Karl Hans Strobl GROBOWIEC NA PERE— LACHAISE (Das Grabmal auf dem Pere— Lacheise) Dzisiaj zająłem mieszkanie, w którym muszę pozostać przez cały rok. Wokół mnie zamknęły się zimne, ciężkie bloki marmuru, gładkie i pozbawione ozdób poza wąskim gzymsem z motywem zegarów słonecznych, egipskiego symbolu wieczności. Imponujące jest to doskonałe wykończenie: porywa więcej, niźli najbardziej nawet natchnione fantazje rzeźbiarzy. Podziwiam marmurowe płyty, po mistrzowsku spojone. Wyciągam dłoń i czuję pod palcami chłodną, wypolerowaną powierzchnię kamienia. Z rzadka przecinają marmur drobne żyłki, przywodzące na myśl dziwne ornamenty roślinne lub skrzydła owadów przed wiekami zamkniętych w bursztynie. Gdy wpatruję się uważniej, mam wrażenie, że wstęgi, pętle i zygzaki układają się w osobliwe litery, ukryte w głębi przezroczystego lodu. Zamarły świat fascynujących znaków, na zawsze oddzielonych od powszedniego zgiełku. Najbardziej szlachetny materiał na grobowiec. Na tylnej ścianie, może pół metra ponad podłogą, umieszczono tablicę z brązu: Anna Teodorówna Wasylskaja zmarła 13 marca 1911 roku Za tym napisem ukryto trumnę. Z grobowca można wydostać się poprzez niewielką szczelinę. Na zewnątrz cmentarz pławi się w leniwym cieple sierpniowego popołudnia, lecz tu jest chłodno, jedynie u wejścia drga lekko rozgrzane, przesycone aromatem ziół powietrze. Czasem pojawi się brzęcząca pszczoła albo zawiśnie w przelocie błękitna ważka, aby po chwili nagle gdzieś przepaść. Oprócz tych cichych odgłosów drobnych stworzeń spokój grobów mąci jeszcze jeden, nieustający ton. To żyje Paryż. Tuż obok grobów miasto wrze pracą i namiętnością. Granicę mojego nowego domu wyznacza wejście do grobowca, szerokie na miarę szczupłego mężczyzny. Przez rok będzie ono dla mnie jedynym oknem na świat: widzę stąd mogiły i nagrobki. Ale to wystarczy. Gdy nieco wychylę się, mogę dojrzeć boskie dzieło Bartholome, przecudnie zaklętą w kamień ideę wiecznej miłości. Widzę pochód ludzi utrudzonych, wątpiących, podążający do wrót śmierci. I widzę dwie rzeźby kochanków, także na progu zaświatów. Mężczyzna dzielnie stawia czoła losowi, a niewiasta, bezgranicznie mu ufając, podąża tą samą drogą. Nie będę się nudził w tej marmurowej sali, chociaż muszę pozostać tu przez dwanaście miesięcy. Czuję się niczym święty Hieronim w grocie, oddycham aromatem zasypanych kwiatami mogił, cieszę oczy dziełami sztuki. I jak patron sprzed wieków mam potrzebne książki, przybory do pisania i papier. W spokoju wykończę zamierzoną pracę. Nie będzie to wprawdzie traktat o boskiej mądrości, jak u świętego Hieronima, lecz wielkie dzieło naukowe. Zamknę w nim własne teorie dotyczące rozkładu materii, zbuduję z faktów i najnowszych zdobyczy wiedzy system, który uwieczni moje imię. Czego właściwie pragnę? Czyżby wszystkie moje marzenia nie ziściły się już? Czyż ja, biedny młody naukowiec bez stałego zajęcia, który przymierając głodem nie porzucił nigdy swoich badań, mogłem kiedykolwiek oczekiwać czegoś więcej? Wystarczy mi czasu, aby ukończyć pracę. Nie napotkam żadnych przeszkód, przez rok bowiem nie wolno mi z nikim rozmawiać poza sługą, który dostarcza mi posiłki. Przyjaźń lub miłość nie mają do mnie dostępu. Nie muszę troszczyć się o kawałek chleba. Pani Wasylskaja zajmuje się mną starannie: ułożyła nawet dokładny spis potraw. I jeżeli dziś, trzeciego dnia mojego pobytu tutaj, mogę coś na ten temat powiedzieć, to przyznać muszę, iż ta, w której grobowcu mieszkam, wiedziała, co znaczy dobry obiad. Nie przeczę, zadowolony jestem, że wreszcie jadam dostatnio. Dania w niemałym stopniu zaprzątają moją uwagę, każdy posiłek to wydarzenie. Zbyt długo głodowałem, aby teraz nie ocenić należycie faszerowanej pularady, ozorka w polskim sosie albo rosyjskich przystawek. Jestem w pełni zadowolony i przekonany, że nie zmienię zdania w ciągu najbliższego roku. A kiedy wyznaczony termin upłynie, otrzymam od zmarłej pani Wasylskiej drobny upominek: dwieście tysięcy franków. Dwieście tysięcy. To znaczy, że nie będę musiał żebrać u wydawców, by opublikowali moje dzieło. Bo przecież szydziliby ze mnie ci durnie, gdybym, będąc kompletnym nędzarzem, zaproponował im wydanie pracy, która rozsierdzi wszystkie puste łby z akademii. A teraz sam sobie mogę być wydawcą lub kupić któregoś z nich, jeśli przyjdzie mi ochota. Dwieście tysięcy franków. To znaczy, że stać mnie będzie na podróże, podczas których wykładami rozpropaguję swoje badania. To znaczy, że mogę autem razem z Margot pojechać na dworzec. Następnego dnia bylibyśmy już w Marsylii, a biały jacht czekałby na nas w przystani. Biedna mała, tyle wycierpiała przy mnie! Zasłużyła na podróż jak z bajki. Słońce, morskie powietrze i żadnego zajęcia oprócz uprzyjemniania sobie wczasów. Pani Anna Teodorówna Wasylskaja — niech mi wybaczy, dobrodziejka moja — musiała być wielkim oryginałem, jeszcze bardziej zwariowanym niż różni dziwaczni jej rodacy, znani w całym Paryżu. Mogę ją sobie całkiem dokładnie wyobrazić. Oglądałem jej portrety i słuchałem opowieści sąsiadów. Jawi mi się jako osoba przypominająca carycę Katarzynę — kobieta pełna żądzy, pragnąca poznać życie we wszystkich odcieniach, zarówno najsubtelniejszych, jak i najbardziej brutalnych. Zjeżdżają do nas niesłychanie bogate Rosjanki, porzucając swoje niezmierzone dobra rozpościerające się gdzieś pośród stepów lub bagien, otoczone bezkresnymi polami. Przez wiele lat znęcały się nad niewolnikami— chłopami i, urozmaicając sobie nudną egzystencję, snuły drobne intrygi polityczne. I oto muszą uciekać do Paryża, gdzie pragną to, co im dotąd życie wydzielało po kropelce, pić pełnymi haustami. Sądzę, iż dokładnie odczytałem rysy jej twarzy. Zgodnie z testamentem, gdy oświadczyłem, że zgadzam się na stawiane warunki, pokazano mi w sądzie jej portret. Mogłem podziwiać obraz przez godzinę. Pani Wasylskaja nie nastręczała zbyt wielu problemów malarzowi. Nie należy do tłumu barwnych dam salonowych. Jest, powiedziałbym, nijaka... Stoi w otwartym oknie z odkrytą głową; ciało zaiste ma piękne, trzeba to przyznać. Ma lat pięćdziesiąt może. Rozumne, zimne oczy spoglądają bacznie spod cudnie zarysowanych brwi; niżej mięsisty, rosyjski nos, pełne usta, których krwiste wargi nieco odstają od mocnych białych zębów; raczej przeczuć, niż dostrzec, można chłodny uśmiech, prawdziwy uśmiech Giocondy. Dość niezwykle ukazał artysta ręce. Palce są bardzo długie i ostro zakończone, a ponadto umieszczone w tak osobliwym świetle, że do złudzenia przypominają szpony. O tak, pierwsze uniesienia miłosne tej kobiety uchylały z pewnością bram do raju! Moje przypuszczenia potwierdzają informacje uzyskane o pani Wasylskiej. Kiedy zdecydowałem się zarobić wymienione w testamencie dwieście tysięcy franków, zacząłem naturalnie rozpytywać sąsiadów zmarłej. Któż bowiem zgodziłby się mieszkać przez rok w grobowcu zupełnie mu obcej osoby? Warto przecież wiedzieć, komu codziennie mówi się dobranoc! Usłyszałem wiele niezwykłości, choć zdaje się, że jeszcze więcej pominięto. Zapewne przemilczano to wszystko, co wydawało się niewiary godne. Poczciwi ludzie nie wiedzą przecież, ileż nieprawdopodobieństw wysłuchać może człowiek mojego pokroju, o fantazji pobudzonej zaskakującymi eksperymentami. Pani Wasylskaja kochała przeto sztukę, podobnie jak caryca Katarzyna. Pozostawiła sporą kolekcję obrazów, głównie z okresu od Goyi do van Gogha. Wszystko akty — martwa natura, pejzaże bądź portrety najwyraźniej wcale jej nie pociągały . Do tego zbioru należy dodać podobny w tematyce gabinet porcelanowy. Afrodyty, nimfy, najady i gracje — dzieła mistrzów z Miśni, Wiednia, Sevres. Metresy królewskie i damy z towarzystwa, zadowolone, że jako boginie mogą wspierać lichtarze lub zwierciadła w toaletach swoich przyjaciół. Ale pani Wasylskaja kochała nie tylko sztukę — tego rodzaju pasja zawsze rodzi silniejsze umiłowanie życia. Miewała bardzo nietuzinkowe zachcianki. Niczym Katarzynie Wielkiej sprowadzano jej młodych chłopców. Niekiedy włóczyła się w męskim przebraniu po ulicach w poszukiwaniu Bóg wie jakich przygód. Wynajmowała apartamenty w hotelach i urządzała huczne zabawy. Przypominam sobie, że słyszałem co nieco o owych nocnych hulankach, na poły dworskich balach, na poły zaś zwykłych orgiach. Przyciągały one na parę dni uwagę Paryża. Potrafiła być okrutna. Żadna pokojówka nie wytrzymała u niej zbyt długo. Pani Wasylskaja, wzorem rzymskich matron, zwykła kłuć garderobiane długimi szpilkami lub przypalać ich twarze rozżarzonymi szczypcami do włosów. Iście książęce, a zarazem antyczne upodobania — ale nasze paryskie pokojowe wcale nie czuły się zobowiązane znosić tortury, na które musiały godzić się libijskie niewolnice. Znamienne jest także zdarzenie z piekarczykiem. Spostrzegła pewnego razu chłopca z piekarni, dostarczającego chleb do jej domu. Miał podobno nieprzeciętnie 1adną szyję, która bardzo spodobała się pani Wasylskiej. Zapytała piekarczyka, czy pozwoliłby, aby trzykrotnie ukąsiła go w krtań. Ponieważ poparła swoje starania odpowiednią kwotą, chłopak zgodził się. Po drugim ukąszeniu wypadł jednak z wrzaskiem z pokoju. Potem długo chorował i za żadne skarby nie można było go namówić, aby ponownie odwiedził rosyjską damę. Oto wizerunek mojej dobrodziejki. Trzeba przyznać, że mieszkam w przedsionku ostatecznego lokum nader zajmującej kobiety. Pod gładkim, chłodnym marmurem znalazł spoczynek wyjątkowo gorący temperament. Wczoraj rozpocząłem pracę. Muszę najpierw uporządkować ogromną ilość notatek. Moi przyjaciele zawsze utrzymywali w żartach, że pracuję jak niemiecki profesor. Uważam, że w pedanterii nie ma nic zdrożnego, tym więcej, kiedy buduje się zręby systemu otwierającego w nauce nowy rozdział. Rozmaite mam kartki. Na białych notuję własne eksperymenty i przemyślenia. Niebieskie fiszki zawierają kontrargumenty akademickich autorytetów. Żółte służą mi do zwalczania oponentów. Moim pierwszym zadaniem jest posortowanie tych zapisków. Ale już na początku spotkała mnie przykra niespodzianka. Wczoraj uporządkowałem zapiski do pierwszej części dzieła. Kiedy dziś rano przebudziłem się i powstałem z polowego łóżka, setki kartek leżały rozrzucone po całej podłodze. Trudno je było oderwać od zimnego marmuru. Zdawało się, że papier przyciąga do kamienia jakieś pole elektryczne. W nocy pewnie był wiatr, podmuch wdarł się przez wejście i zrzucił ze stołu notatki. Muszę na nowo rozpocząć pracę. Iwan mógłby bardzo dużo powiedzieć o swojej pani — gdyby chciał mówić. Dotąd nie wiem jednak, czy potrafi powiedzieć coś więcej niż "dzień dobry" lub "do widzenia". Ma głos skrzekliwy niczym papuga czy zepsuty fonograf. Punktualnie dwa razy dziennie zjawia się pchając wózek mieszczący aluminiowe naczynia z potrawami, cały czas ogrzewane za pomocą skomplikowanego mechanizmu. Pcha wózek przed sobą, jak włoscy sprzedawcy lodów. Ostrożnie wjeżdża na pagórek, zatrzymuje się przed grobowcem swojej pani i stawia dania na stole. A potem siada na podłodze podwijając nogi zwyczajem Tatarów i patrzy na mnie. To żadna przyjemność jeść, gdy ktoś wpatruje się w twoje usta. Wiele razy próbowałem zachęcić go do rozmowy, po to choćby, aby przerwać tę niezręczną sytuację. Lecz bez skutku — jakbym próbował skłonić do mówienia kołek w płocie. Iwan jest niskim człowieczkiem. Jego czaszkę pokrywa krótka szczecina; nawet teraz, latem, nosi na głowie baranią tatarską czapę. Gdyby był młodszy i przystojniejszy, mógłbym mniemać, że czyni tak, aby zwrócić na siebie uwagę i zyskać powodzenie wśród przychylnych cudzoziemcom bretońskich dziewcząt. Tak samo postępują rosyjscy studenci paradując w kurtkach i butach z cholewami po Paryżu w poszukiwaniu młodej kupcowej, która by przygarnęła. Ale Iwana nie wolno o to posądzać. Twarz jego przypomina plastyczną mapę. Pomiędzy śladami ospy czerwienią się ropiejące strupy. Rzadkie włosy na pokrytej pryszczami brodzie przywodzą na myśl patyki wetknięte w piasek przez swawolne dzieci. Kończyny tej groteskowej postaci sprawiają wrażenie, że ktoś kiedyś oderwał je od tułowia, a później niezgrabnie przyczepił na nowo. Tatar ów jest jedynym sługą, którego pani Wasylskaja zabrała z ojczyzny do Paryża. Pozostał przy swojej właścicielce aż do końca. Pewnie mógłby opowiedzieć mi dokładnie o wszystkich jej nawykach i kaprysach; rosyjskie damy z niczym nie kryją się wobec służących. Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, jaki jest cel jej osobliwego testamentu. Nie sądzę wcale, aby uczyniła tak z dobroci serca, altruizm bowiem przeciwny jest jej charakterowi. Nie postąpiła tak również chcąc zyskać wdzięczność zupełnie nieznanego człowieka, utrwalić pamięć o sobie w czyichś wspomnieniach. Biorąc pod uwagę trzy ewentualności. Mogła obawiać się, że zostanie pogrzebana żywcem. Od czasu do czasu dziennikarze rozpowszechniają wiadomości o tego rodzaju okropnych wypadkach. Może zatem pragnęła gwarancji, że ktoś ją usłyszy, jeśli obudzi się pośród grobowych mroków. Ale nie! Przecież w takim wypadku zadecydowałaby, żeby zasiedlono grobowiec natychmiast po pogrzebie. Kandydat na strażnika mógł jednak zastanawiać się przez rok. A może bała się hien cmentarnych? Każdy coś chyba słyszał o sierżancie Bertrandzie, grasującym właśnie na Pere— Lachaise. Pewnego razu po pogrzebie pięknej, młodej dziewczyny wśliznął się na cmentarz, rozkopał świeży grób i wszedł do trumny. Występna żądza nekrofila była nieposkromiona. Podczas procesu zeznał, że nierzadko jednej nocy otwierał nawet piętnaście grobów, nim wreszcie znalazł odpowiednią kobietę, na którą rzucał się, aby ją całować i rwać zębami zwłoki. Ponadto był to niezwykle przebiegły łotr; długo uprawiał swój przerażający proceder wymykając się wszelkim zasadzkom. Wreszcie schwytano go, gdy wpadł w sidła zastawione pod cmentarnym murem. Być może pani Wasylskaja nie potrafiła znieść myśli, aby i jej ciało mogło wpaść w szpony podobnej bestii. Jest jeszcze jedna ewentualność, najbardziej odpowiadająca usposobieniu azjatyckiej tyranki. Możliwe, iż wyznaczała te dwieście tysięcy tylko po to, aby radować się męczarniami ochotnika osaczonego wszelkimi trwogami cmentarza. Jeżeli miała takie intencje, to w moim przypadku omyliła się haniebnie. Jem jak tygrys, śpię jak suseł. Późno już. Wypiłem butelkę burgunda i mam świetny humor. Muszę pożegnać się z moją dobrodziejką. Powstaję, kłaniam się i pukam zgiętym palcem w brązową płytę: — Dobranoc, Anno Teodorówno, dobranoc! Grobowiec rozbrzmiewa echem: — Dobranoc! Ponownie to samo niepowodzenie. Moje zapiski, które uporządkowane pozostawiłem na stole, dziś rano znów znalazłem na podłodze. Muszę pamiętać, aby złożyć je gdzie indziej lub posłużyć się przyciskiem. Widziałem dokładnie, że na ziemię zrzucił je pęd powietrza. Obudziłem się nagle w nocy z najgłębszego snu, jakby nerwy moje były połączone z jakąś baterią elektryczną sygnalizującą moment przebudzenia. Łatwo to wyjaśnić. Cała moja istota jest nastawiona na tę pracę. Gdy spałem, moja podświadomość czuwała. Poczucie niebezpieczeństwa zagrażającego dziełu przerwało mój sen. Budzę się i widzę, że marmurową salę rozjaśnia blada poświata. Jest jednak nów. Ta jasność zapewne stanowi odbicie bieli pomników na cmentarzu. Odblask ich wpada tu i miesza się z fosforyzacją marmuru. Po raz pierwszy widzę tak szczególne oświetlenie — przypomina nieco fluorescencję oceanu. Być może światło słoneczne, pochłaniane w ciągu dnia przez kamień, teraz wydziela się w tej postaci. Siadam na łóżku. Tajemnicze zjawisko zajmuje mnie niewymownie. Może dzięki tym świetlnym fenomenom poszerzę zakres mojej pracy i zdołam zrewidować dotychczasowe poglądy na istotę materii? Co to za osobliwe promieniowanie! W tej samej chwili dostrzegam w miejscu, gdzie umocowano brązową tablicę, czarny, prostokątny otwór, jak gdyby ktoś usunął płytę. Równocześnie czuję, jak stamtąd płynie ku mnie subtelna woń zwiędłych kwiatów i zgaszonych świec, ten szczególny zapach, który czasami wypełnia Pere— Lachaise. Powiew ten przepływa od wejścia w stronę tylnej ściany — lub odwrotnie — i spostrzegam jak unosi moje notatki, rozrzuca po stole kartki, wreszcie zmiata je na podłogę. Na poły wystraszony, na poły zaś wściekły zrywam się, aby uratować przynajmniej część zapisków. Kartki tym razem także silnie przywarły do posadzki; marmur podłogi wydaje się wilgotny i lepki, niczym zastygła masa, której wierzchnia warstwa ponownie rozmięka. Z wysiłkiem podnoszę kartki. Naraz wzrok mój pada na brązową płytę. Lecz tablica jest już na swoim dawnym miejscu. Łagodne światło ukazuje ją wyraźnie, mogę nawet odczytać imię zmarłej. Opanowuje mnie podniecenie. Oto stoję przed zagadką, przed odkryciem dotyczącym dziedziny najbardziej tajemniczych sił — światła. To pewne, że natrafiłem na nowy rodzaj promieniowania, przenikający metal podobnie jak promienie Roentgena, i wywołujący jego pozorne zniknięcia, zależne od kąta padania. Gdy bowiem patrzyłem z łóżka, płyty wcale nie było. Siadam, ale natychmiast podrywam się. Zapewne przeoczyłem moment, gdy można było dostrzec zjawisko powrotu płyty. Tej nocy niewiele spałem. Przemyślałem wszystkie metody badania właściwości światła, aby najlepszą z nich zastosować przy pierwszej nadarzającej się okazji. Dopiero nad ranem, gdy niezwykłe promieniowanie poczęło zanikać, zdołałem na krótko zasnąć. Pojawiają się różni ciekawscy: stają przed wejściem do grobowca i usiłują mnie dojrzeć. Nietrudno odgadnąć, że pisano o moim wyborze we wszystkich gazetach. Paryżanom niełatwo wyobrazić sobie, aby ktoś zgodził się dobrowolnie przebywać w izolacji tyle czasu. Niektórzy po prostu naśmiewają się ze mnie i stojąc w blasku słońca coś tam mruczą, inni współczująco kiwają głowami. Och, gdybyście wiedzieli, że wcale nie cierpię z przyczyny, której wy, Paryżanie, boicie się niczym śmierci: ja się nie nudzę! Gdybyście wiedzieli, co przeżywam, ile kwestii muszę przemyśleć. Jakiś drobny dziennikarzyna próbował pozbawić mnie moich dwustu tysięcy, byle tylko przeprowadzić dla swoich czytelników pikantny wywiad. Wyznaję, że chciałbym znać, co o mnie wypisują dzienniki, czy uważają mnie za bohatera, czy też za idiotę. Wystarczy wydać dyspozycje Iwanowi, lecz poprzysięgłem nie zasięgać informacji o niczym, co dzieje się poza obrębem tej części Pere— Lachaise, którą widzę ze swojego mieszkania. Nic na świecie nie oderwie mnie od pracy. Ten gryzipiórek formalnie się mnie uczepił. Gestami dałem mu do zrozumienia, iż muszę milczeć, a w końcu pokazałem drzwi, jeśli wolno nazwać tak wejście do grobowca. Druga wizyta wywarła na mnie większe wrażenie. Przyszła Margot. Nie odważyła się podejść blisko. Widziałem w dali, pośród grobów, jej szary kapelusz z żółtymi różami. Padał deszcz. Jacyś ludzie wracali z pogrzebu i zatrzymali się obok grobowca. Woda ściekała z czarnych parasoli, ktoś próbował dowcipkować, lecz niektórym zrzedła mina. Potem ujrzałem niespodziewanie, tylko przez sekundę, w tłumie żałobników czarny welon, a pod nim bladą, smutną twarz Margot. O, moja dobra! Przecież także dla ciebie, moja maleńka, właśnie dla ciebie tu jestem! Nie mam żadnych wątpliwości: w marmurze grobowca działają międzyatomowe siły, dotąd nie znane nauce. Kontynuowałem nocne obserwacje. Kiedy zapada całkowity zmrok, mniej więcej około północy, rozpoczyna się owo zagadkowe świecenie. Zielonkawy blask zdaje się wydobywać z kamieni. Skłonny jestem założyć, że jest to jakiś szczególny gatunek marmuru, który przez cały dzień wchłania światło, a nocą je oddaje. Przeciw tej hipotezie przemawia jednak zaskakujący fakt, że w miarę radiacji prawdopodobnie zmienia się struktura marmuru. Wciąż odnoszę takie wrażenie. Powierzchnia marmuru jakby mięknie, zmienia się w ciągliwą, galaretowatą masę; jednocześnie postrzegam w zagadkowym świetle wyraźny rysunek żyłek kamienia. Intrygujące mchy, rozgwiazdy, poskręcane gałęzie morskich korali zbliżają się do powierzchni marmuru. Stąpając po płytach czuję się, jakbym chodził po puszystym dywanie; gdy dotykam ścian, jestem nieomal pewien, że pozostawiam w kamieniu ślad palców. Cóż za niewyobrażalnie szczęśliwe wydarzenie, że właśnie w chwili przystąpienia do epokowej pracy o rozkładzie materii natrafiłem na zjawisko tak ściśle związane z zajmującym mnie tematem! Fenomen ten, jeżeli zbadam go gruntowniej, bez wątpienia poprze moją teorię. Zdecydowany jestem przeprowadzić dokładne badania. Zjawiska świetlne i zmiana struktury marmuru z pewnością pozostają w ścisłej zależności. Wzajemnie dadzą się wyjaśnić i wywieść z elementarnych praw materii, podobnie jak w przypadku innych fenomenów radiacji. Do doświadczeń potrzebuję kilku przyrządów. Wręczyłem Iwanowi ich listę i poleciłem, aby mi dostarczył zamówione urządzenia. Patrzył na mnie bezrozumnie i coś tam mamrotał. Biedak, jego azjatycka czaszka nie przeczuwa nawet, jakimi ścieżkami podążają umysły badaczy! Ja tyję. Rzeczywiście, jest to tak zabawne, że niechętnie się przyznaję, ale nie chcę sam siebie zwodzić. Zaczynam tyć. Mój wygłodzony organizm pochłaniał jadło w takim tempie, że napełniało ono brzuch aż nadto dobrze. Już wcześniej spostrzegłem, że moje niezwykle szczupłe ręce, prawdziwa plątanina ścięgien i żył, zmieniły wygląd. Między ścięgnami nie ma już zagłębień, żyły otoczył tłuszcz, palce zaokrągliły się. Chude nogi dokładnie teraz wypełniają spodnie, ostre przedtem kolana są obecnie, gdy siadam, sklepione jak dach Kościoła Inwalidów, chodząc natomiast odczuwam dotąd nieznany mi ciężar ciała. Dziś wszak przekonałem się dowodnie, jak bardzo przytyłem. Ślęcząc nad pracą zapomniałem o Bożym świecie. Naraz, w połowie zdania, coś zmusiło mnie do odłożenia pióra. Zapragnąłem wyjrzeć na zewnątrz. Widzę skrawek błękitnego nieba. Majestatycznie, choć zarazem wywołując wrażenie niezwykłej lekkości, kołuje w powietrzu żółty liść lipowy. Jest bardzo wcześnie. Groby osnuwają cieniutkie nitki babiego lata, a na każdą z nich nanizane są lśniące, drobne krople rosy. Ogarnia mnie pragnienie, aby ujrzeć w tym czystym, chłodnym świetle dzieło Barholome, pochód postaci z marmuru zmierzający od blasku żywota ku pomroce śmierci. Chcę upoić się szczęściem obcując z wielką sztuką. Wstaję, podchodzę do wejścia, wychylam się i usiłuję spojrzeć na pomnik. Ale nie mogę go zobaczyć. Moje otyłe ciało wypełnia całe wejście, tkwię w otworze niczym w pułapce. Dopiero natężając wszystkie siły z trudem zdołałem się cofnąć. Wypada zatem skonstatować zabawny fakt, iż jestem więźniem. Ja, cienki jak szczapa głodomór, jestem więźniem własnego brzucha. Nadmierna żarłoczność pozbawia mnie widoku dzieła sztuki. I nic dziwnego. Jem jak drwal, wcale zaś nie zażywam ruchu. Ale to musi się zmienić. Od dziś będę ograniczał jedzenie i codziennie przez pół godziny biegał wokół stołu. Bo cóźby to było, gdybym pod koniec roku nie mógł opuścić grobowca z rzetelnie zarobionymi dwustoma tysiącami franków? Muszę być wstrzemięźliwy. O, tragikomedio obżarstwa! Gdzie podział się mój wzniosły zamiar? Przypuszczałem, że zapuścił w mojej duszy korzenie, że wrósł w moją wolę, stał się cząstką mojej wiary w siebie i w podjęte dzieło. Kiedy dostrzegłem Iwana zbliżającego się z wózkiem, upewniłem się, czy moje postanowienie jest wystarczająco silne. Pojawiła się przede mną salaterka boskiego bigosu w muszlach. W srebrnej tacy ujrzałem odbicie mojej okrąglutkiej twarzy i przypomniałem sobie powziętą decyzję. — Nie — powiedziałem odsuwając salaterkę. — Dzisiaj wypiję jedynie filiżankę bulionu i zjem bułkę. Iwan zmierzył mnie wzrokiem. Odgadłem, że domyślił się, o co mi chodzi. Bez słowa zabrał bigos i postawił na stole filiżankę. W tym momencie zapach bulionu tak wielką siłą zaatakował moje powonienie, iż wszystkie niezłomne postanowienia wzięły w łeb. A gdy łyknąłem nieco uwodzicielskiego bulionu, głód mój zaostrzył się niewymownie. Żołądek wołał o strawę, jakbym nie jadł nic od dwóch tygodni. Kiszki grały mi marsza. Odrzuciłem precz wszelkie zobowiązania. Iwan powstał udając, że zmierza odprowadzić wózek. Jakby mimowolnie uniósł pokrywy garnków i półmisków. Ujrzałem białą pierś bażanta, brunatne płatki pieczeni, tęczowe barwy włoskiej sałatki i błyszczący lukier na torcie. Podniosłem się, przechyliłem ponad stołem i przyciągnąłem do siebie bigos mówiąc: — Iwanie, daj wszystko... Daj zaraz. Nagle odzyskałem apetyt. Gdy zasiadłem do uczty, ponownie ujrzałem swoje oblicze w zwierciadle wypolerowanej tacy. Zacisnąłem zęby, zrobiłem zeza, twarz moją wykrzywiła pierwotna żądza. Przypominałem zwierzę, któremu chcą odebrać łup. Nic nie pozostało z obfitego obiadu. Pochłonąłem bigos, pieczeń, połowę indyka i musiałem hamować się, aby jak wygłodniały pies nie gryźć kości. Kucharz przygotowujący mi posiłki według wskazówek pani Wasylskiej to niewątpliwie mistrz w swojej dziedzinie. Nie sądzę, aby można było lepiej gotować. Potrawy są wyborne, stanowią szereg przysmaków; skosztowanie jednego wywołuje pragnienie następnego dania. Nie można oprzeć się potrawom mile drażniącym równocześnie oko, powonienie i smak. Błogosławię nieznanego mistrza patelni i składam mu wyrazy najgłębszego szacunku. Chociaż wygląda na to, jakbym rzeczywiście nigdy nie miał opuścić tego grobowca. Dochodzę do wniosku, że jestem w nieznanym celu... tuczony. Iwan dostarczył potrzebne do badań aparaty. Złożył je przede mną z osobliwym, ponurym i złośliwym wyrazem twarzy, wyraźnym mimo obrzmiałych policzków. Nic dziwnego. Czy on zdoła pojąć, czym są pryzmaty, ekrany, próbówki, statywy i kamery? Uniwersyteckie laboratorium udostępniło mi niezbędne przyrządy. Zarząd dołączył uniżony list zaznaczając, że "akademia jest szczęśliwa, mogąc usłużyć młodemu uczonemu, którego sława..." Czy wiecie, do jakiego celu posłuży mi ofiarowana przez was broń? Zamierzam zburzyć wzniesione z mozołem gmachy nauki. Moją wiedzę mam utrwaloną w pamięci, dowody zgromadziłem w stosach zapisków. Muszę jeszcze tylko podporządkować stworzonemu przeze mnie systemowi owe niezwykłe fenomeny, jakich tu jestem świadkiem. Na razie wszelkie moje wysiłki w tym kierunku są bezowocne. W miarę przeprowadzania dokładnych badań zjawiska radiacji okazują się coraz bardziej tajemnicze. Obserwuję je po nocach. Nie będę spał spokojnie, dopóki nie znajdę rozwiązania zagadki. Promieniowanie marmuru nie należy do żadnego znanego rodzaju. Blade, zielonkawe lśnienie wydobywa się z kamienia bez żadnej uchwytnej przyczyny. Światło to nie ulega przy tym zupełnie prawom optyki, nie załamuje się ani nie odchyla w polu elektromagnetycznym. Promieniowanie nie wykazuje — i to jest najbardziej wstrząsające — żadnego widma. Przechodzi przez pryzmat jak przez zwykłe szkło, soczewka nie skupia go ani nie rozprasza, nie pozostawia też najmniejszego śladu na kliszy fotograficznej. Zielony blask kpi z praw przyrody. Ale przecież mimo wszystko oddziaływuje chemicznie, czego I dowodzi rozmiękczenie marmuru. A nie jest to wcale złudzenie. Aparatura potwierdza moje obserwacje. Reakcja rozpoczyna się na ogół dopiero po północy, jakby zielone promienie musiały najpierw przez pewien czas oświetlać marmur, nim pocznie on zmieniać swoją strukturę. Proces potęguje się do świtu i zanika w dziennym świetle. W ciągu dnia kamień jest twardy i jednolity. Dopóki trwa niewytłumaczalny fenomen, kamień ulega naciskowi palca, można w nim żłobić bruzdy. Przypomina stężałą galaretę, wielki kawał zasychającego kitu. Dłoń pozostawia na nim ślad, który powoli się rozmywa, cięcie noża jest również przez kilka minut widoczne, aby następnie zniknąć. Marmur wykazuje jednocześnie znaczny magnetyzm. Jego powierzchnia wydaje się lepka, lekkie przedmioty przylegają do niej. Przy dotknięciu skóra przywiera na chwilę do kamienia; jest potem lekko zaczerwieniona i piecze. Nie wiem, jakim sposobem zdołam pogodzić te wszystkie fenomeny. Jestem bezradny. Poszukuję gorączkowo prawdopodobnej hipotezy. Zastanawiałem się, czy ta osobliwa radiacja nie jest czasem pokrewna zjawiskom obserwowanym przez polskiego inżyniera Rychnowskiego. Instalując oświetlenie elektryczne w sejmie lwowskim spostrzegł on następujące zdarzenie: Podczas nocnych prób ukazały się w pokoju przyległym do pomieszczenia, gdzie znajdowało się dynamo, małe, świecące zielonkawym światłem kule. Trzeba zaznaczyć, że obie izby dzielił metrowej grubości mur. Fenomen powtarzał się zawsze w momencie przerwania dopływu prądu. Rychnowski skonstruował więc, chcąc wnikliwiej zbadać zachodzące zjawisko, automatyczny przerywnik prądu i udało mu się wytworzyć większą ilość świecących kul, które na koniec zlały się ze sobą tworząc jednorodne światło. Odkrywca uznał kule za rodzaj materii, który nazwał elektroidem. Czy świecące kule Rychnowskiego nie mają związku z zielonym blaskiem w grobowcu pani Wasylskiej? Wyżej podany opis mógłby prowadzić do takich wniosków. Lecz gdzie tu jest dynamo, z pewnością nieodzowne dla fenomenu inżyniera Rychnowskiego? Pomijając jednak okoliczność, że oficjalna nauka odniosła się sceptycznie do sprawozdania polskiego badacza, istotna różnica polega na tym, iż uważa on swoje kule za formę materii. . Moje fenomeny natomiast z pewnością należą do sfery zjawisk niematerialnych, a raczej, ponieważ w istocie nie ma już na ziemi takiej kategorii, znajdują się poza możliwością jakiegokolwiek pomiaru. Krótko: uważam je za samoświecący eter. Za okresowo widzialny eter kosmiczny, wszechobecny i przenikający wszelką materię. Jego ciężar atomowy wynosi 0,0000096 ciężaru tlenu, prędkość zaś 224000000 kilometrów na sekundę. Jeszcze kilka lat temu Poincare pisał w swojej Matematycznej teorii światła: "Kwestia, czy eter rzeczywiście istnieje, ma dla nas, fizyków, niewielkie znaczenie; rozstrzygnięcie problemu to rzecz metafizyków". To zdanie wykazuje krótkowzroczność w sprawach kapitalnych genialnego skądinąd naukowca. O nie, pytanie o eter zajmuje fizyków bardzo żywo. Od chwili, gdy Maxwell ogłosił elektromagnetyczną teorię świata, musimy zakładać, że elektryczność nie jest siłą przyrody, ale substancją, od chwili, gdy poczęliśmy wyróżniać pozytywne i negatywne cząsteczki elementarne, pojęcie "siła" zawęziło swój zakres. Odtąd był zaledwie krok do śmiałego twierdzenia Mendelejewa, twórcy okresowego układu pierwiastków, że eter ma także naturę chemiczną i w związku z tym podlega prawu periodyczności elementów. Tak więc dotychczasowe wyobrażenia na temat atomów upadają. Atomy bowiem nie pływają wcale, że się tak wyrażę, w eterze kosmicznym niczym belka zanurzona w wodzie, zupełnie tej wodzie obca. I oto kładę fundament pod moją teorię. Atomy powstają z eteru. Są rezultatem zaburzeń w jego łonie, cyklonów, które zagęszczają eter i zmieniają ruch prosty cząsteczek na wirowy. A jak powstaje eter kosmiczny? W tym cudownym punkcie spotyka się fizyk z metafizykiem. Tu, tu właśnie, panie Poincare, ruch przechodzi w substancję! Eter jest więc przemianą siły w materię. Energia nie jest właściwością materii, lecz fenomenem pierwotnym, tworzącym eter. To rozwiązuje problem rozkładu materii, tak bardzo niepokojący współczesnych fizyków. Materia musi ulec rozkładowi, aby przejść w czystą energię. Prawo zachowania energii jest słuszne, lecz działa już przed powstaniem materii, która wynika z krążenia energii kosmicznej. Z tych względów eter kosmiczny jest zarazem materialny i niematerialny, jest elementem i energią, przyczyną wszelkich zjawisk, ale równocześnie — ponieważ jednoczy w sobie wszystkie właściwości — sam jest pozbawiony jakichkolwiek cech. Dlatego nie potrafię ustalić w moim marmurowym mieszkaniu żadnych właściwości przynależnych promieniowaniu eteru. Są jednakże fakty napełniające mnie pewnym niepokojem Nie potrafię ich wyjaśnić. Mam na myśli tajemnicze znikanie płyty z brązu. Zjawisko to nagle powstaje i równie nieoczekiwanie kończy się; nie potrafię ustalić jakiejkolwiek prawidłowości. Około północy zauważam, zajęty pracą, że płyta znikła. Podchodzę bliżej, aby to zbadać — nie wyczuwam metalu, rozpłynął się nie pozostawiając śladu. Już po chwili brązowa tafla wraca na swoje miejsce. Muszę zauważyć, że w tym samym momencie oddala się niemiłe przygnębienie, połączone z brakiem tchu i kołataniem serca, opanowujące mnie w chwili zniknięcia tablicy. Kończąc moje objaśnienia muszę wyznać, że jestem teraz równie mądry jak poprzednio. Sprzeczne właściwości promieniowania rodzą niepewność; zaczynam powątpiewać, czy lśnienie w grobowcu to rzeczywiście eter kosmiczny. A jeśli to nie jest eter — co wówczas?.. Dostałem odpowiedź na moje pytanie. Ukończyłem notatki dopiero o świcie; Wielce znużony, zasnąłem jak zabity. Poniżej ostatniego zdania moich zapisków jest coś dopisane. Czytam: "Jest to oddech katechany". Któż to jest katechana? Co to takiego? Odpowiedź na moje pytanie okazuje się kolejną zagadką. Kto napisał te słowa? Być może chodzi o najbardziej niezwykłą z otaczających mnie niezwykłości. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to moje własne pismo. Nosi ono wszelkie znamiona mojego charakteru. Wystarczy jednak przyjrzeć się dokładniej, aby rozpoznać imitację. Ktoś przy pomocy starannego fałszerstwa chciał zakpić ze mnie. Kto więc tu był, aby w ten sposób zażartować. Pozostaje tylko jedno wytłumaczenie. Może ja sam wstałem podczas głębokiego snu i nakreśliłem te słowa pismem dziwnym z powodu mojego anormalnego wówczas stanu. Skąd jednak wziąłem to słowo — katechana? Nie wiem zupełnie, co ono znaczy. Czy zrodziło się w czasie snu, gdzieś w otchłaniach świadomości, dokąd nie dociera światło rozsądku? Dotąd nie spostrzegłem wprawdzie u siebie najmniejszych objawów lunatyzmu, a ciało nigdy nie płatało mi figlów, nie licząc paroksyzmów głodu. Duch mój przyzwyczajony był kroczyć po najwznioślejszych szczytach bez zawrotu głowy. Na marginesie: nie wolno ostatecznie wykluczyć, że popadam w jakieś nienormalne stany świadomości. Trzeba podkreślić, że ciało i duch znajdują się w moim przypadku w stałej opozycji. Dręczony nadzwyczajnym apetytem sprzeniewierzam się własnym przysięgom i coraz bardziej tyję; w tym samym czasie duch zdaje się pogrążać we śnie. Prześledziłem raz jeszcze moje ostatnie rozważania. Są ogólnie słuszne, ale w detalach widzę ich płytkość. Najwidoczniej tracę energię i charakterystyczną dla moich prac pewność myśli, której nie odmawiali mi nawet wrogowie. A jednak, choć dostrzegam oczywiste usterki, nie próbuję ich poprawiać, nie wiedziałbym zresztą, jak to uczynić. Najważniejsze teraz, aby ustalić, co to jest oddech katechany. Mam wrażenie, że w tym kryje się wyjaśnienie wszystkiego. Wiem, że będzie znacznie lepiej, jeżeli powróci bystrość umysłu, jeśli wyrzeknę się obżarstwa, zwierzęcego przymusu napełniania kałduna. Walka z niezaspokojonym głodem wyczerpuje mnie. Kiedy wreszcie nasycę się do granic możliwości, czuję obrzydzenie i wstyd. Za tę słabość woli najchętniej naplułbym sobie w twarz, zmiażdżyłbym chorobliwie białe, miękkie, tłuste łapy, które wciąż niosą pokarm do mych ust. Nie przypuszczałem, że ustawiczne jedzenie powoduje niezdrowy głód. Tak jest przecież z gęsiami, tuczonymi siłą dla wielkich wątrób. Tuczonymi! Mnie chyba także tuczą? Lecz dlaczego? Dziś po raz pierwszy po dłuższej przerwie mocno spałem. Zamierzałem wczoraj wieczorem zasiąść jak zwykle do pracy, lecz nie potrafiłem odnaleźć ładu w moich myślach. Wczoraj były Zaduszki. Tłum ludzi wypełniał Pere— Lachaise od świtu do zmroku. Przybył cały Paryż w odwiedziny do swoich zmarłych. Wszędzie wokół wieńce, kwiaty, świece. Szmer przyciszonych rozmów unosił się niby ciężki obłok nad mogiłami. Przez cały dzień różni ludzie przystawali przed moim grobowcem. Najpierw pojawiły się dwie damy w żałobie wraz z małą dziewczynką. Zapewne matka, żona i córeczka kogoś niedawno zmarłego. Dziecko spoglądało na mnie wylęknionymi wielkimi oczyma. — Mamo, czy to ten pan, który przez rok musi mieszkać w grobie? Damy odeszły pospiesznie, ciągnąc za sobą małą, która już po paru krokach zapomniała o strachu, uwiesiła się na rękach kobiet, podciągnęła kolana i zawisła nad alejką niby amorek w locie. Nie wszyscy gapie byli równie delikatni. Niektórzy usiłowali wciągnąć mnie do rozmowy. Niebo raz było pogodne raz pokrywało się ciemnymi chmurami. Pozostał mi obraz ludzi to w pełnym świetle, to znów tonących w mroku. Wreszcie odszedłem od wejścia. . Wieczorem gwar ucichł. Iwan nadszedł z kolacją. Gdy jadłem, ktoś stanął w wejściu. — Przepraszam pana!... Był to młody człowiek o świeżej cerze. Rzemieślnik, a może kupczyk. — Przepraszam... — powtórzył ściszonym głosem. — Niech pan nie pozostaje tu dłużej. Radzę dobrze, niech pan wyrzeknie się pieniędzy. Dwukrotnie ugryzła mnie w szyję... W tym momencie Iwan poderwał się z miejsca jak dzikie zwierzę. Nigdy dotąd nie widziałem go w takim stanie. Jego krótkie włosy zjeżyły się. Uniósł pięść; młodzieniec skulił się, wybąkał coś i lękliwie wycofał w mrok coraz bardziej milczącego cmentarza. — Kto to? — zapytałem. Iwan zgrzytnął zębami. — Nie wiem — rzekł z wysiłkiem ochrypłym głosem. Ja jednak wiem: był to piekarczyk pani Wasylskiej, którego ukąsiła w szyję... Znużony wysiłkiem, potrzebnym do przeciwstawiania się gapiom usnąłem twardym snem. Obudziłem się z dziwnym uczuciem. Było mi jakoś nieswojo. Czułem silne pieczenie na ręce poniżej łokcia i na szyi. Odwróciłem dłoń: nad przegubem odkryłem niewielką, zaschniętą już rankę. Była podwójna, jakby ślad po ukąszenia. Właśnie ukąszeniu — nie znajduję innego określenia dla tego rodzaju skaleczenia. Wokół rany skóra jest niezwykle biała i szorstka, pozbawiona krwi, jakby pod wpływem wyciągającego plastra. Dotykam szyi. Znajduję na niej podobną ranę. Muszę się skupić: kto to mógł być? Czyżby następca sierżanta Bertranda? Czy rzeczywiście istnieją ludzie, którzy pod wpływem ohydnej żądzy włóczą się po cmentarzach i rozszarpują zwłoki, a jeśli ich nie znajdą, napadają na śpiących?.. Noce stają się chłodne. Muszę odtąd — szczelnie zamykać drzwi grobowca. Niedługo trzeba będzie zainstalować tu piec, jeśli nie mam zamiaru zamarznąć. w marmurowym więzieniu. Zapytałem Iwana, jakie poczyniono zarządzenia na zimę. Spojrzał na mnie, jakby nie rozumiał. Z jakiegoś powodu jestem przekonany, że muszę ukrywać przed nim tajemnicze rany. Przypiąłem wysoki kołnierzyk i naciągnąłem prawy mankiet tak, aby zasłonić skaleczenie. Ale Rosjanin wpatruje się we mnie badawczo. Czuję się, jakbym zataił niegodny występek. — Potrzebuję pieca! — krzyczę wściekły. — Pieca, rozumiesz?! Kiwa głową. Nagle coś przychodzi mi do głowy. — Posłuchaj, Iwanie — mówię — dlaczego tu sam nie... Mogłeś przecież zarobić dwieście tysięcy franków. To majątek. A przecież każdy miał prawo. Dlaczego sam się nie zgłosiłeś? I oto widzę, jak nagle zmienia się ten posępny mruk. Twarz jego zniekształca przerażenie, wyrzuca przed siebie poskręcane ręce z krzywymi palcami i niczym oszalała ze strachu papuga powtarza skrzekliwie: — Nie... nie... nie !... Nie wiem dlaczego, lecz gdy tak krzyczy, czuję na plecach dreszcze przerażenia. Popadam w niewysłowioną trwogę, moje ciało drży, jakby polewano je naprzemian wrzącą i lodowatą wodą. Chwytam niezgrabnie za kielich z winem, aby opanować lęk. Mankiet odsłania przegub. Spojrzenie Iwana pada na ranę powyżej dłoni. Przerażenie ustępuje z jego oblicza, przechodzi w grymas szyderstwa, który stopniowo rozpływa się pośród wrzodów na twarzy sługi. Przyszła do mnie Margot. Stała na marmurowym progu. Ponad jej kapeluszem z herbacianymi różami zwieszała się naga gałąź. W oczach Margot błyszczały łzy; po chwili spłynęły po bladych, mizernych policzkach dziewczyny. Zdawało się, że Paryż ją tu przysłał, miasto, którego głośny oddech wciąż słyszę — ją, ambasadorkę życia, ucieleśnioną pokusę. Walka miłości trwała niemal godzinę. — Erneście — mówiła Margot — błagam cię, porzuć to miejsce. Czy mnie jeszcze kochasz? Nie chciałam krępować twej woli, nie chciałam, abyś sądził, że nie mam tyle sił, ile ty posiadasz... Lecz teraz nie mogę pozwolić, abyś dłużej tu pozostał... jeśli kiedykolwiek mam cię stąd zabrać. Och, Erneście, jak ty wyglądasz? Co za głupota stracić zdrowie, życie dla pieniędzy! Czy nie byliśmy oboje szczęśliwi nawet wówczas, gdy nie mieliśmy z czego zapłacić czynszu? Przypomnij sobie wieczory w moim pokoiku, spacery w Fontaibleau, ten rachunek w kawiarni, do którego zabrakło nam pięć sous... Jeśli mnie kochasz, chodź ze mną! Stałem zaledwie trzy kroki od niej. Palce zacisnąłem z całej siły na krawędzi stołu. Na usta cisnęło mi się tysiące miłosnych wyznań. Lecz nie wolno mi było przemówić, jeśli uczciwie miałem zapracować na nagrodę. Tylko oczami mogłem wyrazić swoją niezmierzoną tęsknotę. Ale czy najwymowniejsze spojrzenia potrafiły powiedzieć to wszystko, co należało wyrzec? Czy potrafiły wyjaśnić, dlaczego nie mogę stąd odejść, dlaczego wziąłem na siebie ten ciężar i dlaczego jestem zdecydowany wziąć nagrodę? Wreszcie, że nie ma dla mnie odwrotu choćby z powodu, iż jestem więźniem własnego otyłego ciała? Przede wszystkim jednak muszę pozostać dlatego, że postanowiłem poznać tajemnicę tego grobowca, wyjaśnić, czym jest oddech katechany. Było mi bardzo ciężko. Margot łkała. — Och, nie wiesz nawet, co gazety wypisują o tobie, co mówią twoi przyjaciele... Wysłałeś raport do akademii... A więc mówiono i pisano o moim przedwstępnym sprawozdaniu dotyczącym tajemniczego promieniowania! Mniejsza o to, mogą mówić, co chcą — nawet, że oszalałem. — Czy chcesz, aby prawdą było to, co ludzie wygadują? Jak ja cię kocham, Erneście, jakże cię kocham Nie mogłem znieść tego dłużej. Byłem bliski omdlenia; ogromnym wysiłkiem woli dałem jej znak, aby odeszła. Odwróciłem się i stałem tak długo, aż cień jej szczupłej postaci zniknął nareszcie z marmurowej podłogi. Wkrótce potem ucichł płacz mojej ukochanej... Ale w nocy powróciła — moja wierna, dobra, najlepsza, umiłowana, jedyna. Przemogła lęk przed cmentarzem, dotąd budzącym w niej grozę. Bo któż inny mógłby to być, jeśli nie Margot? Obudziłem się w nocy z ciężkiego snu, w który teraz nader często popadam. I poczułem, że nie jestem sam. Ktoś pochyla się ku mnie i całuje — tak boleśnie, tak niewypowiedzianie namiętnie. W zielonkawym blasku widzę kobiecą postać, odwzajemniam pocałunki bez słowa; mówić mi wprawdzie zabroniono, lecz całować przecież wolno. Margot obejmuje mnie z jakąś dziwną mocą, zrodzoną z tęsknoty, zwątpienia... Margot, no bo kto inny?.. Całe moje ciało usiane jest ranami. To ślady ukąszeń, piętna dzikich pocałunków. A rany nie goją się wcale... Pozostają obrzydliwe, mokre blizny, podobne do owrzodzeń na twarzy Iwana. Margot przychodzi co noc. Co noc. Wreszcie Iwan zdradził się. Wiem już, kim jest katechana. Wyjawił mi tę tajemnicę. Poznałem po jego oczach, że to wie, po kpiących spojrzeniach utkwionych w moich ranach, spojrzeniach badawczych. Widziałem podobny wzrok u sędziów i wytrawnych kibiców, gdy dwaj zmaltretowani walką bokserzy na chwilę przerywali zapasy. Naraz zorientowałem się, że Iwan wie doskonale, kim jest katechana. Jeszcze teraz go widzę, jak cofa się zalękniony przede mną, gdy zbliżam się, aby chwycić łotra za gardło. Kuli się w kącie, a ja staję nad nim... . — Kto to jest katechana? Jego trwoga zamienia się w szyderstwo. Spogląda na mnie bezczelnie, kpiąco, ale wiem, że teraz powie prawdę. — To jej imię... — Czyje? — Nauczyła się tego na Krecie... Pół roku mieszkała na stoku Leuka Vrune. Przynosiłem jej owce, a ona rozdzierała je. — Co to znaczy katechana? — To samo co w Albanii wurwolak, a w Bułgarii cipir, co Czesi nazywają mura, Grecy w Sparcie burholak, a Portugalczycy brura. Zna dobrze te narody... — To tylko imiona, łotrze! Chcę wiedzieć, co znaczą! — Katechana... Imię tej, której nigdy dość krwi i męskiej siły. Nawet po śmierci... Zostawiam go w spokoju, wiem już wszystko. Jestem tucznikiem w marmurowym lochu. Moje rozdęte, sztucznie wypchane ciało stanowi jedynie naczynie dla wielkiej ilości krwi. Żyły muszą rozszerzać się, tłocząc dużo soków — napoju wampira, pojawiającego się w nocy, aby zakosztować mojej krwi. Odpowiednio przyprawione potrawy podniecają moją żądzę. pije moją krew, wysysa życie, a im bardziej więdnę, tym silniejszy staje się wampir. Początkowo lekka jak obłok zjawa podczas ostatnich nocy wydaje się ciężka, przygniata mnie, dławi. Jej oddech przenika kamień i pogrąża mnie w zielonkawych promieniach rozkładu. Jej oddech topi marmur... lub też, co równie prawdopodobne, przemiana kamienia jest tylko pozorna. Tylko ja ją spostrzegam, całe moje ciało jest bowiem zatrute oddechem katechany, moje mięśnie, nerwy, mój mózg przesyca lśniąca trucizna rozkładu. Jestem całkowicie spokojny, gdyż znam prawdę. Wiem, że ostatnio nie panowałem nad sobą, że byłem chory. Ale oto teraz powróciła mi odwaga. Nie zrezygnuję z walki, tym bardziej teraz, gdy wiem nareszcie, jakiemu wrogowi muszę stawić czoła. Postanowiłem zdobyć dwieście tysięcy franków, wbrew katechanie i wszelkim okropieństwom grobowca. Pragnie przybrać postać cielesną, zatem musi podlegać zwykłym prawom fizycznym. Skoro chce odzyskać życie, musi umrzeć po raz drugi... I dlatego przerwę sieć, którą próbuje mnie otoczyć. Tak, właśnie sieć. Doszedłem do wniosku, że zastawiła na mnie pułapkę. Nie wystarczało jej, że z własnej woli chcę tu pozostać, aby nie stracić nagrody, ani także to, że grobowiec jest moim więzieniem, bo wyjść stąd nie mogę. Dla pewności zarzuciła na mnie sieć... Gdy chodzę, moje nogi natrafiają za każdym krokiem na przeszkodę — elastyczne nitki, które niechętnie poddają się. Najmniejszy gest moich rąk jest utrudniony, najpierw bowiem muszę na bok odsunąć otaczającą mnie sieć. Na twarzy wciąż czuję coś, co przypomina lepką pajęczynę, rozpiętą latem nad wąską leśną ścieżką. Ale nitki są jakby z niewidzialnego metalu — słyszę ich cichy dźwięk, nieustannie brzęczą wokół moich warg... Rozerwę tę sieć, nie zabraknie mi siły! Dziś w nocy! A więc stało się. Jestem wolny. Katechana nie będzie mnie więcej dręczyć. Wydarłem jej moje dwieście tysięcy franków. Zwyciężyłem. Dziś w nocy czuwałem, tak bacznie, jak nigdy w życiu. Słyszałem, jak stopniowo zasypia miasto. Otworzyłem pomimo jesiennego chłodu drzwi, aby lepiej słyszeć ciche odgłosy Paryża szepczącego o życiu, o tym życiu, w wir którego zamierzam się rzucić z moimi dwustoma tysiącami. Na pokrytym chmurami niebie odbijają się światła bulwarów. Barwna poświata to rozbłyska, to znów przygasa, zgodnie z pulsem wielkich neonów opowiadających o rozrywkach, teatrach, podróżach. Cierpliwie czekam. Około północy zielonkawy blask w grobowcu przybiera na sile. Wpatruję się z napięciem w tablicę z wypisanym nazwiskiem Anny Teodorówny Wasylskiej. Oddycham spokojnie, jakbym spal. Oto wydaje się, że brązowa tablica rozpływa się powoli w zielonym lśnieniu, staje się coraz cieńsza, lekko kołysze się, traci swój kształt... Czerwony obłoczek w zielonej łunie... W marmurowej ścianie zieje czarny otwór. Stamtąd wydobywa się powiem, mgła, jakby oddech w chłodne dni zimowe. Kłębi się, zagęszcza, formuje... I naraz ktoś staje przy moim łóżku. Widzę oczy Wasylskiej, jej gruby nos, pełne usta. Powoli nabrzmiałe wargi odsłaniają silne, białe, ostre zęby — wszystkie te rysy znam dobrze z portretu. Pochyla się nade mną, całuje... Oplatam rękoma jej szyję i wbijam paznokcie w miękkie ciało kobiety — to z pewnością ciało, czuję... Krzyczy, bije wokół rękoma, rozdrapuje moją pierś, ale ja trzymam ją mocno i nie puszczam. Spadam z łóżka, tarzamy się po podłodze. Wciąż zaciskam ręce na szyi przeciwnika, wyczuwam drgawki jej ciała, tego ciała stworzonego z mojej krwi... Przypomina ciało żywego człowieka. Jak pies skaczę do jej gardła, chwytam zębami za krtań... Broni się coraz słabiej, ulega... Już nie stawia oporu. chcę mieć jednak pewność, że naprawdę zwyciężyłem. Mam usta pełne krwi, ach — to przecież moja własna krew, znowu ją odzyskałem... Leży przede mną w bezruchu. . Podnoszę się. Usta moje wypełnia słodkawy posmak, wargi lepią się, ręce mam całe umazane krwią, moją własną krwią. Leży rozciągnięta na ziemi. Katechana. W grobowcu panuje mrok. Oddech katechany zgasł. Siedzę pośród ciemności nie zapalając światła. Jestem wolny. Świta szary, posępny dzień jesienny. Katechana leży na podłodze z przegryzionym gardłem. Pani Wasylskaja umarła po raz drugi. Przyglądam się jej twarzy. O, na ostatek znów mnie chciała przerazić, abym cofnął się przed nią! Przybrała postać Margot. Chce, abym uwierzył, że zabiłem Margot. Odsuwam zwłoki nogą... Iwan się zdziwi. Już ranek. Jestem wolny. przełożył Wojciech Grzelak