłonę, ponieważ mogą wtedy zanurkować poniżej radaru i nadlatującej rakiety. Kiedy więc dolecieli do Potomacu, poszukali tu osłony i skierowali się w jedynym bezpiecznym kierunku - na północny zachód. -Warch pokazał literę V o podstawie w Białym Domu i końcu na Chain Bridge. - Stworzyli pułapkę i skierowali [w nią helikoptery. - I co dalej? Była rakieta? | - Piloci chyba myśleli, że udało im się uciec. Mają na pokładach czujniki zagrożenia, które mówią im, kiedy są celem rakiety. Kiedy więc zanurkowali w dolinę, skrzeczenie zamilkło i myśleli, że niebezpieczeństwo minęło. Nagle wyskoczyły przed nimi czerwone smugi, a czujniki zaczęły znowu działać. Prowadzący myślał, że to rakiety, i złamał szyk. — Warch pokręcił głową. — Nie powinien tego robić. Podstawą całej tej taktyki jest to, że eskorta ma osłaniać helikopter prezydenta, a jeśli trzeba, to także przyjąć uderzenie. | - Chwileczkę. - McMahon podniósł rękę. - Jedni mówią, że widzieli rakietę, inni, że to były race. Wierzę raczej tym drugim, bo nikt nie słyszał eksplozji, a moi agenci znaleźli kilka ciepłych wypalonych rac. Co ci powiedzieli piloci? Wy- [ strzelono rakiety czy nie? I - Myślą, że nie, że to były race. McMahon pokręcił głową. I - Ja też tego nie rozumiem. Piloci Marinę One mówią, łe czuli się już martwi... Mówią, że kiedy prowadzący złamał szyk, myśleli, że zaraz będą zestrzeleni. Albo mamy Bzczęście, albo terroryści coś spieprzyli. \ McMahon patrzył na horyzont i pocierał usta palcem, przeżuwając nowe informacje. 199 - Coś tu nie pasuje... — stwierdził po chwili. — Dlaczego mieliby podejmować tak wielkie wysiłki i nie strzelić? Obaj jakiś czas nad tym myśleli, w końcu odezwał się McMahon: - Będziemy jeszcze mieli na to czas. Co z prezydentem? - Jest wstrząśnięty. Ta przejażdżka była chyba dość nerwowa. - Warch przerwał i zacisnął szczęki. - A ten przeklęty Stu Garret ma jeden ze swoich napadów szału -wrzeszczy na wszystkich i domaga się wyjaśnień... Cała ta głupia impreza była od początku jego pomysłem. - Jak to? - Mówiłem im, że urządzenie tego spotkania w Camp David i transportowanie tam prezydenta nie jest warte takiego ryzyka. - Warch podniósł dłoń na wysokość oczu. -Potąd już mam Garreta. - Jack, dam ci pewną radę. Jest tylko jeden sposób postępowania z takim palantem jak Garret. Trzeba stanąć z nim twarzą w twarz i nie dać sobie wciskać kitu. Co najmniej w połowie jest taki, bo ludzie mu na to pozwalają. - Naprawdę kilka razy miałem ochotę mu palnąć, ale za bardzo lubię swoją pracę. McMahon miał zamiar dodać kolejny komentarz do zachowania Garreta, ale usłyszał, że Kathy Jennings coś do niego krzyczy. Obaj z Warchem spojrzeli nad barierką. Jennings patrzyła w górę i w ręce trzymała telefon. - Skip, właśnie rozmawiałam z ludźmi z Pentagonu, z lotnictwa! Podałam im numer seryjny tego czegoś i powiedzieli, że to ich! To radar starszego typu, jaki był używany w myśliwcach F-4 phantom! Warch i McMahon spojrzeli na siebie. - Zapytałaś ich, jak ktoś mógł coś takiego zdobyć?! -krzyknął McMahon. - Taaa! Powiedzieli, że na rynku sprzętu z demobilu są tego tysiące! - Mam nadzieję, że kontrolują, co z takim czymś robią? - Tak, powiedzieli, że to sprawdzą. - Świetnie. — McMahon dodał sarkastycznie: - Przy okazji, nie znalazłaś tam przypadkiem jakiejś nie używanej rakiety? 200 - Na razie nie. - W porządku, dobra robota. - McMahon zwrócił się do Warcha: - Zawsze to coś na początek. - Posłuchaj, muszę lecieć do Camp David i złożyć prezydentowi sprawozdanie z tego, co się wydarzyło. Zadzwoń do mnie, jeśli coś znajdziesz. Jeśli nie, to pogadamy później. - Dobra. Podczas krótkiego lotu do Camp David Warch przygotował się na nieuniknioną konfrontację z Garretem. Myślał o tym, jak szef prezydenckiego sztabu potraktował Dorle'a po śmierci Basseta, i wiedział, że czeka go to samo. McMahon miał rację, po prawie trzech latach Warch miał już dość nieprofesjonalnego i bezmyślnego zachowania Garre-ta. Nadszedł czas, żeby z tym skończyć. Doskonale wiedział, jak to zrobić. To będzie sprawa pomiędzy nim i Garretem, i nikt nie musi o tym wiedzieć. Agent Terry Andrews czekał na Warcha przed głównym domkiem. Zaprowadził go do bardziej odosobnionej części werandy i cicho zapytał: - Co znalazłeś? Warch streścił swoją rozmowę z McMahonem i zapytał: - Co z prezydentem? - Próbuje odpocząć. - Gdzie jest Garret? - W pokoju konferencyjnym. Razem z Hopkinsonem wymyślają, jak to przedstawić mediom. Byłem tam niedawno i debatowali, czy powinni urządzić wielką ceremonię i dać tym pilotom medale. Mówię ci, Jack, muszę się z całej siły powstrzymywać, żeby nie walnąć tego idioty w łeb. Całą godzinę wrzeszczał jak głupi, żeby mu ktoś powiedział, co się dzieje. Powiedział mi, że secret service zapłaci za to, że spieprzyła sprawę. - Zobaczymy. Weszli do domku i przeszli korytarzem do pokoju konferencyjnego. Warch otworzył drzwi i wszedł pierwszy. Garret stał nad Hopkinsonem i mówił mu, co ma napisać. Spojrzał na Warcha i wycedził: 201 - Najwyższy czas. Lepiej, żebyś miał dla mnie jakieś wyjaśnienia. Warch zignorował Garreta i spojrzał na Hopkinsona. - Ted, czy zechciałbyś zostawić nas samych? Hopkinson przez chwilę nie reagował, po czym zaczął się podnosić. Garret położył mu rękę na ramieniu i wcisnął go z powrotem w krzesło. - Ted może słyszeć wszystko, co masz mi do powiedzenia. Warch niewzruszenie patrzył Garretowi w oczy. - Nie, to jest tylko do twojej wiadomości. - Szczupły Warch zdjął marynarkę, powiesił ją na oparciu krzesła i kciukiem wskazał drzwi. - Proszę, Ted, zostaw nas samych, to potrwa tylko minutę. Terry, ty też, proszę. Hopkinson wstał z krzesła i obaj z Andrewsem skierowali się w stronę drzwi. - Lepiej, żeby to było coś dobrego - warknął Garret. Warch dalej patrzył na Garreta. - Terry, proszę, zamknij drzwi. Andrews zamknął za sobą ciężkie drewniane drzwi. Warch i Garret zostali sami. Garret zaczął: - Lepiej, żebyś miał dla mnie jakieś wyjaśnienia. Najpierw spieprzyliście i zabili Basseta, a teraz przez was omal nie zestrzelili mnie i prezydenta. Garret warczał, a Warch przeszedł na jego stronę stołu. Był nieco niższy i ważył mniej od Garreta, więc ten, także ze względu na swą władzę, błędnie zakładał, że nie ma powodu, by obawiać się fizycznej konfrontacji. Zamiast się wycofać, zrobił krok do przodu i palcem celował w Warcha. - Tym razem polecą głowy, a twoja, Warch, jest pierwsza... Zanim zdążył dokończyć zdanie, Warch chwycił go za szyję i pchnął na ścianę. Przyszpilony Garret miał szeroko otwarte oczy i obydwiema rękami chwytał nadgarstek Warcha. Szef ochrony prezydenta zbliżył twarz do twarzy Garreta i spokojnie powiedział: - Stu, myślę, że już najwyższy czas, żebyśmy porozmawiali jak mężczyźni. Mam dosyć tego gówna i moi ludzie też mają dosyć! Chorzy jesteśmy od tych twoich wybuchów! Dzisiejsza przejażdżka do Camp David to był twój pomysł! 202 Mówiłem ci, że jest to niepotrzebne ryzyko, ale ty dla własnych głupich celów przekonałeś prezydenta, że powinien właśnie tutaj zorganizować to spotkanie. To był twój pomysł, więc nie chcę słyszeć ani jednego słowa więcej albo zacznę przed prasą prać twoje brudy. Nie polecą żadne głowy. Nie zrujnujesz kariery mnie ani nikomu z moich ludzi. Zaczniesz ich traktować z szacunkiem, bo inaczej prasa dowie się o tym, jak ty i Mikę Nance szantażowaliście kon-gresmana Moore'a. - Oczy Garreta otwarły się szeroko, a Warch się uśmiechnął. - To prawda. Wiem wszystko o waszym układzie z Arthurem Higginsem. — Przerwał, żeby Garret mógł się spocić jeszcze bardziej. - Umówmy się, że od teraz będziesz mnie słuchał w sprawach dotyczących bezpieczeństwa. Będzie tak, jak ja będę chciał, i nie chcę słyszeć żadnych dziecinnych tyrad. Zaczniesz traktować mnie i moich ludzi z należnym nam szacunkiem i będzie dobrze. Ostrzegam cię, nie próbuj mnie znowu olać, bo przekażę FBI wszystko, co mam. Wierz mi, jest tam sporo ludzi, którzy z rozkoszą ugryzą cię w tyłek. 20 Michael zaparkował samochód przed kamienicą na osiedlu Adams Morgan w Dystrykcie Kolumbia. Siedział za kierownicą i sączył gorącą kawę kolumbijską, którą przed chwilą kupił w Starbucks, dwie ulice dalej. Spojrzał na telefon, a później na forda explorera zaparkowanego trzy samochody od niego. To było auto człowieka, z którym chciał rozmawiać. 0'Rourke już dwa razy do niego dzwonił i dwa razy włączyła się automatyczna sekretarka. Był coraz bardziej niecierpliwy. Stukał ręką w kierownicę i myślał, że może przyjaciel poszedł pobiegać. Wiedział, że jest w mieście, bo dzwonił do pracy i to sprawdził. Pięć minut i pół kubka kawy później zobaczył wychodzącego zza rogu mężczyznę w ciemnoniebieskiej czapce z daszkiem i z przewieszonym przez ramię wielkim plecakiem. Michael odstawił kubek i wysiadł. Poprawił krawat, wszedł na krawężnik i zaszedł mężczyźnie drogę. - Strasznie trudno cię spotkać. Zaczepiony ze zdziwieniem spojrzał na Michaela. - Przepraszam, jestem ostatnio zabiegany. - Nie docierają do ciebie nagrane wiadomości? Dzwoniłem z dziesięć razy w ciągu ostatnich trzech dni. - Michael wyciągnął rękę, którą tamten uścisnął. - Przepraszam, byłem strasznie zajęty. Mężczyzna, sześć lat starszy od Michaela, poprawił plecak na ramieniu i uważnie rozejrzał się po ulicy. Michael też się rozejrzał. - Zatrzymuję cię? - Mam dzisiaj dużo roboty, ale zawsze znajdę kilka minut dla najlepszego przyjaciela mojego młodszego brata. Ta uwaga ucieszyła O'Rourke'a. Człowiekiem stojącym 204 przed nim był Scott Coleman, starszy brat Marka Colema-na, zabitego przed rokiem przyjaciela O'Rourke'a. Scott Coleman był swego czasu dowódcą Team 6 SEAL, najlepszej amerykańskiej jednostki antyterrorystycznej. To z jego powodu Michael martwił się od piątku. Coleman opuścił SEAL prawie rok temu, po zaszczytnej szesnastoletniej służbie. Pomimo jej błyskotliwego przebiegu nie odchodził szczęśliwy. Rok wcześniej stracił połowę swojej grupy w misji w północnej Libii. Po powrocie z tej operacji Coleman został poinformowany, że ich atak na obóz szkoleniowy terrorystów został zdekonspirowany, ponieważ wysoko postawiony polityk zdradził ich plany. Przełożeni odmówili mu podania jego nazwiska i Coleman z niesmakiem podał się do dymisji. O'Rourke dowiedział się poprzez senatora Olsona, który był wtedj przewodniczącym Połączonej Komisji Wywiadu, że politykiem tym był senator Fitzgerald. Michael zastanawiał się, czy powiedzieć o tym Colema-nowi. Od śmierci Marka byli sobie bliżsi i w końcu podczas wspólnej wyprawy łowieckiej zeszłej jesieni zdecydował się go wtajemniczyć. Seamus miał rację: gdyby to byli jego ludzie, to chciałby i miałby prawo wiedzieć. Coleman przyjął wiadomość w milczeniu i to był jedyny raz, kiedy o tym rozmawiali. Kiedy jednak tydzień temu znaleziono martwego senatora Fitzgeralda, Michael zaczął się zastanawiać. O'Rourke włożył ręce do kieszeni i niespokojnie się poruszył. - Niezły numer z tym helikopterem prezydenta. Nie wiesz przypadkiem, kto mógł to zrobić? - Nie. - Coleman nieporuszenie patrzył na Michaela jasnymi niebieskimi oczami. - Pamiętasz tę wyprawę łowiecką w zeszłym roku? - Oczywiście. - Pamiętasz tę informację, którą ci przekazałem? -Tak. Po kilku chwilach milczenia Michael postanowił spróh ć z innej strony. 205 - Co myślisz o tych morderstwach? - Nie opłakuję zanadto ofiar, jeśli o to ci chodzi. - Twarz Colemana nadal nie wyrażała żadnych uczuć. - Nie, nie o tym myślałem. - O'Rourke pokręcił głową. -Domyślasz się, kto może się za tym kryć? - Nie, a ty? - Może. - Michael zakołysał się na piętach. - Jesteś sam? -Tak. - Nie rozmawiałeś przypadkiem ostatnio z FBI? O'Rourke pokręcił głową. - To dobrze. A masz zamiar rozmawiać? - Nie, myślę, że możemy sobie z tym poradzić sami. Coleman uniósł brwi i rzucił Michaelowi pytające spojrzenie. - Teoretycznie - kontynuował O'Rourke. - Gdybyś wiedział, kim są ci zabójcy, to jak myślisz, mógłbyś im przesłać ode mnie wiadomość? - Myślę, że teoretycznie to wszystko jest możliwe. - Coleman skrzyżował ręce na piersiach. - Powiedz im - Michael przysunął się bliżej - że wystarczy zabijania. Powiedz im, żeby dali nam trochę czasu na wprowadzenie ich reform, zanim sprawy przybiorą gorszy obrót. - To wygląda na dobry pomysł, ale nie jestem pewien, czy prezydent i jego ludzie to pojęli. A teraz jeszcze nasz przyjaciel senator Olson stara się wszystko popsuć. Nie myślę, żeby ci ludzie skończyli zabijanie, co najmniej do czasu, aż prezydent i inni się opamiętają. - Myślisz więc, że może być więcej zabójstw? - Nie wiem. - Teoretycznie... - Mówiąc teoretycznie... Kto wie? Obaj patrzyli na siebie bez mrugnięcia. W końcu Coleman spojrzał na zegarek i powiedział: - Jestem spóźniony, naprawdę muszę już iść. Umówmy się w przyszłym tygodniu na lunch. Michael złapał go za ramię. 206 - Scott, rozumiem, dlaczego to robisz. Gdyby Fitzgerald naraził bezpieczeństwo moich ludzi podczas wojny w zatoce i z tego powodu zginąłby chociaż jeden z nich, to bym wrócił i zarżnął go jak prosiaka. Nie chcę cię osądzać, ale myślę, że czas pozwolić politykom skończyć to, co zaczęli. - Tak jak to zrobili w Iraku. - Coleman pokręcił głową. -Wydaje mi się, że ci chłopcy tym razem pójdą aż do Bagdadu. Żadnych połowicznych rozwiązań. Wy, politycy, rzecz jasna wyłączając obecnych tutaj, macie doświadczenie w pieprzeniu spraw wtedy, kiedy cel jest w zasięgu ręki. Michael nie mógł zaprzeczyć analogii. - Niech to poczeka. - Tylko na taką odpowiedź się zdobył. Coleman skierował się do swojego mieszkania. Kiedy doszedł do schodów, odwrócił się do Michaela i powiedział: - Jest coś, co mógłbyś zrobić. Masz wciąż kontakt z senatorem Olsonem? -Tak. - Może dobrze byłoby powiedzieć mu, że to nie jest dobra pora na umizgi z prezydentem. Michael poczuł, jak ciarki przechodzą mu po plecach. - Nie mieszaj do tego Erika. - Erikowi na pewno nic się nie stanie. Po prostu mówię, teoretycznie rzecz jasna, że dobrze byłoby go ostrzec. Coleman zasalutował i wszedł do budynku. McMahon szedł korytarzem dla personelu szybciej niż normalnie. Ten dzień był potwornie męczący. Media były wszędzie, na każdym zakręcie dziennikarze wtykali mu pod nos mikrofon albo celowali w niego kamerą. Wydarzenia wokół lotu prezydenta do Camp David powoli dopasowywały się jak fragmenty układanki, a McMahon właśnie znalazł najważniejszy brakujący kawałek. Wcześniej nie miał okazji sprawdzić swojej poczty głosowej i wiadomość, którą zostawili mu zabójcy, czekała niemal pięć godzin. McMahon kiwnął ręką sekretarce dyrektora Roacha i wszedł do jego gabinetu, zamykając za sobą drzwi. Roach rozmawiał przez telefon. McMahon zatrzymał się za rogiem biurka dyrektora i dawał znaki, żeby kończył 207 rozmowę, bo ma coś ważnego. Roach kiwnął głową i powiedział do rozmówcy, że musi wyjść. Odłożył słuchawkę i zapytał: - Co się dzieje? - Mamy wiadomość od naszych przyjaciół, właściwie miałem ją cały dzień przed nosem. - Co znaczy „przyjaciół"? - Na twarzy Roacha malowało się zdziwienie. - Zabójców. - McMahon obszedł biurko i wystukał numer swojej poczty głosowej. Kiedy wszystko było gotowe, włączył głośnik. — Posłuchaj. Z małego głośnika dobiegał komputerowo przetworzony głos. Roach siedział bez ruchu i uważnie słuchał, jak wyjaśniają się wydarzenia tego popołudnia. Kiedy nagranie się skończyło, poprosił McMahona o powtórne odtworzenie. Później McMahon zachował informację i spojrzał na szefa, oczekując reakcji. - Kim, do diabła, są ci goście? - zapytał Roach. - Nie są terrorystami, Brian. Zgódźmy się co do tego. Nie są też rasistami. Inaczej zestrzeliliby prezydenta. Terrorystów gówno obchodzi życie agentów secret sendce czy marines. Nasi chłopcy są dokładnie tym, co pierwszego dnia powiedziała Kennedy. Są byłymi żołnierzami oddziałów specjalnych. - Chyba masz rację. Na dodatek terroryści nie wysłaliby tego do nas, tylko do mediów. Im większy rozgłos, tym dla nich lepiej... Czy możemy być pewni, że to nagranie pochodzi od grupy odpowiedzialnej za poprzednie ataki? - Jestem pewny na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Wiadomość zostawiono około piętnastu minut po tym, jak Marinę One odleciał z Białego Domu, a ten sam głos przekazał wiadomość do ABC po zabójstwie Basseta. Zamówiłem analizę dźwięku w naszym laboratorium. - Jak długo to potrwa? - Poznam wyniki w ciągu godziny. Kiedy chcesz powiedzieć prezydentowi? - Za jakieś trzydzieści minut lecę do Camp David, żeby złożyć sprawozdanie. Poczekam i zrobię to osobiście. -Roach przez chwilę patrzył przed siebie i myślał o taśmie. - 208 Jeśli nie chcesz, to nie musisz ze mną lecieć. Z pewnością masz co robić tutaj, a wiem, jak tego nie cierpisz. - Coś ty! Nie mogę stracić szansy zobaczenia wyrazu twarzy Garreta, kiedy usłyszy, że też jest na liście. Roach pokiwał głową i spojrzał na zegarek. - Wróć tutaj za trzydzieści minut. Helikopter weźmie nas z dachu. -Jeszcze jedno. Chłopaki z secret service cały dzień zbierają cięgi. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to chciałbym, żeby Jack Warch pierwszy powiedział o radarach i wyrzutni rac. Wprowadzę go w to, co robimy i jakie mamy nowe dowody, a ty, jeśli chcesz, przekaż wiadomość od zabójców. - Nie, ty się tym zajmij. A Warch niech powie o radarach i wyrzutni. McMahon wyszedł z biura Roacha i poszedł do siebie. Lot z Hoover Building do Camp David trwał dwadzieścia pięć minut. Roach, McMahon i dwaj ochroniarze dyrektora siedli z tyłu. Roach, aby wykorzystać czas lotu, kazał McMahonowi szybko opowiedzieć o wszystkich aspektach śledztwa. Po wylądowaniu zostali przewiezieni do centralnego domku i zaprowadzeni do pokoju konferencyjnego. Minęła dziewiętnasta, kiedy prezydent i Garret weszli do pokoju i zajęli miejsca u szczytu stołu. Mikę Nance usiadł na końcu stołu tak, że mógł wszystkich obserwować. Stans-field, Roach i McMahon zostali posadzeni po jednej stronie, a Warch i dyrektor Trący po drugiej. Garret spojrzał na Roacha i zmęczonym głosem zapytał: - Dyrektorze Roach, czy od czasu naszej ostatniej rozmowy pojawiły się jakieś nowe informacje? - Tak, istotnie. Otrzymaliśmy wiadomość od zabójców. Niech agent McMahon o tym powie. - Roach zwrócił się do McMahona i dał mu znak. Przy każdym miejscu w dużej sali konferencyjnej był telefon. McMahon przyciągnął znajdujący się przed nim aparat i wystukał numer swojej poczty głosowej. 209 - Krótko przed naszym odlotem odkryliśmy wiadomość zostawioną przez zabójców. Proszę o cierpliwość. - McMa-hon odszukał informację, nacisnął guzik głośnika i odsunął swoje krzesło. Z głośnika zaczęła płynąć wiadomość: - Agencie McMahon, wiemy, że kieruje pan dochodzeniem w sprawie morderstw senatora Fitzgeralda, kongres-mana Koslowskiego, senatora Downsa i przewodniczącego Basseta. Wysyłamy tę wiadomość panu, bo nie chcemy prowadzić walki za pośrednictwem mediów. Prezydent i Garret spojrzeli na McMahona, słysząc jego nazwisko. Wiadomość płynęła i wszyscy słuchali jej uważnie. Gdy taśma się zakończyła fragmentem: „Panie prezydencie, niech pan nie wierzy, że secret service ochroni pana przed nami. Może nam utrudnić zadanie, ale nie powstrzyma nas. To ostatnie ostrzeżenie", blady prezydent spojrzał na Jacka Warcha i dyrektora Tracy'ego w poszukiwaniu otuchy, ale znalazł jedynie ciszę i poważne twarze. Garret przechylił się na krześle i schował obie ręce pod pachy, aby ukryć ich drżenie. Z powodu ciszy czuł się niezręcznie, więc spojrzał na McMahona i ostro powiedział: - Skąd wiemy, że to jest prawdziwe? - Nasi technicy w laboratorium przeanalizowali nagranie. Powiedzieli, że ma taką samą sygnaturę głosu jak nagranie, które otrzymaliśmy po zabójstwie przewodniczącego Basseta. Garret zagryzł wargi. Nie lubił niespodzianek, a nie wątpił, że McMahon i Roach specjalnie do tej pory ukrywali przed nim taśmę. - Od jak dawna wiecie o tej taśmie? - zapytał przez zaciśnięte zęby. - Sprawdzałem moją pocztę głosową rano, a potem dopiero około szóstej wieczorem. - Kiedy mordercy zostawili wiadomość? - Około dwunastej trzydzieści. Garret przyskoczył do rogu stołu. - Mieliście to od dwunastej trzydzieści i nie powiedzieliście nam o tym? 210 - Mordercy zostawili to w mojej poczcie głosowej około dwunastej trzydzieści, ale ja znalazłem to dopiero o szóstej. Biorąc pod uwagę fakt, że wraz z dyrektorem Roachem mieliśmy przyjechać tu ze sprawozdaniem na siódmą, zdecydowaliśmy wspólnie, że tutaj odtworzymy nagranie. - Chwileczkę. Czy nie sprawdza pan swojej poczty głosowej częściej niż dwa razy dziennie? - W normalne dni robię to częściej, ale dziś byłem nieco zajęty. Garret pokazał palcem na McMahona i powiedział, podnosząc głos: I - Następnym razem, jeśli dostanie pan coś tak ważnego, ma pan nas o tym natychmiast powiadomić! Nie ma absolutnie żadnego wytłumaczenia oprócz niekompetencji dla niepoinformowania nas o tym nagraniu zaraz po otrzymaniu go! McMahon zbyt dobrze się bawił, żeby to, co mówił Garret, zezłościło go. Przechylił się na krześle, założył ręce na piersiach i uśmiechnął się. Jack Warch, który siedział obok Garreta, pochylił się i spojrzał twardo w oczy szefowi sztabu. Garret spuścił wzrok i patrząc w swój notatnik, mruczał coś do siebie. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Prezydent Stevens spróbował coś powiedzieć, ale słowa nie chciały przejść mu przez gardło. Zaczął więc ponownie: - Czy mogli dzisiaj zestrzelić Marinę One? - Tak - odpowiedział Warch bez chwili zastanowienia. Garret odchrząknął i odezwał się jak najgrzeczniej: - Jack, nie bądźmy tego zbyt pewni. Nie powinniśmy wysnuwać żadnych wniosków, dopóki nie będziemy mieli więcej informacji. - Garret nie lubił, by ktoś inny dręczył prezydenta. Warch wzruszył ramionami. - Opieram moją opinię wyłącznie na faktach. Ci ludzie wykazali niewiarygodną zdolność planowania. Nie tylko odkryli, którym helikopterem leciał prezydent, ale też zmusili Marinę One i eskortę, żeby obrały kurs, jaki im pasował. Rozmawiałem z pilotami. Mówią, że nie mają żad- 211 nych wątpliwości, że dziś po południu Marinę One mógł zostać zestrzelony. Prezydent zamknął oczy i pokręcił głową. Po kilku sekundach spojrzał na Warcha i zapytał: — Możecie mnie ochronić czy nie? - Nie, jeśli nadal będzie pan ignorował moje rady. - Co to znaczy „ignorować pańskie rady"? - zapytał prezydent błagającym tonem. Spojrzał na szefa Warcha, czekając na odpowiedź, ale się nie doczekał. Warch zdołał przekonać Tracy'ego, żeby się nie włączał i pozwolił mu postraszyć prezydenta. Poruszył się i prezydent spojrzał na niego. — Panie prezydencie, kiedy pan i pan Garret poinformowaliście mnie, że chcecie odbyć spotkanie w Camp David, powiedziałem, że to zły pomysł i lepiej je zorganizować w Białym Domu. Zignorował pan tę radę i niemal zginął. -Przerwał na chwilę, a potem kontynuował bardziej zdecydowanym tonem: - Agent specjalny Dorle powiedział przewodniczącemu Bassetowi, że powinien odwołać wszystkie publiczne wystąpienia. Przewodniczący zignorował tę radę i nie żyje... Od dwóch i pół roku mówię, że zabezpieczenie terenów wokół Białego Domu jest słabe, że prasa ma zbyt wiele swobody i porusza się, jak chce. Dzisiaj to wszystko się zemściło. Odkryłem, w jaki sposób mordercy dowiedzieli się, w którym helikopterze pan jest. - Warch znowu przerwał i spojrzał na prezydenta, pozwalając, żeby napięcie wzrosło. Zamierzał rozegrać swoją kartę do końca. — Moi agenci przeczesali wszystko, co było w zasięgu wzroku od południowego trawnika. Jeden z nich znalazł transponder pod panelem kontrolnym wozu transmisyjnego ABC podłączony do zasilania sygnału na żywo. Przygotowując środki bezpieczeństwa tej podróży, sugerowałem, żeby mediom zakazać wstępu na południowy trawnik w czasie przylotu i odlotu helikopterów. Uważałem, że jest to uzasadnione, biorąc pod uwagę fakt, że poprzedniego tygodnia zamordowano czterech polityków. To żądanie zostało zignorowane, gdyż stwierdzono, że jest to zbyt ważne wydarzenie, żeby media nie mogły go transmitować. Kilku członków pań- 212 skiego sztabu chciało nawet pozwolić na przekaz wszystkiego na żywo. Powiedziałem im, że to jest absolutnie niemożliwe, i osiągnęliśmy kompromis: media mogły nagrywać pański odlot i pokazać to później. Zanim wylądował pierwszy helikopter, moi agenci odłączyli zasilanie sygnału na żywo wszystkim wozom transmisyjnym i włączyli nagrywanie. Jakiś czas później zabójcy włączyli transponder, który ukryli pod deską kontrolną. Kiedy to zrobili, mogli oglądać w czasie rzeczywistym wszystko, co się działo na trawniku. Zabójcy doskonale znają nasze słabe punkty i wiedzą, że nasze możliwości ochrony pana są związane z tym, jak bardzo pan chce być ochraniany. Świetnie rozumieją zależności między politykami i mediami i jeśli nadal nie ograniczy pan dostępu do siebie mediom i publiczności, to nie będziemy w stanie pana ochronić. Prezydent spojrzał na swojego głównego opiekuna i powiedział: - Jack, niech pan robi, co trzeba, a ja pana posłucham. Roach zauważył, że prezydent jest w dziwnie zgodnym nastroju, postanowił więc wykonać swój ruch. - Panie prezydencie, nasze śledztwo trafiło na ścianę. Uważamy, że mordercy są byłymi członkami sił specjalnych Stanów Zjednoczonych. Agent McMahon i jego ludzie spotkali się z brakiem współpracy ze strony ludzi z sił specjalnych z Pentagonu. Prezydent odwrócił się do Mike'a Nance'a. - Mikę, o co chodzi? I - Panie prezydencie, dotyczy to bezpieczeństwa narodowego. Większość akt osobowych albo jest ściśle tajna, albo zawiera ściśle tajne informacje dotyczące tajnych misji. Po raz pierwszy w czasie ich służbowych kontaktów prezydent przerwał Nance'owi. - Nie chcę słyszeć o problemach. Chcę widzieć wyniki. -Znowu zwrócił się do Roacha: - Przygotuję na jutro rano rozkaz, który pozwoli agentowi McMahonowi przeglądać te dane osobowe, które będzie chciał. Już dość potykania się o to. Chcę złapać tych ludzi! 213 Nance spojrzał na prezydenta i przygryzł wargę. Ste-vens był teraz zbyt rozgorączkowany, trzeba więc poczekać z przedyskutowaniem tego tematu. Nie było na świecie sposobu na to, żeby ktoś bez specjalnego sprawdzenia uzyskał swobodny dostęp do tych akt. Szczególnie ktoś z FBI. W czasie gdy Nance próbował wymyślić sposób na obejście tego nowego problemu, Warch opowiedział w skrócie 0 dowodach, które znaleziono pod mostem, oraz o wysiłkach, by uzyskać jakieś informacje na podstawie numerów seryjnych urządzeń radarowych. W czasie sprawozdania Nance zauważył, że Garret był nienormalnie spokojny. Przypisał to temu, że mordercy zagrozili mu bezpośrednio, 1 przeniósł swą uwagę na Stansfielda. Dlaczego dyrektor Stansfield był taki spokojny podczas dyskusji o aktach osobowych sił specjalnych? Z pewnością w najlepszym interesie CIA było trzymanie ich z dala od oczu FBI. Spotkanie zakończyło się tuż po ósmej wieczorem i wszyscy oprócz Nance'a i Garreta wyszli z pokoju konferencyjnego. Kiedy drzwi się zamknęły, Garret ukrył twarz w dłoniach i potarł oczy. - Co za pierdolony bałagan. Nance odsunął krzesło i założył nogę na nogę. Obserwował Garreta i próbował zgadnąć, o czym myśli. Przechylił głowę i zapytał: - Stu, podczas spotkania byłeś strasznie cichy. Czy to ta taśma? Garret opuścił ręce na stół. Spojrzał na Nance'a przekrwionymi oczami. - Nie... może trochę... nie wiem. - Sięgnął do kieszeni koszuli. - Boże, muszę zapalić. - Wsadził papierosa w usta i zapalił. Zaciągnął się głęboko i powiedział: - Nie zabiją mnie, jeśli nie dam im szansy. Mogę nie opuszczać przez miesiąc Białego Domu. Przeprowadzę się do jednego z pokoi gościnnych. - Zaciągnął się kilka razy. - Nie boję się tych terrorystów. Martwię się czymś innym. Mamy inny problem i to poważny. Warch wie, jak dostaliśmy Franka Moore'a. Powiedział mi, że wie, kto był w to zamieszany, 214 i jeśli nie zacznę go słuchać, to powie o tym FBI. — Garret wstał i zaczął chodzić po pokoju. - Jak się wali, to się wali. Jakbyśmy mało mieli kłopotów, to jeszcze musimy sobie z tym poradzić. Nance uważnie spojrzał na Garreta. - Wymienił moje nazwisko? - Tak - odpowiedział Garret, nie patrząc na Nance'a. - Czy wymienił jakieś inne nazwiska? -Tak. - Jakie? Garret szybko spojrzał na Nance'a i zaraz odwrócił wzrok do obrazów wiszących na ścianie. - Wspomniał Arthura. Nance poczuł ostry ból w skroniach. - Wspomniał Arthura? Garret niechętnie przytaknął. - Nie mam pojęcia, skąd się dowiedział. Z nikim o tym nie rozmawiałem. Nance na zewnątrz pozostał chłodny, ale w środku się zagotował. Nie musiał długo myśleć, żeby to ustalić. Albo on, albo któryś z jego ludzi musiał podsłuchać, jak Stu rozmawiał z Bóg wie kim o ich szantażyku. - Arthur nie będzie z tego zadowolony. Jestem pewien, że będzie chciał z tobą poważnie porozmawiać. Przygotuj się na jutrzejszy wieczór. Chce z nami rozmawiać o czymś innym i nie może z tym czekać. Przygotuję jakiś dyskretny transport. 21 Tylko skrawek księżyca wyglądał sponad wysokich sosen. Dwaj pasażerowie siedzący na tylnych siedzeniach czterodrzwiowego crowna victoria pochylili głowy, gdy samochód zbliżył się do głównej bramy Camp David. Elektryczna brama odsunęła się i sedan szybko przejechał przez tłum reporterów, blokowany przez drużynę marines uzbrojonych w M16. Reporterzy i kamerzyści przepychali się - każdy próbował zobaczyć, kto jest w samochodzie. Sedan jechał szybko do pierwszego zakrętu, za którym zwolnił. Dwa identyczne crowny victoria wyjechały zza rogu i zajęły miejsca przed i za samochodem, w którym jechali doradca do spraw bez- • pieczeństwa narodowego i szef sztabu prezydenta. Sobotnie spotkanie budżetowe w Camp David zakończyło się częściowym sukcesem. Garret wymyślił kilka sztuczek w księgowości, dzięki którym deficyt wyglądał na mniejszy, niż w rzeczywistości był. Pozwoliło to ogłosić, że obcięli niektóre wydatki bez konieczności podejmowania naprawdę trudnych decyzji. Liczyli na to, że uspokoi to zabójców i dzięki temu FBI będzie miało czas, aby ich złapać. Obawy Mike'a Nance'a co do stabilności nowej koalicji już okazały się uzasadnione. Senator Olson odmówił dołączenia się do interesu. Powiedział prezydentowi, że nie weźmie udziału w oszukiwaniu Amerykanów. Postawił sprawę w ten sposób, że albo dokonają prawdziwych cięć, albo on rezygnuje z porozumienia. Srebrnowłosy senator z Minnesoty powiedział prezydentowi, że tydzień będzie milczał, ale jeśli Garret wciąż będzie robił swoje sztuczki, to Olson ujawni, że nowe cięcia w budżecie są oszustwem- 216 Nance i Garret większą część drogi rozmawiali szeptem. Małe drogi Marylandu, którymi jechali, były ciemne i ruch był niewielki. Kiedy dojechali do posiadłości Arthura, samochody przed i za nimi skręciły w bok, a środkowy, z Nance'em i Garretem, podjechał do wielkiej bramy z kutego żelaza. Dwa potężne reflektory oświetlały wjazd na posiadłość. Wielki mężczyzna w polowym mundurze, uzbrojony w uzi, wyszedł z budki wartowniczej i podszedł do samochodu. Strażnik włączył latarkę podczepioną pod lufą, skierował ją na tylne okna i oświetlił Nance'a i Garreta. Kiedy zidentyfikował obu mężczyzn, kazał kierowcy otworzyć bagażnik, zajrzał tam i wrócił do budki. Arthur siedział za biurkiem w swoim gabinecie i obserwował okolice głównej bramy. W ścianie po lewej stronie umieszczone były cztery monitory i dwa duże kolorowe telewizory. Arthur widział, jak strażnik wraca do budki i po chwili brama się otwiera. Zamknęła się, kiedy tylko samochód wjechał. Arthur spojrzał na inny monitor. Samochód przejechał między drzewami i zatrzymuje się przed domem, gdzie czekało dwóch kolejnych strażników, jeden z owczarkiem niemieckim. Garret i Nance wysiedli z samochodu i stali nieruchomo, gdy pies ich obwąchiwał, a strażnik ob-szukiwał ręcznym detektorem metalu. W końcu drzwi zostały otwarte od wewnątrz i trzeci strażnik zaprowadził ich do gabinetu Arthura. Arthur nacisnął przycisk pod biurkiem i z sufitu zsunęła się stara, oprawiona w ramy mapa świata i zakryła monitory. Wstał zza biurka, podszedł do kominka i położył na nim rękę. Choć był już po siedemdziesiątce, wciąż trzymał się prosto. Srebrzyste włosy gładko zaczesane do tyłu kończyły się cal nad białym kołnierzykiem eleganckiej koszuli. Paznokcie miał zadbane, a drogi wełniany garnitur doskonale dopasowany do szczupłej sylwetki. Drzwi się otwarły i weszli Nance i Garret. Arthur trzymał rękę na kominku i czekał, aż goście się do niego zbliżą. Mikę Nance zatrzymał się jakieś dwa metry przed nim i oficjalnym tonem powiedział: 217 - Arthurze, pozwól, że przedstawię ci Stu Garreta. Garret podszedł o krok i wyciągnął wilgotną miękką dłoń. - Cieszę się, że w końcu pana poznałem. Od dłuższego czasu cieszyłem się na to spotkanie. - Cała przyjemność po mojej stronie. - Arthur skierował S1ę w stronę kilku krzeseł. - Siadajmy, proszę. Czy któryś z was ma na coś ochotę? Nance przesunął się do Arthura. - Zanim zaczniemy, chciałbym omówić kilka spraw na osobności. Arthur zwrócił się do swego drugiego gościa: - Panie Garret, czy ma pan ochotę na cygaro? Garret przez chwilę był zdezorientowany. -A... a... tak, chętnie. Arthur podszedł do stolika, wziął z niego skrzyneczkę z wiśniowego drzewa i odsłonił wieczko. Garret wyjął cygaro i powąchał. Arthur podał mu gilotynkę i Garret odciął koniec. - Pokażę panu drogę. - Arthur zaprowadził Garreta do okna balkonowego i otworzył drzwi. - Z tej werandy jest cudowny widok na Chesapeake. Myślę, że się panu spodoba. Za chwilę do pana dołączymy. Zamknął drzwi za gościem i wrócił do Nance'a. - O co chodzi? - Wygląda na to, że nasza rola w szantażowaniu kon-gresmana Moore'a jest znana komuś z zewnątrz. - Kto miałby to być? - Jack Warch, agent specjalny odpowiedzialny... - Wiem, kto to jest. Skąd się dowiedział? Nance spojrzał w kierunku werandy i opowiedział Ar-thurowi o konfrontacji Garreta z Warchem. Kiedy skończył, Arthur zapytał: - Jak myślisz, skąd się pan Warch dowiedział? - Myślę, że pan Garret nie był tak ostrożny, jak powinien. - Też mi się tak wydaje. Arthur nie okazywał uczuć, ale Nance spodziewał się jednak jakiejś reakcji. Niesłusznie. - Co masz zamiar zrobić z Warchem? - zapytał wprost. 218 Arthur przez chwilę się zastanawiał. _ Na razie nic. Czytałem jego dane jakieś cztery lata temu. To nie jest człowiek, który poleci do prasy. Poza tym fecret service nie ma żadnego interesu w sprawianiuJdL potów prezydentowi. Na razie powadź panu Garretowa Łby ustąpił, a ja przygotuję plan na wypadek, gdyby pan Warch jednak dotknął tej sprawy. _ Powiedziałem już Garretowi, żeby ustąpił, i obiecał to zrobić. . ..„ - Czy mówiłeś mu coś o mojej propozycji.'' - Nie, powiedziałem tylko, że chcesz z nami rozmawiać. - Dobrze. - Wciąż chcesz mu powiedzieć? - Tak - Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł. Zawsze uczyłeś mnie nie ufać amatorom. - Zawsze uczyłem cię nikomu nie ufać. - Arthur odwrócił się i przeszedł przez pokój. Patrzył na grzbiety książek, które podrywały całą ścianę gabinetu Po chwili skinął ręk* Nance posłusznie, w milczeniu, szed dwa kroki za swoim mistrzem. - Pan Garret ma wady, ale jest wysoce umotywowanym typem, który zrobi wszystko, by osiągnąć sukces. Nie trzymał języka za zębami w sprawie kongresma-na Moore'a, bo nie widział ryzyka wynikającego z tego gadulstwa. Dzięki panu Warchowi dostał lekcję i nauczył się jej. Poza tym dla kogoś takiego jak Garret jego zdolność do zachowania sekretu jest bezpośrednio związana z powagą zagadnienia. Im więcej będzie miał do stracema, tym bardziej uparcie będzie milczał. Jeśli podwyższymy stawkę, będzie milczał. - Rozumiem twój tok myślenia, ale czy na pewno go po- ! - Tak, będę w zamian oczekiwał od niego kilku ustępstw. - Jak chcesz. - Dołączmy do naszego przyjaciela. Przed wyjściem na zewnątrz Arthur wziął pudełko poczęstował cygarem Nance'a i wziął jedno dla siebie. Obaj podeszli do drzwi werandy i weszli w ciemną jesienną noc. 219 Garret stał na krawędzi werandy i nerwowo czekał, aż zawołają go z powrotem. Wiedział, że Nance mówi Arthu-rowi o problemie z Warchem, i bał się reakcji Arthura. Słyszał już kilka przerażających opowieści o byłym dyrektorze działu ciemnych operacji CIA. Bo Arthur Higgins, zanim został zmuszony do odejścia z agencji, niemal trzydzieści lat kierował jej najtajniejszymi operacjami. Oficjalnym powodem jego odejścia był upadek żelaznej kurtyny i wiek Arthura. W środowiskach związanych z wywiadem szeptano jednak, że nie można go było kontrolować, że przeprowadził o jedną operację za dużo bez zgody kierownictwa agencji i Kongresu. Garret odwrócił się, słysząc kroki eleganckich butów Nance'a i Arthura na kamiennym patio. - Jak się panu podoba widok? - zapytał Arthur. Podczas pięciu minut spędzonych na zewnątrz Garret nie zauważył nawet wielkiej ciemnej zatoki Chesapeake leżącej tuż przed nim. Teraz spojrzał w tamtą stronę i powiedział: - Z pewnością jest dużo większa, niż myślałem. Arthur uśmiechnął się w myślach, bo wiedział, że Garret nie jest typem, który doceni majestat natury. Był to prosty człowiek, co nie znaczyło, że był głupi - był jednowymiarowy i skoncentrowany na swoich celach. Łatwo było przewidzieć jego zachowanie, a to odpowiadało Arthurowi. Spojrzał na Garreta i łagodnie powiedział: - Panie Garret, myślę, że będę mógł panu pomóc. 22 Po piątkowym spotkaniu z prezydentem McMahon spodziewał się, że wspólnie z zespołem agentów spędzi cały weekend na studiowaniu akt osobowych oddziałów specjalnych. Prezydencka obietnica współpracy nie została jednak zrealizowana. Sobota i niedziela minęły, a McMahon nie przejrzał ani jednych akt. Ktoś musiał wpłynąć na zmianę postanowienia prezydenta i McMahon dobrze wiedział, kto to był. Późno w niedzielę McMahon otrzymał poprzez Połączony Komitet Szefów Sztabów wiadomość, że ma się stawić w Pentagonie w poniedziałek rano, dokładnie o siódmej. Powiedziano mu, że może przyprowadzić dwóch ludzi, którzy będą mu pomagać w przeglądaniu wybranych akt. Mógł tylko zgadywać, w jaki sposób je wybrano. Jedno było pewne - kończyła się jego cierpliwość. Idąc długim korytarzem gdzieś w podziemiach Pentagonu, zastanawiał się, czy będzie to kolejna strata czasu, czy też wreszcie skończą robić go w konia. Postanowił wziąć z sobą Kennedy i Jennings. Cała trójka posłusznie szła za porucznikiem wojsk lądowych, który odprowadzał ich do biur Połączonego Dowództwa Operacji Specjalnych. Właściwa polowa kwatera główna tego dowództwa mieściła się w Bazie Lotniczej Pope w Karolinie Północnej. Zanim doszli do celu, musieli pokonać trzy punkty kontrolne. Przy drzwiach dowództwa za kuloodporną taflą plek-siglasu siedział marinę, który poprosił ich o podanie nazwisk. Po sprawdzeniu nacisnął guzik i otwarły się zewnętrzne drzwi. Porucznik zaprowadził trójkę gości do wygodnej i funkcjonalnej poczekalni i tam poprosił ich, żeby usiedli. 221 Kilka minut później pojawił się jednogwiazdkowy generał z kubkiem kawy. Mężczyzna miał około stu siedemdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu i krótko obcięte czarne błyszczące włosy. Wyglądał jak marinę z plakatu reklamowego - od kwadratowej szczęki po doskonale odprasowane spodnie i wypolerowane buty. McMahon od razu zauważył, że ramiona generała były niemal dwa razy szersze od talii. U większości znanych mu generałów ten drugi wymiar był nieco większy. Generał wyciągnął prawą rękę. - Generał Heaney. Miło mi, panie McMahon. - Bardzo mi miło, panie generale. - McMahon syknął lekko, gdy kości jego dłoni zostały mocno ściśnięte przez stojącego przed nim pitbulla. - To z pewnością są doktor Kennedy i agent specjalny Jennings. Jennings i Kennedy również uścisnęły dłoń generała, McMahon tymczasem próbował rozprostować palce i pozbyć się skutków powitania. - Czy ktoś ma ochotę na kawę, zanim rozpoczniemy? McMahon i Kennedy przytaknęli, więc generał zaprowadził ich do małej kuchni. Chwycił dzbanek kawy i powiedział: - Może będziecie musieli dodać trochę wody. Moja kawa jest raczej mocnawa. McMahon spróbował i zgodził się z generałem. - Agentko Jennings, czy mogę podać pani wodę lub coś innego? - Macie może colę light? - Mam prywatny zapasik w moim biurze. Poczekajcie, zaraz wrócę. - Proszę nie robić sobie kłopotu, panie generale. Woda wystarczy. - To żaden kłopot. - Generał zniknął na korytarzu. Po chwili wyszedł zza rogu z dwiema puszkami coli. - Przyniosłem jedną więcej, w razie gdyby bardzo chciało się pani pić. - Dziękuję, panie generale. Nie musiał pan sprawiać sobie tyle kłopotu. 222 - To nic takiego. Chodźcie, chcę was komuś przedstawić. Wyszli z pokoju. Po chwili generał zatrzymał się i wprowadził gości do nowoczesnej sali konferencyjnej. Każde miejsce przy stole było wyposażone w telefon, chowaną klawiaturę i zamocowany pod powierzchnią stołu ekran komputera. - Tu spędzimy większość czasu. Czujcie się jak u siebie. Za minutę wrócę. Wrócił z plikiem akt. Razem z nim przyszła kobieta, oficer marynarki. - To jest kapitan McFarland, nasz psycholog. Doktor McFarland przedstawiła się wszystkim, a generał Heaney podzielił akta na trzy pliki. - Dołączy do nas jeszcze jedna osoba. - Nacisnął guzik interkomu. - Mikę, wpuść, proszę, pana Delapenę. -Tak jest. Generał spojrzał znad telefonu i poprosił wszystkich, by usiedli. Chwilę później do sali wszedł mężczyzna w błękitnym garniturze i krawacie w paski i postawił swoją aktówkę obok krzesła. Mężczyzna, którego generał przedstawił po prostu jako pana Delapenę, był średniego wzrostu i wagi i miał mocno przerzedzone włosy. McMahon patrzył na niego uważnie i starał się odgadnąć, co wspólnego ma ten cywil z siłami specjalnymi. - Panie Delapena, nie powiedział pan, jaką agencję pan reprezentuje. - Pracuję w Narodowej Agencji Bezpieczeństwa. - Co wspólnego ma Narodowa Agencja Bezpieczeństwa z tą sprawą? - Narodowa Agencja Bezpieczeństwa jest zaangażowana w sprawy ochrony wszelkich informacji związanych z bezpieczeństwem narodowym Stanów Zjednoczonych. - Czyli pan Nance przysłał pana, żeby miał pan oko na wszystko? Delapena spojrzał na generała, ale nie odpowiedział. Po chwili niezręcznej ciszy generał klasnął w dłonie. - No dobrze, zaczynamy. — Położył ręce na dwóch plikach. - To są akta osobowe wszystkich czarnoskórych człon- 223 ków sił specjalnych, którzy zakończyli służbę. Wybraliśmy wszystkich w wieku od dwudziestu czterech do trzydziestu czterech lat. Akta są podzielone według jednostek, w których służyli. Plik po mojej lewej stronie składa się z akt byłych Zielonych Beretów, ten w środku to akta byłych ludzi z Delta Force i na końcu są Navy SEAL. Jest stu dwudziestu jeden Afro-Amerykanów w tym przedziale wieku, którzy skończyli służbę w Zielonych Beretach, trzydziestu czterech z Delta Force i dwóch Navy SEAL. - Generał spojrzał na McMahona. — Zanim zaczniemy, chciałbym prosić o zapewnienie, że jeśli zechcecie się skontaktować z którymś z tych ludzi, to pozwolicie nam brać w tym udział. - Nie widzę problemu - odparł natychmiast McMahon. Generał podał trzy teczki. McMahon otwarł pierwszą. Była w niej jedna kartka papieru zawierająca fotografię przypiętą w prawym górnym rogu oraz zestaw podstawowych informacji: datę urodzenia, numer ewidencyjny, wykształcenie, datę wstąpienia do służby i datę zwolnienia do rezerwy. McMahon odwrócił kartkę, ale na drugiej stronie nie było nic. Nie podnosząc głowy, spojrzał na generała. —A gdzie są profile psychologiczne i dane dotyczące przebiegu służby? Generał spojrzał najpierw na Delapenę, a dopiero potem na McMahona. - Zostały usunięte na polecenie Połączonego Komitetu Szefów Sztabów oraz NSA. McMahon rzucił akta na stół i powiedział: - To nie jest mi absolutnie do niczego potrzebne. Muszę znaleźć motyw, a nie da się tego zrobić, mając do dyspozycji fotografię, datę urodzenia i wykształcenie. Prezydent obiecał, że uzyskam pełną współpracę. - McMahon spojrzał na Delapenę. - Czy prezydent o tym wie? - Mikę Nance dokładnie mu to przedstawił. - Tego jestem pewien... W porządku, jeśli chcecie, by nasza współpraca wyglądała w ten sposób, to zgoda, bo już mam tego dosyć. Mamy dwóch zabitych kongresmanów, dwóch zabitych senatorów i usiłowanie zabójstwa prezydenta. — McMahon zgrzytnął zębami i ponad stołem wska- 224 zał na Delapenę. - W tej chwili największym zagrożeniem dla bezpieczeństwa narodowego są ludzie odpowiedzialni za te działania. Mniej bym się przejmował jakimiś operacjami, które przeprowadzaliście dziesięć lat temu w mętnej wodzie jakiegoś kraju Trzeciego Świata. - Wstał i zwrócił się do Kennedy i Jennings. — Chodźcie. — Jeszcze raz spojrzał na Delapenę. - Jeśli tak wolicie, to jutro będę tu z powrotem z plikiem nakazów sądowych i pięćdziesięcioma agentami. Kennedy i Jennings wstały i ruszyły w kierunku drzwi. Generał patrzył na Delapenę i wzrokiem nakłaniał go, by jakoś zareagował. Kiedy doszli do drzwi, Delapena odezwał się: - Nie, nie zrobicie tego. - Co pan powiedział? - McMahon się odwrócił. - Nie myślę, żeby to był dobry pomysł. - Proszę posłuchać, panie Delapena, ustalmy kilka rzeczy. Ja pracuję dla FBI, a pan dla NSA. Dochodzenie ma charakter wewnętrzny, wobec tego to my jesteśmy do niego uprawnieni, a nie wy. Prawo wypowiada się w tej kwestii bardzo jasno, a biorąc pod uwagę rangę tego przypadku, nie będę miał problemów ze znalezieniem sędziego, który da mi nakazy o bardzo szerokim zakresie. - A ja nie będę miał problemów ze znalezieniem sędziego, który je zablokuje. Widzi pan, panie McMahon, przepisy dotyczące bezpieczeństwa narodowego mają również bardzo szeroki zakres. McMahon podszedł z powrotem do stołu, przechylił się i położył ręce na blacie. Zbliżył twarz do twarzy Delapeny. - Niech pan powie Mike'owi Nance'owi, że jeśli spróbuje zablokować moje nakazy, to postawię NSA zarzut utrudniania pracy wymiarowi sprawiedliwości i zwołam największą konferencję prasową, jaka się w tym mieście odbyła. Jestem pewien, że media z rozkoszą się dowiedzą, że FBI podejrzewa, iż tych zabójstw dokonali zawodowcy wyszkoleni przez Siły Zbrojne Stanów Zjednoczonych. I jestem pewien, że uznają za jeszcze bardziej interesujące to, że NSA próbuje zablokować nasze śledztwo. - McMahon się cofnął. - Te cyniczne łotry zjedzą was żywcem. 225 - Panie McMahon, jeśli powie pan słówko mediom, wylatuje pan z pracy. W McMahonie wszystko się zagotowało. Opanował się całą siłą woli. - Przestań, Delapena, powinieneś wymyślić coś lepszego. W tej kwestii nie macie absolutnie żadnego wpływu. -McMahon zwrócił się do generała: - Wystarczy, że napomknę mediom o waszym braku chęci współpracy, a za chwilę będą tu wszyscy kongresmani i senatorowie, domagając się, żebyście otwarli wasze archiwa. I to nie tylko te akta, które mnie interesują, oni będą chcieli zobaczyć wszystko. Zagrożą, że obetną wam każdego centa z budżetu i utworzą szereg komisji do badania nadużyć. Będą nad wami wisieć następne dwa lata. Napięcie rosło, ale McMahon nie chciał już ustąpić. Generał Heaney siedział, podtrzymując głowę rękami. Widać było, że marzył o tym, żeby cały ten problem się skończył. Delapena tymczasem bawił się wyjętym z kieszeni długopisem. Obaj wiedzieli, że McMahon ma rację, ale żaden z nich nie był kompetentny, by cokolwiek zrobić, bo sprawą sterowali ludzie będący nad nimi. Wreszcie zdenerwowany Delapena odezwał się: - Panie McMahon, niech pan robi, co pan musi robić, ale nie ma pan nawet cienia dowodu na to, że zabójcami są amerykańscy żołnierze. I niech pan nie zapomina, że będzie też wielu kongresmanów i senatorów, którzy poczują się urażeni tym, że pan coś takiego imputuje. McMahon zignorował Delapenę i spojrzał na generała. - Panie generale, czy widział pan wyniki autopsji, Fitz-geralda, Koslowskiego, Downsa i Basseta? Generał potaknął. - Czy zwrócił pan uwagę na to, w jaki sposób został zabity Fitzgerald? -Tak. - Ilu zna pan ludzi, którzy potrafią gołymi rękami złamać człowiekowi kark? Generał spojrzał na McMahona, zanim odpowiedział. - Niewielu. 226 - Panie generale, wie pan tak samo dobrze jak ja, że stoją za tym byli członkowie sił specjalnych Stanów Zjednoczonych, i to mający ogromnie ważną sprawę do załatwienia. Dlatego odpowiedzi, których szukamy, są zawarte gdzieś w waszych profilach psychologicznych i wynikach testów przydatności do służby. Generał spojrzał na Delapenę i znowu na McMahona. - Zgadzam się z panem, ale — niestety — mam związane ręce. Niech pan nie myśli, że nie rozumiem, jak okropnie będziemy wyglądali, jeśli do prasy przecieknie choć słowo 0 tym, że robi to grupka moich byłych chłopców, a my jeszcze blokujemy śledztwo. - Generał zwinął dłoń w pięść 1 stukał kostkami w stół. - Naszym problemem nie jest to, że nie chcemy wam pomóc, lecz to, że mamy poważne obawy spowodowane względami bezpieczeństwa. Ludzie związani z siłami specjalnymi stanowią bardzo małomówne towarzystwo. Nie jesteśmy skłonni do dzielenia się informacjami z kimś z zewnątrz. Nasz sukces i przeżycie zależy od zachowania tajemnicy. - Generał odsunął krzesło, wstał i podszedł do przeciwległego brzegu stołu. - Pełne akta zawierają informacje dotyczące każdej misji, w której brał udział, dane innych członków tej misji zawierają podsumowanie je wyników i mnóstwo innych ściśle tajnych informacji. Bardzo niewielu ludzi jest upoważnionych do oglądania pełnych danych osobowych któregokolwiek z moich chłopców. Nie mogę tak po prostu otworzyć ich przed panem. Stawka jest zbyt wysoka. - Rozumiem pańskie argumenty, panie generale, ale jak, pana zdaniem, mam prowadzić to śledztwo bez tych informacji? - Panie McMahon - wtrącił się Delapena - nie zazdroszczę panu tej pracy, ale musi pan zrozumieć konflikt interesów pomiędzy naszymi agencjami. - Rozumiem wasze zacięcie na punkcie bezpieczeństwa, ale... - McMahon szeroko otworzył oczy i pokręcił głową. -Myślę, że ujęcie zabójców jest dużo ważniejsze. - Może teraz jest ważniejsze, ale problemy bezpieczeństwa mogą mieć długofalowe implikacje. 227 - Bardziej długofalowe niż morderstwa kongresmanów i senatorów Stanów Zjednoczonych? Przecież ci faceci nie przestaną tak po prostu tego robić. Kennedy postanowiła, że powinna się włączyć do rozmowy. - Skip, to nie jest tak, że generał i pan Delapena są stuknięci na punkcie bezpieczeństwa. Gdybym była na ich miejscu, też bym nie chciała otworzyć archiwów przed FBI. -Teraz zwróciła się do pozostałych mężczyzn: — Z drugiej strony, panie generale, panie Delapena, musicie też zrozumieć kryzys, z którym ma do czynienia FBI. - Zdjęła okulary i złożyła je. - Powinniśmy znaleźć wspólną płaszczyznę. - Wycelowała okulary w generała i Delapenę. - FBI potrzebuje waszej pomocy, żeby przyspieszyć śledztwo. Nikt nie zna lepiej tych akt niż wy i jestem pewna, że możecie wskazać nam, który z waszych byłych ludzi jest najbardziej zdolny do rewolucji przeciwko własnemu rządowi. Z drugiej strony, jeśli do prasy przecieknie choć słowo o tym, że NSA blokuje dochodzenie FBI w sprawie byłych członków sił specjalnych, to szkody dla NSA i sił specjalnych będą ogromne. Powinniśmy współpracować. Myślę, że mogę zasugerować rozwiązanie. Mój pomysł polega na tym, żebyśmy wszyscy, jak tu jesteśmy, stworzyli grupę roboczą. Agenci specjalni McMahon i Jennings powinni w zamian za pełną współpracę ze strony NSA i Połączonego Dowództwa Operacji Specjalnych podpisać formalne zobowiązanie do nieujawniania zagadnień związanych z bezpieczeństwem narodowym. To uniemożliwi im użycie przed sądem czegokolwiek, co nie jest bezpośrednio związane z zabójstwami. W ten sposób zmniejszymy nieco strach przed kilkudziesięcioma agentami FBI myszkującymi w aktach, a jednocześnie FBI miałoby zagwarantowaną pełną współpracę ludzi, którzy najlepiej znają umysły tych młodzieńców. Wszyscy zastanawiali się nad tą propozycją. Po chwili odezwał się generał Heaney: - Podoba mi się ten pomysł. - Ja nie jestem tego pewien - powiedział Delapena. -Nie ma problemu z włączeniem w to pani, doktor Kennedy. 228 Spośród ludzi w tym pokoju pani ma z pewnością najszerszy dostęp do tajemnic państwowych. Jeśli agent McMa-hon zechce podpisać formalne zobowiązanie do nieujaw-niania zagadnień związanych z bezpieczeństwem narodowym, to i do niego mógłbym chyba przekonać moich przełożonych, ale udział agentki Jennings jest niemożliwy. - Dlaczego? - zapytał McMahon. - Agentka Jennings ma przed sobą długą karierę w FBI. W ciągu następnych trzydziestu lat zmieni co najmniej trzy wydziały. Będzie jej bardzo trudno nie skorzystać choćby z części wiedzy, którą może tutaj zdobyć. Jestem pewien, że moi przełożeni nie zaakceptują jej udziału. - Delapena mówił to wszystko tak, jakby Jennings nie było w pokoju. McMahon spojrzał na Kennedy, a następnie na Delapenę. - Zgodzę się na to, jeśli zagwarantujecie mi pełną współpracę. Delapena spojrzał na zegarek. - Muszę porozmawiać z kilkoma ludźmi, zanim wyjdą na spotkanie. Generale, czy mogę skorzystać z pańskiego gabinetu? Generał się zgodził i Delapena wyszedł. McMahon obszedł stół i usiadł. - Panie generale, czy pan mówił poważnie, że zabójcami są pana byli podwładni? Generał pokiwał głową. - Mówiłem poważnie, bardzo poważnie... Ludzie, których rekrutujemy do sił specjalnych, należą do wyjątkowej rasy. Pani doktor McFarland, czy zechciałaby pani przedstawić naszym gościom typowy profil psychologiczny takiej osoby? Pani psycholog zaczęła mówić klinicznie neutralnym głosem. - Mężczyzna z wysokim ilorazem inteligencji, zdecydowanie powyżej średniej. Jest bardzo sprawny fizycznie. Na zewnątrz wydaje się twardy i pozbawiony uczuć. W rzeczywistości jest osobą bardzo uczuciową i współczującą. Często ma obsesję na punkcie wygrywania. Nienawidzi przegrywać, ale rzadko jest zdolny do oszukiwania lub kła- 229 mania po to, by wygrać. Stosuje wobec siebie bardzo wysokie standardy honoru i uczciwości i gardzi ludźmi, którzy kłamią i nie mają charakteru. Bez zastanowienia oddałby życie za kolegę. Najbardziej boi się tego, że mógłby zmarnować życie, nie dając z siebie wszystkiego. Gardzi ludźmi, którzy żyją nieuczciwie. Nie lubi polityków i urzędników, wobec których przejawia otwartą niechęć. Jest szkolony po to, by zabijać szybko i efektywnie, i z czasem zaczyna akceptować to jako uczciwy i właściwy sposób rozwiązywania problemów. Jeśli potrafi się go przekonać, że jakaś osoba jest wystarczająco zła, to z czystym sumieniem naci-śnie spust. Oczywiście zdarzają się wyjątki, ale taka jest norma. Generał Heaney opuścił rękę na stół. - Od ponad trzydziestu lat pracuję w siłach specjalnych i nie zliczę, ile razy słyszałem od moich ludzi, że chętnie zabiliby tego czy innego kongresmana albo senatora. Nie tylko uczy się nas, jak zabijać, ale też - dla naszego zdrowia psychicznego — uczy się nas, by uważać zabijanie za działanie uprawnione w świecie, w którym są ludzie dobrzy i źli i w którym źli nie powinni wygrywać. Pomyślcie przez chwilę, co każemy im robić. Wysyłamy ich, żeby robili jakieś bardzo brzydkie rzeczy, i mówimy, że w ten sposób ochraniają Stany Zjednoczone Ameryki. Racjonalizujemy to sobie w ten sposób, że pozbawiamy świat złej osoby, że chronimy Amerykę. Jak myślicie, co mogłoby się zdarzyć, gdyby jeden z tych znakomicie wyszkolonych ludzi doszedł do wniosku, że politycy kierujący jego krajem stanowią większe zagrożenie dla przyszłości Ameryki niż religijni ekstremiści? - Generał twardo spojrzał na McMahona. -Jeśli ci ludzie myślą, że prawdziwe zagrożenie dla Ameryki pochodzi z wewnątrz, że stwarza je „grupa starych ludzi, którzy oddają w zastaw przyszłość kraju dla własnych egoistycznych potrzeb"... - Generał poczekał, aż słowa zabójców wybrzmią do końca. - Panie McMahon, nie mam wątpliwości, że ludzie odpowiedzialni za te morderstwa są byłymi żołnierzami amerykańskich sił specjalnych. 23 Michael i Seamus O'Rourke, nienagannie wyglądający w ciemnych wełnianych garniturach, weszli do eleganckiej restauracji. Przywitał ich szczupły mężczyzna w smokingu. - Czym mogę panom służyć? - Poprosimy stolik dla trzech osób na lunch - powiedział Michael. - Mają panowie rezerwację? - Tak, sądzę, że na nazwisko „Olson". Maitre spojrzał w notatnik i klasnął. - W takim razie jest pan kongresmanem O'Rourkiem. A pan jest pewnie ojcem kongresmana? - Nie, jestem jego dziadkiem. - Och. - Maitre jeszcze raz spojrzał w notes. - Sekretarka senatora Olsona zamówiła dyskretny stolik w rogu. Proszę za mną, zaprowadzę panów. Był kwadrans do dwunastej i restauracja była prawie pusta. Kelnerzy krzątali się, przygotowując wszystkie stoliki dla głodnego tłumu pory lunchu. Maitre wyjął spod stolika trzy menu, a następnie z wysoko uniesioną głową, prześlizgując się pomiędzy stolikami, zaprowadził ich do odległego rogu lokalu. Odsunął krzesło dla starszego z OTlour-ke'ów. Seamus usiadł, maitre dosunął krzesło, po czym odstąpił o krok, ukłonił się i życzył smacznego. Seamus wziął serwetkę i zapytał: - Co się mówi o tym spotkaniu w Camp David? - W porannych wiadomościach mówili, że obcięto sto miliardów dolarów z budżetu Stevensa. - Michael zrobił minę, dając do zrozumienia, co sądzi o tych nowinach. - Wygląda na to, że nie wierzysz. - Mówili o tym jako o plotce. Może to świadczyć albo 231 0 tym, że nikt naprawdę nie wie, co się tam wydarzyło, albo też jest to przeciek mający na celu wysondowanie gruntu. - A co ty sądzisz? - Nie jestem pewien. - Michael spojrzał w kierunku wejścia. Właśnie wchodził senator Olson z ochroną. — Za chwilę się dowiemy. Senator Olson z czwórką poważnie wyglądających mężczyzn szedł przez restaurację za maitre. Michael i Seamus wstali, żeby przywitać przyjaciela. Olson przepchnął się pomiędzy dwójką ochroniarzy i maitre, wyciągając rękę do starszego 0'Rourke'a. - Seamus, nie wiedziałem, że jesteś w mieście. Kiedy przyjechałeś? - W piątek rano. Olson uścisnął rękę Seamusa, a potem Michaela. Maitre posadził czterech agentów secret sendce przy sąsiednim stoliku. Trzech z nim siadło tyłem do Olsona i O'Rourke'ów, a czwarty twarzą w ich stronę. Kiedy zajęli miejsca, Olson spojrzał na Seamusa i zmarszczył czoło. - Znając twoją niechęć do Waszyngtonu, musi być jakiś bardzo ważny powód twojego przyjazdu. Seamus lekko się uśmiechnął. - Niezupełnie, miałem sprawę do załatwienia, a chciałem też odwiedzić Michaela i Tima. - W fabryce wszystko w porządku? - O'Rourke Timber Company, największy pracodawca w Grand Rapids, była dla Olsona politycznie ważna. - Fabryka jakoś sobie radzi mimo wszystkich kłopotów, jakie spotykają mnie ze strony twoich przyjaciół z EPA 1 Departamentów Handlu i Spraw Wewnętrznych. Podszedł kelner i przywitał ich. Olson był wdzięczny za tę przerwę. Podziwiał i szanował Seamusa, ale nie zawsze podobała mu się jego stała gotowość do konfrontacji. Ostatnio zauważył, że Michael odziedziczył po dziadku tę uczciwą, choć nie zawsze przyjemną irlandzką cechę. Kelner zapytał, co sobie życzą do picia. Erik i Seamus zamówili mrożoną herbatę, a Micheal coke. Olson powiedział, że Połączona Komisja Wywiadów zbiera się ponow- 232 nie o pierwszej po południu, więc jeśli nie mają nic przeciw temu, to chciałby zamówić od razu lunch. O'Rourke'owie się zgodzili i złożyli zamówienia. Kiedy kelner zniknął, Seamus spojrzał na Olsona i powiedział: - Erik, wiem, że brałeś udział w spotkaniu w Camp David. Olson spuścił wzrok i pogładził ręką biały obrus, jakby zgarniał jakieś okruszki. - Tak - powiedział ze wstydem. -1 jak poszło? - Wolałbym nie mówić. Seamus spojrzał na niego z wyrzutem, jakby go to obrażało. Olson wzruszył ramionami i dodał: - Prezydent prosił, żeby nie mówić o szczegółach. - W porannych wiadomościach mówili, że obcięliście sto miliardów dolarów z budżetu. Czy to prawda? - zapytał Michael głosem pełnym wątpliwości. - Nie wydaje mi się, żebyś w to wierzył - powiedział Olson. - Nie myślę, byście byli w stanie połączyć siły obu partii i obciąć sto miliardów w ciągu dwóch dni. Olson spojrzał bez wyrazu na Michaela, a potem na Sea-musa. Na jego twarzy widoczny był niesmak. - Bylibyście zadziwieni, widząc, co potrafią zrobić ludzie zapędzeni do narożnika. - Co się tam wydarzyło? - zapytał Seamus. - Obiecałem prezydentowi, że nie będę o tym mówił. Michael nachylił się do Olsona i spojrzał mu w oczy. - Erik, jeśli myślisz, że nie możesz nam ufać, to znaczy że to miasto naprawdę zabrało twoją najlepszą część. Olson spojrzał na Michaela i Seamusa, myśląc o łączącej ich przyjaźni. Ojciec Michaela był jego najlepszym przyjacielem. 0'Rourke'owie byli najuczciwszymi ludźmi, jakich znał. Ich słowo wystarczało. Olson wiercił się na krześle i w końcu pochylił się, a Seamus i Michael zrobili to samo. - Powiem wam, co się tam zdarzyło, ale musicie mi przyrzec, że nie powiecie nikomu. Seamus i Michael przytaknęli. - Ale to nikomu, szczególnie Liz, Michael. 233 - Dałem słowo. Olson powoli opowiedział wydarzenia weekendu. Michael i Seamus słuchali uważnie i nie odzywali się. Po pięciu minutach podano lunch, ale odsunęli talerze i Olson kontynuował opis planu prezydenta i Garreta, mającego na celu wprowadzenie w błąd opinii publicznej. Olsona ogarniała coraz większa wściekłość w miarę, jak wyjaśniał, w jaki sposób chcą wydać pieniądze, i jednocześnie dzięki sztuczkom twierdzić, że obcinają budżet. Ożywiali się też obaj O'Rourke'owie. Im więcej słyszeli, tym bardziej musieli się starać, żeby się nie odezwać. Kiedy Olson skończył, wyprostował się i wypił wielki łyk wody. Seamus odezwał się pierwszy: - Wszystkie te łajdaki zasługują na śmierć. Z powodu ostrości uwagi Olson wyplułby całą wodę. - Naprawdę tak nie myślisz, co? - Do cholery, oczywiście, że tak myślę. Olson spojrzał na Michaela, ale ten się nie odezwał. - Seamus, czy nie wydaje ci się, że ta uwaga jest dość okrutna, biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia? Starszy O'Rourke powtórzył swój wyrok: - Te skorumpowane łajdaki także zasługują na śmierć. - Nie możesz tego mówić poważnie. - Mówię bardzo poważnie. Prowadzą ten kraj prosto do upadku i w tej chwili byłbym szczęśliwy, gdyby nie żyli. - Nie boisz się, że jakaś grupa terrorystów postanowiła ominąć procedury demokratyczne? - Kto dla jednych jest terrorystą, dla innych jest bojownikiem o wolność. - Nauczyłeś się tego od IRA? Olson pożałował tego, co powiedział, zanim skończył mówić. Prowokowanie Seamusa nie było dobrym pomysłem. Seamus siedział jak głaz, coraz głębiej patrzył w oczy Olsona i zaciskał wielkie pięści na krawędzi stołu. - Udam, że tego nie słyszałem. Seamus O'Rourke finansowo wspierał Irlandzką Armię Republikańską po drugiej wojnie światowej. Urodził się w Irlandii, a do Stanów Zjednoczonych przeniósł się z ro- 234 dzicami, gdy był bardzo młody. Mocno wierzył w prawo Irlandii do samostanowienia i uważał, że podbój tego kraju przez Brytyjczyków nie różnił się od podboju Indii czy innej kolonii. Popierał paramilitarne wysiłki IRA do czasu, gdy bojownicy zaczęli podkładać bomby i zabijać niewinnych ludzi. Walka zdyscyplinowanej armii o niepodległość była jedną sprawą, zupełnie czym innym była walka w stylu drobnego bandyty. Olson przerwał milczenie. - Chyba nie myślisz, że to, co robią ci... zabójcy, jest uprawnione? - Nie tylko uprawnione. Myślę, że jest konieczne. - Nie wierzę własnym uszom. Wiem, że nie lubisz polityków, ale przecież nie możesz uważać, że ci ludzie zasługują na śmierć. - Tak właśnie uważam. - Nie wierzysz już w demokrację? Zdolność ludzi do spowodowania zmian poprzez głosowanie? - Ten system stał się zbyt skomplikowany i zbyt skorumpowany. Każdy kandydat kłamie, żeby go wybrano, a potem sprzedaje duszę pasożytniczym grupom interesów, które dają mu pieniądze na kampanię. System dwupartyj-ny powoduje, że zmiana jest niemożliwa. Nikt nie chce podjąć prawdziwych problemów i zrobić tego, co należy. - Zgadzam się, że mogłoby być lepiej, ale i tak mamy najlepsze przywództwo i system polityczny na świecie. Seamus roześmiał się. - To rzecz dyskusyjna, ale nawet jeśli masz rację, to już długo tak nie będzie. - Co to ma znaczyć? - Popatrz na liczby. Bankrutujemy i to zarówno finansowo, jak i moralnie. Trzeba nam drastycznych zmian, bo jeśli ich nie będzie, to najpotężniejsze państwo na świecie spotka los Rzymu. - I przemoc jest sposobem na ich wprowadzenie? Seamus podrapał się po brodzie. - Może tak. Olson pokręcił głową. 235 - Przemoc nie jest odpowiedzią. - Senator patrzył przez okno, jakby Seamus nie zasługiwał na to, by na niego spojrzeć. - Przemoc nigdy nie jest odpowiedzią. Seamus poczerwieniał i uderzył pięścią w stół. Srebra, talerze i szkło podskoczyły, a agenci secret service odwrócili głowy. Seamus nawet na nich nie spojrzał i pochylił się do Olsona. - Erik, nie mam nic przeciwko zdrowej dyskusji, ale nigdy więcej nie wciskaj mi takiego kitu. Nie jestem jednym z twoich naiwnych studentów ani politycznym lizusem. Widziałem zabijanych ludzi i sam zabijałem w służbie krajowi. Twoje idealistyczne teorie mogą się unosić w szacownych korytarzach Kongresu, ale nie sprawdzają się w rzeczywistości. Przemoc jest faktem. Niektórzy chętnie jej używają, by osiągnąć to, czego chcą, i by ich powstrzymać, trzeba stosować wobec nich przemoc. Gdyby nie wojna lub zagrożenie wojną, ludzie w rodzaju Hitlera czy Stalina rządziliby światem, a ty zostałbyś zabity za wygadywanie głupstw w rodzaju „przemoc jedynie rodzi przemoc". Olson był zakłopotany. Nie przywykł do tego, by mówiono do niego w ten sposób. Najstarszy 0'Rourke przywiązywał do słów większą wagę niż większość ludzi, a Olson zapomniał, że sztuka dyskusji praktykowana w Waszyngtonie nie działa na ludzi, którzy nie mieli czasu na politykę. Seamus 0'Rourke nie był człowiekiem, który dałby się ogłupić sloganami. Olson westchnął. - Przepraszam, Seamus. Ostatnie tygodnie były ciężkie i nie czuję się za dobrze. Seamus pokiwał głową, przyjmując przeprosiny. Olson potarł oczy. - Cała ta sprawa mnie wykańcza. Michael położył mu rękę na ramieniu. - Erik, dobrze się czujesz? - Fizycznie - tak, ale psychicznie - chyba nie. - Ręce opadły mu bezwładnie na kolana. - Masz rację co do długu, Michael. Od lat mi to powtarzałeś i zawsze wiedziałem, że masz rację. Myślałem jednak, że kiedy będzie ciężko, to obie partie odłożą na bok różnice i zrobią to, co należy. Myliłem się. Je- 236 steśmy właśnie w trakcie największego kryzysu czasu pokoju od Wielkiej Depresji i co robimy? Wymyślamy sztuczki, żeby oszukać Amerykanów i tych cholernych zabójców! - 01-son przerwał i pokiwał palcem. - I to wszystko wina prezydenta i tego przeklętego Stu Garreta! Akurat wtedy, kiedy naprawdę potrzebujemy przywództwa, nie mamy go. Ci dwaj zapatrzeni w siebie idioci w tej chwili zajmują się badaniem opinii publicznej! Czy możecie w to uwierzyć?! - Oczywiście, że w to wierzę - potaknął Michael. - Oni myślą tylko o jednym: jak wygrać przyszłoroczne wybory. - Masz rację. Mam tego dosyć. - Co zamierzasz z tym zrobić? - zapytał Seamus. - Dam prezydentowi tydzień na sporządzenie nowego budżetu z rzeczywistymi cięciami. Jeśli to zrobi, podpiszę go. - A jeśli wyśle do Izby obecny projekt? - zapytał Michael. - Wyjawię, że jest oszustwem. Michael poczuł przypływ ufności. Jeśli Erik przejmie przywództwo, to prezydent będzie musiał dokonać prawdziwych cięć. Siwowłosy senator spojrzał na zegarek i powiedział: - Cholera! Za pięć minut zaczyna się spotkanie komisji. Olson rozejrzał się za kelnerem, ale nie było go w zasięgu wzroku. Sięgnął po portfel, ale Seamus położył mu rękę na ramieniu. - Erik, po tym, co mi właśnie powiedziałeś, z przyjemnością zajmę się rachunkiem. Olson wstał i uśmiechnął się. Klepnął Seamusa w ramię i powiedział: - Jesteś jak drzazga w tyłku, Seamus, ale cię kocham. Potrafisz umieścić rzeczy na właściwych miejscach. Moglibyśmy cię częściej do tego wykorzystywać, wtedy reszta pewniej by stała na nogach. Michael uścisnął rękę Olsona i powiedział: - Jeśli będziesz czegoś potrzebował, zadzwoń. Olson kiwnął głową i wyszedł. Michael i Seamus patrzyli, jak odchodzi, następnie Seamus zapłacił za lunch. Kiedy wyszli z restauracji, słońce właśnie zaczęło wyglądać zza chmur. Michael opowiedział Seamusowi o swoim spotkaniu ze Scottem Colemanem. 237 — Nie wchodź mu w drogę. Jeśli to on się za tym kryje, to mamy szczęście. — To była jedyna odpowiedź, jaką uzyskał. Michael pomyślał, że dziadek posuwa się nieco za daleko, ale zgodził się, że najlepiej będzie dać Colemanowi swobodę działania. Jeśli to on był odpowiedzialny za te zabójstwa, a co do tego Michael właściwie nie miał wątpliwości, to jego udawany atak rakietowy na helikopter prezydenta był majstersztykiem. Dał jasno do zrozumienia, że nikt nie jest poza jego zasięgiem. Jeśli Erik będzie mógł wywrzeć wystarczający nacisk na Biały Dom, to wszystko wreszcie znajdzie się na swoim miejscu. Zatrzymali się na pierwszym skrzyżowaniu i czekali, aż zmienią się światła. Michael odwrócił się i zobaczył, jak limuzyna senatora Olsona wyjeżdża z podziemnego parkingu. Wielki ciemny samochód skręcił w ich kierunku. Jego potężny silnik wył, kiedy włączał się w ruch uliczny. Michael patrzył, jak samochód zbliżał się do nich, ale po chwili jego uwagę zwrócił wysoki warkot motocykla. Błyszcząca maszyna wyłamała się z szeregu samochodów i szybko jechała w ich kierunku. Kierowca i pasażer mieli czarne kaski oraz czarne skórzane kurtki i spodnie. Limuzyna zbliżyła się do skrzyżowania i zatrzymała na czerwonym świetle. Piesi zaczęli przechodzić i nagle stanęli, słysząo dźwięk silnika motocykla odbijający się od budynków. Michael wyciągnął rękę, by ochronić Seamusa i skoncentrował uwagę na pędzącym ulicą motocyklu. Ciemny jednoślad wbił się pomiędzy rzędy samochodów, które zatrzymały się na światłach, i dalej przyspieszał. Zbliżył się do limuzyny senatora i nagle mężczyzna siedzący z tyłu wychylił się i rzucił ciemną torbę na dach auta. Motocykl jechał dalej, wziął ostry zakręt w prawo i kluczył między pasami ruchu. Michael patrzył na torbę i instynktownie odwrócił się, żeby zasłonić Seamusa. Hałas był ogłuszający. Dach samochodu eksplodował i przyciemniane szyby wypadły na zewnątrz, jakby wyrzucone przez pomarańczowoczerwone płomienie. Wybuch wstrząsnął całą ulicą, przewracając O'Rourke'ów i pozostałych przechodniów. 238 24 Prezydent Stevens przewodniczył posiedzeniu gabinetu, kiedy wszedł Jack Warch. Schylił się nad prezydentem i wyszeptał mu coś do ucha. Stevens uderzył pięścią w stół i głośno przeklął. Wstał tak gwałtownie, że omal nie przewrócił krzesła. Wskazał palcem na siedzącego naprzeciw Mike'a Nance'a i wrzasnął: - Natychmiast! Do mojego gabinetu! Kiedy szedł w kierunku drzwi, klepnął Garreta w ramię i powiedział: - Ty też chodź, Stu. Stevens, Garret, Nance i Warch wyszli z pokoju, zostawiając zaskoczonych członków rządu. Do Gabinetu Owalnego było z dziesięć metrów. Stevens szedł szybko i kręcił głową. Kiedy doszedł do drzwi, nagle się zatrzymał i ruszył w przeciwną stronę. Warch, Nance i Garret też się zatrzymali. Stevens wskazał na drugą stronę korytarza i powiedział: - Chodźmy do Gabinetu Sytuacyjnego. - Kiedy mijał Mike'a Nance'a, powiedział: - Sprowadź natychmiast Stans-fielda, Roacha i Tracy^go. Nikt się nie odzywał, gdy szli za Stevensem schodami do piwnicy. Agent secret service otworzył drzwi i wszyscy weszli do sali. Stevens wziął pilota leżącego na wielkim stole konferencyjnym i skierował go w stronę dalszej ściany. Drewniana zasłona rozsunęła się, ukazując osiem odbiorników telewizyjnych. Prezydent patrzył na nie i mruczał: - To niewiarygodne. Pięć z ośmiu telewizorów pokazywało obrazy zwęglonej limuzyny Olsona. Garret spojrzał na Nance'a, ale ten udał, że 239 go nie widzi. Garret spojrzał więc na Stevensa i starał się odczytać jego nastrój. Spróbował o coś zapytać, ale zanim zdążył wydobyć z siebie choć dwa słowa, Stevens się odezwał: - Cicho. Nie chcę słyszeć ani słowa. W milczeniu oglądali telewizję. Po pięciu minutach przybył dyrektor secret service Trący i z Warchem siadł przy dalszym końcu stołu. Prezydent podszedł jeszcze bliżej do telewizorów i zwiększył głośność, zagłuszając szum rozmów. Po chwili pojawił się Roach i w końcu Stansfield, dwadzieścia minut po tym, jak został wezwany. Po kilku minutach, gdy Stevens nadal nie zauważał przybycia trójki dyrektorów, Garret podszedł do niego i powiedział: - Jim, wszyscy już są. Stevens podszedł do szczytu stołu i stanął pomiędzy telewizorami a resztą pokoju. Spojrzał na stół i powiedział: - Siadajcie! Wszyscy zajęli miejsca, a Stevens zaczął gnieść oparcie skórzanego krzesła. Z wyrazem najgłębszej frustracji zapytał: - Czy ktoś może mi powiedzieć, jak, do diabła, senator Stanów Zjednoczonych może zostać zabity w środku dnia, kilometr od Białego Domu? Nikt nie odpowiedział. Milczenie powiększyło frustrację Stevensa i zaczęła się ona przeradzać we wściekłość. - Muszę coś powiedzieć i nie chcę, żeby ktokolwiek mi przerywał, dopóki nie skończę. - Przerwał na chwilę, oparł ręce na biodrach i przymknął oczy. - Chcę, żeby to zabijanie zostało zatrzymane, i to już. Nie obchodzi mnie, jak to zrobić. Nie obchodzi mnie, jakie prawa mają być nagięte czy złamane. Chcę, żebyście złapali tych łajdaków. - Otwarł oczy i spojrzał na dyrektora Roacha. - Czy FBI ma jakichś podejrzanych? Roach niespokojnie poruszył się na krześle. - Panie prezydencie, to śledztwo nie ma jeszcze dwóch tygodni. - Czy jesteście bliżej złapania tych ludzi niż półtora tygodnia temu? Roach spojrzał na Stevensa, ale nie odpowiedział. Milczenie było wystarczająco wymowne. 240 - Nie wydaje mi się. - Stevens znów przymknął oczy i na jego oblicze wrócił wyraz frustracji. Nie otwierając oczu, warknął: - Mam dosyć tego pieprzenia. Musimy ich złapać i to szybko. Chcę, żeby CIA i Narodowa Agencja Bezpieczeństwa włączyły się w śledztwo. Chcę, żeby rozpoczęto inwigilację każdego, kto wyda nam się choćby najsłabiej w to zaangażowany. FBI może kontynuować śledztwo za pomocą właściwych metod, zgodnych z prawem, ale chcę, żeby CIA i NSA założyły podsłuch na każdy telefon stąd do Seattle. Garret otwarł szeroko oczy na wzmiankę o podsłuchu. Podniósł rękę, by zwrócić na siebie uwagę prezydenta. - Jim, myślę, że powinniśmy porozmawiać z Departamentem Sprawiedliwości, zanim zaczniemy... - Zamknij się, Stu, jeszcze nie skończyłem. Po tej bezprecedensowej odpowiedzi Garret natychmiast zamilkł. Siadł na krześle, a Stevens kontynuował: - Mamy do czynienia z poważnym kryzysem i nie mam zamiaru siedzieć z założonymi rękami, czekając, aż FBI załatwi to zgodnie z przepisami. Nie mamy na to czasu. CIA i NSA są lepiej wyposażone do tego, by osiągnąć wyniki szybko i bez zwracania na siebie zbytniej uwagi. Chcę, żeby rozmowy telefoniczne były podsłuchiwane i to od zaraz. Chcę wytrząsnąć informacje z każdej grupy militarnej w tym kraju. Jeśli nadal myślimy, że mordercy są byłymi wojskowymi, to chcę, żeby do końca tygodnia przesłuchano każdego byłego członka sił specjalnych, a w razie jakichkolwiek podejrzeń założono mu podsłuch i zaczęto go śledzić. Do cholery, chcę wyników! Garret znowu próbował odwieść szefa od tego pomysłu. - Jim, są poważne zagadnienia prawne, którymi musimy się zająć, żebyśmy potem nie musieli się chyłkiem z tego wycofywać. - Nie chcę o tym słyszeć. Nie mów mi, że to nie są sposoby. Podpiszę rozkaz, podpiszę dyrektywę w sprawie bezpieczeństwa narodowego, ogłoszę stan wyjątkowy, jeśli będę musiał, ale chcę złapać tych łajdaków i to szybko! - Ste-vens rzucił pilota na stół. - Zaplanujcie całą logistykę 241 i uruchomcie ją. Chcę, żeby włączyły się CIA i NSA, i nie życzę sobie żadnych przecieków do prasy. Czy to jasne? -Wszyscy przytaknęli i Stevens ruszył w kierunku drzwi. -Stu i Mikę, kiedy będziecie gotowi, przyjdźcie do mojego gabinetu. - Agent secret service otworzył drzwi, a prezydent, wychodząc, jeszcze krzyknął przez ramię: - Wszyscy mają być tu z powrotem jutro o siódmej rano! I mają być wyniki. Zapadała ciemność. Michael patrzył przez okno na jasne jesienne liście starego dębu rosnącego przed jego domem. Oddychał głęboko. Jedną ręką gładził włosy Liz, a drugą drapał się po szyi. Siedział na kanapie z nogami na stoliku do kawy, Liz obejmowała go w pasie, a głowę oparła na jego piersiach. Siedziała w kucki na kanapie i słuchała bicia serca Michaela. Ten rytm na przemian budził ją i usypiał. Liz była na spotkaniu ze swoim redaktorem, kiedy nadeszła wiadomość o morderstwie Olsona. Ponieważ wiedziała, że Michael ma jeść z nim lunch, szybko sprawdziła, czy nic mu się nie stało. Sekretarka poinformowała ją, że nie jest ranny i właśnie jedzie do domu. Liz natychmiast opuściła redakcję i taksówką przyjechała do Michaela. Zastała Michaela i Tima rozmawiających w jadalni. Seamus został zatrzymany na noc w szpitalu na obserwację. Eksplozja przewróciła go na ziemię i spowodowała niewielki wstrząs. Tim wkrótce wyszedł, żeby Michael i Liz mogli zostać sami. Dwie godziny siedzieli na kanapie i niewiele mówili, po prostu byli razem. Michael miał oczy szeroko otwarte i wyglądał na zamyślonego. Liz lekko się poruszyła i Michael zaczął ją głaskać po plecach. Scarlatti mruknęła i odwróciła się. Spojrzała na Michaela i zapytała: - Która godzina? - Dziesięć po piątej. Delikatnie dotknęła opatrunku na jego głowie. - Jak głowa? - W porządku. 242 Zamknęła oczy i znowu położyła głowę na piersi Michae-la. O'Rourke schylił się i pocałował ją. Odsunęła się. - Co masz zamiar zrobić? - zapytała. - Nie jestem pewien. - Myślę, że powinieneś iść z tym do FBI. - Muszę najpierw z nim porozmawiać. Liz usiadła. - Kim jest ten człowiek? - Nie chcę cię w to dalej wciągać. - W nic mnie nie wciągasz. Chcę wiedzieć. Michael pokręcił głową. - Naprawdę wiesz dosyć. - Mogę zrozumieć, że nie chcesz mi powiedzieć, ale myślę, że natychmiast powinieneś powiedzieć FBI. Jesteś to winien Erikowi. - Chcę się najpierw z nim spotkać. Liz odepchnęła go. - Nie! Nie pozwolę na to! Michael chwycił ją za nadgarstki. - Nie martw się, Liz, wszystko będzie dobrze. Scarlatti zezłościła się. - Dosyć tych bzdur! Znalazł się macho z marines! Kimkolwiek jest ten człowiek, jest mordercą, i nie chcę, żebyś się z nim spotkał sam. - Spojrzała w oczy Michaela i zrozumiała, że nic nie poradzi. - Jeśli wyjdziesz, dzwonię do FBI. Michael chwycił jej dłonie i miękko spojrzał jej w oczy. - Elizabeth, ten człowiek traktuje mnie jak brata. Nigdy nie zrobi mi krzywdy. Liz wyszarpnęła dłonie. - Nie zmienisz mojego zdania na ten temat. Albo mi powiesz, kto to jest, albo dzwonię do FBI. Michael zastanowił się i stwierdził, że znaleźli się w impasie. - Musisz mi przyrzec, że pod żadnym pozorem, nigdy nie zdradzisz jego nazwiska. - Liz zaczęła protestować, ale Michael był nieprzejednany. - Żadnych targów. Jeśli chcesz wiedzieć, musisz obiecać. A jeśli złamiesz obietnicę, opuszczę cię i nigdy się do ciebie nie odezwę. 243 Scarlatti przełknęła ślinę. Ostatnia część zdania sprawiła, że poczuła ucisk w żołądku. - Dobrze, przyrzekam. Michael wstał i podszedł do okna. - Już go spotkałaś... dwa razy. To Scott Coleman. - Przerwał, by sprawdzić reakcję Liz. - Były Navy SEAL? Ten facet, z którym jeździłeś na polowania? - zapytała z szeroko otwartymi oczami. Michael przytaknął. - Dlaczego? Dlaczego to wszystko robi? Wydawał się taki normalny. - On jest normalny, to znaczy na tyle normalny, na ile normalny może być Navy SEAL. A co do „dlaczego"... -Michael pokręcił głową. - To jest inna sprawa i kiedy mówię, że nie mogę ci o tym powiedzieć, to tym razem jest to śmiertelnie poważne. Gdybym nie zdradził za wiele rok temu, to nic by się nie wydarzyło. Garret był zdenerwowany. Wydarzenia następowały zbyt szybko, a nieprzejednana postawa Stevensa tylko wszystko pogarszała. Nie chodziło o to, że Garret był przeciwny wykorzystaniu CIAi NSA, ale jedynie o to, żeby nie spowodować nagonki na ekipę prezydencką. Zdusił w połowie papierosa i ruszył korytarzem. Bez pukania wszedł do gabinetu Teda Hopkinsona i stanął przy jego biurku. Hop-kinson rozmawiał przez telefon, ale gdy Garret dał mu znak, natychmiast przerwał rozmówcy w pół zdania i powiedział, że zadzwoni później. Kiedy odkładał słuchawkę, Garret położył przed nim kartkę papieru. Były na niej cztery nazwiska. Hopkinson spojrzał na nie, a następnie na szefa. - Czy powinienem wiedzieć, kim są ci ludzie? - Nie, ale do jutra rana powinieneś znać ich życiorysy. - Kto to jest? - To są czterej agenci secret service, którzy dzisiaj wylecieli w powietrze z Olsonem. - I co mam z tym zrobić? - Badania opinii publicznej mówią, że czterdzieści dwa procent społeczeństwa uważa, że strata Fitzgeralda, Down- 244 sa, Koslowskiego i Basseta może się opłacić, jeśli zmusi Waszyngton do kontrolowania wydatków. Większość z nich mówi to dlatego, że nienawidzą polityków. Zobaczymy więc, ilu będzie nadal tak uważało, kiedy poznają tych czterech ludzi i ich rodziny. Masz się dowiedzieć, gdzie chodzili do szkoły, gdzie mieszkają ich rodzice, gdzie się ożenili, do jakich szkół chodzą ich dzieci. Chcę, żebyś się o nich dowiedział wszystkiego. Przekażemy to właściwym ludziom i do końca tygodnia nie będzie można wziąć do ręki gazety albo włączyć telewizora, żeby nie usłyszeć lub nie przeczytać o nich i ich rodzinach. Do przyszłego poniedziałku chcę obciąć te czterdzieści dwa procent do wartości jednocyfrowej. Scott Coleman wyszedł z mieszkania i najpierw skierował się do piwnicy. Kiedy stamtąd wyszedł na ulicę, wyjął z kieszeni kurtki paczkę papierosów i zapalił jednego. Jak zawsze nie zaciągał się. Wydmuchując dym, obserwował dachy i okna budynków po przeciwnej stronie. Następnie zanotował w myślach wszystkie samochody zaparkowane na ulicy, szczególnie zwracając uwagę na furgonetki, których wcześniej nie było. Poprzedniej nocy skierował się na wschód, dziś więc powinien iść na zachód. Wyrzucił niedopałek na ziemię, zdusił go butem i ostrożnie ruszył po schodach. Kiedy szedł chodnikiem, wyglądał na zrelaksowanego i rozmarzonego, ale wewnątrz metodycznie analizował wszystko, co się wokół niego działo. Z całą pewnością zrobi się gorąco i wcześniej czy później ktoś zacznie go szukać. Przy następnym skrzyżowaniu zatrzymał się przed przejściem przez ulicę i wykorzystał tę chwilę po to, by ponownie się rozejrzeć. Później skręcił w lewo i trzy ulice dalej zatrzymał taksówkę. Pojechał do małego baru w pobliżu Georgetown. Zamówił piwo, wypił połowę i poszedł na tył baru do łazienki. Nie zatrzymując się, wyszedł tylnymi drzwiami. Szybko przeszedł kolejne cztery przecznice, zatrzymał taksówkę i pojechał do domu w Chevy Chase. Dom należał do siedemdziesięcioośmioletniej wdowy, która wynajmowała mu garaż za dwadzieścia pięć dolarów miesięcznie. Podszedł do garażu, po drodze wyjął klucze i otwarł 245 11 kłódkę na głównych drzwiach. Wyjął z kieszeni czarne pudełko i nonszalancko obszedł samochód, obserwując rządek zielonych światełek na ściance pudełka. Gdyby któreś zmieniło kolor na czerwony, to miałby w samochodzie podsłuch. Nic takiego się nie zdarzyło, więc wyjechał autem z garażu i wrócił, aby zamknąć drzwi. Rozparł się za kierownicą czarnego bmw. Pierwszych kilka przecznic przejechał wolno, potem przyspieszył. Kluczył po mieście, przypadkowo wybierając zakręty na wąskich uliczkach. Dyplomatyczne numery rejestracyjne i holenderski paszport gwarantowały, że nie będzie niepokojony przez policję. Rajdowa jazda pozwoliła mu się rozluźnić, a jednocześnie miała utrudnić zadanie każdemu, kto chciałby go śledzić. Wjechał na autostradę międzysta-nową 95 i włączył turbo. Mknął między samochodami, aż dojechał do autostrady numer 50 na wschód od Annapolis. Wjechał między dwie półciężarówki, zwolnił do setki i jechał tak dziesięć minut. Kiedy dotarł do drogi 424, skręcił na południe. Było dziesięć po dwudziestej. Często zerkał we wsteczne lusterko i zaczął kluczyć. Kilka razy przyspieszał, a następnie zjeżdżał z drogi i z wyłączonymi światłami czekał, ukryty wśród drzew, by się upewnić, że nikt go nie śledzi. Niemal godzinę po opuszczeniu Dystryktu Kolumbia skręcił w wąską, nie oznakowaną, piaszczystą drogę. Żwir odskakiwał spod szerokich rajdowych opon bmw. Porośnięta drzewami i gęstymi zaroślami droga wiodła przez pagórek i skręcała między dwa stawy. Lekka mgła rozciągała się nad żwirem i przez chwilę otoczyła bmw. Samochód wyjechał z chmury, wspiął się na kolejne wzgórze i nagle, o sto metrów od niego, ukazały się światła chatki. Zjechał po zboczu i zatrzymał się przed drewnianym domkiem. Coleman wysiadł i rozejrzał się. Przez chwilę nasłuchiwał innego samochodu. Delikatnie zamknął drzwiczki i wszedł na werandę. Zaskrzypiały deski podłogi, a w środku chatki zaszczekał pies. Coleman bez pukania otworzył drzwi i wszedł do środka. Patrzył teraz na mężczyznę stojącego przed kominkiem. 25 Coleman beznamiętnie patrzył na Michaela O'Rourke'a, który w jednej ręce trzymał combatmastera kaliber .45, a w drugiej telefon. Podbiegł Duke i były Navy SEAL pochylił się, żeby przywitać żółtego labradora. Spojrzał na bandaż na czole Michaela i zapytał: - Co ci się stało? - Coś mnie uderzyło, gdy wybuchła limuzyna Erika -odparł przez zaciśnięte zęby Michael. - Byłeś tam? - Coleman otworzył szeroko oczy. - Tak. - Michael patrzył prosto w niebieskie oczy Cole-mana. - Podaj mi jeden powód, dla którego nie miałbym zadzwonić teraz do FBI. Coleman wstał. Michael podniósł pistolet. - Ani kroku dalej. - Wiem, że nigdy byś go nie użył przeciwko mnie - odpowiedział Coleman spokojnie - więc lepiej to odłóż i porozmawiajmy. - Do dzisiaj na pewno bym go nie użył, ale teraz nie byłbym tego taki pewien. Powtórzę: podaj mi jeden powód, dla którego nie miałbym zadzwonić teraz do FBI. Coleman złożył dłonie. - Nie mam nic wspólnego z tym, co się dzisiaj stało. Michael spojrzał na niego nieufnie. - Co to znaczy? - Nie zabiłem Erika. Nie mam z tym nic wspólnego. - Bzdura, Scott. Byłem tam. Wszystko widziałem. Michael odsunął się o kilka kroków, tak że między nim a Colemanem znalazł się fotel. W bezpośrednim starciu nie miałby żadnych szans, nawet z pistoletem w dłoni nie był całkiem bezpieczny. Marines byli doskonale wyszkole- 247 ni, ale Navy SEAL to całkiem inna kategoria. Na dodatek Michael już prawie sześć lat nie ćwiczył, a Coleman najwyraźniej wciąż był w formie. - Mówiłeś, żeby ostrzec Erika, i tak zrobiłem. Był gotów ujawnić, że plan prezydenta to oszustwo! Właśnie wtedy musiałeś się wmieszać i wszystko popsułeś. - Odłóż broń, Michael. Nie mam nic wspólnego z tym, co się dzisiaj stało. - Bzdura! Po prostu kryjesz swój tyłek! Jak mogłeś zabić agentów secret service? - Michael trzymał pistolet w wyciągniętej ręce i celował prosto w środek czoła Cole-mana. - Zabiłeś dzisiaj pięciu dobrych ludzi, a ponad dwudziestu wysłałeś do szpitala. Powinienem od razu wpakować ci kulę i wszystko zakończyć. Michaelowi wydawało się, że usłyszał jakiś szmer, i nagle drzwi chatki się otwarły. Michael przetoczył się w ich kierunku. Coleman zrobił to samo, wyciągając spod kurtki dziewięciomilimetrowego glocka. Duke zaczął szczekać. W drzwiach stał Seamus O'Rourke i jedną ręką opierał się o framugę. Był w tym samym garniturze jak podczas lunchu, z tym że teraz bez krawata. Spojrzał na dwa pistolety i warknął: - Odłóżcie to obaj, zanim zrobicie komuś krzywdę. Coleman usłuchał od razu, ale Michael był bardziej oporny. Seamus ponaglił go spojrzeniem i powiedział łagodniej: - Michael, odłóż pistolet. Michael opuścił broń, ale jej nie odłożył. - Powinieneś być w szpitalu. - Doskonale o tym wiem, ale gdy dowiedziałem się o tym spotkaniu, to stwierdziłem, że bardziej będę potrzebny tutaj niż tam. - Seamus podszedł i opadł na jedno ze starych poszarpanych skórzanych krzeseł przed kominkiem. - Scott, czy mógłbyś mi przygotować szklaneczkę scotcha, a ty, Michael, po raz ostatni ci mówię, odłóż ten cholerny pistolet! Michael spojrzał na dziadka. - Nie odłożę, dopóki on mi nie wyjaśni, co, do diabła, dzisiaj robił! 248 - Nic nie robił. Kto inny zabił Erika. - Co? - zapytał Michael z niedowierzaniem. - Ktoś inny zabił senatora Olsona. Scott i jego chłopcy nie mają z tym nic wspólnego. Coleman podał najstarszemu O'Rourke'owi szklaneczkę scotcha z lodem, po czym usiadł na kanapie. - Skąd wiesz? - Michael był coraz bardziej zdziwiony. Seamus wypił spory łyk. - Wiem, bo pomagałem mu zaplanować pierwsze cztery zabójstwa. Pod Michaelem ugięły się nogi, usiadł więc, starając się kontrolować sytuację. - Co robiłeś?! - Pomagałem Scottowi zaplanować pierwsze cztery zabójstwa. - Dlaczego nie powiedziałeś mi czegoś w szpitalu? - zapytał Michael z rosnącym zniecierpliwieniem. - Przy pielęgniarkach i lekarzach? - Seamus skrzywił się. - Powiedziałem przecież, żebyś nic nie robił, zanim nie porozmawiamy. Wiedziałem, że z tym twoim cholernym temperamentem wyzwiesz Scotta na pojedynek. Dzwoniłem do ciebie i Liz powiedziała, że wyszedłeś z kimś się spotkać. Była zdenerwowana. Od razu wiedziałem, że jej powiedziałeś. Dlaczego, do cholery, to zrobiłeś? Po raz pierwszy w życiu Michael spojrzał na dziadka z prawdziwą wściekłością. - Nie wydaje mi się, żebyś miał prawo mnie krytykować. To nie ja montuję tu rewolucję. Seamusa zmrużył oczy. - To nie była łatwa decyzja. Postanowiłem dla twojego dobra trzymać cię z dala od tego. - Nie mogę uwierzyć, że jesteś w to zamieszany. Czy Timwie? - Nie, nikt o tym nie wie oprócz Scotta, dwóch jego chłopaków, mnie, ciebie, no i teraz jeszcze Liz. Michael spojrzał na Colemana. - Rozumiem, dlaczego on to robi. Gdyby zestrzelili mi połowę ludzi tylko dlatego, że senator Fitzgerald coś wyga- 249 dał, też bym go pewnie zabił, ale, Seamus, na litość Boską, nie mogę uwierzyć, że jesteś w to zamieszany. Seamus odstawił szklankę. - Mówisz, że rozumiesz, dlaczego Scott jest w to zamieszany. Gdy ja skakałem z wyspy na wyspę na Pacyfiku, pod moją komendą zginęło pięciuset trzydziestu sześciu marines. Pięciuset trzydziestu sześciu ludzi, którzy schodzili po siatkach i w imię demokracji i wolności rzucali się na skrawki piasku. Nie po to patrzyłem, jak umierali, żeby idioci w rodzaju Koslowskiego, Fitzgeralda, Downsa czy Basseta wsadzali cały kraj do lochu. - Seamus się pochylił. - Siedzą w wieżyczkach z kości słoniowej i prowadzą partyjne gierki, a tacy ludzie, jak twoi rodzice czy brat Scot-ta, giną. Ludzie umierają, a w tym samym czasie nasi tak zwani przywódcy wydają miliardy dolarów na broń, której armia nie chce, wyrzucają miliardy dolarów na edukację, a nie wykształcono ani jednego dziecka, tracą czas na debaty, czy powinniśmy mieć modlitwę w szkołach, czy też nie. Ludzie umierają, ponieważ ci idioci nie mają dość zdrowego rozsądku, żeby trzymać przestępców za kratkami. A żeby było jeszcze gorzej, to mamy też pięć bilionów dolarów długu. Te pajace nabijały rachunek i zamierzają zostawić go moim wnukom. To jest złe, niemoralne i ktoś musi to zatrzymać. Michael w milczeniu przyglądał się dziadkowi. Coleman obserwował, jak dwaj O'Rourke'owie mierzą się lodowatymi spojrzeniami. Odchrząknął i powiedział: - Myślę, że możecie to wyjaśnić sobie później. W tej chwili mamy dużo większy problem do rozwiązania. - Uniósł brwi i zapytał: - Kto się włączył do walki? Nance siedział przy stole naprzeciw Arthura. Ogień w kominku płonął jasno, rzucając ich cienie na przeciwległą ścianę gabinetu. Obaj byli w ciemnych garniturach Brooks Brothers, obaj uśmiechali się, z ciepłymi kieliszkami koniaku w dłoniach. Stary zegar w rogu zaczął wybijać dwanaście uderzeń. Nance obrócił szkło przed nosem, wypił łyk i przez chwilę trzymał płyn na podniebieniu. 250 - FBI nie ma żadnego pomysłu - mówił Nance - ale prezydent rozkazał, żeby CIA i NSA włączyły się do śledztwa. Arthur opuścił kieliszek i uniósł brwi. - Naprawdę? To mnie dziwi. Co mu doradziłeś? - Nic nie powiedziałem. Stu stara się go namówić na ponowne przemyślenie sytuacji, ale na razie ma kłopoty z uspokojeniem go. Jest absolutnie wściekły z powodu 01-sona. Arthur odchylił głowę i zamyślił się. - Nie sądzę, żeby to mogło mieć jakiś wpływ na naszą sytuację. Pojutrze skończymy. - Wdychał zapach koniaku, ale go nie pił. - Jak Garret się trzyma? - Jest nerwowy. - Nie mów tylko, że czuje się winny. - Nie, mówi, że nie przejmuje się tym, co robimy, dopóki go nie złapią. Arthur uśmiechnął się. - Od razu go rozszyfrowałem. Będzie milczał. - Jeśli się nie załamie. - Nie martw się, pojutrze będzie mógł odpocząć, a my obaj będziemy mieli to, co chcemy. Przypomnij panu Gar-retowi, żeby naciskał, aby prezydent przyjął twardsze stanowisko wobec terrorystów. Lepiej wypadnie w sondażach. Ludzie teraz błagają o bezpieczeństwo, a po kolejnym morderstwie z otwartymi ramionami powitają ograniczenie swych praw. - Arthur wstał, otworzył pudełko z wiśniowego drewna i podał Nance'owi cygaro. - Chodźmy na werandę i pogadajmy przy dobrym cygarze, odrobinie koniaku i wspaniałym widoku. Obaj wstali i wyszli z gabinetu w ciemną noc. Wtorek wieczór, Fairfax, Wirginia Stuletni dom w stylu kolonialnym, należący do kongres-mana Burta Turnąuista, stał na pięknej zalesionej hektarowej działce w ekskluzywnej, spokojnej dzielnicy. Kongres-man siedział w gabinecie na piętrze i czuł się samotny. Jego żona wyjechała w interesach i miała wrócić dopiero na- 251 stępnego dnia, najbliższy współpracownik został rozerwany na kawałki poprzedniego popołudnia, a na dodatek czterech obcych ludzi pilnowało jego bezpieczeństwa. Podczas całej swojej kariery w Kongresie Stanów Zjednoczonych Turnąuist nigdy nie czuł się zagrożony. Nawet po tym, jak zabici zostali Downs, Koslowski i Fitzgerald, myślał, że jest bezpieczny. Nie powiedział o tym nikomu oprócz żony, ale mógł zrozumieć przyczyny, dla których ktoś chciał zabić właśnie ich. Myślał o tym wielokrotnie od czasu, gdy osiemnaście lat wcześniej przybył do Waszyngtonu. Mówiąc krótko, to nie byli dobrzy ludzie. Mieli swoje grzeszki i bardziej zajmowało ich utrzymanie stanowisk niż robienie tego, co było właściwe. Co roku mówili, że są zwolennikami zmian, a potem, za zamkniętymi drzwiami swoich komisji, blokowali te same reformy, które popierali, ubiegając się o re-elekcję. Turnąuista nie zasmuciła ich śmierć, ale Erik Olson to była inna historia. Olson był mu bliski, wielokrotnie współpracowali za kulisami, starając się doprowadzić obie partie do wspólnego stanowiska. To Olson był dla Turnąuista źródłem siły, zawsze pomagał mu obrać bezpieczny kurs na wodach waszyngtońskiej polityki, zmuszał do niepod-dawania się, doradzał w sprawach zawodowych i osobistych. Turnąuist ostrzegał Olsona przed pomaganiem prezydentowi w tworzeniu nowej koalicji. Uważał, że chociaż śmierci Koslowskiego, Fitzgeralda, Downsa i Basseta były tragedią, to może z nich wyniknąć coś dobrego, może uda im się wreszcie przeprowadzić reformy, nad którymi tak ciężko pracowali. Zawsze pryncypialny Olson odpowiedział na to, że w demokracji nie ma miejsca na anarchię. Turnąuist przypomniał mu wtedy oczywisty fakt, że Stany Zjednoczone powstały w wyniku krwawej rewolucji. Kongresman spojrzał na dziennik i starał się zapisać swoje myśli. Zastanawiał się, co ma powiedzieć na pogrzebie Olsona, ale w końcu pokonała go pusta kartka papieru. Spojrzał przez okno i zapragnął, aby żona była już w domu. Nie widział stąd szeryfa federalnego, stojącego na warcie w ogródku, ale wiedział, że tam jest. Pilnowali go dzień 252 i noc od ponad tygodnia i wcale nie był pewien, czy jest dzięki temu bezpieczniejszy, czy bardziej nerwowy. W tej chwili pilnowało go czterech szeryfów. Mijała druga godzina ich dwunastogodzinnej służby, którą rozpoczęli o siedemnastej. Trzech z nich było na zewnątrz: jeden przy tylnych drzwiach, drugi przed werandą i trzeci w samochodzie na końcu długiego podjazdu. Czwarty był w domu, przy schodach prowadzących na piętro. Byli bardziej uważni niż w ubiegłym tygodniu: śmierć czterech agentów secret sentice poprzedniego dnia przypomniała im, że i oni są zagrożeni. Okolica, w której mieszkał kongresman, nie zmieniła się zbytnio w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. Działki były duże i zadrzewione. O tej porze roku, późną jesienią, na wschodnim wybrzeżu ciemności zapadały około wpół do szóstej. Księżyc był tuż przed nowiem i widać było jedynie skrawek jego białej powierzchni. Wszystko to razem powodowało, że okolica była pogrążona w głębokiej ciemności. Ziemię Turnąuista oddzielał od sąsiedniej działki stru-ayk. Po jego drugiej stronie, mniej niż pięćdziesiąt merów od domu, zza drzewa wyglądał człowiek w okularach loktowizyjnych i patrzył na szeryfa stojącego przy tylnych irzwiach domu Turnąuista. Groźnie wyglądający mężczyzna był ubrany na czarno, a twarz miał pomalowaną w barwy ochronne. Na plecach miał pistolet maszynowy 3-5 z dwunastocalowym tłumikiem nałożonym na lufę, a w rękach ściskał karabin snajperski magnum kaliber .7, także z tłumikiem na lufie. - Omega, tu Alfa. Zajmuję pozycję, odbiór - wyszeptał do mikrofonu przy ustach. Wyszedł zza drzewa i posuwał się zakosami, aż następne drzewo znalazło się między nim a wartownikiem stojącym przy tylnym wejściu. Jak kot prześlizgiwał się między zaroślami. Kiedy dotarł do strumyka, powoli włożył do wody jedną nogę, potem drugą, za każdym razem przed przeniesieniem ciężaru ciała sprawdzając pewność podłoża. Kiedy doszedł na drugą stronę, sprawdził, czy na ziemi nie ma gałązek, i wciągnął się na podmyty brzeg. Zatrzymał się za 253 drzewem, zerknął, gdzie jest wartownik, a następnie spojrzał na zegarek. Powoli, uważnie wybierając drogę, przesuwał się od drzewa do drzewa. Około dwudziestu metrów od granicy podwórka Turnąuista położył się na brzuchu i zaczął się czołgać. Wybrał sosnę stojącą na samym skraju podwórka i wśliznął się pod jej zwisające gałęzie. W tym miejscu strażnik nie miał szans na odkrycie jego obecności. Alfa przytulił się do pnia i sprawdził godzinę. Była dziewiętnasta dziewiętnaście. Zsunął na szyję okulary noktowizyjne i czekał. Jeśli strażnicy będą postępowali jak zwykle, to za dziesięć minut będą zmieniali posterunki. Partner Alfy leżał w rowie po drugiej stronie drogi, przy końcu podjazdu do domu Turnąuista. Jego czarny kombinezon był przykryty kocem snajperskim. Ponad czterdzieści minut zabrało mu doczołganie się na stanowisko, gdyż musiał powoli kluczyć wśród wysokich traw i krzaków z MP-5 pomiędzy brodą a ramionami. Uniósł nieco głowę i przesunął gałązkę krzaczka. Jego twarz była pomalowana w zielone i czarne pasy. Mrużąc oczy, patrzył na biały samochód stojący na końcu podjazdu. Skulił się w rowie, zdjął koc snajperski, zwinął go w kulkę i włożył do plecaka. Ostatni raz sprawdził sprzęt. Właśnie wtedy, krótko po wpół do dwudziestej, samochód cofnął się przed dom. Omega szybko sprawdził drogę, zerwał się i sprintem przebiegł na drugą stronę. Wskoczył w kępę krzewów znajdującą się mniej niż trzy metry od miejsca, w którym przed chwilą był samochód. Oddychając głęboko, aby spowolnić tętno, powiedział do mikrofonu: - Alfa, tu Omega. Jestem na stanowisku, odbiór. Samochód wrócił niecałą minutę później z innym kierowcą. Omega, któremu kontrast pomiędzy ciemnozieloną i czarną farbą na twarzy a białkami oczu nadawał nieco gadzi wygląd, przyklęknął i zdmuchnął kroplę potu z brwi. Skierował wylot lufy prosto w głowę człowieka siedzącego za kierownicą. Tylko cienki zielony listek zasłaniał śmiercionośną czarną rurę. Pod sosną na podwórku Alfa znowu sprawdził godzinę, a następnie zdjął kapturki ochronne z celownika. Przycisnął 254 kolbę do policzka i uspokoił oko, patrząc poza wizjer. W skrzyżowaniu nitek celownika umieścił głowę wartownika stojącego przy tylnych drzwiach. Zgodnie z planem, miał czekać jeszcze około minuty, żeby dać szeryfom czas na spokojne zainstalowanie się na nowych posterunkach. Mężczyzna przy tylnych drzwiach podniósł do ust radiotelefon i coś do niego powiedział. Snajper był zbyt daleko, żeby słyszeć, ale domyślał się co. Kiedy wartownik odwiesił radiotelefon na pasek, snajper wyszeptał do mikrofonu: - Omega, tu Alfa. Jestem gotów do rozpoczęcia gry, odbiór. Alfa odbezpieczył broń i cofnął spust o kreskę. Przecięcie nitek celownika znajdowało się na skroni szeryfa. Morderca nacisnął spust i z końca tłumika wydobył się odgłos splunięcia. Nie czekając na rezultat strzału, snajper opuścił broń i przekulnął się w prawo, oddalając się od niskich gałęzi sosny i zostawiając tam karabin. Nie musiał sprawdzać, czy kula trafiła w cel. Wiedział to. Zerwał się na nogi i sprintem dobiegł do prawej ściany domu. - Jeden gotów, zostało trzech - wyszeptał do mikrofonu. Ponad głową ściągnął z pleców MP-5 z tłumikiem i odbezpieczył broń. Zbliżył się do narożnika domu, zwolnił na jeden krok, a następnie obiegł werandę. Przyklęknął i celował na wszystkie strony, szukając następnego celu. Ruch czarnej postaci zwrócił uwagę wartownika z posterunku przy schodach werandy. Szeryf instynktownie sięgnął po broń, ale zanim zdążył ją podnieść do biodra, morderca trzykrotnie strzelił. Dwie kule trafiły szeryfa w twarz, trzecia — w szyję. Impet pocisków odrzucił głowę ofiary, a za nią resztę ciała. Morderca wycelował broń w drzwi frontowe i podbiegł do człowieka, którego właśnie zabił, szepcząc do mikrofonu: - Dwóch gotowych, zostało dwóch. Rozpiął kurtkę martwego funkcjonariusza i wyszarpnął spod niej radiotelefon, po czym zanurkował za krawędź werandy. Na końcu podjazdu człowiek czekający w krzakach wyskoczył naprzód i władował cztery krótkie serie w siedze- 255 nie kierowcy. Okno pękło na tysiąc kawałków, a kule wbiły się w bok głowy szeryfa. Bez chwili zwłoki płatny zabójca zbliżył się do samochodu, przez rozbite okno wetknął do środka lufę i strzelił w głowę kierowcy. Sprintem ruszył w kierunku domu, zmieniając w biegu magazynek. Poziom adrenaliny w jego krwi raptownie podskoczył. - Trzech gotowych, został jeden - warknął do mikrofonu. Pięć sekund później dołączył do partnera czekającego u stóp werandy. Kontrolował już swój oddech, choć wciąż dyszał. Alfa cały czas nasłuchiwał radiotelefonu zabitego szeryfa, sprawdzając, czy mężczyzna w domu został zaalarmowany. Pokazał Omedze, żeby sprawdził okna po prawej strome, a sam ruszył w lewo. Zaglądali ponad balustradą werandy i przez okna, szukając ostatniego strażnika. Omega zobaczył go pierwszy: siedział na dole schodów i czytał gazetę. - Mam numer czwarty - wyszeptał do mikrofonu. Spotkali się przy schodach i Omega wskazał na okno. - Pewny strzał z pierwszego okna po prawej. - Podczołgam się pod oknem - powiedział Alfa - i zajmę pozycję po drugiej stronie. Kiedy dam sygnał, strzel dwa razy w szybę, a ja go załatwię. Omega przytaknął i ruszyli w kierunku schodów. Alfa położył się na brzuchu i przeczołgał się na drugą stronę okna. Przerzucił broń z lewej strony na prawą i sprawdził, czy cel się nie ruszył. Odsunął się od okna, dał partnerowi znak i przycisnął kolbę MP-5 do policzka. Omega wycelował w środek wysokiego okna i strzelił dwa razy. Ułamek sekundy później Alfa podszedł do otworu i wycelował karabin w zaskoczonego szeryfa. Nacisnął spust i trzy kule trafiły w środek głowy ofiary. Z precyzją robotów dwaj mężczyźni podłączyli nowe magazynki i weszli przez rozbite okno. Wycelowali broń w przeciwnych kierunkach i szli w stronę schodów. Z góry dobiegł odgłos kroków, więc obaj spojrzeli na sufit. Niski głos zapytał: - Czy tam na dole wszystko w porządku? Bez chwili zastanowienia Alfa odpowiedział: - Przepraszam pana, upuściłem szklankę. Czy mam panu coś przynieść? 256 - Nie, w porządku, zejdę. Zgłodniałem nieco. Turnąuist zaczął schodzić, a Alfa odepchnął partnera. Kiedy kongresman doszedł do podestu w połowie długości schodów, odwrócił się i zamarł na widok dwóch mężczyzn w czerni. Alfa nacisnął spust i lufa podskoczyła. Seria pocisków wyleciała z tłumika i trafiła w kongresmana Turn-ąuista. Impet pocisków rzucił jego ciało w tył, na ścianę, gdzie na chwilę zawisł przyszpilony kulami uderzającymi w jego pierś. Morderca zdjął palec ze spustu i ciało Turn-ąuista zsunęło się na ziemię, zostawiając czerwoną smugę na białej ścianie. 26 I Pięć minut przed dwudziestą policjant z Fairfax przejeżdżał przez osiedle, na którym mieszkał kongresman Turnąuist. Była to rutynowa trasa, od ostatniej serii zabójstw jednak jego obowiązki nieco się zmieniły. O ile przedtem spędzał noce na wypisywaniu mandatów za przekroczenia szybkości i zatrzymywaniu pijanych kierowców, 0 tyle teraz sprawdzał domy mieszkających w tej części miasta kongresmanów i senatorów. Znał już większość szeryfów oddelegowanych do pilnowania Turnąuista i chętnie zatrzymywał się mniej więcej co godzinę na pogawędkę z tym, który akurat siedział w samochodzie na końcu podjazdu. Tym razem nie zauważył nikogo w środku, więc oświetlił samochód reflektorem. Policjant pomyślał, że wartownik zasnął. Wcale go to nie zdziwiło, bo rozumiał, jak bardzo nudna musiała to być praca. Były takie noce, kiedy sam z trudem nie zasypiał mimo wypicia termosu kawy, a przecież cały czas był w ruchu, a te biedaki siedziały na miejscu. Wysiadł z samochodu, podszedł do białego sedana i zajrzał do środka. Tak jak myślał, zobaczył wartownika leżącego na przednim siedzeniu. Policjant podniósł latarkę 1 włączył ją. Sekundę zajęło mu ogarnięcie tego, co widział. Otwarł szeroko oczy i zamarł na widok zakrwawionego ciała. Po kilku sekundach pojął powagę sytuacji i pobiegł do samochodu poinformować centralę. Oficer dyżurna po telefonie od policjanta wysłała do domu Turnąuista dwa następne wozy i ambulans. Następnie zadzwoniła do komendanta policji w Fairfax, który przekazał jej telefon do FBI. Dwie minuty po tym, jak patrol znalazł ciało szeryfa, Skip McMahon był przy telefonie i wzywał helikopter. Wszedł do pokoju konferencyjnego gru- 258 py specjalnej i zaczął mówić agentom, do kogo mają zadzwonić i co mają robić. Następnie zabrał Jennings i War-dwella i w trójkę udali się na dach Hoover Building. Kiedy już byli w windzie, McMahon wskazał na Wardwella i powiedział: - Połącz się z komendą policji w Fairfax i niech cię połączą z policjantem w domu Turnąuista. Kathy, zadzwoń do biura szeryfa i upewnij się, że wiedzą, co się dzieje... albo nie, do biura szeryfa zadzwoń później. Najpierw zadzwoń do Patrolu Stanu Wirginia i powiedz im, że jeśli zauważą jakikolwiek samochód z kilkoma mężczyznami w wieku pomiędzy dwadzieścia pięć a czterdzieści pięć lat, niech ich wezmą na przesłuchanie, ale niech zachowają maksymalną ostrożność. Niech powiadomią o tym wszystkie posterunki policji. Obaj agenci wyjęli telefony i zaczęli wystukiwać numery. Kiedy dojechali na dach, śmigła helikoptera zaczynały się już obracać. Wardwell pociągnął szefa za rękaw. - Skip, policjant czeka na posiłki! Mówi, że nic nie słyszał od czasu, gdy przyjechał! - Wardwell krzyczał, bo helikopter pracował coraz głośniej. - Chce wiedzieć, co ma robić. - Niech dalej czeka, a później niech będą ostrożni. I niech niczego nie dotykają. - McMahon wiedział, że nie znajdą nikogo żywego w domu Turnąuista. Podmuch śmigieł we wszystkich kierunkach rozwiewał im włosy i krawaty. Mężczyzna w jasnopomarańczowym kombinezonie pokazał im otwarte drzwi helikoptera. Podbiegli na lądowisko, pochyleni przebiegli pod obracającymi się śmigłami i wspięli się na tylne siedzenia. Maszyna wzniosła się i skierowała na południowy zachód, zostawiając z tyłu światła Waszyngtonu. - Jak często szeryfowie się sprawdzali?! - McMahon zwrócił się do Jennings. - Co pół godziny! - krzyczała Jennings do ucha McMa-hona. - Sprawdzili o siódmej trzydzieści i powinni zrobić to znowu o ósmej. - Ilu szeryfów było oddelegowanych do kongresmana? 259 Bil - Czterech. - O której powinien przybyć zespół szybkiego reagowania? - Kiedy nadeszło wezwanie, większość z nich pracowała w laboratorium nad dowodami zebranymi po wczorajszym wybuchu bomby. Helikoptery zabiorą ich z dachu, a ich laboratorium i ciężki sprzęt przybędą około ósmej czterdzieści pięć. McMahon nie mógł się pozbyć obrazu zespołu zawodowców atakujących dom Turnąuista. Naprowadziło to jego myśli na Irenę Kennedy i generała Heaneya. Wyjął z kurtki telefon i zadzwonił do Roacha. - Brian, mam do ciebie prośbę. Wyślij helikopter do Pentagonu i niech przewiezie do Turnąuista generała Heaneya i Irenę Kennedy. - Masz to załatwione. Jeśli jest tam najmniejszy ślad terrorystów, to masz się trzymać z dala i czekać na naszych ludzi. Właśnie uruchomiłem grupę do odbijania zakładników. Za pięć minut będą w powietrzu, więc powinni przybyć na miejsce zaraz po was. McMahon wątpił, żeby mordercy na nich czekali, ale wiedział, że Roach musi działać zgodnie z przepisami. - Niech zostaną w powietrzu. Jeśli będą potrzebni, to ich wezwę. - Ty tym kierujesz. Czy policja z Fairfax była w domu? - Jeszcze nie. Zadzwonię do ciebie, kiedy tylko tam będę. Jeszcze tylko kilka minut drogi. McMahon rozłączył się i zapanowała nerwowa cisza. Helikopter nadleciał i okrążył okolicę, szukając miejsca do lądowania. Trzy samochody policyjne z błyskającymi światłami znaczyły koniec podjazdu do domu Turnąuista. Pilot wiedział, że nie może lądować w pobliżu miejsca przestępstwa, gdyż podmuch zatarłby wszelkie ślady. Poleciał pięćdziesiąt metrów za dom i sprawdził reflektorem, czy nie ma tam napowietrznych przewodów. Znalazł miejsce bez drzew i posadził maszynę na środku drogi. Troje agentów znowu zgięło się wpół, odbiegając od helikoptera. W połowie drogi spotkała ich kobieta z latarką. Spojrzała na McMahona i zapytała: -FBI? 260 Skip wyciągnął rękę. - Tak, agent specjalny McMahon, a to są agenci Jen-nings i Wardwell. - Jestem komendant policji Barnes. Chodźcie za mną, pokażę wam drogę. - Byliście w domu? - zapytał McMahon po drodze. - Nie, dopiero tu przyjechałam. - Czy któryś z policjantów tam był? -Nie. Kiedy podeszli do białego samochodu, Barnes skierowała latarkę w dół i oświetliła kilka metalowych przedmiotów. - Uważajcie, mamy kilka łusek na ziemi. Zaprowadziła ich do okna samochodu i oświetliła martwego szeryfa. Mężczyzna leżał przewieszony przez oparcie fotela. Jego ciało pokryte było odłamkami szkła. W lewej części jego głowy były widoczne trzy otwory po kulach. McMahon zanotował w myśli odległość od łusek do samochodu, a potem spojrzał na ręce szeryfa - były puste. - Popatrzmy na dom. Komendant powiedziała dwóm policjantom, by zostali, i poprowadziła McMahona, Jennings i Wardwella podjazdem w kierunku domu. Kiedy się zbliżali, zauważyli kolejne ciało na ziemi przed werandą. Barnes oświetliła martwego szeryfa. McMahon wyciągnął ręce i nie pozwolił nikomu podejść. - Czy mogę pożyczyć na chwilę latarkę? Barnes podała ją i Skip podszedł bliżej. Wsadził sobie latarkę pod pachę, włożył gumowe rękawiczki i schylił się. Patrzył na dziury po kulach na twarzy i szyi mężczyzny. Zamknął mu oczy i spojrzał na wciąż tkwiący w kaburze pistolet. Wstał. - Niech wszyscy zostaną tutaj. Zaraz wracam - powiedział. Ruszył w kierunku schodów na werandę. - Skip, nie powinieneś iść sam! - krzyknął Wardwell. - Właśnie, że pójdę. Zostańcie tutaj. Im mniej ludzi się tu szwenda, tym lepiej. Jennings wyjęła broń i odbezpieczyła ją. - Wchodzę z tobą! 261 - Nie — powiedział McMahon, nie odwracając się. -A jeśli ktoś tam jest? - Co wy myślicie... że ludzie, którzy to zrobili, czekają tu, żeby dać się złapać? Po prostu zostańcie tutaj, a ja za minutę wrócę. McMahon wszedł po schodach i spróbował otworzyć frontowe drzwi. Okazało się, że nie były zamknięte na klucz, więc popchnął je. Zobaczył leżącego na podłodze kolejnego szeryfa, z jedną nogą ciągle opartą na krześle. Stanął nad ciałem i zauważył trzy czerwone plamy na twarzy denata, a następnie zwrócił uwagę, że i jego pistolet tkwił w kaburze. Podniósł głowę i zobaczył jasnoczerwoną strużkę na ścianie u szczytu schodów. Z miejsca, w którym stał, widać było tylko buty. McMahon zaczął powoli wchodzić na pierwszy podest. Zobaczył kolejne zwłoki, ale w odróżnieniu od pozostałych były podziurawione ponad dziesięcioma kulami. McMahon pomyślał, że to musi być Turnąuist, ale choć widział wcześniej kongresmana w telewizji, nie potrafił go rozpoznać. Z kieszeni kurtki McMahona rozległo się brzęczenie telefonu. - Halo. - Co znalazłeś? - To był Roach. - Stoję właśnie nad czymś, co prawie na pewno jest ciałem kongresmana Turnąuista. - Czy mógłbyś być bardziej precyzyjny? - Ten mężczyzna ma z tuzin dziur po kulach w twarzy i klatce piersiowej, ale to musi być on. - Jesteś pewien? - Tak. - McMahon poczekał, aż Roach się odezwie. - Są jakieś ślady po ludziach, którzy to zrobili? -Nie. - Lepiej powiem prezydentowi, zanim dowiedzą się media. Potrzebujesz jeszcze czegoś ode mnie? - Na razie nie. - W porządku, zadzwoń, jak będziesz miał coś nowego. - Jasne. McMahon wyłączył telefon i spojrzał na ciało, podziwiając precyzję ran w głowie Turnąuista. 262 Scarlatti i 0'Rourke siedzieli przy stoliku w rogu nowej i jeszcze mało znanej włoskiej restauracji, która mieściła się w piwnicy budynku dwie ulice od Dupont Circle. Stolik z biało-czerwonym obrusem był skryty w boksie z ciemnego drewna. Jedyne oświetlenie wnętrza pochodziło od świec stojących w starych butelkach po chianti. 0'Rourke rozejrzał się i pomyślał, że w innej sytuacji mogłoby mu się tu podobać. Jego mostaccioli było całkiem smaczne, a i wino nie było złe. Michael powiedział Liz, że Coleman nie był odpowiedzialny za śmierć senatora Olsona i czterech agentów secret service, ale nie wspomniał o udziale Seamusa w pierwszych czterech zabójstwach. Nie czuł się na siłach, by powiedzieć, że jej przyszły dziadek jest anarchistą, rewolucjonistą czy jakkolwiek go nazwać. Liz próbowała po raz trzeci przekonać Michaela, że powinien pójść do FBI. - Michael, wiem, że ty i jego brat byliście najlepszymi przyjaciółmi, ale ten człowiek zabił przewodniczącego Izby Reprezentantów, dwóch senatorów i przewodniczącego Komisji Kredytów Izby. - Mów ciszej. Liz przysunęła się. - Musisz go wydać. Nie obchodzi mnie, że nie ma nic wspólnego ze śmiercią Erika. - Ostatni raz ci mówię: nie mam zamiaru go wydawać. - Nie rozumiem cię. Michael patrzył na nią dłuższą chwilę i odpowiedział: - Nie spodziewam się, żebyś to zrozumiała. - Co to ma znaczyć? - Nie masz żadnego powodu, żeby uważać, że ci ludzie zasłużyli na śmierć. Miałaś łatwe życie. Liz spojrzała na niego ostro. - Nie mówię, że nie pracowałaś ciężko, mówię tylko, że miałaś łatwe życie. Twoi rodzice wciąż żyją, twój brat i siostra też. Nie zdarzyło się nic, co spowodowałoby, że musiałabyś spojrzeć krytycznie na naszych przywódców. - Więc tylko dlatego, że nie straciłam nikogo bliskie- 263 go, nie mam prawa ich oceniać? - Liz oparła łokcie na stole. - Nie powiedziałem, że nie masz prawa, chcę tylko powiedzieć, że nie sądzę, byś mnie zrozumiała. - Ależ ja rozumiem. Mimo że mnie do tego nie dopuszczasz, rozumiem. Śmierć twoich rodziców i Marka jest straszna, ale nie sądzę, by te morderstwa cokolwiek rozwiązały. Musisz pozwolić, by przeszłość minęła, i żyć dalej swoim życiem. - Łatwo powiedzieć, że rozumiesz coś, czego nie doświadczyłaś. - Michael opanował gniew, ale mimo to zaczął mówić głośniej. - A jeszcze łatwiej jest powiedzieć komuś, żeby poradził sobie z czymś, czego ty nigdy nie przeszłaś. Możesz powiedzieć, że rozumiesz, ale nigdy nie zrozumiesz naprawdę, dopóki tego nie przeżyjesz. - To co? Chcesz, żebym straciła rodziców, abym mogła ciebie zrozumieć? - Nie, kochanie. - Chwycił ją za rękę. - Nigdy nie chciałbym, abyś zaznała takiego bólu. Kiedy zginęli moi rodzice, to jednocześnie moi bracia i siostra zostali okradzeni. Okradzeni z marzeń, które nigdy się nie spełnią, i chwil, których nigdy nie będzie. Nigdy już nie zatrzymają się podczas swoich gier, aby zobaczyć, jak mama i tata ich oklaskują. Kiedy po meczu wychodzili z szatni... wszystkie inne dzieci były ściskane i całowane przez swoje mamy, a moje rodzeństwo jej nie miało. Kiedy wracali do domu ze szkoły, to nie mieli mamy i taty, którzy by im pomogli w lekcjach. Kiedy jedli obiad, to przy stole były dwa puste krzesła. Moi rodzice nigdy nie zobaczą, jak ich pięcioro dzieci dorasta. -Przerwał i odwrócił wzrok. Liz spojrzała na niego poprzez płomień świecy. - A co z tobą? - zapytała. Michael wzruszył ramionami. - W porządku. - Nieprawda. - Przyciągnęła jego rękę. - Jakie marzenia straciłeś? - Mój ojciec był moim idolem. Reprezentował to, czym chciałem być. Moja mama... była moim najlepszym przy- 264 jacielem... najlepszą, najbardziej troskliwą osobą, jaką znałem. Od dziesięciu lat kogoś brakowało podczas każdych świąt, każda uroczystość była niekompletna i tak już będzie przez resztę mojego życia. - Oczy Michaela zamgliły się. - Kiedy się pobierzemy, będzie to najszczęśliwszy dzień w moim życiu, ale będę widział dwa puste miejsca w pierwszej ławce i będę myślał, jak dobrze byłoby, gdyby oni tam byli. Liz ścisnęła jego dłoń. Michael zmusił się do uśmiechu. - Kiedy będziemy mieli pierwsze dziecko, to będzie miało tylko jednych dziadków. Moi rodzice nigdy nie będą mieli szansy potrzymać swojego wnuka. Obrabowano mnie z tych wszystkich chwil i wielu innych... A dlaczego? Bo jakiemuś pijakowi, który wielokrotnie wcześniej dowiódł, że będzie się nadal upijał i siadał za kierownicą, pozwolono chodzić na wolności. Dlaczego? Bo nie mamy pieniędzy, żeby go trzymać w więzieniu. - Michael palcem pokazał na siebie. - Zdradzę ci pewną tajemnicę. Mamy pieniądze. Mamy ich więcej, niż trzeba, ale egomaniacy, którzy rządzą tym krajem, wolą wydawać je na programy przynoszące im głosy wyborcze. Dlatego uważam, że zasługują na śmierć. Dla mnie jest to sprawa osobista, gdyż ich zaniechania kosztowały życie moich rodziców i życie Marka Colemana. Dlatego nie pójdę do FBI. Nie oczekuję, że przeciętny człowiek zgodzi się ze mną. Wszyscy mamy zmartwienia, ale kiedy traci się kogoś lub coś bliskiego, to wszystko staje się poważniejsze. Liz otarła łzę z policzka i potaknęła, a Michael wytarł jej policzek swoją serwetką. Do stołu podeszła recepcjonistka i zapytała: - Przepraszam, czy pan Michael O'Rourke? -Tak. - Jest do pana telefon w recepcji. - Kto wie, że tu jesteś? - zapytała Liz. - Powiedziałem Seamusowi. Zaraz wracam. Michael wstał i poszedł za recepcjonistką. Liz obserwowała, jak rozmawia przez telefon, i zmartwiła się, widząc, jak zamknął oczy i pokręcił głową. Po dziesięciosekundo- 265 I wej rozmowie Michael oddał telefon recepcjonistce i wrócił do Liz. - Czy to był Seamus? Michael potaknął i wyjął portfel. Rzucił na stół studola-rowy banknot i wyciągnął rękę do Liz. - Chodźmy. W telewizji mówią, że kongresman Turn-ąuist został zamordowany. McMahon siedział samotnie w gabinecie Turnąuista. Jego wielkie ciało wygodnie spoczywało na starym drewnianym krześle bujanym. Oczy miał zamknięte - kołysanie działało hipnotyzująco. Próbował właśnie zrekonstruować, w jaki sposób zamordowano Turnąuista i czterech szeryfów. Wyobrażał sobie mężczyzn w czerni zajmujących pozycje i następnie jednocześnie zabijających trzech szeryfów na zewnątrz za pomocą strzałów z karabinów z tłumikiem. Musieli używać tłumików, wszystkie ślady wskazywały na to, że strażnik w środku nie miał pojęcia, iż pozostali zostali zabici. Jakiś agent zajrzał przez drzwi. - Skip, na dole pyta o ciebie dwoje ludzi. - Kim są? - Nie wiem. Jeden z nich to generał marines. Mówią, że się ich spodziewasz. McMahon odbił się od krzesła i wyskoczył z niego. Chciał jak najszybciej skonsultować swoje wnioski z Heaneyem i Kennedy. Zszedł tylnymi schodami przez kuchnię i dalej przez hol na werandę. Zespół szybkiego reagowania właśnie przybył i rozstawiał swoje wyposażenie. Dom Turnąuista wyglądał teraz jak plan filmowy a nie miejsce zbrodni. Reflektory oświetlały całe podwórko, a szum generatorów rozbrzmiewał w cichym powietrzu nocy. Generał Heaney i Irenę Kennedy stali przy stopniach na trawniku i rozmawiali. McMahon podszedł do nich i powiedział: - Dziękuję, że przybyliście tak szybko. Widzieliście już ciała? - Widzieliśmy tego na podjeździe i drugiego tutaj. - Generał Heaney wskazał na ciało leżące na trawniku. 266 - Zanim zacznę wykorzystywać wasze mózgi, popatrzcie na wszystkie ofiary. - Skip zaprowadził ich po schodach. - Wszyscy mieli kamizelki kuloodporne, ale nic im to nie pomogło. Fotograf robił zdjęcia, a kilku agentów sporządzało notatki i rozmawiało. McMahon poprosił ich, żeby na chwilę się odsunęli. Heaney i Kennedy obejrzeli martwego szeryfa leżącego przy schodach. Spojrzeli na trzy otwory po pociskach w środku jego twarzy, a następnie na pistolet w kaburze i radiotelefon. Kennedy zajrzała do jadalni i wskazała na potłuczone szkło. - Myślę, że strzały padły stamtąd. - Na werandzie znaleźliśmy pięć łusek - potwierdził McMahon. Heaney patrzył na plamy krwi na ścianie nad podestem. - To kongresmana? -Tak. - Mogę tam wejść? - Jasne. Heaney i Kennedy weszli po schodach. - Jezu, władowali mu cały magazynek - powiedziała Kennedy, stojąc nad ciałem. - Tak, co najmniej osiem strzałów - odparł Heaney. - Dlaczego aż tyle? - zapytał McMahon z dołu. - Są dwie możliwości - stwierdził Heaney. - Po pierwsze, może chcieli mieć pewność, że nie żyje, po drugie zaś -Heaney wskazał na łuski u stóp McMahona - mogło strzelać dwóch lub więcej ludzi. Twoi balistycy powinni nam na to odpowiedzieć. Kennedy i Heaney zeszli po schodach. - Popatrzmy jeszcze raz na tego przed wejściem. - McMahon zaprowadził ich do schodów na werandę. - Dostał dwa razy w twarz i raz w szyję. - Odchylił kurtkę leżącego. -Pistolet jest w kaburze, ale nie ma radiotelefonu. Znaleźliśmy go na werandzie, przy rozbitym oknie. Kennedy spojrzała na to okno i znowu na zwłoki. - Zabrali radiotelefon, żeby sprawdzić, czy ten facet w środku wie, co się dzieje. 267 Heaney patrzył na boczną ścianę domu. - Czy to stąd oddano strzały? - Tak. Znaleźliśmy tu kilka łusek. Wygląda, że oddano stąd trzy strzały, które trafiły ofiarę dwa razy w twarz i raz w szyję. Heaney i Kennedy oglądali łuski i oceniali odległość, z jakiej strzelano. - To znaczy, że trzeci jest też na zewnątrz, z tyłu? - zapytała Irenę. - Tak. Chodźcie za mną. Cała trójka obeszła dom. Kiedy zbliżali się do ciała, McMahon powiedział: - Jeden strzał w głowę. - Podszedł i odchylił kurtkę ofiary. - Pistolet w kaburze, radiotelefon przy biodrze. Heaney i Kennedy przez sekundę przyglądali się ciału, a potem ich uwagę przykuło coś innego. Bez słowa rozglądali się po okolicy, skupiając się na obszarach ciemności leżących poza światłem reflektorów. Nie odwracając się, Heaney poprosił: - Skip, mógłbyś im powiedzieć, żeby wyłączyli te światła? McMahon powiedział kilka słów jednemu z agentów i światła zgasły. Zostało tylko światełko nad tylnymi drzwiami. Generał chodził po podwórku, zbliżając się do linii drzew. McMahon i Kennedy szli kilka kroków za nim i po chwili wszyscy zniknęli między drzewami. Heaney z łatwością poruszał się w ciemnym lesie, nurkując pod konarami i przechodząc nad leżącymi gałęziami. Kiedy doszli do potoku, zatrzymał się i odwrócił w kierunku domu. - Co pan o tym myśli, generale? - zapytała Kennedy. Heaney patrzył na agentów FBI stojących przy tylnych drzwiach. - Nie widzą nas, prawda? - Kiedy stoją w tym świetle, nie widzą - odpowiedziała Kennedy. - A nie mamy żadnego kamuflażu. Światło dochodzi tylko do krańców podwórka i tam zanika. Heaney spojrzał na brzeg strumyka. - Myślę, że było ich co najmniej dwóch. Teoretycznie mógł 268 być jeden, ale wtedy byłoby to naprawdę trudne. Cała akcja trwała mniej niż minutę, a ofiary nie wiedziały nawet, co ich trafiło - żaden nie wyjął pistoletu. Jeden albo dwóch ludzi przekradło się tu przez zarośla i jednym strzałem z karabinu załatwili strażnika przy tylnych drzwiach. Następny był szeryf przy głównych drzwiach, zabity strzałem z karabinu automatycznego, potem mężczyzna w samochodzie na skraju podjazdu. - Zgadzam się - powiedziała Kennedy. - Dlaczego w takiej właśnie kolejności? - zapytał McMahon. - Żeby zabić faceta w samochodzie, musieli strzelać przez szybę. Gdyby zabili go pierwszego, to strażnik przed domem usłyszałby to iwyjąłby broń albo radiotelefon, albo to i to. Nie wyjął niczego, bo był już martwy w chwili, gdy strzelili w okno samochodu. W każdym razie ludzie na zewnątrz zginęli w sekundowych odstępach. - Generał pokręcił głową. - Nie mieli żadnych szans. Ludzie, którzy to zrobili, byli naprawdę dobrzy. Strzały bezbłędne i celne, zasada strzelania w stylu sił specjalnych: po dwa, trzy pociski w głowę. - Jak, do cholery, podeszli tak blisko do faceta w samochodzie? Został zastrzelony z bezpośredniej odległości. - W tych warunkach przy właściwym maskowaniu zawodowiec bez problemu zbliży się na trzy metry do tego samochodu. Kiedy już załatwili trzech ludzi na zewnątrz, został im tylko szeryf w środku. Mordercy wzięli radiotelefon, żeby się upewnić, że nie został zaalarmowany. A ponieważ ma pistolet w kaburze, to jasne, że nie był. Zastrzelili go przez okno i wtedy Turnąuist zszedł, żeby zobaczyć, co to za hałas, albo może był już w drodze, kiedy to wszystko się wydarzyło. Wszystko odbyło się w ciągu minuty, najwyżej półtorej, i zostało po nich tylko pięć martwych ciał i kilkadziesiąt łusek. Czysta fachowa robota. Przykro mi, jeśli to zabrzmi bezdusznie, ale taka jest moja opinia. - Nie musi pan przepraszać, generale. Po to was tutaj ściągnąłem. Co ty o tym myślisz, Irenę? - Generał ma rację. Zawsze coś może się zdarzyć, kiedy przeprowadza się tego rodzaju operację, ale w porównaniu 269 z niektórymi naszymi misjami to tutaj jest ciastkiem z kremem. Ci szeryfowie nie są szkoleni, żeby poradzić sobie z tego rodzaju śmiertelnym zagrożeniem. Szkolimy naszych ludzi tak, by potrafili sobie poradzić z najlepszymi systemami obserwacji na świecie, pokonać psy wartownicze, prześliznąć się pomiędzy uzbrojonymi po zęby terrorystami gotowymi strzelać bez namysłu, a następnie cicho zabić i wyjść, nie będąc zauważonym... Ci goście byli dobrzy i przyzwyczajeni do pokonywania dużo poważniejszych przeszkód niż czterech szeryfów federalnych uzbrojonych w radiotelefony i pistolety. McMahon zagryzł górną wargę i myślał o pozostałych kongresmanach i senatorach, z których większość miała mniejszą ochronę niż Turnąuist. Wniosek z wypowiedzi Kennedy był jasny: jeśli ci ludzie nie zostaną złapani, to spędzi więcej nocy nad martwymi ciałami. - Muszą się potknąć... Potrzebujemy przełomu - wymruczał. - Nie liczyłbym na to - odparł Heaney. 27 Ciemnozielony chevy tahoe jechał na wschód autostradą numer 50. Było już po północy i ruch był niewielki. Mi-chael jechał poniżej stu dziesięciu i trzymał się prawej strony. Lewą ręką swobodnie trzymał kierownicę. Radio włączone było na wiadomości, ale ich nie słuchał cały czas zastanawiał się, kto stał za morderstwami Turnąuista i Olsona. Włączył kierunkowskaz, bo zbliżał się do zjazdu wiodącego do ich chatki. Samochód skręcił w prawo i zaczął się wspinać na wiadukt zjazdu. Zwolnił przed znakiem stopu, opuścił okno i do kabiny wpadło nieco chłodnego nocnego powietrza. Powiew odświeżył go, ale kiedy zaczął przyspieszać, wiatr stał się denerwujący. Zamknął więc okno. Pięć minut później dojechał do nie oznakowanej drogi i musiał ostro przyhamować. Żwir trysnął spod opon, kiedy wchodził w zakręt i przyspieszał na dróżce. Zaparkował między dwoma samochodami, wysiadł, podszedł do bagażnika i wypuścił z niego Duke'a. Pies zeskoczył i zaczął obwąchiwać okolicę, biegając wkoło, ale natychmiast wrócił do pana, gdy ten gwizdnął. Michael poklepał Duke'a po łbie i powiedział, żeby został. Wszedł do chatki, zdjął kurtkę i położył ją na oparciu kanapy. Seamus i Scott Coleman siedzieli przy stole w kuchni. Powitania były krótkie, Michael przeprosił za spóźnienie i wziął z szafki kubek. Usiadł i zapytał: - Co, do cholery, zrobimy, żeby to powstrzymać? - Nalał sobie kawy, czekając na odpowiedź. Nikt się nie odezwał, więc wypił łyk i znowu zapytał: - Czy wiemy dokładnie, co się stało z Turnąuistem? 271 - Do kongresmana oddano około dwunastu strzałów z bliska - odpowiedział Coleman. - Zabito także czterech szeryfów federalnych. Mówi się, że to była profesjonalna robota. Ani jeden z szeryfów nie strzelił. - Kto to może robić i dlaczego? - Erik i Turnąuist od dawna byli w Waszyngtonie i jestem pewien, że mieli mnóstwo wrogów. - Seamus wzruszył ramionami. - Prawdziwym pytaniem jest to, kto ma odpowiednie kontakty, żeby zorganizować coś takiego tak szybko? - Zgadzam się. - Coleman odstawił kawę. - Musimy przyjąć, że ktokolwiek za tym stoi, ma wystarczającą władzę i stosunki, żeby zorganizować taką operację w niecały tydzień. To znacznie skraca listę. Michael pomyślał o ludziach, którzy mieliby tego rodzaju możliwości. - Niestety, nie mamy kontaktów w tych kręgach. - Ja trochę mam - powiedział Coleman. - Ale jeśli zacznę zadawać pytania, to będą chcieli wiedzieć, dlaczego to mnie interesuje. - To kiepski pomysł. - Seamus pokręcił głową. - Nie możemy zwracać na siebie uwagi. - Zgoda — powiedział Michael — ale musimy coś zrobić. Seamus odsunął kubek. - Znam kogoś, komu mogę ufać i kto ma doskonałe kontakty w kręgach wywiadu. W każdym razie miał. - Kto to? - zapytał Coleman. - Augie Jackson. - Kto to jest Augie Jackson? - To mój bardzo dobry... i bardzo stary przyjaciel. W czasie drugiej wojny byliśmy razem w marines. Po wojnie zaczął pracować w CIA i został w końcu głównym analitykiem agencji do spraw Europy. Jakiś rok temu przeszedł na emeryturę. To jeden z najuczciwszych ludzi, jakich spotkałem. - Jak często się z nim kontaktujesz? - Rozmawiamy co najmniej raz w miesiącu. Każdego lata spędzamy kilka dni w Kanadzie na rybach, a jesienią zwykle jeżdżę do niego na kaczki... Mieszka w Georgii. 272 - Myślisz, że możemy go zapytać, nie zwracając na siebie uwagi? - zapytał Michael. - Tak myślę - odpowiedział Seamus po chwili zastanowienia. - W porządku, zobaczymy, czego się dowiesz. - Michael napił się kawy. - Co zrobimy do tego czasu? Coleman skrzyżował ramiona na piersiach. - Ciężka sprawa. Nie przewidzieliśmy, że coś takiego może się zdarzyć. - Były SEAL zmrużył oczy. - Nie wiem... coś mi mówi, że powinniśmy czekać. Myślę, że wciąż są szansę na wprowadzenie reform. - Absolutnie się nie zgadzam - powiedział Michael. - To wy rozkręciliście całą tę sprawę i to wy powinniście ją skończyć, zanim znowu ktoś zginie. Seamus spojrzał na Michaela. - Nie mamy kontaktów, żeby to zbadać. - FBI ma. - To co? - Myślę, że powinniśmy ich zawiadomić, że ktoś inny jest za to odpowiedzialny. - Co to rozwiąże? - zapytał Seamus. - Jeśli do nich zadzwonimy, będą musieli potraktować nas poważnie. Będą musieli sprawdzić, kto miał motywy i możliwości, żeby zabić Erika i kongresmana Turnąuista. Jeśli zaczną wypytywać, to może wystraszą ich, zanim kogoś zabiją. Seamus skrzywił się. - Nie podoba mi się ten pomysł - powiedział Coleman. Michael położył łokcie na stole. - Rozpoczęliście to i czy mnie się to podoba, czy nie, zostałem w to wciągnięty. Nie zamierzam potępiać was za to, co zrobiliście, ale powiadomię FBI, jeśli będziecie bierni, gdy ginąć będą kolejni ludzie. Musimy zrobić wszystko, żeby zatrzymać tę grupę, nawet jeśli miałoby to oznaczać, że damy się złapać. Czy mówię jasno? Coleman i Seamus niechętnie przytaknęli. 273 Zegar wskazywał szóstą dwanaście, środę. McMahon siedział przy biurku z twarzą wtuloną w plik raportów. Opuścił dom Turnąuista około północy i wrócił do Hoover Building, żeby złożyć Roachowi sprawozdanie. Później wyznaczał nowych agentów do sprawy morderstwa Turnąuista i przygotowywał się do wyznaczonego na ósmą sprawozdania w Białym Domu. Gdzieś koło piątej zdrzemnął się przy biurku, bo był zbyt zmęczony, żeby wstać i przejść na kanapę. Zaniepokoiła go przestroga Irenę Kennedy i generała Heaneya, że mogą spędzać więcej wieczorów nad martwymi ochroniarzami i politykami. Wiedział, jak sobie radzić ze wzlotami i upadkami śledztwa, ale ta sprawa była dziwniejsza od większości poprzednich. Ofiary nie pojawiały się już pojedynczo, a na dodatek teraz, kiedy zginęło kilku ludzi wymiaru sprawiedliwości, dotknęło go to osobiście. Kiedy zabijano tylko kongresmanów i senatorów, zachowywał bezstronność. McMahon był właśnie w środku interesującego snu, kiedy przebudził go jakiś hałas. Chwilę zajęło mu zrozumienie, że jest w swoim gabinecie, a źródłem tego irytującego dźwięku jest telefon, a nie budzik. Podniósł głowę i sięgnął po słuchawkę. - Halo? Michael siedział na tylnym siedzeniu bmw, a Coleman kluczył osiedlowymi ulicami Adams Morgan. Obok O'Rour-ke'a leżał przenośny telefon z urządzeniem do zniekształcania głosu, kupiony trzy miesiące wcześniej na Tajwanie przez podstawioną osobę. Do mikrofonu przyłączony był modulator, który zmieniał głos Michaela w elektroniczne dźwięki. Telefon był reklamowany jako odporny na namierzenie i nadający się do używania stacjonarnego, ale ani OTtourke, ani Coleman nie ufali temu, więc wykorzystywali go w samochodzie. - Agent specjalny McMahon? - zapytał Michael. McMahon zesztywniał, kiedy usłyszał elektroniczny głos. Zanim odpowiedział, nacisnął guzik obok telefonu i zaczął namierzanie rozmówcy. - Tak, to ja - odpowiedział powoli. 274 - Zakładam, że pan nagrywa i namierza tę rozmowę, więc będę mówił krótko. Ludzie, którzy zabili senatora Fitz-geralda, senatora Downsa, kongresmana Koslowskiego i kongresmana Basseta, nie zabili senatora Olsona, kongresmana Tu.rnqu.ista i ich ochrony. McMahon próbował pojąć to, co słyszał. - Nie jestem pewien, czy was rozumiem. - Jest druga grupa zabójców. To oni zabili Olsona, Turn-ąuista i ich ochronę. - Dlaczego miałbym w to uwierzyć? Michael przewidział wątpliwości McMahona i poprosił Colemana o informacje, które uwiarygodniłyby jego słowa. - Nie zabiliśmy Burmiestera. McMahon pomyślał o starszym panu, który mieszkał naprzeciw kongresmana Koslowskiego. - Wielu ludzi wie o Burmiesterze. To niczego nie dowodzi. — McMahon starał się przedłużać rozmowę, by w ten sposób dać komputerowi szansę na ich namierzenie. - Panie McMahon, my nie zabijamy agentów secret ser-vice i szeryfów federalnych. Jak powiedzieliśmy w ostatniej wiadomości, którą dla pana nagraliśmy, mamy głęboki szacunek dla pracowników wymiaru sprawiedliwości. Walczymy z politykami, a nie z wami. - I tu się mylicie... - Niech pan zada sobie jedno pytanie - uciął Michael. -Gdybyśmy chcieli zabić czterech agentów Secret Service, żeby dostać Olsona, i czterech szeryfów federalnych, żeby dostać Turnąuista, to dlaczego nie mielibyśmy w piątek zestrzelić prezydenta? — O'Rourke poczekał, aż pytanie wybrzmi, po czym dodał: - Wynika z tego, że nie zabiliśmy Olsona i Turnąuista. Ktoś inny to zrobił. - Dlaczego mi to mówicie? - Bo nie chcemy, żeby ginęli niewinni ludzie. - Więc Basset i inni byli winni? O'Rourke spojrzał na zegarek. - Panie McMahon, w tej chwili nie mam czasu na dyskusję z panem, niech pan więc słucha uważnie. Nie wiem, kto ani dlaczego mógłby chcieć zabić Olsona i Turnąuista, 275 ¦ i nie jestem od tego, żeby to wiedzieć. Wiem tylko, że ci ludzie zabili ośmiu federalnych pracowników wymiaru sprawiedliwości i prawdopodobnie zabiją następnych, jeśli ich nie powstrzymacie. - A wy? Skończyliście zabijanie? -Tak. McMahon zaczął coś mówić, ale w słuchawce zapadła martwa cisza. 28 Limuzyna Roacha podjechała przed wschodnie wejście służbowe Białego Domu. Dyrektor i McMahon byli spóźnieni prawie dwadzieścia minut, więc szybko podeszli do drzwi, gdzie czekał na nich Jack Warch, by przeprowadzić ich przez posterunki wartowników do Gabinetu Sytuacyjnego. Prezydent przerwał, kiedy weszli. Wszyscy spojrzeli na Roacha i McMahona, którzy zajmowali swoje miejsca. - Przepraszam za spóźnienie, panie prezydencie - powiedział Roach. - Pojawiły się nowe okoliczności, które musieliśmy szybko zbadać. Prezydent Stevens zignorował wyjaśnienie i spojrzał na Mike'a Nance'a. W spotkaniu brali jeszcze udział dyrektor CIA Stansfield, dyrektor Secret Service Trący, sekretarz obrony Elliot, przewodniczący Połączonego Komitetu Szefów Sztabów generał Flood i Stu Garret. - Tak jak pan powiedział, panie prezydencie - odezwał się z końca stołu Nance. - Jest jasne, że ani FBI, ani secret service nie są w stanie zagwarantować bezpieczeństwa kongresmanom i senatorom. Od dwóch dni mój telefon nie przestaje dzwonić. Wszyscy politycy w tym mieście domagają się większej ochrony i wcale ich za to nie winie. Wystarczająco źle o nas świadczy to, że nie możemy złapać tych terrorystów, ale jest niewybaczalne, że nie możemy sprawić, żeby przestali zabijać. - Stevens spojrzał na Roacha z niesmakiem. - Po dyskusjach z generałem Floodem i sekretarzem Elliotem postanowiłem ogłosić stan wyjątkowy na obszarze w bezpośrednim sąsiedztwie Kapitolu, biur Senatu i Izby oraz 277 Białego Domu. Pododdziały I Korpusu Ekspedycyjnego Marines i rangersi 101 Dywizji Powietrzno-Desantowej zostaną wykorzystani do zabezpieczenia przedpola. Będą wyposażeni w pełen ekwipunek bojowy i ostrą amunicję. Generał Flood poinformował mnie, że ta faza operacji będzie gotowa dziś o zachodzie słońca. Oprócz tych nadzwyczajnych środków zamierzam zaproponować każdemu kongresmanowi i senatorowi możliwość przeniesienia się z rodziną na czas kryzysu do Fortu Meade. Narodowe Dowództwo Transportu Powietrznego dostarczy sto czterdzieści dwie luksusowe przyczepy, których używają nasi generałowie podczas manewrów w terenie. W Forcie Meade jest też ponad dwieście nie używanych aktualnie mieszkań, a jeśli i tego zabraknie, to mamy ponad tysiąc nowoczesnych namiotów wyposażonych w generatory, kanalizację i ogrzewanie. Ludzie generała pracują w tej chwili nad szczegółami i szacują, że wszystko będzie gotowe w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. W tym czasie generał wydzieli specjalne oddziały z wojsk lądowych, sił powietrznych i marynarki wojennej, które zajmą się ochroną ważniejszych członków Izby i Senatu. Większość z tych oddziałów specjalizuje się w ochronie baz. Powiedziano mi, że żołnierze są znakomicie uzbrojeni i wyszkoleni w taktyce walki z terrorystami. Rozmawiałem z przywódcami obu partii i zgodzili się na ponowne rozpoczęcie sesji legislacyjnej w poniedziałek rano, kiedy wszystkie środki bezpieczeństwa będą już gotowe. Do tego czasu wszelkie sprawy urzędowe zostaną odwołane. - Prezydent spojrzał na Roacha i powiedział: - Nie jestem szczęśliwy z powodu konieczności zastosowania tak drastycznych środków, ale niezdolność naszych federalnych agencji wymiaru sprawiedliwości do zatrzymania fali przemocy nie zostawiła mi żadnej alternatywy. Stu Garret uśmiechnął się lekko, obserwując, jak Ste-vens przykręca Roachowi śrubę. Prezydent niemal dosłownie powtarzał to, co godzinę wcześniej Garret kazał mu powiedzieć. McMahon zaś nie widział nic zabawnego w tej sytuacji. 278 Nie cieszyło go oglądanie, jak jego szef odbiera burę za cudze błędy. Odwrócił wzrok od prezydenta, żeby nie pokazywać niesmaku, który poczuł, gdy przypomniał sobie, że to właśnie Roach pierwszy sugerował, by ściągnąć wojsko dla zapewnienia bezpieczeństwa na obszarze wokół Kapi-tolu, i że wtedy prezydent i Garret absolutnie się na to nie zgodzili. Roach przełknął komentarz prezydenta i przeszedł do dalszej części dyskusji. - Panie prezydencie, mamy w tej chwili bardzo szczególną informację dotyczącą naszego śledztwa. Agent specjalny McMahon odebrał dziś rano kolejny telefon od terrorystów. - Spojrzał na McMahona. - Proszę, Skip. McMahon odchrząknął. - Dziś rano około szóstej piętnaście odebrałem bardzo interesujący telefon. - Wyjął z kieszeni kasetę magnetofonową i podał ją Jackowi Warchowi. - Jack, czy mógłbyś ją odtworzyć? - McMahon rozdał kartki papieru. - To zapis rozmowy. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli najpierw posłuchacie taśmy, a potem o tym porozmawiamy. Warch podszedł do końca stołu i włożył taśmę do odtwarzacza. Po kilku gwizdach i szumach rozległ się bezbarwny głos komputera. - Agent specjalny McMahon? - Tak, to ja - po chwili przerwy z taśmy dobiegł zmęczony głos McMahona. Dyrektor CIA Stansfield zachował wiele nawyków z czasów, gdy sam był szpiegiem. Jednym z nich była zdolność obserwacji zachowań ludzi. Ten nawyk wrósł w niego tak głęboko, że nawet nie myśląc o tym, odchylił się na krześle i trzymał dokument przed sobą. Patrzył ponad brzegiem kartki i szukał kogoś, na kim mógłby skupić uwagę. - Zakładam, że pan nagrywa i namierza tę rozmowę, więc będę mówił krótko. Ludzie, którzy zabili senatora Fitz-geralda, senatora Downsa, kongresmana Koslowskiego i kongresmana Basseta, nie zabili senatora Olsona, kongresmana Turnąuista i ich ochrony. Szybkie poruszenie głowy przykuło uwagę Stansfielda. 279 Zobaczył szeroko otwarte oczy Garreta wpatrzone w Mikę^ Nance'a. Stansfield przyjrzał się wyrazowi twarzy Garreta i zauważył, że ma zaciśnięte szczęki i rozchylone nozdrza. Po przerwie rozbrzmiał głos McMahona: - Nie jestem pewien, czy was rozumiem. - Jest druga grupa zabójców. To oni zabili Olsona, Turnąuista i ich ochronę. Stansfield znowu to zobaczył: Garret ponownie spojrzał na Nance'a. - Dlaczego miałbym w to uwierzyć? - Nie zabiliśmy Burmiestera. - Dla tych, którzy nie pamiętają - McMahon włączył się w czasie przerwy - Burmiester to emerytowany bankier, który mieszka naprzeciw kongresmana Koslowskiego. Po chwili znowu rozległ się głos McMahona: —Wielu ludzi wie o Burmiesterze. To niczego nie dowodzi. - Panie McMahon, nie zabijamy agentów secret sendce i szeryfów federalnych. Jak powiedzieliśmy w ostatniej wiadomości, którą dla pana nagraliśmy, mamy głęboki szacunek dla pracowników wymiaru sprawiedliwości. Walczymy z politykami, a nie z wami. - I tu się mylicie... - Niech pan zada sobie jedno pytanie. — Bezbarwny głos przerwał McMahonowi. - Gdybyśmy chcieli zabić czterech agentów secret sendce, żeby dostać Olsona, i czterech szeryfów federalnych, żeby dostać Turnąuista, to dlaczego nie mielibyśmy w piątek zestrzelić prezydenta? Na taśmie była przerwa. Stansfield pomyślał, że warto byłoby zobaczyć reakcję prezydenta, ale był zbyt zaabsorbowany obserwacją Garreta. - Wynika z tego, że nie zabiliśmy Olsona i Turnąuista. Ktoś inny to zrobił. Stansfield zobaczył pot na górnej wardze Garreta i znowu, idąc za jego spojrzeniem, popatrzył na Mike'a Nan-ce'a. Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego zerknął na niego, więc Stansfield zniżył nieco wzrok, jakby wciąż czytał zapis rozmowy. 280 Kiedy taśma się skończyła, prezydent siedział zaskoczony i patrzył na kartkę papieru. - To niewiarygodne. - Stevens podniósł wzrok. - Agencie McMahon, czy to nagranie jest prawdziwe? - Nie mieliśmy czasu na dokładną analizę, więc mogę tylko powiedzieć, że istnieje duże prawdopodobieństwo... -McMahon wzruszył ramionami. - Po incydencie z Marinę One w zeszły piątek zostawili wiadomość, że jedynym powodem, dla którego pana nie zestrzelili, było to, że nie chcieli zabijać marines ani agentów secret service. Nagle trzy dni później wysadzają w powietrze limuzynę senatora Olsona z czterema agentami w środku i ostatniej nocy zabijają kongresmana Turnąuista i czterech szeryfów federalnych. To jest niespójne. Pan wybaczy, panie prezydencie, ale gdybym ja był na ich miejscu, to zestrzeliłbym Marinę One. Pan jest znacznie ważniejszym celem. - Zakładając, że mają potrzebny do tego sprzęt. - Z końca stołu wtrącił się spokojny Mikę Nance. - Trudno dostać rakiety stinger. Nie uważam, byśmy mogli być pewni, że mieli możliwość zestrzelenia Marinę One. Dyrektor Stansfield patrzył beznamiętnie na Nance'a i zastanawiał się, dlaczego kłamie. Siedem miesięcy wcześniej to właśnie Nance osobiście powiadomił go, że Chińczycy sprzedają na wolnym rynku własną wersję stingera. - W każdym razie - kontynuował McMahon - ostatnie dwa morderstwa różnią się od pozostałych. Do minionej nocy byli bardzo cierpliwi... zabijali i czekali, czy ich żądania będą spełnione. Mogę zrozumieć, że chcieli zabić Olsona. Poza wszystkim pomógł stworzyć koalicję, ale bez sensu jest to, że pospieszyli się i zabili Turnąuista, nie dając wam szansy na odpowiedź na ich żądania. - Niby dlaczego cokolwiek z tego miałoby mieć sens? -wtrącił Garret. McMahon zignorował tę uwagę. - Myślę, że nie mamy wyboru. Musimy rozważyć możliwość, że istnieje inna grupa. - Niewiarygodne - zakpił Garret. - Nie przyszło panu do głowy, że wysłali tę informację, żeby was zmylić? 281 - Owszem, przyszło. - Panie McMahon, myślę, że ma pan dość kłopotów z prowadzeniem tego śledztwa, nawet nie dając się zmylić jednym telefonem terrorystów. Nic dziwnego, że nie ma pan żadnych postępów, gdy rusza pan w pościg za każdym fantomem. McMahon uśmiechnął się szeroko i pokiwał głową. - Uważa pan, że to zabawne? - zapytał Garret. - Nie. — McMahon ciągle wykrzywiał usta. - To dlaczego, do diabła, się pan uśmiecha? - Gdybym się nie uśmiechał z powodu pańskiego infantylnego zachowania, to nie mógłbym się powstrzymać od przeskoczenia tego stołu i rozwalenia panu tego głupiego łba. - Uśmiech zniknął z twarzy McMahona, gdy zwrócił się do Stevensa: - Jak już powiedziałem, panie prezydencie, musimy potraktować to poważnie. Twarz Stu Garreta nabierała nowych odcieni czerwieni. Prezydencki szef sztabu właśnie miał otworzyć usta i wybuchnąć, gdy z końca stołu odezwał się Mikę Nance i odwrócił uwagę wszystkich od Garreta. - Myślę, że agent McMahon ma rację. Nie możemy po prostu zignorować tej rozmowy, ale myślę też, że musimy ustalić pewne podstawowe linie. - Nance mówił dalej gładko i spokojnie, zadowolony z tego, że odwrócił uwagę grupy od nieobliczalnego Garreta. Michael przybył do biura o ósmej rano i zostawił Susan instrukcje, że nie chce, by ktokolwiek mu przeszkadzał oprócz Seamusa i Liz. Od poniedziałku spał mniej niż trzy godziny, więc padł na sofę. Kiedy odpływał w sen, pomyślał o niewinnych ludziach i ich rodzinach i po raz setny w ciągu ostatnich dwóch dni zadał sobie pytanie, kto może stać za tymi morderstwami. Nie wiedział, jak długo spał, kiedy usłyszał głos Susan wzywający go przez interkom. Odrzucił koc, wstał z kanapy i chwycił telefon. -Tak. - Seamus na linii pierwszej. 282 Najpierw Michael usłyszał przełączanie rozmowy, a potem głos dziadka. - Michael? Kongresman poruszył ścierpniętą lewą ręką. -Taa. - Jak się masz? - Dobrze. - Jakie masz plany na resztę dnia? - Do poniedziałku nie ma obrad, więc jestem otwarty na propozycje. - Michael przecierał oczy. - To dobrze. Pomyślałem, że miło byłoby wyjechać i spędzić trochę czasu w chmurach. Michael zastanawiał się, o co chodzi Seamusowi. Jasne było, że nie chce rozmawiać przez telefon. - Świetny pomysł... O której i gdzie się spotkamy? - Może w południe u ciebie? Michael spojrzał na zegarek i ze zdziwieniem stwierdził, że jest siedem po jedenastej. - Tak, może być. Do zobaczenia. Odwiesił telefon i jeszcze raz spróbował strząsnąć mrowienie ręki. Obliczył, że spał około trzech godzin - dosyć, żeby starczyło na cały dzień. Kiedy spotkanie w Gabinecie Sytuacyjnym się skończyło, Mikę Nance poszedł do swego biura i czekał dokładnie godzinę. Potem nacisnął guzik interkomu i poprosił sekretarkę, żeby znalazła Stu Garreta i przekazała mu, aby przyszedł do niego. Nie minęła nawet minuta, gdy Garret wpadł, dysząc, i zamknął za sobą drzwi. Był zdenerwowany, chodził tam i z powrotem przed biurkiem Nance'a. - Musimy coś zrobić z tym pieprzonym McMahonem. Wiedziałem, że będą z nim kłopoty. - Usiądź. Garret dalej chodził. - Musimy coś zrobić. To znaczy nie możemy... Mikę Nance wstał ze skórzanego fotela i wskazał na fotel stojący przy biurku. - Stu, usiądź i zamknij się! 283 I, u Ta uwaga w ustach dobrze wychowanego Nance'a zwróciła uwagę Garreta na tyle, że usiadł. — Musisz się odprężyć i trzymać język za zębami, Stu. FBI może robić, co chce, a i tak nic nie znajdą. Przynajmniej jeśli nie dasz im powodu, by patrzyli w naszym kierunku. - Nance przyłożył pięść do głowy i zastanawiał się chwilę. - Zwróciłeś uwagę na to, co się działo na spotkaniu dziś rano? Garret spojrzał na Nance'a ze zdziwieniem. - Stansfield obserwował każdy twój gest, kiedy odtwarzano taśmę. - Nance nienawidził pracować z amatorami i używał całej siły woli, by ukryć pogardę, jaką czuł w tej chwili dla Garreta. - Widział, jak się pocisz, widział, jak na mnie patrzysz z tym głupim, spanikowanym wyrazem twarzy. Stu, musisz się wziąć w garść. Musisz się nauczyć panować nad sobą albo wszystko spieprzysz. McMahon opuścił Biały Dom i wrócił na chwilę do biura, po czym ruszył do Pentagonu. Prezydent zgodził się, by potraktować rozmowę poważnie i zbadać ją, ale jednocześnie miał świadomość tego, że jeśli opinia publiczna się 0 tym dowie, to zwolennicy teorii spiskowych oszaleją. Zaczną wskazywać po kolei każdą instytucję, a media tylko podsycałyby ogień. Polecił więc McMahonowi, by wyznaczył kilku agentów do zbadania, kto mógłby chcieć zabić Turnąuista i Olsona. Agenci nie mieli wiedzieć o taśmie 1 możliwości, że inna grupa mogła być odpowiedzialna za ostatnie dwa morderstwa. Wskutek nacisku Mike'a Nance^ prezydent poprosił też o listę wszystkich, którzy wiedzieli o ostatnim telefonie, oraz o poinformowanie ich, że nie mają z nikim o tym rozmawiać. McMahon nie był zadowolony z tych śmiesznych i bezsensownych ograniczeń. Był wściekły, widząc, jaka energia i czas marnowane są na cackanie się z mediami i opinią publiczną. Nie mógł prowadzić śledztwa, jeśli jego ludzie nie będą wiedzieli, o co chodzi. Kiedy jednak udało mu się usadzić Garreta, postanowił nie przeciągać struny. Prezydent zdecydowanie nie był w nastroju do konfrontacji, więc 284 McMahon zamknął usta z nadzieją, że Roach później namówi prezydenta do złagodzenia stanowiska. Kennedy i generał Heaney nie wiedzieli o ostatnim telefonie zabójców, więc McMahon przez całą drogę do Pentagonu starał się wymyślić, w jaki sposób im o tym nie powiedzieć. Potrzebował ich wiedzy. Zapewniali mu wgląd w dziedzinę, o której wiedział mało, a poranny telefon był wartościową informacją. Zaraz przed południem wszedł do pokoju konferencyjnego i zdziwił się. Ostatnim razem pokój był uporządkowany, teraz wszędzie leżały pliki akt, a cała tablica była zapisana. Kennedy wyglądała na zmęczoną, generał natomiast był gładko ogolony i wyglądał na doskonałego marinę. - Wyglądacie, jakbyście odwalili kawał roboty. - Całą noc przeglądamy te akta. - Kennedy wyciągnęła ręce nad głowę i ziewnęła. - Do czego doszliście? Kennedy zdjęła okulary i wstała. - Na końcu stołu są wszystkie akta Delta Force, na środku - Zielone Berety, a tutaj - dwaj z Navy SEAL. Wzięliśmy opis czarnoskórego mordercy, który zabił Downsa, i próbowaliśmy dopasować go do tych, których tu mamy. Po pierwsze, wyselekcjonowaliśmy ich ze względu na wzrost i kolor skóry. Jeśli byli za niscy albo mieli zbyt jasną skórę, to umieszczaliśmy ich w grupie „niemożliwych". Dalej podzieliliśmy ich ze względu na ich obecny adres: aby mieć alibi, powinni mieszkać w obrębie miasta. Gdybyśmy rozmawiali z facetem, który mieszka w Los Angeles, i odkrylibyśmy, że w ostatnich dwóch tygodniach był poza domem, to wyglądałoby to dość podejrzanie. Ci, którzy pasują do opisu mordercy, ale nie mieszkają w okolicach Waszyngtonu, są w grupie „możliwych". I wreszcie ostatni: pasują do opisu mordercy i mieszkają w tym mieście - są w grupie „prawdopodobnych". - Dobra robota. Jaki jest następny krok? - Wszyscy zgadzamy się, że do takiej operacji potrzeba minimum czterech ludzi, którzy musieliby się bardzo dobrze znać. Jak wcześniej powiedział generał, nie robi się 285 czegoś takiego, nie ufając członkom zespołu. To doprowadziło nas do wniosku, że jest wysoce prawdopodobne, że służyli razem. A więc grupa powinna się składać z samych byłych członków formacji Delta Force, Zielonych Beretów albo Navy SEAL. Sprawdzamy więc akta personalne każdego i szukamy takich, którzy służyli w tych samych jednostkach co czarni z grupy „prawdopodobnych". - Kiedy będziemy mieli listę? - Generał sortuje to na swoim komputerze. Powinniśmy. .. Jak pan myśli, generale? - Mam nadzieję, że gdzieś koło siedemnastej. - Jaki więc jest plan? - zapytał McMahon. - Musimy o tym porozmawiać. Musisz zadecydować, czy chcesz pukać do drzwi i przesłuchiwać ich osobiście, czy też objąć ich obserwacją. - O ilu podejrzanych mówimy? - Czternastu byłych czarnych członków sił specjalnych mieszka w okolicach Waszyngtonu i odpowiada opisowi mordercy Downsa. McMahon wykonał proste rachunki. - Potrzeba wielu agentów do obserwacji czternastu ludzi przez całą dobę. A inni, którzy pojawią się na liście generała? - Myślę, że powinniśmy śledzić tych czternastu i pozwolić agencji zająć się innymi z listy generała. Kiedy wszyscy twoi i moi ludzie zajmą pozycje, możesz zacząć działać. ~ Potem usiądziemy i zobaczymy, kto z kim rozmawia -przytaknął McMahon. - Właśnie. ~ Macie dość ludzi? - zapytał McMahon. - Mówimy co najmniej o pięćdziesięciu podejrzanych. - Mamy - powiedziała Kennedy z lekkim grymasem. - Poważnie? - Nasza inwigilacja wygląda nieco inaczej niż wasza. - Nie chcę nawet wiedzieć, co macie zamiar robić. -McMahon pokręcił głową i spojrzał na generała Heaneya. -Będę potrzebował kompletnych danych o tych czternastu facetach z listy „prawdopodobnych". Chciałbym też dostać 286 nazwiska ich dowódców. - Znowu zwrócił się do Kennedy: -Ile czasu zajmie wam rozmieszczenie ludzi? - W zależności od tego, jak wiele nazwisk znajdzie się na liście, powinniśmy być gotowi do piątku rano. - Zadzwonię do Briana i przygotuję wszystko z naszej strony. Irenę, zrób... - McMahon machnął ręką. - Nie chcę wiedzieć, co zrobisz. Proszę tylko, bądź ostrożna, żebyśmy nie skończyli na pierwszej stronie „Post". 29 Mała cessna leciała wzdłuż południowo-wschodniego zbocza Appalachów. W dole, między jesiennymi czerwieniami, pomarańczami i żółciami, strzelały w niebo wysokie zielone sosny Georgii. Na niebie nie było nawet jednej chmury i słońce dodawało jeszcze kolorom intensywności. Przelecieli nad szczytem góry i w dolinie pojawiło się miasto. Seamus wskazał na nie i powiedział: - To tu. Brasstown leżało półtorej godziny drogi na północ od Atlanty, w dolinie na południowym krańcu Appalachów. Z końca doliny ledwo było widać dwie wieże kościelne i wieżę wodną, które wystrzeliwały ponad drzewa. W miarę jak się zbliżali, ukazywały im się inne budynki i ulice. - Lotnisko jest na południowym skraju miasta - powiedział Seamus, skręcając bardziej na południowy wschód i podchodząc do sprawdzającego przelotu. Pas lądowiska był wycięty wśród drzew. Przelatując nad nim, Seamus zerknął, jaki kierunek wskazuje jasnopoma-rańczowy rękaw, i zawrócił, żeby wylądować. Ustawił zejście z lekką poprawką na wiatr i leciał nisko nad drzewami. Kiedy doleciał do przesieki, obniżył lot i pozwolił, aby samolot opadł na pas trawy. Po jednym podskoku bez problemów dojechali do końca pasa. Jedynym widocznym budynkiem był stary zardzewiały hangar, obok którego stała półciężarówka dodge. O jej bagażnik opierał się mężczyzna w wysokich butach, dżinsach, czerwono-czarnej flanelowej koszuli i zielonym kapeluszu firmy John Deere. Seamus wyłączył silnik i zasilanie. Kiedy obaj z Micha-elem wyszli z samolotu, mężczyzna podszedł do nich. Sea- 288 mus ruszył mu na spotkanie i obaj zaczęli się obejmować i poklepywać po plecach. Po chwili Seamus odwrócił się i powiedział: - Michael, pamiętasz Augiego? Michael wyciągnął rękę. - To było dawno. Cieszę się, że znowu pana spotykam. - Cieszę się, że cię widzę, Michael. - Jackson patrzył na niego przez chwilę. - Boże, wyglądasz zupełnie jak twój dziadek. Michael uśmiechnął się. - Ostatnio dużo się dzieje w Waszyngtonie, co? - zapytał Augie. -Tak. - Usiądźmy, moje stare nogi nie funkcjonują już tak dobrze jak kiedyś. Augie wskazał na tył samochodu i opuścił klapę bagażnika. Obaj z Seamusem usiedli, a Michael stał z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Augie wyjął z kieszeni kap-ciuch z tytoniem i fajkę, napełnił ją i podał tytoń Seamusowi. - Sporo myślałem od wczoraj, Seamus — powiedział, nabijając fajkę. — Prawdę mówiąc, wiele myślałem od czasu, gdy to wszystko się zaczęło. Można to chyba nazwać zawodową ciekawością. - Schował do kieszeni sprzęt do nabijania i wyjął zapalniczkę. - Czy twój dziadek powiedział ci, co robiłem w CIA? - Troszeczkę. Augie przytrzymał płomień zapalniczki nad fajką, aż tytoń się zajął. Wydmuchnął dym i przesunął fajkę w kącik ust. - Podam ci skróconą wersję. Po wojnie zostałem w korpusie i zacząłem pracować w Wywiadzie Marynarki Wojennej w Waszyngtonie. Kilka lat później, kiedy tworzono CIA, zostałem zwerbowany i wysłany do pracy w naszej ambasadzie w Paryżu. Piętnaście lat spędziłem w Europie, następnie wróciłem do Langley, gdzie zostałem analitykiem zagadnień wywiadowczych dotyczących Rosji i Europy. W tym czasie należałem też do zespołu planującego tajne operacje. - Jackson zaciągnął się głęboko. - Myślę, 289 I że mógłbym mieć interesujące was informacje, ale zanim do tego przejdę, chciałbym zadać kilka pytań. — Zaczynaj - powiedział Michael. — Gdzie usłyszeliście, że istnieje druga grupa odpowiedzialna za morderstwa Olsona i Turnąuista? — Naprawdę nie mogę powiedzieć. — To znaczy nie chcesz. — Jackson wydmuchnął chmurę dymu i patrzył w oczy Michaela. - Dlaczego rozmawiacie o tym ze mną, a nie z FBI? — FBI o tym wie. Chciałbym przeprowadzić małe prywatne śledztwo. Augie zastanawiał się nad odpowiedzią. — Dlaczego? - zapytał. — Erik Olson był moim przyjacielem. — To jedyny powód? - Jackson patrzył ciągle w oczy Michaela i czekał na odpowiedź. Michael spojrzał na Seamusa i znowu na Augiego. -Tak. — Nie umiesz kłamać, Michael, zupełnie jak twój dziadek. - Augie spojrzał na Seamusa i uśmiechnął się. Potem powiedział, patrząc na ziemię: - Domyślam się, że żaden z was nie ma najmniejszego pojęcia, kto mógłby stać za pierwszymi czterema zabójstwami? Michael pokręcił głową. — Tak też myślałem - powiedział Augie ironicznie. - Mam pewne podejrzenia na temat tego, kto mógłby brać w tym udział. Zanim do tego przejdę, chciałbym wam opowiedzieć o czymś, w czym brałem udział, gdy byłem w agencji. Muszę zacząć od małego wprowadzenia. Pod koniec lat pięćdziesiątych byłem kierownikiem placówki CIA w naszej ambasadzie w Paryżu. Napięcie w stosunkach między nami a Związkiem Radzieckim rosło, istniało nawet całkiem realne niebezpieczeństwo, że Sowieci mogą rozpocząć wojnę konwencjonalną i spróbować zająć Europę Zachodnią. Wzdłuż całej żelaznej kurtyny wojska Układu Warszawskiego miały nad nami przewagę pięć do jednego w czołgach, artylerii i piechocie. Nasi planiści wojskowi uznali, że najlepszym sposobem na to, by odwieść Związek 290 Radziecki od działań wojennych, będzie rozmieszczenie w Europie Zachodniej taktycznej broni jądrowej. Sojusznicy z NATO zgodzili się i rakiety zajęły stanowiska. Dla Związku Radzieckiego ta wiadomość była czytelna: jeśli zaczniecie działania wojskowe przeciw Europie Zachodniej, to zareagujemy taktycznym uderzeniem jądrowym. Ta polityka doskonale działała do lat sześćdziesiątych, kiedy Francja zaczęła się wygłupiać. W parlamencie francuskim znalazła się grupa polityków, którzy chcieli, żeby wszystkie rakiety jądrowe Stanów Zjednoczonych zostały usunięte z ich ziemi. Kilku nawet chętnie usunęłoby z Francji cały personel wojskowy Stanów Zjednoczonych. Ci niewdzięcznicy zaczęli gromadzić wokół siebie spore grono zwolenników, organizowali protesty przed bramami naszych baz wojskowych i wygłaszali coraz więcej przemówień, w których domagali się, byśmy sobie poszli. Francja od dawna była jednym z naszych najbardziej kapryśnych sprzymierzeńców, mimo że piętnaście lat wcześniej wykopaliśmy stamtąd nazistów. Całe nasze przywództwo polityczne, łącznie z prezydentem, było wściekłe, że Francja może być tak niewdzięczna. Dostaliśmy pozwolenie z Langley na rozpoczęcie tajnej akcji przeciw przywódcom ruchu antyamerykańskiego. Nasze rozkazy były proste: znaleźć sposób na to, żeby zmienili zdanie. W ciągu sześciu miesięcy kilku udało nam się przekupić, kilku zaszantażo-wać. Nie udało nam się jednak zmienić nastawienia ścisłego kierownictwa ruchu. Po wyczerpaniu wszelkich możliwości Langley przysłało do Paryża szczególnego specjalistę. Zanim do tego przejdę - czy wiecie coś o konflikcie francu-sko-algierskim? - Troszeczkę - odpowiedział Michael. - Pod koniec lat pięćdziesiątych armia francuska była zaangażowana w wojnę z rewolucyjnymi siłami algierskimi, które chciały uniezależnić swój kraj. - Augie zaciągnął się fajką. - Ta wojna trwała kilka lat i chociaż na początku Francuzi ponieśli duże straty, w końcu stłumili powstanie. W czasie tej wojny kilku członków francuskiego parlamentu domagało się, aby dać Algierii niepodległość. — Augie 291 przerwał i uniósł brew. — Przypadkiem byli to ci sami politycy, którzy protestowali przeciw obecności amerykańskiej broni jądrowej na ziemi francuskiej. Armia francuska w końcu zrobiła to, co do niej należało. Poniosła ciężkie straty i walczyła z rebeliantami. Kiedy konflikt był już prawie zakończony, a rebelianci byli w rozsypce, parlament francuski i prezydent de Gaulle zrobili coś, co zadziwiło wszystkich: dali Algierii niepodległość i rozkazali, żeby wycofać stamtąd wszystkie wojska. Trzeba pamiętać, że w tym czasie w Algierii mieszkało ponad ćwierć miliona Francuzów. Ta decyzja skłóciła armię z politykami. Część walczących w Algierii dowódców zdezerterowała i utworzyła paramilitarną grupę OAS. — Augie przerwał, żeby sprawdzić, czy Michael nadąża za tokiem opowieści. - OAS zeszła do podziemia i zaczęła brutalną wojnę partyzancką z francuskimi politykami i przywódcami algierskiego ruchu wyzwoleńczego. Zaczęli podkładać bomby i zabijać polityków z lewicy i prawicy. Próbowali nawet kilka razy zamordować prezydenta de Gaulle'a. Zaraz po pierwszym zamachu na de Gaulle'a z Waszyngtonu przyjechał rzeczony specjalista. Zostałem poinstruowany, żeby zapewnić mu wszelką pomoc. Spotkałem go w bezpiecznym domu, który mieliśmy w Paryżu, i stwierdziłem, że był to ekspert od tajnych operacji. Człowiek ten miał pewien plan, błyskotliwy, choć prosty. Dwaj najgłośniejsi krytycy obecności naszej broni jądrowej na ziemi francuskiej należeli także do najgłośniejszych zwolenników niepodległości Algierii. Plan polegał na tym, żeby zabić ich i to tak, żeby wyglądało to na robotę OAS. Planowanie całej operacji zajęło nam około dwóch miesięcy, po czym dostaliśmy zielone światło z Waszyngtonu. - Udało się? Augie pokiwał głową i zaciągnął się fajką. - CIA zamordowało dwóch polityków w kraju sprzymierzonym? - zapytał Michael. - Tak, Michael, musisz zrozumieć, że było wtedy trochę inaczej niż dzisiaj. Stawki były znacznie wyższe, a i szpiegowanie było znacznie bardziej niebezpiecznym zajęciem. 292 - Nie jestem rewizjonistą - wzruszył ramionami Mi-chael — ani też nie czuję się upoważniony, żeby cię oceniać. Augie pogłaskał kciukiem koniuszek fajki. - Rozumiesz, dlaczego opowiedziałem tę historię? - Myślę, że tak. - A gdybym ci powiedział, że chyba wiem, kto może się kryć za zabójstwami Olsona i Turnąuista? Michael przestępował z nogi na nogę. - Chętnie usłyszę, co masz do powiedzenia. - Człowiek, który wymyślił, żeby użyć OAS jako kamuflażu, został wkrótce kierownikiem Departamentu Czarnych Operacji CIA i przestał nim być zaledwie kilka lat temu. Słyszałeś kiedyś o Arthurze Higginsie? Michael skrzywił się. - Tak... Myślałem, że przeszedł na emeryturę. - Należałoby powiedzieć, że został zmuszony do odejścia. - Dlaczego? - Było wiele powodów, ale w skrócie: on i dyrektor Stans-field nie zgadzali się w kilku sprawach. Michael spojrzał na Seamusa i znowu na Augiego. - Do czego zmierzasz? - Myślę, że to Arthur kryje się za morderstwami Turnąuista i Olsona. - Mam nadzieję, że opierasz swoje stwierdzenie na czymś więcej niż historia, którą opowiedziałeś. - Tak, jest tego dużo więcej. Michael zbliżył brodę do piersi. Kciukiem i palcem wskazującym ściskał nos. Nie podnosząc głowy, zapytał: - A jaki motyw miałby Higgins, żeby zabić Turnąuista i Erika? - Nie jestem pewien co do Turnąuista, ale z Olsonem miał osobiste rachunki do wyrównania. - Jakie rachunki? - zapytał Michael. - Kiedy cztery lata temu dyrektor Carlyle odszedł na emeryturę, Arthur był pierwszy w kolejce do najwyższego stanowiska w CIA. Wszyscy, włącznie ze mną, myśleli, że dostanie tę pracę. Tak było do momentu, kiedy wkroczył twój były szef. 293 -Erik? - Tak. Musisz to pamiętać, byłeś w sztabie Olsona, kiedy to się wydarzyło. - Oczywiście, że pamiętam, ale nie przypominam sobie, żeby nazwisko Higginsa było w tym kontekście wspominane. Pamiętam tylko, że prezydent nominował Stansfielda i że został on zatwierdzony przy poparciu obu partii. - Stansfield był jedyną nominowaną osobą - uśmiechnął się Augie - bo twój szef, przewodniczący Olson, poszedł do prezydenta i powiedział, że jeśli nazwisko Arthura zostanie podane Komisji Wywiadu, to zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby zablokować tę nominację. Powiedział, że zrezygnuje z przewodniczenia komisji, jeśli kandydatura Arthura przejdzie pod głosowanie w Senacie. - Augie wycelował koniec fajki w Michaela. - Zamiast ryzykować kłopoty, prezydent nominował Stansfielda i Arthur stracił szansę na stanowisko, na które pracował całe życie. - Myślisz, że z tego powodu zabił Erika? - zapytał Mi-chael z powątpiewaniem. - Nie spotkałeś nigdy Arthura, co? -Nie. - To najgorszy sukinsyn, jakiego w życiu spotkałem. Michael sceptycznie pokręcił głową. - Nie za bardzo mnie to przekonuje. - Michael, to ma znacznie głębsze korzenie. Ponad trzydzieści lat Arthur kierował najbardziej tajną częścią agencji. Nie odpowiadał przed nikim. Dyrektorzy się zmieniali, ale żaden z nich nie ośmielił się wchodzić mu w drogę. Arthur zawsze zasłaniał się regułami wewnętrznej tajności oraz zasadą, że każdy powinien wiedzieć tylko to, co konieczne. Dochodzą do tego kwestie finansowe. Przez pierwsze lata Arthur dostawał na swoje operacje tyle, ile chciał, ale potem, kiedy Izba i Senat wprowadziły komisje nadzorujące, sytuacja się zmieniła. Miał do wyboru: albo powiedzieć komisji, co robi, albo zostać bez funduszy. Arthur nie zajmował się rzeczami, o których mógłby rozmawiać publicznie. O tym, co robi, nie mówił nawet ludziom z agencji, więc z całą pewnością nie poszedłby do pokoju przesłu- 294 chan komisji, żeby złożyć wyjaśnienia przed salą pełną polityków, mniej więcej tak samo umiejących zachować tajemnicę jak dziennikarze z brukowców. Z biegiem lat jego oficjalne fundusze znacznie się zmniejszyły, ale mimo to jego budżet operacyjny wciąż rósł, bo zaczął finansować swoje operacje za pomocą różnych nielegalnych przedsięwzięć. - Dlaczego nikt go nie powstrzymał? - zapytał Seamus. - Senator Olson to zrobił. - Nie chce mi się wierzyć, że Erik nigdy o tym nie wspomniał. - Twój szef był bardzo odpowiedzialnym człowiekiem i doskonale rozumiał wartość agencji. Był realistą i wiedział, że ujawnienie poczynań Arthura narobiłoby więcej szkody niż pożytku. Działał więc za kulisami, starając się robić to jak najuczciwiej. - Augie wytrząsnął resztę popiołu z fajki, stukając nią o burtę samochodu. — Nie zgubmy tu czegoś ważnego. Arthur był tolerowany także dlatego, że był bardzo wartościowym pracownikiem. Kiedy coś się nie udawało, wzywano go, żeby zrobił porządek, i on to robił. Zajmował się tym, czym nikt inny nie chciał się zająć -całą brudną robotą agencji. Michael się zastanowił. - Jesteś pewien, że to on? - Nie mogę być pewien na sto procent. - Augie wepchnął następną porcję tytoniu do fajki i zaczął go ubijać. — Jest wiele argumentów za tym, że to Arthur zabił senatora 01-sona i kongresmana Turnąuista... Mam swoje powody, żeby o nich nie mówić, tak jak wy macie swoje, by nie ujawniać waszego źródła. - Czemu nie pójdziesz z tym do FBI? Augie zapalił fajkę i skrzywił się. - FBI nie może nic zrobić. - Dlaczego? Musimy im tylko to powiedzieć, a rozpoczną śledztwo. - I nic nie znajdą, a ja skończę z kulą w tyle głowy. -Uśmiechnął się Augie. — Michael, wydaje mi się, że nie rozumiesz, o kim mówimy. Arthur jest bezlitosny i bardzo 295 błyskotliwy. Zabijał ludzi na cajym świecie i nigdy nikt nie miał nawet cienia szansy, by go na tym złapać. Ani razu... Poza tym nie mogę niczego posiedzieć FBI, bo jestem zobowiązany do zachowania tajemnicy państwowej. - Ale ja mogę. - Michel, nadal nie rozumiesz. Jeśli pójdziesz do FBI, Arthur się o tym dowie. Ma swoje źródła wszędzie. Kiedy się dowie, że to ty poszedłeś do F"BI, zagrozi tobie albo komuś ci bliskiemu. Albo może po prostu od razu każe cię zabić. To nie jest człowiek, z którym można się droczyć. - Dlaczego więc mówisz to wszystko, jeśli uważasz, że nie powinienem nic zrobić? - Spodziewam się, że coś zro"bisz. Zanim do tego przejdę, muszę wam zadać kilka pytań. — Przez chwilę ssał cybuch. -Kiedy zabito Downsa, Fitzgeralda, Koslowskiego i Basse-ta, nie byłem specjalnie porusz:ony. Nienawidzę wszystkiego, co oni reprezentowali, i byłem zadowolony, że zniknęli. Od dawna myślałem, że należy wstrząsnąć tymi starymi gadułami z Waszyngtonu. - A\igie przerwał i zastanawiał się, jakich słów użyć. - Domyślam się, kto stał za pierwszymi czterema morderstwami. - Postawił stopę na ziemi, spojrzał na Seamusa i powiedział: - Mógłbym zadać bardziej bezpośrednie pytanie, ale nie chcę słuchać kłamstw, więc lekko je przypudruję. Gdybyście naprawdę musieli... to czy moglibyście się skontaktować z kimś, kto brał udział w tych czterech morderstwach.? Twarz Michaela pozostała bez wyrazu, po chwili ciszy odezwał się Seamus: -Tak. - To dobrze. - Augie wstał i poszedł do samochodu. -Mam coś, co chciałbym im przesłać. - Sięgnął za siedzenie, wyjął duży segregator i wrócił do tylnych drzwi. - Wydaje mi się, że wszystko już wiem, ale lepiej zostawić pewne sprawy niedopowiedziane. - Podał akta Seamusowi. - Przekaż to, proszę, swoim przyjaciołom rewolucjonistom. - Co to jest? - zapytał Michael. - Jak mówiłem, w czasie pracy w agencji byłem analitykiem. Czasami też rozwiązywałem problemy. Krótko przed 296 tym, jak opuściłem agencję, dyrektor Stansfield poprosił mnie, żeby ustalić wstępne plany pewnej... operacji. Seamus spojrzał na akta, a później na przyjaciela. - Co to za operacja? - Taka, o której nie wiedział nikt oprócz Stansfielda i mnie... Kiedy Stansfield przejął kierownictwo, Arthur stał się jeszcze bardziej samodzielny. Stansfield wiedział, że musi go zmusić do rezygnacji, i był coraz bardziej nerwowy, bo nie wiedział, jak on na to zareaguje. Było sporo obaw, że może zwróci się przeciw nam i zacznie sprzedawać informacje za granicą albo będzie wykorzystywał swoją wiedzę do szantażowania Stansfielda i agencji. Był jak nie umocowane działo na okręcie i nikt nie widział, w którą stronę zacznie strzelać. Stansfield zrobił więc to, co powinien, i poprosił mnie o opracowanie planu neutralizacji Arthura. - To jest ten plan? - zapytał Michael. - Większość. Jest tam szczegółowy plan jego domu nad Chesapeake, omówienie silnych i słabych stron jego systemu bezpieczeństwa, liczba strażników i w jaki sposób się zmieniają. Ten plan był sporządzony półtora roku temu, nie wiem więc, co się w tym czasie zmieniło. Wiem, że nadal przeważnie przebywa w domu. Ma mnóstwo wrogów, więc z czasem nabawił się manii prześladowczej. - Dlaczego nie pójdziesz z tym do Stansfielda? - Arthur ma wciąż szerokie kontakty w agencji. Nikt naprawdę nie wie, jak szerokie, ale prawdopodobnie zostałby ostrzeżony o wszelkich planach działań przeciw niemu. - Czy to jest prawdziwy powód, czy po prostu szukasz kogoś, kto wykona za ciebie brudną robotę? - Nie. Będę z tobą szczery, Michael. Chciałbym, żeby Arthur Higgins został zabity. Swego czasu był pożyteczny dla kraju, ale w ostatnich piętnastu latach znalazł się poza wszelką kontrolą. Kiedy opuścił agencję, ostrzeżono go, żeby trzymał się z dala od wywiadu. Od tego czasu Stansfield ostrzegał go więcej niż raz, żeby nie wtykał nosa w sprawy agencji. Mam opory przed przekazaniem tego dyrektorowi Stansfieldowi z powodów, które wymieniłem, oraz dlatego 297 że Arthur ma sporo kontaktów w Narodowej Agencji Bezpieczeństwa. Jeśli coś się jemu stanie, będą podejrzewać CIA. - Augie spojrzał na moment w niebo. - A czemu zrzucam to na wasze ramiona? Cóż... Daliście mu możliwość zabicia Olsona i Turnąuista, więc sądzę, że to wy powinniście go powstrzymać. Michael nieporuszenie patrzył na Augiego. - Ja nic nie zrobiłem, ja tu tylko po nich sprzątam -powiedział. Augie spojrzał na Seamusa. - To twoja robota? - Tak. Mogę liczyć, że będziesz milczał? - Tak. To, co robicie, dzieje się dwadzieścia łat za późno. -Stary szpieg wsadził dłonie pod pachy. - Zabijaliśmy w odległych krajach polityków, którzy byli dużo mniejszym zagrożeniem dla naszego bezpieczeństwa narodowego niż nasi przywódcy. Czy sądzisz, że nie myślałem o zrobieniu w Ameryce tego, co robiłem za granicą? Michael pokiwał głową, bo przypomniał sobie, że Scott Coleman powiedział mu rok wcześniej niemal dokładnie to samo. Wrócił do tematu Higginsa. - Dlaczego myślisz, że mamy szansę dopaść Arthura? - Zakładam, że pomagają wam zawodowcy. - Augie przerwał i podniósł rękę. - Nie chcę wiedzieć, kim oni są albo skąd się wzięli. Im mniej wiem, tym lepiej. Jeśli potrafili zabić Fitzgeralda, Downsa, Koslowskiego i Basseta i zniknąć bez śladu, to muszą być bardzo dobrzy. Arthur ma pewien zwyczaj, który ułatwia jego załatwienie. Znajdziecie to w aktach. Michael podniósł dokumenty. - Chciałbym już zobaczyć, co jest w środku. - Proszę, nie traćcie ani chwili. Arthur raczej nie zakończył zabijania. 30 McMahon był znowu w pokoju konferencyjnym Połączonego Dowództwa Operacji Specjalnych w Pentagonie i jadł podgrzaną w kuchence mikrofalowej lasagnę, która zresztą była nieco za słona. Całe popołudnie spędził na spotkaniu z zastępcą dyrektora Wydziału Antyterrorystycznego FBI Harveyem Wilcoxem, zastępcą dyrektora Wydziału Kontrwywiadu Madeline Nanny i dyrektorem Roachem. Te dwa wydziały miały sprzęt i ludzi, które mogły być użyte do prowadzenia obserwacji czternastu czarnoskórych eksczłon-ków sił specjalnych, mieszkających w okolicy Waszyngtonu. Ani Roach, ani McMahon nie musieli prosić o współpracę, bo obaj wicedyrektorowie rozumieli, że zadanie ma absolutny priorytet. Nanny miała większe możliwości, wzięła więc dziewięć akt, a Wilcox pozostałe pięć. Zgodnie ocenili, że w ciągu doby rozpoczną obserwację, a najpóźniej za siedemdziesiąt dwie godziny, w zależności od indywidualnych cech podejrzanych, będzie gotowa stuprocentowa obserwacja. Ich zdaniem, w tej fazie operacji trzeba będzie wykorzystać około stu czterdziestu agentów. McMahon wyjaśnił Kennedy i Heaneyowi szczegóły operacji, jednocześnie kończąc jeść lasagnę, po której - jak wiedział - będzie miał zgagę. Odsunął styropianowy pojemnik i zapytał generała Heaneya, czy ma sodę. Generał podał mu saszetkę, a po chwili wszedł do pokoju jeden z adiutantów generała i wręczył mu wydruk komputerowy oraz kartkę papieru. Heaney podziękował młodemu oficerowi i spojrzał na kartkę. - Komputer zakończył przeszukiwanie danych. Wynik to dziewięćdziesięciu czterech członków SEAL, osiemdzie- 299 sięciu jeden zielonych beretów i sześćdziesięciu ośmiu ludzi z Delta Force. Twarz McMahona skrzywił grymas. - To jest ponad dwustu potencjalnych podejrzanych. - Tak, ale to jest stan sprzed zacieśnienia poszukiwań do tych, którzy służyli wspólnie z czternastoma czarnoskórymi podejrzanymi. - Jak bardzo to zmniejszyło ich liczbę? Generał spojrzał na kartkę. - Dwudziestu sześciu zielonych beretów i dziewiętnaście delt. - A co się stało z SEAL? - zaciekawiona Kennedy spojrzała znad okularów. Generał przez chwilę czytał podsumowanie. -Jest tylko dwóch pasujących do opisu mordercy Down-sa i obaj mieszkają w San Diego. Kennedy zastanowiła ta informacja, a McMahon zapytał: - Skąd weźmiemy środki na śledzenie przez całą dobę czterdziestu pięciu ludzi? - Spojrzał na Kennedy. — Irenę, czy macie tylu funkcjonariuszy? — Kennedy wciąż patrzyła przed siebie, więc McMahon powtórzył pytanie. Ponieważ wciąż nie odpowiadała, McMahon pstryknął palcami. - Ziemia do Irenę, lądujemy. - Przepraszam. - Potrzebujesz przerwy? - Nie, w porządku. Myślałam o czymś innym. - Czy macie środki na prowadzenie całodobowej obserwacji czterdziestu pięciu podejrzanych? -Tak. - Jak? - zapytał McMahon z niedowierzaniem. Kennedy zaczęła odpowiadać, ale przerwała i stwierdziła: - Lepiej, żebyś nie wiedział. - Chyba faktycznie lepiej. - Generale Heaney - powiedziała Kennedy - czy mogłabym spojrzeć na akta wszystkich byłych członków SEAL, którzy mieszkają w okolicach Waszyngtonu? - Po co? - Mam jakieś przeczucie. 300 McMahon zastrzygł uszami na słowo „przeczucie". Głęboko wierzył w intuicję i przeczucia. - Posłuchajmy jakie. - Nie jest dobrze wyrzucać dziewięćdziesięciu czterech potencjalnych podejrzanych na podstawie jednej informacji, co do której nie jestem wcale pewna, czy mogę jej ufać. - O jakiej informacji mówisz? - zapytał McMahon. - O czarnoskórym zabójcy z parku. Ci ludzie zrobili wszystko doskonale z jednym wyjątkiem: pokazali faceta w parku, podczas gdy wszyscy jesteśmy zgodni, że właściwym sposobem zabicia Downsa byłby strzał z dużej odległości. — Kennedy zdjęła okulary i przetarła oczy. — Ta być może fałszywa informacja skierowała całe nasze śledztwo w szczególnym kierunku. Tylko na tej podstawie wyłączyliśmy wszystkich SEAL. - Ale w ten sposób normalnie wygląda śledztwo - powiedział McMahon. - Analizuje się dowody i zawęża krąg podejrzanych. - Przy założeniu, że dowody nie są spreparowane. — Kennedy wstała i zaczęła się przechadzać. - Jest tylko jeden logiczny powód, żeby pokazać tego człowieka w parku, i trudno mi uwierzyć, że nie pomyślałam o tym wcześniej. Zrobili to, bo chcieli, żeby został zauważony. - Dlaczego mieliby tego chcieć? - zapytał Heaney. McMahon pojął, do czego zmierza Kennedy. - Gdyby należeli do SEAL, to chcieliby. W pokoju zapadła cisza i kawałki układanki zajmowały swoje miejsca w głowie Heaneya. McMahon wstał i podwinął rękawy. - Generale, myślę, że lepiej będzie, jeśli zajrzymy do tych akt. W tym czasie moi ludzie zaczną obserwację czternastu czarnych podejrzanych, a Irenę ruszy swoich, by śledzili pozostałych. My rozpatrzymy każdego, kto był w Navy SEAL. Irytujący hałas wdarł się w ciszę przedświtu. Ręka sięgnęła w ciemności w kierunku czerwonych migoczących cyfr i znalazła budzik. Sekundę później hałas ucichł. 0'Rourke 301 odwrócił się i przytulił do Liz. Wczorajszy wieczór był spokojny, Liz skończyła pisać artykuł około dziewiątej i przyszła z filmem. Na szczęście dla Michaela była zmęczona i nie miała ochoty na rozmowę. Po trzydziestu minutach filmu oboje spali. Michael z całych sił starał się, żeby wszystko było jak zwykle, i w dużej części mu się to powiodło. Pomógł mu w tym fakt, że Liz była zajęta pracą. Michael nie mógł przestać myśleć o Arthurze Higginsie. Po powrocie z Georgii poszedł do biblioteki Kongresu, by sprawdzić, co uda mu się tam znaleźć na temat byłego szefa najtajniejszej komórki CIA. Nie znalazł nic. Michael odsunął włosy Liz i pocałował jej nagie ramię. Lekko odwróciła głowę, wtedy pocałował ją w policzek i wyszedł z łóżka. Z wieszaka na drzwiach wziął spodenki, włożył je, zszedł po schodach do kuchni i nastawił ekspres do kawy. Sprzęt myśliwski był w piwnicy, więc Michael zszedł po kolejnych schodach, otwarł skrytkę i włożył wełniane skarpety, spodnie khaki, niebieską koszulę flanelową i wysokie buty. Resztę trzymał w chatce razem z kilkoma strzelbami. Kiedy wrócił do kuchni, kawa była już gotowa, więc napełnił duży termos, a resztę wlał do kubka na drogę. Duke przeciągał się i ziewał. Zanim wyszli, Michael jeszcze raz wszedł na piętro, nastawił budzik na siódmą i pocałował Liz w policzek. Zszedł do małego garażu, wsadził Duke'a na bagażnik półciężarówki i wyjechał. Po pięciu minutach podjechał przed dom brata. Tim, Seamus i czekoladowy labrador Tima Cleo wsiedli do samochodu i wszyscy ruszyli w kierunku chatki myśliwskiej. Wbrew opinii Michaela Seamus powiedział Timowi wszystko, co wydarzyło się w ostatnich dwóch tygodniach. Przez większą część drogi rozmawiali o informacjach, które uzyskali od Augiego. Kiedy dojechali do chatki, Cole-man już tam był i czekał przy stole kuchennym. OTlour-ke'owie wzięli krzesła i napełnili kubki kawą. Kiedy wszyscy już usiedli, Coleman niecierpliwie zapytał: - Czegoście się dowiedzieli? 302 - Czy słyszałeś o Arthurze Higginsie? -Tak. - Spotkałeś go kiedyś? -Nie. - Co o nim wiesz? - To stary szpieg z CIA. Kieruje wieloma ciemnymi operacjami i znany jest jako człowiek, z którym się nie igra. - Co rozumiesz przez „ciemne operacje"? - Tajne operacje finansowane ze źródeł pozarządowych i prowadzone bez oficjalnej wiedzy prezydenta i Komisji Wywiadu. - Brałeś w nich kiedyś udział? - Nie. - Coleman pokręcił głową. - Wykorzystują do tego najemników, a nie wojskowych w czynnej służbie. Takich spraw nie można w żaden sposób połączyć z rządem. Są przeprowadzane jako ciemne operacje dlatego, że szpiedzy wiedzą, że na pewno nie dostaną na nie oficjalnego pozwolenia. Muszą wszystkiemu zaprzeczyć, gdyby coś się nie powiodło. Pieniądze nie mogą pochodzić z jakichkolwiek oficjalnych źródeł, to samo dotyczy żołnierzy. Zanim SEAL czy jakikolwiek żołnierz armii Stanów Zjednoczonych zostanie wysłany za granicę w celu przeprowadzenia tajnej misji, CIA albo Pentagon muszą uzyskać zgodę kierownictwa Komisji Wywiadu oraz prezydenta. Ciemne operacje pomijają tę drogę służbową. To dziwny świat, bardzo tajny i bardzo niebezpieczny. Wszystko dzieje się nieoficjalnie i bez dokumentów. O tych ludziach krążą tylko plotki. Faktycznie znam kilku byłych SEAL, którzy pracowali dla Higginsa. - Czy mógłbyś z nimi porozmawiać i wybadać, co o nim wiedzą? - zapytał Michael. - Mógłbym, ale Higgins to nie jest człowiek, o którego można się rozpytywać, nie ryzykując, że zostanie się karmą rekinów. - Myślałem, że stanowicie blisko związaną grupę. Nie możesz ich o coś zapytać bez zwracania na siebie uwagi? - Może tak, może nie. To nie jest to samo, co zadzwonić do kumpla ze szkoły i zapytać go o dziewczynę, z którą 303 kiedyś chodził. To są poważni ludzie i nie lubią pytań. Wolą być anonimowi. - Co, do diabła, tacy ludzie robią u kogoś takiego jak Higgins? - zapytał Tim. - A co mają robić, kiedy kończą służbę? Sprzedawać używane samochody, programować komputery? Jesteśmy szkoleni do bardzo specyficznych zadań i to szkoleni lepiej niż ktokolwiek na świecie. Jeśli zostaje się SEAL, to znaczy, że jest się lepszym od dziewięćdziesięciu dziewięciu przecinek dziewięciu procent żołnierzy, jacy kiedykolwiek istnieli. Jest się najlepszym z najlepszych, a wiecie, ile się dostaje? Maksymalnie czterdzieści tysięcy rocznie brutto. Tak więc pewnego dnia kończy się służbę i ma się dwie możliwości. Pracować gdzieś na nudnej posadzie od dziewiątej do piątej i zarabiać mniej więcej tyle samo co w wojsku lub pracować dla kogoś w rodzaju Higginsa i zarabiać setki tysięcy za pięć miesięcy w roku. Nie tylko ludzie w typie Higginsa szukają najlepszych. Handlarze narkotyków, szejkowie naftowi, rządy państw Trzeciego Świata, bankierzy -oni wszyscy gotowi są płacić wielką forsę za to, żeby mieć w swojej ochronie SEAL. Znam ludzi zarabiających pół miliona rocznie tylko za to, że się przy kimś kręcą i bawią w ochroniarza. Posiadanie byłego SEAL jako ochroniarza jest dla wielu grubych ryb wręcz sprawą honoru. Na Bliskim Wschodzie sama nasza reputacja powoduje, że ludzie srają ze strachu. - Rozumiem, ale myślałem, że macie swój kodeks honor -powiedział Tim. - Mamy, ale nie jesteśmy nieskazitelnym braterstwem. Są wśród nas zgniłe jabłka, tak jak w każdej organizacji. Prawda jest taka, że niektórzy są gotowi zabijać za pieniądze, a wystarczy raz przekroczyć tę granicę, by znaleźć się poza naszym braterstwem... To są mordercy i najemnicy. - Myślisz więc, że nie byłoby mądrze pytać o Higginsa? -wrócił do tematu Michael. - Z tego, co o nim słyszałem, nie. Czemu tak się nim interesujecie? 304 - Seamus i ja byliśmy wczoraj na małej wycieczce w Georgii i rozmawialiśmy z Augiem Jacksonem. - To przyjaciel Seamusa, który pracował w CIA? - Tak... Augie opowiedział nam kilka interesujących historyjek o Higginsie. Jest przekonany, że to on jest odpowiedzialny za zabójstwa Erika i kongresmana Turnąuista. - To znaczy, że przyjął wersję dwóch grup? - zainteresował się Coleman. -Tak. - Pytał o to, kto może być w pierwszej? -Tak. Coleman dłuższy czas patrzył na Michaela. - Powiedziałeś mu, prawda? - Spojrzał na Seamusa, ale ani on, ani Michael nie odpowiedzieli. - Wie tylko, że ja brałem w tym udział - powiedział Seamus. - Scott, możemy mu ufać. Coleman spojrzał na zegarek. - Tak, dowiemy się o tym za kilka minut. Jeśli usłyszymy helikoptery, to możemy się pożegnać z naszymi tyłkami. - Scott, on jest przekonany o słuszności tego, co robimy. Nienawidził Fitzgeralda i Koslowskiego bardziej od nas i bardzo przekonująco mówił o Arthurze. - Dlaczego uważa, że to Higgins zabił Erika i Turnqui-sta? Michael opowiedział Colemanowi historię, którą usłyszeli od Augiego. Opisał tajną misję Arthura, której celem było usunięcie polityków francuskich jeszcze we wczesnych latach sześćdziesiątych, a potem zaczął wyjaśniać przyczyny nienawiści Arthura do senatora Olso-na. Coleman zadał kilka pytań, Michael opowiedział mu, w jaki sposób Stansfield zmusił Arthura do odejścia z agencji i rozkazał przerwać wszelkie związki z wywiadem. Kiedy Michael skończył, zapytał Colemana, co o tym myśli. - Ten człowiek ma władzę i środki, żeby to zrobić, a jak wam powiedziałem kilka dni temu, ktokolwiek wysadził samochód Erika, musiał mieć mocne kontakty. Mieli mniej niż tydzień na zorganizowanie tej operacji. - Coleman wzruszył ramionami. - Nie zdziwi mnie ani trochę, jeśli okaże 305 się, że maczał w tym palce, ale nie mamy możliwości, żeby się o tym upewnić. - Wiem, ale coś musimy zrobić. Coleman stukał palcami w kubek. - Nie myślę, żeby dobrym pomysłem było rozpytywanie 0 tego gościa. Śledztwo FBI wchodzi na wysokie obroty. Ważne jest, żebyśmy teraz zachowywali się normalnie 1 nie ściągali na siebie uwagi. - Wskazał na trzech O'Rour-ke'ów. - Warn dużo łatwiej się z tego wymigać. Was nie będą śledzić, ale do mnie przyjdą wcześniej czy później. - A gdyby tak go załatwić? - zapytał Seamus po namyśle. - Higginsa? -Tak. - W zasadzie nie stanowi to dla mnie jakiegoś problemu. Z tego, co słyszałem, to wyjątkowa kanalia, ale zanim posuniemy się do ostateczności, chciałbym być nieco bardziej pewny, że to on za tym stał. Nie jestem nawet pewny, czy możemy go dostać. Myślę, że ma bardzo solidne środki bezpieczeństwa. - Augie dał nam to. - Michael podsunął Colemanowi akta. - To pełny opis działań Arthura i jego środków bezpieczeństwa. Jest tam opis systemu w jego posiadłości oraz szczegółowa lista przedsięwzięć, w które wciąż jest zamieszany. Coleman otworzył segregator i zaczął przeglądać kartki. Po kilku minutach spojrzał na Michaela. - Dostaliście to od tego gościa, który pracował w CIA? -Tak. - Skąd on to ma? - Zebrał to dla dyrektora Stansfielda. - Myśleli o załatwieniu Arthura, co? -Tak. - Niewiarygodne. - Z tyłu jest rozdział opisujący jego interesy i ciągłe mieszanie się w sprawy CIA - powiedział Seamus. - Na stronie czwartej tego rozdziału znajdziesz fragment, który ci się bardzo nie spodoba. Coleman przejrzał ten fragment. Wynikało z niego, że 306 Higgins był podejrzany o współpracę z grupą handlarzy, którzy kradli z fabryk i baz najnowocześniejszą broń amerykańską i sprzedawali ją na czarnym rynku poprzez bliskowschodnią sieć handlarzy bronią, znaną z sympatii dla reżimów antyamerykańskich. Coleman, jak każdy amerykański żołnierz, nienawidził myśli, że on czy ktoś z jego łudzi mógłby zostać zabity z broni wyprodukowanej w Stanach Zjednoczonych, a szczególnie supernowoczesnej broni, która nie powinna być sprzedawana. Skończył czytać i spojrzał na siedzącego po drugiej stronie stołu byłego zwiadowcę marines. - Myślę, Michael, że powinniśmy dziś wieczór zerknąć na jego posiadłość. Na najwyższym piętrze części mieszkalnej Białego Domu, nad Balkonem Eisenhowera, znajduje się wielki pokój, zwany solarium, z wysokimi na całą ścianę oknami wychodzącymi na południe. Stevens lubił go, bo był najjaśniejszy w całym Białym Domu, a ponieważ prezydent zaczynał się czuć jak zwierzę w klatce, postanowił tam przenieść swe spotkania przy lunchu. Z tego piętra mógł chociaż patrzeć ponad ogrodzeniem Białego Domu. Tego dnia miał się spotkać z przywódcami swej partii w celu omówienia planów legislacyjnych związanych z poniedziałkowym wznowieniem prac Izby i Senatu. Patrzył na pomnik Washingtona widoczny za południowym trawnikiem. Ze swego miejsca doskonale widział wielkie zielone transportery opancerzone i czołgi. - Boże, to dopiero cztery dni od Camp David, a już się czuję jak w pułapce. Pokręcił głową, widząc cztery helikoptery szturmowe cobra lecące nad Mali na wschód, od pomnika Lincolna w kierunku Kapitolu. Ten cały wojskowy sprzęt, tak otwarcie stacjonujący w sercu Waszyngtonu, sprawił, że zaczął się zastanawiać, czy decyzja o wprowadzeniu wojska była mądra. - Stu, jesteś pewien, że to była właściwa decyzja? Garret siedział przy małym biurku i coś gorączkowo pisał. 307 I - Czy co było właściwą decyzją? - zapytał, nie podnosząc głowy. - Wprowadzenie wojska. - Stevens kiwnął ręką w kierunku Mali. - To znaczy czy naprawdę musimy mieć czołgi przed pomnikiem Washingtona? To... wyglądam jak dyktator. - Tego właśnie potrzebujemy, Jim. Przez ostatnie trzy dni rozmawiałem ze wszystkimi ośrodkami badania opinii publicznej od Nowego Jorku po Los Angeles. Wszyscy mówią to samo. Amerykanie chcą, żeby prawo i porządek wróciły do stolicy. Wyborcy są wystraszeni i patrzą w twoim kierunku, szukając wsparcia. Wprowadzenie wojska jest właściwym sygnałem. Będziesz odbierany jako silny i zdecydowany przywódca. - Wiem, ale wcześniej mówiłeś co innego. Mówiłeś, że jeśli wprowadzimy czołgi, to będziemy wyglądać jak Chińczycy. - Cholera, to było, zanim zabili w biały dzień przewodniczącego Izby i zanim próbowali nas zestrzelić. Sprawy zaszły znacznie dalej niż pierwszego ranka. Wyborcy się boją. Na początku odczuwali dreszczyk emocji, widząc, że dinozaury w rodzaju Fitzgeralda i Koslowskiego zostały zamordowane. Ten dreszczyk minął i teraz chcą, żeby przywrócić prawo i porządek. Przy kolacji włączą telewizory i zobaczą żołnierza z kamienną twarzą siedzącego na wieżyczce czołgu. Będą szczęśliwi, że mają silnego prezydenta, który ma wolę, by podjąć działanie podczas kryzysu. Jim, zaufaj mi, wiem, co robię. ¦ 31 Coleman i OHourke^wie zostali w chatce prawie do dziesiątej, omawiając sposób postępowania z Arthurem. O'Ro-urke'owie odjechali do stolicy, a Coleman spędził większość popołudnia na sprawdzaniu okolic domu Arthura. Przydawała mu się nabyta podczas szkolenia w SEAL umiejętność zapamiętywania map. Przejechał każdą uliczkę w promieniu dziesięciu kilometrów od posiadłości Arthura, szukając nie zaznaczonych dróżek i dojazdowych ścieżek wiodących od dróg do wody, zapamiętując wszystko, co mogło być użyteczne. Przed podjęciem jakiegokolwiek działania przeciw Arthurowi chciał dokładnie znać okolicę. Im bliżej był dom Arthura, tym więcej szczegółów zapamiętywał: w których domach są kamery, w których znaki „Uwaga! Zły pies", gdzie widać budki wartowników. Przejechał przed bramą Arthura tylko raz, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Poza tym i tak bardziej interesowały go domy graniczące z jego posiadłością. Z danych Augiego wynikało, że w żadnym z nich nie ma zabezpieczeń. Obydwa miały co prawda znaki firm ochroniarskich, ale nie miały bram ani murów, co prawdopodobnie znaczyło, że strzeżone były tylko domy, a nie ich otoczenie. Po tej wycieczce krajoznawczej Coleman pojechał do Sparrows Point leżącego dokładnie na południe od Baltimore, nad rzeką Patapsco. Duży zakład przemysłowy, kiedyś zajmowany przez Bethlehem Steel, został w związku z upadkiem amerykańskiego hutnictwa podzielony na bardzo tanie magazyny i przystań rzeczną. SEAL Demolition and Salvage Corporation mieściła się w brudnym wilgotnym budynku nad Old Road Bay, na wschodnim skraju 309 tego terenu. Wynajem stu metrów kwadratowych wykończonej przestrzeni biurowej i tysiąca metrów kwadratowych magazynu kosztował skromne tysiąc dolarów miesięcznie. Coleman zadzwonił wcześniej do swoich jedynych dwóch pracowników i powiedział im, że spotykają się w biurze 0 czwartej po południu. Kiedy podjechał do magazynu, obaj stali właśnie obok biura i sprawdzali sprzęt do nurkowania. Dan Stroble i Kevin Hackett służyli trzy lata w oddziale Colemana i wyszli z marynarki wojennej pół roku po swoim dowódcy. W ciągu czterech miesięcy od założenia SEAL Demoli-tion and Salvage Corporation mieli tylko jedno zlecenie -od British Petroleum. BP po cichu zleciło zniszczenie jednej ze swoich opuszczonych instalacji naftowych na północnym Atlantyku. Informacja o tym w jakiś sposób wyciekła i Greenpeace zmobilizowało grupę aktywistów, którzy mieli okupować platformę, by nie dopuścić do jej zniszczenia. Chcieli zainteresować media, aby opinia publiczna 1 politycy wymogli na BP, by rozebrało platformę na części. Dla władz BP rachunek był prosty: zniszczenie platformy miało kosztować dwieście tysięcy dolarów, a rozbieranie jej po kawałeczku około pięciu milionów. BP pospiesznie zaczęło montować operację mającą na celu wysadzenie platformy w powietrze, zanim Greenpeace zmobilizuje swój zespół. Najbardziej optymistyczne szacunki mówiły, że wszystko może być gotowe w dwie doby, tymczasem statek z aktywistami Greenpeace zacumował w Rejkiawiku na Islandii i miał opuścić port następnego ranka. Aktywiści dotarliby do platformy w południe. BP musiało spowolnić działania protestujących, by zyskać czas na wysadzenie platformy. Wiceprezydent do spraw operacyjnych dostał polecenie znalezienia takiego sposobu na zatrzymanie aktywistów, który nie wskazywałby na zaangażowanie w to BP. Urzędnik zaczął dzwonić do Ameryki i Wielkiej Brytanii i dowiedział się, że doskonałe do tego celu może być nowo powstałe przedsiębiorstwo z Marylandu. Zadzwonił więc do Colemana i wyjaśnił mu sytuację. Zlecenie było proste: w ciągu 310 dwudziestu godzin mieli się dostać do Rejkiawiku i nie dopuścić, żeby statek Greenpeace wypłynął z portu. Zleceniodawcy nie interesowało, w jaki sposób to zrobią, byleby nikomu nie stała się krzywda. Coleman orientował się z grubsza, ile kosztowałoby BP rozmontowywanie platformy, więc powiedział, że zrobi, co trzeba, za trzysta tysięcy dolarów. Urzędnik zgodził się i Coleman, Stroble i Hackett wylecieli najbliższym samolotem z lotniska Allen Dulles, zabierając z sobą sprzęt do nurkowania. Tuż przed zachodem słońca wylądowali w Rejkiawiku i o jedenastej byli na nabrzeżu. Podczas służby w SEAL spędzili niezliczone godziny na pływaniu po brudnych portach i przyłączaniu ładunków wybuchowych do kadłubów statków oraz na unieruchamianiu ich turbin i sterów. W ich obecnej misji jedyną trudnością była temperatura wody. Nawet w kombinezonach z neoprenu nie mogli zostawać w wodzie dłużej niż piętnaście minut. Musieli się zmieniać i podpływać za każdym razem około sześćdziesięciu metrów dzielących nabrzeże od statku. Za pomocą palnika acetylenowego odcięli złączkę w miejscu, gdzie wał styka się ze śrubą. Statek był nadal sterowny i mógł płynąć z prędkością do dziesięciu węzłów. Powyżej tej prędkości moment obrotowy śruby spowodowałby odpadnięcie naruszonego złącza. Następnego ranka siedli w kawiarni i obserwowali, czy statkowi uda się wypłynąć z portu. Coleman nie miał poczucia winy. Całe życie był związany z oceanami, czuł wobec nich respekt, ale wiedział, że wysłanie na dno kilku tysięcy ton stali nie zrobi im najmniejszej krzywdy. Pili kawę i czekali na samolot do Waszyngtonu, gdy o ósmej rano do statku podpłynął holownik i odciągnął go do głównego kanału portowego. Cumy zostały rzucone i statek ruszał na pełne morze, zostawiając za kilem białą pianę. Ledwo wypłynął za falochron, gdy kilwater zniknął i statek zatrzymał się, kołysząc się na środku kanału. Godzinę później Coleman, Stroble i Hackett byli w drodze powrotnej do Waszyngtonu. W ostatnim miesiącu dostali dwie 311 kolejne oferty pracy, ale powiedzieli klientom, że są zbyt zajęci, żeby je przyjąć. Coleman zatrzasnął drzwi samochodu i podszedł do Stro-ble'a i Hacketta. - Jak leci? - Świetnie, szefie. A co u pana? - Też nieźle. Sprawdziliście wiadomości? - Tak - odparł Stroble. - Nic nie było na taśmie. Kiedy Coleman pytał, czy sprawdzili wiadomości, miał na myśli ustalenie, czy biuro i telefony są wolne od podsłuchu. Wiedzieli, że w końcu FBI obejmie ich obserwacją. Uruchomiona dzięki pieniądzom Seamusa SEAL Demoli-tion and Salvage Corporation dostarczała im alibi, które usprawiedliwiało spędzanie tak wiele czasu wspólnie podczas planowania misji. Alibi było tym lepsze, że nie byli jedynymi dawnymi członkami SEAL w Dystrykcie Kolumbia, którzy wspólnie pracowali. Coleman wiedział o dwóch innych, nieco starszych od niego, organizujących wyprawy na ryby z Annapolis i miał dziwne przeczucie, że przy okazji robią jakąś robótkę dla CIA. Były też grupy prowadzące firmy ochroniarskie, ubezpieczające dyplomatów i wysokich urzędników. Coleman i Seamus wiedzieli, że aby się nie dać złapać, nie mogli dostarczyć FBI żadnych dowodów. Oznaczało to maksymalną ostrożność, by nie zostawiać odcisków palców, świadków i broni, które mogłyby powiązać ich z morderstwami. Na każdym etapie operacji nosili rękawiczki i zasłaniali twarze. Karabiny użyte do zabicia Koslowskiego i Basseta oraz pistolet, z którego strzelili do Downsa, rdzewiały teraz na dnie Chesapeake. Nie było żadnych dowodów na ich związek z morderstwami. Jeśli pojawi się FBI, to ustali tylko, że trzech kolegów z wojska próbuje rozkręcić wspólny interes. Coleman wszedł do biura. Po chwili wrócił i powiedział: - Zbierzmy cały sprzęt. Chciałbym wziąć łódkę do Annapolis i sprawdzić pewien projekt. Jeśli pogoda się utrzyma, to może uda się trochę powędkować w drodze powrotnej. Odbijamy za jakieś trzydzieści minut. Gdy Stroble i Hackett gromadzili wyposażenie, Coleman 312 napełnił zbiorniki łodzi. Po trzydziestu minutach byli już w drodze. Rozmawiali o różnych nieważnych rzeczach, aż Stroble skończył sprawdzanie łódki. Coleman stanął za sterem i obserwował pobliskie łódki i małe statki. Wiedział, że FBI mogłoby spróbować założyć podsłuch w jego biurze, mieszkaniu, samochodzie, ale z tym mógł sobie poradzić. Taki podsłuch można wykryć, a gdyby byli na tyle głupi, żeby to zrobić, to natychmiast by się ujawnili. Naprawdę obawiał się mikrofonów kierunkowych. CIA używała ich od lat, a były one coraz lepsze. Ktoś stojący o sto metrów od nich mógł podsłuchiwać rozmowę, po prostu kierując mikrofon w ich stronę. CIA miała sprzęt, który umożliwiał nawet podsłuchiwanie przez ściany i inne przeszkody, gdy trudno było założyć podsłuch w pomieszczeniu. Kiedy wypłynęli na wody zatoki, Stroble i Hackett stanęli na mostku koło Colemana. Przy ryczącym silniku, wyjącym wietrze i bez żadnego statku w promieniu mili Coleman zaczął omawiać szczegóły spotkania, które Sea-mus i Michael odbyli z Augiem. Stroble i Hackett nie byli zdziwieni tym, co usłyszeli. Znali plotki o Higginsie i — według nich - mógł być odpowiedzialny za morderstwa Turnąuista, Olsona i ich ochroniarzy. Zanim dopłynęli do Annapolis, Coleman zapoznał ich ze wszystkimi szczegółami spotkania z O'Rourke'ami. Popłynęli na południe, do Tolly Point. Tam Coleman skierował łódź do brzegu. Powiedział Stroble'owi i Hackettowi, żeby zostali w ukryciu do czasu, aż wrócą na zatokę. Słońce zachodziło i pasma szarych chmur odpływały nad Atlantyk. Deszcz byłby dla nich korzystny, choć nie niezbędny. Coleman manewrował łódką tak, że wpłynęła do przystani na końcu Tolly Point. Zobaczył kogoś koło dystrybutorów paliwa na pomoście i podniósł rękę, aby osłonić oczy przed słońcem. Podpłynął wzdłuż pomostu, a Michael 0'Rourke wskoczył na pokład z wędką i torbą rybacką na ramieniu. - Witamy na pokładzie, kongresmanie. Wygląda na to, że będzie ładna noc na ryby. Proszę odłożyć sprzęt i wyjąć kilka piw z lodówki. Coleman zawrócił łódkę, a Michael położył sprzęt na 313 ¦ A ¦ pokładzie i otworzył czerwoną przenośną lodówkę. Wyjął z niej dwa piwa i jedno podał Colemanowi. Ten uśmiechnął się i pokiwał głową, a po chwili, kiedy minęli boje, nacisnął dźwignię, zwiększając obroty silnika. Przy rosnącym hałasie Michael wyszeptał: - Czy Dan i Kevin są tutaj? - Tak, pod pokładem. Powiedziałem im, żeby tam zostali, dopóki nie odpłyniemy poza zasięg wzroku. Miałeś jakieś kłopoty z dotarciem tutaj? - Nie, chyba nikt mnie nie śledził. Coleman spojrzał na zegarek - była siedemnasta dwadzieścia jeden. - Za piętnaście minut zajdzie słońce i będziemy musieli się zatrzymać i wziąć trochę sprzętu... Powinniśmy być tam około siódmej. Coleman płynął wzdłuż brzegu na południe, w kierunku Thomas Point. Zatoka była spokojna. Lekki wiatr wiał ze wschodu, ruch na wodzie był niewielki. Większość właścicieli rekreacyjnych łódek na Chesapeake zrobiła sobie przerwę do wiosny. Było około czternastu stopni Celsjusza i temperatura spadała. Płynęli wzdłuż Thomas Point ponad milę, po czym skręcili na wschód, przecinając główny kanał żeglugi po zatoce. Stroble i Hackett przebierali się w skafandry, Michael zaś stał na mostku z lornetką i sprawdzał, czy na ich drodze nie ma jakichś statków. Kiedy dopłynęli do drugiego brzegu, Coleman zbliżył łódź do dużej czerwonej boi, oznaczającej granice kanału żeglugi, i rzucił kotwicę. Stroble i Hackett byli już w skafandrach i mieli sprzęt do nurkowania. Po raz ostatni sprawdzali się nawzajem, po kolei oglądając każdą część wyposażenia, tak jak piloci przed lotem sprawdzają instrumenty. Coleman i Michael stali na mostku i rozglądali się, czy nie widać gdzieś Straży Wybrzeża, a Stroble i Hackett przeskoczyli przez burtę. Po pięciu minutach wrócili z dużym zbiornikiem. Michael i Coleman wciągnęli na pokład ciężkie pudło z ciemnozielonego fiberglasu. Coleman odciągnął hermetycznie zamykane klamry i otwarł kufer. Było tam sześć par nok- 314 towizyjnych okularów otulonych kawałkami pianki. Cole-man wziął cztery i podał Michaelowi, następnie wyjął górną część pojemnika, odsłaniając otulony pianką zbiornik na broń. Wyjął trzy pistolety maszynowe MP-5, karabin snaj-perski oraz tłumiki i magazynki. Zamknął pojemnik i z pomocą Michaela podał go Stroble'owi i Hackettowi, a oni zabrali go z powrotem na dno i przykryli kamieniami. Kiedy Stroble i Hackett wrócili na pokład, Coleman podniósł kotwicę i wrócił na południowo-zachodni kurs. Stroble i Hackett sprawdzili, czy broń jest czysta i dobrze nasmarowana, po czym zapakowali ją do wodoszczelnych plecaków. Kiedy skończyli, Hackett przejął stery, żeby Mi-chael i Coleman mogli się przygotować. Jakieś pół mili od Curtis Point Coleman znowu stanął za sterem i zwolnił do dziesięciu węzłów. Podpłynął na trzysta metrów do brzegu i skierował się na południe, licząc po drodze domy. Kiedy minęli szósty, Coleman powiedział Stroble'owi i Hackettowi, żeby włożyli okulary noktowizyjne i sprawdzali, czy na brzegu albo w przystaniach nie ma ludzi. Całe wybrzeże było klifem o wysokości do dwudziestu pięciu metrów. Jedynie posiadłość Arthura leżała na środku małego obniżenia. Stroble i Hackett stwierdzili, że nikogo nie widać. Łódź pokonała kolejne sto metrów i zbliżyła się na dziesięć metrów do brzegu. Coleman wyłączył silniki i rzucił kotwicę. Zanim zszedł z mostka, wyłączył wszystkie światła. To była dobra noc na rekonesans. Niewielki księżyc był nisko i częściowo zasłaniały go chmury. Coleman zebrał wszystkich, by sprawdzić łączność i przeprowadzić krótką odprawę. Mówił szeptem, bo woda niosła głos dalej, niż można by się spodziewać. - Uważajcie, ja jestem Zeus, Michael to Apollo, Dan -Hermes, a Kevin - Cyklop. Hackett uśmiechnął się na dźwięk kryptonimu związanego z wyglądem jego karabinu snajperskiego. - Sprawdźcie zegarki. Kiedy powiem: „Już", będzie dziewiętnasta osiem. - Coleman patrzył na zegarek: - Już -powiedział. Wszyscy zsynchronizowali zegarki. - Posiadłość 315 Arthura jest pełna sensorów ruchu, potykaczy laserowych i czujników drgań. Nie ma sposobu, byśmy się tam wśliznęli, nie dając się zauważyć. Chcę się dzisiaj przyjrzeć podwórkom sąsiadów i uzyskać ogólny ogląd sytuacji. Ke-vin, ty i Dan sprawdzicie sąsiadów od północy. O ile wiem, mają systemy bezpieczeństwa tylko w domach, a nie w terenie. Pamiętajcie, żeby sprawdzić pomost i schody prowadzące do domu, zanim po nich pójdziecie. Kiedy będziecie na szczycie klifu, sprawdźcie płot pomiędzy podwórkiem Arthura i sąsiada. Kevin, jak najszybciej znajdź sobie miejsce na jednym z tych wysokich dębów rosnących wzdłuż granicy. Jeśli coś się nie uda i będziemy musieli uciekać, to masz być na posterunku, by zapewnić nam osłonę. - Kiedy mogę użyć broni? - zapytał Hackett. - Powinniśmy odejść tak, żeby nikt nas nie zauważył. -A jeśli wyjdzie na jedno ze swoich cygar i będę go miał na celowniku? Coleman się zastanowił. - To kuszące, ale odpowiedź brzmi „nie". Nie chcę pośpiechu. Jesteśmy tu po to, żeby zebrać informacje i odejść. Michael, Hackett i Stroble potaknęli. - Jeśli coś się nie uda i któryś ze strażników otworzy ogień, załatw go. W pozostałych wypadkach trzymaj palec z dala od spustu... Jeszcze jedno, wiatr jest ze wschodu. Pamiętajcie o tym, jeśli zaczną patrolować z psami. To wszystko, bądźcie ostrożni. Stroble i Hackett usiedli na platformie do nurkowania i włożyli maski i płetwy. Wsadzili rurki do oddychania w usta, wśliznęli się do wody i spokojnie odpłynęli. Zanim Michael i Coleman weszli do wody, Coleman zapytał: - Marinę Recon nauczyli cię pływać? - Nie. - Uśmiechnął się Michael. - Myślałem, że mnie podholujecie. - Dobre. Ruszajmy. Obydwaj zanurzyli się i popłynęli ku wybrzeżu. Posuwali się w wodzie, używając tylko nóg, co było łatwe dzięki wielkim czarnym płetwom. Jedynym śladem ich obecności były cienkie czarne rurki nad maskami. Kiedy byli na wy- 316 sokości pomostu południowego sąsiada Arthura, dopłynęli do brzegu i wyciągnęli plecaki. Coleman wyszeptał do malutkiego mikrofonu: - Tu Zeus, jesteśmy na brzegu, odbiór. - Tu Cyklop, prawie jesteśmy, odbiór. Michael i Coleman przyklęknęli na skrawku piasku przy klifie. Michael wyciągał szyję, żeby zobaczyć ciemny kamienny mur, który wyglądał, jakby miał wysokość trzypiętrowego budynku. Coleman klepnął go w ramię. - Miej sprzęt w pogotowiu. Chcę się przyjrzeć pomostowi i sprawdzić, czy ma jakieś urządzenia zabezpieczające. -Nasunął na oczy gogle noktowizyjne i wskoczył do wody. Nie dotykając pomostu, patrzył na niego od spodu, szukając przewodów. Kiedy dotarł do końca, przepłynął pod olbrzymim żółto-białym zbiornikiem, w którym zadokowa-ny był sześciostopowy chris-craft. Po sprawdzeniu całego pomostu wrócił na brzeg i wziął plecak. Michael wcześniej dołączył magazynek i tłumik do MP-5 Colemana. Podał broń towarzyszowi, który sprawdził, czy w komorze był nabój. Coleman spojrzał z uśmiechem na Michaela. - Pamiętasz, jak to się robi? - Przypominam sobie. - Dobra. Chodźmy. Michael szedł za Colemanem po schodach, które wiły się po klifie i co dwadzieścia stopni zmieniały kierunek. Kiedy zbliżyli się do szczytu, Coleman podniósł pięść, sygnalizując, że Michael ma poczekać. Podczołgał się niemal do ostatniego stopnia i sprawdził, czy na balustradzie nie ma sensora ruchu. Wiedział, że nie ma czujników laserowych, bo widziałby je w noktowizorze. Następnie sprawdził, czy nie widać ruchu w wielkim domu, i po kilku minutach dał O'Rourke'owi znak, żeby podszedł. Powoli, schyleni, przesuwali się wzdłuż żywopłotu, który oddzielał trawnik od skraju klifu. Na końcu żywopłotu dotarli do małego patio i altanki, która graniczyła z trzymetrowym ceglanym płotem otaczającym posiadłość Arthura. Coleman wziął z patio krzesło i podstawił je z boku altanki. Obaj z O'Rourkiem przewiesili broń przez plecy 317 i wspięli się na dach. Leżeli na brzuchach i patrzyli ponad płotem. Widok z lekko nachylonego ośmiokątnego dachu był doskonały, widzieli niemal cały ogródek za domem Ar-thura. - Cyklop, tu Zeus, czy jesteście na stanowisku, odbiór? -powiedział Coleman do mikrofonu niemal szeptem. - Potwierdzam, Zeus. Znalazłem gniazdko z widokiem z lotu ptaka, odbiór. - Czy widziałeś straże, odbiór? - Potwierdzam. Jednego człowieka i psa. Obeszli bok domu jakąś minutę temu, odbiór. - Zrozumiałem. Sprawdź moją pozycję. Jesteśmy dokładnie na południe od ciebie, zaraz za płotem, odbiór. 0'Rourke i Coleman leżeli bez ruchu, a po minucie usłyszeli Hacketta: - Mam was. Co prawda z trudem, musiałem cztery razy sprawdzić. Pamiętajcie, żeby się nie wychylać. Niebo za wami jest całkiem ciemne, ale wasze kontury byłyby widoczne, odbiór. - Jak wysoko jesteś, Cyklop, odbiór? - Dobre sześć metrów, odbiór. - Zrozumiałem, daj znać, jeśli pies pokaże się przy moim płocie. To jedyne miejsce, którego nie widzę, odbiór. - Dobra, odbiór. - Hermes, tu Zeus, jakie jest twoje stanowisko, odbiór? Stroble stał na najniższej gałęzi starego dębu. Obejmował pień i ponad płotem patrzył na front domu Arthura. - Mam dobry widok na front domu, odbiór. - Co widzisz, odbiór? - Dwóch strażników przy drzwiach, każdy z owczarkiem niemieckim, odbiór. - Jakie mają wyposażenie, odbiór? - Wysokie wojskowe buty, ciemne kombinezony i kamizelki. Jeden ma broń przy boku... poprawiam, obaj mają. -Stroble podniósł okulary na czoło i z pojemnika na piersi wyjął polową lornetkę. Strażnicy stali w świetle drzwi. Szczegóły były teraz lepiej widoczne. - Obaj mają uzi i wygląda na to, że kamizelki kuloodporne, odbiór. 318 - Jaki mają sprzęt łączności, odbiór? - Obaj mają mikrofony, a radiotelefony zamontowane na plecach po lewej stronie, odbiór. - Czy jeden z nich właśnie zakończył obchód ogródka za domem, odbiór? - Potwierdzam, odbiór. Coleman spojrzał na zegarek. - W porządku, wiecie, co macie robić. Donoście o każdym ruchu i zaznaczajcie czas. Powinien być jeszcze jeden strażnik przy bramie i jeden w domu. Zobaczmy, jacy są dobrzy, odbiór. Przez następną godzinę obserwowali, jak dwóch strażników z psami patroluje teren. Jeden z nich zawsze zostawał przy drzwiach frontowych, a drugi obchodził posiadłość. Nie było żadnej prawidłowości w częstotliwości zmian. Czasami strażnik okrążał dom tylko raz, a następnym razem chodził dziesięć minut po całej posiadłości. Dla przypadkowego obserwatora wyglądało to na brak organizacji i w pewnym sensie tak właśnie było, ale było to celowe. W tym fachu przewidywalność była wadą, a nie zaletą. Ci strażnicy byli zawodowcami. Stroble zaczynał się męczyć staniem, więc usiadł na wielkiej gałęzi. Teraz z trudem zerkał ponad płotem, ale wciąż widział przy drzwiach frontowych dwóch strażników i ich psy. Obaj powiedzieli coś do mikrofonów, następnie odwrócili się i ruszyli w przeciwnych kierunkach. Niezwyczajny ruch przyciągnął uwagę Stroble'a, gdy nagle reflektory oświetliły linię drzew na północ i południe od posiadłości Arthura. Stroble zeskoczył z drzewa i zaczął jak najciszej biec w kierunku wody. - Myślę, że mogli mnie zobaczyć, odbiór - wyszeptał do mikrofonu. Coleman i O'Rourke instynktownie odchylili się, gdy światła zbliżyły się do nich i zaczęły skakać po drugiej stronie dachu. - Hermes, gdzie jesteś, odbiór? - zapytał Coleman. - Idę w kierunku klifu, odbiór. - Zrozumiałem, Hermes. Stań przy klifie i czekaj na 319 Cyklopa, odbiór. Cyklop, potrzebny zwiad. Co się dzieje, odbiór? — Widzę obu strażników z psami idących wzdłuż płotu w kierunku wody. Patrzą na drzewa, ale żaden z nich nie wyjął broni. Wygląda to na rutynowe sprawdzanie, odbiór. — Czy jesteś wciąż dobrze ukryty, odbiór? — Potwierdzam, odbiór. — W porządku, musisz przekazywać szczegółowe sprawozdanie, bo my nic nie widzimy, odbiór. — Nie ruszajcie się. Strażnik i pies ze strony południowej zbliżają się do was. Widzę go. - Hackett zniżył głos. -Dobrze. Zeus, oni patrzą z krawędzi klifu na wodę... Strażnik najbliżej was mówi coś do mikrofonu i idzie z powrotem do domu. Bez ostrzeżenia reflektory zgasły i wróciła ciemność. — Co to wszystko miało znaczyć? - zapytał Michael. — Nie wiem - wyszeptał Coleman. - Niech nikt się nie rusza przez kilka minut. Zobaczymy, co się teraz stanie. Nie odzywamy się, chyba że coś się zmieni, odbiór. Coleman i Michael podczołgali się do krawędzi dachu i patrzyli nad płotem. Nie minęła minuta i Hackett przerwał ciszę: — Wydaje mi się, że słyszę samochód na podjeździe. 32 Nance wysiadł z samochodu i wyciągnął przed siebie ręce. Podszedł do niego strażnik i obszukał go czujnikiem. Kiedy skończył, przez mikrofon nad ramieniem powiadomił kontrolera wewnątrz domu, że gość Arthura jest czysty. Ochroniarz Nance'a i kierowca czekali w samochodzie, a doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego został wprowadzony do domu. Kiedy wszedł do gabinetu, jak zwykle zastał Arthura czekającego przy kominku. Nance przeszedł przez pokój i zatrzymał się tuż przed Arthurem. Usta gospodarza wygięły się w grymasie przypominającym uśmiech. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciw staniu, siedziałem cały dzień. - Oczywiście. - To dobrze. Co jest tak ważnego, że musiałeś rozmawiać ze mną osobiście? - Sam będziesz musiał ocenić. Chcę, żebyś był na bieżąco informowany o pewnych sprawach. — Nance przestępo-wał z nogi na nogę. — Wczoraj rano McMahon z FBI dostał telefon od terrorystów. Ogłosili, że nie mają nic wspólnego z zabójstwami Olsona i Turnąuista. - Coś takiego. — Arthur wydął usta. — Myślałem, że pójdą z tym do mediów, a nie do FBI. - Też tak myślałem. Czy martwi cię to? Arthur zbył pytanie machnięciem ręki. - Nie, wcale nie. Nikt oprócz ciebie, Garreta i mnie nie wie, kto stał za tymi morderstwami. Ludzi wynająłem i nie kontaktowali się z nikim. Dostali kopertę z nazwiskami Olsona i Turnąuista oraz numerem konta w bardzo 321 dyskretnym banku na Kajmanach. Gdyby nawet FBI złapało morderców, to i tak nie byłoby w stanie dojść do nas. - Chyba że ktoś z nas wygada. Arthur uważnie spojrzał na Nance'a. - Obaj wiemy, że ani ty, ani ja nie powiemy FBI. Muszę więc przyjąć, że mówisz o panu Garrecie. -Tak. - Co tym razem zrobił? - Trudno mu było ukryć emocje. Podczas wczorajszego spotkania, kiedy McMahon odtwarzał taśmę z rozmową, Garret zachowywał się bardzo nerwowo. - Nie widzę problemu. Zazwyczaj jest nerwowy. Nance westchnął. Zawsze ciężko było przekonać Arthu- ra o czymkolwiek. - Kiedy odtwarzano taśmę z rozmową, zaczął się pocić i nie przestawał się na mnie gapić. Wyglądał na nadzwyczajnie nerwowego i zmartwionego. - Czy ktoś zwrócił uwagę na jego zachowanie? -Tak. -Kto? - Thomas Stansfield. Arthur spoważniał. - Jesteś pewien? - Absolutnie. - Jak dużo widział? - Wszystko. Wiesz, jaki on jest. To zawodowiec, zwraca uwagę na szczegóły. - Co dokładnie widział? - Jak Garret wierci się na krześle, jak się poci, jak jego oczy biegają między mną a zapisem rozmowy telefonicznej. Obserwowałem Stansfielda, jak patrzył na Stu i jak za jego wzrokiem doszedł do mnie. Wszystko zauważył. - Wolałbym, żeby to się nie zdarzyło - westchnął Arthur -ale nie myślę, żeby nam to mogło zaszkodzić. Jak powiedziałem, nie ma sposobu, żeby mogli do nas dojść. - Dopóty, dopóki Garret trzyma gębę na kłódkę. - Będzie cicho, ma silny instynkt przetrwania. - Wiem, że ma, i to mnie martwi. A jeśli Stansfield 322 doda dwa do dwóch i zgadnie, że to ty rozkazałeś zabić Olsona? Stansfield wie, że go nienawidziłeś. - Nance przerwał, żeby Arthur mógł przemyśleć tę możliwość. -Instynkt przetrwania Garreta jest tak silny, że w ciągu sekundy obróci się przeciwko nam, jeśli miałoby go to uratować. Arthur patrzył na Nance'a, potem spojrzał w ogień. Obserwował, jak skaczą płomienie, i jednocześnie rozważał swoje możliwości, przyglądając się im z każdej strony i próbując rozstrzygnąć, czy Garret jest atutem, czy zagrożeniem. Wyobraził sobie, że Stansfield bierze Garreta na bok i łapie go bez przygotowania, mówi mu, że wie wszystko o jego związkach z Arthurem oraz o tym, że to oni stoją za morderstwami Olsona i Turnąuista. Stansfield może spekulować i łączyć fakty, ale nic z tego nie wyniknie, dopóki Garret będzie cicho. Jest mnóstwo powodów, dla których można zabić polityka. Niczego nie udowodnią, jeśli nikt z nich się nie wygada. Arthur doszedł do wniosku, że lepiej będzie załatwić to, zanim Stansfield będzie miał okazję do działania. - Myślę, że powinniśmy zadziałać w tej kwestii i dać Garretowi do zrozumienia, co go czeka, jeśli zacznie mówić. - Arthur trzymał palec na dolnej wardze. - Powiedz Garretowi, że przygotowałem się na to, żeby się z nim policzyć, w razie gdyby komukolwiek szepnął choć słówko na ten temat... Powiedz, że nawet jeśli umrę, to ten rozkaz zostanie wykonany. - Myślę, że to mądra decyzja. Wiem, jak to zrobić. - To dobrze. Zostawiam ci decyzję co do szczegółów. -Arthur podszedł do stolika i wziął z niego dwa cygara. -Wyjdźmy na zewnątrz. Chciałbym z tobą przedyskutować jeszcze kilka spraw. Nance posłusznie szedł za swoim mentorem w chłodną noc. O'Rourke i Coleman skupili się na strażniku, który stał na posterunku na skraju klifu, kiedy w słuchawkach usłyszeli Hacketta: - Zeus, tu Cyklop. Właśnie zauważyłem dwóch ludzi 323 w garniturach, którzy wyszli z domu i stoją na patio. Czy ich widzisz, odbiór? 0'Rourke i Coleman spojrzeli w kierunku domu. Cole-man patrzył przez okulary noktowizyjne, O'Rourke natomiast chwilę wcześniej je zdjął i widział tylko czerwone koniuszki cygar. Ciężko było zobaczyć w ciemności kontury ludzi. - Widzę, Cyklop. Widzę dwóch ludzi... - wyszeptał Coleman do mikrofonu. - Jeden to pewno nasz człowiek. Nie wiem, kim jest ten drugi, odbiór. - Coleman odsunął mikrofon i powiedział do Michaela: - Augie miał rację z tym cygarem. 0'Rourke włożył okulary i patrzył w kierunku domu. Nastawił ostrość na obu mężczyzn i cicho powiedział: - Facet po prawej to Arthur, ale nie wiem, kim jest ten po lewej. - Ja też nie — odpowiedział Coleman. — Cyklop, nie widzimy, kim jest ten drugi, a ty, odbiór? - Wydaje się znajomy, ale nie mogę mu się dobrze przyjrzeć. 0'Rourke widział, jak Arthur coś mówi, i nagle drugi mężczyzna odwrócił się w jego kierunku, wydmuchując kłąb dymu. 0'Rourke jęknął i klepnął Colemana w ramię. - Myślę, że to Mikę Nance. - Jesteś pewien? - Prawie. - Mikę obniżył mikrofon. - Cyklop, tu Apollo. Czy ten drugi to doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego Mikę Nance, odbiór? Cyklop przesunął celownik karabinu z Arthura na drugiego mężczyznę. Nance wyjął z ust cygaro i Cyklop widział teraz całą jego twarz. - Potwierdzam, ten drugi to Mikę Nance, odbiór. - Co tu, do cholery, robi Mikę Nance? - zapytał 0'Rourke. - Nie mam pojęcia - powiedział Coleman, patrząc w kierunku klifu i starając się zobaczyć, co robi strażnik i pies. - Jesteś pewien, że to on? -Tak. 0'Rourke wciąż patrzył na dwóch ludzi na werandzie. 324 - Augie powiedział, że Stansfield rozkazał Arthurowi zaprzestać wszelkich kontaktów z wywiadem. - Widać, że ignoruje ten rozkaz. - Coleman obniżył mikrofon. - W porządku, wszyscy, tu Zeus, słuchajcie. Poczekamy, aż skończą palić i, mam nadzieję, wejdą do środka, wartownicy wrócą do domu. Wtedy skończymy rekonesans i wracamy do łódki. Do tego czasu nie ruszamy się. Nie chcę, żeby się dowiedzieli, że tu byliśmy. Irenę Kennedy walczyła ze snem. Organizm ludzki potrzebuje zdecydowanie więcej niż dwie godziny snu dziennie, a Kennedy spała dwie godziny w ciągu ostatnich trzech dni. Nic dziwnego, że jej organizm był bliski strajku. Siedziała wciąż wśród plików zielonych akt personalnych. Mówiąc dokładnie, wśród dziewięćdziesięciu czterech kompletów. Praca, jaką Wywiad Marynarki Wojennej musiał wykonać, aby obserwować każdego byłego SEAL, zrobiła na niej wrażenie. Systematycznie przedzierała się przez każdy plik i czytała każdą nudną linijkę tekstu. Akta osobowe personelu militarnego nie były intrygującą lekturą. Znalazła pięciu mężczyzn, którzy teraz byli na żołdzie CIA. Nie wynikało to bezpośrednio z akt - rozpoznała w ich pracodawcach firmy będące przykrywkami agencji albo wykonujące dla niej różne zlecenia. Kennedy przeczytała już pięćdziesiąt dwa komplety akt i zaczynała rozumieć, że tej nocy nie skończy. Była prawie jedenasta, a jej zdolność do analizowania informacji szybko malała. Postanowiła przeczytać jeszcze dwa komplety i zrobić przerwę, zostawiając sobie czterdziestkę na rano. Otwarła następne akta i spojrzała na zdjęcie Scotta Co-lemana. Pod zdjęciem była data zwolnienia ze służby - nieco ponad rok temu. Czytała akta, nie znajdując w nich nic nadzwyczajnego. Każdy z dziewięćdziesięciu czterech zestawów był godny uwagi, ale po przeczytaniu pięćdziesięciu wszystkie jakby się zlały i nadludzkie wyczyny zaczęły się wydawać normalne. Kennedy zauważyła tylko, że iloraz inteligencji Colemana był niemal na poziomie geniusza. Przeskoczyła do ostatnich stron, przeczytała listę taj- 325 nych operacji, w których Coleman brał udział. Była długa i godna podziwu, zaczynała się we wczesnych latach osiemdziesiątych, a kończyła przed półtora rokiem. Kennedy rozpoznała niemal połowę tych misji. Doszła do ostatniej i poczuła pustkę w żołądku. Była to operacja pod kryptonimem Snatch Back. Wiedziało o niej niewielu ludzi. Jedyną notatką po operacji była data zwolnienia ze służby. Obok niej w nawiasie komentarz: „Zapewniono wcześniejsze zwolnienie". - Czegoś takiego jeszcze nie widziałam — powiedziała do siebie Kennedy. Jej ciekawość wzrosła, więc zmęczenie ustąpiło. Przeskoczyła na ostatnią stronę i dowiedziała się, że Coleman mieszka w Adams Morgan i założył przedsiębiorstwo SEAL Demolition and Salvage Corporation. Kennedy natychmiast zainteresowała się, kim mogą być pozostali pracownicy firmy. Chwyciła akta i ruszyła korytarzem w kierunku biura generała Heaneya. W części biurowej zastała tylko młodego podporucznika. - Czy generał jest u siebie? - zapytała Kennedy. - Doktor Kennedy, pożegnał się z panią prawie trzy godziny temu... Pamięta pani, powiedział, że wróci o szóstej. - Cholera - skrzywiła się Kennedy. - Proszę pani, proszę nie brać mi tego za złe, ale chyba powinna się pani przespać. Kennedy pokręciła głową i spojrzała na akta. Zastanawiała się, co ma teraz powiedzieć. - Czy mogę pani jeszcze w czymś pomóc? Kennedy spojrzała na oficera i niemal zapytała go o zakres jego dopuszczenia do tajemnicy państwowej, zdążyła jednak jeszcze raz pomyśleć. Biorąc pod uwagę jego wiek i rangę, nie było szans, by mógł być upoważniony do dyskutowania o takich informacjach. - Nie... dziękuję za dobre chęci. - Blada jak papier Kennedy odwróciła się do wyjścia, ale zatrzymała się. - Poruczniku, jak często zdarza się uzyskanie wcześniejszego zwolnienia z jednostek specjalnych? - Nie jest to takie niezwykłe. Średnio raz na dwa tygo- 326 dnie ludzie rozwalają sobie kolana. Mamy co najmniej jeden złamany kręgosłup rocznie i całe mnóstwo innych urazów. Większość urazów kolana wymaga co najmniej roku rehabilitacji, więc jeśli dany człowiek ma odejść w ciągu roku, to jest zwalniany wcześniej. Kennedy przyjęła wyjaśnienie. - Dziękuję. - Znowu ruszyła w kierunku wyjścia i znowu się zatrzymała. - W takim razie w aktach byłaby adnotacja o zwolnieniu z powodów zdrowotnych? - Tak, to prawda. Kennedy otwarła akta Colemana i odnalazła kartkę z adnotacją o zgodzie na wcześniejsze zwolnienie. Wskazała na ostatnią linię i pokazała ją podporucznikowi. - To nie jest zwolnienie ze względów medycznych, prawda? - Nie jest. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. To znaczy niezupełnie. W związku z cięciami budżetowymi często się to zdarza w marynarce wojennej, ale nie w jednostkach specjalnych. Kennedy zastanawiała się, czy kazać podporucznikowi dzwonić do domu generała Heaneya, wiedziała jednak, że generał potrzebuje snu tak samo jak ona lub nawet bardziej. Postanowiła, że może z tym poczekać do rana, poprosiła oficera o kartkę papieru i napisała notatkę dla generała. Przyczepiła ją do segregatora i podała akta podporucznikowi. - Czy mógłby pan położyć to na biurku generała? Wzięła swoje rzeczy i postanowiła zostawić resztę akt do rana. O ósmej miała być na spotkaniu w biurze Skipa McMahona. Arthur i Nance około czterdziestu minut stali na dworze, rozmawiając i paląc cygara. W tym czasie 0'Rourke i Coleman zastanawiali się, z jakich powodów doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego mógłby chcieć rozmawiać z Arthurem. W swoim punkcie obserwacyjnym na szczycie altanki byli coraz bardziej zadziwieni. W końcu Arthur i Nance wrócili do domu, a kilka minut później sły- 327 chać było odjeżdżający samochód. Coleman starannie sprawdził otoczenie i kazał wszystkim nie ruszać się jeszcze przez kilka minut. Kiedy upłynęły, obniżył mikrofon do ust i powiedział: - W porządku, wracamy na łódź. Dajcie znać, jeśli coś się stanie, odbiór. Coleman pierwszy ześliznął się z dachu i opuścił się na krzesło. 0'Rourke zsunął się za nim i odstawił krzesło tam, skąd je wzięli. Następnie obaj podbiegli do żywopłotu i spojrzeli na siebie. Pewnie dziesiąty raz O'Rourke powiedział: - Boże, chciałbym wiedzieć, o czym ci dwaj rozmawiali. - Też bym chciał. — Coleman rozejrzał się po podwórku. — Cyklop i Hermes, tu Zeus. Czy mnie widzicie, odbiór? - Tak, widzimy, odbiór. - Gdzie jesteście, odbiór? - Przygotowujemy się do wejścia do wody, odbiór. - Chciałbym jeszcze coś sprawdzić. Powinno mi to zająć najwyżej dwadzieścia minut. Spotkamy się na łodzi, odbiór. - Zrozumiałem, odbiór. - O co chodzi? - spytał O'Rourke. - Kiedy tu wczoraj jeździłem po okolicy, zauważyłem, że niedaleko jest duży dom na sprzedaż. Wygląda na opuszczony. Skoro już tu jesteśmy, to chciałbym się tam rozejrzeć. Nie podnośmy się i bądźmy cicho. Przebiegli przez podwórko, kryjąc się za żywopłotem. Żaden płot nie rozdzielał tych dwóch działek, granicę wytyczała tylko linia drzew. Coleman i 0'Rourke zatrzymali się, przyjrzeli ogródkom i szukali czujników ruchu, ale nic nie znaleźli. W starym domu zgaszone były wszystkie światła. Przeszli przez podwórko i podeszli do starego płotu z kutego żelaza. - To tutaj - powiedział Coleman. - Chodźmy wzdłuż płotu i poszukajmy bramy. Oddalali się od zatoki i zbliżali do domu. Nie przeszli więcej niż dziesięć metrów, kiedy znaleźli dziurę w płocie. Brakowało dwóch kutych prętów i w ten sposób powstało wejście. Weszli przez nie i znaleźli lekko wydeptaną ścieżkę wijącą się między drzewami i chwastami. Dziesięć me- 328 trów dalej rozszerzała się w wielki dziki trawnik wielkości boiska piłkarskiego. Trawa sięgała im niemal do pasa. Badali wzrokiem opuszczony dom. Na parterze wszystkie okna były pozasłaniane okiennicami, a roślinność wokół nich wyglądała tak, jakby miała wkrótce połknąć cały dom. - Dom jest pusty od jakiegoś czasu - powiedział Cole-man. - Trudno sprzedać taki dom, same podatki musiałyby wynieść z pół miliona dolarów. - Chodź, myślę, że tam powinien być boczny podjazd. Przedzierali się przez wysoką trawę, cały czas pozostając w pobliżu drzew. Doszli do domku i piaszczystej drogi, która prowadziła do głównej drogi i dalej, do bramy służbowej. Obok niej stał pokaźnych rozmiarów dom dla służby. I tu okna były zasłonięte okiennicami. Usłyszeli zbliżający się samochód, więc ukryli się za jakimiś krzakami. Dźwięk był coraz głośniejszy i po chwili reflektory rozświetliły noc. Poszycie i drzewa rosły gęsto, poza tym byli w czarnych strojach, więc trudno by ich było zauważyć. Mercedes przejechał obok nich i zniknął za zakrętem. Co-leman podniósł się z krzaków i obejrzał bramę. Była to otwierana od środka, mniejsza kopia żelaznej bramy przy głównym wjeździe na posiadłość, zamknięta na łańcuch i kłódkę. Coleman szybko sprawdził zamek i zawiasy, po czym odwrócił się do O'Rourke'a i powiedział: - Zobaczyłem, co chciałem, chodźmy. - Może mi powiesz, o czym myślisz? - Jeszcze nie wiem na pewno, staram się zyskać ogólne pojęcie... Chodźmy. Coleman prowadził boczną drogą przez wysoką trawę z powrotem na podwórko sąsiada Arthura i dalej, schodami nad zatokę. Tam przepakowali sprzęt do wodoodpornych plecaków i popłynęli z powrotem do łódki, gdzie czekali na nich Stroble i Hackett. Kiedy tylko Coleman i O'Rourke znaleźli się na pokładzie, podniesiono kotwicę i łódź skierowała się w głąb zatoki. Przepłynęli na drugą stronę i skierowali do Baltimore. Cała czwórka była na mostku. Owiewka chroniła ich od 329 i\ 11 I ¦ wiatru, ale i tak nocne powietrze było lodowate. Hackett mówił, że załatwienie Arthura nie powinno być trudne. - Nie mogę uwierzyć, że facet, który jest tak stuknięty na punkcie bezpieczeństwa, może być na tyle tępy, żeby tak sobie wychodzić na zewnątrz tylko po to, żeby zapalić cygaro. - Oni wszyscy są podobni... na całym świecie - żachnął się Stroble. - Wszyscy mają słabostki... jakieś maleńkie przyzwyczajenie, z którego za nic nie zrezygnują. - A jak trudno byłoby go porwać? - zapytał 0'Rourke. - Dużo trudniej niż strzelić mu w głowę z pięćdziesięciu metrów - odpowiedział Hackett. - Ale chyba nie myślisz o tym poważnie? - Chciałbym wiedzieć, o czym rozmawiał z Mikiem Nan-ce'em. 0'Rourke spojrzał na Colemana, który wpatrywał się w wodę przed łódką. Wiedział, że myśli dokładnie o tym samym. - To się da zrobić, ale trzeba załatwić strażników - powiedział Coleman, nie odrywając oczu od wody. - Dlaczego? - To nie są zwykli ochroniarze. Jeśli ochraniają Arthura, to muszą być dobrzy. - Jak bardzo? - Wystarczająco dobrzy, żeby próba podejścia ich skończyła się śmiercią jednego z nas. - A gdyby strzelić do nich pociskiem usypiającym? Coleman pomyślał i zapytał Hacketta: - Jaka jest szansa, żeby dostać ich usypiaczem? - Za duży wiatr od zatoki i za duża odległość. - Hackett pokręcił głową. - Wygląda na to, że strażnicy mają kamizelki kuloodporne, więc nie można strzelić im w kark. Z odległości, z której musielibyśmy strzelać, nie daję nam szansy trafienia większej niż pięćdziesiąt procent. 0'Rourke pomyślał o zabiciu strażników. Podczas wojny zabił kilku Irakijczyków, ale te ofiary byłyby mniej anonimowe. - Co to za ludzie? Pracują dla CIA? 330 - Nie, to najemnicy. Pewnie kiedyś dla niego pracowali. -Coleman rozejrzał się, czy w okolicy nie widać żadnych jednostek pływających. - Michael, możemy to zrobić, tylko jeśli zabijemy strażników. Możemy albo zabić Arthura i nie wiedzieć, o co chodzi, albo złapać go i dowiedzieć się, co zamierzają on i Nance... Ja mówię, żeby go złapać, ale decyzja należy do ciebie. 33 Irenę Kennedy mocno spała. Kiedy wróciła późno do domu, nie miała nawet sił, żeby zdjąć ubranie. Padła jak stała i w sekundę zasnęła. Przez sen wyczuła, że nie jest sama w sypialni. Ktoś na nią patrzył. Otwarła oczy i zobaczyła brązowe oczy. Należały do jej czteroletniego syna Tommy'ego. Patrzył na nią z grymasem na twarzy i kartonikiem soku przyczepionym do buzi. Irenę zamrugała kilka razy i starała się otrząsnąć ze snu. Tommy odsunął kartonik od ust. - Dlaczego śpisz w ubraniu? — zapytał. Irenę zignorowała pytanie i wyciągnęła do niego ręce. - Uściskaj mamusię. Tommy odstawił napój na stolik i wskoczył na wielkie łóżko. Irenę wyściskała go i pocałowała w czoło. - Wszystko dobrze? — zapytała, gładząc go po jasnych włosach. - Dobrze. - Tommy był zwolennikiem jednowyrazowych odpowiedzi. - Jak sobie radziliście z panią Rosensteel? - W porządku. Powiedziała, żebym pozwolił ci spać. - Ona jest tutaj? -Tak. Irenę zerwała się. - Która godzina? - Spojrzała na zegar przy łóżku i ledwo powstrzymała się, by nie przekląć. Wyskoczyła z łóżka i podniosła Tommy'ego. - Kochanie, mamusia jest spóźniona. Idź i poproś panią Rosensteel, żeby zrobiła mi kawę. Klepnęła chłopca w pupę i poszła do łazienki. W trzy minuty wzięła prysznic i ubrała się. Wrzuciła do torebki przybory do makijażu i z mokrymi włosami ruszyła do kuchni. 332 Niania Tomm/ego podała jej kawę w kubku na drogę. Irenę podziękowała, przyklęknęła i pocałowała synka w czoło. - Zadzwonię do ciebie z biura. Kocham cię. - Też cię kocham. Tommy kiwał jej, kiedy wybiegała z domu. Kilka minut później przebijała się w kierunku centrum. Przypomniała sobie, że ma zadzwonić do swojej mamy i poprosić ją, aby zajrzała do Tomnr/ego. Od kiedy zaczęły się morderstwa, pracowała straszliwie dużo, na czym cierpiało jej życie rodzinne. Po drodze do Hoover Building złamała kilka przepisów ruchu, ale znalazła czas na makijaż. Pojawiła się w biurze Skipa McMahona trzydzieści minut po tym, jak obudził ją Tommy, i czuła się lepiej, niż można by się spodziewać. - Dzień dobry, Skip. - Dzień dobry, Irenę. Jak się masz? - Całkiem dobrze. Wreszcie nieco się wyspałam. - To dobrze, bo przed nami cały dzień. Właśnie wyszedłem ze spotkania z Harveyem Wilcoxem i Madelaine Nan-ny. Rozpoczęli już obserwację dziesięciu z czternastu podejrzanych i mają nadzieję, że do wieczoru obejmą nią pozostałych. Jak idzie twoim ludziom? - Dobrze. O dziesiątej wieczorem zaczęliśmy obserwację wizualną i telefoniczną wszystkich czterdziestu pięciu podejrzanych. McMahon spojrzał na Kennedy, czekając, aż pani doktor roześmieje się i powie, że to dowcip. Nic takiego nie nastąpiło i w końcu McMahon zrozumiał, że nie żartowała. Zdziwił się, jak CIA mogła zacząć obserwację czterdziestu pięciu osób w ciągu niecałych trzydziestu sześciu godzin. Był pewien, że prawa obywatelskie naruszali na prawo i lewo. McMahon, jako policjant, bardzo chciał wiedzieć, jak to przeprowadzono, ale z drugiej strony, jako szanujący prawo agent federalny, wolał niepewność. - Irenę, trudno mi uwierzyć, że macie wystarczającą liczbę ludzi, by obserwować czterdzieści pięć osób przez całą dobę. - Nie mamy. - To jak, do cholery, pilnujecie ich wszystkich? 333 I ¦ ¦ - To nie kwestia ludzi, Skip, ale technologii. - Co to znaczy „technologii"? - Chętnie bym ci powiedziała, ale będzie lepiej, jeśli nie będziesz wiedział. - Uśmiechnęła się Kennedy. - Po prostu uwierz mi, że możemy to zrobić i że natychmiast przekażemy ci wszystko, czego się dowiemy. McMahon odchylił się na krześle i niechętnie przyjął odpowiedź, choć rozumiał, że tak będzie lepiej. - Myślałem dzisiejszej nocy o twojej teorii na temat byłych członków SEAL. Im bardziej w to brnę, tym bardziej mnie to intryguje. Jeśli ci ludzie są tak mądrzy, jak przypuszczamy, to pewnie staraliby się zbić nas z tropu. Kennedy postawiła kubek z kawą na skraju biurka i wstała. - Dobrze, że o tym powiedziałeś. Muszę zadzwonić do generała Heaneya i o coś go zapytać. Czy mógłbyś wykręcić jego numer i włączyć interkom? - McMahon wykręcał numer, a Kennedy mówiła dalej: - Przeglądałam w nocy akta personalne i znalazłam coś niezwykłego. Telefon odebrał jeden z adiutantów generała i po chwili Heaney był na linii. - Dzień dobry, Skip. W czym mogę pomóc? - Generale, mam włączony interkom. Jest tutaj Irenę i ma do ciebie pytanie. - McMahon spojrzał na Kennedy. - Dzień dobry, generale. Zerknął pan w akta, które zostawiłam na biurku? - Tak, to była pierwsza rzecz, jaką rano zrobiłem. - Znał pan komandora Colemana? - Tak, to był superspecjalista. - Zauważyłam wczoraj, że tylko jego wcześniej zwolniono ze służby. Czy to niezwykłe? Generał milczał chwilę, po czym odparł: - To nie jest powszechna praktyka, ale wiadomo, że ge-neralicja robi wyjątki. - Czy wie pan, z jakiego powodu dostał zwolnienie? Generał znowu zamilkł, tym razem na tyle długo, by Kennedy domyśliła się, że dotknęła czegoś ważnego. Heaney odchrząknął. 334 - Irenę, czy zna pani operację Snatch Back? - Tak, pomagałam kompletować dane wywiadowcze. Długo nikt się nie odzywał. McMahon nie miał pojęcia, o czym rozmawiają, ale z tonu Heaneya i Kennedy domyślił się, że nie była to dobra chwila na pytania. - Dostała pani sprawozdanie po misji? - Formalnego nie, słyszałam tylko plotki. - Coleman był dowódcą zespołu SEAL, który tam posłaliśmy. - Uzyskał zwolnienie jakiś miesiąc po tej misji? -Tak. - Czy się załamał? -Nie. - Czy poprosił o zwolnienie, czy też zaproponowano mu to? - Nie znam dokładnych okoliczności. Dowódca SEAL admirał DeVoe i sekretarz marynarki podpisali zwolnienie. - Admirał DeVoe był bezpośrednim przełożonym komandora Colemana? -Tak. - Czy mógłby pan odnaleźć admirała i ponownie do nas zadzwonić? Chciałabym zadać mu kilka pytań. - Zadzwonię do niego i zaraz się z wami połączymy -odparł szybko Heaney, oszczędnym wojskowym stylem. McMahon spojrzał na Kennedy, która wciąż stała przy telefonie. - O co chodzi? Kennedy usiadła i zamknęła oczy. - Pamiętasz samolot PanAm wysadzony w powietrze nad Lockerbie w Szkocji? -Tak. - Jakieś piętnaście miesięcy temu agencji udało się określić miejsce pobytu dwóch terrorystów odpowiedzialnych za ten zamach. Przebywali w małej bazie wojskowej na północy Libii. Wysłaliśmy tam zespół SEAL, żeby ich porwali... Nie jestem pewna, co się stało... Wiem tylko, że straciliśmy część żołnierzy. -Ilu? - Dziesięciu. 335 Telefon zadzwonił, McMahon podniósł słuchawkę. - Halo. - Skip, tu generał Heaney. Na linii jest admirał DeVoe. McMahon włączył interkom i położył słuchawkę na widełkach. - Dzień dobry, panie admirale, tu agent specjalny McMahon z FBI. W moim biurze jest też Irenę Kennedy z CIA. Chcielibyśmy zadać panu kilka pytań. - Dalej. — Głos admirała nie zdradzał entuzjazmu. Kennedy położyła ręce na biurku Skipa i pochyliła się nad telefonem. - Panie admirale, czy generał Heaney powiedział panu, dlaczego chcemy z panem rozmawiać? -Tak. - Dobrze... Czy zechciałby pan wyjaśnić okoliczności pańskiej zgody na wcześniejsze zwolnienie komandora Cole-mana? - Czy komandor Coleman jest podejrzanym? - Nie - odparł McMahon. - To znaczy nie czy jeszcze nie? - Generale Heaney, czy mógłby mi pan pomóc? - zapytał McMahon. - Bob, sprawa jest naprawdę poważna. Pracowaliśmy razem pięć dni — można im zaufać. - Wyjawię, ile będę mógł - powiedział DeVoe po chwili namysłu. - Panie admirale, czy komandor Coleman sam poprosił o wcześniejsze zwolnienie, czy też pan mu je zaproponował? — Kennedy powtórzyła pytanie w nieco zmienionej formie. - On poprosił. - Dlaczego? - Był niezadowolony. - Czy ten powód miał coś wspólnego z operacją Snatch Back? - zapytała Kennedy. - Nie mam prawa na ten temat rozmawiać. Tym razem Kennedy zwróciła się o pomoc do Heaneya. - Generale? 336 - Bob, Irenę przygotowywała dane wywiadowcze do Snatch Back. Ma wyższy stopień dostępności niż ty i ja. - Czy ten powód miał coś wspólnego z operacją Snatch Back? - powtórzyła pytanie Kennedy. - Tak - odpowiedział DeVoe. - Czy chciał się zwolnić, bo operacja się nie udała? - Nie całkiem. Był wściekły z powodu czegoś, co się stało po misji. - Co to było? Po przerwie DeVoe powiedział: - Słuchajcie, wiem, dokąd zmierzacie, i wiem, jak was naciskają, żebyście kogoś aresztowali. Mogę wam powiedzieć już teraz, że Scott Coleman nie ma nic wspólnego z morderstwami... Żaden z moich chłopców nie ma z tym nic wspólnego. Śniło mi się to po nocach od czasu, gdy dowiedziałem się, że pięć dni temu pojawiliście się w Połączonym Dowództwie. Jeśli będziecie ryli, to znajdziecie wystarczające motywy, by oskarżyć każdego z moich ludzi. Żaden z nich nie jest wielkim zwolennikiem tego, co się dzieje na Kapitolu. Większość głośno wyrażała swoje opinie na temat tego, kto pierdoli cały ten kraj — proszę wybaczyć łacinę — ale to nie znaczy, że kogoś zabili. - Panie admirale, rozumiemy to — powiedział McMa-hon. - Rozmawialiśmy już z generałem Heaneyem na temat powszechnej niechęci do polityków, doceniamy też poświęcenia tych ludzi dla Ameryki. Kieruję tym śledztwem i nie zamierzam nikogo aresztować, dopóki nie będę miał solidnych dowodów. - Agencie McMahon, niech mi pan wybaczy bezpośredniość, ale sam się pan oszukuje, jeśli myśli pan, że będzie pan miał ostatnie słowo w tym śledztwie. Ma pan najwyżej miesiąc, zanim te pawie ze wzgórza zaczną krzyczeć, domagając się przesłuchań, a kiedy to się stanie, to spowodują, że będziemy wyglądać jak banda oszalałych morderców. - Admirale, nic mnie obchodzi, czego chcą politycy. — McMahon mówił teraz głośniej. — Staram się dowiedzieć, kto, do cholery, stoi za tymi morderstwami. Mamy poważne powody, żeby sądzić, że mordercy są byłymi amerykań- 337 skimi żołnierzami sił specjalnych. Generale Heaney, czy pan mnie poprze? - On mówi prawdę, Bob. Kennedy oparła dłoń na biodrze. - Panie admirale, dlaczego komandor Coleman poprosił o wcześniejsze zwolnienie? - Czy ta rozmowa będzie nagrywana? - Nie - odpowiedział McMahon. - Powiem wam, dlaczego to zrobił, ale nieoficjalnie. Jeśli skończy się to pokazowym procesem, to zaprzeczę wszystkiemu. - Panie admirale, to jest rozmowa nieoficjalna - powiedziała Kennedy. McMahon spojrzał na Kennedy i bezdźwięcznie wymówił słowo „nie". Kennedy uciszyła go skinieniem ręki. - Czy znane są wam cele operacji Snatch Back? - Potwierdzili, więc DeVoe kontynuował: - Wysłaliśmy zespół SEAL. Coleman był dowódcą. Wziął połowę grupy i poleciał pierwszy. Ukryli się jakieś trzy kilometry od obozu, po czym podeszli i zajęli pozycje na przedpolu. Mieli załatwić wartowników i zapewnić osłonę drugiej grupie, która miała być spuszczona z helikoptera do obozu. Jej zadaniem było wzięcie terrorystów - jeśli się da - żywych. Coleman zajął pozycję i rozkazał drugiej grupie zaczynać. Helikoptery nadleciały nisko i cicho. Tuż przed ich pojawieniem się nad obozem ludzie Colemana, zgodnie z planem, zabili wartowników. Black hawk zatrzymał się nad obozem i zanim druga grupa zdążyła sięgnąć ziemi, helikopter został zestrzelony salwą rakiet przeciwlotniczych. Ośmiu jego ludzi i dwóch pilotów w jednej chwili... Coleman i jego podwładni zostali rozdzieleni, ale w sprawozdaniach każdy z nich twierdził, że wyglądało to tak, jakby Iibijczycy na nich czekali. Mówili, że wszystko wyglądało dobrze i nagle w mgnieniu oka pojawiło się z dziesięciu szmaciarzy z wyrzutniami. Coleman odczuł to najmocniej, bo to on rozkazał drugiemu zespołowi zaczynać... Obwiniał siebie za ich śmierć. Nie byliśmy przekonani o tym, że misja został spalona, aż kilka tygodni później dotarło do nas, że FBI wykryło 338 przeciek. Powiedziałem o tym Colemanowi, bo myślałem, że to pomoże mu pozbyć się poczucia winy, ale to nie poskutkowało. Chciał wiedzieć, gdzie powstał przeciek. Powiedziałem, że nie wiem. Kilka tygodni później przyszedł do mnie i powiedział, że chce się zwolnić. Starałem się go powstrzymać, ale nie chciał słuchać. Scott był dobrym oficerem, służył pode mną niemal piętnaście lat. Stwierdziłem, że oddał marynarce wojennej więcej, niż trzeba, i dałem mu wcześniejsze zwolnienie. - Admirale, kto panu powiedział, że FBI znalazło przeciek? - zapytał McMahon. - Wolałbym nie mówić. - Czy ta osoba powiedziała, kto zdradził? - Powiedziała, że to był ważny polityk. - Powiedziała, kim był ten polityk? -Nie. - Czy powiedział pan pułkownikowi Colemanowi, że przeciek spowodował polityk? - Tak - odparł admirał po chwili. McMahon i Kennedy spojrzeli na siebie. Oboje myśleli o tym samym. McMahon znowu spojrzał na telefon. - Jak zareagował Coleman na tę informację? - Jak my wszyscy. Był wkurzony, ale, proszę państwa, zapewniam, że komandor Coleman nie jest tym, którego szukacie. Kennedy z powątpiewaniem uniosła brwi. - Admirale, to na razie wszystko - powiedział McMahon. - Chciałbym prosić, żeby nie mówił pan nikomu o tej rozmowie, a szczególnie Colemanowi. Obiecuję, że ja lub generał Heaney będziemy pana informować o elementach śledztwa, które mogłyby mieć coś wspólnego z panem. Generale Heaney, mamy teraz spotkanie z dyrektorem Roa-chem, które potrwa około godziny. Czy mógłby się pan spotkać z Irenę i ze mną koło dziesiątej? - Będę. - Dziękuję, panowie. - McMahon rozłączył się. Spojrzał na Kennedy i zapytał: - Ilu ważnych polityków wiedziało wcześniej o operacji Snatch Back? 339 e ¦ '* M*. m - Biorąc pod uwagę, co to za plotkarze, nigdy nie można być pewnym. — Wzruszyła ramionami Kennedy. — Zgodnie z prawem, prezydent i funkcyjni członkowie Senackiej Komisji Wywiadu muszą zostać powiadomieni, zanim przeprowadzimy tajną operację. - Kto był funkcyjnym członkiem komisji półtora roku temu? - Erik Olson i Daniel Fitzgerald. - Co za zbieg okoliczności. Obaj nie żyją. - McMahon wstał i włożył marynarkę. - Chodźmy porozmawiać z Bria-nem, może dowiemy się, kto jest tym tajemniczym politykiem. - Myślę, że wiem - powiedziała Kennedy ze smutkiem. -Kto? - Fitzgerald. - Dlaczego? - Rok temu zrezygnował z udziału w komisji, ogłaszając, że chce się skupić na pracy w Komisji Finansów. Irenę poszła za McMahonem wzdłuż korytarza. Skip przywitał asystentkę Roacha i powiedział, że natychmiast muszą się zobaczyć z szefem. Zadzwoniła i po minucie weszli do środka. Roach siedział przy stole konferencyjnym, jak zwykle otoczony stosami akt i papierów. - Jak tam dochodzenie? - przywitał gości. - Może mamy przełom. — McMahon spojrzał przez ramię, by się upewnić, że drzwi są zamknięte, i zapytał: - Co wiesz o tajnej operacji o kryptonimie Snatch Back? Roach spojrzał na niego, zdziwiony bardziej niż trochę. - Gdzie o niej słyszałeś? To jest tajne. - Zwrócił się do Kennedy: - Ty mu powiedziałaś? - Nie tak, jak myślisz. Wpadliśmy na to w trakcie śledztwa. -Jak? - Irenę przeglądała akta byłego żołnierza Navy SEAL i pojawiła się ta nazwa. - W jaki sposób się pojawiła? Kennedy podeszła bliżej. - Jakiś miesiąc po misji jeden z biorących w niej udział otrzymał wcześniejsze zwolnienie ze służby. Rozmawiali- 340 śmy z jego przełożonym i uzyskaliśmy kilka ciekawych informacji. - Dalej - rozkazał Roach. - Admirał DeVoe, dowódca SEAL, powiedział, że rzeczony oficer, komandor Scott Coleman, był dowódcą zespołu, który brał udział w operacji Snatch Back. Po misji Coleman twierdził, że był przekonany, że Libijczycy zastawili pułapkę. Oskarżał siebie za stratę ludzi, bo to on rozkazał, żeby ruszali. Kilka tygodni po misji admirał DeVoe dowiedział się, że FBI znalazło przeciek. Admirał przekazał tę informację Colemanowi i powiedział mu, że nie wie, kto wydał misję, ale że był to ważny polityk. Krótko po tym Cołeman zwrócił się o wcześniejsze zwolnienie i je otrzymał. Na razie nic z tego nie składa się na coś konkretnego, ale jeśli przypadkiem tym ważnym politykiem był senator Daniel Fitzgerald, to mamy potencjalny motyw. Roach wciąż wyglądał na zaskoczonego. - Czemu myślicie, że to Fitzgerald? - zapytał. - Inteligentne wnioskowanie - powiedziała Kennedy. -Czy to był Fitzgerald? - Tak... Usiądźcie. To jest bardziej skomplikowane, niż na pierwszy rzut oka wygląda. - McMahon i Kennedy usiedli na krzesłach przed biurkiem Roacha, a dyrektor na krawędzi biurka. - To, co teraz powiem, nie może opuścić tego pokoju... Faktycznie to Fitzgerald wydał misję. Nie zrobił tego celowo i dlatego nie został nigdy oskarżony. W rzeczy samej wpadliśmy na to w niezwykły sposób. Nasz Wydział Kontrwywiadu regularnie przegląda zeznania podatkowe, portfele akcji i historie kredytowe ludzi, którzy w związku ze swoimi zajęciami kontaktują się z pracownikami rządowymi mającymi dostęp do informacji. Sprawdzamy dziennikarzy, prawników, sekretarki, lobbystów, a nawet kelnerki i barmanów. W zeszłym roku jedna z naszych agentek przeglądała zeznania podatkowe wszystkich pracowników pewnej restauracji i odkryła, że jeden z barmanów kupił za dwieście tysięcy dolarów mieszkanie w Georgetown. Facet zarabia zaledwie około trzydziestu tysięcy rocznie, więc zwróciło to jej uwagę. Zadzwoniła do firmy kredytowej i okazało się, 341 że wpłacił ponad sześćdziesiąt tysięcy na to mieszkanie. Dalsze śledztwo wykluczyło możliwość, by pieniądze pochodziły od rodziców. Myśleliśmy, że sprzedaje narkotyki, ale była też nikła szansa, że rozmawiał z ludźmi, z którymi nie chcielibyśmy, żeby rozmawiał. Lokal, w którym pracuje, odwiedza regularnie wiele grubych ryb, a politycy i ich pracownicy są znani z tego, że po kilku drinkach rozmawiają 0 sprawach, o których nie powinni rozmawiać. Stwierdziliśmy, że to wystarczy, by objąć barmana obserwacją. Założyliśmy podsłuch w barze, w jego szeregowcu i na jego telefonie. - Roach pokręcił głową. - Sytuacja była mniej więcej taka: dwa dni przed planowaną operacją Snatch Back Fitzgerald ma dość pracy i wpada na kilka drinków. Lecą właśnie nocne wiadomości, a w nich fragment o rocznicy wypadku nad Lockerbie. Dziennikarz kończy stwierdzeniem, że uważa się, iż dwaj podejrzani o podłożenie bomby ukrywają się w Libii. Fitzgerald głośno dopowiada: „Już niedługo", a barman pyta, co to ma znaczyć. Fitzgerald mówi: „Tylko między nami, chłopcze, te dwa gnojki będą w amerykańskim więzieniu w ciągu czterdziestu ośmiu godzin". Chłopak pyta, jak to możliwe, skoro są w Libii, a Fitzgerald odpowiada, że nie może więcej powiedzieć. W tym czasie nic to naszym ludziom nie mówiło. Kiedy nie powiodła się operacja Snatch Back, CIA ostrzegła naszych ludzi od kontrwywiadu, że misja mogła być zdradzona. Na liście tych, którzy o niej wiedzieli, było nazwisko Fitzgeralda. Nasi agenci dodali dwa do dwóch i wzięli barmana na przesłuchanie. Powiedzieli mu, że albo spędzi następne dwadzieścia lat na federalnym wikcie, albo wszystko powie... Powiedział. Myślał, że przekazuje informacje dziennikarzowi. Okazało się, że dziennikarz jest byłym agentem KGB, który teraz działa na własny rachunek 1 sprzedaje tajemnice każdemu, kto zapłaci. Reszta historii jest ściśle tajna i nie mogę opowiedzieć, czego się dowiedzieliśmy... Ta operacja nadal trwa. - Używacie chłopaka, by przez niego podsyłać mylne informacje, co? - Kennedy czekała na odpowiedź. — Dyrektor Stansfield wszystko wie, współpracujemy 342 z agencją. - Roach wzruszył ramionami, przeszedł na drugą stronę biurka i usiadł. - Zamierzam rozmawiać z wszystkimi, którzy brali w tym udział - powiedział McMahon. - Nie, wcale nie - odparł Roach. - Brian, jeśli Coleman jest człowiekiem, którego szukamy, to wszystkie informacje o Fitzgeraldzie pojawią się w trakcie śledztwa. - Jak już tam dojdziemy, to przejdziemy ten most. Na razie nie chcę najmniejszej wzmianki łączącej Fitzgeralda z operacją Snatch Back. Śledźcie Colemana, ale trzymajcie Fitzgeralda od tego z daleka. Rozumiem, że znajdę admirała DeVoe w Pentagonie? - Nie, jest w Norfolk. - W porządku, porozmawiam z nim osobiście, a wy lepiej przygotujcie listę wszystkich osób, które wiedziały, że Snatch Back została zdradzona. Madeline Nanny porozmawia z wami o tym. Mikę Nance odbył krótki spacer ze swego narożnego biura do gabinetu Stu Garreta. Mijając sekretarkę, uśmiechnął się do niej i powiedział „cześć". Wszedł i zamknął za sobą drzwi, siadł w fotelu i założył nogę na nogę. - Jak się dziś czuje prezydent? Garret skończył pisać i odsunął się od biurka. Wyjął z ust papierosa i wydmuchnął kłąb dymu pod sufit. - Świetnie - powiedział. - Właśnie dostaliśmy wyniki najnowszego sondażu „Time"/CNN. Niemal siedemdziesiąt procent badanych popiera decyzję użycia wojska. - Wsadził papierosa do ust i głęboko się zaciągnął. - Jest zadowolony, bardziej odprężony. - To dobrze. - Nance strzepnął drobinkę kurzu ze swych wełnianych spodni. - A jak ty się czujesz? - Dobrze. Mógłbym trochę więcej pospać, ale poza tym całkiem dobrze. - Jesteś spokojniejszy niż wczoraj? - Tak. - Pytanie nieco zakłopotało Garreta. - Wczoraj wieczorem spotkałem się z naszym przyjacielem. 343 - Co u niego? - Nie za dobrze. Jest bardzo zaniepokojony twoim brakiem kontroli nad sobą. Na twarzy Garreta pojawił się rumieniec. Zdusił papierosa w popielniczce. - Dlaczego? - Słyszał o twoim zachowaniu podczas spotkania. - Jakiego spotkania? - Tego, na którym McMahon odtworzył taśmę ze swoją rozmową z terrorystą. - Dlaczego mu o tym powiedziałeś? - To nie ja, ktoś inny. -Kto? - Z Arthurem nigdy nie wiadomo. Ma liczne kontakty. - Co powiedział? - Martwi się, że mógłbyś nie trzymać języka za zębami. - Komu miałbym powiedzieć? Nance rozłożył ręce i uniósł brwi. - Daj spokój, Mikę, nie jestem na tyle głupi - żachnął się Garret. - Gdybym powiedział, to też bym wpadł. - Ja też tak myślę, ale on nie. - Dlaczego? Nic nie zrobiłem, żeby myślał, że wygadam. Dlaczego, do cholery, miałbym wygadać? Sam sobie podcinałbym gardło. - Zgadzam się, ale wydaje mi się, że on myśli, że mógłbyś się ugiąć pod naciskiem. Myśli, że gdyby ktoś cię przycisnął, to wygadałbyś po to, żeby się uratować. - To niesamowite. — Garret sięgnął po paczkę marlboro i drżącą dłonią wyjął z niej papierosa. - Chce, żebym przekazał ci wiadomość. - Nance wstał z krzesła i obszedł biurko. Nachylił się do ucha Garreta i wyszeptał: - Arthur mówi, że jeśli piśniesz komuś choć słówko, to każe cię zabić. Garret odłożył papierosa i wstał. - Dlaczego? Nance położył mu rękę na ramieniu. - Uspokój się, Stu, a nie będziesz musiał się niczego obawiać. 344 34 Michael 0'Rourke i Scott Coleman byli kilka minut spóźnieni. Spotkali się wcześniej w chatce i sfinalizowali plany swej misji. Ponieważ nie mieli czasu na długie przygotowania, postanowili wybrać najprostsze rozwiązania. Jeśli Arthur wyjdzie na cygaro, to go złapią, jeśli nie wyjdzie, to będą musieli spróbować następnej nocy. Szturmowanie domu nie wchodziło w grę. Słońce zaszło około siedemnastej czterdzieści. Boczne drogi Marylandu pełne były ludzi wracających po pracy do domu. Czarne bmw karnie jechało w sznurze samochodów, aż wreszcie zjechało z głównej drogi w jedną z wąskich cichych uliczek osiedla Curtis Point. Coleman prowadził, na czole miał okulary noktowizyjne. Obniżył mikrofon do ust i powiedział: - Hermes i Cyklop, tu Zeus, zgłoście się, odbiór. - Był skoncentrowany na drodze, lecz jednocześnie czekał na odpowiedź. Po chwili w słuchawkach rozległ się głos Stroble'a: - Tu Hermes, odbiór. - Czy jesteście na stanowiskach, odbiór? - Potwierdzam, jesteśmy na stanowiskach, odbiór. - Mamy jeszcze z pięć kilometrów. Trzymajcie bramę, dam wam znać, kiedy będziemy tuż przed zakrętem. Sprawdźcie, czy na drodze nie ma pieszych, i dajcie znak, gdyby jakieś samochody przyjeżdżały z innych kierunków, odbiór. - Zrozumiałem, odbiór. Michael zdjął przykrywkę z pudła bezpieczników. Przyświecając sobie małą latarką, znalazł bezpiecznik zewnętrznych świateł samochodu i przygotował się, by go wyłączyć. 345 Kluczyli krętą drogą, przejeżdżając obok wielkich domów. Kiedy byli kilometr od opuszczonej posiadłości, Coleman znowu odezwał się do mikrofonu: - Hermes, jak tam wygląda, odbiór? - Wybrzeże jest czyste, odbiór. - Otwórzcie bramę. - Coleman spojrzał na O'Rourke'a i kiwnął głową. O'Rourke wyjął bezpiecznik. Reflektory i tylne światła zgasły. Gruba pokrywa chmur zmniejszyła do zera widoczność na wąskiej, nie oświetlonej leśnej dróżce. Coleman włożył noktowizor i przyzwyczaił oczy. Zdjął nogę z gazu i jechał na luzie. Przejechali główną bramę starej posiadłości i Coleman lekko nacisnął na hamulce. Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej dojechali do bocznej drogi i ostro skręcili. Czarny samochód wtoczył się na zarośnięty podjazd i przeciskał się między drzewami i krzakami, aż zniknął z pola widzenia. Stroble szybko zamknął bramę i założył łańcuch. Przez minutę stał na warcie i obserwował, czy ktoś się nie zbliża, po czym poszedł ścieżką i dołączył do reszty. Kiedy dotarł do szopy, Coleman zdążył już zawrócić samochód w wysokiej trawie tak, że był skierowany na drogę. Coleman, 0'Rourke i Hackett stali przy otwartym bagażniku. Ha-ckett podał im broń, a Coleman i O'Rourke sprawdzili, czy nabój był w komorze. Kiedy wrócił Stroble, Coleman zsynchronizował zegarki i rozpoczął właściwą odprawę. - Co zrobiliście z Zodiakiem? - Zatopiliśmy go jakąś milę od brzegu i dopłynęliśmy -odpowiedział Stroble. - Dobrze. Omówmy wszystko jeszcze raz i idziemy na stanowiska. Nie możemy się spóźnić. Przerywajcie mi, jeśli będą jakieś pytania. Jak wygląda łódź sąsiada? - Ma pełny bak i sprawny akumulator - powiedział Hackett. - Trzeba będzie ją odpalić na styk? - Nie, znaleźliśmy zapasowe kluczyki pod obiciem siedzenia. - Dobrze... zacznijmy od początku. - Coleman wskazał 346 na Hacketta i Stroble'a. - Wy dwaj zajmujecie stanowisko po północnej stronie domu. Kevin, ty na tym samym drzewie co wczoraj w nocy. Stamtąd możesz objąć cały ogród za domem. Dan, ty masz swoje miejsce przed domem, a Mi-chael i ja — naprzeciw patio po tej stronie płotu. Kiedy zajmiemy stanowiska, najpierw będziemy musieli sprawdzić, czy nasze liny są bezpieczne. Następnie siedzimy bez ruchu, obserwujemy strażników i czekamy. Z raportu Michae-la wynika, że wychodzi na cygaro niemal każdego wieczoru, chyba że pada. Czasami stoi na zewnątrz godzinami, czasami tylko kilka minut. Jeśli się pokaże, to musimy działać szybko. - Coleman popatrzył w ciemne niebo. - Prognoza mówi o możliwości przelotnych deszczów, więc będziemy musieli czekać i patrzeć. Jeśli wyjdzie, czekamy, aż dojdzie do skraju patio, jak najdalej od domu, i działamy w zależności od tego, co robią strażnicy. - A co robimy, jeśli nie będzie sam? - zapytał Hackett. Coleman spojrzał na Michaela i odpowiedział: — Zadecyduję na miejscu. Wracając do strażników, jeśli będą się zachowywali normalnie, to jeden z nich zostanie przy drzwiach głównych, a drugi z psem będzie patrolował boki i tył domu. Następny jest przy bramie frontowej, ale nie sądzę, żeby wyszedł z budki. Jeszcze jeden jest cały czas w domu, ale ten będzie ślepy, kiedy wyłączymy kamery. Zakładając, że wszystko idzie dobrze i Arthur wyszedł, zapytam was, czy macie dobre miejsce do strzału. Kevin, ty bierzesz wartownika z tyłu, a ty, Dan, tego przy drzwiach. Kiedy dostanę od was pozytywne odpowiedzi, powiem „bingo". Zastrzelcie najpierw strażników, potem psy. W tym momencie Michael i ja przeskoczymy płot przy ogródku za domem, a Dan wchodzi od przodu. W chwili, kiedy dosięgniemy ziemi, tablica kontrolna w środku domu rozbły-śnie. Nie jestem pewien, ale zgaduję, że strażnik wewnątrz jak wczoraj włączy reflektory. Nie martwcie się na razie o nie, najpierw załatwcie kamery. Są po dwa zestawy kamer na każdym z czterech rogów domu. Dan, ty bierzesz te z przodu, a potem reflektor najbliższy domu. Kiedy będziecie przebiegali z jednej strony domu na drugą, strzelcie 347 kilka razy w okna. Włączy to jeszcze więcej alarmów i zajmie czwartego strażnika. - Coleman zwrócił się do Hacket-ta: - Z tyłu są cztery reflektory, masz je jak najszybciej zgasić, a potem nas kryjesz. - Znowu popatrzył na Stro-ble'a. - Teraz jest trudna część. Z raportu wynika, że Ar-thur jest pokryty urządzeniami lokalizującymi i alarmami. W głowie ma mnóstwo tajemnic, więc CIA nie chce, żeby ktoś je zdobył. Nie wiem, czy to urządzenie jest wszyte w ubranie, czy jest w bucie, czy w zegarku, więc razem z Michaelem postanowiliśmy nie ryzykować. Rozbierzemy go do naga i wszystko wsadzimy do worka. Dan, kiedy dotrzesz na patio, powinniśmy mieć wszystko gotowe. Mi-chael da ci worek, a ty wtedy jak najszybciej pobiegnij do łodzi i rozgrzej silniki. - Wskazał na Hacketta. - Kevin, ty zostajesz na drzewie i kryjesz Michaela i mnie do czasu, kiedy z Arthurem będziemy już za płotem. W tym momencie spadasz z drzewa i zasuwasz do łodzi. - A jeśli właściciel łodzi usłyszy silnik i wyjdzie zobaczyć, co się dzieje? — zapytał Hackett. - Odstrasz go kilkoma strzałami ostrzegawczymi. - A jeśli będzie miał broń? - Jeśli będzie się dalej zbliżał, strzel mu w kolano. Kiedy już będziecie na łodzi, kierujcie się prosto na zatokę. Nikt was nie będzie osłaniał, a nie chcę, żeby któryś z wartowników strzelił do was z klifu. Kiedy będziecie jakieś trzysta metrów od brzegu, skierujcie się na południe. Płyńcie pełną parą, z wyłączonymi światłami. Myślę, że tą łódką możecie wyciągnąć z siedemdziesiąt węzłów. Jeśli CIA bierze udział w tej grze, to jakiś kwadrans od chwili, gdy zadzwoni alarm, mogą mieć helikopter, żeby was przechwycić. Kevin, kiedy załatwisz strażnika, włącz stoper. Przy siedemdziesięciu węzłach potrzebujecie około piętnastu minut, żeby dotrzeć do Cove Point. Siedemnaście minut po tym, jak przeskoczymy przez płot, macie wyskoczyć z łódki! Nawet jeśli nie dotrzecie do Cove Point, skaczcie. Nie możecie być na pokładzie ani sekundy dłużej. Tim 0'Rourke będzie czekał, żeby was zabrać. Ma radiotelefon i latarkę z czerwoną przesłoną. Kiedy wyskoczycie, powiedzcie mu, 348 żeby się wam pokazał. — Coleman przerwał i spojrzał wszystkim w oczy. - Wiem, że nie jesteśmy przygotowani tak, jak powinniśmy, ale nie mieliśmy na to czasu. Zachowajcie spokój, a wszystko będzie dobrze. Pytania? Wszyscy pokręcili głowami i Coleman podszedł do bagażnika samochodu. Wyjął cztery zwoje liny i każdemu podał jeden. — Ruszamy. Uważajcie i zachowajcie spokój. Gdy ruszali ścieżką, Coleman klepnął każdego w ramię. Były dowódca grupy SEAL szedł ostatni. Cztery ciemne postacie po kolei znikały w ciemnej nocy. Sześć pięter poniżej głównego poziomu budynku Centralnej Agencji Wywiadowczej znajduje się pokój, który nigdy ¦ nie pustoszeje. Mieści się tam Centrum Operacyjne CIA, podobne do Centrum Kontroli Lotów Kosmicznych NASA, ale służące do monitorowania misji szpiegowskich. Ludzie, którzy tam pracują, mają stały kontakt z każdą ambasadą i każdym konsulatem USA na całym świecie. Ich zadaniem nie jest dowodzenie misjami szpiegowskimi - mają wyłącznie umożliwiać komunikację między terenem a resztą agencji. Agencja zajmuje się informacją, a rozpowszechnianie informacji w sposób szybki, tajny i uporządkowany jest najistotniejsze. Centrum Operacyjne podzielone jest na cztery zespoły biurek. Z przodu pokoju, pod trzema monitorami wielkości prawie cztery na cztery metry, znajduje się Sekcja Europejska: kierownik i trzech operatorów obsługujących Europę Zachodnią, Wschodnią i byłe republiki Związku Radzieckiego. Następna sekcja zajmuje się Bliskim Wschodem i Afryką, trzecia - Azją i południowym Pacyfikiem, wreszcie ostatnia — Ameryką Środkową, Południową i Stanami Zjednoczonymi. Z tyłu pokoju, na podwyższeniu, dwóch oficerów zmianowych nadzoruje pracę zespołów. Zaraz za nimi, jeszcze wyżej, za ścianą z pleksiglasu, siedzi dowódca zmiany Centrum Operacyjnego. Pokój jest wygodny i oświetlony ciepłym światłem. Każdy operator ma na biurku trzy monitory i kilka linii telefonicznych. By walczyć z nudą, wręcz zachęca się ich, by na 349 I I ¦ ^m służbie grali w gry komputerowe albo czytali. Jeśli pojawia się coś nowego, komputery natychmiast zaczynają piszczeć. Przełożeni i dowódcy zmian często urządzają ćwiczenia, by utrzymywać stan gotowości. W każdy zwykły dzień jest to jedno z najnudniejszych miejsc w agencji, kiedy jednak wybucha kryzys, Centrum Operacyjne staje się miejscem najciekawszym. Charlie Dobbs siedział w biurze dowódcy zmiany za ścianą z pleksiglasu i patrzył na monitor skrajnego komputera z lewej strony. Na ekranie była szachownica. Charlie myślał właśnie nad szesnastym ruchem, gdy monitor po prawej zaczął buczeć. Z ambasady w Tokio nadeszła rutynowa wiadomość. Charlie zanotował, że przyszła na czas, i dalej zastanawiał się, jaki mógłby być następny ruch komputera. Na jego biurku było pięć komputerów. W każdej chwili mógł sprawdzić swoich operatorów i zobaczyć, co robią. Wiadomości nadchodziły poprzez satelity i były zakodowane numerem określającym ich ważność. Zwykła informacja była poprzedzana jedynką, a nadzwyczajna - piątką. Komputer przypisywał priorytety i ustawiał wiadomości według ważności. Komunikacja poziomu piątego nie była czymś niezwykłym w czasie kryzysu, ale ponieważ sytuacja światowa od ładnych kilku tygodni była raczej stabilna, więc Dobbs spodziewał się spokojnej nocy. Kiedy dotarli do dużego podwórka na południe od posiadłości Arthura, Stroble i Hackett ruszyli w kierunku schodów wiodących do wody, a Michael i Coleman z drzew przez gogle noktowizyjne obserwowali okolicę. Michael uważał na dom sąsiada, a Coleman patrzył na swoich ludzi. Stroble i Hackett zniknęli na schodach. Mieli stąd przepłynąć obok posiadłości Arthura do jego sąsiada od strony północnej, gdzie była zakotwiczona łódka cigarette. Coleman i Michael przebiegli otwarty trawnik i dotarli do muru z cegły, który był granicą terenu Arthura. Znaleźli wielki dąb, który wybrali poprzedniej nocy, i cicho się na niego wspięli. Zatrzymali się na pierwszym konarze, włożyli okulary i obserwowali posiadłość. Mur miał ponad trzy metry, a podsta- 350 wa drzewa była jakieś dwa metry od niego. Nikogo nie było widać, więc Coleman wspiął się kolejne trzy metry i wszedł na gałąź zwisającą nad murem. Zawiązał wokół niej po jednym końcu obu lin. Michael stanął po wschodniej, a Coleman po zachodniej stronie drzewa, po czym obaj podciągnęli się na gałęziach, które zwisały im nad głową. Michael miał właśnie powiedzieć, że trudno będzie wisieć na tym drzewie całą noc, kiedy zza rogu domu wyszedł wartownik z psem. Michael i Coleman przysunęli się do pnia. Stary dąb miał jeszcze liście, chociaż były już suche i ciemne. Powinni być bezpieczni, jeśli strażnik nie podejdzie i nie oświetli ich z dołu. Strażnik szedł przez patio i dalej, w kierunku wody. Coleman odezwał się do mikrofonu, cały czas obserwując wartownika: — Hermes i Cyklop, tu Zeus, gdzie jesteście, odbiór? Hackett i Stroble byli w tym momencie na wąskim pasie wybrzeża przy przystani i rozpakowywali broń. — Właśnie wyszliśmy z wody i przygotowujemy się do wejścia po schodach, odbiór — odpowiedział Hackett. — Strażnik z psem zbliża się do klifu. Macie jakieś dziesięć sekund, zanim tam dojdzie, więc się pospieszcie, odbiór. Bez zastanowienia obaj chwycili wodoszczelne plecaki i podbiegli po stromych krętych schodach. Cały czas patrzyli na lewo i czekali, czy jakieś trzydzieści metrów od nich pojawi się strażnik. Dotarli na szczyt z sekundą zapasu. Kiedy Cołeman obserwował strażnika, Michael skupił się na domu. Kilka sekund po tym, jak Coleman powiedział, że strażnik dotarł do krawędzi klifu, otwarły się drzwi gabinetu Arthura i właściciel posiadłości wyszedł na werandę. Michael poczuł, jak serce bije mu szybciej, kiedy patrzył, jak Arthur zbliża się do werandy. Jak najspokojniej szepnął do Colemana: — Nasz cel się pojawił. Powtarzam, nasz cel się pojawił, odbiór. Coleman odwrócił się właśnie w chwili, gdy na werandzie jasnopomarańczowy płomień zapalniczki polizał czubek cygara. Hackett i Stroble poprosili o weryfikację. — Hermes i Cyklop, nasz cel jest w polu widzenia — po- 351 twierdził Coleman - i nie mam pojęcia, jak długo będzie na zewnątrz. Zajmujcie stanowiska i złóżcie szczegółowy raport, odbiór. Hackett i Stroble podbiegli do drzewa, na którym Hackett siedział poprzedniej nocy, i zatrzymali się pod nim. - Ilu wartowników z tyłu, odbiór? — wyszeptał Hackett do mikrofonu. - Jeden, odbiór - odpowiedział Coleman. Przechylił się i szepnął do Michaela: - Obserwuj Arthura, a ja będę patrzył na straż. Stroble i Hackett szybko dołączyli tłumiki do karabinów i włożyli plecaki. Stroble przewiesił MP-5 przez ramię i splótł dłonie przed brzuchem. Hackett również przewiesił swój karabin przez ramię i postawił prawą stopę w złożonych dłoniach Stroble'a. Stroble podsadził Hacketta, a ten chwycił pierwszą gałąź i podciągnął się na drzewo. Nie tracąc ani chwili, Stroble odwrócił się i pobiegł wzdłuż muru w kierunku frontu domu. Kiedy dotarł do drzewa, na którym był poprzedniej nocy, zatrzymał się i chwilę nasłuchiwał. Następnie wspiął się na drzewo i zaczął szukać strażnika stojącego przy drzwiach. Zerkał ponad murem i nic nie widział, więc cicho przeklął i wezwał Colemana. - Zeus tu Hermes. Mam problem. Strażnika przy drzwiach nie ma na posterunku, odbiór. - Widzisz go gdzieś na podwórku, odbiór? - Nie, odbiór. - Umocuj linę i poczekamy tak długo, jak będziemy mogli, odbiór. - Coleman zachowywał spokój, powtarzając sobie, że takie akcje nigdy nie dzieją się dokładnie tak, jak zaplanowano. - Panowie, spokojnie. Bądźcie gotowi do rozpoczęcia natychmiast po sygnale. Kiedy tylko pojawi się drugi strażnik, zaczynamy, odbiór. Teraz, kiedy Hackett był na stanowisku, Coleman mógł obserwować Arthura. Ocenił odległość między nim a domem na trzynaście metrów. Nie było sposobu, żeby przed nim znaleźć się przy drzwiach, więc będzie musiał oddać kilka strzałów ostrzegawczych w jego kierunku. Pomyślał o postrzeleniu go w nogi, ale starszy człowiek mógłby się 352 wykrwawić na śmierć, zanim dowiedzą się od niego tego, czego chcą. Znowu odezwał się Stroble: - Brakujący strażnik właśnie wyszedł z domu, odbiór. Coleman odetchnął głęboko i patrzył na Arthura, który dopalał cygaro. - Czy mamy jakieś inne niespodzianki, odbiór? Po kolei wszyscy odpowiadali, że są gotowi. Coleman dał Michaelowi znak uniesionego kciuka i obaj chwycili liny. - Cyklop, masz pewny strzał, odbiór? - Potwierdzam, odbiór. - Hermes, masz pewny strzał, odbiór? - Potwierdzam, odbiór. Coleman odetchnął jeszcze raz i powiedział: - Na mój sygnał, chłopcy. Trzy... dwa... jeden... bingo! Hackett nacisnął spust i posłał kulę w głowę strażnika przy klifie, następnie szybko zastrzelił psa. Przed domem Stroble strzelił trzy razy w głowę strażnika przy drzwiach. Już pierwsza trafiła w skroń, zabijając na miejscu. Stroble złapał linę i zjechał z drzewa, lądując po drugiej stronie płotu. Opadł na kolano i rozglądał się za psem, ale nigdzie nie było go widać. Bez zastanowienia skierował broń w kierunku dachu i oddał z dziesięć strzałów. Kule zagrzechotały na metalowym pokryciu kamer, rozrzucając iskry. Usłyszał wycie po prawej stronie i natychmiast gruby czarny wylot tłumika jego karabinu wrócił do poziomu, przeskakując z lewej na prawą. Pies zbliżał się, ujadając. Stroble strzelił raz w pysk i zwierzę się zwinęło. Wsadził świeży magazynek, wstał i podbiegł do następnego zestawu kamer, po drodze strzelając w okna. Coleman zeskoczył sekundę przed Michaelem i kiedy biegł w kierunku patio, słyszał, jak pociski z broni Michaela uderzają w kamery po lewej stronie. Hałas musiał zwrócić uwagę Arthura, ponieważ spojrzał w ich kierunku. Coleman najpierw pomyślał, że Arthur sięga po broń, potem zauważył, że to był zegarek. Arthur rozpoczął szaleńczy bieg w kierunku domu, więc Coleman postawił przed nim ścianę ognia, aż pociski wyrzucały w powietrze kawałki cegieł. Arthur zatrzymał się. Coleman zbliżał się do niego, krzycząc, 353 ¦ ¦ żeby podniósł ręce, i jednocześnie strzelając w drugi zestaw kamer. Kiedy dopadł Arthura, włączyły się reflektory. Cole-man kopnął Arthura w żołądek, przewracając go na ziemię. Odwrócił się i strzelił w reflektory zwisające z rynny domu. Michael zrobił to samo i w kilka sekund wróciła ciemność. Arthur zwijał się, trzymając obu rękami za brzuch i nie mogąc złapać oddechu. Michael wyjął z kieszeni na biodrze gazę nasyconą chloroformem i rozdarł opakowanie. Przyłożył rękę w rękawiczce do twarzy Arthura i zmusił go do odetchnięcia oparami. Po dziesięciu sekundach Michael wyrzucił gazę i zaczął rozbierać Arthura. Nie minęło jeszcze trzydzieści sekund od chwili, gdy Coleman dał sygnał. Zjawił się Stroble i pomógł Michaelowi skończyć robotę. Zanim odszedł, upewnił się, że wszystko było w worku, po czym pobiegł w kierunku północnego płotu. Michael przerzucił szczupłe nagie ciało przez ramię i pobiegł w kierunku południowego muru. Coleman osłaniał odwrót. Kiedy dotarli do muru, Coleman podskoczył, siadł na szczycie muru i wciągnął Arthura za ręce. Michael przeszedł przez mur i wtedy Coleman opuścił Arthura w ramiona Michae-la, po czym zeskoczył i cała trójka zniknęła w ciemności na terenie starej posiadłości. Hackett obserwował wszystko, siedząc na drzewie. Kiedy upewnił się, że Michael i Coleman bezpiecznie przeszli przez mur, trzy razy strzelił w drzwi gabinetu Arthura i zeskoczył z drzewa. Jak kot wylądował na ziemi i skierował się w stronę klifu. Zanim osiągnął szczyt schodów, usłyszał podwójny silnik łodzi. Zbiegł, pokonując po trzy stopnie, wpadł na przystań i pędem ruszył w jej kierunku. Stroble zdążył już obrócić łódź i skierować ją dziobem w kierunku zatoki. Hackett skoczył i wylądował na wyściełanym przykryciu silników, skąd wskoczył do kokpitu. Oba silniki zawyły, gdy Stroble wcisnął do oporu dwie dźwignie. Dziób łodzi wynurzył się z wody, kiedy turbiny zaczęły ją pchać. Hackett odwrócił się i spojrzał na klif, szukając śladów ruchu. Długa zgrabna łódź szybko nabierała prędkości i odpływała. Stroble sprawdził godzinę. Minęła minuta i czterdzieści trzy sekundy od chwili, gdy rozpoczęli akcję. 35 Charlie Dobbs myślał nad następnym ruchem, gdy nagle monitor po jego prawej stronie zaczął buczeć. Dobbs spojrzał na niego po drugim sygnale i przysunął krzesło. Monitor odezwał się jeszcze trzykrotnie i na ekranie pojawiła się informacja: POZIOM 5 TYP: ALARM PERSONALNY KRYPTONIM OBIEKTU: CZERWONY KOJOT Dobbs patrzył na kryptonim i starał się dopasować go do człowieka, ale nie udawało mu się. Te całe alarmy personalne stały się utrapieniem Centrum Operacyjnego, bo coraz więcej było fałszywych. Dobbs wstukał hasło, żeby uzyskać prawdziwe dane Czerwonego Kojota. Po sekundzie na ekranie pojawiło się nazwisko „Arthur Higgins". Dobbs pomyślał, że to jego pierwszy raz, więc nie ma potrzeby za bardzo się podniecać. Pewnie włączył alarm przez pomyłkę. Patrzył przez pleksiglas i obserwował, jak operator na Stany Zjednoczone weryfikuje alarm. Na scenie wyświetlił się numer telefonu Czerwonego Kojota oraz kilka innych. Dobbs wystukał szyfr, by słuchać, jak operator radzi sobie z tą sytuacją. System poinformował ich, że alarm pochodzi z posiadłości, ale nikt nie odbiera tam telefonu. Po trzydziestu sekundach Dobbs zaczął się denerwować. Akta Czerwonego Kojota mówiły, że ma ochronę całą dobę, więc ktoś powinien odebrać telefon. Sekundę później w słuchawkach odezwał się spanikowany głos. 355 I ¦ X r-c** ¦ ¦ Dyrektor Stansfield siedział przy biurku i czytał raport 0 zdrowiu umysłowym przywódców Korei Północnej. Z powodu ostatnich zabójstw zaniedbał codzienną pracę. Nie lubił mieć zaległości, bo tuż za widnokręgiem majaczyło zbyt wiele potencjalnych problemów, a Stansfield, jako dyrektor agencji, uważał za swój obowiązek znać i rozumieć głównych graczy w każdym kraju, który był nastawiony nieprzyjaźnie do Stanów Zjednoczonych. Kiedy zaczynało się coś dziać, musiał przewidywać zachowanie ludzi, przeciwko którym stawał. Zadzwonił telefon, Stansfield zdjął okulary, przetarł oczy 1 podniósł słuchawkę. -Tak. - Thomas, tu Charlie. Mamy wielki problem! Ktoś właśnie porwał Arthura Higginsa! - Kiedy? - Stansfield wyprostował się na krześle. - Jego osobisty alarm włączył się cztery minuty temu. Zadzwoniliśmy do niego i jeden ze strażników potwierdził, że zostali napadnięci. - Już do was schodzę. - Stansfield odłożył słuchawkę i ruszył w kierunku drzwi. Kiedy wszedł do przedpokoju, jego ochroniarz spojrzał na niego. - Chodź, idziemy na dół -powiedział Stansfield. Kiedy doszli do windy, dyrektor wsunął w czytnik swoją kartę identyfikacyjną. Po pięciu sekundach drzwi się otwarły. Podczas jazdy Stansfield starał się nie mieć nadziei, że Arthur został zabity. Chciałby tego z dwóch powodów, a pierwszy z nich był osobisty i to go właśnie martwiło. Arthur otwarcie zignorował ostrzeżenia Stansfielda i nie zerwał swoich kontaktów ze środowiskami związanymi z wywiadem. Był coraz większym zagrożeniem dla bezpieczeństwa narodowego i stanowił zadrę Stansfielda. Drugi powód był czysto zawodowy: jeśli Arthur nie żyje, to nie może być przesłuchany, a znał przecież więcej tajemnic, które mogłyby zniszczyć agencję, niż ktokolwiek. Prowadził nieoficjalne operacje, o których nie wiedział nikt oprócz niego, a i jego wiedza na temat oficjalnych misji CIA była dogłębna. Gdyby został porwany i przesłuchany, to zagro- 356 ziłoby to agencji na każdym poziomie. Szkody byłyby wręcz niewyobrażalne. Winda otworzyła się i Stansfield podszedł do drzwi Centrum Operacyjnego. Położył rękę na skanerze i po sekundzie wszedł do sali. Charlie Dobbs stał z oficerami zmianowymi i rozmawiał z nimi o kryzysie. Stansfield podszedł do nich. - Streśćcie, co się dzieje. - W tej chwili namierzamy jego sygnał osobisty. — Dobbs wskazał na wielki ekran z przodu pokoju. Była na nim szczegółowa mapa Chesapeake i wolno poruszająca się czerwona kropka. - Wygląda na to, że mają go na pokładzie łódki i płyną w kierunku otwartego morza. - Wiadomo, jak to się stało? - Rozmawialiśmy ze strażnikiem, który był w centrali w domu Arthura. Powiedział, że Arthur wyszedł zapalić cygaro i wtedy napastnicy weszli przez płot. Nie jest pewny, ilu ich było, bo rozbili kamery. Dwóch strażników nie żyje i nie ma śladu po Arthurze. - Jakie środki uruchamiamy? - Wezwaliśmy z Quantico dwie szturmowe cobry. Kiedy to wszystko się stało, obszar był patrolowany przez AWAC. Pochodzące z niego informacje potwierdziły obecność obiektu i określiły go jako mały obiekt pływający, poruszający się z szybkością sześćdziesięciu dwóch węzłów. Powiadomiłem też Straż Wybrzeża. W tej chwili ustawiają zaporę na południowym krańcu zatoki. - Ile czasu trzeba, żeby helikoptery przechwyciły łódkę? - Jeśli nie zmienią kursu, około dziesięciu minut. Wszyscy spojrzeli na wielką tablicę i obserwowali poruszającą się czerwoną plamkę, oznaczającą łódkę. - Uruchomiłem też dwie grupy alarmowe. Jedną z nich wysyłam do posiadłości Arthura, żeby tam przeprowadziła śledztwo, a druga będzie w powietrzu za dwie minuty. Wysyłam ją za łódką. Stansfield pokręcił głową i powiedział: - Charlie, rób wszystko, co można, żeby go odzyskać. 357 Stroble patrzył ponad przednią szybą. Noktowizory trochę pomagały, choć nie za bardzo. Gwiazdy i księżyc były przysłonięte chmurami i woda była czarna. Utrzymywał łódź na prawo od znaków kanału żeglugi. Chesapeake znana była z nie oznaczonych łach, a to nie była najlepsza chwila, żeby się na jedną z nich wpakować. Hackett w tym czasie rozmieszczał szereg małych ładunków z zapalnikami czasowymi, które miały wybić dziury w dnie łodzi. Po chwili pojawił się na pokładzie i powiedział, że ładunki są założone. Okulary miał na głowie i obserwował wodę i niebo za łodzią. Została im niecała minuta. Hackett wyrzucił za burtę broń i sprzęt - wszystko oprócz masek i płetw. Stroble wziął dwie krótkie liny i przywiązał nimi ster tak, by łódź nie zmieniła kursu. Spojrzał na zegarek i pokazał Hackettowi uniesiony kciuk. Hackett wskoczył na osłonę silnika i bez wahania przeskoczył nad burtą. Kiedy był już w wodzie, Stroble włączył światła, chwycił płetwy i maskę i podbiegł do burty. Wyskoczył, uważając, aby nie wpaść na śruby. Uderzył w wodę i kilka razy podskoczył, obracając się. Czuli lekki ból, ale nie odnieśli żadnych obrażeń. Hackett pojawił się przy boku Stroble'a i zatrzymali się na chwilę, by zobaczyć, jak łódka odpływa. Włożyli płetwy i maski i zaczęli jak najszybciej płynąć w kierunku brzegu. Mieli prawie dwa kilometry do pokonania. Wkrótce byli dwieście metrów od brzegu. Hackett zatrzymał się, to samo zrobił Stroble. Hackett wyjął radiotelefon zza kołnierza kombinezonu nurka. Nie wkładał słuchawek, tylko trzymając mikrofon przed ustami, powiedział: - Merkury, tu Cyklop, zgłoś się, odbiór. - Słyszę cię głośno i wyraźnie, Cyklop, odbiór. Hackett i Stroble unosili się na wodzie, patrząc na ciemny brzeg. - Czy możesz nam wskazać swoją pozycję, odbiór? - Obaj zobaczyli smugę czerwonego światła. Hackett zaznaczył sobie w myśli jej położenie na linii drzew i odpowiedział: -Już wiem. Dołączymy do ciebie za kilka minut, odbiór. Wsunął słuchawki i mikrofon z powrotem pod kombinezon. Byli gotowi płynąć dalej, gdy usłyszeli aż nazbyt zna- 358 jomy dźwięk. Zanurzyli się nieco głębiej. Odgłos śmigieł wzmagał się, odbijając się echem od wody. Trudno było się zorientować, z której strony, ale nie było wątpliwości, że nadlatuje. Obrócili się w wodzie i patrzyli w niebo. Hałas zwiększył się znacznie i nagle dwa helikoptery przeleciały nad szczytami drzew, tam, gdzie czekał Tim O'Rourke. Przez chwilę obaj myśleli, że zostali odkryci, ale helikoptery nie zatrzymały się nad nimi. Leciały dalej w kierunku zatoki, następnie skręciły na południe. Stroble i Hackett szybko spojrzeli na siebie i ruszyli w kierunku brzegu. W Centrum Operacyjnym napięcie rosło. Stansfield obserwował na wielkim ekranie, jak rozwija się pościg. Sygnał osobisty Arthura nie zmieniał kierunku, wciąż poruszał się na południe. Położenie dwóch helikopterów szturmowych cobra było zaznaczone jako para zielonych trójkątów. Komunikacja radiowa pomiędzy pilotami a kontrolerem na pokładzie AWAC była odtwarzana przez głośnik. Odległość między trójkątami a czerwoną plamką szybko malała. — Muszę powiedzieć pilotom, w jakiej sytuacji mogą użyć siły - powiedział Dobbs do Stansfielda. - Jeśli napotkają najlżejszy opór - odpowiedział natychmiast Stansfield - mogą używać każdego środka, jaki uznają za konieczny. Mają zatrzymać tę łódź za wszelką cenę. Małe ładunki wybuchły, wybijając trzy dziury w dnie łodzi i dwie przy silnikach. Dziury w dnie działały jak szufle, nagarniając wodę do kabiny. Woda przybierała gwałtownie i silniki musiały się zmagać z dodatkowym ciężarem i zwiększonym oporem kadłuba. Silniki wyły coraz głośniej aż do momentu, w którym zalała je woda. Elegancka łódź zniknęła pod wodą. Kontroler na pokładzie AWAC zawiadomił o spadku prędkości, zanim dało się go zauważyć na ekranie w Centrum Operacyjnym. Odczytał malejącą prędkość do chwili, gdy łódź się zatrzymała. Stansfield wraz z wszystkimi obecny- 359 mi w pokoju patrzył, jak helikoptery szybko zmniejszają dystans. Kontroler z AWAC naprowadził je dokładnie nad znak i wtedy stało się coś niespodziewanego. Piloci zameldowali, że nie widzą żadnej łodzi. Czarne bmw z Colemanem za kierownicą przebijało się przez spory ruch piątkowej nocy w Georgetown. Coleman powiedział Michaelowi, że jego były przełożony admirał DeVoe zadzwonił, żeby mu powiedzieć, że FBI węszy wokół niego. - Powiedział, czemu się tobą interesują? - zapytał OTiour-ke, zatroskany. - Tylko tyle, że chcieli wiedzieć, dlaczego zostałem przedwcześnie zwolniony ze służby. O'Rourke patrzył przez okno. - To znaczy, że wiedzą o Snatch Back. Czy admirał powiedział, kto do niego dzwonił? - Nie. Powiedział tylko, że byli to ludzie z FBI. Póki co nie denerwowałbym się za bardzo. Mogą po prostu sprawdzać listę byłych członków SEAL. - Wątpię. FBI szuka kogoś, kto miał motyw, żeby to zrobić, i kiedy odkryją, że to Fitzgerald wydał Snatch Back, wezmą się do ciebie. - O'Rourke nerwowo stukał palcami 0 tablicę. - Wtedy dowiedzą się też o śmierci Marka i zainteresują się tobą poważnie. - Niech się interesują. Nic nie znajdą. Nie są w stanie dowieść, że wiedziałem, kto wydał Snatch Back. Dowiedziałem się od ciebie, a ty nie powinieneś o tym wiedzieć. - Jeśli połączą jedynie Fitzgeralda ze Snatch Back 1 śmiercią twojego brata, to nie wystarczy to do oskarżenia — powiedział po namyśle Michael - ale wystarczy do oddelegowania kilkudziesięciu agentów do śledzenia cię na okrągło. Będziesz musiał na jakiś czas się przyczaić. Wyrzuć samochód, jak tylko skończymy dzisiejszą robotę, i nie pokazuj się w garażu. Coleman przytaknął. Kilka minut później skręcił w ulicę, przy której stał dom Michaela. Zatrzymali się i O'Rour-ke wyskoczył z samochodu. Podniósł pokrywę zamka i wy- 360 stukał na klawiaturze kod otwierający drzwi garażowe. Coleman wprowadził samochód do garażu, a Michael zamknął drzwi. Początkowo chcieli zawieźć Arthura do chatki myśliwskiej, ale ponieważ była ona zaledwie dwadzieścia kilometrów od posiadłości Arthura, pomyśleli, że lepiej będzie zawieźć go do miasta, gdzie ruch uliczny i tłum ludzi mogą posłużyć za doskonałe maskowanie. Michael i Coleman opuścili na twarze kominiarki, zanim otwarli bagażnik. Coleman wsadził klucz do zamka i pchnął go. Bagażnik otworzył się, ukazując kościste ciało Arthura. Miał szkliste oczy, ręce i nogi powiązane liną, a w ustach - niebieską kauczukową piłeczkę. Michael wyjął ją i Arthur poruszył szczękami. Z wyrazem głębokiego zdziwienia spojrzał na dwie ciemne postacie. Michaelowi niemal zrobiło się żal Arthura, ale natychmiast przypomniał sobie, z kim mają do czynienia. Coleman chwycił Arthura pod pachy, a Michael złapał go za kolana. Wspólnie wytaszczyli go z bagażnika i wnieśli do domu. Parter domu OTtourke^ składał się w połowie z garażu i w połowie z łazienki i kotłowni. Zanieśli Arthura w róg łazienki i posadzili na podłodze przy ścianie. Coleman wyszedł do samochodu i wrócił z czarną skrzyneczką. Postawił ją na suszarce i otwarł. W środku były dwie fiolki z przezroczystym płynem i kilka strzykawek. Coleman wziął fiolkę z napisem „Pentothal sodu", odwrócił do góry dnem i otworzył, odrywając górną część. Cofnął tłok strzykawki i napełnił ją niemal do połowy. Wsadził z powrotem do pudełka fiolkę z kroplami prawdy, poczekał, aż pęcherzyki powietrza podniosą się w strzykawce, i wycisnął z niej trochę płynu. Arthur coś mamrotał, ale Coleman nie zwracał na niego uwagi. Chloroform już niemal wyparował, więc Coleman wziął pudełko z solami trzeźwiącymi i podsunął pod nos Arthura. Ostry zapach zmusił zamroczonego do odwrócenia głowy. Coleman powtórzył zabieg kilka razy, aż w końcu Arthur się odezwał: - Co robicie?... Gdzie ja jestem? Coleman nie słuchał go i wziął z suszarki strzykawkę. Arthur zobaczył igłę i zrozumiał, co się dzieje. 361 - Zanim tego użyjecie, pogadajmy. Coleman przyklęknął i chwycił Arthura za ramię. Oczy Arthura dziko przeskakiwały z głowy zamaskowanego mężczyzny na igłę i z powrotem. - Nie wiem, kto wam płaci, ale podwajam stawkę. Coleman znalazł błękitną żyłkę tuż pod powierzchnią skóry. Wbił igłę i nacisnął tłok. Arthur patrzył z paniką w oczach. - Nie macie pojęcia, co robicie. Moi ludzie zaczną mnie szukać... W końcu was znajdą! Arthur krzyczał, a Coleman wyszedł i zatrzasnął za sobą drzwi. Michael zszedł po schodach z magnetofonem, kamerą wideo i zestawem małych mikrofonów. Podał je Colemanowi i poszedł do garażu po przenośny telefon z urządzeniem do zniekształcania dźwięku. Kiedy wrócił, zapytał, ile czasu minie, zanim środek zacznie działać. Coleman odparł, że około pięciu minut. Obydwaj wrócili do łazienki. Kiedy otwarli drzwi, Arthur zaczął ich błagać coraz spokojniejszym głosem. Michael i Coleman nie zwracali na niego uwagi i ustawiali sprzęt. 0'Rourke podłączył dwa głośniki do telefonu ze zniekształcaczem i modulator głosu do mikrofonu. Coleman wziął kamerę i zamocował ją na statywie. Szybko sprawdzili, czy wszystko jest sprawne. Michael kiwnął Colemanowi, żeby z nim wyszedł na korytarz. - Pamiętaj, ja zadaję pytania. Jeśli będziesz chciał coś powiedzieć, najpierw wyłącz magnetofon i kamerę. Jeśli w końcu użyjemy tej taśmy, to CIA i FBI zanalizują każdy szmer. - Jasne. - Czy istnieje możliwość, żeby mógł kłamać? - Nie, stosowałem już to. Nie można się temu oprzeć. Michael kiwnął głową i wrócili do pokoju. Arthur siedział w rogu i patrzył na lampę wiszącą na środku sufitu. Coleman podszedł do niego, chwycił za szczękę, spojrzał w jego rozszerzone oczy i powiedział Michaelowi, że jest gotowy. Coleman włączył kamerę, a Michael nagrywanie. - Jak się nazywasz? - zapytał O'Rourke. 362 Stansfield spoglądał na wielką tablicę na frontowej ścianie Centrum Operacyjnego i nerwowo liczył, jak na zegarze mijają kolejne minuty od chwili, gdy rozległ się osobisty alarm Arthura. Zbliżali się do czterdziestej i nie wróżyło to niczego dobrego. Z każdą sekundą malały szansę na odzyskanie porwanego. Ciągle odbierali sygnał z nadajnika, ale cobry nic nie znalazły. Z Norfolk zbliżali się nurkowie marynarki wojennej, żeby sprawdzić, co jest pod wodą. Z początku myśleli, że napastnicy wyrzucili nadajnik za burtę, ale operator AWAC powiedział, że łódź się zatrzymała. Zespół szybkiego reagowania przybył na miejsce porwania i badał sytuację. Jedno było pewne: Arthura nigdzie nie było. Stansfield obserwował, jak jego ludzie w Centrum Operacyjnym alarmują Straż Wybrzeża, lokalne organa wymiaru sprawiedliwości, władze lotnisk, agentów celnych. Wszyscy mieli zwracać uwagę na wszelkie podejrzane osoby. Ze względów bezpieczeństwa nikomu nie podawali prawdziwego powodu alarmu, mówili jedynie, że poszukują uciekinierów. W żadnym razie nie chcieli, żeby cała sprawa przedostała się do prasy. Stansfield wiedział, że musieliby mieć sporo szczęścia, żeby udało się im znaleźć Arthura, a wiedział też, że aby dać szczęściu szansę, trzeba się spieszyć. Z każdą minutą ich szansę malały. Przypomniał sobie o procedurach, których musiał się trzymać. Podniósł bezpieczny telefon i wystukał numer Biura Bezpieczeństwa Narodowego w Białym Domu. - Biuro Bezpieczeństwa Narodowego, przy telefonie major Maxwell. Proszę podać swoje dane. - Dyrektor Stansfield z CIA Czy prezydent jest uchwytny? - Tak, panie dyrektorze. - Proszę natychmiast zebrać Narodową Radę Bezpieczeństwa. Mamy sytuację kryzysową. Proszę powiedzieć prezydentowi, że będę za piętnaście minut. - Tak, panie dyrektorze. Stansfield odłożył telefon i powiedział ochroniarzowi, żeby włączyli silnik helikoptera. Następnie zwrócił się do Dobbsa: - Charlie, mam nadzieję, że go znajdziemy, ale musimy 363 się przygotować na najgorsze. Niech wszyscy się tu zbiorą. Jak najszybciej muszę mieć raporty oceniające potencjalne szkody. Musimy wiedzieć, które z operacji mogą być zagrożone i ilu agentów może zostać ujawnionych, jeśli przesłuchają Arthura. - Czy mam zaalarmować przyjaciół za wodą? - Na razie nie mówcie ambasadom. Poczekamy jeszcze godzinę. - A Brytyjczycy? Arthur często z nimi pracował. Stansfield nie pomyślał o tym. Sojusznicy będą wściekli. - Wstrzymaj się z tym przez godzinę. Będę musiał sam zadzwonić. Jeśli pojawią się nowe okoliczności, natychmiast daj mi znać. Arthur odpowiedział na ostatnie pytanie o swym życiu. Michael spojrzał z niedowierzaniem na Colemana i zatrzymał magnetofon. Wstał, wskazał w kierunku drzwi i ColeT man wyszedł za nim. W holu zdjęli maski i patrzyli na siebie. Nie mogli uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszeli. - To niewiarygodne! — powiedział Michael przez zaciśnięte zęby. - To więcej niż niewiarygodne, to wystarczy na obalenie całego rządu. Czy wiesz, co by się stało, gdybyśmy ujawnili prasie tę taśmę? - Bylibyśmy wyrzutkami społeczności międzynarodowej -powiedział 0'Rourke. - Zniszczyłoby to kraj. Jeśli afera Watergate naruszyła urząd prezydencki, to ta sprawa zniszczyłaby go na zawsze. Chcesz zadać jeszcze jakieś pytania? O'Rourke się zastanowił. - Nie, dowiedzieliśmy się, czego chcieliśmy - powiedział i spojrzał na zegarek. - Im wcześniej się go pozbędziemy, tym lepiej. - Zgadzam się. Zrób kopię taśmy, a ja zajmę się Arthurem. Obaj wrócili do pokoju. Michael z taśmą poszedł na górę, Coleman zaś wziął z suszarki pustą strzykawkę i odciągnął tłok, napełniając ją powietrzem. Schylił się i spojrzał w szkliste oczy Arthura, a następnie z wyraźną odrazą wbił 364 igłę w jego ramię, wcisnął tłok i wpuścił w krwiobieg tysiące śmiercionośnych pęcherzyków powietrza. Coleman nie miał ochoty patrzeć na śmierć Arthura, więc poszedł do garażu, żeby znaleźć coś do owinięcia ciała. Michael wrócił na dół kila minut później i pomógł Cole-manowi zawinąć ciało w zielone worki na śmieci. Wsadzili je do bagażnika bmw i przykryli kocami. Coleman spojrzał na O'Rourke'a i zapytał: - Co chcesz zrobić z taśmami? - Nie jestem pewien. - Bierzesz pod uwagę możliwość ujawnienia ich mediom? - Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. - To by nas cofnęło o sto lat — przytaknął Coleman. - Też tak myślę. - W każdym razie, cokolwiek zechcesz z nimi zrobić, musisz to zrobić beze mnie. Wydaje mi się, że jakiś czas nie będziemy się mogli spotykać. Jeśli masz rację co do FBI, to będę się musiał przyczaić. - Myślałem o tym. Taśma może się przydać. - Do czego? - zapytał Coleman. Michael potrząsnął nią przed nosem Cołemana i wyjaśnił: -To maleńkie zwierzenie mogłoby zniszczyć calutki rząd. Czy Stevens był w to zaangażowany, czy też nie, i tak zostałby wmieszany. Zrobi niemal wszystko, żeby nie dopuścić do ujawnienia tej sprawy, a CIA... oni straciliby najwięcej. Gdyby opinia publiczna się o tym dowiedziała, to w ciągu tygodnia cała agencja zostałaby zamknięta. Też zrobią niemal wszystko, żeby było o tym cicho. - Tak, na przykład wsadzą nam kulkę w tył głowy. - Nie zrobią tego, jeśli będziemy działać ostrożnie. Porozmawiajmy o tym w samochodzie. - Jedziesz ze mną wyrzucić ciało? - Tak, znam doskonałe miejsce. 36 Helikopter dyrektora Stansfielda leciał nad potomakiem, oświetlając jego ciemne wody potężnym reflektorem. Skierował się na wschód, przeleciał nad pomnikiem Lincolna i zbliżał się do Mali. Migające światło w pobliżu Białego Domu wskazywało pilotowi lądowisko na południowym trawniku. Mała maszyna łagodnie wylądowała na trawie, Stansfield otworzył drzwi, wysiadł i zgięty wpół przebiegł pod łopatami śmigła. Dwaj agenci secret service podeszli do niego i przeprowadzili go przez ogród różany do zachodniego skrzydła Białego Domu. Tam czekał asystent Stu Gar-reta. Stansfield ruszył w kierunku schodów prowadzących do Gabinetu Sytuacyjnego. Asystent Garreta odezwał się: - Przepraszam, ale mam pana zaprowadzić do Gabinetu Owalnego. - Dlaczego? — zapytał Stansfield zaskoczony. - Nie wiem, panie dyrektorze. Wiem tylko, że mam pana zaprowadzić do Gabinetu Owalnego. Stansfield poszedł za nim korytarzem do pustego gabinetu prezydenta. Został sam i na środku pokoju przestępował z nogi na nogę. Minuty mijały i nic się nie działo. Spojrzał na agenta secret service stojącego przy drzwiach i zapytał: - Gdzie jest prezydent? - Na uroczystej kolacji. Stansfield wbił wzrok w podłogę, po chwili znów spojrzał na agenta. Po raz pierwszy od długiego czasu pomyślał, że zaraz straci cierpliwość, bo kompletny brak profesjonalizmu administracji Stevensa już go męczył. Podszedł do biurka prezydenta, podniósł telefon i powiedział operatorowi, żeby połączył go z Biurem Bezpieczeństwa Narodowego. Kilka sekund później w słuchawce odezwał się głos: 366 - Biuro Bezpieczeństwa Narodowego, major Maxwell. Proszę podać swoje dane. - Dyrektor CIA Stansfield. Czy członkowie Narodowej Rady Bezpieczeństwa zostali powiadomieni o tym, że zwołałem nadzwyczajne posiedzenie? - Nie, panie dyrektorze. - Dlaczego? - Powiedziano mi, żebym czekał, aż pan przyjedzie. - Kto to powiedział? - Szef sztabu Garret, panie dyrektorze. - Majorze, czy szef sztabu Garret znajduje się w łańcuchu dowodzenia spraw dotyczących bezpieczeństwa narodowego? - zapytał Stansfield głosem spokojnym, ale podniesionym o ton. - Nie, panie dyrektorze. - Proszę słuchać uważnie. Mamy sytuację kryzysową bezpieczeństwa narodowego czwartego stopnia. Wydaję panu bezpośredni rozkaz natychmiastowego ogłoszenia alarmu. Za dziesięć minut mają tu być szefowie NSA, SOD, SOS i przewodniczący Połączonego Komitetu Szefów Sztabów. Zrozumiano? - Tak jest, panie dyrektorze. Stansfield odłożył słuchawkę i wystukał numer Centrum Operacyjnego CIA. Odebrał Charlie Dobbs i Stansfield zapytał o nowiny. - Nurkowie znaleźli zatopioną łódź w miejscu, w którym ostatni raz namierzono sygnał. Znaleziono worek z ubraniem i zegarkiem Arthura... Wygląda na to, że to miało nas zmylić. - Coś jeszcze? - Stansfield spojrzał inad biurka, jak Garret w smokingu wchodzi do gabinetu. Zanim Dobbs odpowiedział, Stansfield przerwał: - Muszę kończyć, Charlie. Zadzwonię. Odłożył słuchawkę i obserwował wejście Garreta, który wyjął papierosa z ust i powiedział: - Lepiej, żeby to było coś dobrego, Tom. Po raz pierwszy od ponad dwóch tygodni prezydent miał okazję się odprężyć. - Gdzie jest Mikę Nance? 367 - W domu. Co się stało? Stansfield był niemal nieprzytomny z gniewu, ale zmusił się do koncentracji. - Wysoki urzędnik CIA został porwany. - Jak wysoki? - zapytał Garret, wydmuchując nosem dym. - Powiem, jak tylko prezydent znajdzie się tam, gdzie powinien - w Gabinecie Sytuacyjnym. - Zdenerwowanie Stansfielda było zauważalne. - Uspokój się, Tom. Nie możesz oczekiwać, że rzucimy wszystko za każdym razem, kiedy nas tu wezwiesz. Stansfield pokręcił głową i ruszył w kierunku drzwi. Na odchodnym rzucił: - To nie jest taka sobie gra, panie Garret. Oczekuję natychmiast prezydenta w Gabinecie Sytuacyjnym! Coleman znowu siedział za kierownicą bmw, ale nie był zachwycony miejscem wybranym przez Michaela. Początkowo planował, żeby wrzucić ciało do morza. Uznał, że jak na jeden raz dość już mieli szczęścia, natomiast pomysł Michaela z pewnością nie był ostrożny. Michael chciał zostawić je tam, gdzie mogło być znalezione, aby w ten sposób przesłać wiadomość. Klub Burning Tree był niecałe dziesięć minut drogi od domu Michaela. Kiedy zbliżali się do pola golfowego, Coleman powiedział po raz dziesiąty: - Wiesz, że secret service będzie obserwowała ten dom? - Wiem. Nie chcę przecież zostawić ciała przed drzwiami wejściowymi, możemy je zostawić gdzieś z boku. Przejedziemy raz obok domu i sprawdzimy zabezpieczenia. - Byłeś już tam? - Tak, kiedyś mieszkał tam senator Muetzel. Kiedy Mue-tzel przegrał ostatnie wybory, sprzedał go Garretowi. -Michael spojrzał na Colemana. — Chcę pokazać tym gnojkom, że mamy ochotę przekazać wszystko mediom. Jeśli w końcu ujawnimy tę taśmę, to zostawienie ciała Arthura przed domem Garreta doda temu znaczenia. Poza tym Garret i Nance się spocą. 368 - To prawda. Po kilku minutach znaleźli się w eleganckiej dzielnicy. Michael pilotował Cołemana do wielkiego domu w stylu Tudorów, z płotem z kutego żelaza wokół całego podwórka. Powoli przejechali przed bramą frontową, gdzie przy podjeździe stał zaparkowany ford z dwoma mężczyznami na przednich siedzeniach. Nad bramą znajdowała się kamera. Coleman skręcił przy końcu posiadłości w lewo i wjechał w następną ulicę. Po tej stronie domu płot był obrośnięty drzewami i krzakami. - I co o tym myślisz? - zapytał Michael. - Da się zrobić. Coleman zawrócił na środku drogi i zatrzymał samochód po stronie domu Garreta. Wyłączył światła i spojrzał na obrośniętą drzewami boczną uliczkę. Michael włożył cienkie skórzane rękawiczki i powiedział: - Jestem gotów. Coleman zdjął nogę z hamulca i samochód powoli potoczył się naprzód. Kiedy dojechali do tylnej granicy posiadłości, Michael wyjął bezpiecznik, żeby nie włączyły się światła kabiny i stopu. Na sygnał Cołemana wyskoczył w biegu i otwarł bagażnik. Płot był zaledwie pięć metrów od krawężnika. Michael przebiegł ten kawałek i posadził ciało Arthura, opierając je o żelazne pręty. Zdjął mu z głowy zielony worek na śmieci, rzucił go na ziemię i wskoczył do samochodu. Coleman zawrócił i szybko odjechali. Michael wziął z tylnego siedzenia przenośny telefon zniekształcający głos i wystukał numer lokalnego oddziału NBC. Po kilku sygnałach ktoś się odezwał. - Wiadomości. - Słuchaj uważnie - powiedział Michael wolno i wyraźnie. - To nie jest dowcip. Przy domu Stu Garreta znajduje się ciało człowieka. Jest to Arthur Higgins, były pracownik CIA. Można go znaleźć przy płocie po północnej stronie domu. Adres: 469 Burning Tree Linę. - Kto mówi? — zapytał zaciekawiony głos. — Skąd mam wiedzieć, że to nie wygłup? - Tego nie możesz wiedzieć, ale lepiej jak najszybciej 369 wyślijcie tam jeden z zespołów, bo natychmiast dzwonię do dwóch sieci. - Michael zakończył rozmowę i wystukał kolejny numer. Następne dwie rozmowy były podobne. Im więcej Michael o tym myślał, tym bardziej był pewien, że dyrektorzy wiadomości nie oprą się pokusie. Zwłoki byłego pracownika CIA na posesji należącej do szefa prezydenckiego sztabu stanowiły zbyt łasy kąsek. Jedynym problemem było to, że media muszą zdążyć, zanim secret service znajdzie ciało. Kiedy zbliżali się do Georgetown, Michael powiedział: - Teraz będzie ciekawie. To może być na jakiś czas ostatnia okazja do rozmowy. Jeśli okaże się, że masz FBI na ogonie, to zadzwoń na mój pager i wduś siedem razy dziewiątkę. - Co chcesz zrobić z taśmą? - Nie jestem pewien. Coś wymyślę. Podjedź tutaj. Coleman podjechał i podał rękę Michaelowi. Ten uścisnął ją i powiedział: - Przyczaj się, zanim sprawy nie ucichną. Zatrzasnął drzwi samochodu i Coleman odjechał. Sekretarze obrony i stanu też byli na oficjalnej kolacji, więc wychodzili z niej po kolei, aby nie zwracać zanadto niczyjej uwagi. Prezydent wyszedł ostatni. Kiedy przybył do Gabinetu Sytuacyjnego, dyrektor Stansfield rozmawiał przez telefon, a sekretarze stali z boku i rozmawiali z Gar-retem. Prezydent podszedł do szefa swego sztabu. - O co chodzi, Stu? - Stansfield mówi, że wysokiej rangi pracownik CIA został porwany. - Jak wysokiej? - Nie wiem, nie powiedział. Czeka na ciebie. Myśl o tym, że Arthur mógłby być rzeczonym urzędnikiem nie pojawiła się w głowie Garreta. Poza wszystkim nie był aktualnie pracownikiem CIA i mieszkał w Stanach Zjednoczonych. Garret zakładał, że wydarzenie, o którym była mowa, musiało nastąpić za granicą. Stansfield tymczasem odłożył słuchawkę i podszedł do zebranych. 370 - Dobry wieczór, panie prezydencie - zaczął. - Przepraszam, że przerwałem panu przyjęcie, ale zdarzyło się coś bardzo ważnego. - Co takiego? - Dziś wieczorem o siódmej sześć ze swego domu w Ma-rylandzie został porwany były dyrektor Czarnych Operacji Agencji Arthur Higgins. Buńczuczna poza Garreta natychmiast zniknęła. Otwarł usta, a jego twarz zbielała. Stansfield zauważył zmianę w zachowaniu szefa sztabu i skupił na nim uwagę, gdy mówił dalej: - W tej chwili nie mamy najmniejszego pojęcia, kto i dlaczego go porwał, ale jeśli szybko go nie odzyskamy, musimy zakładać najgorsze. Higgins zna olbrzymią liczbę ściśle tajnych informacji. Jeśli zostanie przesłuchany, to nasz aparat wywiadowczy poniesie szkody na skalę globalną. - Reakcja Garreta była tak nietypowa, że Stansfield przerwał na chwilę i zapytał: - Panie Garret, nie wiedziałem, że znał pan Arthura. Garret przez chwilę się jąkał, po czym powiedział: - Ja... to znaczy... nie znałem go. Słyszałem już to nazwisko. Stansfield założył ręce na piersiach. Wiedział, że Mikę Nance i Arthur mieli powiązania zawodowe, ale trudno było mu uwierzyć, by Nance rozmawiał o nich z Garretem. - Co pan o nim słyszał? - zapytał. - Nic takiego, wiem tylko, że pracował w agencji. Stansfield podejrzliwie spojrzał na Garreta. Było jasne, że kłamał. Zachowywał się zbyt dziwnie jak na sprawę, która go nie dotyczyła. Zamiast się odezwać, Stansfield pozwolił, by zapadła cisza, co zwiększyło napięcie i zwróciło uwagę wszystkich na Garreta. - Czy są jakieś hipotezy na temat tego, kto mógł to zrobić? - zapytał prezydent. - Moi ludzie właśnie zestawiają listę - odpowiedział Stansfield, nie spuszczając wzroku z Garreta. - Arthur od ponad dwóch lat nie pracował w agencji, ale wciąż wykorzystywał swoje międzynarodowe kontakty do prowadzę- 371 nia nielegalnych interesów. Mieliśmy go na oku i kilka razy ostrzegaliśmy, by trzymał się z dala od oficjalnych spraw agencji. - Jakie działania podjęto, by go odzyskać? - Mamy ustalone procedury na wypadek takich sytuacji. Wysłaliśmy zdjęcia Arthura na wszystkie lotniska i posterunki policji na wschodnim wybrzeżu. Ludzie wiedzą, że jest poszukiwany w sprawie morderstwa i że należy się do niego zbliżać z najwyższą ostrożnością. Samolot zwiadu AWAC, należący do sił lotniczych, patrolował teren, gdy Arthur został porwany, a teraz w powietrzu jest jeszcze jeden. Szukają jakichś małych samolotów, które latają poniżej zasięgu naszych radarów. Kiedy upłynie trochę czasu, zaalarmujemy naszych ludzi za oceanem i każemy im obserwować przyloty ze Stanów Zjednoczonych. - Telefon, przez który Stansfield rozmawiał wcześniej z Charliem Dobbsem, zaczął dzwonić. Stansfield przeprosił i podniósł słuchawkę. - Halo. - Thomas, znaleźliśmy go - ogłosił Dobbs. Stansfield odetchnął z ulgą. - Gdzie? - Nie uwierzysz. Jest przed domem Stu Garreta. -Co? - Nie żyje. Widzę to w cholernych wiadomościach telewizyjnych. Jego ciało jest oparte o płot Garreta. Wszystkie trzy sieci są na miejscu i nadają transmisję na żywo. Policji jeszcze nie ma. - W jaki sposób dziennikarze dotarli tak szybko? - Nie wiemy. - Czy nasi ludzie są w drodze? -Tak. Stansfield na gwałt starał się znaleźć powiązanie między Arthurem i Garretem. - Charlie, poczekaj chwilę. - Stansfield opuścił telefon i spojrzał na zgromadzonych. - Znaleźliśmy go. - Poczekał na reakcję Garreta i dodał: - Nie żyje. Garret wyglądał jak morderca chwilę po usłyszeniu wyroku uniewinniającego. Odetchnął głęboko i zapytał: 372 - Gdzie? - Przed pańskim domem. Wyraz paniki natychmiast wrócił na twarz Garreta. -Co?! - Media są przed pańskim domem i w tej chwili transmitują całą sprawę. - Przed moim domem?! - Tak. - Stansfield badał rozstrzęsionego Garreta wzrokiem. - Dlaczego ktoś porzucił Higginsa na pańskim trawniku? Garret nie mógł wykrztusić słowa. Prezydent wziął pilota i włączył cały panel telewizorów. - Nie mam pojęcia... Absolutnie nie mam pojęcia — odpowiedział Garret po chwili, szeroko otwierając oczy. - Obawiam się, że będzie pan musiał znaleźć lepsze wytłumaczenie - powiedział Stansfield, kiwając z powątpiewaniem głową. - Nie wiem, naprawdę nawet nie znałem tego gościa -zaprzeczył Garret gorliwie. Stansfield patrzył na niego uparcie. Nie było wątpliwości, że Garret coś ukrywa. Stansfield znowu przyłożył słuchawkę do ucha. - Charlie, będę tam za trzydzieści minut. Kiedy przyjadę, ma być gotowe kompletne sprawozdanie. Odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Pomyślał, że dobrze byłoby zabrać z sobą Garreta, żeby jego ludzie mogli go przesłuchać, ale wiedział, że Garret nigdy się na to nie zgodzi. Poza tym chciał jeszcze coś sprawdzić. Spojrzał na prezydenta, który oglądał transmisję. - Panie prezydencie, dla pana jest to potencjalnie kłopotliwa sytuacja, ale wydaje się, że mamy szczęście. Ktokolwiek porwał Arthura, nie miał dość czasu, by go przesłuchać, więc mam nadzieję, że nie zostaliśmy zdekonspi-rowani. Muszę wracać do Langley i zacząć opracowywać sposoby ustalenia szkód. Nasi sojusznicy też będą oczekiwali kilku odpowiedzi. Zadzwonię do pana, jeśli coś znajdę. W przeciwnym razie powinniśmy chyba zaplanować spotkanie na rano. 373 — To dobry plan - odparł zakłopotany prezydent Stevens. Stansfield jeszcze raz spojrzał pytająco na Garreta i wyszedł. Kiedy był za drzwiami, Stevens odciągnął Garreta na bok i powiedział: — Stu, co się, do cholery, dzieje? Garret pokręcił głową i zastanawiał się, gdzie, do diabła, jest Mikę Nance. 37 Coleman znalazł kiepsko oświetlony parking w śródmieściu i zostawił tam otwarty samochód z kluczykami w stacyjce. Trzy kilometry dzielące go od Adams Morgan pokonał pieszo. To była dobra noc na jasne myślenie chłodne powietrze wyostrzało zmysły. Wiedział, że jest już poza grą. FBI będzie na niego czekało, pytaniem było jedynie, gdzie i ilu agentów. W razie konieczności mógłby ich zgubić, ale przez to wyglądałby na winnego. Na razie powinien się zachowywać normalnie. Kiedy Coleman zbliżał się do swego mieszkania, coraz bardziej zwracał uwagę na otoczenie, szukając rzeczy, których normalnie tam nie było. Telefon od admirała DeVoe podniósł jego poziom wrażliwości na detale. W zależności od tego, jak trudno będzie wykryć śledzących, będzie mógł ocenić, jak bardzo FBI się nim interesuje. Gdyby znalazł furgonetkę z zaciemnionymi szybami albo czterodrzwiowy sedan z kierowcą pochylonym nad kierownicą, to wiedziałby, że FBI nie uważa go za ważniejszego od pozostałej setki podejrzanych. Coleman szedł jak drapieżnik — zauważał i zapamiętywał wszystko wokół siebie. Wyglądał na spokojnego, ale wewnątrz był spięty. Skręcając w swoją ulicę, objął wzrokiem cały rząd zaparkowanych samochodów. Nic nie było -żadnych furgonetek, żadnych ciężarówek. Postanowił, że rano, kiedy pójdzie pobiegać, sprawdzi, czy nie zaparkowali na jednej z sąsiednich ulic. Wszedł po schodkach do kamienicy, otwarł pierwsze drzwi, a następnie kluczem drugie. Na piętrze zatrzymał się przed drzwiami swojego mieszkania, pochylił się nad zamkiem i szukał śladów wła- 375 mania. Nie znalazł nic, ale to nie znaczyło, że nikt się nie włamał. Niektórzy fachowcy nie zostawiali śladów. Cole-man otworzył drzwi i wszedł do środka. Włączył światła, wziął pilota i włączył telewizor. Następnie zasłonił żaluzje i zwiększył głośność. Odłożył pilota i wyjął z kieszeni mały czarny sensor. Zaczął od telewizora i systematycznie sprawdził każdy mebel w pokoju, ale nic nie odkrył. Nie włączając światła, sprawdził kuchnię, łazienkę i sypialnię. Nic nie znalazł, ale to go nie uspokoiło, wręcz przeciwnie - był coraz bardziej nerwowy. To, że nie znalazł podsłuchu, nie oznaczało, że nie jest obserwowany. Mogło to znaczyć, że ci, którzy go śledzą, są dobrzy. Coleman wziął latarkę z górnej półki szafy i wszedł pod łóżko, gdzie miał pudełko z różnymi interesującymi, chociaż legalnymi drobiazgami. Zawsze ustawiał je w ten sam sposób, żeby jego przednia ścianka była dokładnie na linii środkowej listwy ramy łóżka. Włączył latarkę i przyjrzał się ściance - ktoś musiał być w jego mieszkaniu. Wziął skrzynkę i wyczołgał się spod łóżka. Nie podnosząc się z podłogi, chwycił latarkę w zęby i otwarł pudło. W środku był zarejestrowany półautomatyczny pistolet glock, trzy magazynki, pudełko amunicji, nóż, okulary noktowizyjne i różne inne rzeczy, które nie powinny dziwić u byłego członka SEAL. Coleman wziął gogle i poszedł do łazienki, gdzie gwizdem włączył prysznic. Siedząc na sedesie, zdjął buty i podszedł do drzwi wejściowych. Jak najciszej otwarł je i wyśliznął się na korytarz. Na palcach wbiegł po przykrytych wykładziną schodach na najwyższe piętro. Ktoś był w jego mieszkaniu, na dodatek był to ktoś wystarczająco sprytny, by nie zostawić żadnych elektronicznych urządzeń podsłuchowych. Nie było ich na ulicy, co mogło oznaczać tylko jedno... że byli w jednym z okolicznych budynków. Coleman otwarł drzwi prowadzące na dach. Za nimi była czarna metalowa drabina, a na jej szczycie uchylne drzwi. Wszedł na drabinę i powoli otworzył drzwi. Kiedy był już na dachu, starał się tak poruszać, by jego cień był cały czas za metrowym murkiem biegnącym wokół całego dachu. Podczołgał się do frontu budynku i spojrzał w dół. Miesiąc 376 wcześniej sprawdził, które mieszkania w sąsiednich budynkach są wolne. Teraz zaczął od budynku naprzeciwko. Sprawdził drugie okno z lewej na trzecim piętrze. Wychylił się nieco i uważnie wpatrywał w czarną dziurę. Było zbyt ciemno, by cokolwiek dostrzec dalej niż kilka centymetrów od okna, więc włożył gogle. Czerń zmieniła się w zieleń i biel — teraz mógł zajrzeć w głąb ciemnego pokoju. Tam było to, czego szukał: zestaw długich czarnych przedmiotów. Wyraźnie widział rząd mikrofonów kierunkowych ustawionych wzdłuż parapetu. Wszystkie celowały w okna jego mieszkania. Za nimi na statywach stały aparaty fotograficzne i dalej... coś się ruszało. Coleman przyjrzał się i to coś znowu się poruszyło. Daleko od okna ktoś stał i coś pił. Coleman wśliznął się pod ścianę i podczołgał do murku. Kiedy wrócił do mieszkania, zaczął analizować sytuację. Jako SEAL wiedział, na czym polega dobra obserwacja... Ludzie po drugiej stronie ulicy byli dobrzy. Coleman chwycił kurtkę i wszedł do łazienki. Trzymając telefon przy strumieniu wody, wystukał numer pagera Michaela i siedem razy nacisnął dziewiątkę. McMahon stał na środku pustego mieszkania, na uszach miał wielkie słuchawki. Napił się kawy i spojrzał na dwóch agentów siedzących przy stole w jadalni. Mała czerwona lampka oświetlała ich sprzęt, zmieniali się co dwadzieścia minut. Każdy szum w mieszkaniu Colemana był nagrywany, a każdy, kto wchodził i wychodził z domu, był fotografowany. Ponad dziesięć samochodów różnych marek było rozmieszczonych w strategicznych miejscach miasta, na dodatek cały czas gotowy był helikopter. Michael siedział w swoim pokoju z kubkiem gorącej kawy, kiedy usłyszał sygnał. Podniósł pager i spojrzał na mały ekran. Same dziewiątki. Michael zmazał je i pomyślał 0 Colemanie. Następnie spojrzał na taśmę z wyznaniami Arthura i zaczął mu się tworzyć pewien plan. Pójście z tym do mediów zrobiłoby więcej szkody niż pożytku, ale Nance 1 Garret muszą zapłacić. Muszą paść za wszelką cenę. 377 |W Stansfield ciężko wsiadł do limuzyny. To była bezsenna noc, noc wielu pytań. Wielkie drzwi na końcu służbowego parkingu w Langley otwarły się, ukazując poranne słońce. Stansfield zamknął oczy. Całą noc spędził w Centrum Operacyjnym, gdzie starał się dopasować do siebie wydarzenia związane z porwaniem Arthura. Dwa ważne fakty zwróciły jego uwagę. Po pierwsze, we krwi Arthura znaleziono duży poziom pentothalu sodu. Po drugie, jego ludzie, którzy oglądali taśmy wideo z domu Arthura, odkryli, że w ubiegłym tygodniu odwiedzili go Mikę Nance i Stu Gar-ret. Znaczyło to, że Garret kłamał. Stansfield dowiedział się o pentothalu sodu zaraz po północy, ale ekipa wysłana do posiadłości Arthura odkryła taśmę z Nance'em i Garretem dopiero kwadrans przed siódmą. O ósmej miało się odbyć spotkanie w Białym Domu. Stansfield postanowił zabrać z sobą nieproszonego i z pewnością niechcianego gościa, więc zamiast jechać prosto do Dystryktu Kolumbia musiał nadłożyć nieco drogi. Dyrektorska limuzyna z dwoma samochodami obstawy przebijała się przez niewielki poranny ruch uliczny. Około siódmej trzydzieści pięć dotarli do domu dyrektora Roacha. Dyrektor FBI wsiadł do limuzyny i kawalkada pojechała dalej. - Pewno ma to coś wspólnego ze znalezieniem martwego Arthura na trawniku Stu Garreta? — zapytał Roach. Stansfield odwrócił się, by widzieć rozmówcę. -Tak. - Co ma wspólnego pan Garret z kimś takim jak Ar-thur? - Nie wiem. - Stansfield pokręcił głową i skrzywił się. - Wyobrażam sobie, że chcesz trzymać to w tajemnicy. Twarz Stansfielda zdradzała toczącą się w nim walkę między potrzebą zrobienia czegoś bezpiecznego a chęcią spróbowania czegoś nowego. - Tego nie jestem pewien. Obie nasze agencje w przeszłości trzymały takie rzeczy w tajemnicy, ale nie wiem, czy nie chcę rozpętać wokół tego piekła... Nie ma wątpliwości, że jest to w twojej kompetencji. Arthur został porwany, przetransportowany przez granice stanów i zamor- 378 dowany. - Stansfield przygryzł wargę i pokręcił głową. -Brian, Arthur nie był osobą najbardziej przestrzegającą prawa. Dwa lata temu musiał odejść właśnie dlatego, że przestaliśmy go kontrolować. Mówiąc bez ogródek, jego śmierć jest dla nas błogosławieństwem. Był bombą z zapalnikiem czasowym, znał wystarczająco dużo tajemnic, by spowodować niewiarygodne zniszczenia, i to nie tylko w naszym kraju. - Chcesz więc, żebym na to wsiadł? -1 tak, i nie. Nie chcę, żeby to, co robił Arthur dla agencji, zostało ujawnione, ale będę musiał cię prosić, żebyś zagroził totalnym śledztwem. - W tym miejscu pojawia się Garret? - Tak. Arthur nie został bez powodu podrzucony na jego trawnik. On i Nance są w coś zamieszani. - Jesteś pewien? - Na ile mogę na tym etapie... Wczoraj, po tym jak Arthur został porwany, a zanim odkryto jego ciało, poszedłem do Białego Domu przedstawić sprawę Narodowej Radzie Bezpieczeństwa. Kiedy powiedziałem, że Arthur został napadnięty, Garret wyraźnie się zdenerwował. Tak wyraźnie, że musiałem przerwać w środku zdania i zapytać go, czy znał Arthura. Powiedział, że nie... że tylko słyszał o nim od Mike'a Nance'a. - Stansfield się skrzywił. - Wiesz tak samo dobrze jak ja, że Garret nie przejmuje się nikim, jeśli nie ma czegoś do stracenia. Później, kiedy powiedziałem, że ciało Arthura zostało znalezione na jego trawniku, to mało nie zemdlał. - Przyznał się do jakichś konszachtów z Higginsem? - Nie, cały czas zaprzeczał. - A co powiedział Nance? - Nie było go na spotkaniu, bo był zajęty czymś innym. Garret coś ukrywał, a moje podejrzenia wkrótce potwierdziły dwa niepokojące fakty. Arthur we krwi miał pento-thal sodu. Był przesłuchiwany, ale ktokolwiek to zrobił, zależało mu na konkretnych informacjach, bo nie miał czasu na nic więcej. Mamy też taśmę wideo z domu Arthura, na której są Garret i Nance. Odwiedzili go w zeszłą sobotę, 379 a Nance przyjechał jeszcze raz we czwartek, co oznacza, że Garret kłamał, mówiąc, że go nie zna. - Jaką rolę mam odegrać? - Chcę, żebyś zagroził śledztwem na pełną skalę. Damy im dwie możliwości. Mogą siąść z moimi ludźmi i pod osłoną aktu o bezpieczeństwie narodowym powiedzieć im wszystko, co wiedzą, albo mogą się oddać w ręce twoich agentów, ryzykując, że zostaną oskarżeni. - Tak jak powiedziałeś, ta sprawa podlega jurysdykcji FBI - odparł Roach po namyśle. - A jeśli na jakimś etapie zdecyduję, by prowadzić śledztwo bez względu na układ, jaki zawarłeś z Nance'em i Garretem? - To już będzie twoja decyzja. Stu Garret z papierosem w dłoni nerwowo chodził za biurkiem, a Mikę Nance siedział sztywny i wyprostowany na kanapie. Od dziesięciu minut walczył z pokusą walnięcia Garreta lampą w głowę. Czekał, aż valium zacznie działać. Musiał być spokojny... przede wszystkim musiał być spokojny. Garret zatrzymał się i papierosem wskazał Nance'a. - Nie mogę uwierzyć, że dałem się do tego namówić. Musiałem zwariować, kiedy zgodziłem się wskoczyć do łóżka z Arthurem. - Stu, myślisz, że takie tyrady w czymś nam pomogą? -Nance przygryzł wargę. - Hej, nie przybieraj znowu tej swojej pozy zimnego jak lód. Ty radzisz sobie na swój sposób, a ja na swój... Kurwa mać! - Garret zaciągnął się głęboko papierosem, a jego twarz poczerwieniała. Nance wstał. - W porządku, będę działał w twoim stylu! - rzucił podniesionym głosem. - Siadaj wreszcie i się zamknij! Za dziesięć minut mamy spotkanie ze Stansfieldem i musimy znaleźć jakieś wyjaśnienie faktu, że ciało Arthura znalazło się na twoim trawniku... A jeśli nie zaczniesz się kontrolować, to Stansfield rozerwie nas na strzępy! Ostro spojrzał na Garreta, który zaczerpnął głęboko tchu, opuścił ramiona i mruknął: 380 - Przepraszam, Mikę, po prostu nie mogę uwierzyć, że to wszystko stało się tak szybko. Co, do diabła, mamy zrobić? Stansfield będzie chciał wiedzieć, dlaczego Arthura znaleziono przed moim domem. Wie też, że wczoraj kłamałem, gdy mu powiedziałem, że nigdy go nie spotkałem. To co mam mu, kurwa, powiedzieć? Co mam powiedzieć prasie? Co mam powiedzieć glinom? Też będą chcieli ze mną rozmawiać. - Stu. - Nance położył rękę na ramieniu Garreta. - Nie martw się na razie o gliny i prasę. Przez następną godzinę musisz być spokojny i trzymać język za zębami. W tej chwili naszym głównym problemem jest Stansfield. Usiądź i odpręż się, a ja ci powiem, co mamy robić. Garret padł na kanapę i wsadził papierosa do ust. Nance przechadzał się po pokoju. Po chwili odwrócił się z rękami na biodrach i powiedział: - Mam pomysł. Powiemy Stansfieldowi prawdę. Garret zakrztusił się. - Czyś ty, kurwa, zwariował! Tak! Jasne! Powiedzmy mu prawdę! Nance pogroził palcem Garretowi. - Stu, ostatni raz ci mówię, żebyś panował nad sobą. Nie zapominaj, że Arthur, zanim został zabity, zapłacił za twoją głowę, a ja jeden mogę ten rozkaz odwołać. - Nance patrzył twardo w oczy Garreta, by dać mu do zrozumienia, że mówi poważnie. Garret chciał coś powiedzieć, ale Nance uciął: - Zamknij się, Stu. Po prostu zamknij się na pięć minut. - Garret ugryzł się w język i pokiwał głową, a Nance kontynuował: — Powiemy Stansfieldowi, że najęliśmy Arthura do pomocy przy przepchnięciu budżetu prezydenta. Powiemy, jak pomógł nam zaszantażować kongresmana Moore'a. To jest proste, to jest prawda i Stansfield musi to kupić, bo potrafimy to udowodnić. Przyznamy się do pewnych posunięć i Stansfield będzie zadowolony. - A co z prasą? Nie mogę im tego powiedzieć. - Stu, więcej nie będę powtarzał! Mówimy w tej chwili o Stansfieldzie! O prasie pomyślimy później. - Powiemy Jimowi? 381 - Nie! W ten sposób będzie mógł wszystkiemu zaprzeczyć. Po spotkaniu możemy mu powiedzieć, że chcieliśmy go osłonić. Tylko pozwól mi mówić i cokolwiek by się stało, nie trać panowania nad sobą. Nance skończył wtajemniczać Garreta w swój plan i obaj poszli do Gabinetu Sytuacyjnego. Kiedy tam weszli, Nance zatrzymał się i rozejrzał, szukając Stansfielda. Jeszcze go nie było, ale byli już członkowie Połączonego Komitetu Szefów Sztabów, sekretarz obrony i sekretarz stanu. Nance szybko doszedł do wniosku, że nikt z nich nie powinien słyszeć, jak będzie się tłumaczył przed Stansfieldem. Podszedł do prezydenta i szepnął mu do ucha: - Panie prezydencie, z powodów, których nie chcę teraz omawiać, proszę, żeby pan wyprosił ze spotkania członków Połączonego Komitetu Szefów Sztabów, sekretarza obrony i sekretarza stanu. - Czy nie będzie to wyglądało dość dziwnie? - Proszę mi zaufać, musimy rozmawiać sami z dyrektorem Stansfieldem. Tak będzie najlepiej. Wyjaśnię to później. Stevens chwilę się wahał, potem spojrzał na Garreta i podjął decyzję. Odchrząknął i powiedział: - Panowie, nastąpiła niewielka zmiana planów. Muszę porozmawiać na osobności z dyrektorem Stansfieldem. Byłbym wdzięczny, gdybyście zechcieli poczekać na nas w Pokoju Gabinetowym... Dołączymy do was jak najszybciej. Generałowie i admirałowie wstali i wychodząc, spojrzeli na Garreta. Wszyscy wiedzieli, kim był Arthur Higgins, i wszyscy byli ciekawi, dlaczego jego zwłoki znaleziono na trawniku szefa sztabu prezydenta. W końcu wyszli i Nance zamknął za nimi drzwi. - Czy macie zamiar powiedzieć mi, o co, do diabła, tu chodzi? - zapytał Stevens. - Panie prezydencie... Myślę, że najlepiej będzie, jeśli poczekamy, aż przyjdzie dyrektor Stansfield - odpowiedział Nance chłodnym i grzecznym tonem. - Dlaczego? - Może będzie pan musiał udowodnić, że nic pan nie wie. 382 - Co wy dwaj kombinujecie? - Stevens zmarszczył brwi i spojrzał na Garreta, ale odpowiedział Nance: - Panie prezydencie, to w żaden sposób nie dotknie pańskiego urzędu. Musi pan mi zaufać, że najlepiej będzie, jeśli będzie pan wyglądał na zdziwionego, kiedy powiemy dyrektorowi Stansfieldowi o naszych związkach z Arthurem. 38 Poranny szczyt komunikacyjny kończył się, gdy zielony chevy tahoe z Michaelem 0'Rourkiem za kierownicą przejeżdżał przez śródmieście Dystryktu Kolumbia. Michael był zmęczony i zdenerwowany. Jego nerwy były napięte do granic z powodu braku snu i nadmiaru kawy, nie wspominając nawet o małej wycieczce z Arthurem. Kiedy był niecałe cztery ulice od Hoover Building, wystukał numer telefonu centrali FBI. Po kilku sygnałach miły kobiecy głos odpowiedział: - Federalne Biuro Śledcze. W czym mogę pomóc? - Poproszę z agentem specjalnym McMahonem. - Chwileczkę. Po chwili odezwała się inna osoba: - Biuro agenta specjalnego McMahona. - Poproszę z agentem McMahonem. - Agenta McMahona nie ma w tej chwili w biurze. Czy mógłbym wiedzieć, kto dzwoni? - Czy jest w budynku? - Przepraszam, ale nie jestem upoważniony do udzielę-' nia odpowiedzi na to pytanie. Czy mogę wiedzieć, kto dzwoni? Michael nacisnął na hamulec, żeby nie wpaść na kabriolet, który nagle wyjechał mu przed koła. - Mówi kongresman 0'Rourke. Muszę z nim rozmawiać... To bardzo pilne! - Agent specjalny McMahon jest w tej chwili bardzo zajęty. Może mógłbym mu przekazać, w jakiej sprawie pan dzwoni? - Muszę mu dać coś, co -jak myślę - bardzo go zainteresuje. - Czego to dotyczy? Michaeł się żachnął: 384 - Proszę posłuchać, wiem, że wykonuje pan tylko swoją pracę, ale o tym nie mogę mówić przez telefon. - Powiedział pan, że nazywa się 0'Rourke? -Tak. - Zobaczę, czy uda mi się go znaleźć, ale łatwiej mi będzie, jeśli będę mógł przekazać choćby najmniejszą wskazówkę. Ostatnio często dzwonią do niego senatorowie i kon-gresmani. - Niczego od niego nie chcę. Chcę mu coś przekazać. Coś, co będzie miało olbrzymi wpływ na jego śledztwo. - Chwileczkę, panie kongresmanie. Zobaczę, czy uda mi się go znaleźć. O'Rourke okrążał Hoover Building z telefonem przy uchu. Kilka minut później odezwał się McMahon: - Kongresmanie 0'Rourke, przepraszam, że musiał pan czekać. Jak się pan ma? - Bywało lepiej. - To przykre. W czym mogę panu pomóc? - Mam coś, co muszę panu oddać. - Co to jest? - Nie chcę mówić o tym przez telefon. - W porządku, spojrzę do terminarza i zobaczę, kiedy mam wolną chwilę. - To nie może czekać. - Kongresmanie, czy ma pan pojęcie, jak jestem zajęty? - Mam. Proszę mi wierzyć, to nie będzie dla pana strata czasu. McMahon milczał chwilę. - Kiedy chce się pan ze mną zobaczyć? - zapytał. - Jestem na ulicy w moim wozie. - A... W tej chwili jestem zajęty, może mi pan dać godzinę? - Agencie McMahon, czy chce pan wiedzieć, kto zabił senatora Olsona i kongresmana Turnąuista? - Michael bardzo się starał, aby sprawiać wrażenie spokojnego. Na chwilę zapadła cisza. - W porządku, będę na dole za pięć minut — odpowiedział McMahon. — Niech mnie pan odbierze przy południowym wejściu. 385 O'Rourke skończył okrążenie i wjechał na krawężnik. Po chwili z budynku wyszedł McMahon i podszedł do samochodu z kimś, kogo Michael nie znał. Michael opuścił okno po stronie pasażera. Uścisnął wsuniętą przez nie rękę McMahona i zapytał: -Kto to jest? - To Irenę Kennedy. Pracuje w CIA i pomaga mi w śledztwie. - Wsiadajcie. McMahon siadł na przednim siedzeniu, a Kennedy na tylnym. Michael wjechał z powrotem na ulicę, spojrzał we wsteczne lusterko i zapytał: - Co pani robi w CIA, pani Kennedy? - Jestem analitykiem. - Co pani analizuje? - Moją specjalnością jest terroryzm. - Czy słyszała pani o Arthurze Higginsie? - Tak, mnóstwo... A co pan o nim wie? Michael pochylił się, wziął kopertę z tablicy i podał ją McMahonowi. - Dziś rano znalazłem to na moich schodach. W środku była taśma. Nie uwierzycie, co na niej jest. Wsadził kasetę do .odtwarzacza. Stansfield i Roach weszli do Pokoju Sytuacyjnego i usiedli naprzeciw Nance'a i Garreta. Obaj dyrektorowie przywitali się z prezydentem, ale zignorowali doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego i szefa prezydenckiego sztabu. Nance nie przewidział, że w rozmowie może wziąć udział Roach. Zmusił się do niewyraźnego uśmiechu i powiedział: - Dyrektorze Roach, nie zostaliśmy poinformowani, że będzie pan na spotkaniu. - Poprosiłem, żeby przyszedł - odparł Stansfield. - Ar-thura przetransportowano przez granice stanów i zabito. Śledztwo podpada pod kompetencje FBI. - Jakie śledztwo? - zapytał Nance. - Śledztwo w sprawie jego śmierci. - Nie mówi pan tego poważnie. Nie możemy pozwolić, 386 żeby to, co Arthur robił dla CIA, stało się przedmiotem publicznego dochodzenia. - O tym zadecyduje dyrektor Roach i Departament Sprawiedliwości. - Stansfield spojrzał na prezydenta. - Panie prezydencie, mogę mówić bez ogródek? - Tak bym wolał - odparł poirytowany Stevens. - Arthur Higgins znał wiele ściśle tajnych informacji. Moje największe zmartwienie polega na tym, że muszę znaleźć związek pomiędzy porwaniem go a porzuceniem jego ciała przy domu pana Garreta. Żeby ocenić możliwe szkody wyrządzone agencji, muszę wiedzieć, jakie były relacje pomiędzy nim a panem Garretem. Możemy to zrobić na dwa sposoby: albo pan Garret powie wszystko, co wie, pod ochroną aktu o bezpieczeństwie narodowym, albo pod przysięgą powie wszystko FBI. Prezydent spojrzał na Garreta. -Stu? Garret odwrócił się do Nance'a, szukając wskazówek. Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego odchrząknął i powiedział: - Dyrektorze Roach, mógłby pan nas na chwilę zostawić? Roach się nie odezwał. Spojrzał na Stansfielda, a ten przytaknął, więc Roach wstał z krzesła i wyszedł z pokoju. Stansfield skupił uwagę na Garrecie. - Jakie były pańskie związki z Arthurem? Garret znowu spojrzał na Nance'a, szukając wsparcia. - Arthur - powiedział Nance - pomagał nam w pewnym zadaniu, które nie miało nic wspólnego z CIA lub wywiadem. - Co to za zadanie? - Wolałbym nie mówić. - Nance nie chciał się zbyt szybko poddawać. - To nie może się odbywać w ten sposób, Mikę. Albo mówisz to mi, albo FBI zaczyna węszyć, a tego żaden z nas nie chce. - To była czysto wewnętrzna sprawa... polityczna. - Jeszcze jeden powód, żeby zajęło się tym FBI. - Thomas, mówię prawdę. To, co robiliśmy z Arthurem, 387 nie ma nic wspólnego z agencją. Po prostu zrobił dla nas pewną robotę, polityczną robotę, i nic więcej. Stansfield spojrzał na zegarek, a następnie na Garreta: - Chcecie, żebym poprosił z powrotem dyrektora Roacha? Na czole i górnej wardze oniemiałego Garreta gromadziły się krople potu. Był tak rozbity, że mógł jedynie pokręcić głową. - O co tu, do cholery, chodzi? - zapytał prezydent. - Ciało byłego pracownika CIA zostaje znalezione na twoim trawniku, Stu, a ty wyglądasz, jakbyś był bliski załamania nerwowego. Chcę się w końcu czegoś dowiedzieć! - Panie prezydencie, jak mówiłem - odpowiedział znowu Nance - dla pańskiego bezpieczeństwa najlepiej będzie, jeśli w tej sprawie nadal nie będzie pan nic wiedział. - Dla mojego bezpieczeństwa to ja właśnie chcę wiedzieć, co tu się dzieje! - Stevens poczerwieniał. Nance głęboko odetchnął, jakby zbierał myśli. - Wynajęliśmy Arthura, żeby poradził nam, jak przepchnąć pański budżet przez Izbę. - Co takiego? - zapytał prezydent. - Zrobił dla nas coś w rodzaju... sprawdzenia kilku kon-gresmanów. Stansfield pokiwał głową, doskonale wiedząc, co oznacza eufemizm „sprawdzenie", ale prezydent zapytał: - Co rozumiesz przez „sprawdzenie"? - Arthur zebrał dla nas informacje, które wykorzystaliśmy w celu przekonania kilku ważniejszych kongresma-nów do głosowania za pańskim budżetem. - Co zrobiliście? - zapytał zaskoczony Stevens. - Stu, czy to był twój pomysł? - Nie... właściwie w pewnym sensie... Stansfield widział, że prezydent jest coraz bardziej zirytowany, i postanowił pozostać z boku. Kennedy była zbyt pochłonięta słuchaniem spowiedzi Arthura, by robić cokolwiek innego. Kiedy nagranie się skończyło, pomyślała, że natychmiast musi się porozumieć ze Stansfieldem. Wyjęła z kieszeni telefon i wystukała nu- 388 mer bezpośredniej linii do biura swego szefa. Po sześciu sygnałach odebrała sekretarka. - Biuro dyrektora Stansfielda, w czym mogę pomóc? - Pat, mówi Irenę. Gdzie jest Thomas? - W Białym Domu. - Natychmiast go złap - powiedziała Kennedy zdecydowanie. - To bardzo ważne. McMahon zaś próbował znaleźć Roacha. Michael prowadził samochód i przygotowywał się na nieuniknioną lawinę pytań. W Gabinecie Sytuacyjnym Stansfield poczekał, aż prezydent przestanie krzyczeć, po czym zapytał: - Kogo szantażował? - Myślę, że wykazaliśmy wystarczającą chęć współpracy albo i większą - odparł Nance. - Nie potrzebujesz nazwisk. - Właśnie, że potrzebuję. Chcę z nimi porozmawiać. - Thomas, wolałbym, żeby ta sprawa ucichła. - Tego jestem pewien, ale ja na to nie pozwolę. Ci, którzy zabili Arthura, przesłuchali go. Patolodzy stwierdzili, że miał we krwi pentothal sodu. Jeśli wam się wydaje, że będziecie mieli wszystko z głowy po wyznaniu, że szantażowaliście kilku kongresmanów, to się mylicie. Ci, którzy porwali Arthura, wydostali z niego informacje i jest oczywiste, że są one związane z panem Garretem. - Przesłuchali go?! - wrzasnął Garret panicznie. - Blefujesz, Thomas. — Nance zachował spokój. - Jeśli chcesz, to pokażę ci wyniki toksykologiczne. - Nie obrażaj mnie. - Nance uśmiechnął się szeroko. -Możesz przecież kazać im powiedzieć, co tylko chcesz. - Mikę, przestań, kto tu kogo obraża? Popatrz tylko na swego przyjaciela, pana Garreta. Jest tak zdenerwowany, że zaraz zemdleje. Nie mówicie mi wszystkiego na temat waszych kontaktów z Arthurem. Dobrze. - Stansfield rozłożył ręce. - Jestem pewien, że dyrektor Roach i jego ludzie lepiej sobie poradzą. - Dosyć! - wybuchnął prezydent. - Stu i Mikę, w tej chwili chcę usłyszeć całą historię. Dość już tych gier! 389 Rozległo się pukanie do drzwi i wszedł agent secret ser-vice. - Dyrektorze Stansfield, dzwonią z pańskiego biura i mówią, że to ważna sprawa. Może pan odebrać tutaj. -Agent wskazał na telefon stojący na stoliku przy drzwiach. Stansfield podszedł do niego i podniósł słuchawkę. -Halo. Kennedy siedziała na tylnym siedzeniu samochodu O'Rourke'a i szybko mówiła do telefonu: - Thomas, tu Irenę. Gdzie jesteś? - W Gabinecie Sytuacyjnym. - Mam coś, co powinieneś natychmiast usłyszeć. -Co? - Nie mogę powiedzieć, uwierz mi. Jak najszybciej wracaj do Langley. Stansfield spojrzał do tyłu na prezydenta, który właśnie krzyczał na Nance'a i Garreta. - Irenę, jestem w trakcie czegoś naprawdę ważnego -powiedział. - Mam taśmę ze spowiedzią Arthura. Nie uwierzysz, co tam jest. Stansfield zastanowił się i odparł: - Wyjdę, jak tylko będę mógł. - Po rozłączeniu się podszedł do stołu i spojrzał na prezydenta: - Przepraszam, panie prezydencie, ale muszę wracać do Langley. Stevens pokręcił głową. - Co może być ważniejszego? - Nie wiem, ale zadzwonię do pana, kiedy się dowiem. Będziemy musieli odłożyć dokończenie tej rozmowy na później. Obok gabinetu dyrektora Stansfielda znajdował się dźwiękoszczelny pokój konferencyjny. Kennedy, McMahon i Michael siedzieli przy stole i czekali na Stansfielda. Mi-chael zastanawiał się, kiedy w końcu zaczną go pytać. Wiedział, że McMahon na pewno zapyta, dlaczego mordercy wybrali właśnie jego na kuriera. Michael miał zamiar grać głupiego i wyznać swoją nienawiść do polityków z Waszyngtonu. Taśma była jego kartą atutową. Dopóki ludzie z CIA 390 i FBI będą myśleć, że tysiące kopii mogą w każdej chwili trafić do mediów, dopóty będą ostrożnie wybierać miejsca, w których będą szukali. Jeśli nawet coś znajdą, to komu mieliby o tym powiedzieć? Drzwi się otwarły i wbiegli Stansfield i Roach. Stans-field zrzucił płaszcz i powiedział do Kennedy: - Irenę, żeby to tylko było prawdziwe. Właśnie wyciągnęłaś mnie z bardzo ważnego spotkania. - Nie martw się, nie zmarnujesz czasu. - Wskazała na Michaela. - Thomas, to jest kongresman Michael O'Rour-ke. Zgłosił się do nas z informacjami, w które trudno ci będzie uwierzyć. - Kennedy odwróciła się do O'Rourke'a. -Kongresmanie, to dyrektor Stansfield i dyrektor Roach. Michael wstał i uścisnął obydwu ręce. - Kiedy kongresman obudził się dziś rano - odezwał się McMahon - znalazł na schodach przed domem paczuszkę od morderców. Wewnątrz była taśma z nagranymi zeznaniami Arthura Higginsa. - McMahon potrząsnął taśmą. -Do niej dołączona jest lista warunków, których spełnienia żądają mordercy. Stansfield wskazał Roachowi miejsce i sam usiadł. - Posłuchajmy. McMahon włożył taśmę i włączył odtwarzanie. Po kilku trzaskach rozległ się komputerowo zmieniony głos Michaela: - Jak się nazywasz? - Co? - zapytał znarkotyzowany Arthur. - Jak się nazywasz? - Arthur... Arthur Higgins. Stansfield zamknął oczy. - Data urodzenia? - Trzynasty lutego 1919. - Imiona rodziców? - Arthur i Mary Higgins. - Dla kogo pracujesz? - Nie pracuję dla nikogo. Może byście zdjęli maski, pogadajmy. .. Jestem bardzo bogaty. - Gdzie pan pracował wcześniej, panie Higgins? -W CIA. 391 - Co pan robił w CIA? -Wiele rzeczy... Może byśmy jednak pogadali o wypuszczeniu mnie, zanim dowiecie się czegoś, czego nie chcielibyście wiedzieć. - W którym departamencie CIA pan pracował? - Operacyjnym. - Dokładnie w jakiej części Departamentu Operacyjnego? - Czarne Operacje... Robiłem wiele rzeczy. - Co pan robił w Czarnych Operacjach? - Kierowałem nimi. - Dlaczego opuścił pan CIA? - Zrezygnowałem. - Zrezygnował pan czy był pan zmuszony do odejścia? - Zostałem zmuszony. - Dlaczego został pan zmuszony? - Bali się mnie. - Kto się pana bał? - Wszyscy. - Dokładnie kto się pana bał? - Stansfield i Olson. Stansfield słuchał z zamkniętymi oczami. - Panie Higgins, czy to pan był autorem tajnej operacji na początku lat sześćdziesiątych, w której wyniku zamordowanych zostało kilku francuskich polityków? Stansfield poczuł ostry ból w skroniach. - Tak - odparł Arthur. - Dla kogo pan wtedy pracował? - Dla CIA. Kennedy spojrzała na szefa. Nigdy o tej operacji nie słyszała, ale przeprowadzono ją długo przedtem, nim zaczęła pracować. - Ilu polityków francuskich zabiliście? - Dwóch. - Kto to był? - Claude Lapoint i Jean Bastreuo. Stansfield ścisnął skronie, dziwiąc się, skąd przesłuchujący dowiedzieli się o jednej z najtajniejszych operacji w historii agencji. 392 - Dlaczego zostali zabici? - Bo byli niewdzięcznymi draniami. - Czy mógłby pan być dokładniejszy? - Byli przywódcami stronnictwa w parlamencie francuskim, które chciało, by cała amerykańska broń jądrowa została usunięta z ziemi francuskiej. - Czy władze francuskie wiedziały, że CIA zabiła dwóch polityków? -Nie. - Jak ich zabiliście, nie dając się złapać? - Zrobiliśmy to tak, żeby wyglądało na robotę francuskich rebeliantów. - Czy w czasie, kiedy pracował pan w CIA, przeprowadził pan więcej tego rodzaju operacji? -Tak. - A po opuszczeniu CIA, czy prowadził pan jakieś podobne operacje? -Tak. - Czy kiedykolwiek przeprowadził pan tego typu operację w Stanach Zjednoczonych? Stansfield otworzył oczy. Zrozumiał, dokąd zmierza to przesłuchanie. -Tak. - Czy użył pan ostatniej serii zabójstw jako kamuflażu do zabicia senatora Olsona i kongresmana Turnąuista? -Tak. - O Boże - powiedział Roach i pokręcił głową. - Dlaczego zabił pan senatora Olsona i kongresmana Turnąuista? - Kazałem zabić Olsona z przyczyn osobistych, a Turn-ąuist... zabiliśmy go, żeby zmylić FBI i CIA. - Dlaczego zabiliście Olsona? - Nienawidziłem go. To był słaby człowiek, który nie miał prawa mieszać się w sprawy agencji. - Dlaczego pan go nienawidził? - Zablokował moją nominację na dyrektora CIA. To ja powinienem nim zostać, a zamiast tego przyszedł ten słaby imbecyl Stansfield, i to wszystko przez Olsona. 393 - Kto jeszcze był zamieszany w zamach na życie senatora Olsona i kongresmana Turnąuista? - Mikę Nance i Stu Garret. - Niewiarygodne - mruknął Roach. - Dlaczego chcieli śmierci Olsona? - Olson zamierzał ogłosić, że nowa koalicja jest oszustwem, że proponowane cięcia budżetowe były pozorne. - Garret i Nance chcieli go za to zabić? - To był mój pomysł, a Nance wciągnął w to Garreta, bo wiedzieliśmy, jak desperacko próbował kontrolować sytuację. Poza tym wiedzieliśmy, że zabicie kilku agentów federalnych zniszczy poparcie społeczeństwa dla terrorystów. - Co pan miał z tego mieć? - Garret powiedział, że namówi prezydenta, by zmusił Stansfielda do rezygnacji i zastąpił go mną. Bez Olsona nikt nie zablokowałby mojej nominacji. - Czy prezydent wiedział o tych planach? - Nie wiem. Po kilku trzaskach taśma się skończyła. Roach i Stans-field wymienili spojrzenia. Michael obserwował ich z przeciwnej strony stołu. Wiedział, że nowe informacje były największym ciosem dla Stansfielda. To jego agencja ucierpiałaby najbardziej, gdyby taśma została upubliczniona. Roach pochylił się do Stansfielda. - Czy jest choć trochę prawdy w tej historii o zamordowaniu przez CIA członków parlamentu francuskiego? -zapytał. Stansfield kiwnął głową, nie chcąc udzielać słownej odpowiedzi. Roach westchnął. - To mamy wielkie kłopoty. , - Jest jeszcze coś. - McMahon trzymał białą kartkę papieru owiniętą w folię. - To jest zaadresowane do was dwóch. -McMahon spojrzał na Roacha i Stansfielda i zaczął czytać: -„Po wysłuchaniu tej taśmy powinno się stać dla was jasne, dlaczego zostawiliśmy ciało pana Higginsa przy domu Stu Garreta. Gdybyśmy byli szalonymi terrorystami, jak to przedstawia prezydent i jego ludzie, to ujawnilibyśmy tę taśmę każdej agencji prasowej na świecie. Szkody, jakie 394 wtedy poniosłaby Ameryka, byłyby niewyobrażalne. Stalibyśmy się wyrzutkami społeczności międzynarodowej, urząd prezydencki zostałby zrujnowany, a wiara narodu amerykańskiego w jego system polityczny zostałaby zniszczona. CIA natomiast zostałaby zamknięta w ciągu doby. Nie chcemy patrzeć, jak Ameryka rozpada się w wyniku samolubnej i złej akcji pewnej grupy, ale Mikę Nance i Stu Garret nie mogą uniknąć kary. W zamian za nieujawnia-nie zeznań pana Higginsa domagamy się następujących działań: do południa jutrzejszego dnia Mikę Nance ogłosi swoją rezygnację i na zawsze wycofa się z życia publicznego. Najpóźniej za trzydzieści dni, licząc od dzisiaj, Stu Garret także ogłosi swoją rezygnację i zakończy swój udział w życiu politycznym. W ciągu sześciu miesięcy Nance i Garret mają sprzedać połowę swojego majątku, a uzyskane w ten sposób pieniądze anonimowo przekazać rodzinom ośmiu urzędników wymiaru sprawiedliwości, których zabili. Żaden z tych punktów nie podlega negocjacjom. Jeśli kiedykolwiek Nance i Garret spróbują nie zastosować się do tych warunków, znajdziemy ich i zabijemy. Nie jesteśmy pewni, czy prezydent Stevens brał udział w tym zamachu. Na razie pozwalamy mu zachować urząd, jeśli spełni następujące warunki: będzie działał jako pomost pomiędzy dwiema partiami i zaprzestanie uprawiania polityki partyjnej. Ułoży zbalansowany budżet na następny rok i wypełni wszystkie nasze poprzednie żądania dotyczące ustawy kryminalnej i państwowego podatku od sprzedaży, przeznaczonego na zmniejszenie zadłużenia państwa. Jeśli te warunki zostaną spełnione, to Stevens może się ubiegać o reelekcję. Jeśli natomiast uchyli się od spełnienia któregoś, udostępnimy taśmę mediom. Druga część naszych żądań dotyczy FBI. Dyrektorze Roach, nie spodziewamy się, żeby pan nas popierał, ale musi pan przynajmniej dostrzegać różnicę pomiędzy tym, co my zrobiliśmy, a działaniami Higginsa, Nance'a i Gar-reta. My zabiliśmy czterech skorumpowanych polityków, starając się przywrócić naszemu życiu politycznemu nieco uczciwości i zdrowego rozsądku. Higgins, Nance i Garret 395 zamordowali dwóch spośród niewielu uczciwych polityków i ośmiu pracowników wymiaru sprawiedliwości wyłącznie w celu zrealizowania swoich perwersyjnych celów. Jeśli zgodzi się pan nie oskarżać pana Nance'a i pana Garreta, to musi się pan też zgodzić, by nigdy nie wnosić oskarżeń dotyczących zabójstw senatora Fitzgeralda, kon-gresmana Koslowskiego, senatora Downsa i przewodniczącego Basseta. Wiemy, że stawiamy pana w niezręcznej sytuacji, ale biorąc pod uwagę informacje, które posiadamy, myślimy, że jest to wymiana uczciwa. Dla pańskiego bezpieczeństwa oraz ze względu na FBI sugerujemy także, by prezydent, Nance i Garret nie byli powiadomieni o naszym układzie. Dla wszystkich najlepiej będzie, jeśli to dyrektor Stansfield podejmie się negocjacji z Białym Domem. Czekamy na publiczne ogłoszenie rezygnacji Mike'a Nance'a. Jeśli nie stanie się to do jutra do południa, to nie pozostanie nam nic innego, jak ujawnić taśmę". - McMahon skończył czytać i odłożył list. Dyrektor Stansfield zamknął oczy i pokręcił głową. Po chwili wstał i powiedział: - Pozwólcie, że porozmawiam z dyrektorem Roachem na osobności. Podszedł do bocznych drzwi prowadzących do jego gabinetu. Roach szedł za nim, Stansfield zamknął ciężkie dźwię-koszczelne drzwi i podszedł do wielkiego okna. - To są cholerne zeznania. Roach spojrzał na plecy Stansfielda i zapytał: - Wierzysz w to? - Niestety tak. Po tej odpowiedzi zapadła jeszcze dłuższa cisza. Roach podparł głowę ręką. - Nie jestem pewien, czy zostałoby to uznane jako dowód w sądzie - powiedział. Stansfield machnął ręką, jakby odganiał ten pomysł. - Nawet nie próbujmy o tym myśleć. Jeśli ujawnią tę taśmę, to będziemy w poważnych kłopotach, a myślę tu o całym kraju. Zwłoki Arthura zostały zidentyfikowane przez media, które mają zapis tego, jak znaleziono je opar- 396 te o płot Garreta. Ci dwaj politycy francuscy naprawdę zostali zabici na początku lat sześćdziesiątych i rzeczywiście stała za tym CIA. Brian, wszystko, co powiedzieli zabójcy, to prawda. Ta taśma rozsadzi Amerykę. - Co więc mamy robić? - Musimy przyjąć układ i musimy działać szybko. Roach się żachnął. - Czy możemy ufać mordercom? - Wygląda na to, że możemy im ufać bardziej niż doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego i szefowi sztabu prezydenta - powiedział Stansfield z ironią. - Co ci dwaj zamierzali? - Nie mam pojęcia. - Myślisz, że prezydent o tym wiedział? - Instynkt mówi mi, że nie, ale nie miałem dość czasu, by dokładnie przeanalizować sytuację. - Stansfield spojrzał na zegarek. - Brian, musimy działać. Wiele się musi wydarzyć do jutrzejszego południa. Moja decyzja jest taka: musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by ta taśma nigdy nie została ujawniona. - Ja też tego nie chcę - przerwał Roach - ale bardzo nie podoba mi się pomysł, że Nance i Garret po prostu biorą swoje rzeczy i odchodzą. - Brian, mam przeczucie, że w ciągu roku ci mordercy zajmą się nimi, a jeśli nie... ja to zrobię. To tak między nami, przyjaciółmi, a nie dyrektorami. Roach spojrzał w oczy Stansfielda i przypomniał sobie, że jego przyjaciel działa według nieco odmiennych reguł. - Nie mamy specjalnego wyboru, co? - Nie... Więc zgadzasz się przystać na ich żądania? - Tak, choć nie jestem pewien, czy mogę zagwarantować, że nikt nie zostanie oskarżony. A jeśli Skip odkryje, kim są ci mordercy? - Chętnie się z tym problemem zmierzę, jeśli kiedykolwiek powstanie. Coś mi jednak mówi, że nigdy się nie dowiemy, kto za tym stał. Oni mają rację i w innej sprawie: że musisz pozostawać poza tą historią. Jeśli afera wybuchnie, to FBI musi wszystkiemu zaprzeczyć. Amerykanie 397 muszą mieć coś, czemu zawsze mogą ufać, a jeżeli FBI byłoby zamieszane w ukrywanie prawdy, to byłoby naprawdę źle. - Masz rację. - Roach rozważał swe możliwości. - Porozmawiajmy z innymi. Michael siedział obok McMahona i starał się nie wypaść z roli. Granie głupiego nie było specjalnie trudne, ale już granie naiwnego było. Cały czas musiał pamiętać, co powinien wiedzieć, a czego nie. Na szczęście wszyscy byli tak zaskoczeni zeznaniami Arthura, że nie mieli głowy do zadawania pytań. Dyrektorowie wrócili, Roach zajął miejsce, a Stansfield, skrzyżowawszy ręce na piersiach, powiedział: - Nie muszę mówić, jak trudna jest nasza sytuacja. Z przyczyn, które wszyscy dobrze znamy, Brian i ja zdecydowaliśmy się spełnić żądania zabójców. Jeśli macie coś do powiedzenia na ten temat, to teraz jest czas, by to zrobić. Stansfield spojrzał najpierw na Irenę Kennedy. Ta popatrzyła na swego szefa i pokręciła głową. Doskonale wiedziała, że byli w potrzasku i jedynym sensownym działaniem było ubicie targu. Następny był McMahon. Niespokojnie poruszył się na krześle. - Rozumiem, że nie mamy specjalnie wyboru, ale myślę, że Garret i Nance za łatwo z tego wychodzą. Powinno się ich powiesić za jaja i zostawić sępom. - Mogę się ustosunkować do pańskiej żądzy zadośćuczynienia - powiedział Stansfield. - Właśnie powiedziałem Brianowi, że byłbym zdziwiony, gdyby zabójcy pozwolili im przeżyć więcej niż rok. - A co z moim śledztwem? - Jeśli ich złapiesz, to będziemy się zastanawiać. Czy masz ochotę puścić ich wolno, jeśli by do tego doszło? -zapytał Stansfield. McMahon spojrzał na Roacha, myśląc nad pytaniem. Od samego początku miał niepokojące uznanie dla nieznanej grupy. 398 - Jeśli okażą się takimi ludźmi, jakimi myślę, że są, a ich motywy są naprawdę patriotyczne... - McMahon przerwał. - Spojrzę na to inaczej. - Panie kongresmanie? - zapytał Stansfield. Michael wyprostował się na krześle. - Nie jestem jakimś wielkim zwolennikiem ukrywania prawdy, ale biorąc pod uwagę sytuację, nie widzę alternatywy. - A więc wszyscy się zgadzamy. Zanim wykonamy następne posunięcie, muszę wiedzieć, czy ktoś jeszcze wie o tej taśmie. Panie kongresmanie? - Stansfield spojrzał na Michaela. - Nikomu nie powiedziałem - odpowiedział Michael spokojnie. -Skip? - Nie. Kiedy kongresman O'Rourke ją odtworzył, natychmiast przyjechaliśmy tutaj. - Irenę? -Nie. - To dobrze. - Stansfield spojrzał na zegarek. - Sam pojadę do Białego Domu, żeby prowadzić negocjacje. Michael odchrząknął i zwrócił na siebie uwagę Stans-fielda. - Panie dyrektorze, chciałbym pojechać z panem. Stansfield przyjrzał się O'Rourke'owi. - Myślę, że byłoby najlepiej, gdybym załatwił to sam -odpowiedział. - Jestem tego pewien, ale senator Olson był moim przyjacielem. Chcę widzieć ich twarze, kiedy zrozumieją, że się z tego nie wywiną. 39 Mikę Nance powinien być zdenerwowany, ale patrząc na niego, nie można było tego stwierdzić. Siedział niemal bez ruchu. Stu Garret chodził przed nim tam i z powrotem z optymistycznym uśmiechem na twarzy, mimo że spędził ostatnie pół godziny na wysłuchiwaniu wrzasków prezydenta. Stevens był zirytowany tym, że Garret i Nance nie wtajemniczyli go w układ, który może doprowadzić do rozpoczęcia procedury impeachmentu albo i gorzej. Nance martwił się czym innym. Starał się nie zwracać uwagi na Garreta, który mamrotał. - Myślę, że wszystko będzie w porządku. Naprawdę myślę, że wszystko w końcu zagra. Stansfield kupił całą tę historyjkę o szantażu... Jim za kilka tygodni się uspokoi i zrozumie, że staraliśmy się tylko go ochraniać, i wiem, że Arthur był twoim przyjacielem, ale, Jezu, wystraszył mnie. Muszę przyznać, że czuję się dużo lepiej, wiedząc, że zabrał do grobu to, co wiedział. Nie odwracając głowy, Nance spojrzał na Garreta kątem oka i warknął: - Zamknij się, Stu! - Staram się tylko wszystko ustalić, żebyśmy wiedzieli, gdzie jesteśmy. - Wiem, gdzie jestem, nie potrzebuję, żebyś mi mówił o oczywistościach. Proszę więc, zamknij się na kilka minut. Próbuję myśleć. Garret usiadł na kanapie i ciągle coś mruczał. Nance obrócił swoje krzesło tak, żeby na niego nie patrzeć. Myślał o tym, dlaczego Stansfield tak nagle wyszedł ze spotkania, w momencie gdy zaczynało być gorąco. Jeszcze nie 400 stanęli na pewnym gruncie. Pomyślał o zwróceniu Garre-towi uwagi na ten fakt, ale stwierdził, że woli go takiego niż spanikowanego. Michael siedział ze Stansfieldem na tylnym siedzeniu opancerzonego cadillaca. W zasadzie cieszył się, że dyrektor nie był wielkim gadułą. 0'Rourke odgadł, że Stansfield przygotowywał się do konfrontacji z Nance'em i Garretem. Dyrektor CIA już miał zadzwonić do Białego Domu, by umówić się na spotkanie, ale w ostatniej chwili postanowił, że lepiej będzie zaskoczyć Nance'a i Garreta. Kiedy byli kilometr od Białego Domu, Stansfield wziął bezpieczny telefon i wystukał numer biura Jacka Warcha. Warch odebrał i Stansfield powiedział: - Jack, tu dyrektor Stansfield. Muszę się natychmiast spotkać z prezydentem, Mikiem Nance'em i Stu Garretem. Za chwilę wjeżdżam do podziemnego parkingu budynku skarbu. Zawiadom, proszę, swoich agentów, że wejdę przez tunel. - Stansfield spojrzał na Michaela. - Mam gościa, kongresmana O'Rourke'a... Jack, to jest bardzo ważne. Proszę, sprowadź ich natychmiast do Gabinetu Sytuacyjnego. Warch zrozumiał i Stansfield się rozłączył. Limuzyna wjechała do podziemnego garażu. Czterech agentów secret service poprowadziło Michaela i Stansfiel-da wąskim betonowym tunelem. Kiedy dotarli do jego przeciwległego końca, zatrzymali się przy grubych stalowych drzwiach, które secret service nazywała drzwiami Mary-lin Monroe. Podnieśli swoje identyfikatory do kamery. - Jest pan zdenerwowany? - zapytał Stansfield. - Nie, jestem zbyt wściekły, by się denerwować. - Kongresmanie, czy zechciałby pan coś dla mnie zrobić? Michael przytaknął. - Kiedy będę odtwarzał taśmę, proszę obserwować prezydenta. Ja będę zajęty obserwowaniem panów Nance'a i Garreta. Chciałbym znać pańską opinię, czy prezydent będzie autentycznie zaskoczony taśmą. - Czy odtwarzanie taśmy w Białym Domu jest bezpiecz- 401 ne? - zapytał Michael. - To znaczy czy secret service nie będzie monitorowała spotkania? - Nie, Gabinet Sytuacyjny jest dźwiękoszczelny i codziennie sprawdzany, czy nie ma w nim podsłuchu. Secret service nie może monitorować tego pokoju ze względu na tajne informacje. Dwudziestocentymetrowe stalowe drzwi otwarły się i ukazał się Jack Warch. Po drodze Stansfield przedstawił mu Michaela. Warch odprowadził ich obok Biura Bezpieczeństwa Narodowego do drzwi w rogu. Stansfield i Michael weszli do pokoju, a Warch zamknął za nimi drzwi. Prezydent Stevens stał za stołem, a na oparciu wysokiego skórzanego krzesła stojącego przed nim wisiała jego marynarka. Nance i Garret już siedzieli. Było oczywiste, że prezydent nie jest zadowolony ze swoich zauszników. Stansfield i Michael zatrzymali się za ostatnimi krzesłami po lewej stronie stołu. - Panie prezydencie - powiedział Stansfield - to jest kongresman 0'Rourke. Wbrew swoim zwyczajom Stevens wyciągnął rękę. Po chwili na jego twarzy pojawił się wyraz zdziwienia, kiedy przypomniał sobie swoją rozmowę telefoniczną z młodym kongresmanem, która odbyła się zaledwie dwa tygodnie wcześniej. Michael uścisnął dłoń prezydenta i cała trójka usiadła. - Zakładam, że cokolwiek to jest, ma coś wspólnego z tym zaskakującym wezwaniem pana dziś rano? - zapytał prezydent. - Tak... Pojawiło się coś naprawdę ważnego. - A co robi tutaj kongresman? - zapytał Garret swym zwykłym niecierpliwym tonem. - Jest tutaj na moją prośbę. Michael przeniósł wzrok z Garreta na Nance'a i patrzył na niego z czystą nienawiścią. Odpowiedź Stansfielda nie wystarczyła jednak Garretowi, więc skierował pytanie do Michaela: - Kongresmanie O'Rourke, dlaczego pan tu jest? 402 Michael spojrzał znów na niego i odpowiedział: - Wkrótce się pan dowie. - Panie prezydencie. - Stansfield wyjął z kieszeni taśmę i trzymał ją tak, żeby każdy mógł ją widzieć. - Dziś rano ktoś zostawił tę taśmę przed drzwiami kongresmana O'Rourke'a. - Spojrzał na Garreta. - Zanim ją odtworzę, chciałbym zapytać pana Garreta, czy zechciałby nam podać prawdziwy powód, dla którego zwłoki Arthura Higgin-sa zostały porzucone właśnie przed jego domem? Garret wzruszył ramionami. - Nie mam najmniejszego pojęcia. Mikę Nance przechylił się na krześle i jak kot wpatrywał się w Stansfielda. - Co jest na tej taśmie? - zapytał Stevens. Stansfield podszedł do odtwarzacza i włożył taśmę. - Nagranie zeznań Arthura Higginsa dokonane tuż przed jego śmiercią. Stansfield włączył taśmę. W momencie gdy siadał, z głośników rozległ się elektronicznie zmieniony głos Michaela: - Jak się nazywasz? -Co? - Jak się nazywasz? - Arthur... Arthur Higgins. Garret schował twarz w dłoniach. Nance pochylił się do niego, chwycił za ramię i pociągnął do tyłu. - Spokojnie - szepnął mu do ucha. W tym czasie pozbawiony cech głos pytał Arthura o jego przeszłość i o to, co robił w CIA. Dyrektor Stansfield zrezygnował z obserwowania Garreta i zaangażował się w pojedynek wzrokowy z Nance'em. - Panie Higgins, czy to pan był autorem tajnej operacji na początku lat sześćdziesiątych, w której wyniku zamordowanych zostało kilku francuskich polityków? -Tak. - Dla kogo pan wtedy pracował? - Dla CIA. - Ilu polityków francuskich zabiliście? - Dwóch. 403 - Kto to był? - Claude Lapoint i Jean Bastreuo. - Co?! - krzyknął prezydent. Przez pół minuty patrzył na Nance'a, podczas gdy taśma odtwarzała dalszy ciąg przesłuchania. Wtedy padło kolejne pytanie: - Czy użył pan ostatniej serii zabójstw jako kamuflażu do zabicia senatora Olsona i kongresmana Turnąuista? -Tak. - To nie był mój pomysł! - wrzasnął Garret. - Przysięgam! To nie był mój pomysł! Nance ścisnął mu ramię, spojrzał na niego z bliska i warknął: - Zamknij się! Prezydent zamarł i patrzył na swych bliskich doradców. Wtedy padł kolejny cios. - Kto jeszcze był zamieszany w zamach na życie senatora Olsona i kongresmana Turnąuista? - Mikę Nance i Stu Garret. Garret próbował coś powiedzieć, zanim jednak to zrobił, Nance usadził go z powrotem na krześle. Stevens zamknął oczy i spuścił głowę, Nance natomiast, nieporuszony, patrzył w oczy Stansfieldowi. - Czy prezydent wiedział o tych planach? - zapytał chłodny sterylny głos. Prezydent spojrzał na Stansfielda i powiedział nerwowo: - Nie mam z tym nic wspólnego! Stansfield zignorował go i dalej patrzył na Nance'a. Wreszcie padły ostatnie słowa Arthura: - Nie wiem. Taśma się skończyła i w pokoju zapadła niezręczna cisza. Na twarzy Nance'a pojawił się uśmieszek. - Całkiem nieźle, Thomas. - Co to znaczy „całkiem nieźle"? — zapytał Stansfield spokojnie. - To wszystko kłamstwo, więc muszę przyjąć, że albo torturami zmusiłeś Arthura do tych dziwacznych oskarżeń, albo spreparowałeś taśmę. Stansfield nieporuszony patrzył na Nance'a. 404 - Kongresman O'Rourke otrzymał tę taśmę dziś wcześnie rano, wraz z listem od morderców odpowiedzialnych za zabójstwa senatora Fitzgeralda, senatora Downsa, kon-gresmana Koslowskiego i przewodniczącego Basseta. To oni porwali Arthura, a nie ja. - O co tu, do diabła, chodzi? - zapytał prezydent. - Nie jestem pewien, panie prezydencie - odparł Nance. -Myślę jednak, że dyrektor Stansfield próbuje szantażować nas tą taśmą. Mogę pana zapewnić, tak samo jak Stu, że nigdy nie dyskutowaliśmy z Arthurem o zamordowaniu senatora Olsona i kongresmana Turnąuista. Już sam pomysł jest absurdalny. - Stu? - zapytał prezydent. Garret dostrzegł szansę, żeby wyśliznąć się z opresji. - To prawda, Jim. Nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Jedyne kontakty, jakie miałem z Arthurem, dotyczyły twojego budżetu. Michael przesunął się na krawędź krzesła i położył ręce na stole. Jego wejście na scenę zwróciło uwagę wszystkich oprócz Nance'a, który wciąż patrzył na Stansfielda. Żeby zmusić i jego do spojrzenia na siebie, Michael pomachał mu przed twarzą ręką. - Senator Olson był moim przyjacielem i nie mam ochoty na tego rodzaju gierki. - Wycelował palcem w twarz Nance'a. - Ty, Garret i Arthur Higgins spiskowaliście, by zabić senatora Olsona i kongresmana Turnąuista. Nikt nie spreparował taśmy, a dyrektor Stansfield nie zmusił Hig-ginsa do fałszywych zeznań. Skończmy już te bzdury i weźmy się do rzeczy. - Panie O'Rourke — odpowiedział Nance — jest pan bardzo młody i nie jest pan świadom, do czego mogą się posunąć pewni ludzie, by osiągnąć to, czego chcą. Czy myśli pan, że pan Stansfield został dyrektorem największej agencji szpiegowskiej na świecie za działalność w harcerstwie? Nie, on zrobi niemal wszystko, by osiągnąć, co chce. Kon-gresmanie, ta sprawa przekracza pańskie możliwości. Może najlepiej byłoby, gdyby pan stąd wyszedł i pozwolił nam porozmawiać na osobności z dyrektorem Stansfieldem. 405 Skronie Michaela zaczęły pulsować. Próbował zdusić gniew. Wstał, powoli zdjął marynarkę i powiesił ją na krześle. Przechylił się nad stołem i powiedział: - Panie Nance, kończy mi się cierpliwość. Albo pan przestanie pieprzyć i przyzna się, że kazał pan zabić senatora Olsona i kongresmana Turnąuista, albo w tej chwili stąd wyjdę i zwołam konferencję prasową. - Kongresmanie O'Rourke, stanowiłoby to bezpośrednie zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczonych Ameryki i byłbym zmuszony zatrzymać pana wszelkimi sposobami. Gdyby więc zechciał pan stąd wyjść... Chcielibyśmy porozmawiać z dyrektorem Stansfieldem na osobności. Michael zdjął zegarek i położył go na stole, następnie wsadził do kieszeni krawat, wskazał palcem Nance'a i powiedział: - Zamknij swoją oślizłą gębę na dwie minuty, kiedy będę mówił do pana Garreta. Przysięgam, że jeśli wymamro-czesz choć słowo, to rozwalę ci łeb! - Natychmiast zwrócił się do Garreta: - Ty masz jeszcze jedną szansę. Wiem, że brałeś w tym udział, i wie to też dyrektor Stansfield. -Ciągle mówiąc, Michael podszedł do końca stołu. - Możesz się przyznać do tego, co zrobiłeś, i spędzić resztę życia względnie spokojnie albo staniesz przed sądem i będziesz gnił w więzieniu. - Michael obszedł stół i zbliżał się do miejsca, w którym siedzieli Nance i Garret. - Oczywiście przy założeniu, że przedtem nie dopadną cię zabójcy. -Garret siedział najbliżej. Michael chwycił jego krzesło i obrócił je tak, że Garret nie mógł patrzeć na Nance'a. -Widzisz, zabójcy napisali też list. Jeżeli ty i Nance będziecie próbowali się z tego wyśliznąć, to was dopadną i zabiją. - Panie prezydencie! - krzyknął Nance. - Takie zachowanie jest absolutnie nie do przyjęcia! Zanim zdążył powiedzieć następne zdanie, Michael krzyknął: - Mówiłem, żebyś zamknął gębę! Po raz ostatni cię ostrzegam! - Garret zaczął się trząść, a Michael oparł ręce na poręczach jego krzesła i przysunął twarz do twarzy Garre- 406 ta. - Co to będzie? Wybór jest prosty. Albo przyznasz się do tego, co zrobiłeś, i ocalisz życie, albo zaprzeczysz i cały kraj rzuci się na ciebie. Zabójcy ujawnią taśmę, jeśli Nance nie ogłosi swej rezygnacji do jutra południa. Teraz mów prawdę! - Ja... ja... - Garret zaczął się jąkać. - Stu, nie odpowiadaj. - Nance sięgnął po telefon, by wezwać agentów secret service. - Nie mam pojęcia, za kogo ty się, do diabła, uważasz. Michael zobaczył, że Nance sięga po telefon, więc szarpnął krzesło, na którym siedział Garret, i usunął je ze swej drogi. Krzesło z Garretem pojechało po podłodze i uderzyło w ścianę. Michael podszedł o krok i uniósł zaciśniętą lewą pięść na wysokość ramienia. Nance właśnie przyłożył telefon do ucha, kiedy spojrzał w górę i zobaczył nad sobą 0'Rourke'a. Pięść Michaela spadła jak tłok prosto na nos Nance'a, odrzucając doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego z powrotem na krzesło i dalej, głową naprzód, na twardy dębowy stół. Nance nie padł na podłogę tylko dlatego, że jego podbródek oparł się o krawędź stołu. Ramiona zwisły mu bezwładnie, a pod jego nosem utworzył się strumyczek krwi. Prezydent ani Stansfield nie poruszyli się. Michael odwrócił się z zaciśniętą pięścią do Garreta. Chwycił go za krawat, uniósł i uderzył nim o ścianę. Puścił krawat i chwycił szefa prezydenckiego sztabu za szyję. Garret obu dłońmi chwycił rękę Michaela, ale O'Rourke był zbyt silny. Michael nacisnął mocniej, zduszając tchawicę Garreta. Na tyle cicho, żeby tylko Garret mógł usłyszeć, Michael powiedział: - Gdybym mógł to zrobić po swojemu, to już bym cię zabił. Masz jeszcze jedną szansę, by się oczyścić i przyznać do tego, co zrobiłeś. Jeśli tego nie zrobisz, to złapię cię za włosy i będę walił twoim łbem o stół tak długo, aż pęknie na pół! Michael puścił krtań Garreta i chwycił go za włosy z tyłu głowy. Obrócił trzęsącego się szefa sztabu i pokazał go Stansfieldowi i prezydentowi, po czym warknął: - Powiedz im prawdę! Garret zaczął skomleć: 407 - To nie była moja wina, to był pomysł Mike'a i Arthura. Prezydent patrzył zszokowany na Garreta. Nie mógł uwierzyć w to, co się działo. - Jim, to nie była moja wina, przysięgam, że to nie moja wina - skomlał Garret. Zachowanie Garreta spowodowało, że druga fala niekontrolowanej złości zaczęła wzbierać w O*Rourke'u. Pociągnął szefa sztabu w bok i kiedy ten uderzył w ścianę, wymierzył mu cios prosto w szczękę. Tułów Garreta skręcił się w kierunku uderzenia, a potem kolana się pod nim ugięły i upadł na podłogę. Michael stanął nad Garretem. Adrenalina kotłowała się w jego żyłach i z trudem pokonał chęć kopnięcia leżącego w zęby. Po kilku głębokich oddechach odzyskał kontrolę nad sobą, odwrócił się i spojrzał na oszołomionego prezydenta. Michael wrócił na miejsce, włożył na rękę zegarek i powiedział: - Dyrektorze Stansfield, zostawiam pana i prezydenta, żebyście dopracowali szczegóły. Niech pan do mnie później zadzwoni. Zdjął marynarkę z poręczy krzesła i poszedł do drzwi. Ani Stansfield, ani prezydent się nie odezwali. 40 Północno-zachodnie skrzydło rancza Mike'a Nance'a w wiejskiej części Marylandu było urządzone w stylu Dzikiego Zachodu z przełomu wieków. Wielki pokój miał dwanaście metrów długości i sześć szerokości. Ciemne dębowe boazerie pokrywały ściany i sufit. Trzy staroświeckie wentylatory na suficie dzieliły pokój na części. Po prawej stronie znajdował się ozdobny drewniany bar, który wyglądał, jakby został żywcem przeniesiony z saloonu. Środek pokoju zajmował kamienny kominek z głową bizona zamocowaną nad paleniskiem, a z tyłu stał stół bilardowy. Ściany zdobiły cenne olejne obrazy przedstawiające krajobrazy zachodu oraz walki kawalerii Stanów Zjednoczonych z Indianami. Właściciel tej kolekcji sztuki amerykańskiej nigdy nie nauczył się doceniać piękna tego pokoju. Jego wkład ograniczył się do wypisania czeku dla dekoratora wnętrz. Stał właśnie przed barem z trzecią w ciągu ostatniej godziny szklanką whisky w ręce. Patrzył na swoje odbicie w lustrze zawieszonym na ścianie za barem. Biały opatrunek na nosie powodował, że podbite oczy wyglądały jeszcze gorzej. Ściągnął go, starając się robić to bardzo delikatnie, i odłożył na bar. Postanowił na razie zostawić dwa karma-zynowe tampony w nosie. Widział w lustrze, że słońce z wolna opadało. Odwrócił się i podszedł do drzwi wiodących na balkon. Ciągle jeszcze urzędujący doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego stwierdził, że za godzinę będzie ciemno. Pociągnął łyk whisky i po raz kolejny zapytał sam siebie, czy jest jakieś wyjście. Nie chciał się poddać. Nie musiał ogłaszać rezygnacji przed południem następnego dnia, więc do tego czasu mógł działać. 409 Usłyszał tupot pospiesznych kroków dochodzący z holu, a po chwili drzwi otwarły się szeroko i wszedł Stu Garret w ciemnobrązowym płaszczu. Wyraźnie widać było u niego brak dwóch górnych jedynek. Podszedł z rękami rozłożonymi w przepraszającym geście. - Przepraszam, Mikę. Nie chciałem powiedzieć, ale nie miałem innego wyjścia. Nance nie widział Garreta od czasu, gdy stracił przytomność. Godzinę wcześniej wezwał nadmiernie gadatliwego szefa sztabu na swoje ranczo. Garret dalej coś mamrotał, ale Nance już go nie słuchał. Kiedy tylko znalazł się wystarczająco blisko Garreta, wziął szeroki zamach i uderzył go w twarz. Płask rozległ się w pokoju. Garret natychmiast cofnął się i złapał za policzek. - Dlaczego to, do cholery, robisz? Nance poczuł falę zadowolenia, nawet lekko się uśmiechnął. - To za gadulstwo. - Cała ta sprawa nie była moim pomysłem, Mikę - odparował Garret, rozcierając bolące miejsce. — Nie chce mi się wierzyć, że dałem się... Nance znowu podniósł rękę i podszedł krok bliżej. Garret wycofał się i podniósł ręce, żeby zablokować uderzenie, ale Nance nie opuścił ręki. Trzymając ją nad głową, powiedział: - Stu, tylko ja stoję między tobą a twoim grobem. Jeśli zapomniałeś, to ci przypomnę, że Arthur, zanim umarł, podpisał kontrakt na twoją głowę i tylko ja mogę go anulować. - Więc dlaczego tego nie robisz? - Garret cofnął się kolejny krok. - To nie takie proste. A poza tym wcale nie jestem pewien, czy chcę. - Co to znaczy, że nie jesteś pewien? — zapytał Garret ze strachem. Nance w końcu opuścił rękę i głęboko odetchnął. - Gdybyś nie gadał, to nie bylibyśmy w takiej sytuacji. - A co z tą pieprzoną taśmą? - zapytał Garret. - Mieli tę 410 przeklętą taśmę, na której Arthur do wszystkiego się przyznał. To nie była moja wina. - Wiedziałem, że nie powinienem słuchać Arthura. -Nance spojrzał w sufit i pokręcił głową. — Mówiłem mu, że ty się do tego nie nadajesz. - Ale przecież wszystko było w porządku, dopóki ten szaleniec 0'Rourke nie zaczął się rozbijać. - Załamywałeś się, nim on pojawił się na scenie. - Nance spojrzał przez okno, a jego myśli skoncentrowały się na O'Rourke'u. - Ciekaw jestem, czy pan O'Rourke nie wie więcej, niż mówi. - Co masz na myśli? - Chyba warto poświęcić chwilę na rozmowę z młodym kongresmanem. - Nance skoncentrował się na swym odbiciu w lustrze za barem. Delikatnie dotknął fioletowego bolącego nosa. — Poza tym chciałbym mieć okazję nieco mu odpłacić. - Mikę, czyś ty, kurwa, zwariował? Dostaliśmy szansę na wyjście cało z tego bałaganu. Ubijmy interes i podliczmy nasze straty. Nance zbliżył się do Garreta. Szef sztabu raptownie się cofnął. - Całe życie pracowałem na to, żeby znaleźć się tu, gdzie jestem. - Podszedł bliżej i Garret znów się cofnął. - Mam wielką ochotę postawić na to, że 0'Rourke wie więcej. Dzięki tobie i twojemu brakowi opanowania nie mamy nic do stracenia. Czekaj tutaj. Za chwilę będę z powrotem. Odwrócił się i poszedł do drzwi. W drugim końcu domu zatrzymał się przed swoim gabinetem i wystukał ośmiocy-frowy kod. Światełko zmieniło się z czerwonego na zielone. Kiedy wszedł, drzwi zamknęły się za nim i automatycznie zablokowały. Włączył komputer i usiadł na starym drewnianym krześle obrotowym. Poczekał, aż włączy się system, i po podaniu hasła wszedł do prywatnej bazy danych. Za pomocą myszki przesuwał listę plików, aż znalazł ten, którego szukał. Nacisnął dwa razy i system zapytał o kolejne hasło. Po chwili Nance patrzył na nazwisko człowieka, którego potrzebował. Otworzył prawą szufladę biurka 411 i wyjął z niej bezpieczny telefon. Wcisnął numer i po kilku sygnałach po drugiej stronie odezwał się twardy głos: - Halo. - Jarod, tu Mikę. Mam dla ciebie małą robotę. Zapadła krótka cisza. - Jak trudną? - Nic niebezpiecznego dla ciebie, choć robota jest raczej delikatna - odpowiedział Nance spokojnie. - Powiedzmy... równe pięćdziesiąt. Michael 0'Rourke spał głęboko. Wydarzenia ostatnich trzech dni wyczerpały go. Po spotkaniach w Białym Domu i Langley wpadł na chwilę do domu senatora Olsona, a potem wrócił do siebie. Miał akurat tyle sił, by wejść po schodach do sypialni, gdzie padł twarzą na łóżko i odpłynął. Leżał niemal bez ruchu prawie pięć godzin. Michael lekko się poruszył, słysząc, że ktoś jest w pokoju. W głębokim śnie nie potrafił początkowo określić, czy naprawdę ktoś w nim jest, czy też to mu się śni. Spróbował się przewrócić na drugi bok, ale ręce miał ścierpnięte. Następną rzeczą, jaką odczuł, była czyjaś ręka na jego głowie. Serce zaczęło mu bić jak szalone i otworzył oczy. Chwilę trwało, zanim zaczął coś widzieć. Zobaczył pochyloną nad sobą zatroskaną twarz Liz Scarlatti. 0'Rourke przewrócił się na bok i uwolnił ścierpnięte ręce. Wyciągnął je do Liz i mocno ją przytulił. Scarlatti uśmiechnęła się i pocałowała go w ucho. - Dzwonię do ciebie całe popołudnie. Gdzie byłeś? 0'Rourke przetarł oczy i szeroko ziewnął. Następnie spojrzał na okno i zapytał: - Która godzina? - Dziesięć po szóstej. - Ooo... - Przeciągnął się. - To była drzemka stulecia. - Jak długo spałeś? - zapytała Scarlatti, bawiąc się jego włosami. - Nie jestem pewien, myślę, że gdzieś od pierwszej. -0'Rourke mocno przytulił Liz i pocałował ją w szyję. -Mhm... dobrze, że jesteś. 412 - Ty też. Mało cię ostatnio widziałam. - Spróbujmy to naprawić. 0'Rourke przekulnął się i Liz znalazła się pod nim. Mocno objęła jego szerokie ramiona i pocałowała go. Z brzucha Michaela rozległo się burczenie. - Czy to twój żołądek? - zapytała Liz. O'Rourke potaknął. - Co dzisiaj jadłeś? O'Rourke próbował sobie przypomnieć. - Nie jestem pewien, to był dosyć nerwowy ranek. - Opowiesz mi o tym? - Kochanie, nie uwierzysz, jeśli ci o tym opowiem. - Dowiedziałeś się, kto stoi za śmiercią Erika? -Tak. -Kto? - Nie jestem pewien, czy powinnaś wiedzieć. - Tak, powinnam. - Liz usiadła. . Michael leżał na plecach i patrzył na nią. Miała ten swój poważny, uparty wyraz twarzy. - Kochanie, to jest naprawdę poważna sprawa. Sądzę, że lepiej dla ciebie będzie, jeśli o niczym nie będziesz wiedziała. Liz puknęła go w pierś. - Pamiętasz, jak powiedziałeś mi, że jeśli kiedykolwiek ujawnię, że to Scott Coleman jest odpowiedzialny za pierwsze cztery morderstwa, to opuścisz mnie i nigdy się do mnie nie odezwiesz? - Michael przytaknął. - Więc ja nie mogę przeżyć reszty życia ze świadomością, że między nami ciągle leży jakaś wielka tajemnica. Jeśli nie ufasz memu słowu, to może powinnam się zastanowić, czy nie mam odejść. Michael podniósł się na łokciach. - To nie chodzi o to, że ci nie ufam, tylko... te informacje mogą być niebezpieczne. - Jestem już dużą dziewczynką — powiedziała Liz. — A jeśli mi nie ufasz, to mamy kłopoty. - Niewzruszona patrzyła prosto w oczy Michaela. Michael zastanawiał się, co robić. Był zmęczony, miał dość całego tego bałaganu i chciał, żeby wszystko się wreszcie skończyło. Potarł oczy i usiadł. 413 - W porządku. Powiem ci, co się wydarzyło, i nie muszę dodawać, że nie możesz nigdy nikomu tego zdradzić. Zaczął opowiadać o wydarzeniach z ostatniej doby. Ponownie pominął udział Seamusa i nie wspomniał, jak dowiedzieli się o Arthurze. Nie powiedział też, że znokautował Stu Garreta i Mike'a Nance'a. Kiedy skończył swoją nieco ocenzurowaną wersję, zapadła cisza. Liz zbierała myśli. - Kto zabił Arthura? - zapytała z troską. - Scott. - Myślisz, że prezydent brał w tym udział? - Nie jestem pewien. Stansfield myśli, że nie, ale przyjrzy się temu. - Nie mogę uwierzyć, że FBI to tak zostawi. - Liz przygryzła dolną wargę. - Nie mają wyjścia. Jeśli udział Nance'a i Garretta zostałby ujawniony - Michael pokręcił głową - cały kraj by wybuchnął. Scarlatti nie odpowiedziała. Patrzyła przed siebie z nieobecnym wyrazem twarzy. Michael chwycił ją za nadgarstki. - Liz, nawet o tym nie myśl. Ta historia nie może nigdy zostać ujawniona. - To nie jest w porządku, Michael. - Cofnęła ręce. - Ludzie powinni się o tym dowiedzieć. To nie do przyjęcia, by FBI i CIA konspirowały w celu ukrycia morderstw popełnionych przez najważniejszych doradców prezydenta. - Gdyby to się wydostało na zewnątrz — Michael uniósł palec - to, po pierwsze, stracilibyśmy całą wiarygodność w społeczności międzynarodowej, po drugie, CIA zostałaby zamknięta na dobre... - To nie byłoby takie złe. - CIA robi więcej dobrego dla tego kraju, niż ci się wydaje. - 0'Rourke pokręcił głową. - Słyszymy o nich tylko wtedy, gdy coś im się nie uda. Ich sukcesy są większe niż porażki. Nie zwołują konferencji prasowej, by ogłosić, że zwerbowali do współpracy jednego z najważniejszych generałów Saddama Husajna. - Nie podoba mi się cała ta tajność, to jest złe. Ludzie mają prawo wiedzieć. 414 - Nawet jeśli wiedza zniszczyłaby kraj? — zapytał Mi-chael. Liz zastanowiła się nad pytaniem. - Dałam ci słowo i nie zamierzam do tego wracać. Nie podoba mi się cały ten bałagan, ale jestem zadowolona, że wszystko się skończyło i jesteś bezpieczny. - Dziękuję. Michaelowi ponownie zaburczało w brzuchu. - Wygląda na to, że ktoś jest głodny. - Umieram z głodu. - Może przygotuję cichą kolację dla dwojga, a potem spędzimy tutaj resztę nocy? Michael skrzywił się. - A co ja mam robić? Scarlatti roześmiała się. - Zobaczysz. — Chwyciła go pod rękę i zaprowadziła do łazienki. — Na razie weź prysznic i doprowadź się do porządku, a ja tymczasem pójdę do sklepu i kupię coś na kolację. Klepnęła go w pośladek i wepchnęła do łazienki. Następnie zeszła na parter i wzięła z wieszaka smycz Duke'a. Labrador, słysząc znajomy dźwięk, natychmiast pojawił się przy boku Liz i po chwili oboje byli za drzwiami, w drodze do Safewaya. Dyrektor Stansfield popatrzył na zgromadzonych przy stole konferencyjnym w swoim gabinecie i zwrócił uwagę, jak bardzo wszyscy byli zmęczeni. Dyrektor Roach siedział skulony z brodą na piersiach, oczy miał zaczerwienione, Skip McMahon ziewał, a Irenę Kennedy zdjęła okulary, żeby przetrzeć oczy. To był długi dzień, a i poprzedniej nocy nikt nie spał zbyt długo. Stansfield doszedł do wniosku, że dalsza praca będzie bezużyteczna oraz że nie ma siły na dyskusje, i postanowił wszystko podsumować. - Skip, przepraszam za postawienie cię w takiej sytuacji, ale nie ma innej możliwości. Gdybyśmy odwołali dochodzenie, zbyt wielu ludzi chciałoby wiedzieć, dlaczego to robimy. 415 - To jest marnowanie czasu. - McMahon pokręcił głową. -Ponad dwustu agentów pracuje nad tymi zabójstwami i z całą pewnością mogliby się przydać w innych sprawach... w sprawach, które skończą się w sądzie. - To nie jest marnowanie czasu - zauważył Stansfield pojednawczo. - To bardzo ważne, żebyśmy się dowiedzieli, kim są mordercy, nawet gdybyśmy nie mieli doprowadzić do procesu. - Ujmę to inaczej. Po prostu nie chcę, żeby zmieniło się to w dwuletnie zacieranie śladów, w którym dwustu agentów traci czas. - Zgadzam się z tobą — odparł Roach. — Ale nie ma innego sposobu. Ważne jest, byśmy się dowiedzieli, kim są mordercy, więc musimy kontynuować dochodzenie, bo inaczej prasa oszaleje. Kiedy będzie odpowiedni czas, przeniosę cię do innej sprawy. McMahon pokiwał głową, akceptując takie rozwiązanie. - Wiem, że nie mamy wyboru, ale nie mogę się pogodzić z tym, że Garret i Nance wychodzą z tego bez szwanku. Boże, jak chciałbym się do nich zabrać. - Twarz starego agenta wykrzywił gniew. Stansfield uśmiechnął się i wstał. Uczciwość McMaho-na robiła na nim wrażenie od tygodni. Naczelny szpieg CIA podszedł i poklepał agenta FBI po plecach. - Tym się za bardzo nie martw. Jeśli się wychylą, to z pewnością nasi tajemniczy zabójcy dadzą o sobie znać. To był długi dzień. Prześpijmy się troszkę i porozmawiamy rano. Wszyscy się zgodzili i wstali, by wyjść. Stansfield odprowadził ich do drzwi i poprosił Kennedy, by na chwilkę została. Zamknął drzwi i podeszli do biurka. Stansfield zaczął układać jakieś akta w teczce. - Irenę, co myślisz o kongresmanie O'Rourke'u? - O co ci chodzi? - Czy myślisz, że wie coś więcej? Irenę wydęła wargi. - To możliwe. Stansfield odwrócił się i jedne akta umieścił w sejfie. 416 - Myślę, że powinniśmy go sprawdzić. Ale zrób to dyskretnie. To nie jest typ człowieka, którego chcielibyśmy rozzłościć. Powinniśmy jednak sprawdzić, czy ma jakieś związki z mordercami. - Zajmę się tym osobiście. 41 Kasztanowobrązowe audi powoli jechało ulicami George-town. Za kierownicą siedział pięćdziesięcioczteroletni mężczyzna, były pracownik operacyjny CIA, od pewnego czasu działający na własną rękę. Nazywano go po prostu „człowiekiem do wszystkiego". Właśnie otrzymał zlecenie od osoby, dla której przez ostatnie lata wykonał wiele popłatnych zadań. Jeśli jego stary znajomy mówił prawdę i rzeczywiście nie było żadnych zabezpieczeń, to praca zapowiadała się na łatwą. Niepozorny siwobrody mężczyzna dwa razy przejechał obok właściwego domu i zaparkował. Przez kilka minut celował mikrofonem kierunkowym w każdy pokój. Kiedy był już przekonany o tym, że w domu znajduje się tylko jedna osoba, odłożył sprzęt i wysiadł z samochodu. Podszedł do bagażnika, żeby się upewnić, że nie jest zamknięty, a następnie szybko zlustrował ulicę. Popatrzył w oświetlone okna domu, poklepał się po kieszeniach, aby sprawdzić, czy ma wszystko, co będzie potrzebne, a następnie włożył czarne skórzane rękawiczki. Po gorącym prysznicu Michael czuł się dziesięć razy lepiej. Wytarł się w zaparowanej łazience, a następnie próbował zetrzeć skroploną parę z lusterka. Oczyścił mały kawałek i zauważył, że choć czuje się lepiej, to nadal ma ciemne obwódki pod oczami. Kiedy wkładał dżinsy i znoszoną szarą bluzę dresową, usłyszał dzwonek do drzwi. Zbiegając ze schodów, zastanawiał się, kto to może być, i pomyślał, że to pewnie Liz zapomniała kluczy. Z hałasem wylądował przed drzwiami i nacisnął klamkę. - Znowu zapomniałaś kluczy, co? - powiedział, po czym zamarł. 418 Nie znał stojącego przed drzwiami siwobrodego mężczyzny w oliwkowym płaszczu i brązowym kapeluszu. Zanim zdążył pomyśleć, mężczyzna uśmiechnął się i zapytał: - Kongresman O'Rourke? Michael spojrzał na starszego pana i odparł: -Tak. Z uśmiechem na twarzy gość wyjął prawą rękę z kieszeni, jakby chciał ją podać Michaelowi. W dłoni miał tazer. Strzałka z metalu i plastiku wyleciała z lufy i wczepiła się w brzuch O'Rourke'a. Dwieście tysięcy woltów przeszyło ciało Michaela, który momentalnie zesztywniał, cofnął się i padł. Przewrócił się na drewniany stolik, który rozpadł się pod jego ciężarem. Michael leżał, niezdolny do najmniejszego ruchu, i trzymał się za brzuch. Nieproszony gość tymczasem poruszał się w sposób perfekcyjny. Jeszcze zanim Michael upadł na podłogę, mężczyzna wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi. Następnie wyjął z lewej kieszeni strzykawkę i przyłożył ją do karku 0'Rourke'a. Nacisnął tłok i wstrzyknął w układ krwionośny kongresmana wystarczającą ilość środka rozluźniającego mięśnie, by ten przez następną godzinę był grzeczny i potulny. Szybko założył mu plastikowe kajdanki na nadgarstki i kostki, a usta zakleił kawałkiem przepuszczalnej taśmy. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Pogasił światła nad wejściem i w korytarzu. Po sprawdzeniu ulicy z zadziwiającą łatwością przerzucił przez ramię dużo cięższego O'Rourke'a, jeszcze raz szybko sprawdził ulicę i wyszedł. Zaniósł O'Rourke'a do samochodu, podniósł pokrywę bagażnika i wrzucił do niego kongresmana jak worek ziemniaków. Michael upadł z hałasem, a mężczyzna sprawdził, czy ręce i nogi więźnia są dobrze ułożone, po czym zamknął bagażnik. Siadł za kierownicą i zjechał z krawężnika. Ulicę dalej wyjął telefon i wystukał numer. Po sygnale odebrał Mikę Nance. - Halo. - Mam dla ciebie paczkę, będę u ciebie za pół godziny. - Jakieś problemy? - Żadnych. 419 — Czekam. Były pracownik operacyjny wywiadu odłożył telefon i przyspieszył w kierunku Marylandu. Uśmiechnął się na myśl o pięćdziesięciu tysiącach dolarów za tak łatwą pracę i zaczął się zastanawiać, czego może chcieć Mikę Nance od kongresmana znajdującego się w jego bagażniku. Scarlatti szła zadrzewioną ulicą z torbą zakupów w jednej ręce i smyczą Duke'a w drugiej. Jesienne liście leżały na chodniku i krawężnikach. Kiedy weszła na ulicę, przy której mieszkał 0'Rourke, poczuła podmuch mroźnego wiatru. Z przyjemnością pomyślała o spędzeniu nocy z Micha-elem, a zaraz potem o następnym tygodniu. W niedzielę po południu mieli wyjechać do Minnesoty na pogrzeb senatora Olsona. Nie było nic miłego w tej smutnej uroczystości, ale cieszyła ją sama myśl o opuszczeniu na chwilę Waszyngtonu. O tej porze roku północna Minnesota była wyjątkowo piękna. Duke skręcił na schody wiodące do domu Michaela. Liz sięgnęła po klucze i po znalezieniu właściwego otwarła drzwi. Duke wbiegł do środka, a Liz puściła smycz, chcąc najpierw odłożyć zakupy. Włączyła światło i zaczęła rozpakowywać torby, ale w tym momencie zamarła. Stolik, na którym chciała je położyć, leżał w kawałkach na podłodze. Liz zawołała Michaela. Nasłuchiwała odpowiedzi, po czym krzyknęła głośniej. Duke wrócił i ocierał swój kark o jej nogi. Scarlatti poklepała go po głowie, postawiła zakupy na podłodze i ruszyła w kierunku schodów, znowu wołając Michaela. Zawołała Duke'a, żeby szedł z nią. Jej serce zaczęło bić szybciej. Na górze zobaczyła zaparowane lustro w łazience, sprawdziła gabinet, a następnie zeszła na parter, cały czas coraz bardziej nerwowo wołając Michaela. Zbiegła schodami do piwnicy i otwarła drzwi do garażu. Samochód był na miejscu. Odwróciła się i pędem wróciła do kuchni. Sprawdziła, czyjego klucze wisiały tam, gdzie zawsze. Były tam. Przygryzła wargi, myśląc o wszystkim, co Michael niedawno jej powiedział. Nie mogła nie myśleć o najgorszym. Nie było jej tylko trzydzieści minut... Odetchnęła głęboko i spróbo- 420 wała pomyśleć, gdzie mógłby być. Jej myśli jednak stale wracały do rozbitego stolika w korytarzu. Chwyciła telefon, ale zastanowiła się. - Czy mam zadzwonić na policję? - zapytała na głos. Całą siłą woli starała się zachować spokój. - Zadzwonię do Tima. Może Tim i Seamus tu wpadli i pojechali po mnie do sklepu. Szybko wystukała numer Tima i po kilku sygnałach brat Michaela odpowiedział. - Tim, tu Liz. Wiesz, gdzie jest Michael? Tim chwilę milczał, wreszcie odparł: - Myślę, że jest u siebie w domu. - Nie, tu go nie ma. - Liz była coraz bardziej zdenerwowana. - Właśnie tu jestem! - Mówiła krótkimi zdaniami. -Przyszłam godzinę temu. Spał. Obudziłam go i poszedł pod prysznic, a ja poszłam do sklepu. Właśnie wróciłam i nigdzie go nie ma... a ten stolik przy drzwiach jest rozbity... jakby ktoś na niego upadł... Coś tu jest nie w porządku, Tim. - Uspokój się, Liz. Czyjego samochód zniknął? - Nie! Jest w garażu... Jego klucze są na miejscu... Nie było mnie tylko pół godziny. Wiedział, że zaraz wracam. Stało się coś złego. Dzwonię na policję! - Nie! - krzyknął Tim. - Za pięć minut będę u ciebie z Seamusem. Spróbuj się uspokoić i nie dzwoń na policję, zanim nie przyjedziemy. Liz odłożyła słuchawkę i chodziła po domu. Zastanawiała się, kto go porwał i dlaczego? Czy to mógł być Coleman? Nie... A Stansfield? Michael sam powiedział: jeśli ta sprawa ujrzy światło dzienne, to CIA zostanie natychmiast zamknięta. Liz spojrzała znowu na telefon i przez chwilę się wahała. Zadzwoniła na informację i uzyskała numer CIA. Kiedy tam zadzwoniła, po trzecim sygnale odebrał jakiś mężczyzna. - Poproszę z dyrektorem Stansfieldem - powiedziała Liz. Operator zachował się profesjonalnie, mimo że było sobotnie popołudnie, a ktoś zadzwonił na ogólnie dostępny numer agencji i chce rozmawiać z jej dyrektorem. - Dyrektora nie ma w tej chwili. Czy mogę przekazać mu wiadomość? — odpowiedział grzecznie. 421 - Tak. Ale zakładam, że może się pan z nim skontaktować w nagłych wypadkach? Po przerwie padła niechętna odpowiedź: - Tak, jeśli wiadomość tego wymaga. - Ta naprawdę wymaga, proszę mi wierzyć! Proszę mu powiedzieć, że Liz Scarlatti z „Washington Reader" chce rozmawiać o wydarzeniach związanych z Arthurem Hig-ginsem, Mikiem Nance'em, Stu Garretem i kongresmanem Michaelem 0'Rourkiem. Proszę przekazać mu tę wiadomość natychmiast i niech zadzwoni do mnie w ciągu pięciu minut na ten numer albo opublikuję to, co mam. - Liz podała numer Michaela i rozłączyła się. Po długim dniu trzeba było iść do domu i trochę się przespać. Kennedy i Stansfield wyszli z gabinetu dyrektora i drzwi zamknęły się za nimi automatycznie. Stansfield przełożył aktówkę z prawej do lewej ręki, żeby pożegnać się z Kennedy. Zanim jednak to zrobił, zza biurka podniósł się jego ochroniarz z zatroskanym wyrazem twarzy. - Panie dyrektorze, odebrałem właśnie dziwny telefon od operatora. - Spojrzał na kartkę papieru. - Dzwoniła niejaka Liz Scarlatti z „Washington Reader". Chciałaby zapytać pana o związek pomiędzy Arthurem Higginsem, Mikiem Nance'em, Stu Garretem i Michaelem O'Rourkiem. Zostawiła numer i powiedziała, że jeśli nie zadzwoni pan w ciągu pięciu minut, to pójdzie do prasy z tym, co ma. Opuszczone ramiona Stansfielda opadły o kolejne kilka centymetrów. Sięgnął po papier i bez słowa wrócił do biura. Kennedy szła za nim. Stansfield rzucił aktówkę i marynarkę na najbliższe krzesło i wszedł za biurko. - Jak, do cholery, mogła się dowiedzieć tak szybko? -zapytała Kennedy. Stansfield pokręcił głową. - Albo O'Rourke, albo Biały Dom. - Odłożył kartkę i wskazał na drugi telefon. - Gdybyś była tak dobra, zadzwoń do Charliego i niech sprawdzi ten telefon. - Zaczął wykręcać numer. 422 Dzwonek telefonu spowodował, że Liz podskoczyła. Zerwała telefon ze ściany. - Halo. - Panna Scarlatti? - zapytał Stansfield. - Tak, to ja. - Mówi dyrektor Stansfield. Właśnie otrzymałem wiadomość od pani i jestem nią nieco zdziwiony. Liz ścisnęła słuchawkę i starała się zachować spokój. - Wiem wszystko. Wiem wszystko o tym, że Higgins i Nance, i Garret byli zamieszani w... Stansfield przerwał: - Nie musimy wchodzić w szczegóły, panno Scarlatti. Skąd pani dzwoni? - Nie miał najmniejszej ochoty rozmawiać na ten temat przez ogólnie dostępną linię telefoniczną. - Jakie to ma znaczenie? - Liz usłyszała trzask przy drzwiach wejściowych i serce podskoczyło jej do gardła. Spojrzała w nadziei, że zobaczy Michaela, ale byli to Tim i Seamus. - Chcę wiedzieć, czy używa pani bezpiecznej linii — wyjaśnił Stansfield. Liz spojrzała na telefon i powiedziała: - Wątpię, ale nie dbam o to. Tim i Seamus weszli do kuchni i słuchali, co mówiła Liz. - Kongresman Michael 0'Rourke zniknął ze swego domu i jeśli nie wróci w ciągu godziny, mam zamiar przekazać każdej agencji informacyjnej na Ziemi prawdziwą historię tego, co działo się w ostatnich tygodniach w Waszyngtonie. Seamus otworzył szeroko oczy. - Z kim rozmawiasz? Liz odwróciła się od Seamusa i Tima i zakryła ucho. - Chwileczkę - mówił dalej Stansfield. - Skąd pani wie, że kongresman O'Rourke zniknął? - Stoję właśnie w jego kuchni z jego bratem i dziadkiem! - krzyczała Liz. - Nie ma go i jeśli w ciągu godziny nie spowodujecie, żeby wrócił, to wasz sekrecik znajdzie się jutro rano na pierwszych stronach wszystkich gazet. - Ale ja nie mam pojęcia, gdzie jest kongresman O'Rour-ke — zaprotestował Stansfield. 423 - Więc lepiej niech pan go znajdzie. Macie godzinę. - Liz rzuciła słuchawkę. Stansfield patrzył na słuchawkę i kręcił głową. Kenne-dy nacisnęła guzik i krótko rozmawiała przez telefon. Kiedy skończyła, spojrzała na szefa. - Rozmowa była z domu O'Rourke'a. - To musi być robota Nance'a i Garreta. - Stansfield dotknął nasady nosa i kręcił głową. - O co, do diabła, chodzi tym dwóm idiotom? - Czy jest jakaś szansa na to, że telefon mógł być fałszywy? - zapytała Kennedy. - Wątpię. - Stansfield spojrzał na Kennedy i podniósł słuchawkę. - Zadzwonię do prezydenta i sprawdzę, czy wie, gdzie są jego szef sztabu i doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego. - Wystukał numer stanowiska secret seryice w Białym Domu i przedstawił się, kiedy agent odebrał telefon. - Muszę natychmiast rozmawiać z prezydentem. Stansfield stukał długopisem w kartkę papieru, czekając na połączenie. Po kilku sygnałach odebrał prezydent. - Co się stało, Thomas? - Wygląda na to, że mamy kłopoty, panie prezydencie. Stansfield streścił rozmowę ze Scarlatti, ale mówił o niej jako o dziennikarzu. - Na litość boską... -jęknął prezydent. - Dlaczego ktoś miałby porwać 0'Rourke'a? Stansfield nie odpowiedział. Chciał nacisnąć na prezydenta i sprawdzić, czyjego reakcja będzie naturalna. - Nie chce mi się wierzyć. Myślałem, że cały ten bałagan się skończył. Kto to mógł zrobić? - powtarzał poirytowany Stevens. - Nie jesteśmy pewni. - Thomas, upoważniam cię do zrobienia wszystkiego, co niezbędne, aby odnaleźć kongresmana O'Rourke'a i sprawić, żeby taśma nie została ujawniona! Stansfield przez chwilę milczał, po czym zapytał: - Panie prezydencie, czy wie pan, gdzie są pański szef sztabu i doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego? 424 Prezydent nie odpowiedział natychmiast. Związek pomiędzy zniknięciem O'Rourke'a a pytaniem Stansfielda był oczywisty. - Nie, ale na pewno się dowiem! Zadzwonię do ciebie! Prezydent rzucił słuchawkę i zawołał najbliższego agenta secret service. Stansfield odłożył słuchawkę i starał się ocenić reakcję prezydenta. Wydawał się autentycznie zaskoczony i nie miał potrzeby udawać... Chyba że Nance zagroził mu, że pociągnie go za sobą. Stansfield rozważył tę możliwość i postanowił, że dopóki nie będzie wiedział więcej, nie powinien ufać prezydentowi. Podniósł telefon i wystukał wewnętrzny numer Charliego Dobbsa w Centrum Operacyjnym. Dobbs odebrał natychmiast i Stansfield szybko powiedział: - Jaki ptaszek jest w tej chwili nad miastem? Dobbs nacisnął kilka guzików na klawiaturze po swojej lewej stronie i na ekranie natychmiast pojawiła się mapa ukazująca trajektorie i położenie każdego satelity CIA, Narodowego Biura Zwiadowczego i Narodowej Agencji Bezpieczeństwa. - W tej chwili - Dobbs zmrużył oczy, żeby przeczytać opis, który pojawił się obok kropki zwisającej nad Waszyngtonem - mamy na posterunku KH-11. Satelita zwiadu strategicznego KH-11 mógł określić różnicę między piłką do rugby a piłką do koszykówki z trzystu czterdziestu kilometrów nad ziemią. - Niech powiększy ranczo Mike'a Nance'a w Marylan-dzie oraz wszystkie domy kontaktowe Narodowej Agencji Bezpieczeństwa w rejonie stolicy. - Thomas, ludzie z NSA zesrają się ze złości, gdy się dowiedzą, że używamy satelity do śledzenia doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego. - Jeśli będą pytać, to powiedz, że prezydent nas upoważnił. Kiedy uzyskasz obraz w czasie rzeczywistym? - Za trzy do pięciu minut. - To dobrze. Dwie grupy taktyczne mają być jak najszybciej gotowe. Niech grzeją helikoptery. Może będziemy musieli działać szybko. 425 - Mają być w uniformach czy po cywilnemu? Stansfield zastanowił się. Jako że CIA nie miała uprawnień do działania w kraju, nie mogła używać grup taktycznych w taki sam sposób jak FBI zespołów SWAT. Większość pracy musiała być wykonywana w ten sposób, by zwracać jak najmniej uwagi. - Jeden zespół po cywilnemu, jeden w pełnym ekwipunku. - Zajmę się tym. Co się dzieje? - Dalsze szkody po Arthurze. Zadzwoń do mnie, kiedy będzie obraz rancza Nance'a. Stansfield odłożył telefon. Złość na Mike'a Nance spowodowała, że zmęczenie minęło jak ręką odjął. Nance dostał już więcej szans, niż powinien. Jeśli chce dalej grać ostro, to nadszedł czas, żeby zakończyć tę grę, zanim spowoduje jeszcze większe szkody. Kiedy Liz odłożyła telefon, Seamus zmusił ją, by się uspokoiła i opowiedziała, co się stało. Po wysłuchaniu jej obejrzeli połamany stolik. Biorąc pod uwagę ślady, musieli się zgodzić z Liz, że to nie wygląda dobrze. Seamus spojrzał na stolik, a następnie na Liz. - Michael powiedział ci wszystko? -Tak. Seamus zastanowił się nad tą krótką odpowiedzią. Nic nie wyczuł - żadnego osądu, żadnej niechęci. Założył ramiona na piersiach. - Nie myślę, żeby to były CIA czy FBI. Byli z nim dziś po południu, mogli to zrobić wtedy. - A jeśli chcieli poczekać do zmroku? - zapytała Liz. - Po co mieli ryzykować? - Seamus pokręcił głową. -Mogliby zadzwonić do niego jutro i sam pojechałby do Langley. Nie musieli go porywać i wzbudzać podejrzeń. Gdybyś wezwała policję i powiedziała im, że twój chłopak, który przypadkiem jest kongresmanem, właśnie zniknął i wygląda na to, że został porwany... - Seamus zamrugał. - Każdy urzędnik wymiaru sprawiedliwości w Dystrykcie Kolumbia by go szukał. To nie to. Stansfield nie zaryzykowałby ujawnienia się. Na dodatek jest jeszcze taśma, która może być opublikowana. To muszą być Nance i Garret. Tim zastanowił się nad tym. - Masz rację. Tak desperacki krok wskazuje na nich. Pytanie tylko, dokąd go wzięli? - Do diabła, nie mam pojęcia. - Seamus wzruszył ramionami. — Nance musi mieć dostęp do co najmniej dziesięciu bezpiecznych domów w okolicy. Mogli go wziąć gdziekolwiek. - Spojrzał na zegarek. - Nie mamy zbyt wiele czasu. Musimy go odzyskać, zanim Nance będzie miał okazję go przesłuchać. Zawiadomię Colemana. Tim, zostań tutaj z Liz. Zadzwonię do was, gdy się czegoś dowiem. — Chwycił Liz za ramiona. — Nie martw się, wszystko będzie w porządku. Jeśli zadzwoni Stansfield, natychmiast daj mi znać. Siwowłosy O'Rourke odwrócił się, wyszedł na ulicę, wskoczył za kierownicę należącego do Tima jeepa cherokee i wjechał na ulicę. Kiedy był kilka ulic dalej, włączył telefon z urządzeniem do zniekształcania głosu. Mocno ściskał kierownicę, wjeżdżając w Wisconsin Avenue. Wiedział, że musi działać szybko albo może już nigdy nie odzyskać Mi-chaela. Nance udowodnił, że potrafi zabijać, a skoro postanowił zaryzykować wszystko nawet w obliczu możliwości ujawnienia taśmy, to nie trzeba było specjalnie się zastanawiać, jak daleko mógł się posunąć. Seamus spróbował wymyślić, jak mógłby odzyskać Michaela. Po pierwsze uznał, że cokolwiek się zdarzyło, powinien powiadomić Colemana o tym, że Michael zniknął. Wystukał numer pa-gera Colemana. Po czterech sygnałach głos z komputera powiedział, żeby zostawił numer po sygnale. Seamus wp*ro-wadził numer swojego telefonu, a za nim jeszcze trzy cyfry. Podczas miesięcy planowania akcji Seamus naciskał na opracowanie bezpiecznych sposobów komunikacji. Przemyśleli niemal wszelkie ewentualności. Jedną z tych, na które przygotowali się najdokładniej, było to, że ktoś z nich będzie śledzony. W ich systemie mogli się nawzajem alarmować poprzez pagery. Seamus nie mógł tak po prostu zadzwonić do Colemana, gdy FBI rozbiło obóz niemal przy jego schodach. 42J, Po odłożeniu telefonu Seamus zaklął pod nosem. Możliwość utraty Michaela to było więcej, niż mógłby znieść. Przymuszał się, by wyrzucić takie myśli z głowy — to nie był czas na uleganie emocjom. W tej chwili powinien się skupić na znalezieniu Michaela. W myślach zbeształ się za wciągnięcie wnuka w całą tę sprawę. Zapędzili Nance'a do narożnika, a on, zamiast się poddać, wyszedł z tego z ciosem. 42 Scott Coleman siedział na kanapie i starał się nie myśleć o tym, że nieznana liczba agentów FBI obserwuje każdy jego ruch. Cały dzień obmyślał różne plany zgubienia swoich obserwatorów. Jako dowódca SEAL Team 6, nie potrafił już zliczyć, ile razy był śledzony. Zagraniczne służby wywiadowcze mogłyby się wiele dowiedzieć, obserwując jednego z najważniejszych dowódców sił specjalnych Ameryki. Jeszcze większym niebezpieczeństwem była zemsta ze strony terrorystów. Coleman zabił w ostatniej dekadzie pokaźną liczbę międzynarodowych przestępców i wiele grup z rozkoszą by go dorwało. Jaki mógł być lepszy sposób na wyrównanie rachunków od zabicia dowódcy elitarnej amerykańskiej jednostki antyterrorystycznej? Nawet teraz, kiedy już nie służył, pod tym względem niewiele się zmieniło. Gdyby zauważył, że ktoś go śledzi, powinien natychmiast powiadomić o tym ludzi z kontrwywiadu Służb Śledczych Marynarki Wojennej. Pager zaczął wibrować. Spojrzał na mały ekran i rozpoznał numer telefonu Seamusa. Po siedmiu cyfrach pojawiły się kolejne trzy. Coleman się zaniepokoił. Oznaczały, że stało się coś bardzo złego i muszą natychmiast porozmawiać. Przez pół minuty siedział bez ruchu i zastanawiał się, jaki powinien być jego następny krok. Po opracowaniu planu działania wyłączył telewizor i ruszył w kierunku drzwi, zabierając po drodze klucze i ciemną skórzaną kurtkę. Idąc w kierunku piwnicy, zastanawiał się, co mogło się stać. Wiedział o tym, że Michael ma zamiar wykorzystać taśmę, ale poza tym nie miał pojęcia, co się stało w ostatnich szes- 429 nastu godzinach. Coleman doszedł do pomieszczeń piwnicznych, minął należący do niego składzik i zatrzymał się przy piwniczce starszego pana z parteru. Wyjął latarkę i sprawdził pieczęcie na zawiasach. Obie były nienaruszone. Otwarcie zamka zajęło mu mniej niż minutę. Kiedy był już w środku, postanowił oczyścić teren i zabrać wszystko. Zostawienie czegokolwiek, co mogłoby znaleźć FBI, nie miało sensu. Postawił pudło w korytarzu i zamknął drzwi. Schylił się, otworzył stalowe pudło i wyjął z niego telefon, identyczny jak O'Rourke'a. Włożył brązową aktówkę pod jedną rękę, pudło pod drugą i ruszył w kierunku drzwi wejściowych budynku. Po drugiej stronie ulicy Skip McMahon i inni agenci FBI ożywili się. Coleman był już pobiegać, ale poza tym siedział w mieszkaniu. McMahon włożył czarną czapeczkę ze znakiem Baltimore Orioles, a na uszach miał wielkie słuchawki połączone z siecią mikrofonów kierunkowych wycelowanych w mieszkanie Colemana. Słyszał, jak Coleman wyłącza telewizor, następnie usłyszał brzęk kluczy oraz odgłos otwarcia i zamknięcia drzwi. Przytknął do ust radiotelefon i powiedział: — Przygotujcie się. Myślę, że nasz chłopak wychodzi. Pozostali dwaj agenci dołączyli do McMahona. Jeden skontaktował się z trzema samochodami, które mieli na sąsiednich ulicach, i poprosił o raporty. Czekali całą minutę, a Coleman wciąż nie wychodził z budynku. McMahon znowu powiedział do radiotelefonu: - Sam, widzisz coś w alejce? Odbiór. Agent, który parkował w alejce za domem, spojrzał przez noktowizor. Od czasu, gdy McMahon zaalarmował ich, że obiekt się ruszył, nie spuścił oczu z tylnych drzwi. - Nic, odbiór - powiedział krótko. McMahon zastukał nogą. — No chodź, gdzie jesteś? — Poprawił czapeczkę i dalej patrzył na drzwi wejściowe. — No... chodź... no... chodź. W momencie gdy McMahon skończył cedzić ostatnie słowo, Coleman wyszedł. 430 - Mamy go - natychmiast powiedział McMahon przez radio. Zmrużył oczy i mówił dalej: — Niesie aktówkę i metalową skrzynkę. Kieruje się w stronę samochodu. Zapalcie silniki i zaalarmujcie centralę. - Patrzył, jak Coleman wsiada do forda explorera i zatrzaskuje drzwi. Klepnął jednego z agentów w ramię. - Obserwuj fort, gdy nas nie będzie, i powiedz centrali, że może będziemy potrzebowali helikoptera. Chodźmy, Pete. McMahon i drugi agent pobiegli w kierunku drzwi, zbiegli po schodach i wypadli za dom. McMahon wskoczył do minivana chrysłera na miejsce obok kierowcy. Samochód należał do agenta specjalnego Pete'a Arleya i wyposażony był w fotelik dziecięcy i paczkę wilgotnych chusteczek leżącą na desce rozdzielczej. Arley ruszył wzdłuż alejki, a McMahon koordynował pozostałe trzy furgonetki. Karawana samochodów przejechała z osiedla Adams Morgan w okolice Uniwersytetu Howarda. Ford explorer Colemana był kryty z każdego kierunku, włącznie z górą. Helikopter zwiadowczy FBI zajął pozycję i zaznaczył już dach samochodu Colemana laserowym punkcikiem. Grupa samochodów skręciła w Michigan Avenue i minęła Tri-nity College oraz szpital Veterans Administration. Coleman wiedział, co robi. Przejeżdżając obok kampusów, gubił samochody FBI, które próbowały jechać równolegle do niego bocznymi uliczkami. Michigan Avenue była jedyną arterią przelotową przez tę część miasta. Wszystkie inne uliczki kończyły się na jednym z kampusów. Jeszcze nie starał się ich zgubić, na razie jedynie utrudniał im pracę. Były SEAL wyjął z kieszeni ręczny wykrywacz podsłuchu i zerknął, czy był włączony. Rozpoczął od kierownicy, po czym sprawdził całą deskę rozdzielczą. Następnie resztę samochodu tak daleko, jak mógł sięgnąć ze swego fotela. Schował czujnik do kieszeni i przygotował telefon. Włączył radio i przełączył głośniki na tył samochodu. Jeśli na tylnych siedzeniach był zamontowany podsłuch, to głośna muzyka sprawi, że będzie bezużyteczny. Jeszcze raz sprawdził lusterko wsteczne i wystukał numer. Po kilku sygnałach odpowiedział Seamus: 431 - Halo. - O co chodzi? - Porwano Michaela. - Co to znaczy „porwano"? Kto? - Nie wiemy, ale myślimy, że to Nance. Coleman zaklął pod nosem. - Czy Michael szantażował Nance'a taśmą? -Tak. - Cholera. Co się od wczoraj wydarzyło? Seamus szybko przekazał, co zrobił Michael z taśmą z zeznaniem Arthura, następnie przeszedł do opisu zniknięcia Michaela, rozmowy Liz ze Stansfieldem i w końcu godzinnego ultimatum, jakie postawiła dyrektorowi CIA. Coleman szybko przeanalizował informacje i zadał kilka pytań. Kiedy Seamus zbliżał się do końca, Coleman spojrzał na zegarek i zorientował się, że zbliżają się do granicy dwóch minut. Choć te cudeńka technologii, których używali z Seamusem, były reklamowane jako odporne na namierzenie, zdążył się nauczyć, że nie można im całkowicie wierzyć. Nie chcąc przekroczyć progu dwóch minut, zapytał o numer, którego Seamus używał do kontaktów ze Stansfieldem, po czym powiedział, że zadzwoni do niego za dziesięć minut. Odłożył telefon i sprawdził, czy we wstecznym lusterku nie widać znajomych samochodów. Zaczął analizować sytuację. Jeśli szybko nie odzyskają Michaela, będą w poważnych kłopotach. Trzeba będzie sobie poradzić z Nance'em. - Jeśli dostanę szansę, to skończę to na swój sposób -powiedział ledwo słyszalnym głosem. Kasztanowobrązowe audi zatrzymało się przed bramą i uważne oczy strażnika spojrzały zza kuloodpornego szkła na kierowcę. Strażnik był powiadomiony, że ten szczególny gość ma być wpuszczony bez sprawdzania. Przez lata Mikę Nance wiele nauczył się od Arthura Higginsa, a jedną z lekcji było wynajęcie własnych ochroniarzy. Było więcej niż prawdopodobne, że secret service nie pochwalałaby niektórych jego zajęć. To był tego doskonały przykład. Ciężka 432 brama zaczęła się rozsuwać, a strażnik pokazał kierowcy, aby jechał dalej. Audi podjechało świeżo wybrukowanym długim podjazdem i skręciło w prawą odnogę drogi, około pół kilometra od domu. Jarod podjechał do głównego wejścia i otwarł bagażnik. Zostawił klucz w stacyjce, wysiadł z samochodu i podszedł do bagażnika. Otwarł go i przyjrzał się Michae-lowi leżącemu w pozycji embrionalnej. Kongesman patrzył, mrużąc oczy, na nieznajomego mężczyznę, który go uprowadził. Był słaby, ale narkotyk nie wpłynął na jego sprawność umysłową. Półgodzinna jazda w ciemności bagażnika pozwoliła mu na względne zrozumienie sytuacji. Tylko jedna osoba mogła być za to odpowiedzialna. Garret był za wielkim tchórzem, by zrobić coś takiego, więc musiał to być Nance. Michael wiedział, że jego jedyną nadzieją było to, że Liz po powrocie do domu powiadomiła Tima i Seamusa. Jeśli tego nie zrobiła, to nie było wątpliwości, że Nance nafaszeruje go narkotykami i skłoni do wyśpiewania wszystkiego, tak jak oni zrobili z Arthurem. Musiał wywalczyć trochę czasu, żeby dać sobie szansę. Para świateł wiszących obok wejścia do domu obryso-wywała starszego mężczyznę, który wyjął spod płaszcza matowoczarny nóż wojskowy i nachylił się do bagażnika. Wsunął go między nogi O'Rourke'a i z krótkim zgrzytnięciem rozciął kajdanki. Mężczyzna przełożył nóż do lewej ręki i pomógł Michaelowi wyjść z bagażnika. 0'Rourke poczuł działanie tego, co w niego wpompowano, kiedy tylko spróbował stanąć na chodniku. Jego nogi były miękkie i lekko się zataczał, ale Jarod chwycił go za ramię i nie dopuścił, by upadł. Obaj ruszyli w kierunku drzwi i po pięciu krokach Michael odzyskał równowagę na tyle, że dalej mógł iść bez asysty. Kiedy dotarli do domu, drzwi otwarły się i ukazał się w nich Mikę Nance w ciemnych wełnianych spodniach, białej koszuli i niebieskim swetrze. — Dobry wieczór, panowie — powiedział z grymasem na twarzy. 433 O'Rourke spojrzał na zadowolonego Nance'a i zwalczył ochotę walnięcia go w łeb. Zrobił krok do przodu, ale obcy, który stał przy nim, nie pozwolił na zrobienie kolejnego. 0'Rourke zamarł, gdy Jarod wbił dwa palce pod jego prawe ramię. Pod wpływem dojmującego bólu zwinął się w kłębek. -Ależ, kongresmanie, niechże się pan zachowuje. - Nance pogroził Michaelowi palcem jak uczniakowi. - Lepiej niech pan nie denerwuje mojego przyjaciela. Nance skinął, aby obaj mężczyźni szli za nim, i ruszył korytarzem. Jarod nieco rozluźnił uścisk i pchnął Michae-la przodem. Cała trójka doszła do wielkiego pokoju. O'Rour-ke zobaczył po prawej stronie Stu Garreta stojącego za barem z drinkiem w ręce. Michael patrzył prosto w oczy szefa sztabu prezydenta, ale Garret unikał jego wzroku. Nance wskazał na usta Michaela. - Jarod, możesz odkleić taśmę. Niższy mężczyzna oderwał szarą przepuszczalną taśmę. Michael nie zwrócił uwagi na lekki ból i wciąż patrzył prosto na Garreta. Nance mówił z bezpiecznej odległości. - Kongresmanie, mamy pewne nie dokończone interesy od dzisiejszego ranka. 0'Rourke popatrzył na Nance'a z niesmakiem. - Ja zakończyłem moje interesy z tobą, kiedy złamałem ci nos. Nance odwrócił się i spojrzał w swoje odbicie w lustrze za barem. Podniósł rękę i delikatnie dotknął bolącego nosa. - Tak to wygląda i myślę, że jestem ci coś winien, prawda? - Odwrócił się i patrząc prosto na O'Rourke'a, powiedział beznamiętnie: - Jarod, czy mógłbym cię prosić, żebyś złamał kongresmanowi O'Rourke'owi nos? Michael nie miał czasu na reakcję. Mężczyzna stojący obok niego chwycił go jedną ręką za nadgarstki w kajdankach i ściągnął je w dół. Druga ręka uniosła się jak tomahawk i ciosem karate opadła na nasadę nosa Michaela. Słychać było głośny trzask, gdy nos Michaela przesunął się o kilka centymetrów w lewo. Michael cofnął się, jego głowa drżała. Już dwa razy złamał nos, kiedy grał w hoke- 434 ja w college'u, ale nie przypominał sobie, by to go tak bolało. Zacisnął zęby, usiłując pokonać ból, a krew trysnęła mu z nosa na górną wargę. Nance obszedł bar. - Nie lubię przemocy, panie 0'Rourke - powiedział - ale wierzę w zasadę oko za oko. Pańskie zachowanie dziś rano było bardzo niecywilizowane. - Czyli zabicie Erika Olsona było cywilizowane. Oszczędź mi tego pieprzenia. - Michael otarł krew rękawem. Nance skinął na Jaroda i zanim Michael zdążył zareagować kolejne uderzenie spadło na jego plecy. Z bólu upadł na podłogę. Walcząc z paraliżującym bólem w prawej nerce, Michael podniósł się na kolana i patrzył na buty Nance^. Nigdy nie był skłonny przyjmować czegokolwiek w pozycji leżącej, ale wiedział, że im dłużej powstrzyma ich od zadawania pytań, tym będzie dla niego lepiej. Powoli uniósł głowę. Jego wzrok spoczął na białej koszuli Nance^. Poczuł, że ma usta wypełnione krwią, i wstając, splunął na Nance'a. Wielka kula krwi i śliny opryskała twarz i koszulę doradcy. O'Rourke nie miał nawet sekundy na to, by cieszyć się swoim małym zwycięstwem. Natychmiast został obalony na kolana następnym uderzeniem w nerkę, a Nance, wściekły, podszedł i uderzył go w twarz. Uderzenie ledwo ruszyło głowę Michaela. O'Rourke poczekał, by odzyskać oddech, i spojrzał na Nance'a. Zmusił się do uśmiechu i przez zaciśnięte zęby zapytał: — Twoja mamusia nauczyła cię tak bić? Twarz Nance'a pociemniała, a ręce zaczęły mu się trząść, kiedy starał się opanować gniew. Na wpół krzycząc, rozkazał: — Jarod! Naucz go szacunku! O'Rourke wiedział, że zbliża się więcej bólu, więc od-kulnął się od napastnika. Kiedy był już półtora metra dalej, przy kanapie, spojrzał na Jaroda i zobaczył, jak zbliża się z wyciągniętym paralizatorem. Michael zauważył, że coś wyskakuje z końca pistoletu, a potem każdy cal jego ciała przeszył spazm. Gdy zwijał się na podłodze, poczuł, że traci przytomność. Obraz zaczął migotać, po czym stał 435 się ciemny. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał, było dzikie dzwonienie telefonu. Stansfield przechadzał się za biurkiem, a Kennedy tworzyła kolejne scenariusze wydarzeń. To była jedna z jej silnych stron - była mistrzem w rozwiązywaniu problemów przez uwzględnianie rozmaitych zmiennych i przewidywanie skutków. Centrum Operacyjne było zatłoczone jak mostek lotniskowca zmierzającego na bitwę. Charlie Dobbs patrzył na podłogę ze swego bocianiego gniazda i widział, jak szybko i precyzyjnie poruszają się jego ludzie. Na głowie miał słuchawki i mikrofon, właśnie nacisnął ekspresową linię do biura Stansfielda. Dyrektor odebrał, a Dobbs zameldował: - Helikoptery grzeją silniki, a zespoły taktyczne są gotowe do działania. Mamy też już obraz w czasie rzeczywistym. - Co widać? Dobbs spojrzał na pięćdziesięciocalowy ekran wysokiej rozdzielczości zamontowany na ścianie za jego biurkiem. - Jedyną nową rzeczą jest przyjazd samochodu. Poza tym wszystko wygląda całkiem spokojnie. - Jaki to samochód? - Przy obrazie termicznym trudno powiedzieć, ale wygląda na sedana. Analitycy starają się komputerowo wyczyścić obraz. Za jakieś dziesięć minut powinni powiedzieć więcej. Samochód przybył właśnie wtedy, kiedy zaczęliśmy obserwować. Wysiadła z niego jedna osoba, wyjęła coś z bagażnika i weszła do domu. Źrenice Stansfielda zwęziły się. - Powiedziałeś „bagażnik"? -Tak. - Co wyjęli z bagażnika? - Nie wiem. Jakie duże to było? - Thomas - mruknął Dobbs przepraszająco - tego nie możemy powiedzieć na podstawie nocnego obrazu termicznego z KH-11. Gdyby to było w dzień, wiedziałbym więcej, 436 albo gdyby to był jeden z nowych KH-12, to też nie mielibyśmy problemu, ale obraz termiczny ma mniejszą rozdzielczość. - Natychmiast rusz swoich chłopaków! Powiedz im, żeby na razie zostawili markę samochodu. Chcę wiedzieć, jaki duży był ten przedmiot. Powiadomcie mnie, jeśli ktoś jeszcze przybędzie na ranczo lub je opuści. Lecę z zespołami taktycznymi. Podaj pilotom namiary domu Nance'a i niech ludzie się ładują. Ja już idę. - Stansfield odłożył telefon i spojrzał na Kennedy. - Zostań tutaj i koordynuj działania. Jeśli zadzwoni Scarlatti, daj jej numer mojego telefonu i niech dzwoni bezpośrednio do mnie. - Jedziesz do Nance'a? - Tak, chcę to zrobić osobiście. Stansfield wyszedł z biura i powiedział ochronie, żeby zabrała telefon i poszła za nim. Wsunął kartę do czytnika przy służbowej windzie i patrzył, jak ochroniarz wiesza sobie wokół bioder czarną nylonową paczkę z bezpiecznym telefonem. Rozległo się pukanie do drzwi. Trzej mężczyźni odwrócili się od leżącego na podłodze ciała i spojrzeli na wejście. Zza dębowych drzwi doszedł głos asystenta Nance'a: - Proszę pana, dzwoni prezydent i chce z panem rozmawiać. - Powiedz mu — warknął Nance — że w tej chwili jestem nieuchwytny i zadzwonię do niego później. Asystent odchrząknął. - Raczej upierał się, żeby z panem rozmawiać natychmiast. .. Mówiąc szczerze, sprawiał wrażenie zirytowanego. Nance wskazał na O'Rourke'a, który wciąż leżał nieprzytomny na podłodze. - Jarod, niech on będzie spokojny. Zaraz wracam. - Ruszył w kierunku drzwi, a Garret szedł za nim. Nance gwałtownie się zatrzymał. - Stu, poczekaj tutaj. Sam sobie z tym poradzę. - Wyszedł z pokoju i ruszył do gabinetu. Nacisnął światełko na telefonie i powiedział: - Przepraszam, że musiałeś czekać, Jim. Czego ode mnie chciałeś? 437 - Co wy, do diabła, macie zamiar zrobić?! - wrzasnął prezydent do słuchawki. - Jim, nie mam pojęcia, o czym mówisz. - Mikę, daruj sobie to pieprzenie. Gdzie, do diabła, jest kongresman O'Rourke? - Skąd mam wiedzieć? - Ktoś go porwał i nic dziwnego, że jesteś pierwszy na liście potencjalnych porywaczy. - Kto ci powiedział, że został porwany? - Stansfield. Nance przez chwilę milczał. - Od samego rana utrzymuję, że to Thomas Stansfield kryje się za całą tą aferą. Mówiłem... - Zamknij się, Mikę! - krzyknął prezydent. - Nie mogę uwierzyć, że wciągnęliście mnie w ten bałagan. Widziałem, jak Stu pękł, gdy usłyszał taśmę. Nie możecie winić za to nikogo oprócz siebie. Wy i wasz sadystyczny przyjaciel Arthur jesteście odpowiedzialni za całą tę sprawę, a ja nie mam zamiaru paść razem z wami. Jakiś dziennikarz zadzwonił do Stansfielda i powiedział, że jeśli 0'Rourke nie wróci w ciągu godziny, to ujawni nagranie. Obudź się więc, zanim będzie za późno, i powiedz mi, gdzie, do diabła, jest kongresman O'Rourke. - Nie mam pojęcia. - Bzdura... Jesteś cholernym zawodowym kłamcą, Mikę. Oddaj go, zanim zrujnujesz wszystkich. - Dobrze mówisz, że wszystkich. — W słowach Nance'a brak było szacunku. - Jeśli taśma zostanie ujawniona, to wszyscy padniemy, włącznie z tobą. Tkwimy w tym razem i będziemy działać tak, jak ja chcę. Powstrzymaj Stansfielda. Jeśli tak bardzo chcą mieć z powrotem naszego dobrego kongresmana, to znaczy, że musi coś wiedzieć. Kiedy dowiem się od niego tego, czego chcę, to go zwrócę. - Nance rzucił telefon i ruszył na drugi koniec domu. 43 Dyrektor Stansfield i jego ochroniarz wyszli tylnym wyjściem głównego budynku w Langley i podeszli do czekających helikopterów. Po prawej stronie stał zmodyfikowany sikorsky UH-60 black hawk z nowoczesnymi urządzeniami wyciszającymi na potężnych silnikach. Ciemna maszyna mogła lecieć z szybkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę, nie robiąc więcej hałasu niż samochód. Na pokładzie znajdowało się ośmiu członków Specjalnej Grupy Operacyjnej CIA w pełnym rynsztunku bojowym. Większość z nich należała wcześniej do Marinę Recon lub rangersów. Byli w czarnych kombinezonach z nomexu i czarnych taktycznych kamizelkach bojowych. Każdy miał też czarny hełm Delta Force i ochronę ciała z kompozytu kuloodpornego. Hełmy ważyły tylko półtora kilograma, a mogły zatrzymać kulę z magnum kaliber .357 wystrzeloną z bliska. Na hełmach zamontowane były okulary noktowizyjne. Cała ósemka miała pistolety maszynowe heckler & koch MP-5 z tłumikami, dwóch dodatkowo miało strzelby remington z krótką lufą ze specjalnymi ładunkami shok-lok do prze-strzeliwania zawiasów i zamków w drzwiach, a gdyby to nie wystarczyło, to mieli jeszcze ładunki plastiku do wyłamywania wzmocnionych drzwi. Jeden z mężczyzn miał karabin snajperski remington. Helikopter, do którego podszedł Stansfield, był niebie-sko-srebrny i na obydwu drzwiach miał wymalowany napis „Medevac". Siedziało w nim ośmiu członków drugiego zespołu taktycznego. Byli wyposażeni identycznie jak pierwszy zespół, z wyjątkiem czarnych kombinezonów z nomek-su i hełmów Delta Force. Ta grupa była po cywilnemu. Czterech było w garniturach i płaszczach, dwóch w dżinsach 439 i skórzanych kurtkach, a pozostała dwójka - kobieta i mężczyzna - wyglądali jak małżeństwo. Cała ósemka miał broń ukrytą w dużych kieszeniach na rzepy wewnątrz swoich okryć. Dyrektor usiadł obok pilota, a jego ochroniarz obok żołnierzy. Stansfield skinął pilotowi i helikopter uniósł się z ziemi i skierował na wschód. Blisko za nim podążał czarny black hawk. Mężczyźni i kobieta spoglądali na siebie ze zdziwieniem. Nieczęsto zdarzało się, by dyrektor brał osobiście udział w takiej akcji. Stansfield patrzył na prawo, gdy obie maszyny przelatywały nad północną częścią śródmieścia z szybkością ponad dwustu kilometrów na godzinę. Jego ochroniarz klepnął go w ramię i podał telefon. - To prezydent. Stansfield chwycił słuchawkę i zakrył drugie ucho. Kabina była co prawda wygłuszana, ale i tak był hałas. - Słucham, panie prezydencie. - Thomas, straciłem nad nim kontrolę. - Głos prezydenta wskazywał na desperację. - Nad kim, panie prezydencie? - Nad Mikiem Nance'em. Właśnie z nim rozmawiałem. Powiedział, że jeśli mordercom zależy tak bardzo na OTtour-ke'u, to kongresman musi coś wiedzieć. - Czy jest na swoim ranczo? -Tak. - Pokieruję tym stąd. Stansfield oddał telefon ochroniarzowi i patrzył prosto przed siebie, w kierunku ciemnych okolic Marylandu. Nerwy miał poszarpane, był zmęczony i nie pamiętał, kiedy ostatni raz był taki zły. W końcu trzeba ustawić Nance'a na właściwym miejscu. Coleman dalej kluczył po Langdon, ciągnąc za sobą FBI. Chociaż Langdon leżało tylko kilometr od Kapitolu, to była to jedna z najgorszych dzielnic miasta. Krajobraz tworzyły wypalone i opuszczone domy, stanowiące doskonałe biura dla gangsterów i handlarzy narkotyków, którzy rządzili na 440 tych ulicach. Coleman zastanawiał się, o czym myśleli ludzie z FBI, jadąc za nim przez tę strefę wojny. Były SEAL uruchomił modulator głosu w swoim telefonie i wystukał numer do Langley. Po krótkiej dyskusji operator połączył go z biurem Stansfielda. Telefon odebrała Kennedy i kiedy usłyszała zmieniony głos, natychmiast włączyła namierzanie rozmowy. - Kto mówi? - zapytała. - Osoba, która porwała Arthura. Gdzie jest Stansfield? - W tej chwili go tu nie ma. - Kennedy patrzyła na telefon i zastanawiała się, czy po drugiej stronie jest były dowódca zespołu SEAL. - Muszę natychmiast z nim rozmawiać! Kennedy spojrzała na zegarek. - Proszę poczekać chwilę, sprawdzę, czy uda mi się go znaleźć. - Nie! - krzyknął Coleman. - Natychmiast daj mi numer, pod którym mogę go znaleźć, albo ujawnię taśmę. Kennedy zastanowiła się nad swymi możliwościami i postanowiła dać numer. Kiedy to zrobiła, nacisnęła wewnętrzny numer Centrum Operacyjnego. Odebrał Charlie Dobbs. - Namierzyłeś go? — zapytała Kennedy. - Gdzie tam. Używał ruchomego aparatu. - Złapiesz go, jeśli znowu zadzwoni? - Gdyby rozmawiał wystarczająco długo... ale wątpię, by był tak głupi. - W porządku, dziękuję. - Kennedy odłożyła telefon i znów zastanawiała się, czy to był Coleman. Coleman rozłączył się i wybrał numer, który podała mu Kennedy. Ktoś odpowiedział i Coleman poprosił Stansfielda. Po chwili odezwał się dyrektor. - Gdzie, do diabła, jest O'Rourke? - zapytał Coleman. - Kto mówi? - Stansfield stał się czujny, usłyszawszy metaliczny głos. - Osoba posiadająca dwadzieścia kopii taśmy, która na dobre zamknie drzwi za CIA. Zapytam ostatni raz: gdzie jest kongresman O'Rourke? 441 - Właśnie próbuję go znaleźć. Na podstawie jakości połączenia Coleman domyślił się, że Stansfield jest w drodze. - Gdzie pan jest? Stansfield zawahał się. - W powietrzu. - Dokąd pan leci? - Do Marylandu. - Co jest w Marylandzie? - Coleman skręcił w prawo, w South Dakota Avenue, i skierował się na autostradę 50. - Doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego. - Czy to on ma kongresmana? - Nie jesteśmy pewni, ale mam zamiar się dowiedzieć. - Gdzie mieszka Nance? - Arundeł County, za zjazdem 214. Coleman znał tę okolicę. Dom Nance'a nie był daleko od Annapolis. - Lepiej będzie, jeśli uda się wam szybko znaleźć kongresmana. Nance już wyczerpuje moją cierpliwość. - Coleman rozłączył się i nadusił na pedał gazu, skręcając na wjazd na autostradę 50. Chciał tam być jak najwcześniej, ale miał jeden poważny problem: musiał najpierw zgubić FBI. W ciągu szesnastu lat służby w marynarce wojennej Coleman nauczył się dwóch podstawowych metod gubienia śledzących. Pierwsza polegała na wjechaniu w obszar o dużym ruchu i zgubieniu szpiegów w tłumie, a druga - na wjechaniu tam, gdzie śledzący nie będą mogli się dostać. Coleman uśmiechnął się. Druga metoda powinna zadziałać doskonale. Skręcił gwałtownie na lewy pas i minął kilka samochodów, przyspieszając powyżej stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Odłączył modulator głosu i wybrał numer Akademii Marynarki Wojennej. Kiedy odebrał operator, Coleman poprosił swojego przyjaciela Sama Jarviego. Skip McMahon patrzył przez lornetkę przez przednią szybę minivana. Widział czerwone tylne światła forda explo-rera. Pozostałe trzy samochody FBI jechały w kolumnie za 442 minivanem. McMahon odłożył lornetkę na kolana i usiadł. Podniósł do ust radiotelefon i powiedział: — W porządku, banda, rozluźnijmy się. Helikopter go ma. Pozostańmy na razie z kilometr z tyłu i co pięć minut będziemy doskakiwać. Jeśli zjedzie z autostrady, to podjedziemy bliżej. OTtourke zamrugał kilka razy i otworzył oczy. Jarod chwycił go pod ramiona i podniósł z podłogi. Dociągnął go do drewnianego krzesła i tam zostawił. Michael chwycił się oparcia i próbował odzyskać przytomność. Pokręcił głową i próbował skoncentrować na czymś wzrok. Poczuł palące uczucie w okolicy żołądka i dotknął ręką brzucha - sprawiał wrażenie, jakby został oderwany od reszty ciała. Kilka kropli krwi spadło mu na spodnie, więc O'Rourke ponownie użył rękawa do wytarcia nosa. Odchylił głowę, starając się zahamować upływ krwi, a wtedy kątem oka zobaczył Stu Garreta stojącego za barem. Michael spojrzał na niego i zapytał: - Jak myślisz, ile czasu minie, zanim cię znajdą i zabiją? - Garret udawał, że go nie zauważa, więc O'Rourke zadał pytanie nieco głośniej: - Hej... Garret! Jak myślisz, ile czasu minie, zanim zabójcy znajdą cię i rozwalą ci łeb? Miałeś swoją szansę i zmarnowałeś ją. Garret spojrzał znad drinka. — Nie wydaje mi się, żebyś mógł mi cokolwiek powiedzieć. - O, naprawdę? Zabójcy ujawnią taśmę i to tylko dlatego, że ty i twój stuknięty przyjaciel nie umiecie po prostu powiedzieć sobie „dość" i odejść. Jesteś skończony, Garret. Jesteś trupem. Garret wziął drinka i poszedł w drugi koniec pokoju, gdzie nie musiał słuchać O'Rourke'a. Do pokoju wszedł Nance. Zatrzymał się trzy metry od O'Rourke'a i bez emocji w głosie powiedział: - Widzę, że odzyskałeś przytomność. - Czego chciał prezydent? - zapytał O'Rourke. — Wygląda na to, że twoim przyjaciołom mocno zależy na odzyskaniu cię. — O jakich przyjaciołach mówisz? — skrzywił się CRourke. 443 - Zabójcach. - Głupi jesteś. Nie wiem, kim oni są. - Przekonamy się o tym. Myślę, że kłamiesz, a w tej chwili nie mam zbyt wiele do stracenia, prawda? — Nance uśmiechnął się. - A twoje życie, ty głupi gnojku? - Kongresmanie, jesteś prostakiem. Czy myślisz, że całe życie pracowałem na to, by jakaś banda amatorów zakończyła moją karierę prostackim szantażem? - Amatorów! — O'Rourke roześmiał się. — Widziałeś, co potrafią. - Odchylił się i krzyknął w kierunku Garreta: -Hej, Garret! Jak myślisz, jak cię zabiją? Może którejś nocy wślizną się do twojego domu i złamią ci kark jak Fitzgeral-dowi, a może zastrzelą cię z daleka jak Basseta? Garret z hałasem odstawił drinka na stół i przeszedł przez pokój. - Mikę, to jest głupie! - krzyknął. - Co my robimy? Wypuśćmy go zaraz i zrezygnujmy. - Zamknij się! Nalej sobie drinka i siadaj. 0'Rourke wyciągnął szyję i uśmiechnął się. - A może podłożą bombę w samochodzie. - Zamknij się! - wrzasnął Garret i znowu spojrzał na Nance'a. - Mikę, to zaszło zbyt daleko. Wychodzę z tego. Dzwonię do Jima i powiem mu, że to twój pomysł. - Ruszył w kierunku drzwi, ale Nance zablokował mu drogę i patrząc prosto w oczy, powiedział: - Jarod, jeśli pan Garret spróbuje wyjść, zastrzel go! Michael zaśmiał się w głos. - Głupi jesteś, Nance. Nie słuchaj go, Stu, on nie ma jaj, żeby cię zabić. Arthur by to potrafił, ale Mikę był tylko potakiwaczem. Nie było tak, Mikę? Jeśli jesteś takim gościem, to czemu go sam nie zabijesz? Na to jesteś za dużym mięczakiem, co? - Siadaj, a ja się tym zajmę! - wrzasnął Nance do Garreta. - Koniec czasu amatorów! Albo zaraz powiesz mi wszystko, co wiesz, i wyjdziesz stąd z nienaruszonym mózgiem, albo naładuję cię narkotykami i nie wiadomo, co z ciebie zostanie. 444 O'Rourke splunął krwią na Nance'a i krzyknął: — Sam się zniszczysz! Skończysz w trumnie jak twój koleś Arthur. Nance spojrzał na Jaroda, pstryknął palcami i wskazał na O'Rourke'a. - Strzel go znowu. Jarod podszedł, ale tym razem popełnił błąd i znalazł się w zasięgu Michaela. Wycelował tazer, a prawa noga Michaela wystrzeliła w górę dokładnie w momencie, gdy pistolet wypalił. Strzałka wczepiła się w brzuch Michaela w tej samej chwili, gdy jego noga dosięgła pachwiny Jaroda. Obaj podskoczyli, gdy prąd przeszył ciało O'Rourke'a. ¦ 44 Pilot prowadzącego helikoptera patrzył na monitor pokazujący pozycję i powiadomił wszystkich, kiedy byli pięć mil od celu. Dał znak pilotowi black hawka i obaj wyłączyli światła i włożyli noktowizyjne okulary, zmniejszając jednocześnie prędkość i obniżając pułap do trzydziestu metrów. W okolicy były płaskie pola z nielicznymi pasmami drzew. Piloci sprawdzali, czy na ich drodze nie ma linii energetycznych. Kiedy zbliżyli się do posiadłości Nance'a, helikoptery zatrzymały się w powietrzu i poleciały za grupę drzew u stóp dwóch niewielkich -wzgórz. Kilometr na południe od nich stał dom Nance'a. Pilot helikoptera z napisem „Medevac" odezwał się do mikrofonu: - Delta Sześć, tu Cherokee Jeden. Może byś poleciał trochę na południe i sprawdził, co widać na termowizji? - Zrozumiałem, Cherokee Jeden. - Po tej odpowiedzi black hawk opuścił szyk i zaczął powoli lecieć wzdłuż granicy posiadłości. Dyrektor Stansfield włożył słuchawki i słuchał rozmowy pilotów. Pilot jego helikoptera poprawił ostrość okularów. Badał teren wokół domu Nance'a i szukał znaków ciepła. - Mam wędrowca - powiedział. - Poprawka, dwaj wędrowcy. Patrolują obszar wokół domu. Kryptonimem „wędrowiec" określano psy wartownicze. Dowódca zespołu taktycznego siedzący za pilotem zapytał: - Mają przewodników czy chodzą sami? - Są sami - odpowiedział pilot, po czym spojrzał na Stans-fielda. - Panie dyrektorze, czy mam użyć mikrofonów kierunkowych? - Nie, wokół domu jest pole elektromagnetyczne i nasze 446 mikrofony nie przenikną do środka. Delta Sześć, zobacz, czy możesz policzyć osoby w środku. - Zrozumiałem. Dajcie mi pół minuty na zajęcie stanowiska. Black hawk wśliznął się za kolejne wzgórze i ustawił w linii z pasmem drzew znajdującym się niemal pięćset metrów od domu Nance'a. Helikopter leciał w kierunku domu z szybkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Wiatr wiał ze wschodu i zwiewał hałas śmigieł od domu. Kiedy dolecieli do drzew, pilot uniósł maszynę na tyle, by urządzenia w dziobie mogły objąć całą szerokość domu. Drugi pilot black hawka manipulował małym dżojstikiem i poruszał nim z południa na północ. W tym czasie kamera odczytywała zmiany temperatury. W połowie szerokości domu znalazł pierwszą sygnaturę cieplną ludzkiego ciała, a kiedy doszedł do północnego skrzydła, zobaczył tam następne cztery. - Jak są rozmieszczone ciała? - zapytał Stansfield. Był już w tym domu i wiedział, o którym pokoju mówią. - Jedno chyba siedzi, dwa stoją w pobliżu, a czwarte siedzi jakieś pięć metrów od nich. Dowódca zespołu taktycznego klepnął Stansfielda w ramię. - Zanim wejdziemy do domu, będziemy musieli załatwić psy. — Stansfield pokiwał głową, a dowódca powiedział do pilota: - Podwieź nas za tamto wzgórze, trzysta metrów na lewo. Tam puszczę snajpera. Niebiesko-srebrny helikopter lekko zanurkował, przeleciał nad szczytami drzew, a następnie znalazł drogę w małej dolince i opadł na pułap piętnastu metrów. Pilot kiwał maszyną na boki i sprowadził ją na wysokość metra nad ziemią. Z tyłu helikoptera dowódca wskazał na jednego z mężczyzn w dżinsach i skórzanej kurtce i powiedział: - Tony, zajmij stanowisko na szczycie tego wzgórza i przygotuj się do załatwienia wędrowców. Mężczyzna kiwnął głową i podniósł się. Jeden z pozostałych członków grupy otwarł przesuwane drzwi, mężczyzna zeskoczył na ziemię i zniknął w ciemności. Stansfield poprawił mikrofon i zapytał: 447 - Delta Sześć, jak wyglądają sprawy w twojej okolicy? - Wszędzie czysto, z wyjątkiem psów - zaskrzeczał głos pilota. - W porządku, dołączamy do was. Pilot okręcił w miejscu maszynę o sto osiemdziesiąt stopni i wracał na stanowisko wyjściowe. Poleciał dalej na południe, w kierunku Delty Sześć. Kiedy się zbliżyli, Stans-field wskazał drzewa rosnące pięćdziesiąt metrów od domu. Pilot wprowadził maszynę za nie i powiedział: - Delta Sześć, jesteśmy jakieś dwieście metrów za tobą na godzinie siódmej. Czy nas widzisz, odbiór? Pilot black hawka odwrócił się, znalazł ślad ciepła silników drugiego helikoptera i zameldował: - Widzę, zaznaczyłem waszą pozycję, odbiór. Stansfield patrzył przez noktowizor. Skoncentrował się na dużym północnym skrzydle domu. Światła były włączone, ale zasłony zaciągnięte. - Delta Sześć, nadal masz cztery odczyty z pokoju na północnym końcu domu? - Potwierdzam. - W porządku - powiedział Stansfield. - Uwaga, wszyscy. Zadzwonię teraz do ludzi znajdujących się w domu. Nie powiem o nas. Powtarzam, nie powiem o nas. W zależności od tego, jak przebiegnie rozmowa, albo dam wam zielone światło, albo się wycofamy. Jeśli dam zielone światło, to plan jest następujący. Kiedy powiem, żeby Delta Sześć ruszała, psy mają zostać załatwione. Delta Sześć zajmie wtedy pozycję tuż nad północnym skrajem domu. Posiadłość jest strzeżona przez czujniki nacisku i ruchu, więc od momentu, w którym dotkniecie ziemi, musicie działać szybko. Najlepszym miejscem na wejście do domu będzie okno balkonowe na południowym krańcu północnego skrzydła. Używałem już tych drzwi, działają. Mamy do czynienia z potencjalną obecnością zakładników. Wobec tego zasady użycia siły są następujące. Jeśli będą do was strzelać, możecie odpowiedzieć ogniem. Jeśli któraś z osób w pokoju spróbuje zabić jedną z pozostałych, macie do tego nie dopuścić. Pytania? 448 Nie było żadnych. Oba zespoły miały doświadczenie w takich akcjach. - Zespół drugi wspiera zespół pierwszy. Zespół pierwszy, jesteście gotowi? - Proszę dać nam pół minuty, panie dyrektorze - odpowiedział dowódca zespołu pierwszego. Uderzył pięścią 0 pięść i skierował kciuki na drzwi. Długie ciemne drzwi black hawka zostały otwarte i zablokowane. Każdy z członków zespołu umieścił swoją linę w specjalnych hakach nad drzwiami, po czym wszyscy przyjęli pozycję klęczącą. Dwaj ludzie ze strzelbami byli pierwsi po obu stronach - mieli umożliwić wejście, ich zadanie polegało na otwarciu drzwi. Mężczyzna po lewej stronie klepnął partnera w ramię i wskazał palcem na siebie, następnie w górę i przed siebie, sygnalizując, że on wysadzi górne i środkowe zawiasy w drzwiach. Partner przytaknął 1 pokazał, że zajmie się dolnymi. Następna trójka była odpowiedzialna za oczyszczenie pokoju. Kiedy drzwi zostaną otwarte, wejdą do pokoju dosłownie jeden na drugim i każdy z nich zajmie się jedną trzecią pomieszczenia, oczyszczając je z wrogów. Szósty i siódmy osłaniać będą lewą i prawą flankę terenu lądowania, a ósmy — „szóstą", czy też ich dupę, jak sami mówili. Dowódca popatrzył na każdego ze swych ludzi i po kolei każdy dawał znak uniesionego kciuka, więc zameldował Stansfieldowi, że są gotowi. Dyrektor zdjął słuchawkę z lewego ucha i wybrał numer Nance'a. Po kilku sygnałach odebrał asystent Nance'a. - Halo. - Proszę z Mikiem Nance'em. - Przepraszam, ale nie ma go tutaj w tej chwili. Czy mam mu przekazać wiadomość? - Nie. Proszę mu powiedzieć, że dzwoni dyrektor Stans-field i chce z nim natychmiast rozmawiać. - O, przepraszam, panie dyrektorze. Nie poznałem pańskiego głosu. Pana Nance'a nie ma tutaj w tej chwili, ale przekażę mu wiadomość, jeśli pan chce. Stansfield patrzył na dom będący nie więcej niż tysiąc metrów od niego. 449 - Wiem, że tam jest. Natychmiast go znajdź! Asystent odchrząknął i powiedział: - Tak, panie dyrektorze. O'Rourke przyjął główne uderzenie ostatniego wyładowania elektrycznego, ale i Jarod nie uniknął porażenia. Kiedy prąd odpłynął z jego ciała, najemnik ponownie uderzył kantem dłoni w rękawiczce w nasadę krwawiącego złamanego nosa Michaela. 0'Rourke był wciąż oszołomiony, gdy padł cios karate. Ból był niepodobny do niczego, co do tej pory czuł. Przez jego ciało przechodziły fale mdłości i bólu. 0'Rourke zaczął się zastanawiać, ile może jeszcze wytrzymać, ale myśl o zniszczeniu połowy mózgu przez jakiś eliksir prawdy była wystarczającą motywacją do dalszej walki. Wyprostował się nieco i spojrzał w oczy Jaroda, który wyglądał, jakby niespecjalnie dobrze się czuł. 0'Rourke przypisał wyraz bólu na jego twarzy kopniakowi w krocze. Splunął krwią na podłogę i spojrzał na Jaroda. - Jak tam twoje jaja? Jarod zrobił krok i uniósł pięść. Michael machnął nogami, starając się utrzymać swego oprawcę na dystans. - Dość! - zawołał Mikę Nance. - On gra na czas. - Położył rękę na ramieniu Jaroda i powiedział, by się uspokoił. -No, kongresmanie, wracajmy do interesów. Co masz wspólnego z ludźmi, którzy próbują szantażować pana Garreta i mnie? - Nic. Wstałem dziś rano, a na moich schodach była paczuszka. Nie mam pojęcia, kto się za tym kryje. Wiem tylko, że wy i wasz szalony martwy przyjaciel kazaliście zabić senatora Olsona i kongresmana Turnąuista! Nance pokręcił głową. - Nie wierzę ci. Nie wierzę, by mordercy wybrali cię przypadkiem. Myślę, że wiesz, kim są. - Spojrzał na Michaela. - Wiesz? - Nie mam pojęcia, o czym mówisz. - Dobrze, w takim razie musimy użyć narkotyku. - Nance podszedł do stalowego sejfu na broń stojącego w rogu po- 450 koju i wystukał kombinację cyfr. - Jeśli nie chcesz współpracować, to będziemy musieli ci pomóc. Nadusił dźwignię i otwarł ciężkie drzwi. Kolekcja karabinów i broni myśliwskiej znajdowała się w dolnych dwóch trzecich sejfu, a na górnej półce leżała tacka. Nance wyjął ją i położył na barze. Michael zobaczył dwie przezroczyste fiolki i strzykawkę. Nance wybrał jedną z fiolek i pokazał ją Michaelowi. - Byłbyś zaskoczony, jakie rzeczy ludzie mówią, kiedy im się wstrzyknie malutką porcję czegoś takiego. Żadna tajemnica nie jest bezpieczna. Jedynym problemem jest to, że nigdy nie wiadomo, co się stanie z mózgiem delikwenta. Niektórzy stają się po tym roślinami, niektórzy cierpią na zaniki pamięci, inni przez resztę życia mają potworne bóle głowy. Niektórzy lekarze twierdzą, że potrafią to dozować, nie powodując żadnych szkód, aleja nie jestem lekarzem. — Uśmiechnął się. — To jak będzie, kongresmanie? Powiesz mi z własnej woli, co wiesz, czy też mam ci pomóc? — Nance wziął strzykawkę i pomachał nią w powietrzu. Michael właśnie miał powiedzieć, gdzie Nance może sobie tę strzykawkę wsadzić, kiedy rozległo się stukanie do drzwi. Nance odwrócił się i zapytał: - Co tam znowu? Przytłumiony głos zza drzwi odparł: - Dyrektor Stansfield przy telefonie. Chce z panem rozmawiać. - Mówiłem ci, że nie chcę, by mi przerywano! — wrzasnął Nance w kierunku zamkniętych drzwi. Grzeczny głos odpowiedział: - Mówi, że wie, że pan jest tutaj. Chce z panem natychmiast rozmawiać. Wściekły Nance podszedł do drzwi i uchylił je na kilka centymetrów. - Powiedz mu, że jestem zajęty i że zadzwonię do niego za dziesięć minut — powiedział i zatrzasnął drzwi. Asystent przeszedł wielki przedpokój i podniósł słuchawkę. - Dyrektorze Stansfield, pan Nance mówi, że zadzwoni do pana za dziesięć minut. Pod jakim numerem może pana znaleźć? 451 Stansfield patrzył na dom Nance'a i ścisnął słuchawkę. Nie odpowiedział na pytanie o numer telefonu, tylko rozłączył się i nasunął słuchawki na uszy. Nie tracąc ani chwili, zapytał: - Delta Sześć, jesteście gotowi? Padła odpowiedź twierdząca. Stansfield spojrzał na dowódcę drugiego zespołu. Ten pokazał mu uniesiony kciuk. Stansfield poprawił mikrofon i powiedział: - Delta Sześć, ruszać! „ Snajper zespołu drugiego przycisnął mocniej kolbę karabinu i naprowadził przecięcie linii celownika na głowę rottweilera znajdującego się bliżej helikoptera. Obydwa psy biegały jakieś sto metrów na zachód od domu. Snajper nacisnął spust i karabin lekko podskoczył. Kula trafiła psa w ucho i zwierzę padło. Drugi rottweiler podniósł łeb, szukając źródła hałasu, ale zanim go znalazł, następna kula rozbiła jego wielką kwadratową głowę. Pięć sekund później olbrzymi ciemny helikopter przeleciał nad martwymi psami w kierunku domu. Cała ósemka członków zespołu taktycznego stała i wychylała się przez drzwi - byli połączeni z helikopterem jedynie linami. Broń trzymali w pozycji gotowości na piersiach. Zanim dotarli do domu, ogon helikoptera obniżył się jak ogon lądującego ptaka, a cztery wielkie łopaty rotora zatrzymały maszynę w powietrzu. - Go! Go! Go! - krzyczał dowódca grupy. Ośmiu mężczyzn jednocześnie wyskoczyło z powietrznej platformy i poluźniło uchwyt czarnych skórzanych rękawiczek na linach. W mgnieniu oka spadli dwanaście metrów i ponownie ścisnęli liny, w ostatniej chwili wyhamowując upadek. Wylądowali jak koty, wyszarpnęli liny z uprzęży i chwycili broń. Black hawk oczyszczał okolicę, a wszędzie wokół grupy rozbłysły reflektory. Nie zwracali uwagi na światła i wzięli się do roboty. Dwaj ludzie zapewniający wejście byli przy drzwiach dwie sekundy po tym, jak dotknęli ziemi. Mężczyzna po lewej odstrzelił górę drzwi, a mężczyzna po prawej rozpoczął od dołu. Ładunki shok-lok wbiły się w drewno, oddzielając 452 zawiasy od ramy. Następnie obaj odsunęli się, robiąc miejsce ludziom oczyszczającym pokój. Pierwszy z nich podbiegł z granatem błyskowo-ogłuszającym w jednej ręce i MP-5 w drugiej. Kopnął w drzwi i wrzucił granat do domu. - Poszedł granat! - zabrzmiało we wszystkich słuchawkach i wszyscy zamknęli oczy. Rozległ się ogłuszający huk i jaskrawe fosforyczne światło zalało teren. Trzej oczyszczacze pokoju wpadli przez wysadzone drzwi, omiatając pokój lufami i krzycząc: - Ręce do góry! Ręce do góry! Nance wymachiwał strzykawką przed twarzą O'Rour-ke'a i dawał mu ostatnią szansę, by odpowiedział bez pomocy narkotyku, kiedy zaczęło się zamieszanie. Stojący obok Nance'a Jarod miał dość czasu, by zareagować. Cofnął się i przyklęknął, kryjąc się za krzesłem i stolikiem. Kiedy wyjmował pistolet, zobaczył granat toczący się po podłodze. Wiedział, co to jest, więc ukrył się za oparciem skórzanego krzesła, trzymając pistolet wycelowany w drzwi. Zaczął strzelać, kiedy granat wybuchnął. Pierwszy strzał chybił, ale drugi odbił się od hełmu prowadzącego i trafił następnego w ramię. Prowadzący zobaczył błysk pistoletu i wypuścił serię pięciu pocisków w głowę Jaroda. Wszystkie pięć strzałów trafiło w cel i pozbawiony połowy głowy trup Jaroda padł z hałasem na podłogę. Jeszcze dymiąca lufa MP-5 dowódcy natychmiast została skierowana na Nance'a i O'Rourke'a. Żołnierz cały czas krzyczał, ile sił w płucach: - Na podłogę! Natychmiast! A wylot lufy jego broni był trzy metry od obydwu mężczyzn. Jego partnerzy byli obok niego i celowali w pozostałe sektory pokoju. Mężczyzna trafiony w ramię nie zwracał uwagi na ból i poruszał się zgodnie z planem. Czterech z pozostałej piątki wbiegło do pokoju i zaczęło sprawdzać miejsca za meblami i drzwiami do skrytki. Jeden pozostał na zewnątrz, a reszta zespołu dalej pracowała. Wszyscy wykonywali swe zadania z zachwycającą szybkością i precyzją. Dokładnie po dwudziestu sekundach każdy z nich zawołał: 453 - Czysto! Dowódca grupy kazał czterem z nich sprawdzić resztę domu i poinformował Stansfielda, że pokój jest bezpieczny. Nadleciał drugi helikopter i wylądował na trawniku przed wejściem. Stansfield wysiadł, a za nim jego ochroniarz. Dyrektor przeszedł przez rozbite szkło i drzazgi. Natychmiast dostrzegł zakrwawionego O'Rourke'a. Zawsze powściągliwy dyrektor CIA musiał użyć całej siły woli, by opanować swą wściekłość na Mike'a Nance'a. Podszedł i spojrzał na martwego mężczyznę na podłodze. Rozpoznanie go było niemożliwe. Następnie zauważył związane ręce kongresmana. - Rozetnijcie to — nakazał najbliższemu mężczyźnie, a ten przewiesił broń przez ramię i za pomocą noża uwolnił nadgarstki O'Rourke'a. Dowódca grupy podszedł do Stansfiełda i zameldował: - Panie dyrektorze, jeden z moich ludzi został trafiony w ramię, ale to nic poważnego. - Dziękuję. Proszę wziąć ludzi na zewnątrz i zostawić nas na chwilę samych. Czarne postacie opuściły pokój, ale ochroniarz Stansfielda pozostał z uzi gotowym do strzału. Stansfield podszedł do baru i obejrzał fiolki z przezroczystym płynem oraz strzykawkę. - Nie mogę uwierzyć, jaki bałagan spowodowaliście. -Odłożył strzykawkę na tackę. - Chcieliście go znarkotyzo-wać? Nance zignorował pytanie. Garret wstał z kanapy i podszedł do Stansfielda. - Thomas, mówiłem mu, że to szalony pomysł. Błagałem go, ale nie zwracał na mnie uwagi. Stansfield wskazał mu rozwalone drzwi. - Idź i poczekaj na zewnątrz. Porozmawiam z tobą później. - Garret spojrzał błagalnie na Nance'a i wyszedł, a Stansfield zwrócił się do O'Rourke'a: - Wszystko w porządku, kongresmanie? Michael wstał i otarł krew z nosa. - Przeżyję. 454 Stansfield wyjął z kieszeni chusteczkę i podał ją O'Rour-ke'owi, po czym znowu zwrócił się do Nance'a: - Co ty sobie, do diabła, myślisz? Nance zignorował pytanie i podszedł do pudełka leżącego na środku dębowego stolika do kawy. Ochraniarz Stans-fielda wycelował pistolet w głowę Nance'a i zrobił krok w jego kierunku. Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego spojrzał na niego i skrzywił się. - Thomas, odwołaj swego psa. - Carl, jeśli zrobi niewłaściwy ruch, zabij go - odparł natychmiast Stansfield. Nance zignorował i to stwierdzenie, wyjął z pudełka cygaro, odciął koniuszek i zapalił. Wydmuchnął kilka chmurek dymu i uśmiechnął się. - Thomas, gdybyś był na moim miejscu, zrobiłbyś to samo. - Nigdy bym się nie znalazł na twoim miejscu. - Może tak, może nie. - Czy chcesz chociaż spróbować to wyjaśnić? - Nie. Wiem, kiedy przegrywam. - Wzruszył ramionami Nance. - Rano ogłoszę rezygnację. - To może nie być takie proste. - Stansfield spojrzał na zegarek. - A to dlaczego? - zapytał Nance pomiędzy kolejnymi zaciągnięciami się cygarem. Pewność siebie Nance'a była nieznośna. - Och, nie wiem, Mikę - odparł Stansfield z sarkazmem. -Może fakt, że porwałeś kongresmana O'Rourke'a, trochę zmienił twoją sytuację. Coleman zatrzymał się przed główną bramą Akademii Marynarki Wojennej. Z budki wartowniczej wyszedł marinę i podszedł do samochodu. Coleman opuścił szybę i powiedział: - Dobry wieczór, kapralu. Chcę się spotkać z Samem Jarvim. Żołnierz wyciągnął rękę i powiedział: - Poproszę dowód tożsamości. 455 Coleman podał mu prawo jazdy. Wartownik uważnie zbadał dokument i oddał go Colemanowi. - Sam właśnie zadzwonił, panie Coleman. Wie pan, gdzie go znaleźć? -Tak. Wartownik wskazał, że może jechać. - Życzę miłego wieczoru. - Dziękuję, wzajemnie. - Coleman wjechał na kampus i uśmiechnął się, myśląc o niespodziance, jaką będzie miało FBI. Dwie przecznice za nim Skip McMahon zjechał na bok. Pozostałe trzy samochody czekały kolejne trzy ulice dalej. McMahon widział, jak Coleman przejeżdża przez bramę i wtedy dotarły do niego złe wiadomości. - Co to znaczy, że nie możecie lecieć za nim?! - wrzasnął w radiotelefon. - To zastrzeżona przestrzeń powietrzna - wyjaśnił pilot helikoptera. - Cholera. Nie można gdzieś zadzwonić i uzyskać pozwolenia? Pilot spotkał się wcześniej z tym problemem i wiedział, że nie będzie to łatwa do pokonania przeszkoda. - Mogę spróbować, ale zajmie to mnóstwo czasu. Będą zadawali pytania, na które nie będzie pan chciał odpowiadać. - A nie możesz powiedzieć, że to oficjalne sprawy FBI? - To nie ma znaczenia. Wojsko jest wrażliwe na punkcie ludzi latających nad ich obszarem, nawet jeśli to jesteśmy my. Jeśli chce pan dostać pozwolenie, to najlepiej zrobić to z góry. Gdybym zadzwonił do lokalnej wieży, to będą chcieli wiedzieć, po co, a potem i tak będą musieli się zwrócić do swoich przełożonych, by uzyskać zgodę. Muszą korzystać z drogi służbowej, a to zabiera czas. - Cholera. McMahon pukał się gumową anteną w bok głowy. Miał utrzymywać śledztwo w tajemnicy tak długo, jak się da, a telefon do lokalnej wieży kontrolnej mógłby włączyć zbyt 456 wiele dzwonków alarmowych. Lepiej będzie zadzwonić do kwatery głównej i zadziałać z tej strony. Może Roach zadzwoni do jakiegoś admirała i po cichu załatwi pozwolenie. McMahon nacisnął guzik radiotelefonu. - Samochody dwa, trzy i cztery, policzmy, ile jest stamtąd wyjazdów, i zajmijmy stanowiska. A ja sprawdzę, czy uda mi się uzyskać jakieś pozwolenie. — McMahon odłożył radiotelefon i chwycił telefon. Coleman kluczył po starym kampusie. Zaparkował pod wielkim dębem w pobliżu budynku administracji i wystukał numer Stansfielda. Odebrał ktoś inny i powiedział, żeby poczekał. Stansfield szybko znalazł się przy telefonie. Coleman zapytał: - Znaleźliście kongresmana? -Tak. - Wszystko z nim w porządku? Stansfield spojrzał na 0'Rourke'a. - Jest lekko sponiewierany, ale poza tym czuje się dobrze. Coleman odetchnął z ulgą. - Jesteście w domu Nance'a? -Tak. - Myślę, że nadszedł czas, byśmy się spotkali. Stansfield nie był przygotowany na taką propozycję. Odwrócił się od reszty. - Osobiście? - Tak. Pan, Nance i kongresman O'Rourke. - Coleman przerwał. Obawy Stansfielda były oczywiste. - Nie musi się pan niczego obawiać, panie dyrektorze. Jest kilka spraw, które powinniśmy przedyskutować, a chciałbym też na własne oczy zobaczyć, że kongresman jest bezpieczny. - A jeśli odmówię? - Ujawnię taśmę. Po długiej przerwie Stansfield zapytał: - Dlaczego miałbym panu wierzyć? - Panie dyrektorze, naprawdę wiele zrobiliśmy, by znaleźć drogę wyjścia z tego bałaganu. Ja nie mam nic do pana, jedynie do pana Nance'a. 457 Stansfield pomyślał o ostatnim stwierdzeniu. - Też tak myślę. Gdzie możemy się spotkać? - Ma pan ciągle swój helikopter? -Tak. - Niech pan wsiądzie na pokład z 0'Rourkiem, Nance'em i jednym pilotem. Jeśli ktokolwiek inny przyleci, to cała sprawa pada. Niech pilot leci do Dutchman Point, a następnie wprost na wschód pięć mil w głąb zatoki. Zadzwonię za dwadzieścia minut i powiem, dokąd lecieć stamtąd. -Coleman przerwał. - I, panie dyrektorze, nie życzę sobie żadnych niespodzianek. Mamy rakiety typu stinger, więc jeżeli w promieniu mili zobaczę jakikolwiek inny obiekt latający, to moi ludzie go zestrzelą. Zrozumiano? -Tak. Coleman odłożył telefon i zjechał z krawężnika. Wymyślił ten fragment o stingerach, ale Stansfield tego nie wiedział. Coleman był sam, bez zabezpieczenia, ale jeśli instynkt go nie mylił, to mógł zaufać Stansfieldowi. Akademia Marynarki Wojennej ma własny port na wschodnim krańcu kampusu. Coleman jechał wąskimi uliczkami i zaparkował na placyku koło portu. Obok prostego szarego domku zarządcy stał jego stary przyjaciel i były członek Navy SEAL Sam Jarvi, obecnie instruktor nurkowania w akademii. Coleman wysiadł z samochodu z telefonem i metalową skrzynką i podszedł do Jarviego. Jarvi rzucił papierosa na ziemię i zdusił go nogą. Niebezpieczny mały pitbull, jak zwykł go nazywać Coleman, miał nie więcej niż metr sześćdziesiąt siedem, a licząc z krótkimi siwymi włosami mógł mieć metr siedemdziesiąt. Kiedy Coleman starał się zostać SEAL, Jarvi był jednym z jego instruktorów lub raczej oprawców - zależy, z której strony na to patrzeć. Kiedy Coleman przechodził BUDS, dwunastotygodniowy obóz, który marynarka wojenna organizuje po to, by na pewno tylko najtwardsi z najtwardszych zostali członkami SEAL, Jarvi był tam też, krzycząc na każdym kroku. Jarvi wyciągnął rękę. - Więc masz kogoś na tyłku? 458 -Tak. Coleman odstawił oba pudła i obaj mocno się uścisnęli. Jarvi podniósł znacznie większego od siebie Colemana, po czym postawił go na ziemi i z uśmiechem powiedział: - Dobrze cię spotkać, bracie. - Ciebie też. - Potrzebujesz transporciku? - Tak, jeśli znajdziesz coś dla mnie. - Dla kumpla wszystko. Już to ustaliłem z zarządcą. To stara żaba, powiedział, że jeśli ma to być dla SEAL, to wszystko w porządku. Szeroki uśmiech pojawił się na twarzy Jarviego. Coleman spróbował go odwzajemnić, ale mu się nie udało. Jar-vi zauważył niepokój przyjaciela. - Co się stało? - zapytał. - Nic, muszę się czymś zająć. Jarvi w ciągu sekundy przestał być jowialny i stał się konkretny. - Potrzebujesz pomocy? - Nie, dziękuję. - Coleman pokręcił głową. - To musi być solo. Jarvi zmarszczył brwi, okazując niezadowolenie. Żaden SEAL nie lubi, gdy inny używa słowa „solo". Byli szkoleni i wręcz uwarunkowani, by wszystko robić w parach lub w zespołach. Koncepcja działania w pojedynkę była dla nich obca. - Scott, powiedz tylko słowo, a jestem z tobą. - Dziękuję, Sam, ale to muszę zrobić sam. - Coleman poklepał Jarviego po ramieniu. - Wszystko w porządku. - Nie zatrzymuję cię. Chodź za mną. - Jarvi schylił się i podniósł ciężką skrzynkę. - Cholera, co w tym jest? - Narzędzia. - Nie powinienem wiedzieć, co? -Nie. Jarvi zaprowadził Colemana do jednego z doków i pokazał mu łódkę. - Nalałem paliwa do dwudziestoośmiostopowego whale-ra. Ma sto pięćdziesiąt koni i jest naładowany całym tym 459 nowoczesnym nawigacyjnym gównem. - Jarvi machnął ręką. - GPS, miernik głębokości, takie rzeczy. Ci gówniarze tutaj nie potrafią znaleźć swojego tyłka bez komputera i satelity. Coleman wskoczył do whalera i wziął od Jarviego skrzynkę. Zapuścił silnik, Jarvi odwiązał cumy i odepchnął nogą rufę od pomostu. - Jak zepsujesz, to odkupisz. - Wróci w jednym kawałku. - Coleman zaczął wycofywać łódź. - Sam, jeśli FBI będzie o mnie pytało, to powiedz, że mnie nie widziałeś. - Jak chcesz, bracie. - Jarvi zasalutował przyjacielowi. Coleman stał za małą konsolą whalera i pociągnął dźwignie do oporu. Jęczenie pokładu wskazywało na wzrost szybkości. Biała łódka wypływała z zatoki w kierunku rozległej Chesapeake, zostawiając za sobą smugę piany. Coleman minął Greenbury Point i skierował się na południowy wschód, w poprzek kanału. Na wodzie był lekki szkwał, ale wiatr się uspokajał, więc wkrótce zatoka powinna się stać gładsza. Po przepłynięciu kanału Coleman zadzwonił do Stansfielda i przekazał mu ostateczne położenie miejsca spotkania. Wybrał do tego celu małą łachę piachu, która pojawiała się w czasie odpływu tuż za kanałem żeglugi. W miarę jak się do niej zbliżał, pchał dźwignie niemal do oporu. Łacha miała w najszerszym miejscu z piętnaście metrów - pas piachu biegł z północy na południe, zgodnie z prądem. Coleman podpłynął do północnego krańca i tam zacumował. Kiedy dowodził grupą antyterrorystyczną, spędzali w okolicach zatoki niezliczone godziny przy każdej pogodzie, w dzień i w nocy, więc znał Chesapeake tak dobrze, jak można znać tak duży i skomplikowany akwen. Otworzył skrzynkę i wyjął z niej latarkę i kominiarkę. Przez chwilę oglądał kominiarkę i postanowił, że będzie potrzebna ze względów teatralnych. Włożył ją i dopasował tak, że została tylko dwucentymetrowa szpara wokół oczu. Następnie wziął glocka kaliber dziewięć milimetrów i wsadził go za pasek. Pochylił się nad centralną konsolą z fiber- 460 glasu i czekał. Po kilku minutach usłyszał znajomy odgłos helikoptera. Niedługo potem zauważył jego błyskające światła. Włączył latarkę i skierował ją w stronę nadlatującej maszyny. Kilka razy pomachał nią tam i z powrotem, a następnie nakierował światło na szczyt łachy. Helikopter odleciał na południe i podszedł do lądowania, używając w tym celu potężnych reflektorów. Piasek wzbijał się w powietrze, unoszony przez powiew obracających się rotorów. Coleman osłonił oczy, ale się nie odwrócił. Podwozie wysunęło się i miękko dotknęło piasku. Wycie turbiny natychmiast się zmniejszyło, tak samo jak szybkość śmigieł. Piasek opadł i wróciła spokojna cicha noc. Coleman wysiadł z łódki i stanął obok niej po kolana w wodzie. Ze swego punktu obserwacyjnego widział tylko pilota. Jedne z bocznych drzwi otwarły się i na piasek zeszło trzech mężczyzn. Coleman rozpoznał wszystkich. Schował latarkę do kieszeni i ruszył w ich kierunku. Jego buty chlapały w wodzie, zanim nie doszedł do suchszej części wysepki. Czterech mężczyzn zatrzymało się kilka kroków od siebie. Nance stał w środku, a 0'Rourke i Stansfield po bokach. Coleman spojrzał na sponiewieraną twarz przyjaciela i powiedział: - Michael, przepraszam, że cię w to wmieszałem. - Były SEAL poczekał, zanim przeszedł do dalszej części planu. To był hazard, ale jeśli właściwie ocenił Stansfielda, to plan powinien zadziałać. Zdjął kominiarkę i zwrócił się do Stansfielda: - Panie dyrektorze, jestem Scott Coleman, były żołnierz Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Kongres-man O'Rourke do dzisiejszego ranka nie wiedział, co się dzieje. Ostatnie morderstwa polityczne zostały popełnione przeze mnie i ludzi, którzy pozostaną nieznani. Kongres-man 0'Rourke został włączony po tym, jak moi ludzie przesłuchali pana Higginsa i dowiedzieli się, że on i ten tutaj idiota - Coleman wskazał na Nance'a - stali za morderstwami senatora Olsona i kongresmana Turnąuista. Kongresman 0'Rourke był przyjacielem mojego tragicznie zmarłego brata. Potrzebowaliśmy kogoś, komu mogli- 461 byśmy zaufać, więc dziś rano skontaktowałem się z Michae-lem i przekazałem mu zeznania Arthura oraz listę naszych żądań. Nie przewidziałem, że pan Nance spróbuje czegoś tak desperackiego. - Coleman patrzył na Stansfielda i OTtour-ke'a. - Michael, nie wiem, jak cię przepraszać, że cię w to wciągnąłem. Michaeł milczał, kompletnie zaskoczony tym, że Coleman się ujawnił. Ten tymczasem przerwał na chwilę i spojrzał na Nance'a. - Nie umiałeś tak po prostu odejść, co? - zapytał przez zaciśnięte zęby. Nance przestępował z nogi na nogę. - Panie Coleman, jestem odpowiedzialny za zagadnienia związane z bezpieczeństwem narodowym Ameryki i zawsze traktowałem to bardzo poważnie. Kiedy ktoś szantażuje prezydenta, to stanowi to zagrożenie bezpieczeństwa kraju. Czy spodziewał się pan, że nic nie będę robił? - Chwileczkę, czegoś chyba nie powiedziałeś. - Skrzywił się Coleman. - Jaki związek ma zabójstwo senatora Olso-na i kongresmana Turnąuista z idealistyczną i szlachetną obroną Ameryki? - Patrząc z perspektywy, to może nie była najlepsza decyzja, ale czuliśmy, że musimy coś zrobić, by was powstrzymać. Wasze działania bardzo destabilizowały nasz system polityczny i... Coleman przerwał: - Z perspektywy? Pieprzysz! Nie obrażaj mnie tym bełkotem. Nie zabiliście senatora Olsona i kongresmana Turnąuista, by chronić Amerykę. Zabiliście ich dla swoich przestępczych i egoistycznych interesów. - A wy nie zabiliście senatora Fitzgeralda i innych dla egoistycznych celów? - wzruszył ramionami Nance. Coleman cofnął się o krok i skrzyżował ramiona. Przez chwilę przyglądał się stojącemu przed nim Nance'owi, jakby ten był odrażającym gadem. - Zabiłem ich, bo byli sztandarowymi przykładami tego, co złe w naszym systemie politycznym. Rok po roku przyrzekali, że będą robić rzeczy dobre, ale w końcu zawsze 462 interesowało ich tylko wygrywanie wyborów i utrzymywanie się przy władzy. Prowadzili cały kraj do piachu. Stanowili, w twoim języku, „bezpośrednie zagrożenie dla bezpieczeństwa tego kraju". - Coleman przerwał na chwilę. -Przez większość życia latałem po całej tej cholernej planecie i zabijałem ludzi, którzy byli zagrożeniem naszego bezpieczeństwa narodowego. W końcu zrozumiałem, że to dupki jak ty - wsadził palec w mostek Nance'a - i wszyscy twoi polityczni przyjaciele czynią więcej szkody Ameryce niż którykolwiek z terrorystów czy dyktatorów, których na wasze polecenie zabijałem. To politycy w rodzaju Fitzge-ralda i Basseta całe życie spędzali na dzieleniu naszego kraju. Napuszczali lewicę na prawicę, biednych na bogatych i nie wierzyli w połowę tego, co mówili. - Tym razem mocniej wbił palec. - Ryzykowałem życie dla takich kutasów jak ty. Widziałem, jak moi ludzie giną, bo ktoś pokroju Fitzgeralda nie umie trzymać gęby na kłódkę. Siedzicie w Białym Domu i dla was jest to jedna wielka pieprzona gra. Decydujecie, że ktoś ma być zabity, podnosicie telefon, dzwonicie i w ciągu doby ta osoba nie żyje. Byłeś kiedyś w polu? Zabiłeś kogoś? Widziałeś, jak ośmiu twoich najbliższych przyjaciół zostaje zestrzelonych, bo jakiś pijany senator nie umiał trzymać języka za zębami? — Coleman patrzył na Nance'a i czekał na odpowiedź, choć wiedział, że jej nie uzyska. - Jasne, że nie. Przeszedłeś całe życie karmiony srebrną łyżeczką. Podaj mi jeden powód, dla którego nie miałbym rozwalić ci łba. Nance cofnął się pół kroku i trzymał głowę wysoko. - Umiem się przyznać do porażki. Przystanę na wasze żądania i po cichu wycofam się z życia publicznego. Coleman się żachnął. - Myślisz, że ci wierzę? - Panie Coleman, rozumiem pańską niechęć do ludzi w rodzaju mnie czy dyrektora Stansfielda. Nie zgadzam się z nią, ale ją rozumiem. - Chwileczkę. - Coleman podniósł rękę. - Nie mieszaj go do tego. To ty stworzyłeś ten bałagan, więc nadszedł czas, byś zapłacił rachunki. 463 - Jak powiedziałem - mówił Nance pewnym tonem -nie spodziewam się, żeby podobało się panu to, co robię, ale mimo wszystko dobrze służyłem naszemu krajowi. Przez lata popełniłem swoją porcję błędów, ale były one uczciwe. Myślę, że zasługuję na szansę, by odejść i spędzić resztę życia w spokoju. - Jak Arthur. Znam ten typ, nie umiecie siedzieć z boku. Dalej będziesz mieszał. Będziesz chciał się dowiedzieć, kto jeszcze jest w mojej grupie, a jeśli będziesz miał okazję, to bez wahania mnie zabijesz. Nance był spokojny. - Ten kraj potrzebuje takich ludzi jak ja, czy to ci się podoba, czy nie. Przykro mi, że się ze mną nie zgadzasz, ale tak to wygląda i zawsze tak będzie. Daję słowo, że wycofam się ze wszystkiego. - Sama twoja arogancja wystarczy, żebym chciał cię zabić! - Coleman sięgnął po pistolet. - Po pierwsze, zasługujesz na śmierć, a po drugie, nie wierzę w ani jedno twoje słowo. - Coleman wyciągnął rękę. Nance spojrzał na lufę, a potem na Stansfielda. - Thomas, ciężko ci będzie wyjaśnić moją śmierć. Coleman spojrzał na dyrektora CIA. - Gdyby mógł pan zabić go w taki sposób - powiedział Stansfield - w jaki zabił pan senatora Fitzgeralda, to byłoby mi dużo łatwiej. Minęła sekunda, zanim Coleman pojął myśl, po czym odparł: - Z przyjemnością. Schował pistolet i podszedł do Nance'a. Nance próbował uciekać, ale 0'Rourke złapał go za kołnierz koszuli. Odwrócił go jak szmacianą lalkę i podał Colemanowi. Chłodna poza Nance'a momentalnie zniknęła. - Thomas, nigdy się z tego nie wytłumaczysz! - krzyczał błagalnie. - Nie możesz tego zrobić! Coleman szybko uderzył Nance'a w splot słoneczny i w ten sposób przerwał wszelkie konwersacje. Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego natychmiast się skulił i łapał ustami powietrze. Coleman chwycił go za włosy 464 i przewrócił na piasek. Spadł na niego całym ciałem i umieścił kolano w środku kręgosłupa ofiary. Obu rękami złapał Nance'a za spód brody, szarpnięciem uniósł ją i skręcił mu kark. Głośny trzask przerwał ciszę nocną i odbił się echem od wody. Coleman przez kilka chwil utrzymywał uścisk, po czym pozwolił, by pozbawiona życia głowa upadła w wilgotny piasek. 45 Nadszedł niedzielny poranek i słońce wyjrzało zza chmur. Limuzyna i dwa samochody ochrony wjechały na podziemny parking dla VIP-ów na Narodowym Lotnisku w Waszyngtonie i zajęły miejsca zarezerwowane dla senatorów i kongresmanow. Z ostatniego samochodu wysiadło trzech mężczyzn i weszło do terminalu. Dwaj nieśli duże aktówki. Irenę Kennedy przerwała na chwilę i spojrzała na akta leżące na jej kolanach. Cały wieczór badała związki pomiędzy kongresmanem Michaelem O'Rourkiem i Scottem Colemanem. Skip McMahon, dyrektor Roach i dyrektor Stansfield słuchali uważnie, gdy przedstawiała wyniki swoich badań. - Chyba wszystko pasuje. - Kennedy stukała piórem w akta. — Jedyne, czego jeszcze nie wiem, to czy Coleman wiedział, że senator Fitzgerald wydał operację Snatch Back. Poza ludźmi z kontrwywiadu FBI i garstką z Langley lista tych, którzy o tym wiedzieli, jest bardzo krótka. Na jej szczycie jest, czy też raczej był, senator Olson. W czasie kiedy to się wydarzyło, kongresman 0'Rourke odchodził ze sztabu senatora Olsona i przygotowywał się do rozpoczęcia swego pierwszego roku urzędowania. Jeśli Coleman odkrył, kto wydał misję i spowodował śmierć jego ludzi, to znalibyśmy motyw. Gdybym musiała zgadywać, to założyłabym się, że to kongresman O'Rourke powiedział mu o Fitzgeraldzie. - Czy mamy jakieś dowody? - spytał Roach. - Nie. - Kennedy pokręciła głową. - Jedynie inteligentne wnioskowanie. - Co więc robimy? — pytał Roach. - Musimy się upewnić, że nic z tego nigdy nie przedostanie się do wiadomości publicznej. — Stansfield spojrzał na 466 Skipa. - Chciałbym przepytać Colemana. Żeby to zrobić, musimy sprawić, by twój zespół śledczy zgubił go na jakiś dzień. - To nie powinno być problemem, już raz nas zgubił. Ktoś puknął w okno limuzyny i Stansfield opuścił do połowy szybę. Jeden z ochroniarzy pochylił się i powiedział: - Panie dyrektorze, wieża wstrzymuje odlot. Kongres-man i Scarlatti czekają przy wejściu. Zabezpieczyliśmy i oczyściliśmy pokój. - Dziękuję, Alex. - Stansfield zamknął okno. - Irenę i Skip, przyprowadźcie proszę kongresmana O'Rourke'a i pannę Scarlatti do pokoju. Brian i ja będziemy tam na was czekać. Cała czwórka wysiadła z samochodu i Kennedy z McMa-honem ruszyli do terminalu. Kiedy podeszli do wejścia, Skip zobaczył O'Rourke'a i Scarlatti siedzących obok siebie i czekających na odlot. McMahon podszedł i wyciągnął rękę. - Dzień dobry, kongresmanie. Michael zamknął gazetę i wstał. Uścisnął rękę McMa-hona. - Dzień dobry. McMahon odwrócił się i wskazał Irenę. - Pamięta pan doktor Kennedy? - Oczywiście. — Michael i Irenę uścisnęli sobie ręce, po czym Michael zwrócił się do Liz: - Kochanie, przedstawiam ci agenta specjalnego McMahona z FBI oraz doktor Kennedy z... mm... Kennedy uśmiechnęła się i podała rękę Liz. - Z CIA. Miło panią poznać. McMahon przyjrzał się twarzy Michaela i skrzywił się. - Współczuję z powodu... - McMahon poklepał się po nosie. - Kiepsko wygląda. - Dopóki nie dotykam, jest w porządku. McMahon potaknął i po krótkiej przerwie dodał: - Dyrektor Stansfield i dyrektor Roach chcieliby z państwem porozmawiać. - Naprawdę nie mamy teraz czasu, nasz lot powinien być w każdej chwili. - Michael spojrzał na zegarek. 467 - Tym proszę się nie martwić - powiedział McMahon. -Nie odleci bez was. Dyrektor Roach poprosił wieżę, żeby na chwilę wstrzymała odlot. Michael spojrzał na Liz i powiedział: - W porządku, chodźmy. McMahon i Kennedy szli po obu stronach Michaela i Liz. Zaprowadzili ich do osobnej poczekalni zarezerwowanej dla kongresmanów i senatorów. Ochroniarz przy drzwiach odsunął się i wpuścił ich do środka. Roach i Stansfield siedzieli w rogu pozbawionego okien pokoju przy małym stoliku do kawy. Na środku stało przenośne urządzenie zakłócające. Gdyby ktokolwiek próbował podsłuchiwać ich rozmowę, to usłyszałby jedynie trzaski. Obaj dyrektorowie podnieśli się, by powitać Michaela i Liz. Michael przedstawił im Liz i wszyscy usiedli. - Przepraszam za wstrzymanie waszego lotu - odezwał się Roach - ale musimy porozmawiać. - Biorąc pod uwagę sytuację, rozumiem pana - odparł O"Rourke. - To dobrze. - Roach spojrzał na Stansfielda. - Thomas, może teraz ty przejmij sprawę. Stansfield założył nogę na nogę. - Kongresmanie O'Rourke, ilu osobom powiedział pan o wydarzeniach ostatnich dni? - Mojemu bratu Timowi, dziadkowi i Liz — odpowiedział Michael po chwili namysłu. - To wszystko? - Stansfield uważnie przyglądał się kon-gresmanowi. Ponieważ chciał być w tej kwestii całkowicie pewny, powtórzył pytanie: - Czy tylko z tymi osobami rozmawiał pan o tej sprawie? Michael spojrzał w ciemne oczy Stansfielda i ponownie odpowiedział: -Tak. Stansfield splótł ręce pod brodą i zapytał: - Czy możemy ufać, że pański brat i dziadek będą milczeli? - Wiedzą, jaka to poważna sprawa. Stansfield zwrócił się do Liz: 468 - Panno Scarlatti, czy mówiła pani komuś o tym, co się wczoraj wydarzyło? Liz wyprostowała się. -Nie. - Czy ma pani zamiar komukolwiek o tym mówić? -Nie. Stansfield spojrzał na nią z powątpiewaniem. - Panie dyrektorze - odparła Liz - nie mam najmniejszej chęci, by Michael znalazł się w centrum uwagi z powodu tej sprawy. Nieupublicznianie jej wzbudza, co prawda, moją niechęć, ale zgadzam się, że ujawnienie jej spowodowałoby prawdopodobnie więcej szkody niż pożytku. Dopóki zostawicie nas w spokoju, będę milczeć na temat całej tej sprawy. Stansfield przyglądał się Michaelowi i Liz, po czym powiedział: - Mam wasze słowo. — Wyciągnął rękę i Michael i Liz uścisnęli ją. — Kiedy wrócicie z pogrzebu, chciałbym porozmawiać z wami oraz z pańskim dziadkiem i bratem. - To nie powinno być problemem - odparł Michael. - To dobrze. - Stansfield zawahał się. - Chciałbym też porozmawiać z komandorem Colemanem. - Z pewnością się zgodzi. Zajmę się tym po powrocie z Minnesoty. - Dziękuję. - Kongresmanie, mam jedno pytanie. - Kennedy przysunęła się. - Czy słyszał pan o tajnej misji o kryptonimie Snatch Back? Michael nie odpowiedział. Patrzył na pozostałą czwórkę i zastanawiał się, jak to najlepiej rozegrać. Stansfield przełamał lody: - Chcemy to wiedzieć tylko ze względów bezpieczeństwa. W toku są pewne operacje kontrwywiadowcze zapoczątkowane w wyniku Snatch Back. Michael poczuł, jak wilgotnieją mu dłonie. -Wiedziałem o operacji Snatch Back... To znaczy po fakcie. - Dowiedział się pan od senatora Olsona? - pytała Kennedy. -Tak. 469 Kennedy potaknęła, poczekała, aż napięcie wzrośnie, i zapytała: - Czy wiedział pan, że to senator Fitzgerald był osobą, która zdradziła tę misję? Michael przytaknął. Kennedy spojrzała na swego szefa i pochyliła się. - Czy przekazał pan tę informację komandorowi Cole-manowi? Michael przez chwilę patrzył pod nogi, po czym pewnie spojrzał Kennedy w oczy. -Tak. Na całe dziesięć sekund zapadła kompletna cisza. Wszyscy myśleli o wydarzeniach, które zostały zapoczątkowane wskutek spalonej misji przeprowadzonej ponad rok temu. Nikt nie musiał pytać, dlaczego Michael powiedział Cole-manowi. Czytali jego akta i wiedzieli, że był w marines. Nie tylko żołnierze czuli niechęć do polityków - czuli ją też szpiedzy i pracownicy wymiaru sprawiedliwości. - Dziękuję za szczerość - powiedział Stansfield. - Co się stanie z Garretem? - zwróciła się Liz do Roacha. - Zniknie z życia publicznego i będziemy go bardzo uważnie obserwować. - A co z prezydentem? Obaj dyrektorzy wzruszyli ramionami, po czym odezwał się Stansfield: - To jedna z rzeczy, o których chciałbym porozmawiać z komandorem Cołemanem. Jasne było, że chodzi o nacisk, jaki Coleman mógłby wywrzeć na prezydenta. Michael spojrzał na osoby siedzące wokół stołu, a następnie na Liz. - Jeśli to już wszystkie pytania, to chyba powinniśmy już pójść. Nikt się nie odezwał, więc Michael i Liz wstali. Pozostała czwórka także wstała. - Kongresmanie - powiedziała Kennedy - mam jeszcze jedno, ostatnie pytanie. - Ścisnęła torebkę. - Czy kiedy cała ta sprawa się zaczęła, spodziewał się pan, że komandor Coleman jest w to zamieszany? 470 - Miałem pewne podejrzenia. — Michael chwycił Liz za rękę. - Powinniśmy już iść. Dyrektor Stansfield potaknął. - Dziękuję za poświęcony nam czas. Zadzwońcie, kiedy wrócicie do miasta. Michael i Liz wyszli z pokoju. Kiedy szli przez zatłoczony terminal, po raz pierwszy od tygodni Michael poczuł ulgę. Wreszcie wszystko wróciło do normy. Zbliżali się do bramki i zauważyli grupę ludzi patrzących na telewizor. Liz ruszyła w tę stronę. Kiedy się zatrzymali, Michael objął ją ramieniem. Na dole ekranu pojawił się żółty napis: „Ostatnie wiadomości". Dziennikarz CNN stał przed Szpitalem Marynarki Wojennej w Bethesda i relacjonował wydarzenia na żywo. - Administracja szpitala oraz urzędnicy Białego Domu właśnie nas powiadomili, że doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego Mikę Nance zginął dziś rano w wyniku upadku z konia na swym ranczo w Marylandzie. Został przewieziony na oddział intensywnej opieki w Bethesda, gdzie około jedenastej trzydzieści stwierdzono, że nie żyje. Nieoficjalnie wiadomo, że przyczyną śmierci było złamanie karku. To wszystkie szczegóły, które w tej chwili znamy. Powtarzam, doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego Mikę Nance... Dziennikarz mówił dalej, a Liz spojrzała na Michaela i pokręciła głową. - Nie mogę w to uwierzyć. W jaki sposób sfałszowali... Michael położył palec na ustach Liz i zaprowadził ją do wejścia. Pocałował ją w głowę i powiedział: - Pamiętaj, nic nie wiemy. w sprzedaży ¦Gf* er es: s John S. Marr John Baldwin JEDENASTA PLAGA Roje agresywnych pszczół atakują mieszkańców San Antonio. Wkrótce potem zaczynają wymierać zwierzęta domowe, a ludzie ślepną i zapadają na groźne choroby. Nadciąga plaga na biblijną skalę, plaga groźniejsza niż trąd, cholera, dżuma i AIDS razem wzięte. A co najgorsze, stoi za nią człowiek-gotowy na wszystko mściwy szaleniec. Ludzkość może uratować tylko wirusolog Jack Bryne, specjalista od zadań niewykonalnych.