Stephen White Informacje zastrzeżone Prolog Zaczyna się tak. Mówię: mężczyźni to dranie. On czeka, aż powiem więcej. Ja milczę. Może się trochę kręcę na krześle. Może skubię spódniczkę lub przeczesuję palcami włosy. Dobra, przyznaję, nie czuję się bezpieczna przy mężczyznach. Wybrałaś na swojego terapeutę mężczyznę, mówi on. Znowu te same słowa. Sądzę, że on czeka, żebym coś zmieniła. Chciałabym to zrobić, ale jeszcze nie wiem jak. Nie czuję się też swobodnie wobec kobiet, mówię. Kobiet? Nie wiem nic o kobietach. Mężczyzn znam. To wrogowie. Wiem, że on myśli: no dobrze, ja jestem mężczyzną, co powiesz o mnie? Czemu, do licha, po prostu nie zapyta? Nie pyta. Świetnie, mówię do siebie, a potem głośno: przy tobie czuję się bezpieczna. No proszę. I co? On chyba wie, co myślę. Tak dobrze mnie zna. Wie, że przy nim czuję się bezpieczna. Nie pozwoliłam się dotknąć żadnemu mężczyźnie od dwóch lat, ale przy nim czuję się tak bezpieczna, że mógłby mnie dotknąć. Gdyby mnie dotknął, znowu bym ożyła. On może sprawić, żebym znów poczuła się bezpieczna. Muszę się stopić! A on jest potrzebnym do tego żarem. Jest taki oficjalny: marynarka, krawat, wypolerowane półbuty. Aleja lubię rozluźniać krawaty. Kiedy wreszcie coś powie? Chciałby móc mnie dotknąć! Wiem, kiedy mężczyźni mnie pragną. Czasem wiem to wcześniej od nich. On mnie pragnie. Ja pragnę jego. On mnie pragnie. A ja pragnę, żeby mnie pragnął. Tak jest bezpieczniej. Byliśmy tu już wcześniej. Mówię mu, że fantazjuję, jakby to było, gdybyśmy spotkali się poza gabinetem. On mówi: ty masz pewien wzorzec, według którego kusisz mężczyzn. Ja to przekładam tak: mówisz, że usiłuję przyciągać mężczyzn? Kiwa głową, pozostaje nadal bardzo oficjalny. Nie musisz stosować tego wobec mnie, zapewnia, nasz wzajemny stosunek jest inny. Biorąc pod uwagę twoją przeszłość, mówi, nie powinno dziwić żadnego z nas, że usiłujesz wytworzyć między nami seksualne napięcie. Ale w naszym wzajemnym stosunku jest to coś, co potrafimy zrozumieć, a nie destrukcyjny wzorzec do ponownego odegrania. Ty posługujesz się seksem jak walutą, mówi mi już po raz kolejny. Ceń swoją kobiecość, mówi, przestań nią frymarczyć. Znowu mówi, że nie zaspokoi moich dawnych potrzeb. Ale chce. Oni zawsze chcą. Nasze relacje są inne. Sam tak powiedział. Wiemy to oboje. Jego gabinet jest ciepły. Popołudnia są krótkie. Zmierzch tłumi światło w gabinecie. Nasze fotele dzieli zaledwie półtora metra. Równie dobrze mógłby je dzielić kilometr. Ale moje pożądanie potrafi pokonać tę odległość. Przygląda mi się, czeka. Ja też się przyglądam. Jego pierś z każdym oddechem unosi się o milimetr wyżej. Po tym poznaję, żejużjestemjego. Wstaję wolniutko, z wahaniem, którego nie czuję. Moje oczy są przykute do jego oczu. Jego oczy są zawsze przykute do moich. Nigdy nie błądzą. Ale ja tak. Teraz błądzę. Gdy wstaję, jego wzrok opada ku moim piersiom, potem, gdy stoję, patrzy w moje krocze. W jego oczach widać zaskoczenie. Mówię: jesteś za daleko. Robię krok i osuwam się na krawędź stołu, który stoi nieco z boku między naszymi fotelami. Nawet nie obciągam spódnicy. Nasze kolana są oddalone od siebie zaledwie o trzydzieści centymetrów. Tak jest lepiej, mówię. Mija czas. Ale krótki. On mnie prosi, żebym wróciła na swój fotel. Jego głos lekko się załamuje. Nie zdążył skończyć. Moja ręka opada na jego kolano. Jesteś jedynym człowiekiem, którego naprawdę obchodzę, mówię. Zamyka oczy na jedną chwilę dłużej niż mrugnięcie. Zaczynam poruszać palcami. Zdejmuje moją dłoń z kolana. Ogromnie się stara. Wciąż sobie powtarza, że to jest słuszne. Jeszcze raz mnie prosi, abym wróciła na miejsce. Mówi: wracaj. I dodaje: proszę. Musimy, mówi, o tym porozmawiać! Ignoruję prośbę. Wstaję ze stołu i siadam na poręczy jego fotela. Obejmuję go. Przyciskam pierś do jego barku. To prawda. Jestem jego. Wypowiada moje imię tonem, którego nigdy przedtem nie słyszałam. Coś się roztapia. W jego głosie brzmi błaganie. O co? On jeszcze nie wie. Ja wiem. Nastąpiła zmiana władzy. Nie planowałam tego na dziś wieczór. To nie zakończy się uściskami. Nigdy się tak nie kończy. Wolałabym mieć inną bieliznę. Ale co tam. Nie będzie jej długo oglądał. Wciąż błaga. Chce, żebym wróciła na swoje miejsce. Mówi, nie, kiedy rozpinam i zdejmuję bluzkę. Nie niszcz wszystkiego, mówi, gdy szarpię jego krawat. Słyszę go, ale nie słucham. Czemu? Bo go potrzebuję. Bo on mnie pragnie. Muszę na to zareagować. Muszę. On mnie pielęgnował, wspierał, pomagał odkryć samą siebie. Tak, on mnie pragnie. A ja nie chcę, żeby mnie wziął. Lecz część mnie mówi, że na to zasłużył. Nie chcę, żeby mnie opuścił. I nigdy tego nie powiem. Nigdy nie mówiłam. Jego protesty ustępują, kiedy ku niemu wypinam pierś. Patrzy z wdzięcznością, gdy powoli zdejmuję stanik. Wyciągam ku niemu ramiona. Część pierwsza Domena serca 1 Rozległo się pukanie. Cicero szczeknęła i popędziła do drzwi. Popołudnie późnojesiennej niedzieli. W suchym powietrzu czuło się zaledwie ślad chłodu, światło było jasne i łagodne. Rano jeździłem na nartach. Wróciłem z Front Range do domu z zamiarem ukoronowania dnia paroma setami tenisa. I może przejażdżką na rowerze. Pobiegłem za Cicero. Dziwne, że Peter zapukał, zamiast po prostu wejść i powiedzieć, że jest gotowy na tenisową rozgrywkę. Wielka Cicero pośliznęła się na drewnianej podłodze, jak zawsze, kiedy z dużą prędkością próbowała wziąć zakręt z salonu do przedpokoju. Moje nowe narty stały oparte o drzwi. Długa rysa na ślizgu jednej z nich ciągle wzbudzała we mnie wyrzuty, że zacząłem jeździć przed sezonem. Pukanie stało się bardziej natarczywe. - Już, już, chwileczkę! - wrzasnąłem. W ciągu naszego ośmioletniego sąsiadowania Peter tylko raz zgrzeszył niecierpliwością. Wypiłem kieliszek wina, które jeszcze nie skończyło oddychać. Przestawiłem narty i uchyliłem drzwi. Po drugiej stronie stał nieznajomy mężczyzna. Był w sportowej marynarce i krawacie. Ja miałem na sobie zielone szorty i żółtą nylonową bluzę od dresu na kasztanowatej koszulce. Mój strój wydawał się mniej osobliwy. W Boulder, w niedzielę po południu, widok kogoś w krawacie był jak dźwięk dzwonka telefonu w środku nocy. Wzbudzał podejrzenie. Cicero wzmogła czujność. Wydała z siebie dwa głośne szczeknięcia z tenorowymi niuansami o natężeniu niedopuszczalnym w granicach miasta. Mężczyzna u drzwi nie zwracał najmniejszej uwagi na czarne czterdziestokilogramowe zwierzę, które powstrzymywałem kolczatką. Wyjął odznakę i przytrzymał w górze, żebym się jej przyjrzał do woli. - Detektyw Purdy, z policji w Boulder - powiedział. Jako mieszkaniec przedmieść przez chwilę zastanawiałem się, dlaczego przyszedł policjant, a nie szeryf okręgowy. Dopiero potem zadałem sobie pytanie, co w ogóle sprowadza do mnie przedstawiciela prawa. - Mogę wejść? - spytał. - Tak, oczywiście. Chwileczkę - powiedziałem do detektywa, a potem do Cicero: - W porządku. Dobra psina. Odsuń się. - Cicero zrobiła parę kroków w tył i weszła prosto w narty, które upadły z trzaskiem na podłogę. Nogą odsunąłem je na bok i zaprosiłem policjanta do środka. Poszedł za mną do salonu. Rozejrzał się po wielkim pokoju i popatrzył przez okno na panoramę Front Range. Nie proszony usiadł w moim fotelu z wysokim oparciem, z turkusowej skóry. Cicero szarpnęła smycz. - Spokojnie. Leż! - rozkazałem. Cicero, nie zawsze posłuszna moim poleceniom, usiadła i bystrym wzrokiem śledziła naszego gościa. - Jest pan lekarzem, prawda? Psychiatrą, tak? - Klinicznym psychologiem - uściśliłem. - Terapeutą. Psychoterapeutą. - Detektyw najwyraźniej stawiał mnie na równo z kawalarzami z Boulder, metamorficznymi refleksologami, wy-równywaczami energii jin shin i terapeutami od kolorów, tymi, którzy badają paletę barw w twoim jedzeniu z taką samą pilnością, z jaką urząd skarbowy przygląda się zeznaniom podatkowym. Wyjął notesik z naszy-wanej kieszeni na prawym biodrze i zajrzał do środka. - Ma pan pacjentkę nazwiskiem... Hart? Karen Eileen Hart? Zawahałem się. Zawsze reagowałem w ten sposób, gdy próbowano ode mnie wyciągnąć informacje o kimś, kogo poddawałem psychoterapii. Ściągnąłem usta i spojrzałem na detektywa. Wyglądał, jakby chodził w tym samym ubraniu przez większą część tygodnia. Oczy miał zmęczone i zaczerwienione, a jego postawa zdradzała zniecierpliwienie. Podejrzewałem, że co najmniej jeden fałd tłuszczu na jego brzuchu przypadał na każde dziesięć lat służby w policji. Prawdopodobnie przesłużył w niej dwadzieścia lat i przekroczył czterdziestkę. Czoło miał kształtne i wielkie niczym stan Nebraska, olbrzymi obszar równiny sięgał kędzierzawych, lekko rudych włosów. Trzymał łokcie lekko odstawione od boków jak to zwykle robią bardzo silni ludzie. - A jeśli mam? Wydął policzki i powoli wypuścił powietrze. - To ma pan martwą pacjentkę. Jeżeli nie, to tracę czas. Więc jak? Opadłem na oparcie kanapy. - Boże. Karen Hart nie żyje? Zamknąłem oczy. Detektyw dał mi na moment spokój. Po chwili odzyskałem równowagę. - Przepraszam. Nie chciałem przekazać tej wiadomości w taki sposób. - Miał na twarzy niewyraźny, współczujący uśmiech. Błagał w milczeniu, żebym nie był dupkiem i nie czepiał się szczegółów. - Jest moją pacjentką. - Znaleźliśmy jej ciało dzisiaj rano, po anonimowym telefonie. Facet powiedział, że w pewnym mieszkaniu przy Maxwell Street leży martwa dziewczyna. Pojechaliśmy tam. I rzeczywiście znaleźliśmy trupa. Wyglądało na przedawkowanie. Teraz po prostu staram się powiązać luźne końce, bo jestem dokładny. Maxwell Street? Tak, ona tam mieszka. Karen Hart? Nie, to jakaś pomyłka. - Karen Hart? - zapytałem z głową wysuniętą w przód. - Dwadzieścia cztery lata. Włosy ciemne. Oczy niebieskie. Ładniutka dziewczyna. - Mówił jak ojciec. Miał akcent rodem z Minesoty. Domyślałem się, że ze stron Boba Dylana, z Iron Range. Natychmiast pomyślałem o dwóch innych pacjentach w głębokiej depresji i z dostateczną manią samobójczą, aby się zabić. Karen Hart jest w porządku, myślałem. On się myli. - Proszę mówić dalej - wydusiłem z siebie. W kontaktach z policją zwykle zachowywałem się jak idiota. Dotkliwie świadom tej skłonności usiłowałem ją ukryć. - Więc co mi pan powie, doktorze? Czy ona popełniła samobójstwo? - Nie - odparłem. - Cholera. Nie wiem. Nie. Nie. Niemożliwe. - Byłem o tym przekonany. - Trwa sekcja zwłok, ale wszystkie fakty przemawiają za samobójstwem. Żadnego listu. Tylko pusta buteleczka po - zajrzał do swojego notesiku - imipraminie - dokończył, źle akcentując wyraz. - Zmieszała ją z alkoholem. Jest to podobno śmiertelna dawka KD-50. Nieuważnie słuchałem wywodu detektywa o ilości leku przeciwdepre-syjnego, jaką Karen musiałaby przyjąć, aby mieć pięćdziesięcioprocento-wą szansę na śmierć. Oczami wyobraźni widziałem piękne ciało Karen, rozcięte od szyi po krocze na stole z nierdzewnej stali, gdzieś w prosektorium po drugiej stronie miasta. Detektyw dostrzegł ból w mojej twarzy. - Nie spodziewał się pan tego, co? - zapytał, choć znał odpowiedź. - Nie. We czwartek czuła się bardzo dobrze. Było z nią coraz lepiej. Zaczął zapisywać. - Cierpiała na depresję? Moje zdecydowanie, by chronić sekrety Karen Hart, załamało się. Detektyw natychmiast to wykorzystał. - Tak. Co najmniej dwa lata. - Czy już kiedyś tego próbowała? - zapytał. - Popełnić samobójstwo - uściślił, gdy nie padła żadna odpowiedź. - Nie. Rok temu myślała o tym bez przerwy. Ostatnio jednak nie. Nie miała żadnych samobójczych planów. Żadnych. - Przeżywała jakiś kryzys? Pokręciłem głową. Purdy poprawił się w krześle. Jego marynarka była dobrze skrojona, kiedyś. Teraz zupełnie nie pasowała do figury otyłego mężczyzny. Jodełka zatracała swoją geometrię, rozciągając się na szerokich barkach. Detektyw w zamyśleniu przewracał kartki notesika. - Pan przepisuje leki? - Psychologowie nie mogą przepisywać leków. Impiramina to stary lek przeciwdepresyjny. Ktoś pewnie postawił mylną diagnozę, gdy Karen była jeszcze studentką. Wtedy go dostała. Zanim zacząłem się z nią widywać. - Mylną diagnozę? Sam pan powiedział, że cierpiała na depresję. A to był lek przeciwdepresyjny. Nie byłem w nastroju do wysłuchiwania pouczeń, ale brnąłem naprzód. - Istnieje mnóstwo rodzajów depresji, wiele etiologii... przyczyn. Niektórzy reagują na leki przeciwdepresyjne, inni nie. Karen nie reagowała. - Więc ostatnio ich nie brała. - Nie. O ile dobrze wiem. - Gdzie mogę znaleźć jej ojca? Wzruszyłem ramionami i pokręciłem głową. - Nie mam tu jej karty. Może jego adres na niej jest, ale bardzo wątpię. W Denver mieszka serdeczna przyjaciółka Karen. Valerie. Nazwiska nie pamiętam. - Już z nią rozmawiałem. Czy ktoś jeszcze może wiedzieć, jak odnaleźć rodzinę denatki? - Karen pracuje dla... - urwałem. Przez chwilę rozkoszowałem się brzmieniem czasu teraźniejszego. Nie potrafiłbym użyć przeszłego. - Ona pracuje dla Adamsa i Blounta, wielkiej firmy adwokackiej w Denver. Może oni wiedzą. Nie, już tam był. - Z kim się umawiała? - Na randki? - zareagowałem, jakby mnie zapytał o Matkę Teresę. Tkwiący we mnie idiota dał o sobie znać. Purdy skrzywił się. - Tak, na randki. - Z nikim. - Z nikim - powtórzył jak echo. Gapił się na mnie przez krótką chwilę. Pewnie się zastanawiał, ile może mi powiedzieć. - No, cóż - odezwał się i znów zajrzał do notesika. - Znaleźliśmy dowody małego spotkanka w jej mieszkaniu. Dwa kieliszki do wina i dwie filiżanki. Poza tym - uniósł brwi i spojrzał na mnie - koroner mówił, że tuż przed śmiercią miała stosunek płciowy. Zazwyczaj wprawnie ukrywam swoje emocje, zwłaszcza podczas rozmowy. Tym razem się nie udało. Aż mi dech zaparło. Milczałem chyba z minutę. - Nie wiedziałem... że ona... hm... z kimś się spotyka - odparłem z przejęciem, gdy już trochę ochłonąłem. - Zastanawialiśmy się, czy to był zły związek. - Purdy uniósł swoją ciężką głowę i utkwił we mnie wzrok. - Proszę pana, nie mogę panu pomóc. Nic nie wiem na ten temat. - Więc nie zna pan tego faceta? - Nie. - Gdzie pan był wczoraj i dziś? - Dlaczego pan pyta? - Gdzie? - Wczoraj i dziś przed południem jeździłem w Cooper na nartach. Zostałem na noc w mieszkaniu przyjaciela. - Sam? - Tak, sam. - To są bilety na wyciągi? - Wskazał dwa kolorowe kwadraciki zawieszone na drucikach przy zamku mojego dresu. Kiwnąłem głową. - Mogę je wziąć? - ciągnął detektyw. Byłem bardziej wstrząśnięty śmiercią Karen niż oburzony podejrzeniami. - Proszę bardzo. - Oderwałem bilety i wyciągnąłem druty z zamka błyskawicznego. - Czy ona próbowała się z panem skontaktować, gdy pana nie było, doktorze? - Niewykluczone. Kiedy wróciłem z gór, powiedziano mi w centrali informacyjnej, że ktoś dzwonił, ale nie chciał podać nazwiska. Myślę, że to mogła być Karen. Detektyw prawdopodobnie wykonywał swój zawód za długo. Tragedie już na niego nie działały, ale zdawał sobie sprawę, że inni nie są na nie uodpornieni. Zamknął notesik i włożył do wewnętrznej kieszeni marynarki. Powoli zakręcił wieczne pióro i popatrzył na mnie wzrokiem pełnym udawanego współczucia. Byłem mu za to dziwnie wdzięczny. - Dziękuję panu, doktorze - powiedział. Wstał i skierował się ku drzwiom. - Proszę zaczekać. To wszystko? Czy mógłbym w czymś jeszcze... Wyciągnął rękę, jakby kierował ruchem ulicznym. - Sprawa wygląda na samobójstwo. Zamkniemy ją, gdy wróci toksykolog. - Obserwował, jakie wrażenie wywierają na mnie jego słowa. - Dziękuję, że poświęcił mi pan trochę czasu. - Proszę pana, ona... Karen nie popełniła samobójstwa. Wiem to z całą pewnością. - Doktorze... - Bardzo się starał nie mówić protekcjonalnie, ale niezbyt mu się to udawało. - Kiedy wy, specjaliści od zdrowia psychicznego chcecie, aby dać wam spokój, mówicie zawsze takim facetom jak ja, że nie możecie przewidzieć gwałtownego zachowania. A kiedy zaś chcecie, żeby traktować was poważnie, przekonujecie, że znacie przyszłość tak dobrze, jak swoje honorarium za godzinę. No więc, jak to jest? - Nie czekał na odpowiedź. I dobrze, bo jej nie miałem. Przystanął w progu, wskazał Cicero i spytał: - Co to jest? Sznaucer olbrzym? - Nie, owczarek belgijski. - Bardzo ładny - powiedział i wyszedł. Patrzyłem, jak wsiada do samochodu. Chwilę siedział i coś pisał, potem odjechał. Wróciłem z Cicero do salonu. Zadzwoniłem do Petera, żeby odwołać mecz tenisowy. Skłamałem, że jestem zbyt obolały pojeździe na nartach. Zmieniłem ubranie i dałem sobie wycisk ostrą jazdą we wschodniej części okręgu Boulder. Próbowałem nie myśleć o Karen Hart. Zanim odstawiłem rower na miejsce, niebo na zachodzie, nad Front Range przypominało płomienistą aureolę. Cicero przyszła za mną do salonu i patrzyła, jak się wygodnie sadowię na kanapie. Sama usiadła na podłodze i położyła mi łeb na kolanach. Brudnoróżowa łuna bladła, a na ciemniejącym niebie pojawiały się gwiazdy. W domu było zimno. Włączyłem piec i schyliłem się, żeby rozpalić ogień w stylowym kominku, który Merideth uparła się zainstalować kilka zim wcześniej. Wspomnienia żony i naszego wspólnego życia regularnie przeplatały się w moim umyśle niczym nici sieci. Od separacji nie minęły jeszcze trzy miesiące. Nasz mały domek był wielopokoleniową architektoniczną hybrydą z imitacji niewypalanej cegły i autentycznej płyty żużlowej. Stał na zachodnim stoku punktu widokowego przy szosie numer trzydzieści sześć prowadzącej do doliny Boulder. Cały urok domu stanowiły głęboko osadzone okna i rzeźbione drzwi zaokrąglone u góry. Od dolnej strony stoku wystawały szare surowe fundamenty z aluminiowymi ramami okiennymi. Przybudówka od północy przypominała koszary. Dom ten należał do mnie za darmo przez cały okres studiów. Musiałem tylko zajmować się trzema akrami dziko rosnącej trawy. Moja ówczesna gospodyni, Lois, mieszkała na wschodnim krańcu posiadłości, wyżej na wzgórzu. Razem z mężem zbudowała tam imponujący dom, rozmiarami przystosowany do ogromnej przestrzeni Gór Skalistych, które dominowały od wschodniego krańca Boulder. Mąż pani Lois zmarł kilka lat wcześniej, nim ją poznałem w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim roku. Zamieściła ogłoszenie, że szuka pomocy do swego rancza. Kiedy siedziałem z nią w salonie przy herbacie, wyjaśniła, że gips, jaki ma na ręce, nie pozwala jej robić wielu rzeczy. Lois, wówczas sześćdzie-sięciojednoletnia kobieta, wspięła się na stary wiąz, który zasłaniał widok na fajerwerki w dniu Czwartego Lipca, spadła i złamała rękę. Siedem lat później zdecydowała się wyjechać do ojczyzny męża, Norwegii. Sprzedała ranczo młodej urolożce i jej mężowi, stolarzowi. Adrien-ne i Peter, obecnie moi przyjaciele i sąsiedzi, chcieli kupić całą posiadłość, ale Lois oddzieliła dolny akr i sprzedała mi wraz z mozaikowym budynkiem za pół ceny. Po ślubie, Merideth i ja zainwestowaliśmy mnóstwo energii, aby nadać wnętrzu przyjemny wygląd. Każdej wiosny znajdowaliśmy też powody, aby odroczyć znaczniejszą przebudowę całości. Dom był brzydki, ale funkcjonalny, pełen ciemnych, prymitywnych, drewnianych mebli zarzuconych poduszkami. Część wyposażenia stanowiły antyki lub po prostu stare graty. Niektóre meble wykonał zaś Peter za podszeptem jakiegoś pomysłowego ducha. Merideth rozłożyła wschodnie dywany oraz piękne wełniane chodniki, które złagodziły surowość zniszczonej dębowej klepki i porysowanych płytek ceramicznych. Szereg wielkich okien skierowanych na zachód zezwalał, aby Góry Skaliste odgrywały rolę prawdziwego perymetru naszego mieszkania. Tego wieczoru, kiedy siedziałem w swoim ulubionym fotelu, ogłuszony wiadomością o śmierci Karen Hart, nie mogłem dostrzec zarysu krawędzi gór na czarnym niebie. Uroczy cień Cicero przesuwał się tam i z powrotem w tańcu, który oznaczał, że już najwyższa pora na wieczorny posiłek. Odmierzyłem kubek karmy z wielkiej zielonej torby w spiżarni. Sprawdziłem, czy w misce jest dość wody. Sobie nalałem kieliszek wina. Cicero pochłonęła kolację w mgnieniu oka i zabawiała się obserwowaniem moich ruchów. Dorzuciłem kawałek drewna białego orzecha do ognia na kominku i przykręciłem termostat. Musiałem do kogoś zadzwonić. Przyszła mi do głowy Merideth, ale zniechęciło mnie wspomnienie ostatniej z nią rozmowy. Doszliśmy do takiego etapu naszej separacji, że zdecydowaliśmy się pozostać przyjaciółmi bez względu na okoliczności. Łóżko w gościnnej sypialni, w której spałem, było nie pościelone. Złożyłem więc prześcieradła i wepchnąłem oporną kołdrę w poszwę. Merideth zawsze przed wyjazem ścieliła łóżko. Inaczej nie wyszłaby z domu. Zatęskniłem teraz za jej obowiązkowością. Tęskniłem też za innymi rzeczami. Ze słuchawką na ramieniu chodziłem wokół kuchennego stołu. Nie mogłem się zdecydować, do kogo zadzwonić. Nalałem sobie jeszcze kieliszek wina. Cierpkie brzęczenie w słuchawce wkrótce przerwało moją zadumę i przypomniało mi, że powinienem wystukać jakiś numer. Zadzwoniłem do swojej wspólniczki, Diany Estevez, i wysłuchałem fugi Bacha, która towarzyszyła instrukcjom jej męża, Raoula, żebym po usłyszeniu sygnału zostawił wiadomość. Odłożyłem słuchawkę i wróciłem na skórzany fotel. Zdecydowałem, że najbardziej uspokajającą rzeczą, jaką mogę zrobić, to przy trzasku ognia na kominku znaleźć sposób, aby przekonać samego siebie, że Karen Hart nie mogła popełnić samobójstwa. Trzy dni wcześniej była w moim gabinecie jak zwykle w czwartek o piątej piętnaście. Miałem to spotkanie świeżo w pamięci, choć niczym szczególnym nie różniło się od zwykłej sesji z jakimkolwiek innym pacjentem. Przyszła punktualnie. Precyzyjnie odmierzyła czas na długi dojazd z firmy prawniczej w Denver, gdzie pracowała. Zgodnie z wymogami ubierała się jak prawniczka. Jej kostiumy miały jednak na sobie wymowne dowody niskiego uposażenia właścicielki, a pasta na butach była zawsze starta od częstego chodzenia na piechotę. W pantoflach na obcasach Karen dorównywała mi wzrostem. Wysoka, szczupła, bardzo sprawna fizycznie. Wieczorami ćwiczyła na siłowni, aby odegnać od siebie potwory, które zaczęły ją nękać wkrótce po tym, jak ją poznałem. Jej długie ciemne włosy, zawsze trochę w nieładzie po dniu pracy, okalały bladą znużoną twarz o czujnych oczach. Według mnie była pociągająca. W czwartek, przed śmiercią, Karen Hart wydawała się skrępowana. Zwyczaj osłaniania ust lewą dłonią, gdy się uśmiechała, stał się bardziej wyrazisty. Przed południem ortodonta założył jej klamerki na zęby. Uzębienie stanowiło jedyny mankament Karen. Mówiła nonszalancko o swojej próżności i bardzo wnikliwie o władzy nad mężczyznami, jaką dawała jej uroda. Minęły trzy miesiące, zanim wyrobiła sobie lepszy stosunek do swego wyglądu. Jeden z nękającychjądemonów twierdził, że mogłaby skorygować zgryz, tylko ze względu na chęć powiększenia swej atrakcyjności dla mężczyzn. Uchyliła się od odpowiedzi, jak jej wygląd, uroda mogłaby wpłynąć na mnie. Powiedziała, że nie jest jeszcze gotowa do rozmowy o swoich uczuciach do mnie. Może niedługo, odparła z uśmiechem zażenowania. Patrzyłem, jak nieproszone skojarzenie dociera do jej świadomości. W oczach Karen pojawiły się łzy. Sięgnęła po chusteczki higieniczne. - Czasami mam ochotę go zabić - wyznała. - Gdyby przyszedł pod moje drzwi, wbiłabym mu nóż w serce. - Mówiła to już wcześniej. Karen odwiedziła mnie pierwszy raz niemal dwa lata temu. Była w depresji po ukończeniu studiów na uniwersytecie Kolorado. Ani jej dolegliwości, ani sposób ich prezentacji nie były nietypowe. Opisała mi wiele nieudanych związków, nieprzychylne nastawienie rodziny, sukcesy w szkole, które nie przyniosły zadowolenia. Szkoła średnia i pierwsze lata na uczelni dały jej niewybredne przeżycia seksualne. Do czasu ukończenia studiów pozostawała abstynentką. Minęło niecałe sześć miesięcy. Zaczęła się spóźniać na sesje. Mówiła też, że w ogóle niechętnie się ze mną widuje. Zarzucała mi, że chcę nią manipulować i usiłuję ograniczyć jej niezależność. Czułem, tak samo jak ona, że zaczyna się ujawniać coś ważnego. Oboje podświadomie wiedzieliśmy, o co chodzi. Ona się broniła. Chciała uciec przed uświadomieniem sobie tego. O „kazirodczym” czynie przyrodniego brata wspomniała mimochodem, gdy opowiadała o pobycie w Londynie, w czasach dzieciństwa. Spędziła pewien czas za granicą, gdzie jej ojciec przebywał w interesach. Pamięć o tym, co się tam zdarzyło, była wyniszczająca. Karen studiowała prawo, kiedy zaczęliśmy razem powoli wyzwalać te wspomnienia. Większość czasu spędzała w domu, w łóżku. Przestała umawiać się na randki. Znów stała się przerażoną dziewięciolatką, o której zapomniała. I na chwilę mnie znienawidziła. Jako mężczyznę. I przewodnika. Niewzruszenie towarzyszyłem jej w wędrówce po terytorium, jakie niechętnie przemierzała. - Gdyby tu nie było ciebie, nie musiałabym o tym mówić - powiedziała kiedyś. Ten rozdział w jej życiu nosił tytuł: „Żaden związek nie jest bezpieczny”. I w ciągu następnego roku napisała tysiąc jego wersji. Właśnie zaczynała dochodzić do zdrowia, kiedy popełniła samobójstwo. 2 Ciężar w mojej głowie przemieszczał się z każdym oddechem. W czasz-j ce przewalała się luźno ciężka kula. Klepnąłem w radio. Zamilkło. - Cholera - wymamrotałem do poduszki. Przez mrok sączył się wczesnoranny hałas. Ptaki. Wiatr. Ruch na szosie numer trzydzieści sześć. Lęk. Odczuwanie rankiem lęku nie było niczym nowym. Merideth wyprowadziła się ode mnie w sierpniu. Od tamtego czasu codziennie budziłem się ze złymi przeczuciami. Wiedziałem, że jej strona łóżkajest zimna i pusta. Lecz tego ranka było coś innego w moim strachu. Policjant, Karen Hart, wino, które wypiłem. - Boże - jęknąłem. - Cholera. - Trzy tylenole, gorąca kąpiel i wielki kubek kawy powinny ulżyć mi w niedoli. Tylko mój subaru podążał na zachód po South Boulder Road, gdy promienie słońca zaczęły się wciskać do doliny. Blask odbity od łańcucha Fla-tirons był światłem latarni morskiej kierującym mnie do Baseline, a potem przez Dziewiątą do Walnut. Zaparkowałem w śródmieściu Boulder, za przerobionym wiktoriańskim domem, gdzie mieścił się mój gabinet. Posiedziałem kilka minut przy otwartym oknie. Wysłuchałem w radio porannych wiadomości. Poszedłem na Treats, kupiłem egzemplarz „Daily” w automacie i pospacerowałem trochę, póki nie otwarto piekarni. Zamówiłem kawę, śmietanę, ciastko kawowe i „odę do cholesterolu”, czyli swoją ulubioną bułeczkę z otrębami. Z gazetą, białą pergaminową torebką z ciastem i kartonowym pojemnikiem z kawą ruszyłem z powrotem na Walnut. Do gabinetu wszedłem swoim prywatnym wejściem z ogrodu. Zamknąłem za sobą oszklone drzwi. Przed odejściem Merideth bardzo sobie ceniłem tę wczesną porę w gabinecie, zanim pojawiali się pacjenci. Moja wspólniczka, Diana, rzadko przychodziła przed ósmą trzydzieści. A pani architekt, Dana Beal, zajmująca pomieszczenia na górze, zjawiała się, kiedy miała ochotę. Domyślałem się jej obecności z drobiazgów: brak nagromadzonej korespondencji albo kartka z nagryzmolonym zapytaniem, czy mamy zapasowe żarówki, znaczki... Podejrzewałem, że Dana nie musi praktykować jako architekt. Przypuszczałem, iż ma jakieś inne źródło dochodu. Diana na pewno znała życiorys naszej sąsiadki. Kiedyś ją o to zapytam. Zupełnie bezmyślnie zapaliłem jak co dzień światła, ustawiłem termostat i nastawiłem dzbanek z kawą w malutkiej kuchence. Nie otwierałem frontowych drzwi. Diana to zrobi, gdy przyjdzie. Pierwszy pacjent miał się pokazać dopiero w połowie przedpołudnia. Kilka minut później elektroniczny świergot telefonu wyrwał mnie z postępującego otępienia i bezmyślnego przeglądania wiadomości. - Alan Gregory - powiedziałem do słuchawki. Dzwoniła Diana Estevez, doktor filozofii, ze swojego telefonu komórkowego, ulubionej nowej zabawki. Pędziła po North Broadway, a jej pełen entuzjazmu głos brzmiał mocno jak zawsze. Na pewno nie słyszała o samobójstwie Karen Hart. - Dobrze, że już jesteś - powiedziała. - Przybywam o świcie, a już jestem spóźniona, bo moja pacjentka zawsze przychodzi wcześniej, żeby obejrzeć komiksy w „New Yorker” i w ten sposób przygotować się na spotkanie. Otwórz, proszę, frontowe drzwi. - Spóźniasz się, no cóż, wszyscy popełniamy błędy. Nie martw się, otworzę drzwi - powiedziałem szybko. Postanowiłem zaczekać z wiadomością o śmierci Karen do przyjazdu Diany. - Skurwiel - krzyknęła. Zachowałem spokój. - Przepraszam - dodała po chwili. - Jakiś dupek jedzie o dziesięć centymetrów od mojego kufra. Muszę się tym zająć! Dzięki. Do widzenia. - Diana traktowała prowadzenie samochodu z powagą i strzegła swój nowy wóz turbo 9000 niemal z nabożeństwem. Wykluczone, żeby mogła darować zagrażającemu jej kierowcy jakiekolwiek wykroczenie. - Diana - odezwałem się do głuchej słuchawki. - Bądź miła. Wyszedłem przez drzwi dzielące nasze gabinety od poczekalni, w której dominował czerwono-niebieski dywan. Zapaliłem górne światła i przekręciłem klucz w zamku starych dębowych drzwi. Gdy zrobiłem w tył zwrot do gabinetu, pośliznąłem się na jakimś papierze. Spod orientalnego dywanu, wystawała niebieska koperta z wypisanym moim imieniem. Nie rozpoznałem charakteru pisma, ale wiedziałem, że przesyłka jest od Karen. Rzeczywiście. Drogi Alanie postanowiłam spróbować się wyzwolić! W końcu umówiłam się na randką. Lecz on powrócił, tak jak w snach. Nawet nie krzyknęłam. Pozwoliłam, aby to się stało. Będę już martwa, gdy weźmiesz ten list do ręki. Muszę być martwa, nim to się znowu zdarzy. Przykro mi. Zawiodłam cię. Ty mnie też zawiodłeś! Nie było cię w tym dużym domu. Śmieszne, że wszystko wydawało się bezpieczne poza powiedzeniem ci, że cię kocham. No więc, kocham cię, na zawsze. K. Dopiero teraz zauważyłem, że wzorek na fasecie w gabinecie Diany był inny niż w moim. Ale też nie mogłem sobie przypomnieć, żebym kiedykolwiek wcześniej leżał u niej na kanapie. Diana weszła, żeby się przywitać. Zastała mnie przy biurku. Cicho płakałem i bredziłem szeptem najpierw do Merideth, a potem do dziecka Karen. Diana zdecydowała szybko, że nie powinienem zajmować się terapią zaraz po odkryciu samobójstwa pacjentki. Zadzwoniła do centrum kontaktowego, podała numery telefonu moich pacjentów i poleciła odwołać wizyty. Potem wyciągnęła mnie do swojego gabinetu. - Pogadajmy - zaproponowała. - Dobrze. - Obróciłem się na bok, aby móc ją widzieć na fotelu obok. - Jak niewątpliwie się domyślasz, jestem trochę zdenerwowany śmiercią pacjentki. Młoda kobieta, która przychodziła do mnie od paru lat, popełnia podczas weekendu samobójstwo. Myślę, że tym razem musiałem coś naprawdę spieprzyć. - Kiedyś, zawsze obarczałem się winą za cudze nieszczęścia. - Mów dalej. - Jestem też zły z innego powodu. Kiedy przyszedł do mnie policjant, zdradziłem mu kilka poufnych informacji o leczeniu Karen. - To do ciebie niepodobne. - No cóż, nie najlepiej sobie radzę z policjantami w swoim salonie i martwymi pacjentami w prosektorium. - Sądzę, że można ci wybaczyć pomyłkę. Nie ma szkody, nie ma faulu. - Jeżeli chodzi o to, co powiedziałem policjantowi, to może tak, ale gdy idzie o to, czego nie przewidziałem u pacjentki... Sam nie wiem. - Pamiętałem na jakimś poziomie swojej świadomości, że nie powinienem też rozmawiać o Karen z Dianą, ale wmówiłem sobie, że to tylko konsultacja. W każdym razie nie ujawniłem nazwiska dziewczyny. - Ludzie nie zakładają sobie klamerek na zęby, kiedy planują popełnić samobójstwo, prawda? - To pytanie wcale nie było czysto retoryczne. Czułem się tak roztrzęsiony, jak młodociany pijak. Zawahała się na chwilę przed odpowiedzią. - Są wśród nas ludzie dostatecznie próżni, którzy chcą wyglądać jak najlepiej w oczach przyszłych archeologów. Przesadna dbałość o wygląd może stanowić pozostałość z czasów matczynych upomnień na temat czystej bielizny i pogotowia ratunkowego. - Przygładziła włosy i dostrzegła upragniony uśmiech na mojej twarzy. - Nie, nie zakładają sobie - ciągnęła. - Korygowanie uzębienia i odsysanie tłuszczu są zabiegami rzadko stosowanymi przez pacjentów z samobójczymi myślami. Fachowa literatura na ten temat dowodzi słuszności mojego twierdzenia. Starałem się ignorować próby dowcipu. - Więc, powiedz mi dlaczego, do cholery. - Mówiłem bez złości, choć słowa były wciąż gniewne. - A jak sądzisz? Miałem gotową odpowiedź. - Ona była ofiarą kazirodztwa. Myślę, że podczas spotkania ktoś ją zgwałcił. Wywołał powódź wspomnień. Popadła w depresję. - Powoli już zaczynałem przekonywać siebie samego. - To brzmi wiarygodnie. - Tak, ale coś tu nie pasuje. Ona przestała się czuć ofiarą. Zaczynała panować nad swoim życiem. Znasz ten etap terapii, kiedy wszystko już zrobione i pozostaje tylko konsolidacja. Więc ona właśnie była prawie na tym etapie. Nie powinna popełniać samobójstwa. Nigdy dotąd nie straciłem pacjenta. A ty? Znałem odpowiedź na to pytanie. Diana potrząsnęła głową. Zaskakująco niewielu terapeutów doświadczyło samobójstw pacjentów. - Jakaś część mnie oczekuje, że policja się myli. Że Karen nie jest martwa. Albo że przynajmniej nie popełniła samobójstwa. Nie wiem. Czuję się, jakbym coś schrzanił. Może gdybym był w mieście, kiedy mnie potrzebowała... - Alan, trudno pilnować pacjentów cały czas. - Ale ty wiesz, że nie byłem tutaj, cały tutaj, od odejścia Merideth. Może coś przeoczyłem. - Może. Nie jesteś doskonały, a jedynie cholernie dobry. - Wiedziała, że jej słowa nie docierają do mnie. - To nie ty ją zabiłeś. Ona sama się zabiła. Hej! Alan! - Całą uwagę skupiłem na otworach w okiennych złączach. - Wiem, Diano. - Zacząłem wstawać. - Ale świadomość tego na razie wcale nie pomaga. Twój pacjent na ósmą trzydzieści już czeka. - Wskazałem malutką czerwoną lampkę nad jej biurkiem. Diana otworzyła kalendarz z zaznaczonymi wizytami i sprawdziła swój rozkład zajęć. - Co powiesz na wspólną kolację dziś wieczorem? - zapytała. - Dziękuję. Zastanowię się. Dam ci znać. - Podszedłem i uściskałem przyjaciółkę. Przytrzymała mnie chwilę, potem ruszyła w stronę poczekalni. Po opuszczeniu gabinetu poszedłem na wschód, do Śródmiejskiej Promenady. Odnowa gospodarcza w latach siedemdziesiątych spowodowała trwałe zamknięcie dla samochodów odcinka ulicy Głównej do czwartej przecznicy. Kawiarnie, drogerie, magazyny odstąpiły swoje frontony eleganckim sklepom. Na dawnej, dwupasmowej Pearl Street ułożono kostkę brukową, postawiono rzeźby i fontanny, zorganizowano place zabaw i zasadzono mnóstwo drzewek, krzewów i kwiatów. Kiedyś, tutaj, w dzielnicy handlu detalicznego, sklepikarze sprzedawali dosłownie wszystkie niezbędne do życia rzeczy: siatki na włosy, młotki, kubki do kawy. Teraz zamiast tego można było kupić tylko wytworne urządzenia kuchenne albo koszmarnie kosztowną odzież. Odnowione budynki z przełomu wieków użyczały promenadzie uroku, a panorama Gór Skalistych przydawała poczucia przestrzeni. Różne cudaki z Boulder zyskały dodatkowe miejsce spotkań. Usiadłem sam w Bohemia Cafe. Wymieniłem uprzejmości z czeskimi właścicielami i wypiłem kawę. Zadzwoniłem z telefonu kawiarni do centrali kontaktowej. Zostawiłem wiadomość dla Diany, że bardzo dziękuję, ale nie skorzystam z propozycji wspólnego zjedzenia kolacji. Kiedy wywlokłem się z subaru, Cicero już czekała na frontowym ganku. Brak ogona sprawiał, że sznaucerka energicznie poruszała tylną częścią ciała na znak radości. Podskakiwała w miejscu na wyprostowanych wszystkich czterech łapach. Zdziwiłem się na widok terenowego samochodu mojej sąsiadki, Adrienne, urolożki, w poniedziałkowe przedpołudnie. Cicero popędziła za autem w stronę domu. Ruszyłem za psem. Adrienne wyjaśniła, że wyznaczona na ten dzień operacja została odłożona, ponieważ pacjent dostał zapalenia płuc. Zaprosiłem Adrienne na lunch. - Przepraszam, nie mogę. Jeszcze nie zrobiłam obchodu. Zostawiłam w domu kilka kart. Mój szef strasznie się piekli. Muszę wrócić do kliniki. Co powiesz na kolację jutro? Peter przygotowuje coś, co leżało w sodzie od Święta Paschy. Szczerze mówiąc, wolałabym nie być jedyną odpowiedzialną osobą za przekonanie go, iż jest to świetne. Uznałem, że przed przyjęciem zaproszenia powinienem powiadomić Adrienne, że nie jestem w nastroju na świętowanie tego rodzaju okazji. Zauważyła moje wahanie. - Mam pacjentów, którzy prędzej godzą się na wszczepienie pompki rowerowej w swoje trwale sflaczałe penisy, niż ty akceptujesz zaproszenie na kolację. Pomyśl o tym, słonko, i daj mi znać! Pa! Miałem jej właśnie powiedzieć o samobójstwie mojej pacjentki, lecz Adrienne ucałowała Cicero i wsiadła do ogromnego samochodu, zanim zdążyłem cokolwiek z siebie wydusić. Adrienne stwierdziła kiedyś, że w potrzebie nie jestem szczególnie skłonny zwracać się do przyjaciół o pomoc. Ta krytyka była uzasadniona, ale ciąg zdarzeń, który ostatnio rujnował mi życie, pomagał również być lepszym w szukaniu pociechy. Cóż, praktyka wiedzie do doskonałości. Wróciłem z Cicero ze spaceru. W domu panował okropny zaduch. Przed wyjściem nie przykręciłem termostatu-jeszcze jeden z całego szeregu grzechów zaniedbania. Cicero wiedziała tylko, że Merideth wyjechała. Nie miała zielonego pojęcia o Karen Hart, a ja nie zawracałem jej tym głowy. Płakaliśmy natomiast już chyba po raz tysięczny nad odejściem Merideth. Temu wielkiemu psisku brakowało Merideth tak samo, jak mnie. Pod koniec dnia sznaucerka często siadywała przed rzeźbionymi drzwiami i nadsłuchiwała znajomego warkotu samochodu swojej pani. Niekiedy towarzyszyłem Cicero. Innym razem wykazywałem, że takie czekanie jest daremne. Tego wieczoru wróciliśmy do domu wcześnie. Po pewnym czasie usłyszeliśmy w dole dziarski okrzyk Petera. Sąsiad, mężczyzna z długimi blond włosami, stał na szutrowym podjeździe i wzywał nas na kolację. Z mieszanymi uczuciami opuściłem dom i ruszyłem na wzgórze, Cicero skakała obok mnie. Niosłem butelkę czerwonego i butelkę białego wina. Nie wiedziałem, które bardziej pasuje do solanki. 3 Codzienne obcowanie z nieszczęściem i rozpaczą pacjentów uczyło mnie pokory i pozostawiało uczucie zależności od losu. Z doświadczenia wiedziałem, że każdy duch, narażony na dostateczną presję lub dostatecznie ostry cios, w końcu się załamuje. Od niemal dziesięciu lat z mozołem umacniałem i wspierałem tych, których jaźń była już osłabiona, nadwerężona lub nie istniejąca, nim jeszcze poszli do przedszkola. Uczyłem tych, których nie tknięte psychiki załamały się pod wpływem wydarzeń, jakie ja zniósłbym bez szwanku. Niosłem ulgę tym, których silny układ psychiczny ulegał stresom tak niezasłużonym i monumentalnym, że ich organiczna moc stawała się mało znacząca. Wobec ogromu nieszczęść empatia była czymś nieadekwatnym, kon-dolencje stawały się pustymi słowami, litość okazywała się bezpomocna. Często mogłem zaoferować tylko czułość i chęć powtarzania podstawowych, znajomych głosów moim pacjentom, aż ich opór ustanie, a mechanizmy obronne zezwolą, aby te dźwięki stały się słyszalne. I być może, leczyły. Zawsze pragnąłem dawać przede wszystkim bezpieczeństwo, środowisko wolne od przypadkowej infekcji. Po pierwsze, upominał Hipo-krates, nie szkodzić. Czułem głęboki smutek z powodu okrucieństw życia, jakie przydarzały się ludziom, których leczyłem, zawsze wdzięczny za hart ducha. Gdy moja odporność zaczynała słabnąć, pocieszałem się, że nie może mi się przytrafić nic dużo gorszego jak to, że żona mnie rzuciła, a pacjentka popełniła samobójstwo. Myliłem się. Diana, która miała więcej informatorów niż Mosad, jak zwykle pierwsza usłyszała pogłoski. Początkowo moi koledzy odnosili się do mnie ze współczuciem z powodu samobójczej śmierci Karen Hart. W końcu jednak myślę, że wielu z nich chciało dopatrzyć się w jej śmierci mojego zaniedbania. Gdyby samobójstwo pacjentki nie było okolicznością terapeutycznie do uniknięcia, wówczas moi koledzy mogli też być narażeni na podobne zdarzenie w ich praktyce, a każdy wolałby tego uniknąć. Tak czy inaczej, czułem się chwilowo zawieszony w prawach członka bractwa kompetentnych i dbałych terapeutów. Boulder to stosunkowo małe miasto. Niektórzy terapeuci na pewno szczegółowo analizowali przyczyny śmierci Karen Hart, inni szybko wysnuwali wniosek, że nie potrafiłem przewidzieć u niej wysokiego ryzyka samobójstwa. Trudno się spierać. Chętnie jednak bym podważył ten punkt widzenia, ale poufny charakter posiadanych informacji nie pozwalał mi na włączenie się do debaty. Tymczasem życie płynęło jak zwykle. Ilekroć jesień udawała lato, jeździłem na rowerze. Wybierałem się na narty, kiedy pogoda stawała się zimowa. Przeważnie nie myślałem o Karen Hart. W pierwsze Boże Narodzenie bez Merideth czułem się bardzo samotny. Ale jakoś przeżyłem. Złe wieści usłyszałem po raz pierwszy we wczesny niedzielny poranek styczniowy. U schyłku sezonu świątecznego, który rozpoczął się przed Świętem Dziękczynienia i samobójczą śmiercią Karen. W artykule zacytowano szczególnie obraźliwe słowa pewnego psychiatry z Denver. Mówił o tragicznych konsekwencjach nadużywania zaufania pacjentek przez profesjonalistów. Sugerował, że jeśli pomówienia o seksualne ekscesy są prawdziwe, wówczas moj e zachowanie posiada związek przyczynowy z samobójstwem Karen. Zdawałem sobie sprawę, że gdybym to czytał o jakimkolwiek innym psychologu, a nie o sobie, kiwałbym głową na znak pełnej zgody z uwagami. Przeszedłem z kubkiem kawy do salonu. Zastanawiałem się, ilu przyjaciół, kolegów i pacjentów, zdążyło już przeczytać ten nekrolog, w którym żegnano mnie jako profesjonalistę. Wielkie szyby wibrowały i huczały w starych ramach od siły pulsującego wichru. Widnokrąg był czysty. Śnieżne czapy na Indiańskich Szczytach lśniły w słońcu. Wrzasnąłem na Cicero, żeby zlazła z dywanika, na którym pozwoliłem jej leżeć, odkąd Merideth wyjechała. Ryknąłem na cholerną wichurę, żeby ucichła. Cicero usłuchała polecenia, wichura mnie zignorowała. Zadzwonił telefon. Krzyknąłem, żeby zamilkł. Nie za dobrze wszystko znosiłem. Z przesadnym spokojem wstałem i wyłączyłem aparat. Cicero szczeknęła basem i pomknęła ku drzwiom wejściowym. Ja nie słyszałem pukania, dopóki sznaucerka nie wyrżnęła w ścianę koło przedpokoju. Znów nie wyrobiła się na zakręcie. Na popękanej betonowej płycie przed drzwiami moja przyjaciółka wyglądała jak podrzutek. Miętowozielona jedwabna koszula nocna wystawała spod obszernego swetra z kołnierzem golfowym. Kolory z włóczki zupełnie nie pasowały do miętowej zieleni. Na nogach Adrienne miała czerwone pantofle z wełny i brązowej skóry. Futrzane nauszniki zakrywały uszy. Kształty Adrienne były delikatnie zaznaczone. Wyjątek stanowiły rozłożyste biodra, dzięki którym mogłaby urodzić, jak utrzymywała, troje dzieci jednocześnie. Bardzo krótko przystrzyżone włosy kolorem przypominały czekoladowe, cętkowane tęczówki. Niemal ciągle rozszerzone czarne źrenice sprawiały, że oczy Adrienne wydawały się jeszcze ciemniejsze. Jej nosek był małym kulfonem, a rzadko zamknięte usta wyglądały jak pozioma krecha. Jednak uśmiech Adrienne miał siłę uśmiechu niemowlęcia. Mówiła z manhattańskim i brooklińskim akcentem. Często bardzo się rozkoszowała kontrastem swej wielkomiejskości z tutejszym westernowym stylem. - Życie jest okropne, co? Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. - Tak, Ren, masz rację. - Może wpuścisz mnie do domu i uchronisz przed nadciągającym huraganem? - Po latach życia w Kolorado jeszcze się nie nauczyła właściwych nazw powietrznych żywiołów. Otworzyłem szerzej drzwi. Cicero powitała swą przybraną matkę z radością. - Napijesz się kawy? - zapytałem. - Bardzo chętnie. Kiedy wróciłem z kawą, stwierdziłem, że Adrienne zaprosiła Cicero na kanapę w salonie, choć obie wiedziały, że psu nie wolno na nią wchodzić. Cicero na ogół brakowało dyscypliny, niemniej zachowywała się dużo lepiej niż Adrienne. Sznaucerka bacznie spoglądała na mnie. Oczekiwała, że zaraz zostanie wyrzucona, ale ja czułem się winny, że ją niesłusznie wcześniej złajałem, więc teraz nie zareagowałem. Olbrzymia suka skurczyła się i wkręciła niemal jedną ósmą ciała na kolana Adrienne. Adrienne wypiła łyczek kawy i kiwnęła głową z aprobatą. - Zrobiłeś to? - Wskazała gazetę. Zaśmiałem się. - Jezu, Adrienne, jaka ty bywasz bezceremonialna. - Żyję z tego, że każę ludziom zdejmować spodnie. A ty co, oczekiwałeś, że będę owijać w bawełnę? Milczałem. Nie ustępowała. - To było poważne pytanie. - Wiem. Wolno popijałem z kubka. Nie, nie zrobiłem tego. - Wreszcie to stwierdzenie padło z moich ust. - Ale coś czuję, że miałeś ochotę - skomentowała Adrienne bez nuty oskarżenia w głosie. - Chcesz wiedzieć, czy odczuwałem pokusę? Wzruszyła ramionami. - Ona była piękna, Adrienne. - Zauważyłem, że powiedziałem to w czasie przeszłym. - Tak, i bardzo ponętna. Czy pragnąłem się z nią przespać!? Nie. Traktowałem ją jak pacjentkę. - Nie bądź przy mnie taki świętoszkowaty, doktorze Gregory. - Rzuciła mi ironiczne spojrzenie. - Pokaż mi ginekologa, który nie lubi czasem zbadać piersi. No, spróbuj. Dobra, bez Aronsona. Wiesz, że to pedał? - Zauważyłem pewne wahanie, reakcję nietypową dla Adrienne. - Nawet ja czasami odczuwałam chęć, aby u niektórych pacjentów wykonać inne, bardziej intymne zabiegi na organach płciowych. A jestem szczęśliwie poślubiona człowiekowi o libido wielkości Oklahomy, gdzie nigdy, dzięki Bogu, nie byłam. A ty, który od pięciu miesięcy nie zostałeś nawet ukłuty przez samicę owada, twierdzisz, że nie odczułeś najmniejszej pokusy, aby przelecieć tę piękną młodą damę!? Jeżeli powtórzysz Peterowi naszą rozmowę, to przysięgnę, że jesteś psycholem i że dawałam ci recepty na haldol. - Zamilkła na chwilę. - W każdym razie, mój przyjacielu, czasami my, profesjonaliści, trafiamy na przepięknych, uwodzicielskich pacjentów. - Ale ich nie pieprzymy, Ren - odparłem z naciskiem. Zignorowała moją uszczypliwość. - Nie. Lecz zauważamy. Zacząłem chodzić tam i z powrotem. - Pacjenci obdarzająnas zaufaniem. Wiedzą, że bez względu na wszystko, nie przekroczymy pewnej granicy. Nawet gdyby ta pacjentka - machnąłem ręką w stronę gazety - lub jakakolwiek inna weszła do mojego gabinetu, zaczęła się rozbierać i błagała mnie, żebym się z nią przespał, moim obowiązkiem byłoby kazać jej się ubrać i wyjść. Uwodzicielstwo stanowiło tylko część patologii Karen. Adrienne patrzyła w kubek i drapała Cicero pod pyskiem. - Ale masz prawo zainteresować się daną kobietą, a nawet dać się zauroczyć uczynioną propozycją. - Do czego zmierzasz? - Nie wmawiaj sobie, że musisz być czysty, aby być niewinny. To, że nie spałeś z pacjentką, jest dostatecznie niewinne. - Nie, to nie wystarczy. Potrzebuję pewności, że wszelkie uczucia, jakie do niej żywię, nie wywrą ujemnego wpływu na jej leczenie i nie zrobią krzywdy. - A zrobiły? - Od śmierci Karen zadawałem sobie to pytanie z tysiąc razy. Nie sądzę, abym zaniedbał coś w leczeniu. Wręcz przeciwnie, jestem dumny z przebiegu terapii. Z psychologicznego punktu widzenia ta dziewczyna nie powinna popełnić samobójstwa. Wiem, że na pewno nie zignorowałbym oznak samobójczych myśli. Zamierzałem nawet wytropić faceta, z którym była umówiona tamtego wieczoru, żeby się dowiedzieć, co naprawdę zaszło. - Wydaje się mało prawdopodobne, że na siłę wlał jej w gardło środki przeciwdepresyjne. - Może wziął ją siłą. Ona wciąż jeszcze była zbyt słaba na seks. - Może tak. Może nie. Może po prostu się zabiła. Nawet niektórzy z twoich pacjentów dostają raka, doktorze. - Słuszna uwaga, Ren, lecz ona przetrwała operację, naświetlanie i chemioterapię, a potem niespodziewanie umarła podczas remisji. Ale to pozostawia wiele pytań bez odpowiedzi. - Jedno wyklucza drugie. Albo miała skłonności samobójcze i ty je przeoczyłeś, albo nie miała tych skłonności i stało się coś, co je wywołało. Nie możesz ciągle sprawdzać, w którym przypadku ponosisz większą odpowiedzialność. Chociaż możesz, ale wtedy ja nie dam ci spokoju. Nie zareagowałem wesołością. Adrienne oderwała moje palce od kubka. - Dobrze się czujesz? Potrząsnąłem głową. - Pewnie to brzmi samolubnie, ale te kłopoty wcale mi nie są teraz potrzebne. Chwilę popatrzyła na mnie, potem się uśmiechnęła. - A to nawet nie jest połowa tego, co cię czeka. Jeszcze zostaniesz zaskarżony do sądu - ostrzegła z szelmowskim uśmiechem. Znowu się zawahała, ucałowała Cicero i wyszła ze słowami: - Przyjdź do mnie, jak będziesz chciał porozmawiać. Po raz kolejny przeczytałem artykuł. I znów ogarnęła mnie złość. Do tej pory żadne zarzuty oskarżające doktora Gregory’ego o nadużycia seksualne nie wpłynęły do Komisji Skarg i Zażaleń Stanowej Rady Psychologów. Zbadana przed pięciu laty skarga została oddalona jako bezpodstawna. W świetle obecnego prawa stanu Kolorado, kontakty seksualne między psychologiem a pacjentem stanowią przestępstwo, ale do prokuratora okręgowego również nie wpłynęły wnioski przeciwko doktorowi Gregory’emu. Doktor Gregory nie skorzystał z okazji wypowiedzenia się w powyższej kwestii. Ojciec panny Hart również odmówił komentarza na ten temat i nie wyjawił, czy zamierza podjąć jakieś kroki prawne. Oświadczenie, że odmówiłem rozmowy z „Daily” było bliskie prawdy. W dzień po śmierci Karen, w listopadzie, pewien reporter, Joseph Abiado, przyszedł do mnie po wypowiedź do artykułu. Odmówiłem udzielenia wywiadu. Wyjaśniłem, że poufny charakter wiadomości, którymi dysponuję, nie pozwala mi na omawianie żadnego przypadku, bez względu na to, czy pacjent żyje, czy nie. Trochę naciskał, chcąc sprawdzić stopień mojej stanowczości, potem jednak ustąpił. Dzwonił jeszcze dwukrotnie w sylwestra. Zostawił dla mnie wiadomość, żebym się z nim skontaktował w sprawie ważnego artykułu na temat Karen. Zakładałem, że „Daily” dokonuje rocznego przeglądu wydarzeń. Nie miałem specjalnej ochoty jeszcze raz wysłuchiwać argumentów reportera, czemu powinienem porozmawiać z nim o Karen. Nie odpowiadałem więc na telefony. Wytyczne dotyczące poufnych wiadomości nie zezwalały mi na omawianie z kimkolwiek przypadków bez pozwolenia pacjenta. Fakt, że pacjentka nie żyła, i że ktoś obrzuca mnie błotem, nie zwalniał mnie z konieczności zachowania tajemnicy. Można by dowodzić, że niewiele było do stracenie przez zlekceważenie zasad zachowania tajemnicy w celu obrony samego siebie przed oskarżeniami, że wykorzystałem seksualnie słabą kobietę. Karen Hart z całą pewnością nie pozwie mnie do sądu za zdradę zaufania. Rzecz jednak w tym, że moi pozostali pacjenci powinni być przekonani o bezpieczeństwie swoich sekretów. Musieli wierzyć, że nie wyprę się danego im przyrzeczenia zachowania tajemnicy tylko dlatego, że tak mi wygodnie. Prawo stanu Kolorado uznawało specjalny charakter związków terapeutycznych i zapewniało psychoanalitykom azyl prawny, by mogli zachować tajemnice swoich pacjentów. Istniało tylko kilka wyjątków: terapeuci mieli obowiązek donieść o nadużyciach wobec dzieci i wyjawić niektóre fakty w przypadku, gdy pacjent lub jakakolwiek inna osoba znajdowała się w niebezpieczeństwie fizycznej napaści. Nazywano to obowiązkiem ostrzeżenia. Mimo częstych prób liberalizacji tego prawa ze strony pracodawców, powyższe wyjątki pozostawały wciąż wyraźnie nakreślone. Bez pewności, że kontakty terapeuty z pacjentem będą uważane za święte, psychoterapia nie mogłaby przetrwać. Zachowanie tajemnicy jest dla psychoterapii tym, czym dla chirurgii są warunki antyseptyczne. Chirurgowi się ufa, że przeprowadzi zabieg w czystej sali operacyjnej. Podobnie trzeba zawierzyć psychoterapeucie, że dochowa tajemnicy. Miałem więc związane ręce. Poprzez swoje milczenie zapewniałem obecnych i przyszłych pacjentów, że nie zawiodę ich zaufania. I poprzez to samo milczenie pozostawiałem im samym do rozstrzygnięcia kwestię, czy mogę się pokusić o zadanie gwałtu ich ciałom. W końcu musiałem sam znosić konsekwencje nieodpartych zarzutów seksualnego wykorzystania pacjentki, która popełniła samobójstwo. A konsekwencje nie kazały na siebie długo czekać. Jeszcze przed upływem ranka część pacjentów odwołała swoje cotygodniowe wizyty. Byłem na dyżurze w ten weekend, więc moje centrum kontaktowe przekazywało mi wiadomości na pager. Urządzenie ćwierkało niczym drozd w okresie godowym. W poniedziałkowy ranek liczba odwołanych wizyt doszła do dziesięciu. Zacząłem zakładać, że reszta moich pacjentów nie czytuje gazet. Taki stan utrzymywał się przez cały dzień pracy. Trzy osoby nie stawiły się na umówione wizyty, a dwie odwołały sesje i prosiły, żebym do nich nie dzwonił. Diana odwiedzała mnie co godzinę, niczym pielęgniarka, która sprawdza stan ciężko chorego pacjenta. Zacząłem nagle dysponować czasem aż w nadmiarze. Przejrzałem finansowy status mojej spółki. Posiadała mnóstwo aktywów, trochę gotówki, parę bonów inwestycyjnych, kilka należnych rachunków. Jeżeli dostanę połowę rocznego dochodu spółki, przez długi czas będę wypłacalny. Moja osobista sytuacja finansowa przedstawiała się całkiem dobrze. Wiele się nauczyłem od Diany i Raoula. Miałem przyzwoity dochód z inwestycji w śródmiejskich biurowcach Boulder, posiadałem również portfel akcji ekspracodawców Raoula. Mogłem je upłynnić w razie konieczności. Uznałem, że nie muszę się martwić o pieniądze. Odczułem z tego powodu tylko minimalną ulgę, bo dotyczyła najmniejszego z moich problemów. Zadzwoniłem do swojego adwokata, Jonathana Youngera, i wysłuchałem lekcji na temat zniesławienia. Jon czytał artykuł i uznał, że jest ostrożnie sformułowany. Obiecał, że będzie mnie reprezentował przed Komitetem Skarg i Zażaleń. Prosił, żebym do niego zadzwonił, gdy wpłynie skarga. Opowiedziałem mu, że według Adrienne zaskarżą mnie do sądu. Roześmiał się i stwierdził, że jedynymi ludźmi, którzy o prawie wiedzą więcej od prawników są lekarze. Przyznał, że na pewno zostanę zakarżony. Zasugerował też, żebym się zastanowił nad wyjaśnieniem kwestii konieczności zachowania tajemnicy reporterowi „Daily”. Nie musiałem długo czekać na okazję. Po południu zadzwonił do mnie pan Abiado. Chciał, abym poinformował czytelników „Daily”, że od zeszłego lata żyję w separacji z żoną. Nic nie odpowiedziałem. Potem zaczął mnie wypytywać o Karen Hart. Wygłosiłem więc swoją mówkę o konieczności zachowania tajemnicy. Słuchał pilnie. W artykule, który się ukazał nazajutrz, prawie nic nie przekręcił. Z wyjątkiem jednego. Abiado nieświadomie stworzył okazję do biernej agresji, a ja skwapliwie z niej skorzystałem. Merideth stosowała błędną pisownię swojego imienia (ona sama nazwałaby to raczej pisownią niekonwencjonalną). Poprawnie powinno się pisać: Meredith, ale rodzice mojej żony mylnie przeliterowali imię osobie wypełniającej metrykę urodzenia. Od wczesnego wieku młodzieńczego Merideth stanowczo broniła swojego prawa do pisania własnego imienia takjak chce; ludzi, którzy pisali je inaczej nieubłaganie zwalczała. Byłem pewien, że Abiado napisze źle. Chciałem, żeby popełnił błąd. Dawna stacja telewizyjna Merideth w Denver, Kanał 9, zaraz po wiadomościach o dziesiątej rano, nadała krótki program o mnie, w którym wykorzystała taśmę bez dźwięku. Poprzedniej zimy kanał 9 przeprowadził ze mną wywiad w związku z programem na temat rozwodów. Siedziałem wówczas w gabinecie za biurkiem. Za plecami śniegowa pierzynka okrywała podwórko. Oglądając niemą taśmę, dziwiłem się, jak wiele młodziej wtedy wyglądałem. Nosiłem wąsy, ale nie miałem brody. Moje włosy koloru piasku były krótsze i gęstsze przy skroniach. Oczy błyszczały mi stalowym szafirem. Merideth, w jednej ze swoich przychylniejszych ocen, nazwała ten kolor „błękitem BMW”. Na mojej twarzy nie gościł nawet cień uśmiechu. Merideth narzekała, że zamiast szaro-czarnego swetra powinienem założyć do nagrania garnitur albo granatową marynarkę i krawat. W rok później mogłem już z żalem przyznać, że istotnie sweter w geometryczne wzory nie wygląda najlepiej na wideo. Gdy kamera powróciła do młodej ciężarnej prezenterki programu, zastanawiałem się nad moim następnym kontaktem z mediami. Obrazy telewizyjne przedstawiające reporterów, którzy podtykają mikrofony niczym pistolety pod niechętne twarze ludzi, były aż nadto znajome. Merideth napisała do mnie list, gdy przez kilka dni nie odpowiadałem na jej telefony. Słyszała o pomówieniach od wspólnego przyjaciela. Zadzwoniłem do niej do pracy. Wykorzystałem całą swoją przebiegłość, aby przekonać Merideth, że czuję się dobrze. Znała mnie na tyle, żeby się nie dać nabrać, ale nie zdradziła tego po sobie. Zaproponowała, że przyjedzie na weekend. Pokusa była silna, lecz się jej oparłem. Wizyta z litości niczego by między nami nie naprawiła. Do końca tygodnia przyjąłem osiemnastu pacjentów na trzydziestu ośmiu uprzednio umówionych. Ci, którzy przyszli na wizyty, stanowili fascynującą mieszaniną ślepych i głuchych, histeryków oraz wiernych. Pierwsi najwyraźniej nic nie widzieli ani nie słyszeli o mojej gehennie; drudzy słyszeli, lecz zachowywali się tak, jakby się nic nie stało; ostatni z góry odrzucali wszelkie pomówienia. Dwaj pacjenci z ostrymi zaburzeniami charakterologicznymi, wykazywali potrzebę widzenia we mnie człowieka złego. Najbardziej intrygowała mnie mała grupka wiernych mi pacjentów. Składała się z osób, które pod moją opieką wychodziły z prywatnego piekła. Gretchen Kravner, kobieta blisko czterdziestoletnia, cierpiała dziesięć lat jako maltretowana żona i dopiero ostatnio zdołała się uwolnić od dręczyciela. Elliota Perkinsa, drobnego, błyskotliwego naukowca paraliżowały ataki panicznego strachu od późnych lat młodzieńczych. Oddałem go w ręce psychiatry, a później leczyłem z następstw choroby. Miesiąc temu jego praca na temat nadprzewodnictwa dla Narodowego Instytutu Standardów i Technologii zyskała uznanie na łamach magazynu „Time” i w programie telewizyjnym „Today”. I jeszcze Paula Smith, ofiara depresji i raka szyjki macicy. Wyszła zwycięsko z obu przypadłości. Miała dobrego onkologa i muszę przyznać świetnego psychologa. Odeszli przeważnie nowi pacjenci, ludzie, których widywałem zaledwie od paru miesięcy, lub tacy, których odporność na proces zmian zmuszała do chronicznych poszukiwań powodów do niepoddawania się psychoterapii, lub też młodzieńcy. Decyzje podejmowali za nich rodzice, jedni radośnie, inni ze smutkiem, że nie mogą ryzykować pozostawienia swoich dzieci pod moją opieką. W wymówkach najczęściej izolowano mnie od rzeczywistego powodu odejścia. Dla złagodzenia ciosu większość pacjentów powoływała się na problemy finansowe, spontaniczne uleczenia lub cudowne zmiany w małżeństwie. Wrogo nastawieni, zazwyczaj depresyjni pacjenci, pragnęli czuć się przeze mnie zdradzeni. Odchodzili z pretensjami albo po prostu znikali bez słowa. Obliczenia z dnia Świętego Walentego wykazały, że pozostało mi zaledwie siedemnastu pacjentów. W miesiącach między sierpniem, kiedy odeszła Merideth, a styczniem, gdy zaczął się masowy eksodus pacjentów, walczyłem o to, żeby mieć zapełnione wieczory i weekendy. Adrienne była jedyną przyjaciółką, która mnie zapytała, czy naprawdę wykorzystałem seksualnie Karen Hart. Garstka innych ludzi, takich jak Diana Estevez, nieprzerwanie trwała przy mnie murem. Większość po prostu zachowywała dystans. Nieliczni mylili pomówienia z dowiedzionymi faktami i przyłączyli się do chóru wyśpiewującego moje przypuszczalne grzechy. 4 Matka wpoiła mi pewność, że nieszczęścia chodzą trójkami. Dowiedziała się tego od bagażowych na lotnisku Midway w Chicago na początku lat czterdziestych. Katastrofy samolotów zdarzają się po trzy naraz, mówili. Martwiło mnie to trzecie. Jeżeli odejście ode mnie Merideth było pierwszym, a romans Karen Hart drugim, wówczas trzecie wisiało tuż nad horyzontem. Nadeszła wiosna, weekend przed Dniem Pamięci Poległych. W sobotę przed tym świętem zostałem zaproszony przez Dianę Estevez i jej męża na kolację. Nie byłem w szczególnie towarzyskim nastroju tego dnia. Wahałem się, czy pój ść. Diana zagroziła, że jeśli się nie pojawię, sama przyjedzie na moją Ponderosę i zabierze mnie do ich górskiej siedziby. W końcu powiedziałem, że przyjdę, jeżeli Raoul przygotuje wielki półmisek ziemniaków cazuela z mnóstwem czarnego pieprzu. Raoul zaczął na to dowodzić, że ziemniaki są zbyteczne, skoro w paelli znajduje się ryż z szafranem. Diana zaś twierdziła, że to marnotrawstwo jedzenia, ponieważ jadam tak mało, jakbym od dłuższego czasu pościł. Raoul jednak przygotował ziemniaki. Jego rodzina miała renomowaną restaurację na wybrzeżu koło Barcelony. Znał się na rzeczy. Kolacja była wyborna. Z Estevezami pożegnałem się około dziewiątej. Jechałem szczególnie ostrożnie po śliskiej Lee Hill Drive. Nadciągnęła burza. Kilkaset metrów od North Broadway skierowałem subaru na pobocze. Stały już tam trzy inne samochody. Parę cienistych postaci kręciło się wokół auta w zagłębieniu terenu. Zanim wysiadłem z subaru, tajemnicze osoby zdążyły wyciągnąć zwłoki z samochodu. Podszedłem trochę. Z początku w świetle reflektorów ujrzałem tylko lśnienie włosów ofiary. Ciemne pasma zlepione krwią i tającym śniegiem. Zrobiłem jeszcze dwa kroki i rozpoznałem martwą kobietę. Głowa Anny Hubbard leżała na małym różowym ręczniku, zwrócona twarzą w górę, jakby denatka wypatrywała gwiazd na niebie, lecz jej ciało było dziwnie skręcone na błotnistej ziemi. Przekrzywione biodra, odrzucona w tył, zgięta w łokciu prawa ręka. Oczy, kiedyś koloru butelkowej zieleni, błyszczały czarno i patrzyły gdzieś, obojętne. Rozchylone usta, świeżo uszminkowane żurawinową czerwienią, chłonęły ciężkie, wielkie płatki śniegu. Wysoki, szczupły mężczyzna w pomarańczowym dresie biegacza klęczał przy zwłokach na jednym kolanie. Trzema wyprostowanymi palcami dotknął białej szyi i przegubu dłoni. Przyłożył lusterko do ust i nozdrzy Anny. Delikatnie, jakby nie chciał niepokoić zmarłej, naciągnął koc koloru khaki na jej głowę. Zgrzebny całun nie okrył leżącego osobno buta barwy burgunda, teraz niemal sczerniałego od mokrego śniegu. Nosek trzewika wskazywał na północ, ku Chayenne. Jakiś mężczyzna z telefonem komórkowym stał oparty o starego mercedesa. Drugą ręką osłaniał ucho, żeby nie słyszeć szumu przejeżdżających aut. Po chwili jego usta przestały się poruszać. Sięgnął w głąb samochodu, wychylił się z niego już bez telefonu, spojrzał na mnie i powiedział: - Policja już jedzie. Kiwnąłem głową. Samotnie leżący but wyglądał ponętnie i nieskromnie, niby nieumyślnie odsłonięty rąbek bielizny. Ukląkłem, delikatnie zsunąłem trzewik z krawędzi asfaltu i nakryłem rogiem koca. Wspomnienia ministranckie nadały temu aktowi niemal nabożne znaczenie. Samochód Anny stał przechylony na brzegu niewielkiego parowu nie opodal drogi. Dwa równoległe pasy zgniecionych brązowych badyli i świeżej zielonej trawy znaczyły szlak od Lee Hill Road do parowu. Pojazd opierał się lewą stroną przedniego zderzaka o wielką skałę w kształcie melonika. Przednia szyba po stronie kierowcy była popękana. Drzwi stały otworem, wewnętrzna lampka oświetlała wnętrze. Włączony prawy reflektor rejestrował ruch płatków. Świst i stukot pracujących wycieraczek wyznaczał rytm melodyjnego rekwiem. Podszedłem do samochodu Anny. Przed siedzeniem pasażera zauważyłem torebkę z czerwonym paskiem ze skóry jakiegoś egzotycznego zwierzęcia. Anna chyba pierwszy raz znalazła się tak daleko od swojej torby. Poczłapałem z powrotem i stanąłem tuż za kręgiem oświetlonym reflektorami aut. W oddali pulsowały przenikliwe syreny pojazdów ratunkowych. Wkrótce padający śnieg rozświetliły biało-niebieskie błyski. Zastępca szeryfa wyskoczył z samochodu i kazał zgromadzonym odsunąć się na bok. Na miejscu pozostał tylko człowiek z telefonem komórkowym. Zastanawiałem się, czy nie wystąpić i nie zidentyfikować ofiary jako radnej miasta Boulder. W końcu zdecydowałem, że wszyscy i tak zaraz się o tym dowiedzą. Skupiłem się na zapamiętanym wyglądzie rąk i podbródka Anny. Miała cudne dłonie. Długie palce przesiewały powietrze jak zęby kościanego grzebienia i zawsze układały się w jakieś zestawienie o doskonałej choreografii, nigdy symetrycznie, nigdy wyzbyte siły lub elegancji. Podbródek, poznaczony malutkimi czarnymi włoskami, często marszczyła, co jej pomagało powstrzymywać łzy. Anna przychodziła do mnie na psychoterapię prawie dwa lata temu. Niemal przez dwa miesiące były to wizyty regularne. Potem nagle stwierdziła, że się uwolniła od problemów i zakończyła terapię. Wróciła do mnie ponownie w okresie Bożego Narodzenia, w ubiegłym roku, zdecydowana stawić czoło lękom przed intymnością, które spowodowały poprzednie odstąpienie od terapii. Kiedy pomówienia o moje nadużycia w stosunku do Karen Hart zostały nagłośnione, znów oświadczyła, że została wyleczona i odeszła. Od tamtej pory już jej nie widziałem. - Niesamowite - mruknął nie ogolony mężczyzna z żółtymi zębami. - Wie pan, byłem tutaj pierwszy. Kiedy ją znalazłem, pobiegłem do Bustop, tego lokalu z kelnerkami topless, do telefonu. Cholera, wykręcałem 999, mówiłem o kobiecie, która nie żyje, a jednocześnie wytrzeszczałem oczy na te wszystkie niebywałe cyce. - Mówił wolno, jakby mu się bateria wyczerpywała. - Niesamowite. Chcieli, żebym zapłacił. Udałem, że nie wiem, iż jego monolog był skierowany do mnie. Poszedłem w stronę swojego samochodu. Czułem, że mam przemoczone buty i mokre włosy. Usiadłem w subaru. Włączyłem silnik i ogrzewanie. Nie zapalałem świateł. Z miejsca kierowcy obserwowałem jasno oświetloną scenę. Medycy obmacywali ciało Anny w poszukiwaniu oznak życia. Odtańczyli bezcelowy i brutalny taniec, po czym znów okryli zwłoki brudnym kocem khaki. Tym razem fachowo, nie pominęli buta koloru burgunda. Powoli ruszyłem do domu, z włączonym napędem na cztery koła, trochę zasmucony i bardzo rozdygotany. Zdecydowałem, że moja trójka jest w komplecie. Merideth odeszła. Karen Hart rozstała się z życiem. Teraz zginęła Anna Hubbard. Anna była miłą panią i obiecującym politykiem, ale jeżeli jej śmierć stanowiła trzecie nieszczęście, to uniknąłem poważniej szych konsekwencji. Była kiedyś krótko moją pacjentką, nic więcej. Jutro przez telefon powiem o wszystkim matce. Będzie przekonana, że mój los wkrótce się odmieni. - Zawsze cię wolałam bez brody - rzekła Diana. Siedzieliśmy przed „Nancy’s”. Ona jadła, ja piłem kawę. Spotykaliśmy się na lunchu w każdą środę, a ten wypadł w dzień po pogrzebie Anny Hubbard. Nie widzieliśmy się od obiadu w jej domu. - Tak, wiem - odparłem. Moja szczecina nie dorosła nawet do miana szacownego zarostu. - Merideth też nigdy jej nie lubiła. - Och, to wszystko tłumaczy - powiedziała Diana do swojego omleta z serkiem ziołowym. - Co tłumaczy? - zapytałem z profilaktyczną gotowością do obrony. - Fryzjerski eksperyment. Tak samo jak to, że już nic nie jesz. - Wskazała moją kawę. - Albo fakt kupna nowego roweru turystycznego. - Słowo „turystyczny” wypowiedziała z drwiną, która uwydatniła brak zrozumienia wartości i wdzięku mojego wyścigowego Bianchi z elementami Campi. - Albo twoje wahanie, czy poprzestać na subaru, czy też zafundować sobie coś, co jest za szybkie i nie ma dostatecznej ilości siedzeń, albo... Mam mówić dalej? Chciałem ją raczej zachęcić do zaprzestania. Dzień był za ładny, by dobrowolnie dać się złożyć w ofierze. - Oto gówniane skutki separacji. Uparłeś się, że po odejściu Merideth nie będziesz robił tego, co inni opuszczeni faceci. Że Flatirons Fitness Club jest nie dla ciebie. Nie, bo właśnie tam wszyscy rozwiedzeni w Boulder uczęszczają. Zamiast tego jeździsz na tym swoim śmiesznym rowerze w idiotycznych, obcisłych szortach, by jeszcze bardziej usprawnić swoje mizerne ciałko. Nie wykazujesz przy tym najmniejszych skłonności do zwabienia jakiejś podobnie sprawnej młodej kobiety. Mam rację? Przestań się oszukiwać. Ty polujesz. Diana powiedziała to wszystko jednym tonem. Nawet o ułamek nie zmieniła oktawy. Oto przykład siły, jaką potrafiła włożyć w swą psychoterapię. To podnosiło na duchu. Diana miała zaledwie czterdzieści lat, ale jej twarz ucierpiała z powodu zbyt dużej miłości do słońca. Zmarszczki i linie uśmiechu odznaczały się z nadmierną wyrazistością. Wydawała się średnia pod każdym względem: wzrostu, wagi, wyglądu. Włosy podobnie jak oczy miały nieokreśloną barwę brązu. Twarz pełna, niemal krągła, podbródek owalny. Diana nie była pięknością, ale zwracała na siebie uwagę. Zostaliśmy przyjaciółmi blisko osiem lat temu. Pracowaliśmy na oddziale psychiatrycznym szpitala okręgowego w Denver. Byliśmy świeżo po stażu psychologii klinicznej - ona wracała do Kolorado po roku spędzonym w Chicago, ja przenosiłem się na drugą stronę miasta z terenu szkoły medycznej. Nic nie przygotowało nas na zetknięcie się z tak wielką różnorodnością i bezkompromisowością wariactw, jaką poznaliśmy w szpitalu okręgowym. W ciągu kilku godzin od przybycia zaczęliśmy robić plany zwolnienia chorych. Chcieliśmy się pozbyć powierzonych nam pacjentów, których zaledwie przed paroma tygodniami, jako stażyści, gorączkowo przyjmowalibyśmy do szpitala. Zostaliśmy zatrudnieni na pół etatu specjalnie, żebyśmy ledwie wiązali koniec z końcem. Odpowiedzią na mizerne dochody mogła być tylko prywatna praktyka. Wynajęliśmy więc wspólnie jedno biuro w odnowionym budynku na wschód od Promenady Pearl Street w Boulder i pełniliśmy tam na zmianę dyżury w godzinach wolnych od pracy. Półtora roku później, w trzymiesięcznym odstępie zrezygnowaliśmy z pracy w szpitalu i podjęliśmy praktykę prywatną w pełnym wymiarze godzin. Diana była ode mnie starsza, mądrzejsza i dzielniejsza. Ona złożyła wymówienie pierwsza. Znaleźliśmy większe pomieszczenie przy Walnut Street na zachód od śródmieścia. Sąsiadowaliśmy ze składem blach, zakładem blacharki samochodowej i dziwnym przedsiębiorstwem, które zbierało metal, układało go w kupy rozmaitego kształtu, by potem swobodnie rdzewiały. Nasz gospodarz uważał siebie za przedsiębiorcę budowlanego i konserwatora zabytków. W rzeczywistości był leniwym profesorem ekonomii, który przez lata odnajmował swój niewielki dom różnym niesolidnym lokatorom. Przez dwa lata toczyliśmy z nim boje niemal o wszystko: od wyciszenia po rolety w oknach. W końcu zawarliśmy ugodę. Po prostu kupiliśmy od niego budynek. To rozwiązanie wymyśliła Diana. Przedsięwzięcie sfinansował jej mąż. Raoul Estevez, inżynier elektryk, współpracował z nowo powstającymi przedsiębiorstwami. Wysoko wyspecjalizowane firmy techniczne pojawiły się pod koniec lat siedemdziesiątych, gdy Boulder zyskało rozgłos jako mekka przedsiębiorczości. Każdy ruch przynosił Raoulowi spory pakiet akcji i mnóstwo swobody. Obecnie współtworzył towarzystwo zajmujące się satelitami. Raoul mówił o swoich planach z ogromnym zapałem i bardzo silnym hiszpańskim akcentem, który pożerał niuanse angielskich słów. Podczas rozmów zawsze musiałem się dobrze nakiwać głową. Nasze praktyki kwitły. Diana mówiła, że to dlatego, że jesteśmy bardzo dobrzy. Pomyślałem, że zapewne tak. Siedziałem w wiosennym słońcu naprzeciwko Diany. Moja pozycja była niebezpieczna. Myślałem, że przyjaciółka mnie przeklnie, jeśli coś powiem w obronie własnej godności. Jej ton dawał mi do zrozumienia, że potrzebowałem usłyszeć to, co ona chce mi powiedzieć. - Ile to już minęło? Dziewięć miesięcy? Meri nie zamierza wrócić, Alan. Czy chcesz, czy nie, musisz się z tym pogodzić. - Masz rację, Diano. Wcale jednak nie zamierzam tego analizować. - Świetnie - odparła i odchyliła się w krześle. - Czy właśnie dlatego zacząłeś sędziować? - Owszem. Wolne wieczory... a ściślej: puste, nie są miłe. Sędziowanie wyciąga mnie z domu. Nie ma Merideth. Nie ma pacjentów. Coś trzeba robić! Mógłbym nawet zacząć sędziować zawodowo, jeżeli ten trend w mojej praktyce się utrzyma. Diana przechyliła lekko głowę. - A czemu właśnie w kobiecej lidze? - Z przyczyn oczywistych. - Uśmiechnąłem się. - Zaczynam się trochę rozglądać! Ale najpierw muszę nabrać lepszego mniemania o sobie. Uznała to za szczególnie śmieszne. - Jeśli ta broda ci w tym pomaga, pora żebyś ponownie zajął się terapią. - Wiesz, o co mi chodzi. - Tak - przyznała. - Widujesz się z kimś. - Umawiałem się parokrotnie. Wyszedłem z wprawy. Szczerze mówiąc, nie cierpię randek. W każdym razie nie spotykam się z nikim bardzo interesującym. Mam nadzieję z nikim, kogo znasz. Diana znów się roześmiała. - O, na pewno się dowiem, kogo zaczynałeś podrywać. Dotąd mam ciepłe wspomnienia całego pochodu młodych kobiet z niewielkim rozumem i olbrzymim biustem, których imiona wypełniały twój kalendarz przed pojawieniem się Merideth. - Uwzięła się na mnie. - Pamiętasz? Jedna zmusiła cię do słuchania muzyki country przez parę tygodni. No, wiesz... Jak ona miała na imię? Ta z kowbojskimi butami i... - Pamiętam, pamiętam - przerwałem. Miałem cały album ze zdjęciami Loretty Lynn. - Jutro wieczorem sędziuję w waszych rozgrywkach. Zobaczysz, jak się na tobie odegram. - Nawet złośliwy sędzia nie zdoła powstrzymać siły „Zemsty Monte-zumy” - odparła rzeczowo. - Być może nie. Ale podczas meczu, kiedy się z tobą spieram, to ja decyduję, kiedy kończymy rozmowę i kto wygrywa. Oto prawdziwy powód, dla którego zostałem sędzią. Chciałem mieć okazję, żeby od czasu do czasu ci powiedzieć, co masz robić. Diana znów zajęła się swoim omletem. - Miałem dziś rano telefon od kogoś, komu mnie polecono - odezwałem się po krótkim milczeniu. - No, proszę. Więc może twoje życie zawodowe nie jest jeszcze zakończone. - Dwa dodatkowe seanse w ciągu czterech miesięcy nie wystarczą mi na utrzymanie. - Czy jest szansa, że pacjent będzie stały? - zapytała. Poprzedniego sama mi przysłała. Spotkanie trwało czterdzieści pięć minut. Terapia nawet się nie rozpoczęła. - Nie wiem. Facet niewiele mi powiedział przez telefon. Śmieszne, dostał moje nazwisko od Anny Hubbard, naszej nieżyjącej radnej. Diana otworzyła szeroko oczy i uśmiechnęła się. - Kontakty ze światem umarłych? - Przypuszczam, że poleciła mnie temu gościowy jeszcze za życia. - Nigdy nie wiadomo. Doradcy biznesowi mówią, że psychologowie powinni wykorzystywać wszelkie możliwe źródła pozyskiwania pacjentów. Pomyśl, gdyby udało się jakoś dotrzeć do rynku pośmiertnego, można by skłonić zmarłych, aby nas polecali wszystkim swoim zrozpaczonym bliskim. - Nie poleciła mnie podczas seansu spirystycznego, Diano. Z całą pewnością. - Potrząsnąłem głową. Zastanawiałem się, dlaczego otacza mnie taka ilość enigmatycznych kobiet. Położyłem na stoliku dziesięć dolarów za obfity lunch Diany i moją kawę. - Chodźmy już - powiedziałem. Kiedy zbliżaliśmy się do naszego biura, zapytałem: - Czy mówiłem ci, że widziałem wypadek, w którym zginęła Anna Hubbard, kiedy wracałem w ubiegłą sobotę od was do domu? Byłem przekonany, że Diana nie wiedziała. Zwykle nie mogła ścier-pieć, że czegoś nie wie. Czasem nie spieszyłem się z przekazaniem jej jakiejś wiadomości, aby podkreślić, że są rzeczy, które tylko mnie są znane. - Nie, nie wiedziałem, że byłeś świadkiem śmierci Anny Hubbard. Zatrzymałeś się? - Tak, powałęsałem się tam trochę. Nie mogłem nic pomóc. - Wspomniałem rozbity samochód Anny i jej bezwładne ciało. - Nie zauważyłem cię na jej pogrzebie. Byłaś? - Tak. Widziałam ciebie na cmentarzu. Stałam z tyłu. - Było tam mnóstwo ludzi, wobec których nie chciałam zmuszać się do uprzejmości. Zachowałam więc dystans. Poparcie koleżeńskie było dla Diany i dla mnie twardym gruntem. Odkąd zarzuty przeciwko mnie zaczęły się gromadzić, wytrwale występowała w mojej obronie. Równocześnie zabraniała mi krytykowania napastliwych kolegów po fachu. - Nasi compadres - powiedziała - robią naj lepsze, co mogą w tej sytuacji. Zgadzam się, że niektórzy są sępami. Ale nie sądzę, że ty zachowałbyś się na ich miejscu lepiej od większości z nich. - Skierowała się do swojego gabinetu. Nauki Diany miały niewątpliwą zaletę: były krótkie. Po chwili usłyszałem głos przyjaciółki za plecami. - Raoul chce się z tobą znów zobaczyć. Bóg wie, po co. Przychodzi jutro na rozgrywki, potem idziemy na pizzę. Wybierzesz się z nami? - zapytała. - To zależy - odparłem. - Od rodzaju pizzy? - Bardzo śmieszne. 5 Byłem jedynym sędzią bazowym w tej grze. Funkcję głównego sędziego pełnił poważny mężczyzna, który wyglądał na Greka. Wąsy zakrywały mu połowę twarzy. Próbowałem z nim żartować przed rozgrywką. On wolał jednak studiować przepisy. Zawodniczki „Zemsty Montezumy” całkiem nieźle grały w polu. Jako pałkarki były do niczego. Z tego powodu sędziowanie za drugą bazą uważałem za dużo ciekawsze w rozgrywkach niż w pojedynkach pałkarek. W bazach panował ruch jak na autostradzie w godzinach szczytu. Zawodniczki z obu drużyn kłóciły się o sytuacje sporne. Ja się nie dawałem. Postępowałem autorytatywnie i rezerwowałem sobie prawo do tego, żeby się odwrócić i odejść, kiedy miałem dość - sędziowanie było doskonałym antidotum na zajmowanie się psychoterapią. W drugiej połowie każdej gry wycofywałem się na środek pola, żeby móc się przyglądać zawodniczce strzegącej drugiej bazy w drużynie Diany. Koleżanki nazywały ją Lauren. W przerwie Grek zasugerował, że stoję za daleko w głębi pola. Bez żenady odparłem, że podoba mi się to, co stamtąd widzę. Nie dodałem tylko, że z mojego punktu obserwacyjnego on sam wygląda jak zdechłe zwierzę w masce człowieka. Lauren zadręczała przeciwniczki ciągłymi okrzykami. Jej rozpuszczone ciemne włosy tworzyły gładki pancerz z połyskiem lakieru. Nawet gdy się szybko poruszała, włosy natychmiast powracały na miejsce. Szare oczy dziewczyny zacieniał daszek czapki. Górna warga Lauren, delikatna, wąska, różowa i rzadko pozostająca w spoczynku, miała idealny wykrój wydłużonego serduszka. Dolna warga pełna i lekko odęta, przypominała miękką czerwoną poduszeczkę. Czas na polu spędzała z dłońmi na kolanach, lekko balansując ciałem. Wpatrywałem się do woli w napięte ścięgna pod jej kolanami i muskularną krzywiznę łydek. Jej przerzut do pierwszej bazy był dobry. Rzucała typowo po męsku. Już od trzynastego roku życia wykazywałem absolutny brak czaru wobec obcej dziewczyny, którą choć odrobinę się interesowałem. Moje kontakty z Lauren cechowała charakterystyczna dla mnie zimna krew i polegały na tak chwytliwych uwagach, jak: „Ładne przystopowanie” albo „Dobry chwyt w rękawicę”. Wydawała się mną rozbawiona albo przynajmniej uważała komentarze za śmieszne. Oprotestowała jedno nieudane wybicie przy drugiej bazie. Ja natomiast odczułem pokusę wykluczenia biegaczki tylko dlatego, że zawodniczka przy drugiej bazie była piękna. Grek by to zrozumiał. Po grze Diana kupiła grubą pizzę w „Old Chicago”, a Raoul cienką jak papier u „Abo’s”. Diana i Raoul nigdy nie potrafili się zgodzić, jaką zamówić pizzę. Jedliśmy w odległości jednego splunięcia od zgrai włóczęgów grających w karty na zachodnim krańcu trawnika przed gmachem sądu przy promenadzie. Diana obrała to nieprawdopodobne miejsce na piknik, aby zadeklarować, że w ten sposób odzyskuje dla zwykłych ludzi przestrzeń bezprawnie zagarniętą przez bezdomnych. Włóczędzy wyrugowali pozostałych obywateli przez swój brak higieny oraz nękanie otoczenia. Zapragnąłem piwa. Chciałem też usiąść nieco bliżej Lauren, która się do nas przyłączyła razem z dwiema ważniejszymi partnerkami i jeszcze z dwiema zawodniczkami. Popatrywałem ukradkiem na Lauren, ilekroć uznałem, że nikt tego nie widzi. Raz nawet nawiązałem na jedną chwilkę kontakt wzrokowy, ale czułem się na ogół ignorowany. Piętno osoby żyjącej w separacji i zawodowo przegranej nie pozwalało mi na swobodę. Byłem sędzią wśród graczy. Rozmawiałem z Raoulem o satelitach i ich wpływie na życie na wsi. Gdy towarzystwo się rozchodziło, podszedłem do Lauren i zapytałem, czy mogę ją zaprosić na lody. Miałem nadzieję, że Diana tego nie słyszy. Lauren spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. Jej oczy stały się bardziej niebieskie niż szare. Odwróciła wzrok, potem znów na mnie zerknęła. - Nazywam się Alan Gregory. - Wyciągnąłem rękę. - A ty jesteś Lauren? Kiwnęła głową, gęste włosy poruszyły się jak grzywa afgańczyka. Palce miała długie i chłodne. - Naprawdę nie mogę - odparła. - Przykro mi, ale mam jeszcze coś do zrobienia. - Marszczyła nosek w miejscu znaków przestankowych. - Ale dziękuję. - Podała mi kolejny uśmiech i popatrzyła w oczy dłużej, niż było konieczne. Odczułem ulgę. - Może kiedy indziej? Na przykład na mrożony jogurt? W uśmiechu błysnęły lśniąco białe ząbki. - Tak, innym razem - odparła. Odwróciła się, pożegnała z resztą towarzystwa i poszła promenadą w stronę Broadwayu. Gdy przyjechałem do domu, Cicero czekała na mnie na końcu podjazdu. Pomyślałem, że będę musiał ją poddać kuracji odchudzającej. Obiecałem sobie pogadać z Peterem, który znał się na różnych dietach. Migająca lampka na elektronicznej sekretarce donosiła o pozostawionej wiadomości. Dzwoniła Merideth. Kontaktowała się częściej, odkąd moje życie weszło na złe tory. Jej troska była bardzo miła. Obawiałem się, że stwarza nam wymówkę, aby nie zerwać z sobą do końca. Tego wieczoru nie chciałem jednak rozmawiać z Merideth. To by skaziło moje myśli o strażniczce drugiej bazy. Pomyślałem, czy nie zadzwonić do Lauren, i zaraz zdałem sobie sprawę, że jedynym źródłem uzyskania numeru jej telefonu jest Diana. Przyjaciółka zapewne chętnie by mi go dała, ale nie bez różnych rad, upomnień i sarkazmu. Zrezygnowałem. Wszedłem do salonu. Napiłem się piwa, na które miałem ochotę już przy kolacji. Noc była ciemna. W dole migotały światła Boulder. Jutrzejsze, piątkowe przedpołudnie pozostawało wyłącznie do mojej dyspozycji. Potrzebowałem ostrego treningu, może przejażdżki na rowerze do Loveland. A po południu, hura, miałem nowego pacjenta - poleconego przez Annę Hubbard. Czyżby na horyzoncie pojawiła się poprawa? 6 Malutki krążek światła nad moim biurkiem zaświecił czerwonawo. Zegar na stoliczku przy fotelu wskazywał dokładnie za kwadrans trzecią. Gabinety były urządzone tak, żebyśmy mogli z Dianą funkcjonować bez recepcjonistki. Prosiliśmy pacjentów, żeby naciskali przycisk z moim lub Diany nazwiskiem, kiedy się znajdą w poczekalni, a wtedy w odpowiednim gabinecie zapalało się czerwonawe światełko na ścianie. Pierwsze spojrzenie na Michaela McClellanda ukazało mi czubek jego głowy z wijącymi się blond włosami. Twarz miał zatopioną w magazynie „People”, plecy zgięte od pasa w górę. Cała postać zupełnie nie pasowała do kształtu fotela poczekalni. - Pan McClelland? - Podniósł wzrok. - Jestem Alan Gregory. - Przywitałem się i zwolniłem przycisk włączający czerwoną lampkę w moim gabinecie. Odstąpiłem w bok, aby zachęcić pacjenta do wejścia do przedpokoju. Wypatrywałem jakiegoś grzecznościowego gestu z jego strony. On go jednak nie uczynił. Wprowadziłem McClellanda do gabinetu. Gdy się zawahał, zaproponowałem, żeby usiadł. - Jak mogę panu pomóc? - Tak zawsze brzmiały moje pierwsze słowa. Przypomniałem sobie, że widziałem McClellanda na pogrzebie Anny Hubbard. Staliśmy na cmentarzu oddaleni od siebie zaledwie o kilkanaście centymetrów. Nie byłem zaskoczony jego obecnością, ponieważ to właśnie Anna dała mu moje nazwisko i wskazała adres. Powoli usadowił się w fotelu. Wyprostował kanty spodni, obciągnął mankiety rękawów marynarki. - Nie jestem... - zaczął wreszcie i urwał, prawdopodobnie celowo. - Chodzi o jej śmierć. Nie mogę się z tym pogodzić - dodał po minucie. Śmierć Anny Hubbard? - zastanawiałem się. „Nigdy niczego z góry nie zakładaj”, przypomniały mi się słowa jednego z moich eksprzełożo-nych. Obserwowałem McClellanda w czasie krótkiego milczenia. W swojej pracy bardzo ceniłem możliwość swobodnego przyglądania się ludziom. Nie znam żadnej innej sytuacji interpersonalnej, gdzie gapienie się na kogoś byłoby towarzysko akceptowalne. Siedział prosto. Całym sobą wypełniał stary skórzany fotel naprzeciwko mnie. Jego dłonie z wypielęgnowanymi paznokciami spoczywały na rzeźbionych drewnianych poręczach. Chwilami popatrywał na mnie. Raczej chciał sprawdzić, czy uważam, a nie nawiązać ze mną kontakt. Łuki gęstych blond brwi obrzeżały błękitne oczy, lśniące, lecz o niewielkiej głębi. Brodę miał głęboko wyżłobioną, usta małe i płaskie, a twarz była prawie bez zmarszczek, choć wyobrażałem sobie, że McClelland jest mniej więcej w moim wieku, może o kilka lat młodszy. Oceniałem go na trzydziestkę. Widywałem mnóstwo smutku w ciągu siedmiu lat spędzonych w gabinecie. Tym razem jednak wcale nie mogłem się go dopatrzyć. Nie odzywałem się, czekałem na następny ruch pacjenta. - Anna bardzo korzystnie wyrażała się o panu. Zdecydowałem się szukać u pana pomocy. Pomyślałem, że ostatnio nikt nie wyraża się o mnie bardzo korzystnie. A Anna Hubbard nie była osobą skłonną do ujawnienia, że się poddaje psychoterapii. Podejrzewałem że McClelland w myślach błaga mnie, żebym coś powiedział i uwolnił go od rosnącego napięcia. Lecz ja nadal patrzyłem neutralnym wzrokiem. Nie chciałem niczego z góry zakładać. - Nie mam pewności... co powiedzieć. Czy ma pan jakieś pytania? - Nie wiem, co mogłoby okazać się ważne. Westchnął i spojrzał przez okno na ogród. Irysy trwały nieruchomo w popołudniowym skwarze. - Miałem z nią romans. - Uniósł dłonie do twarzy i złożył palce nad nosem. Bez trudu mówił w czasie przeszłym. - Jechała właśnie ode mnie z domu na Lee Hill, kiedy się rozbiła. - Spojrzał, żeby zobaczyć moją reakcję. Ja zaś zachęcałem go swoim milczeniem do mówienia. Przeniósł mętny wzrok na kolekcję kryształowych zwierzątek na stoliku między nami. - Pracuję u jej męża. Wciąż nie wiedziałem, co jest ważne, ale przynajmniej to, co mówił, zaczęło się robić interesujące. - Jestem naukowcem z NO AA - wyjaśnił trochę później. Akronim wymówił bardzo szybko. Nie zaczekał, żeby sprawdzić, czy rozpoznaję inicjały Narodowej Oceanicznej i Atmosferycznej Administracji. -1 mój szef, mąż Anny, eksmąż, wdowiec... Phil Hubbard, daje mi w pracy ostro popalić. Dużo podróżuje. Ja jestem tam nowy. Nie przepracowałem jeszcze nawet roku. Z trudem dostosowałem się do pana Hubbarda. Bardzo się boję, że wyjdzie na jaw mój związek z Anną. Wtedy dopiero będzie awantura. Mówił grzecznym, cichym tonem. Ostrożnie dobierał słowa niczym prezenter wiadomości. Boulder jest siedzibą licznych instytucji naukowych, jak: uniwersytet Kolorado, IBM, Balia Aerospace, NO AA i Narodowy Instytut Standardów i Technologii Departamentu Handlu. Wielu uczonych i nauczycieli akademickich przychodziło do mnie na terapię. Zwykle byli ubrani w ekscentryczne, niemodne stroje lub garniturki z wielkich magazynów. Michael McClelland szył garnitur na miarę albo kupił w sklepie firmowym Armaniego czy też Cerruttiego. - Anna zamierzała zerwać romans. Nie wiem, czy planowała wyjawić prawdę mężowi. Zrobiłaby głupstwo. Martwiłem się. Facet jest zimnym sukinsynem. Mógłbym nawet odczuć nieco przyjemności, gdyby się dowiedział, że żona przyprawia mu rogi. Ale już na pewno nie chciałbym, żeby poznał nazwisko kochanka. Chyba teraz już nie muszę się o to martwić, prawda? - Spojrzał na mnie z wyraźną ulgą. - Pan Hubbard ma ogromne wpływy. Od niego zależy moja kariera. - Końcową ocenę szefa wypowiedział jednocześnie z podziwem i pogardą. - Przypuszczam, że wciąż czuje się pan niepewnie - skomentowałem refleksyjnie. - Ani trochę. - Pierwszy cios. - Muszę tylko znaleźć sposób, żeby się wkraść w łaski Hubbarda. Nie posiadam pełnej naukowej rangi. To w niej tkwi władza i właśnie jej pragnę. A szef stoi mi na drodze. - Zastanawiałem się, czy Michael McClelland szukał terapeuty czy współkonspiratora. - Zapytał mnie, dlaczego byłem na pogrzebie. Odparłem, że przez szacunek dla zmarłej. Tylko kiwnął głową. Żadnego podziękowania. - Zamilkł na chwilę. - Czasem doprowadza mnie do pasji. Odwalam kawał dobrej roboty, wykonuję pełną polotu pracę badawczą, ale on tego nawet nie zauważa. - Było coś bardzo prymitywnego i smutnego w jego pozie, kiedy to wypowiadał. - Zawsze się udaje na jakieś zebranie albo konferencję. Ma w laboratorium swoich ulubieńców, szczerze mówiąc: primadonny. Bardzo zajmuje się ich pracą, zabiega o subwencje, popiera finansowanie tych badań z innych źródeł. Ale ja mu się odpłaciłem. Kiedyś trzasnąłem mu trochę danych. Po prostu ukryłem je w komputerze. Po pewnym czasie przeniosłem na to samo miejsce. Wcale się nie połapał. - Trzasnął pan? - Może to jakiś nowy żargon komputerowy? W razie wątpliwości należy rzecz wyjaśnić. - Świsnąłem. Pożyczyłem. Kiwnąłem głową. Zanotowałem w pamięci dziecięcy charakter zemsty tego człowieka. - Pragnąłem zwrócić na siebie uwagę Hubbarda - wyjaśnił. A jednym ze sposobów było sypianie z jego żoną, pomyślałem. Zostało jeszcze kilka minut. Zapytałem, czy umówi się ze mną na następną sesję. Odpowiedział pytaniem: - A ile razy powinienem przyjść? Wygłosiłem mu jedną z wersji przygotowanych na początek terapii. - Nie chciałbym się uzależnić od tych sesji. Proszę to zrozumieć-odparł. Wychwyciłem ostrzeżenie przed skłonnościami McClellanda. Zastanawiałem się, kiedy to, co zaistniało między nim a szefem, rozwinie się między nami. - Temat wymaga więcej uwagi, niż moglibyśmy mu poświęcić w ciągu ostatnich sekund, jakie nam zostały - powiedziałem to cicho, współczująco, jak mi się zdawało. - Robiłem to już wcześniej. - Poddawał się terapii? Nic na to nie wskazywało. - Miewałem romanse z kobietami, z którymi zdecydowanie nie powinienem - wyjaśnił. - Jestem dla kobiet pociągający, a nawet porywający - dodał z uśmiechem. Jego ocena własnej prezencji była z pewnością narcystyczna, ale też i niemożliwa do obalenia. Miał dobrze zbudowane ciało, lekko nalaną, ale ładną twarz. Mógł się cieszyć powodzeniem. Ja uważałem jego zachowanie za nieco szorstkie, lecz inni niewątpliwie odnosili się mniej krytycznie. W każdym razie Merideth wypominała mi od lat, że nie mam zielonego pojęcia, co kobiety pociąga u mężczyzn. - Możemy porozmawiać o tym następnym razem, proszę pana - powiedziałem. - Michael - poprawił. Kiwnąłem głową, otworzyłem drzwi i skierowałem go do wyjściowego korytarza. Odwrócił się i uścisnął mi dłoń. - Sądzi pan, że zdoła mi pomóc? - spytał. - Następnym razem, panie... to znaczy Michael. Udałem się na poszukiwanie doktor Diany Estevez. Drzwi jej gabinetu były otwarte. Wsadziłem w nie głowę i zapytałem: - Masz wolną chwilkę? - Do trzeciej czterdzieści pięć - odparła i dała ręką znak, bym wszedł. - Czy to twój nowy pacjent? - Tak. - Milutki. Ładne ciało, jeśli ktoś lubi duże rozmiary. Diana lubiła. - Polujesz na coś? - Nie, ale nigdy nie przestanę wertować mądrych ksiąg - odparła. - Kiedy następny raz gracie? - zapytałem. - W następną środę wieczorem? - Tak. Będziesz sędziował? - Czyżbym nadal słyszał nutkę przerażenia moją nową aktywnością? Rzeczywiście zamierzam sędziować w rozgrywkach o szóstej. - W takim razie unikniemy twego złego wzroku. My gramy o ósmej. - Może przyjdę popatrzeć. - Na co? Na grę? Czy na Lauren? - Lauren? - Zaczerwieniłem się mimo woli. - Znam cię, Alan. Znam. Masz na oku Lauren Crowder. Druga baza. Siedziałem w rogu kanapy, skąd był najlepszy widok na ogród. Patrzyłem na tulipany przy płocie. - Dobrze chwyta. Źle wybija - oceniłem. - Aha, ty po prostu chcesz zwerbować Lauren do jakiejś wielkiej ligi? Błagam. Przyznaj. Ty jej pożądasz. - Jest milutka. - O zastępczyniach prokuratora okręgowego zazwyczaj nie mówi się „milutka”. - Zastępczyni prokuratora okręgowego? - powtórzyłem ze zdziwieniem. - No dobra, więc jej pożądam. - Postaraj się, żeby to nie było zbyt jawne. - Samotna? Diana posłała mi szeroki uśmiech osoby dobrze poinformowanej. - Rozwiedziona. - Spotyka się z kimś? - Spróbuję się dowiedzieć. - Dzięki, że mi podałaś jej nazwisko. Ja aż tyle o niej nie wiedziałem. - I zaraz, zanim zdążyła zrobić jakąś sarkastyczną uwagę, dodałem: - Jesteś zawsze taka uprzejma, szczodra. Czy nie myślałaś o karierze wolontariusz-ki? Czerwone światełko nad biurkiem zasygnalizowało przybycie następnego pacjenta. Wskazała je środkowym palcem lewej ręki. - Do zobaczenia - rzuciłem na odchodne. - Lauren mogła gorzej trafić - dodała ze śmiechem. - Dzięki, kochanie. Usiadłem za biurkiem i zrobiłem notatki z pierwszej sesji z Michaelem McClellandem. Zaciekawiła mnie jego potrzeba przedstawienia się poprzez smutek, który nie istniał albo przynajmniej był opanowany. Kolegialność tego procesu też zasługiwała na uwagę. Po pierwszych kilku minutach już zaczął próbować mnie zaangażować zarówno jako przyjaciela, jak i psychologa. Odtworzyłem całą sesję. Pilnie śledziłem, czy w pracy nie porobiłem żadnych nieświadomych poprawek, do czego byłem skłonny od śmierci Karen Hart i rozgłosu w związku z moim rzekomym zdrożnym zachowaniem. Po zrobieniu notatek rozsiadłem się wygodnie i wspominałem cmentarz, gdzie obaj z Michaelem McClellandem przypominaliśmy pomniejszych łotrzyków. Staliśmy za plecami tłumu. Przestępowaliśmy z nogi na nogę i zachowywaliśmy dystans od pozornie bardziej uprawnionych żałobników. On opierał się o niewielki jesion. Ja natomiast stałem w pełnym słońcu na zielonej trawie. Urna z brązu z prochami Anny Hubbard była jedyną rzeczą, która przypominała śnieżną burzę sprzed dwóch dni. Zazdrościłem Michaelowi McClellandowi cienia. 7 Powinienem był spróbować spotkać się z Lauren w miniony weekend. Wciąż miałem przed oczami obraz dziewczyny. Gdybym chodził z notatnikiem, wyciąłbym jej inicjały na okładce. Młodzieńczość jest chorobą, z której całkowite wyleczenie bywa bardzo rzadkie. W następną środę sędziowałem w grze o szóstej wieczorem. Potem leżałem na trawie za linią pierwszej bazy sąsiedniego boiska, gdzie drużyna Lauren, a właściwie Diany, rozgrzewała się do rozgrywki o ósmej. Popijałem sobie piwko - mile widziany dar od zwycięskiej drużyny w grze, którą właśnie skończyłem sędziować. Letnia burza z piorunami najwyraźniej także rozgrzewała się do startu o ósmej. Szara skłębiona masa okryła wierzchołki Front Range i zasłoniła poświatę późno zachodzącego słońca. Spiekotę zastąpiło ciężkie powietrze. Nikt jednak nie zwracał na to uwagi. Usiadłem za linią pierwszej bazy i przyglądałem się grze kobiet. Obszerne czerwone koszulki sportowe miały na plecach napis „Zemsta Mon-tezumy” i nieeleganckie, dalekie od prawdy stwierdzenie „Zdobywamy okrążenia” z przodu. Potężny grzmot skierował oczy wszystkich na zachód, w moją stronę. Spontaniczny uśmiech Lauren złagodził moje wątpliwości, czy słusznie czekam, biorąc pod uwagę, że nadchodzi burza. Burza oddaliła się na południe, a Lauren do swoich koleżanek. Pomiędzy czwartym a piątym wejściem odwiedziła mnie Diana. - Ich miotaczka jest ostra - oznajmiła. Spojrzałem na nią oszołomiony. - Ja nawet nie znam wyniku. - Wynik jest taki, że ty się jej chyba podobasz - odparła z udaną powagą. Diana potrafiła czytać w myślach. Pod tym względem stanowiła wyjątek wśród psychologów. - Zaraz będzie twoja kolej, mądralo. - Głową wskazałem stanowisko pałkarza. - Tak samo, jak twoja, Alanie. - Czy ona się z kimś spotyka? - rzuciłem za nią, na tyle głośno, na ile się odważyłem. W jej oczach odbił się blask lamp oświetlających boisko, gdy obejrzała się przez lewe ramię i zaprzeczyła ruchem głowy. Litościwe moce sprawiły, że gra wreszcie się skończyła. Podszedłem do Lauren i poprosiłem, żeby poszła ze mną na lampkę wina. Westchnęła. - Przykro mi, nie dzisiaj. - Uznałem, że Diana mnie podpuszcza. - Ale - dodała po chwili, która trwała dla mnie jak wieczność - chętnie pozwolę się odwieźć do domu. Mój samochód jest w naprawie. - Z ogromną przyjemnością - odparłem zadowolony, zupełnie jakby mnie zaprosiła na kolację do mojej ulubionej restauracji. Skończyła pakować rzeczy do torby, wyprostowała się i spojrzała na mnie. Zastanawiałem się, czy nie powinienem wziąć od niej bagażu. Zastosowałem jednak rozwiązanie kompromisowe i zaoferowałem pomoc w niesieniu kija. - Który to twój samochód? - zapytała. Zapach jej perfum i potu, przesycił ciepłe stęchłe powietrze wewnątrz subaru w czasie krótkiej przejażdżki do domu Lauren, który opierał się o podnóża gór na zachód od Czwartej Ulicy nad uniwersytetem. - Mogę do ciebie zadzwonić? - zapytałem, gdy dotarliśmy na miejsce. - Oczywiście. Będzie mi bardzo miło. - Dobrze. - Uśmiechnęliśmy się do siebie. Zacząłem nabierać przekonania, że flirtujemy ze sobą. - Będę więc potrzebował twojego numeru telefonu. Lauren uśmiechnęła się szerzej i podała mi numer. Na chwilę zawahała się, wysiadła i powiedziała: - Dobranoc, dziękuję za podwiezienie. Była w połowie drogi do drzwi, kiedy ją zawołałem. Zatrzymała się, odwróciła. Nie udało mi się jej skusić na lody ani na lampkę wina, ale postanowiłem spróbować ponownie. - Pojedziesz ze mną do Santa Fe w ten weekend? Potrząsnęła wolno głową i zaśmiała się. - Nie - odparła, znacząco przeciągając to słowo. Potem przez chwilę w milczeniu układała dalszy ciąg wypowiedzi. - A co powiesz na Aspen? - odezwała się w końcu. Uśmiechnąłem się szeroko, z trudem rozciągając napięte mięśnie twarzy. - Aspen..? - urwałem. Cudownie. Wciąż była kilka metrów od samochodu. - Możesz sobie zrobić w piątek wolne? - zawołała. Kiwnąłem głową z zapałem po szybkiej analizie swoich mizernych zajęć. Świetnie - powiedziała. - Podeszła trochę bliżej. - Załatwię lokum. I chcę wziąć swój samochód. Przyjadę po ciebie w piątek o siódmej rano. - Pomachała mi i weszła do domu. Czekałem jeszcze kilka minut. Gratulowałem sobie, że wreszcie umówiłem się na randkę. Ostatnio liczyłem na drobne sukcesy. Następnego ranka otrzymałem wiadomość na pager, że Lauren prosi mnie o telefon. Pomyślałem, że na pewno zamierza odwołać wyjazd. Wiadomość była prosta - Lauren chciała, żebym jej podał swój adres i wyjaśnił, jak do mnie dojechać. Donosiła również, że przywiezie z sobą śniadanie. Zadzwoniłem do niej i nagrałem odpowiedź na sekretarkę. Tego popołudnia Michael McClelland przyszedł do mnie po raz drugi. Punktualnie. Był serdeczny i pełen zapału. Oznajmił, że czwarta po południu w środę bardzo mu odpowiada jako stały termin. Ustaliliśmy więc, że właśnie wtedy będziemy się co tydzień spotykać. - Wiem, co przeżywasz - zaczął. - Anna mi o tym mówiła. Powiedziała też, że te wszystkie pomówienia na pewno nie są prawdziwe. Twierdziła, że potrafiłeś ją zmusić do mówienia o rzeczach, które tkwiły głęboko w jej podświadomości. To nie twoje, lecz jej problemy sprawiły, że przestała do ciebie przychodzić. Ja też muszę pomówić o różnych rzeczach, z których może nie zdaję sobie sprawy. Nie martw się więc, że cię źle osądzam. Do tej pory nawet nie przyszło mi to do głowy. Nijakość naszego pierwszego spotkania gdzieś znikła. Michael nawet nie zaczekał na moją odpowiedź. - Kiedy byłem mały, moja matka często przebywała w szpitalu. Cierpiała na jakieś choroby, których nie potrafiono zdiagnozować. Ojciec tego nie zniósł i opuścił nas. Ją i mnie. Miałem wtedy siedem lat. Potrafiłem zrozumieć jego decyzję. Czasem pragnąłem, żeby zabrał mnie z sobą. Zdrowie matki się poprawiło. Bóle, nazywała swoją chorobę „bólami”, ustąpiły. Gdy skończyłem dziesięć lat, wyszła ponownie za mąż. Uwielbiałem jej nowego męża. Był taki energiczny, śmieszny i... hojny. - Wkrótce po ślubie matka zaczęła pić. Nienawidziłem jej za to. Początkowo piła bez przerwy. Zrobiła się niechlujna i brzydka. Potem piła tylko wieczorami. Wieczorne picie zapamiętałem najlepiej. Często musiałem ją kłaść do łóżka. Sprzątać wymiociny. Chować butelki. - A twój ojczym? - zapytałem. - Wtedy już odszedł. Interesy. Nie wiem, co było pierwsze, jej picie czyjego wyjazdy. Tak czy inaczej zniknął. Myślę, że to ona go wypędziła. - Naprawdę jej nienawidziłem. Wygnała ich obu. - A teraz? - Nie żyje. Zadławiła się wymiocinami i umarła. - Zupełnie jakby mówił o śmiertelnym wypadku drogowym. Umilkł. - A twój ojczym? - powtórzyłem pytanie. Wypuścił wolno powietrze przez nos, zanim odpowiedział: - Ubóstwiałem go i gardziłem nim jednocześnie. Odciął się ode mnie, gdy zerwał z moją matką. Pojawiał się w domu, nie tak jak mój ojciec, który zniknął bez śladu. Ojczym przyjeżdżał, był uroczy i kochający, a potem znów wyjeżdżał. - Nie wiem, czy będzie to dla ciebie zaskoczeniem - podczas sesji przemawiałem wolno i cicho - ale o drugim mężu swojej matki i o swoim szefie mówisz w bardzo podobny sposób. Obaj mają władzę i obaj - urwałem dla zwiększenia efektu - cię zaniedbują. - Czekałem, aż przebrzmią wypowiedziane słowa. Wydawał się szczerze poruszony. - Nie zdawałem sobie z tego sprawy. Odchyliłem się w fotelu i obserwowałem powolny proces dokonywania wglądu w siebie. Oto materia, pomyślałem zadowolony z siebie, z której się bierze alians terapeutyczny. - Osły - szepnął. Odczekał chwilę, ledwie dostrzegalnie potrząsnął głową. - Pieprzeni zasrańcy. - Każda z sylab miała wyrazistość pierwszych tonów Dziewiątej Symfonii Beethovena. Dość nietypowa reakcja, zauważyłem. 8 Prawie już minęliśmy przełęcz Independence wiodącą do Aspen, więc spytałem: - Gdzie się zatrzymamy? - Jest tu lokal, w którym mam czasowy udział. - W śródmieściu? - Nie, nieco na północ od Main Street. Nie miałem pojęcia, w jakim kierunku biegnie Main Street, i znajdowaliśmy się o kilka minut od miasta, więc nie drążyłem tematu. Lauren skierowała swojego peugeota w okolice namiotu muzycznego. Przejechaliśmy przez most na rzece Roaring Fork. Podziwiałem piękno otoczenia i bogactwo zabudowy, ona zaś nie odrywała wzroku od drogi. Zwolniła, kiedy ruszyliśmy w dół, do wspomnianego lokum. Było cudowne, nowoczesne, z kamienia, szkła i malowanego cedru. Opadało trzema piętrami w dół stromego urwiska ku rzece Roaring Fork. Lauren spojrzała na budowlę, potem na mnie. - Jesteśmy na miejscu - oznajmiła. Resztę ranka spacerowaliśmy po brukowanej części szlaku Rio Grande wzdłuż rzeki w stronę miasta. Sosny i osiki osłaniały drogę przed piekącym słońcem. Ryk wody uniemożliwiał rozmowę. Szlak obrzeżały orliki, dziki szczypior i łubiny. W mieście zjedliśmy lunch na zewnątrz restauracji. Chwilami nad stolikiem stykały się nasze palce. Lauren opowiedziała mi o sadzie, w którym jako nastolatka uprawiała jabłonie. Opisała mi udrękę matki i ojca, kiedy przeniosła się z rodzinnego stanu Waszyngton do Stanfordu. Została w Kalifornii i zaczęła uczęszczać do Boalt, w Berkeley. Studiowała tam prawo. Wtedy poznała Jakuba, błyskotliwego syna kolejarskiego rodu z Denver, i zaraz po ukończeniu studiów wyszła za niego za mąż. Nie pracowali w swoim zawodzie. Przenieśli się do Denver i kierowali działem zakupów nieruchomości w jednej z firm inwestycyjnych. Później „robili interesy” obracając pieniędzmi, które Jakub otrzymywał z powiernictwa. - Boże, zarabialiśmy krocie - powiedziała. Małżeństwo z wolna się rozpadało. On miewał romanse, ona się starała, aby daremnie nie wyczekiwać na niego w domu. Po paru latach wystąpiła z firmy inwestycyjnej i podjęła pracę zastępczyni prokuratora w Boul-der. Przez jakiś czas dojeżdżała z Denver. Gdy się w końcu przeprowadziła, rozpoczęli bitwę o podział majątku, która trwała osiemnaście długich miesięcy. Po kawie poszliśmy spacerkiem z powrotem do domu. Lauren wyjaśniła, że ostateczną ugodę zawarła z mężem przed dwoma laty. - Ten dom jest Jakuba, mojego eksmałżonka - niemal wykrzyczała, abym mógł usłyszeć, gdy przechodziliśmy przez malowniczy most nad wzburzoną rzeką. - Aleja mam prawo korzystać z tego przybytku. Jakub jest właścicielem, ale ugoda majątkowa gwarantuje mi nieograniczony dostęp do domu przez trzy miesiące w roku. - Wypowiadała się jak adwokat. Ja przez jakiś czas nic nie mówiłem. Kiedy wchodziliśmy do domu, dotknęła mojego ramienia i powiedziała: - Muszę teraz odpocząć parę godzin. Rozgość się, proszę. Zeszła po szerokich schodach na najniższy poziom budynku. W środkowej z trzech lodówek znalazłem butelkę Lantage z dobrego rocznika wraz z powitalną notatką Jakuba. Wziąłem dietetyczną colę zamiast szampana i usadowiłem się na pomoście, skąd mogłem patrzeć na Maroon Bells. Było to pierwsze ze znanych mi mieszkań w górach, w którym znalazłem ostre noże. Do tej pory uważałem, że istnieje jakieś tajne zarządzenie, które chroni turystów przed kuchennymi wypadkami. Posiekałem chili, cebulę i pomidory. Przyrządziłem pico de gallo. Lauren odpoczywała. Kiedy zacząłem rozgniatać awokado, weszła do kuchni ubrana w bladożółty sweter. Po południowej drzemce wyglądała tak, jak ja wyglądam rano. Oczy miała ciężkie od snu, włosy w nieładzie. Na miękkiej twarzyczce widniały odgniecione ślady pościeli. - Wszystko w porządku? Wyglądasz na bardzo zmęczoną. - Zawahałem się. Jeszcze dobrze nie znałem Lauren, nie wiedziałem, czy nie uzna mojej troski za krytykę. - Bo jestem zmęczona. Bardzo wolno otrząsam się ze snu. Zaraz poczuję się lepiej. - Jej głos był cichy i lekko zachrypnięty. Przyjrzała się jedzeniu. Zignorowała moje specjały i wzięła frytkę. - Może pojeździmy na rowerach? - Przejażdżkę rowerową zawsze uznawałem za świetne lekarstwo na większość dolegliwości. - Dobrze, ale później, jak się trochę ochłodzi. - Westchnęła. - Świetnie. Nie ma problemu. - Zastanawiałem się, czy coś się stało i czy to będzie bardzo długi weekend. - Hej - odezwała się mobilizująco. - Jeszcze się nie rozpakowałeś. Chodź. - Chwyciłem swoją torbę i podążyłem za Lauren białymi dębowymi schodami na dół. Zaprowadziła mnie do sypialni z łazienką i pomostem wychodzącym na rzekę. W pokoju nie było jej rzeczy, a na łóżku nikt jeszcze nie spał. - Wspaniale. - Nawet dla mnie nie zabrzmiało to przekonująco. - Cieszę się, że ci się podoba - powiedziała, ignorując moje rozczarowanie. - Przyjdź na górę, jak się rozpakujesz. Rzuciłem torbę na podłogę obok starej serwantki i uznałem, że już jestem rozpakowany. Poszedłem na górę. Lauren znalazłem w salonie. Stała zwrócona twarzą ku górze Aspen, plecami do mnie. - Bardzo mnie pociągasz - oznajmiła bez żadnych wstępów. - W przeciwnym razie nie zaprosiłabym cię tutaj. Ale nie jestem jeszcze gotowa z tobą spać. Obejrzała się za siebie, żeby ocenić moją reakcję. Nie od razu odpowiedziałem. To nie był żaden wybieg, po prostu mnie zatkało. - Tak naprawdę - zaczęła znów po chwili, wreszcie odwracając się do mnie twarzą - przywiozłam cię do tego domu, żeby się przekonać, czy chcę z tobą iść do łóżka. W razie wątpliwości przybierz oj cowski ton, napominałem się w myślach. - Dosyć ryzykowne posunięcie - wykrztusiłem w końcu. - Umiem zatroszczyć się o siebie. - W jej głosie brzmiało wyzwanie. - W każdym razie Diana twierdzi, że jesteś łagodny. - „Daily” twierdzi co innego. - To jest... zupełnie inny temat. Omiotłem wzrokiem pokój. Szukałem jakiegoś wsparcia, psa do pogłaskania, ściany, o którą mógłbym się oprzeć. Stałemjednak w pomieszczeniu wielkości mojej gimnazjalnej sali gimnastycznej, przed sześciometrowymi oknami i trzodą bladożółtych mebli skórzanych. Głowę wypełniała mi myśl, że trasy narciarskie wyglądają latem jak pionowe pola golfowe z bardzo długimi torami. - Dlaczego uważasz, że chcę z tobą spać? - zapytałem. Jej twarz przybrała ostry wyraz. Zastanowiło mnie, jak Lauren wygląda, kiedy otrzymuje nieoczekiwaną odpowiedź z ławy świadków. Nie mogłem sobie jednak wyobrazić, żeby ktokolwiekjączymś zaskoczył. Dostrzegła mój słaby uśmiech. - Wziąłbym cię zaraz, teraz, tu, na tym dywanie, gdybyś mi pozwoliła - zaproponowałem nieprzekonująco. - Jeszcze nie. - Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się nieznacznie. - Jeszcze nie teraz. Podeszła, wzięła moje dłonie i najpierw leciutko, potem całkiem mocno pocałowała mnie w usta. Przystała na mojąpropozycję zajęcia się posiłkami w czasie tego weekendu. Przygotowałem krojonego kurczaka z zielonym chili. Zjedliśmy na jednym z pomostów. Chłód wieczoru działał orzeźwiająco, a szampan Jakuba zaskoczył nas oboje jako świetny napój do pikantnej potrawy. - Jesteś rozwiedziony? - Nie, w separacji. - Na pewno już to wiedziała. - Jak długo? - W sierpniu minie rok. - Uznałem, że „jedenaście miesięcy” zabrzmi gorzej. - Dlaczego rozwód nie jest ostateczny? - Rzuciła mi krótkie spojrzenie, potem skierowała wzrok na kieliszek z szampanem i czekała na odpowiedź. Trzeba być samemu rozwiedzionym, żeby móc zadać takie pytanie. - Ani Merideth, ani ja nie czuliśmy potrzeby szybkiego rozstrzygnięcia. Ona pracuje w telewizji. W San Francisco. W sieci NBC. Dlatego wyjechała. Nie, niezupełnie dlatego. To dało jej dobrą wymówkę, żeby wyjechać. - Starałem się zasygnalizować słabym uśmiechem pragnienie zmiany tematu. - Jak ją poznałeś? - Merideth zajmowała się kiedyś handlem nieruchomościami. Załatwiała sprzedaż domu, w którym Diana i ja mamy gabinety. Reprezentowała parszywca, od którego kupiliśmy kamienicę. Zaczęliśmy ze sobą flirtować. - Prawdę mówiąc, Merideth przy końcu transakcji mnie poderwała, ale Lauren jeszcze nie powinna wiedzieć, jaki byłem nieśmiały. - Cztery miesiące później wprowadziła się do mnie. Po niespełna roku wzięliśmy ślub. - A czemu doszło do separacji? Zaczynałem się czuć jak na przesłuchaniu. - No cóż, różnica zdań w sprawach o dużym znaczeniu. Merideth nie była pewna, czy chce mieć dzieci. Ja chciałem. Poza tym wolała, żebym przeniósł swoja praktykę do San Francisco. Nie podobał mi się ten pomysł. - Uznałeś karierę za ważniejszą rzecz? - Nie. - Czułem się tak, jakbym stepował na trapie bez poręczy. - Po ślubie przestała się zajmować kupnem i sprzedażą nieruchomości. Wróciła na uniwersytet Kolorado, żeby zrobić magisterium na wydziale łączności. Potem pracowała jako producent w publicznej rozgłośni radiowej NPR w Denver. Okazała się dobra. Jakieś trzy lata temu zaproponowano Merideth posadę w Kanale 9 w Denver. Bardzo im się spodobała. Zrobiła kilka świetnych rzeczy, dostała parę nagród... i zauważyły ją inne sieci. Otrzymała ofertę z ABC w Chicago, a także z NBC w San Francisco. Chicagowska propozycja dotyczyła tego samego, co Meri robiła w Denver, ale na większą skalę. NBC oferowało jej stanowisko producenta w Narodowym Biurze Zachodniego Wybrzeża. Wybrała Kalifornię. Urwałem, żeby sprawdzić, czy Lauren mnie słucha. Miała na twarzy wyraz łowcy, który obserwuje, jak jego ofiara kieruje się prosto w sidła. Z jednej strony gorąco pragnął, aby w nie wpadła, a z drugiej było mu smutno, że dała się tak łatwo skusić. - Chciała, żebym z nią jechał. A ja się nie zgodziłem. - Uznałeś, że twoja praktyka jest ważniejsza. - Daj mi, proszę, skończyć. - Zdałem sobie sprawę, że teraz sam mogę ją usidlić. - W San Francisco powiedziano Merideth, że posada jest tymczasowa. Może na sześć miesięcy. Może na trzy lata. Ale nie na dłużej. Tak szybko nie da się rozwinąć praktyki. Trzeba czasu, mnóstwa czasu. Zaproponowałem, żebyśmy dojeżdżali. Ona zasugerowała, że pojedzie sama. Obiecałem, że przybędę, jak tylko się urządzi. I właśnie wtedy powiedziała, że zmieniła zdanie, jeśli chodzi o dzieci. - Jesteś rozgoryczony. - Chyba tak. Kochałem Merideth. Zepsuła coś, co się wspaniale zapowiadało. - Przez to, że się jej powiodło? - Nie, przez zmianę zasad. Naszych ustaleń. Miała do tego prawo... ale poczułem się zdradzony. - Przechwyciłem jej wzrok. Miałem jeszcze nadzieję, że uda mi się znaleźć sposób położenia kresu temu przesłuchaniu. - To brzmi trochę samolubnie. Liczyłem na więcej współczucia. - Tak - odparłem szybko. - Nie słyszałaś, jak Merideth mówi o moich „skłonnościach do zasiedzenia”, ojej obawach, że przez dziecko, którego tak pragnę, już nigdzie nie będzie mogła się ruszyć. Miała rację, ale wiedziała, że wykazywane przeze mnie tendencje nie powstały w sposób sztuczny. Wybrała rozwiązanie chirurgiczne. A przez to łatwiejsze. Odeszła. Fakt, postąpiła mężnie. Choć z drugiej strony głupio i źle. Jak strażak, który wpada do walącego się w ogniu budynku, żeby uratować kota. Ale mężnie. - Czy nadal ją kochasz? - Tak. - To dlatego wasz rozwód nie jest jeszcze doprowadzony do końca. - Prawdopodobnie. Rozpoczęliśmy dociekanie z rodzaju „czy jesteś uczuciowo dostępny?” Słyszałem, jak żyjący w separacji pacjenci opisują podobne sytuacje niezliczoną ilość razy. Wyostrzyłem czujność na nie w ostatnich spotkaniach. Nie chciałem, aby Lauren, pierwsza od niemal roku, którą uznałem za pociągającą, zdecydowała, że nie jestem jeszcze gotów do nawiązania stosunków. - A jednak to już koniec - powiedziałem. - Wiem. - Umilkła. - Znam słowa tej piosenki. Ostatecznie to ona zakończyła tę rozmowę. Nazajutrz wstałem w ciszy domu wypełnionego miodowym blaskiem słońca wynurzającego się spoza krawędzi zacienionej dolinki. Drzwi do pokoju Lauren były zamknięte. Noc nie dostarczyła żadnego powodu do rozważenia na nowo decyzji dotyczącej wspólnego spania. Ani ja, ani Lauren nie wędrowaliśmy przez ciemne korytarze. Wycisnąłem sok z grejpfruta, zrobiłem kawę, usiadłem na pomoście i patrzyłem, jak poranny blask zalewa górę Aspen. Ryk mknącej rzeki zagłuszył odgłos stóp Lauren. Uświadomiłem sobie jej obecność, gdy mnie objęła za szyję, a jej włosy dotknęły mojego ucha. Potem poczułem delikatny zapach. - Dzień dobry - powiedziała cichym, zduszonym głosem. Nie odwracałem się. Chłonąłem tę chwilę. Scena bardziej sprawiała wrażenie powitania nowo zakochanych niż ludzi stosunkowo obcych. - Wybierzemy się na przejażdżkę rowerową? - Z miłą chęcią - odparłem. Moja nadzieja na inne zaproszenie wyparowała wraz z poranną rosą. Przebrałem się i poszedłem za Lauren do garażu, gdzie stała kolekcja rowerów górskich i wyścigowych. Oboje wybraliśmy górskie, choć ja traktowałem je z taką samą pogardą, z jaką odnosiłem się do desek surfingowych, gdy jako nastolatek pływałem na grzbietach fal bez deski. Tkwiący we mnie purysta wiedział, że to rowery wyścigowe dają przedsmak kolarskiego nieba. Kilkaset metrów od domu szlak wiodący w głąb doliny przeszedł z wyasfaltowanego w gruntowy. Wtedy zdumiała mnie zdolność roweru do pokonywania kolein i różnych przeszkód. Po godzinie zawróciliśmy do domu. Flirtowaliśmy przez resztę weekendu. Popołudniami Lauren szła na drzemkę do swojego pokoju, a przed jedenastą wieczorem rozstawaliśmy się na wyłożonym dywanem podeście schodów z białego dębu. W sobotni wieczór powiedziałem jej o stawianych mi zarzutach, o których zresztą już wiedziała. Dodałem, że sprawę bada stanowa komisja do wydawania licencji psychologom. - Co mogą ci zrobić? - zapytała. - Odebrać prawo wykonywania zawodu. - Umilkłem i spojrzałem na nią z ukosa. - Może wystąpią do miejscowego prokuratora okręgowego o postawienie mnie w stan oskarżenia. - Świetnie - skomentowała sardonicznie. - Może ja dostanę twoją sprawę. Ale na razie czuj się bezpieczny. Sądy stanowe nie słyną z szybkiego prowadzenia dochodzeń. - Tak, słyszałem, że są naprawdę przeładowane. Mam tylko nadzieję, że nie zabiorą się za moją sprawę przed końcem roku. - Umilkłem na chwilę. - Jestem zaskoczony, że wiesz o wszystkim i nie uciekłaś jak od osoby z opryszczką. - Sama wyrobię sobie sąd o tobie. Teraz zakładam, że Diana ma rację i jesteś niewinny. - Szybko odwróciła wzrok, potem spojrzała mi prosto w oczy ze śladem uśmiechu na wargach. - A masz opryszczkę? Spakowaliśmy się w niedzielę wieczorem. W poniedziałek przed świtem wsiedliśmy do peugeota. Droga upłynęła nam spokojnie. Trzymałem rękę na udzie Lauren i głaskałem ją po szyi, żeby czuć dotyk jej skóry i włosów. W tunelu Eisenhowera zapytałem: - Chcesz mieć dzieci? - Śmiałość tych słów przestraszyła mnie samego. Poczułem się tak, jakby ktoś wylał mi na koszulę wiadro lodowatej wody. - W liczbie mnogiej? Dzieci? Pomarańczowy blask wschodzącego słońca rozprysnął się na szczytach, zanim znów się odezwała. - Tak - powiedziała cicho. Ja usłyszałem: „Tak, ale nie bez zastrzeżeń”. 9 Lauren podrzuciła mnie do domu przed dziewiątą trzydzieści. Z zakurzonej ziemi bił żar. W pokojach panowała niesamowita duchota. Podczas mojej nieobecności, Cicero obozowała z Peterem i Adrienne na wzgórzu. Zdziwiłem się i rozczarowałem, że nie przybiegła na dół, żeby mnie powitać. Liczyłem na jej towarzystwo. - Alan, jesteś! - Wołanie Petera przyłapało mnie na parterze zjedna nogą w nogawce letnich spodni. Nagi do pasa wbiegłem po schodach i krzyknąłem, żeby wszedł. Po chwili pojawiłem się na dolnym poziomie domu. Zdążyłem już zapiąć spodnie, koszulę i zawiązać krawat. Peter stanął w drzwiach. Podejrzewałem, że właśnie podejmuje decyzję, czy wygłosić mówkę na temat różnych standardów dotyczących formalnego stroju. Miałem nadzieję, że się wstrzyma. Zawsze uważałem Petera za wyższego niż był w istocie. W roboczym ubraniu - w starych wytartych sztruksach, w rozciągniętym podkoszulku, w trampkach Nike, bez skarpetek - jego ciało nie wyglądało zbyt foremnie. Tak czy inaczej ta bezkształtność, piękne, jasne, długie do ramion włosy, wąska twarz i cienki nos przydawały mu wzrostu. W rzeczywistości Peter mierzył zaledwie metr siedemdziesiąt trzy. - Jest u ciebie Cicero? - zapytał po chwili. Z fascynacjąmałego chłopca obserwował zawiązany krawat. - Nie, nie ma. Myślałem, że obgryza giez cielęcą za twoją heblarką. - Po wczorajszym wieczornym spacerze nie wróciła do domu. Wyszła jak zwykle pobiegać po obiedzie około wpół do ósmej. Potem nie mogliśmy jej znaleźć. Miałem nadzieję, że jest tutaj z tobą. Jak było w Aspen? - Naprawdę miło. Ta pani jest inna. - Westchnąłem. - Słuchaj, Cicero już nieraz tak robiła. Zadzwonię do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami przed wyjściem do pracy. Nie przejmuj się. Miała przecież obrożę na szyi. - Jasne - odparł Peter, którego uwagę odciągnęła jakaś nagląca myśl twórcza, każąc mu potraktować naszą rozmowę jako nieistotną. Kiedy się zasugerowało Peterowi, żeby się czymś nie przejmował, można było liczyć, że z całą pewnością posłucha. - Mógłbym wykonać wspaniałą oprawę dla tych okien - powiedział. - Peter. - Tak. Wiem. Dasz mi znać, jak zechcesz przebudować swój dom. Tak tylko sobie pomyślałem. Poczłapał po schodach, a potem na wzgórze do swego warsztatu. - A niech cię, Cicero - mruknąłem pod nosem i wyciągnąłem książkę telefoniczną, żeby poszukać numeru przytułku dla zwierząt. Cicero całe swoje życie spędziła w Ponderosa. Rzadko ośmielała się wybrać na samodzielne wyprawy. Początkowo Merideth i ja zamierzaliśmy wziąć jakiegoś mieszańca. Ostatecznie skończyliśmy na przeszukiwaniu hodowli psów od Chayenne po Kolorado Springs, aby znaleźć bou-viera de flanders, po tym jak Ron i Nancy wykopali swego z Białego Domu. Żadne z nas nie mogłoby sobie wyobrazić lepszej rekomendacji dla jakiejś rasy. Niektórzy pytali, czy Cicero jest sznaucerem olbrzymem. Rzeczywiście, przypominała ten rodzaj psów. Bardziej jednak wyglądała jak szczupły niezdarny niedźwiedź z brodą. Taranowała wszystko, co stanęła jej na drodze. Skalę szczęknięć miała bardzo dużą: od przymilnych do krwiożerczych. Tylko Cicero mogłaby wywołać spór między Merideth a mną, jeśli chodzi o podział majątku. Chyba że Merideth zażądałaby mojego fotela. Czasami się zastanawiałem, czy ta przewidywana walka o Cicero nie przeszkadza Merideth i mnie w wypełnieniu dokumentów rozwodowych. Młoda pracownica w przytułku dla zwierząt powiedziała, że nie ma u nich czarnych bouvierow. Gdy ją naciskałem, dodała: - Proszę pana. One nie bywają naszymi gośćmi. Zapewniam, że zauważyłabym tak olbrzymie zwierzę. Na wszelki wypadek opisałem obrożę z medalami i podałem numer mojej centrali kontaktowej. Zrobiłem powierzchowne porządki w domu, wsiadłem do subaru i ruszyłem w objazd wzgórz i pastwisk południowo-wschodniego Boulder w poszukiwaniu Cicero. Moim wolno sunącym autem zainteresowała się jedynie para zbłąkanych kundli. Cicero nigdzie nie zauważyłem. - Niewiele wiem o twojej pracy - powiedziałem Lauren. Siedzieliśmy w „John’s” na kolacji w dniu powrotu z Aspen. Cicero wciąż przebywała na samowolnym oddaleniu się z koszar. Początkowo z całą surowością myślałem, że spędzony na tułaczce dzień będzie dla niej dobrą nauczką na przyszłość. Potem jednak zaczął mnie nękać lęk, że Cicero już nie wróci. Lauren podniosła wzrok znad bladozielonej zupy. - A co chciałbyś wiedzieć? - zapytała podejrzliwym i obronnym tonem, jakbym podjął kwestię zapisu w testamencie. Byłem coraz bardziej rozmiłowany w urodzie Lauren. W przyćmionym świetle restauracji jej duże oczy o zmiennym kolorze tęczówek wydawały się zielononiebieskie. Rozpuszczone włosy stanowiły tak równą powierzchnię, że musiałem trzymać w ryzach nieustanną chęć, aby wsunąć w nie palce. - Jak wygląda. Jakimi zajmujesz się sprawami. - Zależy ci tylko na podtrzymaniu rozmowy? - zapytała ostro. - Nie, po prostu jestem ciekaw, co robisz. - Jakub nie cierpiał mojego prokuratorskiego stanowiska. - Więc sądzisz, że mi też się nie podoba? - Nie o to chodzi. Posłuchaj, traktuję swoją pracę bardzo poważnie. Dwa razy zrezygnowałam z twojego zaproszenia. A to dlatego, że musiałam przygotować się do sprawy. W domu mam pełno akt, raportów policyjnych, zeznań śledczych, dowodów. Moja praca mnie całkowicie pochłania. I bardzo mi to odpowiadało. Aż do niedawna. - Naprawdę chciałbym o niej posłuchać, wierz mi, Lauren. Westchnęła nie wyzbyta podejrzeń. - Obecnie zajmuję się poważnymi przestępstwami. Gwałtami, napadami, morderstwami. Z początku byłam w sądzie powiatowym, gdzie miałam do czynienia z wykroczeniami drogowymi, potem przeszłam do sekcji przesłuchań wstępnych i wreszcie do sądu okręgowego. Spędziłam też trochę czasu w wydziale zaskarżeń, gdzie prokuratorzy pracują z policją nad ustaleniem zarzutów stawianych podejrzanym. Zastępcy prokuratora muszą przejść całą hierarchię od spraw najbłahszych po coraz ważniejsze. Ja przemierzyłam tę drogę bardzo szybko. Już po czterech latach zaczęłam się zajmować poważnymi przypadkami. One sprawiają, że krew mi szybciej krąży w żyłach. Kiedy prowadzę jakąś wielką sprawę, jestem bardzo skoncentrowana. Robię wszystko, żeby dowieść swego. Uwielbiam to i dlatego zajmuję się prawem. - Wpatrzyła się w moje oczy, jakby chciała w nich odnaleźć zabłąkaną rzęsę. Jeżeli szukała w moim spojrzeniu oznak chęci, by przestała mówić o pracy, to ich nie znalazła. - Nienawidziłam tej działalności inwestycyjnej, którą prowadziliśmy z Jakubem. A byłam w tym dobra, nie tak jak mój mąż. On okazał się świetny. Prosto po szkole prawniczej, a potrafiłby bez smaru przewlec słonia przez dziurkę od klucza. Podszedł kelner, żeby zapytać Lauren, czy zamierza dokończyć zupę. Wykonała ręką gest, moim zdaniem, niemożliwy do zinterpretowania. Kelner zabrał talerz. - Zawsze widziałam siebie w roli prokuratora. Gdy nasze małżeństwo zaczęło się psuć, poczułam się na tyle wolna, aby ją przyjąć. Wkurzał go brak statusu, wkurzała płaca, wkurzały godziny pracy. A ja nie należę do kobiet, które w pracy oczekują mnóstwa wsparcia od mężczyzn. Obierała ze skórki twardą bułeczkę, jakby to było gotowane jajko. - Mam w tej chwili na stole ofertę od Horwatha i Jamesa. Jest to największa firma adwokacka w Boulder. Chcą, żebym do nich przystąpiła jako współpracownik. Peterson, mój szef, prokurator okręgowy, postawił sprawę jasno: albo odchodzę natychmiast, albo zostaję na zawsze. Dodał, że po czterech, pięciu latach pracy na stanowisku zastępcy prokuratora okręgowego prywatny sektor spisuje człowieka na straty. Inni mówią to samo. A ja im wierzę. -1 co zamierzasz zrobić? Bez potrzeby otarła usta. - Nie wiem - odpowiedziała. Obsługa w „John’s” była uważna i chwilami aż natrętna. Dania przybywały w porę. Później, przy kawie uznaliśmy, że to ja, nie ona, byłem obiektem szczególnego zainteresowania kelnera. W „John’s” zawsze zależało od szczęścia, na kogo się trafi. - Jego reakcja na twój widok jest zupełnie zrozumiała - rzekła Lauren z udaną powagą. Masz sypialniane oczy i całkiem ładne ciało. Może trochę za chude. Zaczerwieniłem się. - Mów dalej - zachęciłem. - Dobra. Jesteś przystojnym mężczyzną, mimo tej brody. Żartuję, nawet ona mi się podoba. Tak jak twój mały nosek i dołeczki w policzkach. - Uśmiechnęła się i odwróciła wzrok. - Podoba mi się też, że nie jesteś wszystkiego pewien. Uwielbiam, jak mnie rozśmieszasz i to, że nie nalegasz, żebym poszła z tobą do łóżka. - A pomijając obowiązkowość, dlaczego w kontaktach ze mną zachowujesz taką ostrożność? Lauren spojrzała mi prosto w oczy, zieleń zniknęła z jej tęczówek: - Z paru powodów - odparła. - Jakich? - Po pierwsze nie jesteś rozwiedziony. To mnie bardzo martwi. Poza tym wcale nie zachowuję wobec ciebie ostrożności, ja tylko nie sypiam z tobą. Uważam cię za bardzo przystojnego i interesującego faceta. W przeciwnym razie pójście z tobą do łóżka nie miałoby wielkiego znaczenia. - Dlaczego to cię martwi, że nie jestem rozwiedziony? - spytałem, choć niekoniecznie chciałem usłyszeć odpowiedź. - Prawdziwa separacja nie istnieje - odparła z uśmiechem zażenowania. - Pomiędzy tobą - ciągnęła konspiracyjnym tonem - i Merideth wciąż są żywe uczucia. Trochę namiętności. Trochę rozpaczy. Trochę wzajemnej tęsknoty. Ta część rozmowy przebiegałaby lepiej przy przekąskach: krewetkach z rusztu z ciepłą gorzką zieleniną. Temat nie nadawał się do omawiania przy gotowanych gruszkach w świeżym malinowym sosie. - Związek ze mną jest dla ciebie zbyt wielkim ryzykiem. - Teraz tak. Zobaczymy, co się zdarzy. Lubię z tobą być. Na razie to wystarczy. - Od odejścia Merideth nie kusiła mnie żadna kobieta. Dopiero ty... Cierpię przez ciebie udręki. - Siedziałem schylony nad stolikiem. - Chcę dotykać całe twoje ciało, miejsce, gdzie nogi znikają pod spódnicą. Teraz z kolei Lauren się zaczerwieniła. - Jeśli kelner usłyszał te słowa, przestanie darzyć cię sympatią - ostrzegła. - A ty? Wlała resztkę wina do mojego kieliszka, poruszane, nie dbając o ziarnisty osad na dnie butelki. - Zobaczymy. Nie wiem. Uparła się, że zapłaci rachunek. Nie zamierzałem się o to kłócić. - Mówiłaś, że jest parę powodów twojej ostrożności. Wspomniałaś tylko o jednym. Wzięła serwetkę z kolan, położyła obok filiżanki z kawą, wstała i skierowała się do wyjścia. - Naprawdę? - Udała zdziwioną. Odwiozłem Lauren do domu. Zapytałem, czy mogę wstąpić. Pocałowała mnie tak, jakby to naprawdę sprawiało jej przyjemność, chwyciła mnie za pośladki i powiedziała: nie. Nad horyzontem po wschodniej stronie nieba wisiał księżyc w trzeciej kwadrze. Oświetlał ruchomy kształt Cicero na skrawku betonu, który zwałem frontowym gankiem. Powrót marnotrawnej psiny. Nie podbiegła i nie zabawiała się w udawanie, że ucieka przed subaru. Wydawało to się nie tyle dziwne, ile nietypowe. W świetle reflektorów dostrzegłem na jej szyi coś w rodzaju barwnej chustki. Nie powinnaś brać prezentów od obcych, Cicero, skarciłem ją w myślach. Stała przywiązana szpagatem do sękatej dwumetrowej osiki, jednej z trzech rosnących koło ganka. Może ktoś przyprowadził psa i przywiązał, żeby znowu nie uciekł. Cicero przywarła do ziemi, gdy podszedłem. Pewnie skruszona, myślałem. Odwiązałem sznurek i zapytałem, gdzie się włóczyła. Ciepły jęzor przejechał po mojej twarzy. A to co? - krzyknąłem. Pod niebieską bawełnianą chustką zobaczyłem gładko wygolony pasek dookoła szyi Cicero. Z tą różowo szarą cętkowaną skórą wyglądała, jak ofiara bardzo kiepskiego psiego fryzjera. - Tarzaj się - poleciłem całkiem serio. Spojrzała na mnie pytającym wzrokiem. Powtórzyłem więc komendę. Tym razem posłuchała i przeturlała się w pyle. Przytrzymałem ją w połowie obrotu i zacząłem szukać obrażeń na jej ciele. Nic oprócz dziwacznego wystrzyżenia. - Cholera - powiedziałem zakłopotany. - Gdzieś ty była, psino? - Rzuciłem patyk. Pobiegła w podskokach i przyniosła mi go z dumą do stóp. - Dobry piesek. - Przesunąłem palcami po jej sierści w poszukiwaniu anomalii. - Nic ci nie jest? Poszła przodem do domu i natychmiast u wejścia straciła równowagę. Runęła na podłogę, potem podniosła się i powędrowała wprost do miski z wodą. Piła i jadła bardzo łapczywie. Dzisiejsza poczta zabrana z gabinetu leżała w tekturowej teczce. Odrzuciłem kilka próśb ze szpitali psychiatrycznych rozpaczliwie poszukujących pacjentów, odłożyłem na bok czeki oraz rachunki. Zacząłem rozrywać jedyną kopertę, która nie pochodziła od znanego mi nadawcy. Zadzwonił telefon. Sięgnąłem po słuchawkę. - Halo - odezwałem się i zaraz głośno jęknąłem. Z przeciętego papierem palca trysnęła krew. Przez chwilę słyszałem w słuchawce pusty odgłos, potem stukot i połączenie zostało przerwane. - Żegnam - rzuciłem do brzęczącego sygnału. W kopercie znalazłem pojedynczy arkusik papieru. Szybko go przejrzałem, westchnąłem, mruknąłem coś obscenicznego, wrzuciłem z powrotem do teczki i poszedłem szukać Cicero. Leżała na dywanie między oknami salonu. Jeszcze raz zbadałem jej dziwaczny naszyjnik i potrząsnąłem głową. Czemu, u licha, ktoś chciał zrobić coś takiego? Najbardziej jednak niepokoiła mnie myśl, że jakiś drań wiedział, gdzie Cicero mieszka. Ale ta informacja była na medalu przy kolczatce. Może jakiś typ ją wystrzygł i wypuścił, a ktoś inny, na przykład sąsiad przyprowadził do domu. Żadne z tych przypuszczeń nie miało sensu. Tak mógł się zachować tylko stuknięty wróg psów. Może Cicero załatwiła się na czyjejś posesji i poszkodowany chce mi dać do zrozumienia, że powinienem pilnować swojej ulubienicy. Zdecydowałem nie dzwonić na policję. Do licha, na pewno daliby mi do zrozumienia, że marnuję ich czas. Ajeszcze prawdopodobnie musiałbym zapłacie karę, że nie trzymam psa na smyczy. Przez całe pięć minut myślałem o papierze, który włożyłem z powrotem do teczki. W końcu stwierdziłem, że mam dość problemów i nie powinienem się napraszać u szeryfa o więcej. 10 Następnego dnia poszedłem z otrzymanym papierem do adwokata. - Alan, miło cię widzieć. Moja dłoń zniknęła w powitalnym uścisku Jonathana Youngera. Od ostatniego spotkania posiwiał na skroniach. Krawat miał zawiązany luźno, górna część spodni ginęła pod olbrzymim brzuchem. Marynarka jak zwykle nie pasowała do reszty ubrania. Usiedliśmy na krzesłach z dala od biurka z granitowym blatem. Krzesełka były dużo za małe zarówno do gabinetu, jak i cielska Jonathana. Ja się jakoś zmieściłem na dziecięcym siedzeniu, on z całą pewnością nie. - Tak dawno się nie widzieliśmy, Jon. - Merideth odzywa się do ciebie? - Często rozmawiamy. Uwielbia San Francisco i świetnie sobie radzi w pracy. - Pozdrów Meri ode mnie. Kiedyś potrzebowałem porady w związku z pewnym zażaleniem złożonym na mnie na początku praktyki. Wtedy Merideth skontaktowała mnie z Jonathanem Youngerem. Podziwiałem go i szanowałem. Nie widział świata poza swoimi sześcioletnimi bliźniakami. Od czasu do czasu prosił, żebym przyjechał i potwierdził, że się dobrze rozwijają. Bardzo chętnie to robiłem. Kiedy skrzyżował nogi, wypełnił nimi całą przestrzeń pomiędzy swoim krzesłem a moim. Znak firmy Bally na podeszwie jego eleganckich półbutów był jeszcze nie zatarty. Ciekawe, czy więcej żądają za buty tych rozmiarów, zastanowiłem się przez moment. - Co mogę dla ciebie zrobić? Zaczekaj... kawy? - Proszę. Ze śmietanką. Krzyknął do kogoś przez drzwi głosem huczącym, lecz nie ostrym. Po chwili przybyły dwa ceramiczne kubki z czarną aromatyczna kawą. - Wiesz o moich problemach? - Pewnie. Czytam o tobie w gazetach, jeszcze zanim sprawdzę, jak idzie naszym „Cubbies”. - Jego twarz pozostawała nieprzenikniona. Pod tym względem był równie dobry jak ja. - Dostałem to we wczorajszej poczcie.-Podałem kartkę wyjętą z teczki. - Chciałbym uważać tę przesyłkę za coś nieszkodliwego, ale ostatnio szczęście mi nie dopisuje. Jego zielone oczy poruszały się z boku na bok, gdy czytał podpisaną przez Sheldona Harta prośbę o udostępnienie wszystkich zapisów dotyczących jego córki, Karen Eileen Hart. - Skąd wysłane? - Nie pamiętam dokładnie. Z Boulder. Może z Denver. W każdym razie z Kolorado. - Czy pan Hart mieszka tutaj? - Dawniej nie mieszkał. - Rozpoznajesz adres zwrotny? - Nie. - Czy ojciec Karen jest prawnikiem? - Nie, chyba zajmuje się międzynarodowymi finansami. - Ktoś pomógł mu napisać to pismo - zakładał Jon, jeszcze raz badając język dokumentu. - Też tak pomyślałem. Zapadło długie milczenie. - Powiedz mi dokładnie o swoich kłopotach - poprosił Jon. - Najpierw omówmy kwestię poufności - odparłem. - Czy fakt, że w mojej sprawie wszczęto dochodzenie, zezwala mi na rozmowę z tobą na temat Karen? - A czy to dochodzenie dotyczy śmierci twojej pacjentki? - O ile wiem, tak. - Więc możesz mówić swobodnie. Zresztą to nie ma znaczenia. Poufny charakter naszego spotkania - jego długa ręka zrobiła ruch w przód i w tył między nami - zabrania mi wyjawiać, że w ogóle przekazałeś mi jakąkolwiek informację. Opowiedziałem więc Jonathanowi Youngerowi, mojemu prawniczemu ochroniarzowi, o Karen Hart, o jej terapii, o kazirodztwie, klamrach na zęby, samobójstwie i o liściku, który mi zostawiła. Opowiedziałem o artykułach w „Daily” i o tym, jak zmieniło się moje życie. Nie wspomniałem, że nie spałem z Karen. A Jon nie pytał. - A więc policja nie wie o tym liściku? - Nie. Co to ma do rzeczy? - To znaczy, że jej ojciec także nie wie. Z tego, co mówisz, prawdopodobnie nie ma też pojęcia o kazirodztwie. - Nie wyznała ojcu prawdy. Bała się, że będzie na nią wściekły albo jej nie uwierzy. Poza tym nie chciała się na niego gniewać. - Czemu miałaby się na niego gniewać? - Bo nigdy niczego nie widział. Albo widział i nie reagował. Albo dlatego, że tak często ją zostawiał samą. Z tych wszystkich powodów. Nie wiem. Już nie poznamy odpowiedzi. Dużą rolę odgrywa w tym jednak jej poczucie winy. - Była dzieckiem. Czym zawiniła? - Swoim podnieceniem. Mimo przerażenia, mimo własnej woli czuła się czasem podniecona kontaktem seksualnym. Czerpanie przyjemności z czegoś, co jest zakazane, to bardzo dobra recepta na zyskanie poczucia winy. Jonathan właśnie odwracał kartkę notatnika. Skorzystałem z tej okazji, by zadać pytanie. - Skąd twoim zdaniem „Daily” czerpie informacje? - Jonathan wzruszył ramionami. - Wydaje się, że nie mają ich dużo - odparł. - Artykuły zawierają niewiele określonych szczegółów. Redaktorzy muszą jednak dysponować czymś, co ich samych przekonuje, że nie zostaną oskarżeni o zniesławienie. Chciałbym wiedzieć, co to takiego. Czy ona miała jakieś powierniczki? - Najlepszą przyjaciółkę, Valerie Goodwin. Karen mogła jej zdradzać swoje sekrety. Ale czy to robiła? Bardzo się wstydziła. Wiesz, o pewnych rzeczach ludzie niechętnie mówią. - Ściągnąłem usta, podrapałem się w skroń. - Czuję się jak bokser, który ma związane z tyłu ręce - powiedziałem. Najpierw samobójstwo Karen, potem artykuł w gazecie, a teraz prośba o zapisy. Dostaję lanie i nic nie mogę zrobić. Muszę uwolnić się z więzów, Jon. Już nawet mnie kusiło, żeby zadzwonić do „Daily” i zacząć się bronić. Czy widzisz jakieś rozwiązanie? Wydął dolną wargę, potem wypuścił powietrze w stronę sufitu. - Tak. Ale wszystkie zawierają ryzyko. - Dobra, mów. - Po pierwsze, dopóki nie zostaniesz oficjalnie oskarżony, nie możesz się dopuścić zdrady zaufania pacjenta. Stan oskarżenia automatycznie zwalnia cię z zachowania tajemnicy zawodowej. Jeśli wcześniej bez pozwolenia zdradzisz zaufanie pacjenta, twoja reputacja ogromnie na tym ucierpi i prawdopodobnie będziesz potępiony przez władze. Może nawet odbiorą ci licencję. Mógłbym zatrudnić prywatnego detektywa, żeby odnalazł Shel-dona Harta i sprawdził, czy to on dostarcza wiadomości do gazet. Lecz jeśli nas na tym przyłapią, nie wyjdzie ci to na dobre. A poza tym, nawet jeśli stwierdzimy, że to ojciec Karen współpracuje z prasą... to co? Nie, za duże ryzyko jak na potencjalnie niewielką korzyść. - A więc mam czekać i się wykrwawiać? Zmarszczył czoło i otworzył szeroko oczy. Wzruszył wielkimi ramionami. - Do czasu, gdy podadzą cię do sądu. Wtedy będziesz mógł się bronić. Jon próbował zetrzeć z dłoni brązową oleistą plamkę, jakiś osad z kubka, który trzymał. - Nie sądzę, żeby długo dręczył cię ten dylemat. To oczywiste, że Sheldon Hart chce cię zaskarżyć. Albo przynajmniej poważnie się nad tym zastanawia - powiedział tonem, jakim chirurg przekazuje pacjentowi informację o konieczności operacji. Prawne utarczki, które staczał rutynowo, były dla mnie czymś poważnym. - Chodź ze mną - powiedział i wstał. Patrzyłem jak jego plecy znikają za nieoznakowanymi drzwiami. Ruszyłem za Jonem. W łazience były dwie porcelanowe umywalki z marmurowymi blatami i mosiężnymi kranami bez kurków. Ja się wysikałem, a Jon podszedł do umywalki i patrzył, jak woda zaczyna płynąć w chwili, gdy umieścił ręce pod kranem. Zauważył moje pytające spojrzenie. - Włoskie. Na podczerwień. Mikrofale. Ultradźwięki. Nie wiem. Złożyłem ręce i podstawiłem je pod mosiężny kran. Nic. Przeniesienie ciężaru z nogi na nogę też nie wywołało oczekiwanego efektu, tak samo jak cofanie rąk i podkładanie ich pod kran powoli. Jon wyciągnął lewą rękę i podłożył pod mój kran. Woda natychmiast pociekła. Spróbowałem ponownie. Bez skutku. Jon odstąpił, a ja spróbowałem sztuczki przy jego kranie. Nadal nic. Jon parsknął śmiechem. Wysunął rękę przede mnie i przytrzymał ją chwilę pod kranem. Woda popłynęła! Opłukałem i wytarłem dłonie. - Zaczynam trochę lepiej rozumieć twoje kłopoty - oznajmił z powagą. - Po pierwsze, masz niedostateczną masę molekularną ciała, aby móc wywierać wpływ na te cudowne krany. - Po drugie, dręczy cię rozgniewany i pogrążony w smutku ojciec samobójczyni, który pragnie poddać pod ocenę sądu twój sposób leczenia. -1 co jeszcze? - spytałem już w gabinecie. -1 on chce twojej pomocy. Zamierza wyłudzić od ciebie zapisy, do których prawdopodobnie nie ma prawa. To była dobra wiadomość. - Jak to? - A tak. Znów wziął arkusik do ręki. - Eileen, nie, Karen Eileen Hart była pełnoletnia. On, jako jej ojciec, nie dziedziczy w sposób automatyczny prawa do jej zapisów. - Na jakiej podstawie tak twierdzisz? - Obaj się zgadzamy, że język tego pisma jest, hm, wyszukany. - Kiwnąłem głową na potwierdzenie. - Otóż, gdyby Sheldonowi przysługiwało prawo do majątku córki, wówczas prawnik, który mu pomaga, po prostu zażądałby wydania ojcu zapisów jako osobie uprawnionej na podstawie testamentu lub jako jej prawnemu reprezentantowi, ponieważ córka zmarła i nie pozostawiła aktu ostatniej woli. Pewnie wyglądałem tak, jakby mi próbował wyjaśnić Kierkegaarda. - Niektóre prawa odnoszą się do majątku osób zmarłych, które nie pozostawiły uznawanego przez sąd testamentu. Pamiętasz Howarda Hu-ghesa? Zmarł nagle i zrobił się wielki bałagan. Ale mogę się założyć, że Karen Eileen Hart pozostawiła testament i nie wyznaczyła w nim ojca na swojego osobistego reprezentanta. W Kolorado ten osobisty reprezentant, egzekutor, przejmuje kontrolę nad zapisami medycznymi i psychologicznymi. Tylko on albo sąd może zarządzić ich wydanie. - Zrobił krótką przerwę. - W jakim towarzystwie jesteś ubezpieczony przed zarzutami o niewłaściwe leczenie? Wymieniłem nazwę. - Do jakiej sumy? - Miliona od przypadku. Na trzy przypadki. Jon, jeśli on mnie zaskarży, chcę, żebyś ty mnie bronił. Nie zareagował na podane sumy. - Alan, jeśli ten błazen cię zaskarży, wówczas towarzystwo ubezpieczeniowe decyduje, kto będzie je reprezentował. To nie ty wybierasz obrońcę - rzekł. - Sądzisz, że nie zaakceptują mojej prośby, żeby wyznaczyli ciebie. - Nic nie rozumiesz. Ich nie obchodzi, co ty chcesz. Dla towarzystwa ubezpieczeniowego jesteś tylko facetem, który narobił im bałaganu. W każdym razie oni mnie znają. Już raz występowałem w imieniu tego towarzystwa. Ale nie wiem, czyby mnie zechcieli. Zależy, jak oceniają ugodę, jaką wynegocjowałem ostatnim razem. Czasami towarzystwa ubezpieczeniowe uważają układ opiewający na osiemdziesiąt tysięcy dolarów za bardzo dla siebie korzystny, kiedy indziej za krzywdzący. - Zadzwonię do nich po południu i przygotuję na możliwość zaskarżenia - oznajmiłem. - Wyślij ten list. A mi daj kopię - doradził Jonathan. - Chcę mieć również ksero karty choroby. - Po co ci karta? Jeśli Sheldon Hart nie dostanie zapisów, jestem bezpieczny. - Kłopot w tym, że on cię może najpierw oskarżyć o niewłaściwe leczenie, a potem spróbować skłonić sąd cywilny, żeby zmusił osobistego reprezentanta do udostępnienia wglądu w zapisy. Niewykluczone też, że wniesie prośbę do sądu dla spraw spadkowych o zastąpienie stawiającego opór osobistego reprezentanta. - Głos Jona przybrał ojcowski, lekko autorytatywny ton. - Pamiętaj, Alanie, że zapisy stanowią część majątku zmarłej. Twój jest tylko papier. Słowa na nim są Karen. Westchnąłem. - Czy powinienem odpisać Sheldonowi? - Podniosłem arkusik. - Nie spiesz się z odpowiedzią. A potem wyślij notatkę, że nie masz upoważnienia do wydania zapisów. To wszystko. -1 przysłać ci kopię? Wąskie wargi Jona rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. - Tak jest. 11 W środę rano nie miałem żadnych zapowiedzianych wizyt. Usiadłem sobie z tyłu na Wydziale Szóstym i przyglądałem się, jak Lauren Crowder, zastępczyni prokuratora okręgowego, oskarża nieudacznego so-cjopatę o popełnienie przestępstwa. Nie wiem, czy mnie widziała. Przypatrywałem się zachowaniu Lauren w sądzie. Była rozważna i miła. Stonowana, lecz niewzruszona. Zastanawiałem się, kiedy poznam tę kobietę bliżej. Brzęczyk przy moim pasku zawibrował dwa razy. Cyfrowe wiadomości były zwięzłe, lecz denerwujące. Dzwonił Philip Hubbard i prosił o spotkanie. I Valerie Goodwin z prośbą o telefon. Podczas krótkiej drogi przez Canyon Boulevard do mego gabinetu rozważałem, czego Phil Hubbard może ode mnie chcieć. Nie należał do grona moich pacjentów. Wolałem jednak rozmowę z nim niż z przyjaciółką Karen Hart, Valerie Goodwin. Najpierw zadzwoniłem więc do NO AA. - Dzień dobry. Mówi Alan Gregory. - Witam, doktorze. Jedną chwileczkę. - Jego powrót poprzedziło zamknięcie drzwi i uciszenie hałasu. - Dziękuję, że pan zadzwonił. Chciałbym się umówić z panem na spotkanie. - A w jakiej sprawie? - Chodzi o kurację mojej żony. Ojej psychoanalizę. - Przykro mi zapis psychoterapii pana żony jest poufny. - Nie znosiłem udzielania komuś zapisów klinicznych tylko trochę mniej niż nienawidziłem ludzi, którzy posługują się pojęciami „psychoterapia” i „psychoanaliza”, jakby to były synonimy. - Mam brata prawnika - urwał, aby słowa zawisły i nabrały odpowiedniej mocy - i pytałem, czy wolno mi zobaczyć zapisy. Powiedział, że tak. - Najakiej podstawie? - Sądzę, że na takiej, iż jestem plenipotentem majątku żony. Nie ulega wątpliwości, doktorze, że mam prawo do tych zapisów. - Ton wypowiedzi wydawał się bardziej akademicki niż konfrontacyjny. - Rozumiem. Będę jednak musiał pana prosić, jako stróża zapisów, o podpisanie zwolnienia mnie z tajemnicy. Chętnie się z panem spotkam. Ustaliliśmy termin spotkania na najbliższy poniedziałek. Z trudem zdobyłem się na wybranie numeru telefonu Valerie Goodwin w Denver. W myślach powróciłem do rozmowy, jaką odbyłem z Valerie parę dni po samobójstwie Karen. Valerie Goodwin była wypisana w karcie Karen jako „osoba, z którą w razie wypadku należy się skontaktować”. W czasie tamtej krótkiej wymiany zdań zachowywała się oskarżycielsko i z zimną poprawnością. Teraz, wystukując numer, czułem, jak mnie ogarniają dawne uczucia żywione do Karen. - Doktorze Gregory, zacznę od przeprosin za swoją szorstkość podczas naszej jesiennej rozmowy. Śmierć Karen ogromnie mną wstrząsnęła. - Tak samo jak mną. Nie musi pani przepraszać. - Lęk przed jej przewidywanymi zamierzeniami konfrontacyjnymi zaczął ustępować. - Dzwonię w sprawie majątku Karen. Jestem jej osobistą reprezentantką. - Jonathan Younger miał rację. Hurra!! - Otóż adwokat ojca Karen, pana Sheldona Harta, zwrócił się do mnie z prośbą o wyrażenie zgody na dostęp do zapisów klinicznych. Z różnych powodów wolałabym odmówić. Ale chciałabym natomiast sama przejrzeć zapisy. Czy zgodzi się pan na to, doktorze? - Oczywiście. Jaki termin pani odpowiada? - Mieszkam i pracuję w Denver. Miałam nadzieję, że może pan wstąpi do mojego biura, na przykład w piątek? Piątek miałem akurat wolny, więc się zgodziłem. Współpraca z każdym, kto był skłonny stanąć na drodze Sheldona Harta do moich drzwi, wydawała się dobrym posunięciem. Ustaliliśmy dogodną dla nas obojga porę. Gdy odłożyłem słuchawkę, nad moim biurkiem zapaliło się małe światełko. Przyszedł Michael McClelland na swoją cotygodniową środową wizytę o czwartej po południu. Czułem wewnętrzne napięcie poprzedzające sesje z pacjentami, których wrogość mogła wybuchnąć w każdej chwili. Do tej pory perspektywa spotkania z Michaelem nie wywoływała we mnie żadnego lęku. Może za obecny stan należało obwiniać te dwa telefony? Rozpoczął szeptem. - Gdzie spędziłeś weekend? Czemu mi nie powiedziałeś, że wyjeżdżasz? - Na jego twarzy nie dostrzegłem oznak wrogości. Pochylił się w fotelu, naruszając dzielącą nas neutralną przestrzeń. Siedziałem w milczeniu i próbowałem zdecydować, czy i jak zareagować na pytania. Czy w sobotę albo w niedzielę Michael miał do mnie jakąś pilną sprawę? Diana, która mnie zastępowała, nic mi nie mówiła. - Co by było, gdybym cię potrzebował? Gdyby śmierć Anny przyprawiła mnie o utratę zmysłów? Chryste! - wymamrotał. - Próbowałeś skontaktować się ze mną w czasie weekendu? - Bystry wniosek - ocenił swoim chrapliwym szeptem. - Tak, dzwoniłem, żeby przełożyć to spotkanie. A ty po prostu zniknąłeś. Bez ostrzeżenia. Cholera - zaklął i zamilkł na chwilę. - Chcesz, żebym miał do ciebie zaufanie, a ty tak się po prostu urywasz? - Czy twoje obecne odczucia, Michael, nie są przypadkiem reminiscencją innych okoliczności? - Co? Nie mąć wody. To się odnosi do minionego weekendu. Do twojego wyjazdu. Kropka. - Być może istnieją inne sytuacje, bardzo podobne, które wzmagają twoją reakcję na to, co się stało - zasugerowałem. - No, ocknij się, Michael. Uderzył dłonią w stojący obok stolik z taką siłą, że aż podskoczyłem. Zupełnie jakby urósł o dziesięć centymetrów i przybrał na wadze ze dwadzieścia pięć kilo. - Daj spokój - mówił przyspieszonym szeptem. - Przyznaj po prostu, że spieprzyłeś sprawę. - W porządku, powiniem cię uprzedzić o swoim wyjeździe. Jestem jednak pewien, że nie tylko o to ci chodzi. - Wspaniale. Wiesz wszystko. - To oczywiste, że jesteś na mnie bardzo zły. Widzę również, że moje wysiłki, by zbadać intensywność twojej reakcji, nie są w tej chwili mile widziane. Milczenie zawisło w pokoju na pięć minut jak kryształ balansujący na krawędzi stołu. Serce mi tłukło o klatkę piersiową jak echo bębnów. Zakończył milczenie wynurzeniami na temat sporządzanego przez siebie projektu badawczego, dotyczącego genezy gwałtownych burz. Co za zbieg okoliczności, pomyślałem. Milczałem, aby uniknąć pułapek niewidocznych dla moich oczu i ukrytych dla uszu. Michael McClelland wstał piętnaście sekund przed upływem przeznaczonego dla siebie czasu, zapowiedział, że przyjdzie w następnym tygodniu, i opuścił gabinet. Dwa dni później jechałem autostradą do Denver. Umiarkowany pod względem temperatury ranek wcale nie zapowiadał palącego skwaru, który ogarniał wschodnie równiny, kiedy przybyłem na wczesnopopołudniowe spotkanie z Valerie Goodwin, przyjaciółką Karen Hart. Skręciłem w Lawrence do śródmieścia, potem w prawo, w Siedemnastą, żeby odnaleźć wskazany adres. Straciłem całe piętnaście minut na daremnych poszukiwaniach miejsca do zaparkowania. W końcu dałem spokój i zostawiłem subaru na parkingu, gdzie pobierano wielokrotność dolara za ułamek godziny. Fragmenty śródmieścia Denver, oszczędzone przez nowoczesnych architektów były urocze i posiadały własny charakter. Ulica Siedemnasta niemal w całości została zabudowana zgodnie z wizją współczesnych przedsiębiorców budowlanych. Po obu stronach jezdni stały długie na dwanaście przecznic wieżowce ze szkła i aluminium. Czułem się tak, jakbym szedł po którymkolwiek z pięćdziesięciu różnych miast. Drapacze chmur całkowicie zasłaniały góry. Valerie Goodwin pracowała jako prawnik w firmie, która zajmowała dwa piętra najwyższego wieżowca w Denver, Republic Plaza. W niewielu miejscach w Kolorado garnitur stanowił jedyne stosowne ubranie. Jednym z nich była właśnie ta firma prawnicza. Biuro panny Goodwin prawdopodobnie mieściło się w szeregu wysokich do ramion boksów, oddzielonych panelami ze szkła i aluminium. Valerie poprowadziła mnie jednak do pokoju konferencyjnego urządzonego w prowincjonalnym stylu francuskim. Okna wychodziły na wschód i ukazywały brunatny, płaski i nudny teren. Byłem pewien, że materiał obiciowy krzeseł kosztował więcej za metr, niż ja zarabiałem za godzinę. W drodze do pokoju konferencyjnego zauważyłem, że najbardziej uderzającą cechą ciała Valerie Goodwin była rzeźbiona wyrazistość, której nie zdołały ukryć ani biała plisowana spódniczka, ani granatowy bleze-rek. Mięśnie łydek wyraźnie odznaczały się pod pończochami, a pełne biodra i ramiona podkreślały szczupłość talii. Zapięty blezerek nie tuszował konturów pełnego biustu. Szeroki uśmiech Valerie odsłaniał wszystkie zęby, aż po ósemki. Podbródek miała równie szeroki, jak rozstaw oczu. Nie była kobietą ładną, lecz w korzystnym świetle z całą pewnością mogła uchodzić za pociągającą. Makijażu nie stosowała dla podkreślenia czegoś, lecz dla ukrycia. Na twarzy miała bardzo widoczną, grubą warstwę pudru. Siedziała po mojej prawej stronie. Wyraźnie starała się pokazywać z profilu. - Bardzo dziękuję, że pan przyjechał, doktorze. - Drobiazg. Zanim zaczniemy, musi mi pani podpisać zwolnienie od zachowania tajemnicy. Dopiero wtedy wyjaśnię informacje zawarte w karcie Karen. Z cienkiej skórzanej aktówki Valerie wyjęła arkusz papieru. - Mam już dla pana przygotowany ten dokument - powiedziała. - Myślę, że uzna go pan za wystarczający. Pismo upoważniało Valerie Goodwin do wglądu w zapis kliniczny sesji z Karen. Było podpisane przez pannę Goodwin, osobistą reprezentantkę Karen. Dokument został potwierdzony notarialnie. Kiedy skończyłem czytać, podała mi druga kartkę - fotokopię jednej stroniczki testamentu Karen. Zaznaczony na żółto paragraf, głosił że Karen wyznacza Valerie Goodwin na swoją osobistą reprezentantkę. - Jak mogę pani pomóc? - zapytałem. Dokładnie te same słowa wypowiedziałem podczas pierwszego spotkania Karen Hart. - Sytuacja jest niezręczna, doktorze. Przed podjęciem decyzji, czy udzielić Sheldonowi Hartowi prawa do zapisu klinicznego Karen, muszę zrobić coś, na co wcale nie mam ochoty. Otóż chcę dowiedzieć się czegoś więcej ojej leczeniu u pana. Mówię: „więcej”, bo Karen często mi relacjonowała przebieg psychoterapeutycznych sesji. Poznałyśmy się w szkole prawniczej i bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Z początku dlatego, że obie byłyśmy kulturystkami. - Mimowolnie jeszcze bardziej wypięła pierś, a ramiona cofnęła, jakby na potwierdzenie oczywistego faktu. Stłumiłem odruch, żeby zaprzeczyć. Karen nie uprawiała kulturystyki. Zajmowała się jedynie podnoszeniem ciężarów. - Ona ogromnie pana ceniła - dodała Valerie. - Tak, wiem - powiedziałem. Miałem gorzką świadomość, jakie to niemiłe uczucie, otwarcie omawiać swój przypadek z kimś, kto nie jest terapeutą. - Po co panu Sheldonowi te zapisy? - Chyba chce je wykorzystać w celu zaskarżenia pana. Starałem się ukryć zażenowwanie. - A pani zamierza osądzić, czy te usiłowania są uzasadnione? - Po części. Głównie pragnę zrozumieć, dlaczego umarła. Nie była w depresji. Nie tak, jak kiedyś. W szkole. Ciekawi mnie, czemu ojciec, który ją zwymyślał i całymi latami się do niej nie odzywał, tak nagle się nią zainteresował. Jest bardzo bogaty. Nie potrzebuje pieniędzy. Poza tym - zaczęła leciutenko kiwać głową - chcę się przekonać, czy rzeczywiście pan nie wykorzystał Karen. - Wyprostowała się. - Jeżeli uznam, że pan to zrobił, sama wniosę pozew do sądu. - A jeżeli to - uniosłem teczkę z zapisami - pomoże rozproszyć wątpliwości, postanowi pani nie udostępnić Hartowi informacji, których szuka. - Na pewno stawię mu opór. To, czy dostanie w końcu te zapisy, prawdopodobnie zależy od sądu spadkowego. Jeżeli oczywiście, ojciec Karen postanowi zajść aż tak daleko. Teraz po prostu zamierzam ustalić, czy pana zaskarżyć, czy nie. Jeśli zdecyduję, że jest pan w porządku, nie przekażę zapisów Hartowi. W przeciwnym razie sama zwrócę się do prokuratury. Koledzy z firmy - rozłożyła dłonie, aby skierować moją uwagę na prawniczych władców tej domeny - obiecali mi pomóc. Jon Younger pewnie wolałby, żebym po tej otwartej groźbie Valerie Goodwin po prostu wyszedł. Lecz ja nawet nie wspomniałem mu o spotkaniu. Opowiedziałem Valerie o Karen Hart. Jedne rzeczy ją śmieszyły, inne skłaniały do płaczu. Przypomniałem jej to, co wiedziała o przyjaciółce, i ujawniłem to, co ją w Karen szokowało. Zapytała, ile wiem o niej samej, o Valerie. Odparłem, że dość dużo, z opowiadań Karen. Nie drążyła tematu. Nie wspominałem nawet słowem o niebieskim liściku. Umieściłem go na razie w teczce z napisem „Korespondencja”, nie zaś w dokumentacji Karen. Valerie powoli odwracała żółte kartki klinicznego zapisu. Krytykowała mój charakter pisma i zadawała pytania dotyczące stosowanych skrótów i znaczenia terminów klinicznych. Ostatnim kilku sesjom poświęciła szczególną uwagę. Robiła notatki. Po dwóch godzinach wyszliśmy z pokoju konferencyjnego. Dopiero wtedy mnie poinformowała, że już udzieliła pozwolenia Radzie Psychologów na zbadanie zapisów klinicznych sesji Karen. Wiadomość przyprawiła mnie o mdłości, ale zdołałem zachować niewzruszony wyraz twarzy profesjonalnego terapeuty. Ścisnęła mi dłoń na pożegnanie. - Gazety piszą, że jest pan w separacji - dodała na odchodne. - Tak, to prawda. - Instynkt samozachowawczy podpowiadał mi, żebym za pomocą flirtu przeszedł na bezpieczniejszy grunt z tą kobietą. Może zaprosić ją na drinka? Mimo tych przemyśleń, powiedziałem: - Jest coś, w czym pani może mi pomóc. Czekała. - Czy pani wie, że Karen zaczęła się spotykać z mężczyznami? Kiwnęła głową. - Mówiła mi, że umówiła się na randkę... Była z tego powodu bardzo zdenerwowana. Poznała jakiegoś faceta w klubie, w Boulder. Ale nie znam nawet jego imienia. - Spojrzała na mnie krytycznie. - Czy to ważne? - Wzruszyłem ramionami. Po prostu byłem zaskoczony, gdy się dowiedziałem, że się z kimś widuje. To wszystko. - Nie wiedział pan, że znów zaczęła chodzić do barów? Potrząsnąłem głową. Moja ignorancja przestała już szokować nawet mnie samego. - Oznajmiła, że czuje się lepiej. Że chce wyjść ze skorupy. Zapanowała niezręczna sytuacja, która wymagała zmiany, jakiej nie umiałem spowodować. - Do widzenia, panno Goodwin - powiedziałem w końcu. Uścisnąłem jej rękę po raz drugi, uśmiechnąłem się mile i poszedłem wykupić z parkingu swój samochód. 12 W poniedziałek odbyłem spotkanie z drugim przedstawicielem zmarłej osoby. Czerwona skóra nad gęstwiną włosków lewej brwi Philipa Hubbarda wyglądała jak nierówny pęcherz, który pękł, lecz się nie zagoił. Palec wskazujący i kciuk lewej ręki miały to samo bladokrwiste zabarwienie. Wydawało się też, że lewa powieka była bardziej różowa od prawej. W rzeczywistości jedynie nie miała rzęs. Nie zauważył mojego wejścia do poczekalni. W niegdyś poparzonej ręce trzymał pióro. Skrobał coś na złożonych wydrukach komputerowych. Papiery zakrywały zamkniętą brązową walizeczkę. Usztywnienia dawno ugięły się ze starości i pod działaniem różnych ciężarów. Anna zaledwie napomknęła o wypadku, w którym płynny metal rozlał się na lewą rękę męża i prysnął mu na twarz. Phil Hubbard zareagował na moje chrząknięcie. Wszedł za mną do gabinetu, z walizeczkąi papierami pod pachą. Pohamowałem odruch, żeby skupić spojrzenie na zniekształconej stronie twarzy mężczyzny. Podpisał zwolnienie mnie z tajemnicy, które mu podałem. Nawet nie rzucił okiem na wypisaną na maszynie treść. Dokument dawał mi prawo do rozmowy z Philem Hubbardem o leczeniu Anny. Przed odłożeniem pióra wziął z kupki leżącej obok na kanapie arkusz wydruku i coś na nim nabazgrał. - Kochałem Annę - zaczął bez skrępowania.- Kiedyś ona także mnie kochała. W moich ostatnich latach na uczelni. Boże, ile to wtedy było radości. Ale wszystko się skończyło. Praca pochłonęła mnie bez reszty. - Dłonią z bliznami wskazał stertę wydruków. - Zaniedbywałem żonę. Obecnie często nocami nie sypiam. Od czasu wypadku. W myślach przywołuję sceny, które mi przywracają Annę. Chyba nie byłem idealnym mężem. Jestem bezpłodny. Pan zapewne o tym wie. Moje plemniki nie są wystarczająco ruchliwe. Anna bardzo o mnie dbała, a ja w ogóle się o nianie troszczyłem. Nie pielęgnowałem naszych uczuć. - Phil Hubbard patrzył mi prosto w oczy. Dłonie, okaleczoną i zdrową, trzymał splecione na kolanach. Przypominały skręcone toffi o dwóch smakach. - Nie była święta. Pod koniec okazała się też niezbyt dobrą żoną. Przyszedłem do pana dlatego, że nie sypiam. Albo raczej z powodu mojej bezsenności. Nie wierzę w to, co pan robi. Sam sobie daję radę z własnymi problemami. Lub nie daję. Ale nie wierzę w psychiatrów i psychologów. Nie pragnę porady. Chcę wiedzieć, gdzie Anna była przed śmiercią. Może gdy się dowiem, zasnę spokojnie. Michael McClelland odpowiedziałby zapewne, że Anna była w jego łóżku. Ale dla mnie nie było jasne, czy pytanie Hubbarda odnosiło się do psychologicznej czy fizycznej przestrzeni. - Ona zapewne więcej rozmawiała z panem niż ze mną w ciągu ostatnich paru lat - podsumował. Co chciałby pan usłyszeć - zacząłem. Phil Hubbard chyba sam dokładnie tego nie wiedział. Przejawił rozbrajającą otwartość i naiwność. - Myślę, że tak naprawdę pragnę, aby mi pan powiedział, że ona wciąż mnie kochała. Ale tak nie było. - Urwał i zaśmiał się z ironią wobec samego siebie. - Nie jestem pociągający dla kobiet - stwierdził i dotknął zabliźnionymi palcami zabliźnionej twarzy. - Potrzebuję fragmentów układanki. Nie wiem, co ona przedstawia, ale chcę poznać chociaż część całego obrazu. Anna Hubbard nigdy mi nie mówiła, że miała jakieś romanse. Była kobietą wystraszoną. Lepiej się czuła w miejscu publicznym niż w uścisku ramion. Pozostawała z mężem nie z miłości, nie dla wygody, nie dla zabezpieczenia finansowego, lecz dlatego, że nigdy się do niej za bardzo nie zbliżał. Przerwała terapię, ponieważ bała się intymności wynikającej z bliskiego kontaktu z kimkolwiek, nawet z psychoterapeutą. Problemy z intymnością bardzo dużo powiedziały mi o niej samej, o człowieku, którego wzięła za męża, i o drugim mężczyźnie, wybranym na kochanka. Oszczędziłem Philowi Hubbardowi przykrych wiadomości. Wyjaśniłem mu tylko rodzaj problemów Anny. Wydawało się, że doznał ulgi. Wchodził do mnie z poczuciem winy, że on był jedynym problemem żony. Opowiedziałem Hubbardowi kilka zdarzeń z dzieciństwa Anny, które znałem z jej relacji. Wyjaśniłem jej obawy, że ktoś odkryje, iż była szarlatanem w życiu politycznym. Powiedziałem też, że miała stosunek ambiwalentny do kwestii jego bezpłodności. Przemilczałem fakt, że byłem świadkiem śmierci Anny. Nie wspomniałem, że widziałem jej porzuconą wielką czarną torebkę. Nie przyznałem się, że dotknąłem mokrego buta zmarłej. I oczywiście nie powiedziałem, że spał z niąjeden z jego podwładnych. Ta informacja była zastrzeżona. Mało prawdopodobne, by Phil Hub-bard uzyskał zezwolenie od Michaela McClellanda, by ją usłyszeć. - Dziękuję - powiedział Phil przed wyjściem. Byle jak wepchnął papiery do walizeczki. - Pewnie i tak zdecydowalibyśmy się na rozwód - mruknął do siebie. Jego głowa, gdy szedł do drzwi, podskakiwała jak samochód ze zniszczonymi amortyzatorami. Pomyślałem, że wiedział o tym, że żona go zdradzała z jego własnym pracownikiem. Potem zakradła się wątpliwość. A może Anna Hubbard nigdy nie miała romansu z Michaelem Mc-Clellandem. 13 Szum kół działał na mnie hipnotyzująco. Nogi rytmicznie naciskały na pedały. Odruchowo zmieniałem biegi. Pokonałem szesnaście kilometrów krętych, górzystych bocznych dróg przez wysuszone pola zbóż, zanim zatoczyłem krąg i wróciłem do Longmont. Stamtąd Diagonal Highway wiodła prosto jak strzelił do Boulder. Mocno pedałując, minąłem Niwot, miasteczko, którego drzemkę przerwała budowa bloków mieszkalnych. Zakaz rozbudowy Boulder zmuszał firmy budowlane do szukania terenów oddalonych na północ. Długie pasmo niskich przemysłowych zamczysk IBM obrzeżały betonowe ławy. Tuż za nimi stały tysiące samochodów pracowników. Zamiast trwonić energię na przedzieranie się przez ruch uliczny, bardzo nasilony w pasie handlowym Dwudziestej Ósmej czy Trzydziestej ulicy, przeciąłem w poprzek Pięćdziesiątą Piątą i przejechałem wiele krętych alejek. W końcu dotarłem do domu. Wziąłem prysznic i zmieniłem ubranie. Na popołudnie byłem umówiony jedynie z pewnym małżeństwem, które znajdowało się o krok od separacji, i z Gretchen Kravner. Elliot Perkins wyjechał z miasta. Miałem więc wolne przedpołudnie. Wiele par przeżywało agonię swoich związków w mojej obecności. Z tego powodu wzdragałem się przed spotkaniem z Parkerami. Ostatnio zdołałem jednak wprawić rozpadające się małżeństwo w sztuczną błogość. Grożąca separacja jeszcze się odwlekła. Żadne z nich nie chciało dostrzec drogi, po której zdążali. Mimo moich wysiłków wyszli pełni niechęci i próżnej nadziei. Czerwone światełko na ścianie obwieściło przybycie Gretchen. Większość pacjentów to istoty z określonymi nawykami. Zasiadają na tych samych krzesłach w poczekalni, czytają nowe numery tych samych magazynów, zajmują to samo miejsce naprzeciwko mnie w gabinecie. Gdy wszedłem do poczekalni, Gretchen nie siedziała na „swoim” krześle pod sztychem Eda Singera. Jej miejsce zajmował Michael McClelland. Po drugiej stronie pokoju Gretchen uśmiechnęła się znad „National Geographic”, a Michael obrzucił mnie karcącym spojrzeniem, że znów schrzaniłem sprawę. Przejrzałem w myślach kalendarz spotkań. Dzisiaj jest wtorek. Godzina czwarta. To czas Gretchen. Michael ma wyznaczone spotkanie na czwartą w środę. Przyszedł o dzień za wcześnie. - Wejdź, proszę, Michael. Zaraz po ciebie przyjdę, Gretchen. Poprowadziłem go korytarzem do gabinetu. - Obawiam się, że powstało lekkie zamieszanie, Michael. - Tak, właśnie - odparł z radosnym błyskiem w oku. - Twoje spotkanie jest wyznaczone na środę, na czwartą. A zatem spotkamy się jutro. - Nie sądzę. Pomyliłeś się. Nasłuchiwałem groźby w jego chrapliwym szepcie. Błysk radości znikł. - Nie mam czasu teraz z tobą o tym dyskutować. Porozmawiamy jutro o czwartej. Michael przyglądał się swoim wypielęgnowanym paznokciom. - Niech będzie - odparł w końcu. - Do jutra. - Ruszył wolno korytarzem do wyjścia. Wziąłem głęboki oddech i wróciłem do poczekalni. Całe to widowisko rozbawiło Gretchen. - Przychodzę do ciebie prawie dwa lata i nigdy jeszcze nie zdarzyła się podobna historia. Lampka była już włączona, kiedy weszłam. Pomyślałam, że stało się coś złego. -1 co ci przyszło do głowy? - Że zawaliłeś sprawę. Wyznaczyłeś kogo innego na moje miejsce. Czy właśnie tak się stało? - Nie, Gretchen. - Nie chcesz mi powiedzieć? Świetnie. Nie miałam nic przeciwko temu facetowi. Jest przystojny. Starałem się dociec, jakie znaczenie miało dla niej to zamieszanie. - Jesteś w okropnym stresie, Alanie - powiedziała w końcu. Wspaniale, pomyślałem, zaczynam zyskiwać współczucie własnych pacjentów. Zanim zdążyłem otworzyć usta, Gretchen wdała się w opowieść o niedolach separacji i rozwodu z mężem-restauratorem. „Ten świr”, jak się o nim wyrażała, ani o włos nie ustępował w kwestii podziału majątku. Zagroziła mu ujawnieniem źródła jego poufnych wiadomości, dzięki którym zarobił prawie milion dolarów na giełdzie w ciągu ostatnich kilku lat. Poufne informacje uzyskiwał nielegalnie od przyjaciela z działu prawnego Giełdy Wybrzeża Pacyfiku w San Francisco. Nieuczciwy prawnik stał się teraz współwłaścicielem restauracji w Boulder. Gretchen była pewna, że mąż się trochę podąsa i powrzeszczy, lecz w końcu zgodzi się na jej warunki, żeby uniknąć skandalu. - Jestem zdumiona, że już się go nie boję - wyznała. - Dwa lata temu nie mogłam nawet odwiedzić swojej siostry w Grand Junction bez jego pozwolenia. Boże, to było straszne. Przebyłam długą drogę. - Oczy miała mokre od łez. - Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym nie zaczęła przychodzić do ciebie. Zresztą wolę o tym nie myśleć, to zbyt straszne. Teraz chcę tylko tego, co moje. I nie zamierzam rezygnować. - Ty wiesz, że jestem atrakcyjną kobietą. - Spódnica zakrywała jej kolana, które trzymała prosto przed sobą. Miała na sobie białą bluzkę z wysokim kołnierzykiem i lśniący naszyjnik ze złota i porcelany. - Wciąż mam powodzenie u mężczyzn. Ale nie u ciebie. Nie wierzę, że spałeś z tamtą pacjentką. - Zrobiła kolejną przerwę. - Był czas, że miałam ochotę pójść z tobą do łóżka. - Gretchen patrzyła na ogród i często przełykała ślinę. Trudno o tym mówić. Chciałam, żebyś mnie przytulił, dał mi coś więcej. Dopiero w ostatnich miesiącach zdałam sobie sprawę, że pragnęłam, żebyś mnie wykorzystał tak, jak zrobił to Dong. I wielu innych mężczyzn. Ty wiedziałeś, że ciebie pożądałam, prawda? Milczałem. Jej kolana nie zawsze były zakryte, piersi często przyciągały wzrok. Wiedzieliśmy o tym oboje. Gretchen posiadała sprzeczną osobowość. Pod niektórymi względami zuchwała, pod innymi bierna i naiwna. Czasami przesadnie skromna i elegancka, kiedy indziej zadziorna i skłonna do konfrontacji. - Jakoś to wszystko przetrwam. Ty mnie zepsułeś, jeśli chodzi o mężczyzn. Pragnę kogoś takiego jak ty, a zarazem nie pragnę. Są rzeczy, które w tobie kocham - stwierdziła. - Często złości mnie fakt, że niczego ode mnie nie potrzebujesz. Z początku myślałam, że jesteś doskonały. Myliłam się. Po prostu prezentujesz typ porządnego faceta. Patrzyłem, jak jej piwne oczy rozbłyskują, gdy tak wspominała. - A ja potrzebowałam kogoś przyzwoitego. Następnego dnia Michael McClelland nie przyszedł na umówioną wizytę o czwartej. Najpierw odczułem ulgę. Starałem się doszukać jakiegoś sensu w jego pomyłce. Snułem hipotezy odnośnie świadomości jego postępowania w związku z opuszczeniem wyznaczonej wizyty. Zastanawiałem się, czy jest wobec mnie uczciwy. Potem rozmyślałem o Lauren. Minął cały tydzień od naszego ostatniego spotkania. Niemal codziennie rozmawialiśmy przez telefon. W poniedziałkowy wieczór przyglądałem się, jak gra w softball. Dzisiaj wieczorem byliśmy umówieni. Przyszła do mojego gabinetu około szóstej. Miała na sobie kwiecistą jedwabną bluzkę i nic pod spodem. Skraj bawełnianej spódniczki koloru burgunda sięgał kilka centymetrów nad kolana. Długie nogi były gołe, a stopy obute w proste czarne pantofle na płaskim obcasie. - Wyglądasz szałowo - powiedziałem, kręcąc głową z uznaniem. Zawahałem się, zanim do niej podszedłem. Analizowałem powściągliwość. Potem skoczyłem przez pokój i ucałowałem jej świeżo uszminkowane usta. - Ty też - wymamrotała. Mój język przesuwał się wzdłuż górzystej linii jej górnej wargi. Czułem smak szminki. Latem Śródmiejska Promenada Boulder stanowiła wersję głównej ulicy Disneylandu. Na zachodnim krańcu stał samotny automat pralniczy - ostatnie świadectwo realnego świata. Dalej zaczynał się barwny chaos. Wszędzie dookoła szwendały się zakochane pary, błąkali się turyści, nastolatko-wie i dorośli gonili za jakimś zyskiem, członkowie marginesu społecznego wałęsali się bez celu. Promenada jako całość była socjologicznym mikrokosmosem amerykańskiej kontrkultury od „beat generation”. Starzejący się mężczyźni, wychowani na utworach Kerouaca, pili kawę w „Trident” lub w „Bohemie”. Tkwili w ogródkowych krzesełkach, uodpornieni na punków, sto-nersów i heavy metalowców, którzy rozwalali się na malutkich trawnicz-kach lub otaczali ławki i skrzynki z sadzonkami. Nastolatkowie wysypywali się gromadnie z podziemnych wideospelun, sklepów w suterenach, jadłodalni sprzedających porcjowane pizze, lodziarni czy też miejsc sprzedaży mrożonych jogurtów. Najbezczelniejsze małolaty sterczały na rogach ulic, a ich dziwaczność stanowiła stosowną oprawę do tego, co znajdowało się w środku. Entuzjaści New Age wynosili na małe trawniki tacki z sałatkami z jakichś nieprawdopodobnych warzyw albo ustawiali się w kolejce po kruche ciasteczka w głębi ulicy. Hipisi z kapsuły czasu i hipomaniakalni szlifierze bruków trzymali straż na trawniku przed budynkiem sądu z lat trzydziestych. Były też obecne grupki przedstawicieli miejscowej kultury. Adrienne nazywała tych tubylców „Bouldoidami”, lecz nigdy nie potrafiła opisać ich obyczajów. Upierała się natomiast, że jak w przypadku obsceniów, wystarczy spojrzeć, aby rozpoznać reprezentanta tej grupy. Zamożni rzucali się w oczy, głównie przez swoje zdecydowanie. Fakt, że mieli konkretny cel, do którego zmierzali, odróżniał ich od większości pozostałych osobników. Dolary pozostawiane przez klasę średnią i wyższą w galeriach, butikach i restauracjach sprawiały, że ten olbrzymi plac zabaw całkiem nieźle prosperował. W mieście, gdzie istnieje zakaz poruszania się furgonetkami, gdzie loty z transparentami reklamowymi stanowią naruszenie lokalnego kodeksu i gdzie nie wolno palić w miejscach publicznych, promenada była czymś w rodzaju oazy, najbardziej tolerancyjnego miejsca. Lauren i ja trzymaliśmy się za ręce. Przedzieraliśmy się przez tłum przed wiktoriańskimi frontonami sklepów i anachronicznymi dziwactwami architektonicznymi, które cudem wytrzymały napór ludzkiej masy. Jakiś magik pokazywał sztuczki, a energiczny pianista, który przywlókł swoje stare pianino na kółkach na wyłożony cegłami chodnik przed „Nowojorskimi Delikatesami”, grał ragtime dla samego siebie. Miał więcej zapału niż talentu. Przycupnęliśmy na chwilę pod parasolem na dachu „West End Tavern”. Znad meksykańskiego piwa przyglądaliśmy się jak bledną blaski zachodu. Nasza bezcelowa wędrówka dobiegła kresu w „Huanita’s”, gdzie flirtowaliśmy przy meksykańskim jadle i nazbyt głośnej muzyce. - Więc zajmowałeś się tylko tworzeniem nastroju? - spytała Lauren w odpowiedzi na moją wykrzyczaną wypowiedź. Sos z marynowanej wieprzowiny wyciekał z tortilli na wierzch dłoni Lauren. - Masz problem. - Wskazałem na rozlewającą się packę. Odłożyła tortillę na talerz. - No to jak, pojedziesz ze mną do Baja? Uniosła jeden kącik ust, a oczy zwróciła w przeciwnym kierunku. - Ty naprawdę bardzo dużo podróżujesz. - Nie mam nic innego do roboty. Uśmiechnąłem się. Powoli zaczynałem odczuwać działanie drugiego piwa wypitego tego wieczoru. - Właściwie jestem bezrobotny. Merideth mawiała, że to moja najbardziej widoczna neuroza. Gdy coś mnie zaczyna niepokoić, muszę odbyć dwa loty, przespać się w obcym łóżku, żeby odzyskać równowagę psychiczną. Myślę, że mógłbym się przelecieć do Kolorado Springs i z powrotem, a potem wylądować w twoim łóżku, ale... - Gdzie do Baja? - przerwała, zanim dotarło do niej moje błaganie. - Cabo San Lucas. Byłaś tam? Jest wspaniałe. Mały cypelek z piasku i skał. Z jednej strony morze Korteza, z drugiej Pacyfik. Tylko kilka godzin stąd. Na pewno ci się spodoba. - Dlaczego uwziąłeś się na mnie, Alanie? - Dlatego, że... - zacząłem, nim jeszcze sformułowałem w głowie odpowiedź. Westchnąłem i wziąłem ją za rękę. Czułem, że powinienem powiedzieć coś romantycznego i przekonującego. - Dlatego, że czuję się zagubiony, a ty jesteś jasnością i radością w moim życiu. W ogóle wspaniała z ciebie istota. - Popatrzyła na mnie sceptycznie. Brnąłem dalej. - Odnoszę wrażenie, że mnie lubisz, teraz, kiedy sam sobie wydaję się kimś niesympatycznym. Byłaś wobec mnie szczera w czasie, gdy nie mogłem dać sobie rady ze zbyt wielkim zamętem. Zrobiła minę, która wyrażała dalsze wątpliwości. Poprawna odpowiedź na jej pytanie, jeżeli w ogóle istniała, nie znajdowała się na mojej liście. - Martwi mnie - zaczęła - że moja atrakcyjność po części wynika z faktu, iż nie jestem w pełni dla ciebie osiągalna. Gdybym z tobą spała, byłabym zagrożeniem dla uczuć łączących ciebie i Merideth. - Bzdura - szepnąłem. - Moje małżeństwo już nie istnieje, choć przyznaję, że nie padło jeszcze ostateczne słowo: „żegnaj”. - Odłamałem kawałek spieczonej tortilli. - Była dziś u mnie pewna para. Ich związek to ruina. Są już bliscy przyznania, że tak jest, ale zaraz zaczynają snuć marzenia kochanków. To wzruszające i... frustrujące. Rozstaną się we własnym tempie. Ja muszę tylko minimalizować zniszczenia, ratować emocje potrzebne na dalszą drogę. - Kelnerka sprzątnęła nasze talerze. Zamówiliśmy kawę. - Moje małżeństwo jest skończone. Ty dajesz mi szansę poradzenia sobie z życiem. Dlatego się uwziąłem. - Już ci mówiłam: nie ma prawdziwej separacji. - Nie mogę cię zmusić, żebyś uwierzyła. - Ja naprawdę chcę ci uwierzyć - odparła Lauren. - Moim zdaniem problem obecnie polega na tym, że ty sam sobie wierzysz. A to jest dla mnie niebezpieczne. Mimo iż stałem na straconej pozycji zaryzykowałem ponownie: - No więc, jak będzie z Cabo San Lucas? - Ja wybiorę miejsce, gdzie się zatrzymamy - powiedziała z irytacją, ty zajmij się rezerwacją miejsc w samolocie. - Czy zauważyłaś, że masz skłonność kończenia każdej dyskusji jakąś dyrektywą, która czyni cię kapitanem statku? - Nie, nie zwróciłam na to uwagi. - Uśmiechnęła się i uniosła lewą rękę. - Proszę o rachunek! - zawołała do zaganianej kelnerki. Tłum jeszcze bardziej zgęstniał, gdy wróciliśmy na promenadę. - Co cię niepokoi? - zapytała, kiedy szliśmy. - Nie rozumiem. - Powiedziałeś, że Merideth kojarzyła twoje podróże z niepokojem. - Ty jesteś naprawdę uważną słuchaczką - skomentowałem i zamilkłem na chwilę. - Wzbudzasz we mnie niepokój. Zupełnie j akby ś trzymała nogę w drzwiach, a ja nie wiem, na którą stronę się skłaniasz. Wyprowadza mnie też z równowagi pewien facet. Nie mogę go rozgryźć. - Chcesz o tym porozmawiać? - Nie. Mam ochotę na loda. 14 We wtorek o dziesiątej trzydzieści rano, gdy zapaliła się czerwona lampka, poszedłem do poczekalni, żeby przyprowadzić Elliota Per-kinsa do gabinetu na umówioną wizytę. Drobny uczony, wzrostu najwyżej metr sześćdziesiąt, tkwił na tym samym krześle co zwykle. Czubkami butów ledwo dotykał podłogi. Siwe loki spadały mu na czoło nad rzeźbionymi rysami brązowej twarzy. Wyglądał jak postarzała, miniaturowa, barwna wersja Dawida Michała Anioła. Na innym krześle siedział jakiś młodzieniec w trampkach, krótkich spodenkach i koszulce do pępka. Uznałem, że czeka na Dianę. Myliłem się. Chłopak wstał i zapytał: - Pan Alan Gregory? Nawet na widok skunksa nie odczułbym większej chęci ucieczki niż ta, jaka mnie w tym momencie ogarnęła. Gdyby w poczekalni nie było Elliota skłamałbym, że nazywam się inaczej albo po prostu zwiałbym przez drzwi i zamknął je za sobą. Wziąłem głęboki wdech, spojrzałem młodemu człowiekowi prosto w oczy i pokręciłem wolno głową. Młodzieniec wziął moje rozdrażnienie za zaprzeczenie. - Pan nie jest Alanem Gregorym? Wyciągnąłem prawą rękę, wnętrzem dłoni do góry, i powiedziałem: - Owszem, to ja. Wręczył mi potrójnie złożone papiery z grzbietami zabezpieczonymi śliską błękitną okładką. - Wspaniale - powiedział. - Tak. Do widzenia. - Starałem się zachować uprzejmie wobec Bogu ducha winnego posłańca. Kiedy drzwi zamknęły się za sądowym gońcem, zwróciłem się do El-liota. - Chodź - powiedziałem. Wcale nie zapytał, czego dotyczyła pełna napięcia scenka. Papiery utworzyły dwudziestoparocentymetrowy, pusty w środku trójkąt na moim biurku. Wiedziałem, co zawierały. Na początku kariery wykonywałem mnóstwo prac sądowych. Analiza osobowości przestępców. Ocena rodziców nadużywających swojej władzy względem dzieci lub psychologiczne badanie mężów znęcających się nad żonami. Spędzałem więcej czasu w sądach niż niektórzy prawnicy. Wiedziałem, że otrzymane papiery nie są wezwaniem do współpracy z wymiarem sprawiedliwości. Zostałem oskarżony przez ojca Karen Eileen Hart o niewłaściwe leczenie jego córki. A szczególnie o to, że nie przewidziałem samobójczych zamiarów dziewczyny, łatwo dostrzegalnych dla rozsądnego terapeuty. Dodatkowe wyszczególnienie stwierdzało, iż moje sposoby działania spowodowały lub wzmogły stan depresji, który doprowadził do tragicznego końca. Podniosłem słuchawkę i wybrałem numer. Recepcjonistka zapytała mnie o nazwisko i połączyła z adwokatem. - Ja ci płacę za to, żebyś miał rację. To jest wyjątkowy przypadek, kiedy mi się bardzo nie podoba, że wysnułeś słuszną hipotezę. - A więc wniósł oskarżenie - stwierdził spokojnie Jon Younger. - Tak. Właśnie trzymam w ręku wezwanie. - Możesz przyjść do mnie o piątej? - Dobra. Do zobaczenia, Jon. O czwartej czterdzieści pięć, po sesji z Gretchen Kravner, wszedłem do łazienki; ochlapałem sobie twarz zimną wodą, wytarłem jednym z mię-ciutkich czystych ręczniczków i poluzowałem krawat. Ruszyłem przez Wallnut do biura Jona. Chmury nie łagodziły nieruchomego sierpniowego upału. Pożałowałem, że nie wziąłem samochodu. Jon zawsze wychodził mi na powitanie. Zastanawiałem się, czy robił to z grzeczności dla mnie, czy też w ten sam sposób traktował wszystkich klientów. A może każdy prawnik tak postępował. Miałem co do tego wątpliwości. W swoim biurze usiadł bokiem na krześle, żeby wyciągniętymi nogami nie zająć całej przestrzeni między naszymi siedzeniami. Zaledwie parę chwil zajęło mu czytanie dwóch przyniesionych przeze mnie arkuszy. Przeciągnął dłonią przez włosy. Ze zdziwieniem zauważyłem, jak bardzo cofnęła się linia jego włosów nad czołem. - Tak jak przypuszczałem. Dobra firma adwokacka. „Spencer i Kates”. Na pewno czują, że coś mają - ponownie szybko przejrzał arkusze. - Dziwią mnie jednak dwie rzeczy. Po pierwsze, że wnioski są złożone w Boulder, choć firma „Spencer i Kates” mieści się w Denver. Po drugie, że w akcie oskarżenia w ogóle nie ma wzmianki o nadużyciach seksualnych, o które w zaowalowanej formie posądzano cię w „Daily”. - Myślę, że akurat to potrafię wytłumaczyć - powiedziałem. Wcześniej mnie też niepokoił ten fakt. Odpowiedź przyszła mi do głowy przed godziną, gdy Gretchen Kravner relacjonowała ostatnie eskapady „Świra” ogarniętego przedrozwodowym szaleństwem. - Jak dawno temu miałeś do czynienia ze sprawą dotyczącą niewłaściwych metod terapii stosowanych przez psychologa? - zapytałem. - Głównie zajmuję się sprawami związanymi z nieprawidłowym leczeniem psychiatrycznym. Psychologa broniłem jakieś trzy, cztery lata temu. - Wiele się zmieniło od tego czasu, Jon. - Wyjąłem z teczki swoje ubezpieczenie na wypadek zaskarżenia o niewłaściwe leczenie. - Spójrz na paragraf czwarty, punkt zatytułowany „Zastrzeżenia specjalne”. Towarzystwo ubezpieczeniowe ogranicza odszkodowanie do dwudziestu pięciu tysięcy dolarów za czyny związane z „erotycznymi kontaktami”. Adwokaci Harta mogą żądać całego miliona, jeśli zignorują ten zarzut. - Ciekawe ograniczenie. I dużo wyjaśnia. - Potrząsnął papierami, które trzymał w ręku. - „Spencer i Kates” z pewnością wiedzą o tym zapisie. Postanowiłem wyłożyć wszystkie swoje racje i wątpliwości. W końcu brał sto sześćdziesiąt dolarów za godzinę słuchania. - Ograniczenia mogą być konieczne z punktu widzenia firmy ubezpieczeniowej, ale są one, moim zdaniem, krzywdzące dla konsumentów. Jeżeli ktoś zostanie poważnie skrzywdzony na skutek seksualnych zapędów złośliwego terapeuty, wówczas marny jego los. Zostaje dwukrotnie wyrolowany. - Można to tak ująć - przyznał Jon. Czekałem na dalszą reakcję. Bezskutecznie. Wątpię, żeby Jon się ze mną nie zgadzał, ale był zbyt bystry, aby mnie też nie zachęcać do dalszych wywodów. - Są jeszcze inne rzeczy, o których powinienem ci powiedzieć, Jon. Sheldon Hart usiłował uzyskać pozwolenie dostępu do notatek z sesji terapeutycznych od reprezentantki córki, Valerie Goodwin. Przyjaciółka Karen nie zgodziła się na udostępnienie mu materiałów. Przejrzała je jednak gruntownie w mojej obecności i zdaje się, że motywy Sheldona Harta uważa za bardziej podejrzane niż moje czyny. - Powinieneś zadzwonić do mnie, zanim się z nią spotkałeś. - Jasne - przyznałem i umilkłem. - Przypomnij sobie przebieg spotkania. Potem wszystko spisz i przynieś mi tu jutro. Kiwnąłem głową. Jon straszył mnie dalej. - Fakt, że Sheldon Hart nie został wyznaczony na osobistego reprezentanta córki, jest dobrą a zarazem złą wiadomością, Alanie. - A co w tym złego? - Czułem, jak gaśnie mój ostatni promyczek nadziei. - To, że skoro zamierzamy dowieść, iż ojciec Karen nie ma podstaw prawnych, aby cię skarżyć, uniemożliwia ci również publiczne wystąpienie we własnej obronie przeciwko zarzutom, jakie on ci stawia za pośrednictwem prasy. Nie możemy z jednej strony twierdzić, że wytoczona ci sprawa jest bez podstaw prawnych i w związku z tym zabronić Sheldonowi Hartowi dostępu do notatek z sesji, a następnie, z drugiej strony utrzymywać, że sprawa ma prawne uzasadnienie, które zwalnia cię z konieczności dochowania tajemnicy i umożliwia przedstawienie zapisów mediom. Najbardziej mnie niepokoiło to, że doskonale rozumiałem Jona. - Co ci odpowiedziała firma ubezpieczeniowa? - spytał. - Niewiele. Przysłali tylko potwierdzenie otrzymania listu i prośbę o pozostawanie z nimi w kontakcie. Ani słowem nie wspomnieli na temat mojej obrony. - Gdzie mieści się ta firma? W New Jersey? W Connecticut? - Spojrzał na zegarek. W myślach dodał dwie godziny w związku ze zmianą strefy czasowej. - Dziś jest już za późno. Zadzwoń do nich jutro i powiedz, że dostałeś wezwanie do sądu. Poproś o odpowiedź na twoje pytanie. Teraz, kiedy masz konkretne dokumenty, będą bardziej rozmowni. - A co zrobimy potem? - zapytałem. - Najpierw się dowiemy, czy jestem dopuszczony do sprawy, a później... - Jon, jeśli oni cię nie wezmą, ja cię biorę. Otworzył usta. Zapewne chciał powiedzieć, że to nie takie proste, ale się rozmyślił. - Na ten pozew trzeba odpowiedzieć. To nasz następny krok. Najpierw jednak wolę przeczytać twoje notatki ze spotkania z osobistą reprezentantką Karen i chcę usłyszeć zdanie firmy ubezpieczeniowej. Dobra? Nie zaczekał na odpowiedź. Wstał i odprowadził mnie do wyłożonej boazerią, pustej już recepcji. -1 żadnych więcej ruchów bez porozumienia się ze mną, jasne? W myślach automatycznie odpowiedziałem: „Tak, tato”. Jednak tylko kiwnąłem głową i obiecałem przyjść następnego dnia. Wieczorem zasiadłem przy komputerze i napisałem podsumowanie spotkania z Valerie Goodwin. Podczas odrabiania „pracy domowej” sączyłem kiepskie czerwone wino i jadłem pizzę kupioną na wynos. Zapragnąłem czyjegoś współczucia. Zadzwoniłem do Lauren, ale usłyszałem jedynie głos automatycznej sekretarki. Litość nad samym sobą szybko została zastąpiona uczuciem zazdrości. Zacząłem się zastanawiać, czy Lauren nie wyszła z kimś na spotkanie. Częścią mojej struktury obronnej była zdolność stwarzania sobie zmartwień, które mogły chwilowo zaćmić prawdziwe obawy. Zazwyczaj uświadamiałem sobie tę skłonność. Technikę martwienia zamiennego wpoiła mi i udoskonaliła we mnie matka w czasie mojego okresu dojrzewania. Nawyk zaprzątania sobie głowy wydumanymi kłopotami z czasem przeszedł na mnie i często mijały godziny lub dni, zanim się zorientowałem, co robię. Błądziłem więc po ciemnym domu i zastanawiałem się, czy kiedykolwiek rozmawialiśmy z Lauren o spotykaniu się z innymi osobami. Oczywiście, nie. Nie podejmowałem tego tematu nawet z Merideth. Lauren odnosiła się do mnie z rezerwą. Na pewno dostawała propozycje od innych mężczyzn. Pozwalała się zapraszać. Dziś wieczorem niewątpliwie wyszła z kimś na kolację. To zupełnie logiczne. Ten podstępny dialog usunął Sheldona Harta z mojej świadomości niemal na godzinę. Sporo się nagłowiłem, zanim sobie przypomniałem, że „Zemsta Montezumy” rozgrywa tego wieczora mecz o dziewiątej piętnaście. Zdałem sobie sprawę, że podczas mego chwilowego obłąkania Lauren stała przy drugiej bazie. Gdy rozwiązałem ten nowy problem, natychmiast zasnąłem. 15 Kuchnia Lauren wychodziła na lesistą działkę i zaniedbany trawnik. Zielony wąż wił się przez podwórko i łączył ze zraszaczem w kształcie helikoptera. W kuchni dominowały białe szafki ze szklanymi drzwiczkami i mosiężnymi gałkami. Pomieszczenie sprawiało wrażenie chłodnego sanktuarium, po kilku upalnych dniach sierpniowych. Stara kuchenka gazowa ze lśniącymi porcelanowymi gałkami wyglądała jak nowa. Stała przy ścianie pod kątem prostym do zmywarki z czarną szybą z przodu i klawiszowymi włącznikami. Gładka podłoga z sosnowego drewna aż lśniła. Ani śladu brudu pod listwami. Przebywanie w domu Lauren, po raz pierwszy, było oszałamiającym doznaniem. Opiekała bajgle w piekarniku starej kuchenki gazowej, choć na kontuarze pod przeciwległą ścianą, obok drewnianej półeczki na noże, stał nowiutki nie używany opiekacz. - W mojej rodzinie frytki i słone precelki uchodziły za eleganckie przekąski dla gości. Czuję się skrępowana, gdy dla ciebie gotuję. - Nie zareagowałem. - Jeden czy dwa bajgle? - zapytała. Wypiłem łyczek soku pomarańczowego i powiedziałem: - Jeden. Tandetnym nożem pokroiła w plasterki pomidory, potem zmiksowała je z puszystym twarożkiem śmietankowym. Obok nie używanego opiekacza stała, zupełnie dziewicza, nowoczesna maszynka do kawy, a tymczasem kawa właśnie przestawała kapać do szklanego dzbanka z drewnianą oprawą popękaną ze starości i wilgoci. - Miło z tobą spędzać czas i nie czuć, że jedno z nas zaraz będzie musiało gdzieś pędzić. - Powiedziałem „jedno z nas”, ale oboje wiedzieliśmy, że to ją miałem na myśli. Spojrzała przez ramię i uśmiechnęła się protekcjonalnie. - Wiesz, że dzisiaj pierwszy raz pozwoliłaś mi wej ść do swojego domu. - Bo przedtem nie było ani okazji, ani motywu, doktorze. - Ja miałem motyw, mecenasie - poprawiłem. - Zajmiesz się tym po jedzeniu. Dobrze? Postawiła na małym stoliku między nami półmisek z płatami wędzonego łososia, tęczowym twarożkiem śmietankowym i żółtymi plastrami melona. Bajgle leżały zawinięte w serwatkę w koszyku i rozsiewały wokół woń przypieczonej cebuli. - Czy po wypadkach drogowych robi się sekcję zwłok? - spytałem. Lauren spojrzała na kawałek łososia, który trzymała na widelcu nad talerzem. Potem popatrzyła na mnie z wyrzutem z powodu niestosowności pytania. Przełknąłem kęs jedzenia. - Kiedy zaczynałam pracę, przydzielono mi sprawę podejrzanej śmierci pięćdziesięciosiedmioletniego faceta-powiedziała, ignorując podjętą przeze mnie kwestię. - Sąsiedzi uskarżali się na smród dochodzący z jego domu. W taki sposób się dowiedzieli, że nie żyje. Dzięki strasznemu odorowi. - Skończyła smarować bajgiel, potem ugryzła kęs. Zaimponowała mi, że nawet odrobinę nie ubrudziła sobie ust twarożkiem. - Policjanci traktowali mnie jak uczennicę, która przez przypadek znalazła się w domu zmarłego. Powiedzieli, gdzie mogę stać i czego nie wolno ruszać. Jeden z detektywów dał mi maseczkę do zakrycia nosa i ust, przy tym zasugerował, żebym wróciła do biura. - Sekcję zwłok wyznaczono na późne popołudnie. Detektyw powiedział swojemu koledze, że zamierza przy niej być, wtedy oznajmiłam, że ja również. - Martwy facet cuchnął jak dwadzieścia trupów. Weszłam do pokoju kilka minut po rozpoczęciu sekcji. Przyglądałam się, jak patolog rozcina klatkę piersiową i brzuch na pół. Smród nie wydawał się tam tak okropny, jak w zamkniętym domu. Dwa wielkie wentylatory wysysały odór na zewnątrz. Detektywi nic tylko się przyglądali i czekali. Po chwili pozdejmowali maseczki. Zrobiłam to samo. To był duży błąd. Zachwiałam się. Zaczęłam ręką szukać z tyłu chłodnej ściany wyłożonej kafelkami. Detektywi opierali się biodrami o blat stołu do robienia sekcji. Jeden z nich czyścił sobie paznokcie. Drugi wykonywał ruchy, jakby leczył uciskiem kręgi własnej szyi. - Przez całą następną godzinę czułam na języku smak śmierci i wymiotów. Patrzyłam na rozdęte narządy rzucane na wagę, niczym podroby u rzeźnika. Chwilami robiłam się calutka lepka. Odnosiłam wrażenie, że nawet kafelki na ścianie się pocą. - Gdy patolog skończył swoją robotę, kiwnęłam palcem na Purdy’e-go, jednego z detektywów. Podszedł pewien, że chcę poprosić, aby mi pomógł stamtąd wyjść. Gdybym miała jeszcze chociaż odrobinę siły, na pewno bym mu przyłożyła. - Upewniłam się, czy na pewno nie rzygnę, odkleiłam język od zębów i powiedziałam: Uważam, że powinniśmy przedyskutować tę sprawę. Może zjemy razem kolację. Czy panu odpowiada kuchnia włoska? Ominęłam go, przytrzymałam drzwi i spytałam: Idzie pan? - Jedliśmy lasanię z czerwonym winem. Przez pierwsze dwadzieścia minut Purdy tylko siedział i czekał, kiedy zwymiotuję. Myślę, że potem na mój temat zaczęły krążyć legendy. A w Samie Purdym zyskałam sojusznika. Kostium, który wtedy miałam na sobie, oddałam do pralni chemicznej i ofiarowałam Armii Zbawienia. Lauren wzięła do ust jeszcze jeden kęs bajgla i dodała: - Jak widzisz, mogę rozmawiać o sekcjach zwłok przy jedzeniu. A ty? Moja porcja leżała prawie nie tknięta. - Nie - odparłem. - Chyba nie. Ale to jej nie powstrzymało. - Odpowiedź na twoje pytanie brzmi: tak. Czasami robi się autopsję po wypadkach drogowych. Wtedy, gdy nie ma pewności co do przyczyny śmierci. Czy zawsze pragnąłeś zdobyć tę informację, czy też za twoją ciekawością kryje się coś głębszego? Ugryzłem kęs bajgla. - Znam Sama Purdy’ego. Wypytywał mnie o różne rzeczy, gdy moja pacjentka popełniła samobójstwo. - To dobry gliniarz - wtrąciła Lauren. - Wiesz, że ma magisterium? - Wszyscy w Boulder skończyli studia - odparłem. Zastanawiałam się, skąd się bierze moja wrogość do detektywa Purdy’ego. Nie chciałem, żeby Lauren to zauważyła, więc zmieniłem temat. Czy jest jakiś sposób, aby uzyskać pozwolenie na zapoznanie się z raportem z sekcji zwłok? Jedna z moich pacjentek zginęła w zeszłym tygodniu w wypadku samochodowym i bardzo zależy mi na informacji, czy przed śmiercią miała stosunek płciowy. - Chodzi o to, czy była dziewicą? Sądziłam, że to jedna z pierwszych rzeczy, jakich wy, psychologowie, dowiadujecie się o swoich pacjentach. - Nie bądź taka mądra. Interesuje mnie, czy miała stosunek tuż przed śmiercią. W ciągu ostatnich kilku godzin. - Czemu chcesz to wiedzieć? - Ostatnio złożył mi wizytę jej mąż. Ciekawią mnie fakty poprzedzające śmierć tej kobiety. - Nie miałem pozwolenia, by zdradzić Lauren prawdziwy powód. - Nie potrzebujesz mojej pomocy. Możesz sam przeczytać raport. Zgodnie z prawem stanu Kolorado raporty z sekcji zwłok są dokumentami publicznymi. Czy w tej sprawie toczy się śledztwo? - Nie, nie sądzę. Dokąd mam się udać? - Do biura Okręgowego Koronera. Róg Szóstej i Canyon. Za niewielką opłatą zrobią ci nawet kopie dokumentów. Możesz je wziąć ze sobą i analizować podczas urlopu. Wstała i zaczęła sprzątać ze stołu. W salonie stał stół bilardowy. Wielki, rzeźbiony, z zielonym suknem i skórzanymi kieszeniami. Poza nim nie było żadnych innych mebli. - Bez uwag? - zapytała. Pokręciłem głową. - Jesteś pełna niespodzianek. Rozejrzałem się szybko, ale nigdzie nie dostrzegłem stojaka na kije. Na szerokim parapecie stało niewielkie pudło. - Gdzie są kije? - zapytałem. - Nie grywam z ludźmi, którzy nie przynoszą własnych. - O, naprawdę? - Tak, to brzmi dość arogancko. Ale pomyśl tylko, Alanie. Czy kiedykolwiek poprosiłeś mnie, żebym pojechała z tobą na górską przejażdżkę rowerową albo do Nebraski, albo w miejsce, dokąd zwykli ludzie jeżdżą samochodem? Nie. Nie zdołałam dotrzymać ci kroku, nie należę do tej ligi. - A ja do tej należę? - wskazałem stół bilardowy. - Nie wiem. - Dobrze grasz? - spytałem. - Bardzo dobrze - odparła. - Jak zawodowiec. - To na pewno nie należę? - Stanęliśmy właśnie w drzwiach sypialni. Wielkie łoże z mosiężnymi okuciami tkwiło na środku pokoju jak wyspa. Było zarzucone tyloma poduszkami, że nawet dwunastoosobowa rodzina miałaby na czym położyć głowę. Lauren szturchnęła mnie łokciem pod żebro. Odwróciłem ją twarzą do siebie i pocałowałem. Czułem, jak reaguje. Jej szczupłe ciało stawało się coraz bardziej wiotkie, kiedy wypuszczała powietrze z płuc. Odsunęła się, sięgnęła w drugą stronę korytarza i otworzyła drzwi do swojego gabinetu. Wśród morza książek, segregatorów, pudeł, papierów i plastykowych toreb stało stare dębowe biurko. Pod włoską halogenową lampą widniała antyczna kanapa ze lśniącego mahoniu, obita popękaną brązową skórą. Prawie w całości pokrywały ją segregatory. Byłem oczarowany tym meblem. - Nie korzystasz z kanapy? Jest piękna. - Kiedyś korzystałam - odparła. - Ale żarówka w lampie się przepaliła. - Zupełnie jakby to wyjaśnienie wystarczyło. - Czemu nie wymieniłaś żarówki? - To halogen. Nie lubię się zajmować technicznymi sprawami - odparła, patrząc znad stosu papierów na biurku. - A czego brakuje opiekaczowi i maszynce do kawy? Domyślam się, że wszystkie twoje przyzwoite noże są po prostu tępe. - Szliśmy spacerkiem przez zieleniec nad Chatanqua kilka przecznic od jej domu. - Opiekacz dymi. Maszynka bulgoce i buczy, kawa za wolno się parzy. A noże rzeczywiście są tępe. Sądzisz, że w moim życiu brakuje mężczyzny, prawda? Chryste Panie! - Prawdę mówiąc, Lauren, bawi mnie, że w twoim mistrzowskim panowaniu nad światem zdarzają się chwilami luki. - Skoro mowa o lukach - powiedziała - jak spędzasz wolny czas? Temat został zmieniony. - Wybieram się na długie przejażdżki rowerowe: górskie, nizinne, okrężne. Wtedy jestem w najlepszej życiowej formie. Atmosfera zdawała się lekko napięta. - Czy wybrałaś już termin wyprawy na Los Cabos? - zapytałem. Sądowy terminarz Lauren stał się głównym wyznacznikiem dat naszych wakacji. - Tak. Co powiesz na weekend po Dniu Pracy? Wyjechalibyśmy w czwartek, a wrócili w poniedziałek. O piątej po południu mam sprawę. Muszę na nią zdążyć. - Zadzwonię do biura podróży. - Świetnie. Kiedy wracaliśmy do domu, potknęła się dwa razy. Czułem pokusę, żeby zapytać, co się stało, lecz istniał między nami rodzaj współzawodnictwa pod względem sprawności, więc nic nie powiedziałem. Wzięła mnie pod ramię i oparła głowę o mój bark. Grała w bilard z determinacją i z pełnym skupieniem. Gdy na nią patrzyłem, przypomniały mi się godziny spędzone w warsztacie Petera. Przyglądałem się, jak kształtuje i gładzi drewno. Lauren rzeczywiście grała świetnie. Stuk, łup. Każdy strzał wtrącał bile do skórzanych kieszeni. - Doprowadzałam swoich braci do szaleństwa. Zanim skończyłam jedenaście lat, biłam ich wszystkich na głowę. - Mówiła o swojej wyższości z ogromną satysfakcją. Przed wyjazdem do Kalifornii, do szkoły, brałam udział w turniejach. Jako szesnastolatka zdobyłam mistrzostwo stanu Waszyngton. - Wierzę - powiedziałem. - Jesteś bardzo dobra. -1 nie tylko w tym. - Dopatrzyłem się zaproszenia w jej oczach. Wstałem i poszedłem do Lauren. Jaskrawy blask lampy nad stołem rozświetlał połowę jej twarzy. Wypuściła kij z ręki, a ja położyłem go na stole. Nie odrywała wzroku od moich oczu. Powoli zareagowała, kiedy ją pocałowałem. Rozchyliła, potem zamknęła usta - i znów rozchyliła. Językiem przesuwałem po gładkiej powierzchni jej górnych zębów. Wyszarpnąłem różową bluzkę spod paska szortów i przesunąłem usta w dół, żeby pocałować Lauren w szyję. Czułem zapach kwiatów w długich włosach. Słyszałem przyspieszony oddech. Zadrżała, gdy moje palce przesunęły się po jej nagiej skórze od pasa w górę, wzdłuż boków. Wyczuwałem lekką nabrzmiałość piersi. Dłonie Lauren pozostały nieruchome. Obróciłem ją tak, że grzbietem dotykała wypolerowanej drewnianej ramy stołu. Oparła się rękami o zielony blat. Pochyliłem się, żeby poczuć na ciele dotyk wypiętych piersi. Moje prawe kolano musnęło miękką, ciepłą skórę po wewnętrznej stronie uda jej lewej nogi. Nagle zabrzmiał brzęczyk pagera Lauren. Wyrwała się z moich ramion z determinacją członka ochotniczej straży pożarnej wzywanego syreną alarmową. Znikła na pięć minut w swoim gabinecie. Gdy wróciła, bluzkę miała znów wetkniętą za pasek szortów, a oddech równomierny. - To było miłe - powiedziała tak, jakby jednocześnie oznajmiała, że na tym koniec. Moja erekcja trwała nadal, aż do czasu, gdy kilka minut później wyszedłem. Lauren przytuliła mnie przy drzwiach w taki sposób, żeby nie powiększać podniecenia i nie przypominać sobie o wszechstronności stołów bilardowych. - Czy mówiłam ci o jej dziennikach? - zabrzmiał w moim lewym uchu matowy głos Valerie Goodwin. - Jakich dziennikach? Nie. - Oddzwaniałem do jej domu w dniu wizyty u Lauren. - Aż trudno mi uwierzyć, że zapomniałam. Pan Sheldon Hart ma dziennik Karen. Wiesz, to rodzaj pamiętnika. Znalazłam go pod łóżkiem, kiedy sprzątałam jej mieszkanie. Włożyłam do pudła z osobistymi rzeczami Karen i wszystko przekazałam Hartowi. - Czego dotyczą zapiski? - To właśnie dziwne. Wiedziałam, że prowadziła dzienniki. Pokazywała mi fragmenty. Zapisała mnóstwo zeszytów. - „Moje tomiki” tak o nich mówiła. Teksty z całą pewnością nie nadawały się do pokazania ojcu. Ale były typowe. Jeden z nich dotyczył ciebie i Karen. Nazwała go „Domeną serca”. Spisała tam swoje myśli i odczucia w związku z terapią. Nie przeczytałam całości. Czułam się zbyt zażenowana. Wyznania miały bardzo osobisty charakter. - Który dziennik znalazł się w rękach Sheldona? - Właśnie ten o terapii. - Czy jest w nim coś o kazirodztwie? - Nie, nie w przeczytanej przeze mnie części. - Kiedy Hart dostał pamiętnik? - Parę tygodni po śmierci córki. Dawno temu. - A gdzie są inne? Wiesz? - Nie. I właśnie to jest niesamowite. Kiedy sprzątałam mieszkanie Karen, żadnego innego nie znalazłam. - Bardzo dziękuję za tę wiadomość, panno Goodwin. - Proszę mi mówić Valerie. - Świetnie, Valerie. Dziękuję. Teraz już się domyślałem, skąd „Daily” czerpało informacje. Ale nie miałem pojęcia, co było w tym dzienniku. Tytuł, „Domena serca”, został zapożyczony z monotypu Dawida Bar-bero. Obraz wisiał w niewykończonej dębowej ramie nad fotelem, w którym siadywałem podczas terapii. Przypadł jej do serca od pierwszej wizyty, wstała po sesji, przyglądała mu się pilnie i odczytywała nazwisko autora. „Domena serca”. Kiczowate barwy i prymitywne jakby dziecinne pociągnięcia pędzla; zaokrąglone góry i zielono-purpurowe dolinki. Dwa pudełkowe domy, drzewa jak lizaki, płoty nakreślone z pominięciem perspektywy. - Ja mieszkam w małym domku na wzgórzu - powiedziała kiedyś, relacjonując jedną ze swoich fantazji. - Ty zajmujesz ten dużu dom. Każdy, kto nadchodzi, musi najpierw przejść obok ciebie. Ty mnie ochraniasz. Jesteś strażnikiem „Domeny serca”. 16 Wtorek, godzina 16.00 Śmieszne. Słyszałam, że wyjeżdżasz na urlop. Z kimś! Do Meksyku, prawda? Moja przyjaciółka pracuje w agencji turystycznej „Front Range”. To ona mi powiedziała. - Gretchen Kravner poprawiła się na krześle, wsunęła brzeżek spódniczki pod kolana. - Ostatnio, jak tu jestem, czuję się zażenowana. Może dlatego, że łamię zasady? - Kiwnęła głową, jakby odpowiadała na własne pytanie. Numer domowego telefonu zawsze miałem zastrzeżony. Elektroniczne sekretarki i centra kontaktowe tworzyły bufor pomiędzy moim życiem prywatnym a zawodowym. Jeżyłem się, ilekroć ktoś przekraczał tę strefę. Chociaż w sytuacji, gdy wiele szczegółów mojego życia przedostało się do publicznej wiadomości, czułem się jak prostytutka, która broni swojej cnoty. Mimo wszystko się zdenerwowałem. - A jaką reakcję wywołuje w tobie wiadomość, że wyjeżdżam? - zapytałem głosem jak najbardziej nieprzeniknionym. - To właśnie jest miłe, Alanie. Jestem tylko ciekawa z kim jedziesz. Z kobietą? Może pogodziłeś się z żoną? Wiem, że mi nie powiesz, ale to wydaje mi się interesujące. Tylko nie myśl, że odchodzę od zmysłów. Kiedyś odczuwałabym zazdrość. Złość. Przekonywałabym samą siebie, że gdybym nie była twoją pacjentką, to ja mogłabym z tobą pojechać. Ale to wspaniałe, że teraz jestem tylko ciekawa. Jak byś po prostu był moim przyjacielem. Życzę ci miłej zabawy. Nadal mnie wścieka, że nie wiem, z kim wyruszasz. Że przez środek tego pokoju przebiega linia. - Wskazała dzielącą nas przestrzeń. - Ale jakoś to przeżyję. Pokręciła głową i przewróciła oczami. Gretchen posługiwała się afektowaną mimiką, niczym znakami przestankowymi. Ten gest oznaczał przejście do następnego akapitu. - Myślę, że „Świr” pójdzie na ugodę. - Zmiana była gwałtowna. Ale taka właśnie była Gretchen. - Płomienie gasną. On wie, że przegrał walkę. I stracił mnie. Powiedziałem, że w pewnym sensie będzie jej brakowało tej walki. Zgodziła się z moją opinią. Rozmawialiśmy o tym przez pozostałą część spotkania. Myślami błądziłem gdzie indziej. Przypominałem sobie, co mam do załatwienia przed odlotem do Meksyku. Postanowiłem zmienić agencję turystyczną. Brązowe płatki irysów wymagały usunięcia. Musiałem się upewnić, że Peter i Adrienne zaopiekują się Cicero pod moją nieobecność. Środa, godzina 16.00 - Jest tak jak w gabinecie luster - relacjonował Michael McClelland. - Odbicia są nieskończone. Tracę perspektywę. - Zapach nie znanej mi wody kolońskiej wypełniał pokój. - Czasami po prostu odpowiadam mu bez namysłu. Innym razem czuję, że on umyślnie mnie drażni, żebym wybuchł. Głównie j ednak po prostu go nie ma. To potwór. - Mówił o swoich frustracjach, których powodem był jego szef. Mąż zmarłej kochanki, Phil Hubbard. Twarz i ręce pokrywają mu blizny po jakimś poparzeniu. Myślę, że potrzebuję planu. - Czy on tobie kogoś przypomina? Michael przeszedł do szeptu i zmienił ton. - Mojego promotora. Nigdy nie wiedziałem, co o mnie myśli. Spałem z jego córką. Czy już ci o tym mówiłem? Na skronie wystąpiły mu drobniutkie krople potu. Wyjął z kieszeni chustkę i otarł czoło. Nie odpowiedziałem na pytanie. - Niezła sztuka - wspominał z chichotem. - Miała dziewiętnaście lat, kiedy zaczęliśmy. Wielkie, jędrne cyce. - Najwyraźniej się rozmarzył. - Studiowała na pierwszym roku. Uwielbiała wykradać się z domu. Nasze randki to bardziej jej pomysł niż mój. Spotykałem się z tą dziewczyną przeszło rok. Po pewnym czasie mi się znudziła. Wspaniała, ale niezbyt bystra. W każdym razie zagroziła, że powie ojcu. Wtedy po prostu jąrzuciłem. Nie lubię, gdy ktoś mnie straszy. Poza tym nie sądzę, żeby się odważyła. One zawsze tylko straszą. - Mówiłem ci już wcześniej, że wiązałem się z kobietami, z którymi nie powinienem sypiać. A ty nigdy nie drążyłeś tematu. - Michael McClelland przybrał wyzywającą pozę. Łokcie na kolanach, dłonie złożone, głowa spuszczona. Potem uniósł głowę i spojrzał prosto na mnie. - Czy ty mnie w ogóle słuchasz? A może to cię nie obchodzi? - Nadal szeptał, choć w jego słowach słychać było groźbę. - To brzmi jak skarga na szefa. Albo na promotora - odparłem. Jego czoło jeszcze bardziej się zrosiło potem. - Nie, to moja skarga na ciebie. Myślami przebiegałem ostatnich parę sesji, żeby stwierdzić, na czym stoję. Wypowiedzi McClellanda były łagodne, chaotyczne, nie prowokacyjne. W tym meandrowaniu dopatrywałem się sposobu uniknięcia czegoś naprawdę ważnego. Wciąż powracaliśmy do prymitywnego tematu zastępczego. Michael wyładowywał swój gniew na kobietach, nigdy nie kierował wściekłości na mężczyzn. Z powodu oporu Michaela przed zaakceptowaniem ścisłego związku między obecnymi odczuciami a przeszłymi, postanowiłem kontynuować swój plan zinterpretowania mu jego postawy. - W porządku, możesz się na mnie uskarżać. Pomyśl, jednak lepiej dojść do sedna problemu w inny sposób. - Zawsze jest jakaś główna przyczyna, coś najbardziej istotnego. - Głowę miał spuszczoną. - Ja wiem, co jest ważniejsze. - Nie rozumiem, Michael. Teraz z kolei on nie odpowiedział. Drzwi zamknęły się z łoskotem. Chciałem nimi trzasnąć. To akt symboliczny, mówiłem sobie, oznaczający koniec pracy, początek urlopu. Większość zapisków na temat Michaela McClellanda wciąż miała formę pytań. Byłem psychologiem klinicznym, który wierzył, że odstawia dobrą robotę, gdy liczba pytań przewyższa liczbę odpowiedzi. Ponownie przejrzałem kartę Michaela. Chciałem mieć spokojną głowę przed jutrzejszym wyjazdem. Mój plan leczenia był prosty: stawić czoło oporowi pacjenta. Skrytykować niekonsekwencje. Ustabilizować terapeutyczny alians. Nie dokonaliśmy wielkiego postępu przy niechęci Michaela do zajmowania się wpływem wcześniejszych doświadczeń na jego obecne kłopoty. Wspominał własne dzieje niechętnie i z obojętnością chirurga. Jakby te precyzyjne cięcia były robione na ciele kogoś innego. Wytykanie mu niekonsekwencji w jego wypowiedziach wywoływało jedynie impulsywne kontrataki. Albo zaprzeczenia istnienia sprzeczności. A alians? Więź we wzajemnych związkach terapeutycznych? Ta guma, która się rozciąga w czasie intymnej udręki psychoterapii i zawsze przybiera początkowy kształt, który pozwala pacjentowi na powrót do prywatnego miejsca po większą dawkę bólu? Zwykle alians był budowany na dogłębnym zaufaniu. Początkowo niezasłużonym, przeniesionym z kogoś na psy-choterapeutę. Lecz nie w przypadku Michaela. W miarę bliski związek między nami trwał bardzo krótko, szybko został zdominowany przez dziedziczną nieufność. Może, myślałem dalej, przeceniam wagę aliansu. Może McClelland zechce zakończyć terapię. Może musiał zobaczyć we mnie człowieka niekompetentnego i niedbałego, aby móc mnie odtrącić. Ulga, jaką odczułem na myśl o tym, zakłopotała mnie. Świadczyła o kontrprzekazie. Poprzednie doświadczenia w moim życiu mogły rzutować na spojrzenie na Michaela McClellanda. W przypadku Michaela dokonał się proces przeniesienia emocji. McClelland traktował mnie jak kogoś ze swojej przeszłości. Innych również: swojego szefa, promotora. Obaj byli mężczyznami, posiadali władzę. Ojcowskie przeniesienie. Jasne. Ale co to daje, skoro jestem jedynym, kogo to interesuje. Co ci przeszkadza w poszukiwaniach, Michael?, pytałem go w myślach. Oczywiście, sąjeszcze romanse. Odegranie konfliktu powinno zredukować łączący się z nim lęk. Może miał dziś rację. Chyba powinienem bardziej się skupić na jego zakazanych związkach. Zinterpretować mechanizm odgrywania się na kobietach. Dobrze. Dodatek do planu terapii. Decyzja została sformułowana. Wsunąłem żółte arkusiki między połówki karty i zacząłem ją wkładać do segregatora pod literkę M. Co, u licha, robi karta Karen Hart pod literką M? Wsunąłem kartę Karen z powrotem pod H i zganiłem sam siebie, że jeszcze nie założyłem „kartoteki zmarłych”. Uznałem, że jednak bardzo potrzebuję tych pięciu dni urlopu w Meksyku. Zamknąłem szufladę. W myślach przeanalizowałem przypadek każdego swojego pacjenta. Szukałem nie rozwiązanych problemów, które mogły sprawić, że dana osoba z tej skromnej grupki niespodziewanie odwiedzi mnie w Meksyku. Nic. Zadzwoniłem do biura Jona Yougera, żeby się dowiedzieć jak wygląda moja sprawa. Praktykantka Jona oznajmiła, że otrzymali zapytania, na które mam odpowiedzieć. Jon zdecydował jednak, że odłoży to na czas, gdy wrócę z urlopu. Zadzwoniłem do centrum kontaktowego, zapytałem o telefony do mnie i przekazałem Dianie informacje związane z mojąprak-tyką. Wieczorem już całkiem spokojny, wśliznąłem się do łóżka. Niebie-sko-żółte płetwy, maska i fajka do nurkowania leżały w walizce. Bilety na samolot tkwiły w kieszeni podręcznej torby. Wstałem jeszcze z łóżka, kiedy przypomniałem sobie, żeby zadzwonić do Petera w sprawie opieki nad Cicero. Kwiaty były podlane. Budzik nastawiony. Ostatnio miałem nawyk rozglądania się po pokoju przed pójściem do łóżka. Dawno już uświadomiłem sobie, że robię to, aby znaleźć kogoś, komu mógłbym powiedzieć: dobranoc. Cicero w takich wypadkach niezawodnie otwierała jedno oko albo poruszała uchem. Tego wieczoru przeszywający dzwonek telefonu przerwał ten rytuał. - Obiecaj, proszę. - Dzwoniła Lauren. Miała irytujący zwyczaj pomijania wszelkich grzecznościowych wstępów, kiedy rozmawiała przez telefon. - Nie rozumiem. Ale domyślam się, że chodzi o coś aseksualnego. - Mówię poważnie. Chciałam się dowiedzieć, czy dostałeś raport z autopsji. Obiecaj, że nawet nie wspomnisz o pracy, póki nie powrócimy do Boulder. Zawahałem się. Lauren Crowder traktowała obietnice poważnie. - Ze względu na zmęczenie i późną porę błagam o uznanie mojej niezdolności do przemyślenia tej sprawy... dobrze, obiecuję. - Rany, robisz więcej zastrzeżeń niż telewizyjna reklama samochodu. Dobra. Dostałeś ten raport? Czy twoja pacjentka odbyła stosunek przed śmiercią? Westchnąłem. Byłem w biurze okręgowego koronera na początku tygodnia. - Tak. Miała jeszcze założony krążek antykoncepcyjny. - Nie wspomniałem, że ten fakt pozwolił koronerowi wyciągnąć wniosek, że Anna zmarła nie wiedząc, iż była w ciąży. - Jesteś rozczarowany? - spytała Lauren, mylnie interpretując mój ton. - Nie. Mam nadzieję, że przynajmniej przeżyła prawdziwą rozkosz. Westchnąłem. - Słuchaj, jestem zmordowany. Dosyć rozmowy o pracy. Dzięki za podsunięcie mi pomysłu udania się do koronera. Zobaczę twoją śliczną buzię kwadrans po siódmej jutro rano. - Proszę bardzo. Dobranoc, Alanie. Śnij o mnie. Niestety, zamiast Lauren, przyśnił mi się Michael McClelland. Gdy się obudziłem, zastanawiałem się, czy nie powinienem go przekazać komu innemu. Czy jestem jeszcze w odpowiednim stanie, by wykonywać swojąpracę? Jutro rano o dziewiątej dziesięć Mexicana Airlines zabierze mnie do Cabo San Lucas. Bogu dzięki. 17 Minibus marki volkswagen zabrał mnie i Lauren z lotniska do hotelu Cabo San Lucas. Budynek stał na skale i piasku nad Zatoką Chileno. Widziana ze szczytu urwiska piaszczysta plaża wyglądała niczym profil dumnego orła z rozpostartymi skrzydłami. Krystaliczne wody morza Kor-teza iskrzyły się w ostrym tropikalnym blasku. Zmienne wiatry raz omiatały przestrzeń łagodnymi podmuchami od strony wąskiego morza, to znów dęły silnie spoza wzgórz odgradzających półwysep od Pacyfiku. Nasz domek z jedną sypialnią znajdował się na skraju urwiska tuż przy południowym krańcu zatoki. Przylegający do domku taras był zasłonięty od północnego zachodu, jego południową ścianę stanowiła trzymetrowa porowata skała koloru kremowo-różowego, obrzeżona nędznymi palmami i mizerną bugenwillą w terakotowych donicach. Patio graniczyło z malutkim basenikiem w kształcie nerki, najwidoczniej przeznaczonym na nasz wyłączny użytek. Mieliśmy widok na południe i wschód ubogiego krajobrazu. Wulkaniczny teren - skaliste wzgórki, piasek i skąpa roślinność pustynna - wyglądał, jakby dopiero co został wyrwany morzu. Mimo że przybyliśmy wczesnym popołudniem Lauren zrobiła sobie sjestę. Kiedy spała, siedziałem sam na kamiennym tarasie nad zatoką, ze szklanką zimnego bohemę w dłoni. Moje poprzednie wizyty w Los Cabos zawiodły mnie do Solmar, miniaturowego kanionu oddalonego o szmat drogi od sennego miasteczka Cabo San Lucas i przyległego do niego portu. Pobyt w Solmar nie kosztował mnie nigdy więcej niż sześćdziesiąt dolarów za noc. Zmagałem się z niemiłym podejrzeniem, że sama drzemka Lauren w tym elegancko starzejącym się hoteliku pochłonie nasze pierwsze sześćdziesiąt dolarów. Przypomniałem sobie jednak, że jestem na urlopie, a Lauren prawdopodobnie się uprze, iż sama za siebie zapłaci. Dopiłem piwo i zacząłem się wtapiać w spokój i bezpieczeństwo obcego terenu. Później, kiedy wróciłem z kąpieli w zatoce, Lauren leżała na skórzanym fotelu na tarasie. - Gorąco - powiedziała. - Gdzie się podziała oceaniczna bryza? Pocałowałem ją w czubek głowy, rozsunąłem ciężkie szklane drzwi za naszymi plecami i pootwierałem wszystkie okna i drewniane żaluzje po zachodniej stronie domku. Na ocienionym parapecie siedziała jaszczurka wielkości mojego palca. Po chwili silny, ciepły powiew wypchnął stęchłe powietrze. - Mamy teraz wiatr od Pacyfiku. Rano będzie wiało od zatoki - stwierdziłem. Starałem się, żeby to zabrzmiało uspokajająco. Podmuch wiatru wprawił Laurę w trochę lepszy nastrój. Przyłożyła sobie zimną butelkę pomarańczowej wody sodowej do czoła, potem do policzków. Wziąłem drugie piwo z minibaru. - No, dobrze, co nas dzisiaj czeka? - Łowisz ryby? Tu są podobno wspaniale marliny. Lauren uniosła brwi i pokręciła głową. - O tej porze roku niestety nie pooglądamy sobie wielorybów - powiedziałem. Skrzywiła się. - Prawdę mówiąc, przyjeżdżam do Cabo, ponieważ tutaj nie ma nic do roboty. Żadnych zabytków Inków lub Majów. Można tylko spać, czytać, jeść i pić. Albo grać w tenisa. Nie wzięliśmy rakiet. Jest też nęcąca pustynia, ale nie wynajęliśmy samochodu. - Urwałem, żeby się przekonać, czy podoba jej się moja gadanina. Napiłem się piwa. - Aha, zapomniałem o seksie. Zaraz, zaraz... - Rozpiąłem pasek szortów i zajrzałem do środka. - W porządku, przywiozłem swoje genitalia. Roześmiała się. - To chore. Okropne. - Dziękuję. - Skłoniłem się głęboko, przez co wylałem sobie piwo na nogę. Zjedliśmy późnopopołudniowy posiłek w barze hotelowym, popływaliśmy w promieniach zachodzącego słońca w naszym prywatnym basenie i zjedliśmy lekką kolację w restauracji, na świeżym powietrzu. Później, z powrotem na tarasie, piliśmy gorzki meksykański koniak z lodem i rozkoszowaliśmy się słodką mieszanką powietrza oceanicznego i pustynnego. Trochę przed dziesiątą Lauren ziewnęła, opuściła kołyskę mojego ramienia, pocałowała mnie w usta i powiedziała: - Jestem zmęczona, dobranoc. - Zamknęła za sobą drzwi jedynej sypialni. Czekałem godzinę, aby się otwarły. Na próżno. Następnego ranka wstałem wcześnie i wyciągnąłem kanapę na patio. - Alan - usłyszałem za sobą głos Lauren. - Odwróciłem się i zobaczyłem ją nagą wśród wydętych powiewem firanek. Seks z Merideth był zawsze dobry. Z pewnością żadne z nas nie uznałoby go za czynnik przyspieszający separację. Przeżyliśmy chwile, gdy każde z nas tęskniło w milczeniu, aby drugie zainicjowało pieszczoty, i znieśliśmy burze, gdy oboje baliśmy się, że nasze ewentualne dotknięcia zostaną odtrącone. Przeważnie jednak rozkoszowaliśmy się niespiesznymi, spokojnymi aktami wyrafinowanych pieszczot i westchnień. Czasami kochaliśmy się szybko, zawzięcie, drapieżnie, ale te przypadki były jak oczyszczające deszcze po na ogół słonecznym czasie. Długo jednak żyłem w abstynencji. Jeden krok i Lauren znalazła się przy mnie. Jej szczupłe dłonie uniosły mnie na nogi, jakbym nic nie ważył. Ściągnęła mi szorty i pomogła zdjąć koszulę przez głowę. Najpierw poczułem twarde koniuszki jej piersi, potem miękkość warg na szyi. Splotła swoje palce z moimi i opuściła ramiona wzdłuż boków. Przysunęła się bliżej. Poczułem j ędrność długich nóg, płynną pełność piersi. Uniosła nogę, chropawą piętą podrapała mnie pod kolanem. Rozpoznałem dotyk jej włosów na moim udzie i charakterystyczną wilgotność. Zapach perfum zmieszał się z chłodnym powietrzem. Gdy uwolniła moje dłonie, namacałem twarde mięśnie grzbietu, a potem lekko podrapałem wzgórki jej piersi. Język Lauren znalazł się na moich ustach, wargi i zęby chwytały mnie i puszczały. Wspomniałem o prezerwatywie. Włożyła mi język do ucha i szepnęła, że ma krążek antykoncepcyjny. Chevrolet, którym jechaliśmy do Cabo San Lucas, był jak świątynia na kołach. Plastikowe figurki świętych, widokówki z katedrami i krucyfiksy zdobiły tablicę rozdzielczą zniszczonej taksówki. Kierowca wysadził nas przy restauracji nad zatoką w Cabo San Lucas. Nie wypowiedział ani słowa ponad konieczne negocjacje co do wymaganej opłaty za przejazd. Zamówiliśmy z Lauren pizzę i poprosiliśmy o kilka plasterków limony. Lauren zjadła rybę w oliwie i winie z dodatkiem czosnku. Ja krewetki z grilla. Sala jadalna kryta strzechą była otwarta na zatokę oddaloną o dwadzieścia parę metrów. Piękno otoczenia wynagradzało skłonność szefa kuchni do zbytniego przypiekania potraw. Kiedy sprzątnięto talerze, poprosiliśmy o kawę. Mieliśmy nadzieję, że podadzą nam inną niż meksykańską wszechobecną Nescafe. - Ja mam SM - oznajmiła Lauren. - Słucham? - Nie zarejestrowałem jej słów. Dotknęła polakierowanym paznokciem zagłębienia pomiędzy górną wargą a nosem i zwróciła oczy w lewo, w stronę krańca półwyspu. Potem uniosła wzrok ku bezksiężycowemu niebu. - Mam stwardnienie rozsiane. - Te słowa zabrzmiały ciszej. Wyglądało na to, że zużyła sporo stanowczości przy pierwszej wypowiedzi. - O, Boże - szepnąłem. - Bardzo mi przykro, Lauren. - Nie ma potrzeby. To dla mnie nie nowina. - Nie wiem, co powiedzieć. - Nie musisz nic mówić. Po prostu chciałam, żebyś znał prawdę. Kelner przyniósł kawę. Miał poplamiony, pognieciony fartuch i przepoconą koszulę. Na jego czole perliły się krople potu. Dostaliśmy oczywiście Nescafe. Śmietanka okazała się mlekiem, które wyglądało podejrzanie. Wziąłem głęboki wdech. - Wiesz coś o SM? - spytała i zaczekała na moją reakcję. Wzruszyłem ramionami i jednocześnie kiwnąłem głową. - Jest to choroba powodująca rozpad osłonki mielinowej włókien nerwowych - wyjaśniła. - Prawnik przemienił się w lekarza. Słyszałem tylko, że to choroba postępująca i... nieuleczalna. Tym razem ona przytaknęła. Ze smutkiem. - Pierwsze oznaki pojawiły się u mnie sześć lat temu - zaczęła. - Przeżyłam krótki epizod utraty wzroku. Dziesięciominutowy. Nie dłuższy. W lewym oku. Mój internista powiedział wtedy, żebym się nie przejmowała, bo najprawdopodobniej pękło mi jakieś naczyńko. Potem, mniej więcej półtora roku później, miałam niedowład, mrowienie i zdrętwienie prawego boku. Nie poszłam z tym do żadnego lekarza. W końcu wszystko samo ustąpiło. - A potem... - Lauren popatrywała na mnie raz po raz, bardzo pochłonięta swoją opowieścią. - Dwa lata temu, w maju, zakręciło mi się w głowie. Musiałam się przytrzymać ściany. Pokój wraz z łóżkiem wirował. Dostałam skierowanie do neurologa. Odkrył jakieś różnice w nasyceniu kolorami pomiędzy moim jednym i drugim okiem. Oznajmił, że według niego mam SM. Nakłucie lędźwiowe i badania magnetyczne potwierdziły tę diagnozę. - Co jakiś czas choroba się nasila, potem następuje regres objawów, okres zdrowia. Te dwa etapy występująnaprzemiennie, każdy może trwać kilka dni. Niektóre symptomy nigdy nie ustępują. Ja zawsze mam, silniejsze lub słabsze zawroty głowy. - Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wcześniej? - Nie rozgłaszam tego na lewo i prawo. - To niesprawiedliwe, Lauren. Chyba nie jestem dla ciebie pierwszą lepszą osobą. - Dobra, a co jest sprawiedliwe. - Napięcie w jej głosie wzrosło. Mówiła tak, jakby była na sali sądowej. - To nie AIDS, Alanie, nie zarażam. Nie mam więc moralnego obowiązku informować ciebie ani nikogo innego. Gdybym wyznała ci prawdę wcześniej, mógłbyś decydować, czy się zadawać z chorą kobietą, czy nie. I pewnie wybrałbyś drugie rozwiązanie. Nie widywałbyś się z kimś takim, jak ja, cierpiącym na nieuleczalną chorobę. Teraz musisz się ze mną zadawać, bo stałam się dla ciebie kimś, choć mam stwardnienie rozsiane. - Prowadziła wywód mocno nachylona nad stołem. Jej włosy utworzyły grotę wokół nietkniętego kubka kawy. - Nie pokładasz we mnie wielkiej wiary. - Wiara... - Wolno potrząsnęła głową. - W ubiegłym roku widywałam się z człowiekiem, w którym naprawdę się zakochałam, od pierwszego wejrzenia. Był prokuratorem, specjalistą od obrażeń ciała. - Nabrała powietrza w płuca i odetchnęła głośno. - Kiedyś opowiem ci o pieniaczach... W każdym razie, kiedy przez dwa tygodnie spędzaliśmy każdą chwilę dnia i nocy razem, powiedziałam mu o swojej dolegliwości. Nazajutrz wstał z mojego łóżka i wyszedł. Po południu nie odpowiadał na moje telefony. Wieczorem zostawił mi przed drzwiami kartonowe pudło z rzeczami, które u niego trzymałam. Ani słowa pożegnania. - Łzy napłynęły jej do oczu. - Ani jednego cholernego słowa. Tak, mów mi o wierze. Neurolog już na samym początku mnie uprzedził, że mężczyźni porzucają kobiety chore na SM. I akurat jemu wierzę. - Zamilkła na chwilę. - Chcesz, żebym w ciebie wierzyła? - spytała wyzywająco. - Musisz na to zasłużyć. Podróż taksówką z powrotem do hotelu upłynęła w milczeniu. Kilometry mijały powoli. Analizowałem wydarzenia. Ale mnie urządziła, myślałem z irytacją. Chodziło o wybór pory zwierzenia. Podczas podróży. Zaraz po tym, jak pierwszy raz się kochaliśmy. Po powrocie do domku powiedziałem Lauren, że jestem zły. - Masz prawo - odparła. - Ale ja niczego nie planowałam. Kiedy kochaliśmy się dzisiaj rano, wiedziałam, że nadszedł czas, żeby ci dać szansę zdecydowania, czy chcesz, czy nie chcesz ze mną zostać. Teraz przez kilka dni będę obserwowała twoją reakcję. - Czuję się manipulowany. - Trudno, Alanie. Muszę się przekonać, co naprawdę czujesz. Zdecydowanym krokiem wyszła do sypialni i zostawiła za sobą uchylone drzwi. Spałem na zewnątrz, na tarasie. Na poduszce czułem zapach Lauren. Nie wiedziałem, czy uchylone drzwi to zaproszenie, czy zastawiona pułapka. Odgadywałem, że sama Lauren nie była tego pewna. Następnego ranka, w sobotę, z premedytacją zaproponowałem wyprawę na Plażę Zakochanych, która leżała nie opodal końca przylądka. Wynajęliśmy łódkę w hotelu Hacienda w Cabo San Lucas i popłynęliśmy do słynnego łukowatego wejścia do Baja. Do brzegu dobiliśmy od strony morza Korteza. Z wąskiej plaży rozciągał się widok zarówno na morze, jak i na ocean. Pacyfik był wzburzony. Wysokie fale rozbijały się na płyciźnie, a mie-ciony wiatrem wodny pył przynosił ulgę w rosnącym upale. Siedzieliśmy oparci o siebie plecami. Lauren zwrócona twarzą do Pacyfiku, ja do zatoki. Skwar zaczynał się robić nieznośny. Przypomniałem sobie, że ze względu na chorobę, Lauren źle znosi wysokie temperatury. Czuje się bardziej zmęczona. Moja troska o nią wyparowała nagle, gdy zobaczyłem, jak od strony płytkich rozlewisk u wejścia do morza Korteza zbliża się jakaś para. Dreszcz przebiegł po mojej rozpalonej skórze. Młodej kobiety w czerwo-no-żółtym trykocie nie znałem. Mężczyznę jednak doskonale rozpoznawałem. Był nim Michael McClelland. Podszedł, jakbyśmy wpadli na siebie przypadkiem na chodniku przed moim gabinetem. - Cześć - powiedział. Lauren zrobiła półobrót. - Cześć - rzuciłem z niechęcią w głosie. - Na urlopie? Znowu uciekłeś z miasta? - Gardłowy szept Michaela przypominał syczenie oceanicznego pyłu wodnego. On i jego szałowa blondynka zdecydowali kontynuować spacer. Ona opuściła nas z kapryśnym uśmiechem, on z wymuszonym. - Do widzenia - krzyknąłem za oddalającą się parą. - Kto to? - zapytała Lauren. - Znajomy. - Pozwól, że zgadnę. To na pewno twój pacjent. - Bardzo dobrze, Sherlocku - westchnąłem. - Zrobiłeś się spięty - stwierdziła. - Jesteś gotowa do powrotu? - zapytałem. Zawahała się i znów spojrzała na ocean. - Oczywiście - odparła niepewnym głosem. Wzięła mnie za rękę, kiedy szliśmy ku iskrzącej się zatoce. - Czy twoi pacjenci zawsze jeżdżą za tobą na urlopy? W miarę upływu czasu napięcie między nami coraz bardziej ustępowało. Myśli o chorobie Lauren pozwalały mi przepędzać natrętny obraz pojawienia się Michaela McClellanda w Baja Kalifornia. - Jaki wpływ na twoją pracę ma SM? - W pracy jest idealnie, naprawdę. Żona Roya Petersona, prokuratora okręgowego, też cierpi na stwardnienie rozsiane. Roy to wspaniały człowiek. Osłania mnie, jak może. Przydzielił mi dostatecznie duży pokój, żebym mogła wstawić tapczan i spać, kiedy potrzebuję odpoczynku. - Myślałem, że mężowie porzucają żony chore na stwardnienie rozsiane. - Większość. - Ale są wyjątki? - Tak, mój drogi. - Więc większość ludzi u ciebie w pracy nic nie wie o twojej chorobie? - Prawdę zna tylko Roy i moja sekretarka. Może jeszcze pierwszy zastępca Roya. Nigdy mu nie mówiłam, ale zachowuje się tak, jakby wiedział. - Pomyślała chwilę, potem ciągnęła dalej: - Najgorsze są zawroty głowy. Jak dotąd udawało mi się przebrnąć przez wyjątkowo trudne chwile. Parę razy prosiłam o przerwę w procesie, bo po prostu dłużej nie mogłam wytrzymać. Jestem pewna, że sędziowie uważali, iż dopadła mnie typowa kobieca niedyspozycja, i jakoś mi to uszło na sucho. Znajdowaliśmy się z powrotem na patio, oboje mokrzy po kąpieli w basenie. Pocałowałem ją w kark i objąłem od tyłu ramionami. - To dla mnie trudne, Lauren. Jeszcze wszystkiego nie przemyślałem. Na razie jest mi ciebie bardzo żal. Boję się też o siebie. Nie wiem, co to dla nas znaczy. Palcami lewej ręki głaskała mnie po twarzy: - Tak - szepnęła. Tej nocy pierwszy raz z nią spałem. Oboje byliśmy nadzy w pustynnym skwarze. Dotykaliśmy i całowaliśmy się z otwartymi oczami. Pomijaliśmy intymne strefy tak długo, aż poczuliśmy się pewni, że został wzniesiony most, który spiął brzegi dzielącej nas przepaści. Potem kochaliśmy się gwałtownie i bardzo głośno. Później ona spała, a ja podziwiałem jej urodę. Patrzyłem na piersi unoszące się z każdym oddechem. Ale wokół mojej głowy brzęczała natrętna mucha, która nie pozwalała mi zasnąć, czyli myśl o Michaela Mc-Clellandzie. Co on do cholery robił w Baja? W drodze powrotnej do Denver towarzyszyły nam mocne turbulencje wywołane burzą z piorunami. Zostawiliśmy subaru przy lotnisku. Lauren zaczekała na dworcu lotniczym. Ja pojechałem autobusem na parking po samochód. Gdy wróciłem, siedziała na walizkach przed miejscem odbioru bagażu dokładnie tak jak się umawialiśmy. Pojechaliśmy do Boulder. Zmęczenie Lauren było wyraźne, kiedy wysadziłem ją pod domem, a sam ruszyłem do Spanish Hills. Kiedy wywlokłem się z samochodu, nadbiegła w podskokach Cicero. Chwyciłem swoje rzeczy i wbiegłem do domu ponaglany dzwonieniem telefonu. Początkowo chciałem zignorować potencjalnego rozmówcę, w końcu jednak podniosłem słuchawkę. - Masz pacjentkę nazwiskiem Kravner? Gretchen Kravner? - Pytanie było precyzyjne i mocne jak cios w nerki. - O co chodzi? - zdołałem wykrztusić. - Ona nie żyje, Alanie. Została zamordowana. Poczułem ucisk w gardle. Łzy napłynęły mi do oczu. Ogarnęła mnie wściekłość. - Powiedz coś więcej, Lauren, błagam. - Minionej nocy ktoś włamał się do domu tej kobiety, być może w celach rabunkowych, i zabił ją po krótkiej walce. Ciało znaleźli przed niespełna godziną. A ja dostałam wiadomość minutę po włączeniu pagera. Na miejscu zbrodni jest Sam Purdy. Pamięta ciebie. Mówi, że na toaletce denatki leży rachunek za psychoterapię. Milczała chwilę, potem dodała: Dorwiemy tego, kto to zrobił. - Pojęcie sprawiedliwości nie przebiło się przez chaos prymitywnych odczuć, jakie ogarnęły moją duszę. Kurczowo ściskałem słuchawkę. - Muszę się udać na miejsce zbrodni, kochanie. Potem się z tobą skontaktuję... Alanie? Wszystko w porządku? - Oczywiście. Proszę, zadzwoń później. - Nie czujesz się dobrze, prawda? Obiecuję, że zadzwonię. Odłożyła słuchawkę. Na wypadek jakichkolwiek wątpliwości, mój urlop został oficjalnie zakończony. Część druga Kryształowy żółw 18 Poranny chłód zapowiadał jesień. Powietrze było lekkie i rześkie. Meksykański upał, który mnie krzepił przez pięć dni, pozostał jedynie wspomnieniem. Bezgraniczną ostrość blasku Baja zastąpiły kurczące się promienie skróconego górskiego lata. Zaparzyłem pół dzbanka kawy. Wziąłem gruszkę. Twardy, ziarnisty miąższ był szczególnie niesmaczny. Wyplułem go do zlewu. Malutkie jasne włoski mojego małego palca przylepiły się do kleju opaski „Daily”, kiedy ją zrywałem. Morderstwo Gretchen Kravner opisano w artykule umieszczonym z boku pierwszej strony. Ta lokalna gazeta wkrótce wyznaczy reportera specjalnie do kontaktów z doktorem Alanem Gregorym, pomyślałem. Artykuł zajmował całą kolumnę. Zawarto w nim kilka faktów, lecz głównie wyszczególniono to, co pozostawało tajemnicą. Na szczęście dla mnie do tych niewiadomych należał fakt, że denatka była moją pacjentką. Niewielką miałem nadzieję, że nikt nie odkryje swoistej więzi między mną a Gretchen. Uduszona. Oznaki walki. Zaskoczenie przy włamaniu czy gwałt? Wyniki autopsji są nieosiągalne. Reporter poddawał w wątpliwość związek z szeregiem włamań, które w ostatnich miesiącach nękały dzielnice Wonderland Hill i Sunshine Canyon. Policja odmówiła komentarzy na temat ewentualnych podobieństw. Włączyłem wiadomości Kanału 9 z Denver. Akurat jakiś lekarz usiłował w delikatny sposób dostarczyć najnowszych informacji na temat zastosowania kriogeniki w terapii hemoroidów. Wyrażał się tak okrężnie, że ktoś nieświadomy rzeczy mógłby odnieść wrażenie, iż hemoroidy są chorobą stopy. Pod koniec godzinnych wiadomości połączono się z wozem transmisyjnym ustawionym przed miejscem zbrodni. Relacja reportera brzmiała jak streszczenie tego, co przed chwilą przeczytałem w gazecie. Merideth byłaby dumna ze swojej dawnej ekipy, pomyślałem. Troskliwie dobrano kąt ustawienia kamery i zadbano o odpowiednie tło dla przystojnego reportera. Młodzy dziennikarz wydawał się zawieszony w powietrzu jak Piotruś Pan. Z tyłu widniał kosztowny dom Gretchen i dramatyczny profil łańcucha Flatirons wrzynającego się w niebo. Posiadłość Gretchen była współczesnym cedrowym ranczem u południowego krańca Konllwood, enklawy luksusowych zabudowań o różnych stylach architektonicznych, na granicy zachodniego pasa zieleni Boulder. O tak wczesnej porze dom zacieniała górująca nie opodal formacja skalna, która stanowiła centralną ozdobę Knollwood. Żółta taśma odgradzała miejsce tragedii ze wszystkich stron. Na podjeździe stał policjant w mundurze. Wyłączyłem telewizor. Lauren nie zadzwoniła ponownie poprzedniego wieczoru. Odezwała się za to Diana, która oczywiście już wiedziała o morderstwie. Zapytała, jak się czuję, i zażartowała, że zaczyna się czuć zagrożona. Powiedziałem, że jestem odrętwiały. Przyznałem też, że chyba słusznie martwi się o swoje bezpieczeństwo. Owiało mnie chłodne powietrze łazienki, kiedy wyszedłem spod prysznica. Nie pamiętałem, czy myłem głowę, ale włosy miałem mokre. Czy są czyste? Mam to gdzieś, pomyślałem. Założyłem dres i stare trampki. Znowu napiłem się kawy i przeczytałem o porażce „Broncos”. Drużyna spadła na sam koniec tabeli. Czułem rosnące współczucie dla tych, którym się nie powiodło. Zadzwonił telefon. - Witaj, kochanie. - A po chwili: - Mówi Merideth. - Wiem, wiem - powiedziałem. - Jak się masz? - Świetnie - odparła z wyraźnym zatroskaniem w głosie. - Przed chwilą przeczytałam w depeszy agencji informacyjnej o morderstwie w Boulder. Mam przedziwne przeczucie, że... - Nie przedziwne. Nieomylne - sprostowałem. - Tak, Gretchen była jedną z moich pacjentek. - O, Boże - wyszeptała i umilkła na chwilę. - Co się dzieje, Alanie? - Sam chciałbym wiedzieć, moja droga. Ciesz się, że byłaś tylko moją żoną. Mogło być gorzej. Jako pacjentce groziłoby ci niebezpieczeństwo. - Ależ ja nadal jestem twoją żoną - poprawiła. - W każdym razie nie widzę powodów do śmiechu. Prześladuje cię pech, mój drogi. - Wyobrażałem sobie, jak teraz wygląda i co robi Merideth. Lewy klips leżał przed nią na stole. Prawą ręką skręcała przewód telefonu. Pamiętam jej gesty i zwyczaje, jakby opuściła mnie zaledwie wczoraj. - Co mogę dla ciebie zrobić? Chciałbyś przyjechać tu na jakiś czas? Uciec na trochę z Boulder? Ja teraz nie mogę się ruszyć, ale ty będziesz mile widziany. - Kusząca propozycja. Może z niej skorzystam. Najpierw jednak zaczekam, aż kurz trochę osiądzie. Jeszcze kilka minut gwarzyliśmy tak jak ludzie bliscy sobie. Merideth zapytała o psa. Nie wspominałem jej, że Cicero została porwana i oszpecona. Przyrzekłem dbać o nią i jeszcze nie byłem gotów przyznać, że zawiodłem również na tym polu. Ilekroć rozmawiałem z Merideth, czułem się bardzo dobrze. Aż sam się dziwiłem, że się rozwodzimy. Merideth powiedziała, żebym zadzwonił, jeżeli będę czegoś potrzebował. Obiecałem to uczynić. Odłożyłem słuchawkę, wystukałem numer do Lauren i usłyszałem słodki głosik z taśmy magnetofonowej. Postanowiłem nie dzwonić do jej biura. Obiecała przecież, że sama się ze mną skontaktuje. Zmieniłem dres na strój do jazdy na rowerze. Pedałowałem mocno. Skręciłem na Arapahoe i przejechałem obok restauracji męża Gretchen. Była wzorowana na wiejskiej skandynawskiej gospodzie. Proste, wiktoriańskie linie pionierskiej architektury Boulder widocznie nie działały zachęcająco na klientów. Głód i ciekawość omal nie zmusiły mnie do zatrzymania się na śniadanie. Zwyciężył jednak zdrowy rozsądek. Facet miał w Boulder pięć takich punktów gastronomicznych - czy rzeczywiście oczekiwałem, że będzie stał za ladą właśnie o ósmej rano, w zwykły dzień tygodnia? Od wczorajszego wieczoru zastanawiałem się, czy to nie Douglas Krav-ner, „Świr”, zabił swoją żonę. Sądząc z tego, co mówiła Gretchen, z pewnością miał powody. Ona go szantażowała. Ale policja sama to odkryje. Nie mógł przecież tak naiwnie sądzić, że motyw pozostanie ukryty. Może zabił ją z wściekłości, nie w samoobronie. Poszedł do niej porozmawiać na temat podziału majątku, rozzłościł się jej uporem i wtedy udusił Gretchen. To już bardziej prawdopodobne, oceniłem. A może to było przypadkowe morderstwo? Może została uduszona przez włamywacza przyłapanego na gorącym uczynku? Albo gwałciciela? W Boulder zdarzały się zaledwie dwa morderstwa rocznie. W gorszym roku-pięć, sześć. Statystycznie najbardziej prawdopodobnym mordercą kobiety był jej mąż. Warkot traktora wyrwał mnie z zadumy. Jechałem na północ środkiem Siedemdziesiątej Piątej Ulicy z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę. Kiedy się odwróciłem, żeby przeprosić, kierowca machnął ręką, żebym zjechał z drogi, i znowu wypalił ze swego klaksonu. Zmieniłem bieg. Włoska przerzutka gładko zareagowała na ruch moich palców. Z całej siły nacisnąłem na pedały i zostawiłem gnojka za sobą. Skręciłem w lewo, w pierwszą boczną dróżkę. Rozkoszowałem się swoją przewagą pod względem możliwości przyspieszenia, ale nie byłem taki głupi, aby sądzić, że zdołam długo tę przewagę utrzymać. Godzinę później wróciłem do domu. Na pagerze nie miałem żadnych wiadomości. Irytowało mnie, że Lauren nie zadzwoniła. Niedługo jednak dowiedziałem się, że o mnie myślała. Podniosłem słuchawkę. Po drugiej stronie usłyszałem beznamiętny męski głos. Lauren dała detektywowi Purdy’emu mój domowy numer. Podejrzewałem, że przyzwoitość nie pozwoliła jej zadzwonić do mnie, póki policja nie zakończy części śledztwa, która mnie dotyczy. - Dzwonię w związku z... - Zaszeleściły kartki. Postanowiłem pomóc. - Gretchen Kravner. - Już pan słyszał? Dobrze. Mogę do pana wpaść, żeby o niej porozmawiać? Podobno była pana pacjentką. Tak, pomyślałem, specjalizuję siew kontaktach z przedwcześnie umierającymi. - Kiedy, proszę pana? - Teraz, zaraz. - Świetnie. Mieszkam... Zresztą pan zna adres. - Tak - potwierdził i odłożył słuchawkę. Biały sedan wzbił chmurę kurzu, gdy Purdy skręcił w odnogę drogi za moim domem. Widziałem jego opuszczoną głowę z profilu. Widocznie sprawdzał coś w notesiku. W końcu zajechał pod dom. Czekałem na ganku. - Dzień dobry, detektywie. - Witam pana doktora. Purdy oparł się lewą ręką o otwarte drzwi, żeby łatwiej podnieść swoje wielkie cielsko z fotela. Sportowa marynarka zadarła mu się wysoko. Liczne zagniecenia świadczyły o częstym jej noszeniu pomiędzy jednym praniem chemicznym a drugim. - Dawno się nie widzieliśmy - powiedział. Kiwnąłem głową. - Ładny stąd widok na góry - spróbował ponownie nawiązać dialog. - Bardzo dziękuje - odparłem z dumą właściciela, jakby centralna partia Gór Skalistych należała do mnie. - Mogę wejść? - Tak, oczywiście. Zapraszam. - Odstąpiłem w bok i wpuściłem gościa. Cicero zachowała się miło wobec przybysza. Nawet ani razu nie szczeknęła. Nie zareagowałem, kiedy wetknęła mu swój wielki pysk pod jądra. W salonie szybko usiadłem w swoim fotelu, zanim Purdy zdążył uzurpować sobie do niego prawo. Fotel, który zaproponowałem detektywowi, był zwrócony ku górom. - Tym razem to nie samobójstwo, doktorze. Nie odpowiedziałem. Denerwowało mnie nagłe wtargnięcie gliniarza, który patrzył osądzającym wzrokiem i dziwił się, że moi pacjenci wciąż umierają. W milczeniu, które zapadło, przyszło mi na myśl, że przy właściwym policjancie i odpowiednim psychologu, całe to przesłuchanie można by przeprowadzić w ogóle bez słów. - Ma pan kawę? Zdumiała mnie jego bezczelność. - Z cukrem i śmietanką? - Z dwiema łyżeczkami cukru - odparł detektyw Purdy. - Niestety, detektywie, uważam, że nie mogę rozmawiać z panem o Gretchen. - Uniosłem parujący kubek do ust i patrzyłem, jak Purdy pije wrzątek, niczym zimne piwo w lipcowe popołudnie. - Ona jest martwa, doktorze. - Ale zachowuje prawo do tajemnicy. Stało się ono częścią jej majątku. - Kusiło mnie, żeby wyjaśnić, że ostatnio nieoficjalnie przechodzę nieustający kurs prawny na ten temat. Ogromny mężczyzna westchnął. Rozdrażnienie zawiłościami postępowania sądowego było ostatnio jego niemiłym, ale znajomym towarzyszem. - Chcę tylko takiej samej informacji, jakiej mi pan udzielił o tamtej pacjentce, tej samobójczyni. - Serdeczność ustąpiła miejsca oficjalnej grzeczności. - Popełniłem błąd. Wtedy nie powinienem panu niczego mówić. - Jezu, ja nie chcę wiedzieć nic o konfliktach osobowościowych. Guzik mnie obchodzi, kiedy straciła dziewictwo albo jakie miewała sny. Ja tylko usiłuję złapać mordercę. To wszystko. - Tonem wyrażał prośbę: „Nie bądź dupkiem”. - Niech pan pozwoli, że zadzwonię do kogoś i poproszę o radę w tej sprawie, później skontaktuję się z panem. Do tego czasu nic o Gretchen nie powiem. Nie podziękował za kawę. Wyszedł. Po półgodzinie znowu zadzwonił telefon. Miałem nadzieję, że to Jon Younger, do którego zatelefonowałem, gdy tylko detektyw wyszedł za próg. - Boże, ty dopiero potrafisz człowiekowi nadokuczać. - Witaj, Lauren. - W jej głosie nie dało się wyczuć zatroskania moim samopoczuciem. - Przed chwilą rozmawiałam z matką Gretchen Kravner. Mieszka w Cleveland. Jest jedyną spadkobierczynią i egzekutorem testamentu córki. Zwalnia cię z obowiązku dochowania tajemnicy. Mam jej numer, jeśli chcesz to sam od niej usłyszeć. Jest koło mnie Purdy. Jezu, Alanie, czy to naprawdę konieczne? - Podyktowała mi numer i oddała słuchawkę detektywowi. Zanim zdążyłem sformułować odpowiedź, znów usłyszałem głos detektywa. - Witam ponownie, doktorze. Dwadzieścia minut, dobra? - Świetnie - wycedziłem przez zęby i odłożyłem słuchawkę. Właśnie nalewałem sobie kolejną porcję kawy, gdy usłyszałem samochód na zewnątrz. Odczułem pokusę, aby zażądać pisemnej zgody na udzielenie informacji. Miałem do tego prawo. Lauren by się wściekła, gdybym to zrobił. Nie wiedziałem tylko, czy był to argument za, czy przeciw temu, że jestem pedantem na punkcie legalności. Ostateczną decyzję, by współpracować z zastępcą prokuratora okręgowego podjąłem na przekór sobie. Wszedł Purdy. Bezceremonialnie wziął kubek z mojej ręki i usiadł w fotelu, w którym przedtem ja siedziałem. Obecność detektywa stała się czymś zwyczajnym dla Cicero. Na jego wejście zareagowała uniesieniem ucha. - No - zaczął. Odstawił kubek, podrapał się palcem w grubą szyję i sięgnął do kieszeni marynarki po notesik. - Co mi pan powie? - A co mogłoby pomóc, detektywie? - Moje słowa były bardziej pojednawcze niż ton, jakim je wypowiadałem. - Zna pan kogoś, komu zależałoby na jej śmierci? - Sądziłem, że została zamordowana podczas włamania. - W tym właśnie problem. Wszystko wskazuje na włamanie. Przedmioty są porozrzucane, potłuczone. Portfel otwarty, bez pieniędzy i kart kredytowych. Ale jeśli już, to robota włamywacza-amatora. Brak jednak wyraźnych dowodów. Badamy więc wszystko gruntownie i rozważamy możliwość, że mamy do czynienia z kimś, kto uważa policję za bandę głupców. Co, niestety, zbytnio nie zawęża nam pola poszukiwań. - Czy rozmawialiście z adwokatem Gretchen, panią Elizabeth Warren? - Wyjechała z miasta. Próbujemy ją odnaleźć. - Moim zdaniem musicie porozmawiać z mężem zmarłej. Purdy czekał, aż powiem coś więcej. Doceniałem jego umiejętność prowadzenia przesłuchania. - Ona go szantażowała w swoim postępowaniu rozwodowym. Chociaż słowo szantaż jest chyba za mocne. Pan Kravner wdał się w jakieś nielegalne operacje giełdowe kilka lat temu i Gretchen wykorzystywała to w celu załatwienia korzystniejszej dla siebie umowy majątkowej. Jestem pewien, że Elizabeth Warren wie więcej na ten temat. - Wydaje mi się, że szantaż jest odpowiednim słowem. - Cóż, to pana opinia, detektywie. - A jak się układała wam współpraca. Terapeutyczna, oczywiście. Zignorowałem docinek. - Bardzo dobrze. - Widywała się z kimś? Umawiała? Gdy o to spytał, byłem ciekaw, czy pamięta naszą poprzednią rozmowę i moją żenującą ignorancję w sprawie prywatnych kontaktów z mężczyznami, jakie miała Karen Hart. Prawdopodobnie pamiętał. - Tak, widywała się z kimś z działu marketingu w Bali Aerospeace. Z jakimś Frankiem. Nie znam nazwiska. I jeszcze z facetem imieniem Robin. Zdaje się, że to pilot jakichś linii lotniczych. Żadnego z nich nie traktowała poważnie. - A czy oni traktowali ją poważnie? - Dobre pytanie, detektywie. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że nie. - Czy miała jeszcze kłopoty z kimś innym? - Nie. Tylko z mężem. Ona nie jest... nie była typem kobiety, która mogła mieć wielu wrogów. Ustępowała ludziom. Wielu ludzi ją wykorzystywało. A najbardziej własny mąż. - Ofiara - ocenił Purdy. - Tak. Przez duże „O”. - Mąż ją bił? - Tak i nie. Na początku małżeństwa sprawiał jej niezłe lanie. Ale nie w ostatnich latach. Niech mnie pan dobrze zrozumie. Gretchen była maltretowana. W końcu porzuciła go, kiedy pociągnął ją za włosy o jeden raz za dużo. Znęcanie się polegało jednak przede wszystkim na krytyce i ciągłych indagacjach. Musiał wiedzieć o wszystkim, co ona robi. Zwyczajny tyran. Wyniszczał żonę dokładnie tak samo, jakby jej codziennie sprawiał lanie. - Jak zatem zdołała tak mu się postawić w sprawie majątkowej? - Z moją pomocą. - Przez chwilę zastanawiałem się, czy to stwierdzenie mi schlebia, czy też raczej jest samooskarżeniem. Purdy tylko kiwnął głową. - Kiedy odbyła ostatnią sesję z panem? - W ubiegły wtorek, o czwartej. To jej stała pora. Nie zaszło wówczas nic niezwykłego. Mówiła dużo o tym, jak się czuje w momencie, gdy walka z mężem dobiega końca. Odnosiła wrażenie, że są bliscy zawarcia ugody. Nic szczególnego nie przychodzi mi na myśl. Moje notatki zostały w gabinecie. - Będziemy potrzebowali akt Gretchen Kravner. Wszystkiego, co jest. Przygotowujemy już wezwanie do sądu. Jeżeli jeszcze coś się panu przypomni, proszę do mnie zadzwonić. A przy okazji, pozdrowienia od pani prokurator. - Słaby zarys uśmiechu rozświetlił kwaśną minę detektywa. W drodze do drzwi zatrzymał się, odwrócił i dodał: - Ona już była gotowa wezwać przysięgłych, żeby wydobyć od pana notatki. Do końca tygodnia musiałby pan wówczas wybrać między milczeniem a więzieniem, doktorze. - Zakładam, detektywie, że wraz z wezwaniem dostanę kopię dokumentu zwalniającego mnie z obowiązku zachowania tajemnicy. Łypnął na mnie groźnie, a jednocześnie z szacunkiem należnym osobie, która nie dawała się zastraszyć. - Pewnie. Postaram się nawet osobiście przekazać tę prośbę zastępczyni prokuratora okręgowego. Będzie nią uradowana. Cicero podskakiwała obok mnie, kiedy odprowadzałem detektywa Pur-dy’ego do samochodu, a potem patrzyłem, jak odjeżdża. 19 Późnym popołudniem instynktownie spojrzałem na zegarek. Wtorek, szesnasta czterdzieści pięć. W zwykły wtorek właśnie skończyłaby się sesja z Gretchen. Do oczu napłynęły mi łzy. Wstałem, poszedłem do kuchni, poszperałem w lodówce i wyjąłem szampana pozostawionego na dawno już zapomnianą okazję. Odkorkowałem butelkę i nalałem sobie kieliszek. Wróciłem do salonu w towarzystwie mojego wspaniałego psa, wzniosłem toast za zachód słońca i Gretchen Kravner. Tego wieczoru siedziałem po ciemku i słuchałem starych piosenek Joni Mitchell. Puszczałem „Nie wiem, na czym stoję” z pół tuzina razy, mimo irytującego trzasku w drugim wersie. Napiłem się jeszcze wina. Znalazłem wersję „Nic nie zostało do stracenia” w wykonaniu Janis Joplin. Wspomniałem prostotę swoich lat młodzieńczych, gdy piosenkarze śpiewali w radio o moim życiu. Wyszedłem w mrok, żeby ukraść pomidora z ogródka Adrienne. Peter właśnie rwał groszek i fasolkę. Po głębokim namyśle stwierdził, że wygolony pasek na szyi Cicero może być rezultatem działania niewyjaśnionych sił, podobnie jak niemal chirurgiczne okaleczenie bydlęcych genitaliów, które sporadycznie wprawiało w zdumienie ranczerów we wschodnich rejonach Kolorado. Gdy Peter był w filozoficznym nastroju, nigdy się mu nie sprzeciwiałem. Zwykle liczyłem na to, że Adrienne jest dostatecznie blisko, żeby spełnić swą rolę małżonki i sprowadzić go na ziemię. Jednakże była ona nieuchwytna, więc Peter i ja dziesięć minut rozprawialiśmy o mądrości oraz skuteczności wyższych bytów, które komunikowały się z nami poprzez rzeź ssaków. Dostałem kilka pomidorów i bakłażana wraz z przepisem na sporządzenie cudownej zupy. Poszedłem z psem do domu. Zrobiłem dwie zapiekane na ruszcie kanapki z serem, pomidorami Adrienne i z musztardą. Jedną dałem Cicero. Poprzednio nie reagowała, gdy starałem się dowiedzieć, co przeżywała w czasie pobytu poza domem. Zachowywała milczenie i grzecznie wysłuchiwała moich rosnących podejrzeń, że te wszystkie rzeczy, które mi się przytrafiają, nie są zwykłym zbiegiem okoliczności. Dowodów na jakiś związek między tymi zasadniczo odmiennymi nieszczęściami nie posiadałem, ale Cicero nie była dociekliwa. Grzeczna psia uwaga zmieniła się w głębokie zainteresowanie, gdy Cicero zauważyła, że jeszcze nie zjadłem swojej kanapki. Gdyby szampan nie osłabił mojej spostrzegawczości, prawdopodobnie zdałbym sobie sprawę, że suka patrzy na mnie z tą samą uwagą, jaką ja poświęciłem w ogrodzie Peterowi, gdy chciałem wyłudzić pomidory. Nieważne. Cicero słuchała, kiedy mówiłem o Lauren. Wnikliwość obserwacji rzadko daje się zwiększyć alkoholem. Podobnie jak i rozsądek. Przeszedłem do analizy związku ambiwalentnego traktowania mnie przez Lauren z jej własnymi problemami. W obawie, aby to nie zabrzmiało jak wypowiedź gościa popołudniowego programu telewizyjnego, ubrałem wypowiedź w naukowe terminy. Kanapka znikała w kosmatej paszczy, a tym samym malało zainteresowanie psa moimi wywodami. Cicero leżała teraz zwinięta na swoim kilimku. Skierowałem monolog na temat stwardnienia rozsianego, lęku przed odtrąceniem, ideału ego i integralności cielesnej. Zacząłem się rozwodzić nad wstępnym wnioskiem, że Lauren wybrała na partnera specjalistę od obrażeń ciała, gdyż wiedziała, że on nie zajmie się jej chorobą, a była przerażona, że ja ewentualnie mógłbym. Cicero chyba się ze mną zgadzała. Pewnie mógłbym. Ale czy chciałem? Poczułem się zażenowany tym pytaniem. Sen mnie unikał, kiedy przeniosłem się z ciemnego salonu do sypialni, z fotela na łóżko, od starych płyt do starych filmów. W końcu zasnąłem. Ale nie spałem dobrze. Mogłem mieć niespokojne sny przez Michaela McClellanda albo przez Lauren Crowder. Nawet przez Merideth, chociaż minęło już tyle miesięcy od rozstania. Niewątpliwie miała też prawo nękać mnie myśl o Gretchen Kravner. Lecz Karen Hart teoretycznie nie powinna zmieniać mojego spoczynku w niepokój. Chociaż z drugiej strony, jej śmierć stanowiła dla mnie groźbę nuklearną. Tak czy inaczej ta noc należała do Karen Hart. Grunt usuwał mi się spod stóp, choć wciąż jeszcze nie wierzyłem, iż coś podobnego mogło mi się przytrafić. Najgorsze byłoby to, gdyby sprawa z Karen Hart weszła na wokandę sądową, a ja bym przegrał. Zostałbym pozbawiony ubezpieczenia, a tym samym wszelkich rezerw finansowych. Ponadto nosiłbym piętno psycho-terapeuty wykorzystującego pacjentów. Diana, Merideth, Adrienne, Peter, Jon, i Lauren straciliby do mnie zaufanie, pozostałbym w izolacji, już nikt by mi nie wierzył. Poszedłbym do więzienia za popełnienie ohydnego przestępstwa. Niewidzialność wydawała się najgorszą rzeczą. Nikt by mnie nie dostrzegał. Tak jak bezdomnych na śródmiejskiej promenadzie Boulder, obok których przechodzi się obojętnie. Ja też zaczynałem zaznawać smaku rodzącej się niewidzialności. Najwyraźniej już zmieniałem swoją strukturę molekularną. Twarze, które niegdyś uśmiechały się na powitanie, teraz pozostawały nieruchome. Tak całkiem niedawno bliskie mi osoby potrafiły się zdobyć zaledwie na pobieżne kiwnięcie głową, kiedy przechodziłem obok. Czasem sprawdzałem, czy liście jeszcze szeleszczą, pod moimi stopami, i zastanawiałem się, czy nie unikają mnie nawet podmuchy wiatru. Kiedy indziej znów moja obecność zmieniała bieg wydarzeń. Gdy wchodziłem do pokoju, rozmowy milkły. Potrafiłem tłumić śmiechy. Przyspieszałem odejścia. Gorszy przypadek był nie do wyobrażenia. Nie mogłem uwierzyć, że to się stanie. Żyłem więc we względnym luksusie niedowierzania. Mówiłem sobie, że coś musi pęknąć. Nocami przeważnie źle sypiałem. Czasami w ogóle nie zmrużyłem oka. Schudłem pięć kilo. Zawsze lubiłem dobre jedzenie, ale ostatnio wzięcie czegoś do ust stało się ciężkim zadaniem. W te noce, gdy spałem, śniło mi się, że brodzę w ogromnym morzu. Na horyzoncie, na tle ciemnego nieba piętrzyły się wielkie góry wodne. Symbolizowały wszystkie niepokojące mnie sprawy: śmierć Karen Hart, morderstwo Gretchen, rozwód z Merideth, ambiwalencja Lauren, zamierająca praktyka. A ja po prostu się przyglądałem, jak fale wzbierają, ale nadal pozostają daleko. Gdyby nadciągnęły, dałbym pod nimi nura i wypłynął na spokojne wody. Nigdy by mnie nie dopadły. Na jawie wierzyłem w to przez cały czas. 20 Pewien malarz, którego za szybko chciałem wyleczyć, upomniał mnie, że „za bardzo się spieszę z nakładaniem farby na płótno. Niekiedy” - rzekł - „trzeba poświęcić trochę czasu na przygotowania. Nie można malować, póki grunt nie jest odpowiedni”. Była to lekcja, którą postanowiłem zastosować w terapii Michaela Mc-Clellanda. Czekałem na jego przybycie na umówioną wizytę o czwartej po południu następnego dnia. Mój żołądek skurczył się boleśnie, gdy pomyślałem o rozmowie na temat naszego wspólnego spotkania w Meksyku. „Daily” jeszcze nie łączyło mnie ze sprawą morderstwa Gretchen Krav-ner. W porannym wydaniu zamieszczono jednak zdjęcie zmarłej. Michael McClelland najprawdopodobniej skojarzy postać z fotografii z kobietą, którą widział w poczekalni przed miesiącem. Impuls, aby się bronić przed McClellandem, był czymś obcym. Rzadko przyjmowałem postawę defensywną wobec pacjentów. Przysiągłem sobie ją zwalczać. Niech się na mnie złości. Niech się wyładuje. Wziąłem jednego z kryształowych żółwi ze stolika do kawy. Waga i przejrzystość figurki wpływały uspokajająco. Jak w psychoterapii, kroki żółwia są wolne i pewne. Pytanie: jak długo trwa psychoterapia? Odpowiedź: tyle, ile przeczytanie książki. Zależnie od grubości i szybkości czytania. Zawibrował pager. Wyjąłem małe czarne urządzenie z plastikowego futerału i odczytałem wiadomość. Michael McClelland odwołuje wizytę. Płynne kryształy poinstruowały mnie, abym zadzwonił do centrum kontaktowego po dalsze szczegóły. Głos informatora z centrum kontaktowego brzmiał rzeczowo i służbi-ście. Osoba z drugiej strony linii czytała z ekranu komputera przy wtórze stłumionych stuków klawiatury. - Powiedział, że musi odwołać. Jest w drodze na Florydę, na spotkanie z huraganem Frances. Potem wygłasza referat w San Francisco. Przyjdzie do pana o zwykłej porze w przyszłym tygodniu. Podziękowałem i poczułem odprężenie. Michael McClelland rzeczywiście zajmował się badaniem gwałtownych burz. Komunikat o huraganie Frances ukazał się w porannym wydaniu „Daily”. Wichura rozwijała się szczególnie szybko. Zaledwie w ciągu dwudziestu czterech godzin z tropikalnego niżu dojrzała do Kategorii Trzeciej. Wciąż się nasilała i groziło, że skręci na północ, ku atlantyckiemu wybrzeżu Florydy i obu Karolinom. Mój własny sztorm miał dużo dłuższą żywotność. Obijał się o linię brzegową życia jak srebrna kulka w maszynie do gry i wywoływał umiarkowane zniszczenia. Potem powracał nad wody, aby nabrać energii i wyszukać nowe eksponowane miejsce ataku. Ciągle jednak podejrzewałem, że była to w rzeczywistości jedna wściekła burza, nie zaś szereg przypadkowych zjawisk meteorologicznych. Merideth, Karen, Anna i Gretchen. Może Merideth dałoby się wyeliminować z tej listy. A co łączy pozostałe? Ja. Stanowię wspólny mianownik. Poddawałem je wszystkie psychoterapii. Pierwsza śmierć była samobójstwem, druga wynikiem wypadku drogowego, a ostatnia prawdopodobnie morderstwa. Jak dotąd wytoczono tylko jedną sprawę w sądzie. Uczyniono tylko jedno pomówienie o nadużycia seksualne. Tych trzech pacjentek nie łączyła żadna nić. Owszem mieszkały w tym samym niewielkim miasteczku, ale nie miały z sobą nic wspólnego. Inaczej bym wiedział. Cokolwiek zdołałem wymyślić, wszystko prowadziło do mnie i mojego gabinetu. Byłem jedynym czynnikiem, który w nieodgadniony sposób zespalał zmarłe osoby. Poszedłem korytarzem do otwartych drzwi Diany. Tego dnia nie j edli-śmy lunchu, bo ona musiała się zająć jakimś nagłym przypadkiem. - Skończyłaś na dziś? - Tak - odparła. - Ostatnia wizyta została właśnie odwołana. - Masz ochotę na drinka albo kolację? Zawahała się i skrzywiła przesadnie. - Nie jestem pewna, czy kobieta może się czuć bezpieczna w twoim towarzystwie. - Wiem, ale to mało śmieszne. Właśnie o tym chcę z tobą porozmawiać. Zaryzykujesz? Obiecuję, że pójdziemy do dobrze oświetlonego miejsca pełnego ludzi. - Ty stawiasz? - zapytała. - Za tę konsultację płaci spółka. - W porządku. Chcę ryby z rusztu u Winstona. - Nie żądasz wiele. - Tak. Każdy mi mówi, że powinnam popracować nad pewnością siebie. Poszliśmy na Pearl i dalej na promenadę. Lato się przedłużało, więc wciąż panował tam ruch. W ogródkach kawiarni i barów tłoczyli się młodzi profesjonaliści Boulder, którzy odpoczywali po pracy. Diana przywitała się co najmniej z trzema, gdy wolno posuwaliśmy się Broadwayem, a potem skręciliśmy w Trzynastą do hotelu Boulderado. W odrestaurowanym dziewiętnastowiecznym holu Boulderado panował miły chłód i spokój. Na aksamitnych kanapkach siedziało zaledwie kilka osób. Jedni czytali gazety, inni po prostu przeglądali pisma pod witrażowym baldachimem. Przeszliśmy do restauracji. Poprosiliśmy blond kelnerkę o lożę dla niepalących. - Czy mój wspólnik ma ochotę na butelkę wina. - Uniosłem kartę win. - Tylko kieliszek, może dwa. Zobaczymy co proponują. - Diana wzięła ode mnie kartę i szybko przebiegła ją wzrokiem. - Czy Sonoma-Cutrer Char-donnay jest za drogie? Jeśli tak - odwróciła kartkę - to Phelps Sauvignon Blanc. Powiedziałem Dianie, że może być chardonnay. Kelner przyjął zamówienie i odszedł. - Czy wiesz - powiedziałem - że nie masz zielonego pojęcia o wartości pieniędzy? - Pewnie, ale za to Raoul ma. On natomiast traci orientację w terenie. A ja mogłabym z zawiązanymi oczami znaleźć drogę w lesie. Pasujemy do siebie idealnie. - Spojrzała na mnie z łagodną przyganą. - Tak czy inaczej to ja poprosiłam, żebyśmy tu przyszli na kolację... - Urwała, żeby spróbować odrobinę wina. - Dobre - oceniła. Uniosła wzrok i kiwnęła głową, żeby kelner napełnił cały kieliszek. - Ale to ty, człowiek w zasadzie bezrobotny, zgodziłeś się zapłacić za ucztę. Ostatecznie więc, które z nas ma mniejsze pojęcie o wartości pieniędzy? - Dlaczego ciągle popełniam ten sam błąd? Mimowolnie proszę cię o barwny komentarz na temat mojego życia. - Bo ty mnie potrzebujesz, kochanie. Ja strzegę twojej przyzwoitości. - Uśmiechnęła się od ucha do ucha. - Dobre winko. Może troszeczkę za kwaśne. Kelner w okularach wrócił po chwili, żeby przyjąć zamówienie. Diana wzięła rybę z rusztu, ja kalmary. Ona poprosiła też o ceviche na przekąskę, ja zrezygnowałem. Zwykle nie mogłem oprzeć się pokusie zjedzenia kała-marnic, choć później niemal zawsze byłem zawiedziony ich smakiem, zapachem i obfitością tłuszczu. Moja krzywa uczenia się często przebiegała niewłaściwie. Przez kilka minut sączyliśmy wino w milczeniu. Potem Diana zapytała: - Co było dla ciebie gorsze: wiadomość o morderstwie czy o samobójstwie pacjentki? Widzisz jakąś różnicę w odczuciach? - To dość grubiańskie pytanie, Diano. - Trudno, ktoś musi przerwać twój ponury nastrój. - Odchyliła się w tył, żeby zrobić miejsce na talerzyk ceviche. - Tak. Istnieje duża różnica. Tym razem mój gniew jest skierowany bardziej na zewnątrz. Kiedy Karen popełniła samobójstwo, przede wszystkim byłem zły na siebie. Zastanawiałem się, co zrobiłem źle. Z powodu śmierci Gretchen odczuwam po prostu żal. - Uniosłem kieliszek do ust. - Znasz się na winach. - Znam się na wszystkim. To dotyczy również wspólników. Chcesz spróbować? - Podsunęła mi na widelcu trochę ciągnącej się, nierozpo-znawalnej istoty z głębin morskich. - Nie, dziękuję. - Zignorowałem przejaw pewności siebie Diany. - Pamiętasz, jak Cicero została latem wystrzyżona? - Kiwnęła głową. - Peter uważa, że zrobili to kosmici. Jak w przypadku usuwania bydlęcych genitaliów. - Peter zapewne wie, co mówi, bo i jemu chyba coś usunęli. - Peter i Raoul przyjaźnili się. Ja z Peterem też się przyjaźniłem. Diana nie mogła tego zrozumieć. - Jeśli to wszystko nie jest spowodowane działalnością jakiegoś krewniaka ET, to sądzisz, że poza zbiegiem okoliczności w grę wchodzi jeszcze coś, co ma wpływ na los moich pacjentek? - Muszę przyznać, że sama się nad tym zastanawiałam. Czy widzisz między nimi jakiś związek. - Nie, oprócz tego, że wszystkie przychodziły do mnie na psychoterapię. - W takim razie to wyklucza Merideth i Cicero. Nie leczysz chyba żony ani psa, prawda? Rozmawialiśmy jeszcze o planach Diany i Raoula związanych z podróżą na Galapagos. Kelner zabrał pusty talerzyk po przekąsce i przyniósł zamówione dania. Diana wzięła butelkę z wiaderka, zanim zdążył to zrobić kelner, i napełniła nasze kieliszki. Z zaskakującym niepokojem postanowiłem zadać jej kluczowe pytanie. - A zatem uważasz, że to, co się dzieje, te wszystkie śmierci, nie mają ze sobą związku? - Wiesz, że jestem jedną z wyznawczyń wiary we wzajemne powiązania we wszechświecie. Motyl poruszający skrzydłami w Amazonii wywiera wpływ na nasze życie w Boulder. Ale odcinam się od teorii o kosmitach i sromie jałówek. Póki więc nie dostarczysz mi konkretnych dowodów, mówię: prawdopodobnie te wydarzenia nie mają ze sobą związku. - Zagłębiła widelec w rybie. - Ile jeszcze przyjmujesz kobiet? - Pięć. - Jeśli jeszcze jakieś umrą, wówczas zmienię zdanie. - To mi przypomina umieszczenie znaku stop po tym, jak czwarty przechodzień zginie na przejściu dla pieszych. Wzruszyła ramionami i popatrzyła na mój talerz. - Nie będziesz jadł? Wziąłem widelec, nabiłem krążek kalmara i włożyłem mięso do ust. Smakowało jak smażony ustnik balonika. Powinienem zamówić ahi. 21 Myślę, że bardzo się od siebie różnimy. - Mój słuch zarejestrował w słowach Lauren nie tylko stwierdzenie, ale i wniosek. - Nie zgadzam się - zaprotestowałem słabo. W ostatniej chwili opuściłem słowo „stanowczo”. - Spójrz, gdzie mieszkamy, Alanie. - Z mojego salonu, gdzie piliśmy kawę, nie było to trudne zadanie. Jej mały domek graniczył z pasem zielonych sosen, gdzie Boulder wbijało się w Góry Skaliste, kilka kilometrów od mojego siedliska. - Jesteś oddalony od gór - powiedziała. - Zajmujesz pozycję obserwatora. Zawsze chcesz mieć perspektywę, widok peryferyjny, przestrzeń. Ja mam góry na swoim podwórku. Przesłaniają mi resztę krajobrazu. Widzę tylko jedno drzewo z mojego salonu. A ty możesz patrzeć na setki kilometrów gór. Moja praca pochłania mnie, gdy idzie dobrze, twoja absorbuje ciebie, gdy idzie źle. Ty zachowujesz „terapeutyczny dystans”, ja idę z ludźmi noga w nogę. Wiem, co przerażało Merideth - powiedziała. Przypatrywała mi się pilnie. Koniuszkiem języka zwilżyła usta, a potem przygryzła gładką uszminkowaną dolną wargę. Jesteś zbyt zadomowiony, zbyt pewien tego, czego chcesz. To dobrze i źle. Istnieją jeszcze inne rzeczy oprócz domu i dzieci. Kiedy będę się chciała wznieść, Alanie, ty możesz okazać się balastem. Uwolniłem wzrok od jej spojrzenia. Patrzyłem, jak pierzaste strzępy obłoczków płyną poza ostre krawędzie górskich grzbietów na północ od miasta. Nic nie zakłócało powolnego postępu jesieni. - Myślę, że się boisz - stwierdziłem. - Bzdura. Czego? - Mnie. Jestem mężczyzną, który nie zamierza uciec z powodu twojej choroby. Ponadto toleruję twoją nadmierną chęć dbania o samą siebie, a nawet ona mnie bawi. Czuję się tylko lekko zagrożony tym, że masz duży apetyt na rządzenie. Boisz się zaangażować emocjonalnie. Różnice, o których mówisz, to tylko przyprawy. Dzięki nim nasz związek staje się ciekawszy. Milczenie Lauren dawało mi rozpęd. - Sprawę morderstwa Gretchen traktujesz po prostu jak wehikuł, który daje ci szansę, aby ode mnie odjechać. Mamy sprzeczne zawodowe obowiązki, ale to wcale nie musi nas dzielić. Ty robisz, co należy do ciebie, a ja co do mnie. - Już cię przeprosiłam, że nie zadzwoniłam. - Świetnie. A ja ci przebaczyłem. Lecz nie o to chodzi. - Jasne, chodzi o to, że ty nie chcesz mnie słuchać. A ja uważam, że... - Słucham cię Lauren. Usiłuję zwrócić twoją uwagę na to, co robisz. - Jeżeli tak wyglądają kłótnie z psychoterapeutą, to ja się cieszę, że się wycofuję. - Dobre określenie. Lauren stała do mnie tyłem. Sukienka z dzianiny opinała jej figurę. - Wcale nie mówię, że między nami koniec, Alanie. Pochyliła głowę i splotła dłonie na karku. - Mówię tylko, że nie jestem pewna. Chcę trochę zwolnić. Może widywać się też z innymi mężczyznami. Nadal pragnęłabym spędzać trochę czasu z tobą. - Odwróciła się i usiłowała wsunąć ręce do kieszeni, których nie było w sukience. Płócienny żakiet z kieszeniami leżał złożony na poręczy kanapy. - Nie sądzę, że będę jeszcze mogła z tobą spać. Przynajmniej na razie. - Głupie gadanie - mruknąłem do siebie, jakby już wyszła z pokoju. - Słucham? - Nie, nic. - Muszę już iść. Mam spotkanie. Zjedzmy jutro razem kolację, to jeszcze porozmawiamy. Dobra? - Czarny żakiet zakrywał teraz sugestywne linie obcisłego trykotu. - W porządku. Coś tutaj upichcę. - Nie - odparła bez wahania. - Co powiesz na dania z grilla przy Czternastej ulicy? O ósmej. To jej autobus. Jeśli chcę, mogę z nią jechać. Ale dała mi jasno do zrozumienia, że ona prowadzi. Kiwnąłem głową i wstałem. W drzwiach pocałowała mnie w policzek i pobiegła do peugeota. Przypiekłem sobie bajgla i posmarowałem zbyt dużą ilością śmietankowego sera. Lauren pojawiła się u mnie po siódmej rano, żeby przeprosić, że nie zadzwoniła i że zachowywała się zbyt agresywnie w dążeniu do uzyskania zapisków z terapii Gretchen. I, przy okazji, żeby ze mną zerwać. Dochodzenie w sprawie śmierci Gretchen Kravner utknęło w miejscu. Żadnych świadków. Wszelkie tropy okazały się mylące. Policja nadal nie wiedziała, czy ma do czynienia ze spartaczonym włamaniem, czy prostym morderstwem. Douglas Kravner nie posiadał mocnego alibi, ale adwokatka Gretchen utrzymywała, iż nie wie nic o szantażu w negocjacjach rozwodowych. Moje zeznanie jako jedyne wskazywało na ten szczególny motyw. Pani adwokat Gretchen najwyraźniej nie działała zgodnie z etyką prawniczą. Byłem pewien, że wiedziała o szantażu, lecz nie widziała żadnej korzyści z ujawnienia tego faktu. Innymi słowy, znacznie lepiej ode mnie umiała chronić swój tyłek. Zastanawiałem się, jaką rolę w tym wszystkim odgrywała. Purdy uważał, że zabójca znał Gretchen i złożył wizytę w jej domu wcześniej tego dnia lub wieczoru. Zostawił okno otwarte, by móc wejść ponownie. Nie było śladów włamania, ale pod oknem sypialni gościnnej znaleziono ślady stóp, a na drewnianej ramie trochę wydartych włókien. „Świr” powiedział policji, że Gretchen zawsze zamykała dom na klucz. Poza tym Gretchen miała tego wieczoru przed pójściem spać stosunek płciowy, być może ze swoim zabójcą. Bajgiel leżał nie tknięty na wyłożonym kafelkami kontuarze. Wziąłem prysznic i poszedłem do pracy na spotkanie z trzema pacjentami. W południe oddzwoniłem do biura Jona Youngera. - Twoja firma ubezpieczeniowa zaangażowała mnie. Chociaż mam wrażenie, że zrobiła to niechętnie. Uparli się jednak, żeby jakaś kobieta z firmy „Peterson, Graves i Meikeljohn” z Denver była współobrońcą, co mi nie przeszkadza. Zatem występuję w twojej sprawie - oświadczył Younger. - Najpierw zacznę od naszkicowania odpowiedzi na postawione zarzuty. To czysta formalność. - Jon, myślę, że wiem, skąd „Daily” czerpie informacje. - Mów. - Sheldon Hart ma jeden z dzienników córki. Dostał go od przyjaciółki, Karen, tej prawniczki. W zeszycie jest prawdopodobnie opisana cała terapia. - A dokładnie? - Trudno powiedzieć: Valerie Goodwin przeczytała tylko parę kartek. Mówi, że zapiski są bardzo osobiste. Czy moglibyśmy uzyskać dostęp do tego dziennika? - Trudna sprawa. Teraz notatki należą do niego. - Jon umilkł na chwilę. - Daj mi pomyśleć. - Słyszałeś o morderstwie w Knollwood? - Czytałem w „Daily”. - Ta kobieta też była moją pacjentką. To razem trzy. - Trzy? Powiedziałem Jonowi o Annie Hubbard. - Czy widzisz między nimi jakiś związek? - Nie mogę się go dopatrzeć, Jon, ale czuję, że istnieje. Nie wiem. Jest w tym wszystkim za dużo znaków zapytania. - Jeśli ci przyjdzie coś do głowy, daj mi znać. - Dobra. A co z przesłuchaniami? - Zignorujemy je na razie. W drodze do domu wstąpiłem do „Alfalfa” i kupiłem trochę artykułów spożywczych. Ostatnio większość jedzenia kończyła w pojemnikach na śmieci. Przejeżdżając koło agencji turystycznej przy Arapahoe, czułem pokusę, żeby kupić bilet do San Francisco na najbliższy weekend i odwiedzić Merideth. Czerwone światło zmieniło się jednak na zielone, zanim podjąłem decyzję o wyjeździe. Popołudnie było typowo jesienne. Zieleń drzew przechodziła w złoto, a powietrze szybko stawało się chłodne. Przebrałem się w strój dojazdy na rowerze. Zrobiłem dwa okrążenia Morgul Bismarck, żeby się zmęczyć. Na trasie spotkałem jeszcze kilku innych rowerzystów. Ostatnie okrążenie zrobiłem w towarzystwie dwóch mężczyzn. Nadal byłem w dobrej formie, na finiszu wyprzedziłem rywali. Kiedy wróciłem do domu, Cicero bawiła się na wzgórzu u Petera, gdzie ją zostawiłem. Przybiegła, gdy ją zawołałem. Pilnie sprawdziłem stan skóry pod obrożą. Nie znalazłem żadnych niepokojącym znamion. Tamtego ranka, gdy Lauren zobaczyła wygoloną Cicero, stwierdziła, że ktoś przesyła mi jakąś wiadomość przy użyciu nożyc. Zgodziłem się z tą opinią, chociaż uważałem, że kartka przymocowana do obroży Cicero zupełnie by wystarczyła. Kiedy otwierałem drzwi, dzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę. Głucha cisza poprzedziła stukot zerwanego połączenia. Wziąłem prysznic, założyłem dżinsy i sweter, i spacerowałem sobie po salonie. Patrzyłem, jak blada warstewka chmur chłonie ostatnie pastele zachodu. Mój pager zaćwierkał w ładowarce, więc podszedłem, żeby odczytać z malutkiego ekranu wiadomość: „Michael McLend pragnie umówić się na następną wizytę. Proszę zadzwonić”. Dalej był wypisany numer telefonu. Operatorki w centrum kontaktowym z upodobaniem przekręcały nazwiska rozmówców. Po wahaniu wykręciłem podany numer i od razu się połączyłem. - Halo. - Szept. - Halo, Michael? - Tak. - W tle było dużo hałasu. Głosy. Muzyka. - Mówi Alan Gregory. - Świetnie. Mogę przyjść jutro? - O, już wróciłeś? - zapytałem bezmyślnie. Otworzyłem notes, chociaż wiedziałem, że raczej należy się zastanowić nad kwestią, czy chcę go zobaczyć, a nie, czy mam na to czas. - Tak, wygłosiłem referat i spakowałem manatki. Próbowałem kogoś znaleźć, ale mi się nie udało, więc wsiadłem w pierwszy samolot do Boulder. Rozmówki z pacjentami na temat rzeczy błahych nie są w moim stylu. Zająłem się sprawą, którą miałem załatwić. - Może o wpół do dwunastej? - Doskonale. To jesteśmy umówieni. Dzięki. Zupełnie jak rozmowa z kimś normalnym, pomyślałem. Normalności wystarczyło aż do końca wizyty następnego dnia. Michael McClelland był serdeczny i nie dążył do konfrontacji. Rozgadał się jak mały chłopak o swoich przeżyciach wewnątrz huraganu Frances. Phil Hubbard pozwolił mu jechać na Florydę, ponieważ jeden ze współpracowników „poszedł na operację do szpitala”. Michael najpierw wygłosił długi wstęp dotyczący różnicy ciśnień i zmiennej prędkości wiatrów w różnej odległości od oka huraganu. Milczałem, bo było to łatwiejsze od wytknięcia Michaelowi, że omija zasadniczy temat. W końcu zapytałem, co czuł, gdy zobaczył mnie w Meksyku. - Nic takiego. Zwyczajna rzecz - odparł. - Naprawdę? Podobała ci się dziewczyna, z którą byłem? Niezła, co? A jak ja powinienem zareagować na twój widok? Przypomniałem mu, że się złościł, gdy odkrył ostatnim razem, że bez uprzedzenia wyjechałem z miasta. - To było kiedyś. Teraz jest inaczej. Zasugerowałem, że mogą istnieć jakieś uczucia, którymi nie ma chęci się zajmować, a on odparł, żebym przypisał winę za to huraganowi Frances. Nalegałem, żeby wyjawił mi znaczenie decyzji przerwania swojego pobytu w Kalifornii. Odpowiedział wymijająco. Zgodziliśmy się spotkać w następną środę o regularnej porze. Po południu przejrzałem pocztę i opłaciłem kilka rachunków. Zdanie Michaela o szpitalu kołatało mi w głowie jak grzechotka. Zamknęliśmy z Dianą gabinety i poszliśmy do naszych samochodów. Diana gawędziła o planach spędzenia weekendu w Aspen z Raoulem. Był to ich doroczny rytuał w czasie zmiany barw górskiego listowia. Kiedy doszliśmy do tylnych zderzaków aut zaparkowanych obok siebie w końcu podjazdu, ona skręciła w lewo do swojego saaba, a ja w prawo. - Co, do licha? - powiedziała drżącym głosem. Obiegłem subaru i zobaczyłem rozbitą przednią szybę jej saaba. Po stronie kierowcy widniała dziura wielkości pięści. - Do diabła - wymamrotała Diana, zakrywając lewą dłonią usta. - Chyba jednak nie tylko ty masz pecha - wydusiła w końcu. - Komu przyszło do głowy wybijać mi kamieniem szybę? - Daj mi kluczyki - poprosiłem. Otworzyłem drzwi od strony kierowcy. Na desce rozdzielczej i tapicerce leżały okruchy szkła. - To nie był kamień - oznajmiłem. Odeszła od dziury w szybie, na którą patrzyła jak zahipnotyzowana i stanęła obok mnie przy otwartych drzwiach. Na siedzeniu kierowcy leżał kryształowy żółw. - Mogę się założyć, że jest mój. - Ja również - odparła. Powiedziałem, żeby go nie dotykała, i wolnym krokiem ruszyłem w stronę gabinetu. Musiałem się dowiedzieć tego, czego wcale nie pragnąłem się dowiedzieć. Doszedłem tylko do przeszklonych drzwi od strony ogrodu. Żółw ze stolika do kawy zniknął. Był teraz w saabie Diany. Włożyłem ręce do kieszeni i wróciłem do swojej wspólniczki. - No, tak - zacząłem z wymuszonym uśmiechem. - Chcesz pożyczyć moje subaru na weekend? Agent ubezpieczeniowy Diany powiedział, że serwis zdąży wymienić szybę do piątej czterdzieści pięć. Zaproponowałem Dianie, żeby wzięła i pozałatwiała sprawy przed odjazdem do Aspen, a ja zaczekam. Diana zdecydowała nie wzywać policji. Wolała skontaktować się z nimi po powrocie z weekendu, w poniedziałek. Było to dla mnie dobrodziejstwo. Wziąłem żółwia przez ręcznik przyniesiony z łazienki, wsunąłem do wielkiej koperty i włożyłem do segregatora. Facet od wymiany szyby był zirytowany tym późnopopołudniowym piątkowym wezwaniem i nie interesował się przyczyną powstałej szkody. Zostawiłem go przy pracy i poszedłem po sześciopak Budweisera. Wypiłem jedną butelkę, kiedy wymienił już szybę i dałem mu resztę. To mu poprawiło nastrój. Przed siódmą nadjechała Diana. Szybko wysiadła z samochodu. - Prawdopodobnie coś, co było „nie związane” zaczyna się robić „związane”. Porozmawiamy o tym w przyszłym tygodniu. Dobrze? Kiwnąłem głową. Chciałem przedyskutować listę osób, które mogły wziąć żółwia. Diana natomiast pragnęła pojechać po Raoula i zobaczyć kilka milionów złotych osik. - Szczęśliwej drogi. Jedź ostrożnie. - Tamta szyba i tak była uszkodzona w paru miejscach - oświadczyła. - Odkurz dokładnie tapicerkę z resztek szkła. - A ty kup sobie pistolet. - Spojrzała na mnie i zastanowiła się, czy nie dodać jeszcze jakiejś uwagi, i oczywiście dodała: - To na pewno zrobił jakiś pacjent. - Twój czy mój? Zaśmiała się z mojej kiepskiej obrony. - Moi się dobrze zachowują. Ja nie toleruję aktów agresji - oznajmiła. - A moi? - Och, wyprawiają najprzeróżniejsze wariactwa. Kiedy ruszała z podjazdu, pomyślałem, jak bardzo mi się podoba pomruk dobrze wyregulowanego silnika saaba. I zdałem sobie sprawę, że jeśli ona ma rację, iż to mój pacjent wybił szybę, nie było sensu meldować o tym zniszczeniu policji. Nie mogłem przecież powiedzieć, kogo podejrzewam i dlaczego. Przywilej tajemnicy należy do pacjenta. Najwidoczniej przewaga również. Zastanawiałem się, czemu miałoby służyć kupno pistoletu. 22 Lauren wpadła na pomysł, że wypijemy razem szampana. Nalała mi kieliszek, kiedy zdejmowałem marynarkę. Nakarmiłem Cicero na drugim końcu miasta i dołączyłem do niej na kolację. Spóźniłem się dziesięć minut. Być może powiedziała: „Witaj, kochanie”, gdy siadałem. Ale jeśli tak, nie zwróciłem na to uwagi. Pierwsze, co usłyszałem, to: - Odciski palców na jednym z brudnych kieliszków w zmywarce są nie do zidentyfikowania. Pozostały wyraźne, ale nie wiemy, do kogo należą. Detektywi sądzą, że ktoś zacierał ślady w domu, ale nie przyszło mu do głowy zajrzeć do zmywarki. Poza tym... - Urwała, żeby wypić trochę szampana. - Jedna z przyjaciółek denatki twierdzi, że ostatnio pani Kravner umawiała się z kimś nowym. Uważamy więc, że może ktoś, kogo zaprosiła do siebie tego wieczoru, wrócił później, zabił ją, pozacierał ślady i narobił bałaganu, żeby upozorować włamanie. Albo może ktoś inny po prostu się włamał, zabił Gretchen i pozacierał ślady, ale zawalił sprawę, ponieważ zapomniał o zmywarce. - Spojrzała na mnie, jakby oczekiwała, że wzniosę kieliszek i złożę jej gratulacje. Ja natomiast dumałem nad kryształowym żółwiem. - Ruszyliśmy więc z martwego punktu - zakończyła. - Nie sądzisz, że mógł to zrobić jej mąż? - spytałem. A tymczasem sam się zmagałem z innym pytaniem. Czemu Gretchen mi nie powiedziała, że się spotyka z kimś nowym? - Nie wiem. On mógł być tym facetem, z którym spała. Ale gdyby nawet, to potrzebujemy dowodów. - A odciski palców na kieliszku nie są pana Kravnera? - Mówiłam już, że nie zdołaliśmy ich zidentyfikować, choć są bardzo wyraźne. - Można zatem je porównać z odciskami palców różnych osób. - Tak. Z układu linii wnosimy, że kieliszek trzymał ktoś leworęczny. Jeżeli morderca Gretchen był już notowany, znajdziemy jego odciski w policyjnych aktach. Jeżeli jest czysty, wówczas powstają problemy, bo na nic nam się nie przyda SAIOP. Chyba że służył w wojsku. Nie wiem, co nam się uda odkryć. W tej chwili próbuję odnaleźć nowego chłopaka Gretchen i sprawdzić, czy to jego odciski palców. Bardzo jesteś głodny? Weźmiemy coś na spółkę? - Zgoda. Chcę trochę frytek. Ty możesz zabrać resztę. Co to jest SAIOP? - System Automatycznej Identyfikacji Odcisków Palców - wyjaśniła i dała znak kelnerowi. Pokonanie trzech metrów odległości od naszego stolika zajęło mu mnóstwo czasu. W milczeniu przechylił głowę i rozwarł szeroko oczy, dając do zrozumienia, że możemy śmiało obarczyć go naszym zamówieniem. Lauren poprosiła o sałatkę z halibuta z rusztu i dwa talerze, pizzę ziołową i dwa talerze oraz porcję frytek i dwa talerze. Kelner, i ja popatrzyliśmy na nią z rozbawieniem. - Tego przecież chciałeś - rzuciła w moim kierunku. Spojrzałem na kelnera i powiedziałem: - Ona ma rację. - Mężczyzna wyjął z wiaderka butelkę i nalał nam szampana do kieliszków. Przez kilka minut rozmawialiśmy o pogodzie i przewidywaniach, kiedy przyjdzie pierwszy mróz i sypnie śnieg. Kelner przyniósł sałatkę już w kuchni rozdzieloną na dwa talerze. - Wiesz, kto był tym nowym przyjacielem Gretchen? - spytałem po pierwszym kęsie. Lauren przełknęła. - Nie. Przyjaciółka denatki mówi, że tylko raz słyszała jego imię. Wspomniała też, że Gretchen była dziwnie jak na nią tajemnicza, jeśli chodzi o tego mężczyznę. Wywnioskowała, że facet miał żonę. Myśli, że jego imię brzmiało Nick lub Mick. Na pewno go znajdziemy. - Czy mogłabyś, z łaski swojej, nie mówić o Gretchen „denatka”? Lauren zamarła. Przestała przeżuwać sałatkę. Spokojnie odłożyła widelec z powrotem na talerz. Gdy się pochyliła, na jej włosy padł odblask przymglonych świateł. Spojrzała na mnie, odwróciła wzrok i znowu spojrzała. - Ciągle muszę ciebie przepraszać. Traktuję cię jak kolegę, a przecież jesteś jedną z ofiar. Bardzo mi przykro, Alanie. Przebacz. - W porządku. - Wierzę, że czujesz się przygnębiony. - To wszystko... - uniosłem ręce, szampan chlupnął na płytki parkietu - zaczyna mnie przerastać. Wiesz, mam na stoliku w swoim gabinecie kryształowe zwierzątka. Dwa żółwie i ślimaka. Kiedy się przeprowadziłem do obecnego gabinetu dostałem od Petera i Adrienne żółwika. O, takiego. - Rozstawiłem kciuk i palec wskazujący na jakieś siedem i pół centymetra. - Jako symbol. Żart. Na temat długości terapii. Że postępuje wolno jak żółw. Tak czy inaczej, dziś wieczorem, po pracy zobaczyliśmy z Dianą, że żółw został wrzucony przez przednią szybę do jej saaba. - To był twój żółw? - Mhm. - Kiedy go ostatni raz widziałeś? - Usiłuję sobie przypomnieć. Wczoraj albo przedwczoraj. Nie zauważyłem, że zniknął. - Często na niego spoglądasz? Spostrzegłbyś jego brak? - Bardzo go lubię. Myślę, że często na niego patrzę. Ale nie jestem pewien, czy od razu zauważyłbym, że go nie ma. - Czy przychodzi ci do głowy, kto mógłby go wziąć. - Kradzież nie pasuje do żadnego z moich pacjentów. Ale niektórzy potrafią wpaść w gniew. Ostatnio, jak wiesz, nie jestem zbytnio popularny. Mogło to zrobić wiele różnych osób. Ostatecznie, zostałem oskarżany o nadużycia seksualne i pomoc w samobójstwie. Muszę się zastanowić, czy wybicie szyby nie jest sygnałem, że Diana powinna zerwać ze mną wszelkie kontakty. Ona temu zaprzecza, ale na pewno niejeden jej radził, żeby się ode mnie odsunęła. - To ma sens. Jednak anonimowa wiadomość byłaby równie skuteczna. - Znasz Dianę. Zignorowałaby anonim. - Lepiej o to zapytaj. - Wyjechała z Raoulem do Aspen na weekend. - Ach, tak, zapomniałam. Zamieszkali w moim, to znaczy Jake’a domu. Domu Jake’a. W milczeniu wznieśliśmy kieliszki, wypiliśmy trochę szampana i wróciliśmy do sałatki. W milczeniu wspominaliśmy nasz wspólny weekend w Aspen. Przez długą chwilę nie było słychać nic prócz odgłosów żucia i przełykania. - A jak się miewa Cicero? - zagadnęła Lauren. - Dziękuję. Chyba dobrze. Tak długo wyglądała dziwnie. Znów natknąłem się na tę chustkę. Ciarki po mnie przeszły. - Chustkę? - wykrztusiła Lauren. Jej rysy zastygły jak zmrożone. - Tak. Kiedy znalazłem Cicero przywiązaną przed domem, miała nie-biesko-białą chustkę zawiązaną wokół szyi. Materiał przykrywał wystrzy-żony pasek. - Chłopie, to dziwne - powiedziała Lauren. Odchyliła się na drewnianym krześle i położyła dłonie na białym obrusie. - Denatka, przepraszam, Gretchen Kravner także miała chustkę zawiązaną wokół szyi. Została nią uduszona. To jeden z faktów, których nie podaliśmy do publicznej wiadomości. Oczy same mi się zamknęły. Wypuściłem z rąk sztućce. Z brzękiem upadły na talerz. Lauren sięgnęła poprzez mały stolik i końcami palców dotknęła mojego policzka. - Alan - szepnęła. Dreszcz przeszedł po moim ciele. Nieczuły na powagę sytuacji kelner zapytał, czy nie smakuje nam niemal nie tknięta sałatka. Odparłem, że jest wyśmienita. Nagle rozmowny, zaczął się zastanawiać, czy chcemy frytek jako osobne danie, czy będziemy je jedli z pizzą. Odrzekłem, że to nieważne. Spojrzał na mnie wzrokiem, który świadczył, że dla niego to też nie ma znaczenia. - Coś jeszcze? - zapytałem. Wtedy odszedł. - To niesamowite, Lauren. - Tak. Ale nie możemy wykluczyć zbiegu okoliczności. Wojna w Wietnamie też była tylko policyjną akcją, pomyślałem. - Naprawdę? Potrząsnęła głową. - Już sama nie wiem, co o tym myśleć. Możesz mi dać tę chustkę? - Było to pytanie w stylu prośby policjanta o pokazanie prawa jazdy? - Oczywiście. Chcesz poddać ją badaniom? - Zamierzam porównać z tą, którą posiadamy. Dać ją prowadzącym dochodzenie w miejscu zbrodni. - Przyniesiono frytki. Chwyciła jedną w palce. - Przypomnij mi, kiedy Cicero została wystrzyżona? - Nie wróciła do domu ze spaceru w ostatnią noc naszego pobytu w A-spen. Następnego wieczoru znalazłem ją przywiązaną przed domem. Dlaczego to cię interesuje? - Po prostu próbuję zrozumieć, co się stało. Kelner wrócił z pizzą, która nie chciała się zmieścić na zastawionym stoliku. - Proszę nam to wszystko zapakować na wynos - powiedziałem. Zrobił uprzejmą minę zarezerwowaną dla umysłowo upośledzonych i odparł: - Proszę bardzo. -1 poprosimy o kawę. Bezkofeinową. I rachunek. - Mogę pójść do ciebie? - zwróciłem się do Lauren. Miała teraz szare i wilgotne oczy. Potrząsnęła głową. - Nie, Alan. To nie jest dobry pomysł. Wciąż jeszcze musimy porozmawiać o nas. Ale nie dziś wieczorem. - Łza poniosła z sobą trochę tuszu w dół do kącika jej ust. - W takim razie jutro przyniosę ci tę chustkę. Zostawić ją w biurze? - Nie. Przyślę po nią śledczego. Zadzwonię i powiem, kiedy przyjdzie. Tak, musimy porozmawiać. - Oczywiście. - Zadzwonię do ciebie - powtórzyła. - Świetnie. Zapłaciłem rachunek. Żadne z nas nie tknęło kawy. Przy samochodzie uparła się, żebym to ja wziął dużą torbę zjedzeniem z restauracji. Pocałowałem ją w policzek, żeby zapobiec przejęciu przez nią inicjatywy. Kiedy wsiadłem do subaru, było w nim zimno jak nigdy. Przypomniał mi się wieczór, gdy siedziałem w samochodzie niedaleko zwłok Anny Hubbard. Przyjechałem do domu i rozpaliłem w kominku. Cicero trzymała się z dala od ognia, dopóki drewno nie przestało trzaskać. Potem przypełzła bliżej, żeby się ogrzać. Gdy żułem zwiędłą sałatę i zimną pizzę, zadzwonił telefon. W słuchawce rozległ się stukot i zabrzmiał ciągły sygnał. Zwalczyłem nagłą chęć wyrzucenia przez okno salonu puszki piwa, którą miałem w ręku. Telefon znów zadzwonił. Podniosłem słuchawkę. - Mogę ci zadać pytanie? - Witaj, Lauren. - Chodzi o tego nowego faceta Gretchen. Nic o nim nie wiesz? - Nie. Nie wiedziałem nawet, że spotyka się z kimkolwiek poza tymi, o których powiedziałem detektywowi Purdy’emu. - Czytam jej kartę. Nie znalazłam żadnej wzmianki o nowej znajomości, więc pomyślałam, że zapytam. Dzięki. - Proszę bardzo. Miło było cię widzieć dziś wieczorem. -1 ciebie też, Alanie. Zadzwonię później, to się jeszcze gdzieś umówimy. Dobranoc. - Dobranoc. Podrapałem odrastającą sierść na szyi psa. Dałem Cicero kawałek skórki z ciasta pizzy. Połknęła bez gryzienia. - Kto ci to zrobił, psino? 23 Myśli, które uniemożliwiły mi łatwe zaśnięcie w piątek wieczorem, wróciły przy kawie w sobotni ranek. Od chwili, kiedy miałem kryształowego żółwia w ręku, a więc od środowego popołudnia, do momentu, gdy go podniosłem z fotela saaba Diany, co nastąpiło w piątek po południu, przez mój gabinet przewinęło się mnóstwo osób. We czwartek przyjąłem trzech pacjentów, a w piątek spotkałem się z Michaelem McClellandem. Byłem pewien, że przychodziły dwie sprzątaczki. Mogłem zresztą zadzwonić do biura usług porządkowych i zapytać. Łatwy dostęp do mojego gabinetu miała Diana, ale nie potrafiłbym znaleźć motywu nakazującego jej wybić przednią szybę swojego ukochanego samochodu. Pozostawianie otwartych drzwi, gdy wychodziłem w czasie przerw do miasta, było moim od dawna ugruntowanym nawykiem, ponieważ przejawiałem tendencję do zapominania kluczy. Prawdopodobnie zostawiłem gabinet otwarty co najmniej parę razy od środy. A zatem: czterech pacjentów, jedna wspólniczka, jedna do czterech sprzątaczek. I prawdopodobnie jeden intruz. Popijałem kawę w salonie. Podziwiałem, jak złote plamy jesieni codziennie podwajały się na drzewach, które otulały strumyczki biegnące z zachodu na wschód przez dolinę. Przyjąłem dwie teorie. Pierwsza zakładała, że ktoś chciał zasygnalizować Dianie, żeby się ze mną nie zadawała. Może któryś z jej pacjentów. Kiedy wziąłem pod uwagę fakt, że praktyka Diany kwitła, lista ludzi z możliwym dostępem do mojego gabinetu wzrosła niepomiernie. Albo może jakiś nasz kolego, który miał na pieńku ze mną albo z Dianą. Druga teoria głosiła to, że ktoś zamierzał mi przekazać jakąś wiadomość. A to oznaczałoby, że balwierz Cicero i miotacz żółwiami jest jedną i tą samą osobą. Albo nie jest. Żeby się zastanawiać, komu zależałoby na przekazaniu mi jakiejś informacji, potrzebowałem ekspansywnego nastroju ducha. U samej góry listy znalazłby się Sheldon Hart. Pan Hart jednak nie sprawił na mnie wrażenia osoby agresywnej, złośliwej i skłonnej do wandalizmu. Ale i jego córka, przypomniałem sobie ze smutkiem, nie wyglądała na samobójczynię. Motyw? Nakłonić mnie do zaprzestania praktyki albo ukarać za grzechy, które w powszechnym mniemaniu popełniłem. Ale dlaczego ktoś zniszczył saaba Diany? Miotacz prawdopodobnie myślał, iż to mój samochód. Zgoda. Co zatem żółw w saabie i wystrzyżona psia szyja mają ze sobą wspólnego? To brzmi jak pytanie z egzoterycznego testu na inteligencję, pomyślałem. Wrzuciłem zimny plaster bekonu na zimną patelnię. Po raz kolejny usiłowałem sobie przypomnieć, czy nigdy się nie powinno kłaść zimnego bekonu na zimną patelnię, czy też przeciwnie, należy zawsze kłaść zimny bekon na zimną patelnię. Poszatkowałem pomarszczony pieczony kartofel, skroiłem trochę cebuli i papryki i zanurzyłem wszystko w topionym maśle na drugiej patelni. W małej miseczce rozmąciłem dwa jajka. Meri-deth miałaby sporo frajdy z krytykowania przyjemności, jaką odczuwałem przy spożywaniu grubo nasmarowanej masłem bułeczki z jajecznicą na bekonie. Nie często tak jadałem. Ale kiedy to czyniłem, chciałem się tym rozkoszować. Wyczyściłem talerz, ku zmartwieniu Cicero, i nalałem sobie jeszcze kawy. Rozwiązanie wszystkich moich wątpliwości nie tyle mi umykało, ile ja sam go unikałem. Rzecz w tym, że byłem pewien, iż to Michael McClelland wybił żółwiem szybę w saabie. Co oznaczało, że to również on zawiązał chustkę na szyi psa. I wtedy z niechęcią dostrzegłem logiczne równanie. Jeżeli żółw w saabie miał związek z chustką na szyi Cicero, wówczas żółw w saabie miał związek z chustką na szyi Gretchen. Jeśli więc to Michael McClelland wybił żółwiem szybę w samochodzie Diany, to pośrednio oskarżam go o zamordowanie Gretchen, co wcale nie ma sensu. Czy rzeczywiście? Wszystkie moje teorie zrewidowałem pod prysznicem i zupełnie podświadomie zacząłem golić brodę. W połowie golenia zinterpretowałem swoje zachowanie jako próbę zmiany wyglądu, aby źli faceci mnie nie rozpoznali. Zanim skończyłem, odstąpiłem od oskarżenia Michaela Mc-Clellanda o rzucenie żółwiem w szybę. Zdecydowałem, że moje podejrzenie stanowiło po prostu nieuzasadniony atak. Uważałem Michaela za frustrującego pacjenta, więc byłem gotów obwiniać go za wiele rzeczy. Koperta wyjęta z biurka Merideth wydawała się odpowiednim opakowaniem dla chustki. Zwalczyłem chęć włożenia biało-niebieskiego materiału do plastikowej torebki, takiej jaką widziałem w gabinecie Lauren. Zdecydowałem, że mam lepsze rzeczy do roboty w sobotę niż siedzieć i czekać, aż Lauren zadzwoni i powie, kiedy do mnie przyjdzie śledczy. Wyszedłem, włączyłem silnik, aby samochód się nagrzał, i pobiegłem z powrotem do domu po sweter. Zjechałem z South Boulder Road przy Foothills Parkway, potem skręciłem na zachód w Arapahoe i dotarłem do Trzydziestej Trzeciej Ulicy. Zaparkowałem, chwyciłem kopertę i ruszyłem do nowej siedziby policji w Boulder. Siedząca przy biurku kobieta w cywilnym stroju, mniej więcej w moim wieku, spojrzała z miłym uśmiechem i zapytała, w czym może mi pomóc. Miała rzadkie blond włosy, natapirowane, aby wyglądało, że jest ich więcej, i niezwykle białą skórę. - Chciałbym zostawić to dla detektywa Purdy’ego. - Uniosłem kopertę. - A to jest...? - Udało jej się być zarazem grzeczną i podejrzliwą. Pewnie ją tego nauczyli w Akademii Policyjnej. Zastanawiałem się, czy nie jest tajniakiem. - Dowód. Jak przypuszczam. - Poczułem, że znów zaczynam zgrywać wiejskiego idiotę. - Dowód? W jakiej sprawie? - Wciąż się uśmiechała i była całkiem miła. Ostatni raz podobny wyraz twarzy widziałem u policjanta z drogówki, który mi oznajmił, że przekroczyłem dopuszczalna prędkość. - Morderstwa Gretchen Kravner. - Och! - Wzmianka o jedynym w Boulder morderstwie widocznie przesunęła mnie z kategorii bzików do jakiejś wyższej. - Proszę usiąść. Pana nazwisko? - Powiedziałem. - Za chwilę ktoś do pana przyjdzie. Zmarszczyła białoróżowy nosek i wskazała jedno ze skórzano-chromo-wych siedzeń, które nie pasowały do poczekalni wydziału policji. Zaczekała, aż usiądę, i dopiero wtedy wybrała jakiś numer. Mówiła za cicho, żebym mógł cokolwiek usłyszeć. - Zgolił pan brodę? - odezwał się do mnie ktoś minutę później. Purdy wyglądał nieomal świeżo tego ranka. Miał koszulę, nowy krawat i był bez marynarki w jodełkę. Domyślałem się, że spał lepiej niż ja poprzedniej nocy. Spojrzałem na jego brzuch i uznałem też, że podobnie jak ja zjadł solidne śniadanie. - Detektywie - mruknąłem. - Ma pan coś dla mnie, doktorze? Uniosłem kopertę bez słowa. - Niech pan wejdzie. Miejsce pracy Purdy’ego było wydzieloną klitką z oknem. Umeblowanie przypominało raczej biuro komornika. Na środku stało czarne metalowe biurko z laminowanym blatem, imitującym dąb. Jego fotel był w tym samym stylu. Natomiast ten, na którym ja miałem usiąść, pasował do moich wyobrażeń o departamentach policji. Szara metalowa rama, podarte ceratowe poduszki, poręcze porznięte scyzorykami i długopisami rzeźbiarzy-amatorów. W rogu biurka znajdowała się metalowa ramka z jedną tylko fotografią widoczną z mojego miejsca. Zdjęcie przedstawiało roześmianego dwu - lub trzyletniego malca na zjeżdżalni. W wąskim czarnym flakonie tkwiły trzy tropikalne kwiaty. - Moja żona jest kwiaciarką - powiedział, jakby czuł się w obowiązku wyjaśnienia obecności kwiatów. Kiwnąłem głową. Czułem się jak mały chłopak, który bierze udział w grze: kto dłużej wytrzyma bez mówienia. On też przyłączył się do tej zabawy, gdy bez słowa wyciągnął rękę po kopertę. Podałem mu ją nad biurkiem. Krótkie, grube palce odgięły cienką metalową blaszkę zapięcia. Zajrzał do środka, potem wytrząsnął chustkę na blat biurka przed sobą. Uniósł rude brwi i palce wskazujące obu rąk. Kusiło mnie, aby dla podtrzymania tej zabawy, wzruszyć ramionami albo zrobić zakłopotaną minę. Instynkt samozachowawczy podszepnął mi jednak, że w tej rozgrywce wygrany może się okazać przegranym. - Lauren Crowder sądzi, że to ważny dowód rzeczowy - oznajmiłem. Wskazałem złożoną, zakurzoną chustkę, upstrzoną czarną psią sierścią. Milczałem z pół minuty. Uświadomiłem sobie, że właśnie przegrałem. -1? - odezwał się Purdy. -1 nie wiem. - Skąd pan ją wziął? - Z szyi mojego psa. Pamięta pan Cicero? - Kiedy wyrzucałem sobie w duchu, że zapytałem detektywa z wydziału zabójstw, czy pamięta mojego psa, widocznie przegapiłem następne pytanie. - No więc jest? - Co, czy jest? - Czy ona jest pana, doktorze? - Chustka? Nie. - Więc czemu leży tu, na moim biurku? Po całej harmonii westchnień irytacji, detektywa basowych, a moich tenorowych, opowiedziałem o Cicero, o wystrzyżeniu szyi, o podejrzeniach Lauren i o jej pragnieniu, aby dać tę chustkę do analizy. Nie dodałem, że na pewno już dzwoniła, aby go poinformować o tym nowym tropie. I że liczyłem, iż będzie mi zaoszczędzone to upokarzające wyjaśnianie. Nie wspomniałem też o kryształowym żółwiu. - Dotykałjej pan? Wróciłem do kiwania głową. - Kto jeszcze? - Może moi sąsiedzi. Cicero spędza u nich dużo czasu. - Mówił pan też o szpagacie. Gdzie on jest? - Nie wiem. Pewnie wciąż przy drzewie. Sprawdzę. - Niech pan to zrobi. Sąsiedzi widzieli, jak ktoś odprowadzał psa? - Nie, nie było ich obojga tego popołudnia. - Ma pan jakieś fotografie psa zaraz po wystrzyżeniu? - Wzruszyłem ramionami. Poszukam. Może są jakieś w aparacie. - Niech pan zobaczy i zatrzyma je dla mnie. Przyjadę po nie osobiście. Negatywy też mnie interesują. - Oczywiście. Purdy spojrzeniem dał mi znać, że spotkanie dobiegło końca. - Czy jest taka sama jak ta na szyi Gretchen? - Nie wiem. Możliwe. Dziękuję, że pan ją tu przyniósł - powiedział oficjalnym tonem. - Kto, pana zdaniem, zabił Gretchen? Purdy potrząsnął swoją masywną głową i spojrzał mi w oczy. - Może mąż. Może włamywacz. A może jakiś fetyszysta. Powinien pan czuć się szczęśliwy, doktorze, że ma pan alibi stulecia. - Zręcznie włożył niebiesko-białą chustkę z powrotem do koperty. - Niech pan zachowa tę informację dla siebie. Czy to jasne? - Przytaknąłem. - Dobrze. To wszystko - oznajmił. - Dostanę pokwitowanie? - zapytałem. - Ale z pana numer, doktorze Gregory. Przed kilkoma dniami mało nie straciłem zmysłów, żeby za pośrednictwem sądu wydobyć od pana materiały dowodowe, które pan zachowywał dla siebie. A teraz - wskazał kopertę - pan sam dostarcza mi dowód rzeczowy. Gdybym był człowiekiem podejrzliwym, mógłbym przypuszczać, że lokalne media mająogromny wpływ na sposób współpracy pana z władzami. - Zamilkł na chwilę. - A gdybym był bardzo podejrzliwy, to pewnie bym się zastanowią!, czy hm... uczucia zastępczyni prokuratora odgrywają jakąś rolę w pana postawie obywatelskiej. - Coś jeszcze, detektywie? - Nie dzisiaj, doktorze. Ale, proszę - znów zrobił ruch w kierunku koperty - niech pan pozostanie z nami w kontakcie. Bardzo sobie cenimy pomoc ze strony ludności cywilnej. Wyszedłem bez pokwitowania. Drużyna piłki nożnej Uniwersytetu Kolorado miała rozegrać wczes-nopopołudniowy mecz z Nebraska. Na zachód w stronę stadionu podążały tłumy kibiców. Na ulicach tworzyły się gigantyczne korki. Przejażdżka rowerem była jedynym rozsądnym antidotum na przykre spotkanie z Purdym. Pojechałem do domu, podniosłem „Daily” spod sękatej sosenki, przebrałem się w strój dojazdy na rowerze i sprawdziłem, czy Cicero ma dosyć wody. Zanim wypchnąłem rower przez drzwi, przejrzałem lokalną gazetę. ZAMORDOWANA KOBIETA ZA ŻYCIA SZANTAŻOWAŁA MĘŻA głosił jeden z nagłówków. W połowie pierwszej kolumny dwuzdaniowy akapit informował Boulder, że Gretchen była moją pacjentką, że właśnie trwa śledztwo przeciwko mnie w poprzedniej sprawie przed Komisją Skarg i Zażaleń Stanowej Rady Psychologów. Cóż, już się przyzwyczaiłem do stylu wypowiedzi reporterów „Daily”. Nowością jednak była dla mnie wiadomość zamieszczona z boku pod tytułem: Prokuratura bada dzienniki w sprawie o nadużycia seksualne. Mało pozostało we mnie ducha bojowego. Poszedłem do salonu. Usiadłem na sofie i patrzyłem przed siebie z otwartą gazetą na kolanach. Trochę później przeczytałem oba artykuły i ich dalszy ciąg na czwartej stronie. Części, które nie były dla mnie niczym nowym, zgadzały się z prawdą. Autor artykułu, Abiado, odkrył jedynie ogólny zarys szantażu. Wiedział, że Gretchen Kravner, zamordowana przed tygodniem, uczęszczała do mnie na psychoterapię. Przyjaciele denatki, z którymi skontaktował się reporter, twierdzili jednogłośnie, że była w dobrym nastroju mimo toczącej się sprawy rozwodowej. Policja kontynuowała śledztwo, a jedno ze źródeł zbliżonych do departamentu policji podało, iż niewykluczone jest postawienie w stan oskarżenia pana Kravnera. Joseph Abiado w swoim stałym, nieautoryzowanym cyklu biograficznym o doktorze Gregorym donosił, iż „Daily” uzyskało dostęp do dzienników Karen Hart, które przedstawiają jej erotyczne kontakty z psychotera-peutą. Wszystkie materiały zostały przekazane komisji stanowej badającej postępowanie doktora Gregory’ego. Sam psychoterapeuta raz po raz odmawiał komentarza na temat zarzutów, które - przypomniał czytelnikom Abiado - nie są nowe, a tylko poparte nowymi dowodami. Teksty pióra Karen Hart zawierają szczegółowe opisy erotycznych i seksualnych kontaktów w gabinecie psychologa. Alan Gregory ściskał, tulił i obmacywał pacjentkę. Doszło też do stosunku płciowego. Abiado dodał, że nie znaleziono w dziennikach dowodu, że pani Hart niechętnie uczestniczyła w tych poczynaniach. 24 Coś wspaniałego. Byłem dostatecznie wściekły, by móc przejechać aż do Cheyenne i z powrotem. Ruszyłem jednak wiejskimi drogami przez wschodnią część Boulder, a potem na Valmont Road skręciłem na zachód i na północ 139 w przedłużenie Dwudziestej Ósmej Ulicy, tam gdzie wiodła do podnóży gór. Jazda była łatwa, ale mocno naciskałem na pedały, aby utrzymać dużą prędkość. Pociłem się obficie w ostrym słońcu. Na skrzyżowaniu z North Broadway zawahałem się, skręciłem na południe, a potem zatrzymałem w miej - scu, gdzie ostatni raz widziałem Annę Hubbard, przed kilkoma miesiącami. Strumyk płynący parowem niemal wysechł. Na wzniesieniach nagromadził się śnieg, który nie topniał i nie znikał. Pochodziłem trochę po okolicy. Przypomniałem sobie, gdzie stał samochód, a gdzie leżały zwłoki. Znowu słyszałem głosy i melodie tamtej nocy. Wspominałem mrok, chłód i wilgoć. Uśmiechnąłem się z ironią na myśl o swojej ówczesnej pewności, że pasmo nieszczęść zakończy się wraz ze śmiercią Anny. Pierwotnie zamierzałem dojechać w ostrym tempie do Lyons, dwadzieścia kilometrów na południe od Boulder, ale zrezygnowałem i rozpocząłem wspinaczkę po Lee Hill Drive. Dom Michaela McClellanda znajdował się gdzieś za długim grzbietem górskim. Chciałem go zobaczyć. Niektórzy rowerzyści lubią wspinaczki, dla mnie to męczarnia, ale wmawiałem sobie, że wysiłek dobrze mi zrobi. Pół kilometra za skrętem do Boulder Heights minąłem długi podjazd do domu Raola i Diany i piąłem się dalej. Czułem, jak w mięśniach moich nóg spala się kwas. Głośno oddychałem przez otwarte usta. Numer domu, 2888, ciągle rozbrzmiewał mi w głowie niczym mantra. Nie zatrzymywałem się, póki nie dojechałem do skrzynki na listy ze śmiało wymalowanymi czarną farbą tymi cyframi. Na drzwiczkach skrzynki widniało również nazwisko Morton, a pod nim zaklejone przezroczystą taśmą - McClelland. Plastikowe pudło wielkości bochenka, przymocowane do boku skrzynki na listy, było oznaczone nazwą lokalnej gazety z jej znajomym stylizowanym czarnym logo. Makadamowy podjazd wznosił się na zachód i niknął jakieś dwadzieścia metrów dalej, opadając na południe za grzbietem wzgórza gęsto porośniętego sosnami ponderosa. Zostawiłem rower w suchym rowie obok drogi i w kolarskich butach poczłapałem na podjazd. Trzymałem się możliwie najbliżej cienia wzgórza i sosen. Dopiero gdy moim oczom ukazał się dom, dwadzieścia metrów dalej, zastanowiłem się, co ja tu, do licha, robię. Budynek był prosty, typu podmiej skiego, dwupoziomowy z przybudówkami. Zieleń farby na ścianach kłóciła się z głęboką zielenią sosen, a wykończenia w kolorze czekoladowym nie pasowały do barwy ziemi. Cementowy chodnik mijał ogromny stos klocków drewna i wiódł od asfaltu do frontowych drzwi. Nie było garażu, a jedynie składzik z prefabrykatów w śmiesznym stylu czerwonej stodoły. Brak samochodu w miejscu oddalonym o dwa i pół kilometra od najbliższego przystanku autobusowego mógł oznaczać tylko jedno: nikogo nie ma na terenie posesji. Wyszedłem więc na otwartą przestrzeń przed domem, jakby składanie wizyty pacjentom przez psychologa w obcisłych spodenkach, żółtej koszulce z dzianiny i w śmiesznych butach, było codziennym wydarzeniem. Uśmiechnąłem się na mysi, że wizyty domowe należą do najlepszej tradycji zawodu lekarskiego. Działałem instynktownie. Nawet chwilowe zastanowienie przekonałoby mnie, że trzeba zwariować, żeby zakradać się do czyjegoś domu, a tym bardziej domu pacjenta. Żaluzje w oknach na parterze, lekko przekręcone w górę, nie pozwalały mi zajrzeć do środka. Zaszedłem od tyłu, gdzie przeszklone drzwi zostały usytuowane tak, aby dać możliwie jak najlepszy widok na strome zbocze góry. Salon i jadalnia były skąpo umeblowane. Meble w stylu narciarsko-pensjonatowym. Ciężka, lekko barwiona sofa z poduszkami w kolorze ziemistym. W jadalni składane krzesła przy stole. Na dużej komodzie między pokojami telewizor z wielkim ekranem, magnetowid oraz cztery audiokomponenty. Na ścianach żadnych obrazów. Na pomoście obok mnie niewielki grill. Drugi pomost pozwolił mi zajrzeć do sypialni, która mieściła się na tyle domu, w północnym rogu. Dominowało w niej ogromne łoże z drewna tekowego z przyległymi nocnymi stolikami. Kolorowa kołdra z poliestru tworzyła barwną plamę. Toaletka była pod kolor łóżka. Stało na niej małe drewniane pudełko. Łóżko zaścielono wręcz z wojskową precyzją. Drzwi, widocznie do łazienki i szafy, zamknięto. Zrobiło mi się smutno, że to sterylne, urządzone bez wyobraźni pomieszczenie było ostatnim miejscem, w którym Anna Hubbard się kochała. Albo spółkowała. Moje wrażenie uległo zmianie. Musiałem bowiem wziąć pod uwagę, że sypialnia mogła należeć do współlokatora Michaela McClellanda, o którym wcześniej nie wiedziałem. Na jednym ze stolików nocnych stał stylowy telefon. Na drugim budzik z radiem Sony, obok pilota telewizora. Moje szpiegowanie zostało przerwane skowytem wysokoobrotowego silnika samochodu, który pokonywał stromy podjazd do domu. Ze względu na brak doświadczenia w tego rodzaju tajnej działalności, zrobiłem to, co naturalne. Zastygłem w bezruchu. Kiedy umysł ponownie zaczął pracować, przeskoczyłem przez poręcze, następnie z pomostu na ziemię i wszedłem za północną ścianę domu, gdzie, miałem nadzieję, nie powinno być zbyt wielu okien. Głośny stukot butów na betonie wtórował łomotaniu mojego serca. Słyszałem, jak się otwierają, a potem zamykają drzwi frontowe. Buty dojazdy na rowerze nie nadają się idealnie do cichego stąpania po igłach sosnowych i gałązkach. W ogóle nie są przeznaczone do chodzenia. Wielkie żłobkowane kliny pod dużymi palcami u nogi świetnie trzymały mi stopy na pedałach, ale na każdej innej powierzchni zmuszały do opadania w tył na pięty przy każdym chwiejnym kroku. Robiłem straszny hałas, gdy starałem się pokonać odległość sześciu metrów na grzbiet góry i pod osłonę drzew. Między trzaskami usłyszałem odgłos odsuwania szklanych drzwi. Nasłuchiwałem refrenu niedelikatnych dźwięków wycofujących się stóp. Stałem na jednej nodze z rękami wyciągniętymi przed siebie, odwrócony plecami do przybysza. Puk, puk. Stukot twardych obcasów o cedrowy pomost. Potem cisza. To był albo Morton, albo McClelland, a nie obaj, pomyślałem. Chwyciłem gałąź drzewa, aby ustabilizować swoją chwiejną równowagę. Krucha gałązka pękła. Rozległ się trzask j ak strzał z broni palnej. Odczekałem picose-kundę, a potem pomknąłem w górę zbocza, usiłując uniknąć ewentualnej kuli. Grzbiet wzgórza przypominał bardziej stół niż urwisko, więc rozpłaszczyłem się na nim, jak mogłem. Minęło co najmniej piętnaście sekund, zanim postawna sylwetka skręciła za róg, na tył domu. Michael niósł w rękach wielki karabin. Aby zachować należną perspektywę, trzeba wiedzieć, że się straszliwie boję wszelkiej broni. Nie istnieją małe karabiny. - Słuchajcie, dzieciaki. Trzymajcie się z dala. Zrozumiano? Jazda. Wynoście się. Stłumione wrzaski. Odwrócił się i ruszył z powrotem w stronę domu. Odczekałem dwie minuty i pomknąłem do przełęczy wiodącej w stronę drogi. Mój rower ciągle leżał w rowie. Wskoczyłem na siodełko i zacząłem pedałować jak lider Tour de France. Tylne koło zarzuciło i o mało się nie przewróciłem, gdy przejeżdżałem przez piaszczyste odgałęzienie prowadzące na podjazd Diany i Raoula. Pukałem do ich drzwi z pięć minut, nim przypomniałem sobie, że są w Aspen. 25 Gdyby Peter nie zaprosił mnie na obiad, sam bym przyszedł. Albo ubłagałbym jego i Adrienne, by wybrali się ze mną do nowej restauracji kambodżańskiej przy Arapahoe. Ostra jazda do domu z Lee Hill Road sprawiła, że czułem się jak dziób lodołamacza. Łagodny ranek przeszedł w zimowe popołudnie, zachodnie podmuchy zostały zastąpione przez wiejący w górę zboczy południo-wo-wschodni wiatr. Jesienne liście i letni kurz zmieszały się w wirującą chmurę. Wkrótce moja skóra zrobiła się sucha i twarda. Podczas ucieczki spod domu Michaela zgubiłem gdzieś ciemne okulary, które miałem uniesione nad czoło. Przez całą drogę do domu bardzo łzawiły mi oczy. W drzwiach znalazłem karteczkę od Purdy’ego. Przychodził po szpagat i zdjęcia. - Mam go gdzieś - mruknąłem. Po przywitaniu z Cicero, poszedłem prosto pod prysznic. Co kilka minut bardziej odkręcałem kran z gorącą wodą. W końcu chłód zaczął ustępować z moich kończyn. Wyszedłem spod prysznica do zaparowanej łazienki. Cieszyłem się, że w zamglonych lustrach nie widziałem swojego odbicia. Obawiałem się, że dokładnie odzwierciedliłoby moją głupotę. Kiedy się wycierałem, zadzwonił telefon. Rzuciłem wilgotny ręcznik na podłogę i wkroczyłem do zimnej sypialni. Podniosłem słuchawkę właśnie w chwili, gdy połączenie zostało przerwane. Starzeję się, pomyślałem. Włożyłem najlepszy dres z wełny patagońskiej i pomajstrowałem przy opornym termostacie. Z salonu widać było zwartą ścianę chmur napływających zza Gór Skalistych. Zimne, suche, północne powietrze zaczęło bój z naładowanym wilgocią wiatrem wiejącym od zatoki w górę zboczy. Zimna woda z lodówki obmyła mi z pyłu usta i gardło. Wyplułem, co mogłem, reszta poszła w układ trawienny, który miał teraz spełnić zadanie urządzenia do oczyszczania ścieków. Wziąłem piwo, usiadłem przy długim wąskim stole. Miałem stąd widok na zachód i południe, ku Pike’s Peak. Potrząsając lekko głową, myślałem o tym, co zrobiłem. Co mnie sprowokowało, żeby pojechać do domu Michaela McClellanda? Nie miałem najmniejszego prawa, wyrzucałem sobie, zakradać się na cudze posesje. Michael nie dał mi po temu żadnego powodu. Najmniejszego. Oczywiście, że dał. Ten człowiek kłamał. Fakt. „Daily” nadal leżało na stoliku do kawy. Michael nie ponosił winy za teksty zamieszczone w tej cholernej gazecie. Winowajcą był nagły impuls. Nie, wcale nie, sprzeczałem się sam ze sobą. Jedna rzecz nie ulegała wątpliwości - pod tym względem nawet nie próbowałem się wdawać w wewnętrzny spór - przyszedł czas, aby zakończyć terapię Michaela McClellanda. Przenieść go do innego lekarza, który nie uważa go za podejrzanego o złe traktowanie psów, złośliwe psoty i morderstwo. Ktoś do mnie strzelił. Dobra, nie przesadzajmy. Mogłem zostać postrzelony. Z pewnością. Michael miał wielki karabin, a ja wszedłem na jego teren. W Kolorado prawo zezwala każdemu być szeryfem na własnym terytorium. - Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa - wyrwało mi się pod wpływem tych rozważań. Nie. Nie jest to tylko moja wina. Ktoś przecież wystrzygł mojego psa, wybił w samochodzie szybę moim żółwiem, udusił moją pacjentkę. Ujęcie sprawcy w ten sposób było prawdopodobnie niezbyt właściwe, ale pomogło mi odłożyć bat, którym się biczowałem. Poza tym Michael McClelland to zwodniczy osobnik. Nigdy mi nie mówił, że ma współlokatora, Mortona... No i nie był dobrym pacjentem. Złościł się, opierał, groził. Spóźniał się na wizyty, odwoływał spotkania, a nawet pojawiał się w inne dni, niż należało. Ale miałem wielu innych pacjentów, którzy robili to samo, a nawet więcej dziwnych rzeczy i nigdy nie zakradałem się pod ich domy. Kto wie, dlaczego tak postąpiłem? Podniosłem słuchawkę i zadzwoniłem do Raymonda Farleya, do jego domu w Denver. Nastoletnia córka Raya nawet nie zasłoniła dłonią mikrofonu, kiedy wrzasnęła z nieukrywanym rozczarowaniem: - Tato, do ciebie! - Halo - odezwał się chwilę później doktor Raymond Farley. - Ray. Tu Alan Gregory. - Alan, miło cię słyszeć. - Zaczynałem być wyczulony na subtelne echa osądu w ludzkich głosach. Nie usłyszałem żadnych pogłosów w tenorze Raya. - Dawno się nie widzieliśmy, Ray. Nie odpowiedział. Wszystkiego, co wiem o milczeniu, dowiedziałem się od Raya Farleya. Był moim pierwszym opiekunem w czasie praktyki szpitalnej, j aką odbywałem po szkole medycznej. Przekazał mi wiele wspaniałych wiadomości, które potem stosowałem w psychoterapii. Głównie nauczył mnie słuchać. Radził też, żebym przestał chcieć każdemu na siłę poprawiać życie. „Lekarz to nie matka”, powtarzał cierpliwie. - Ray, muszę przedyskutować z tobą jeden przypadek. - Teraz, aż tak pilnie? - Nie, w poniedziałek albo wtorek. Przed spotkaniem z tym pacjentem, we środę. - Chwileczkę. Wezmę kalendarz. Przez kilka sekund w słuchawce panowała cisza. Potem usłyszałem wrzask nastolatki: - Tato, czy już wreszcie skończyłeś rozmawiać? - Nie! - huknął Ray i znów zapadła cisza. - Co powiesz... - urwał - na szóstą piętnaście w poniedziałek, w moim gabinecie. - Świetnie. Dziękuję. - Nie ma za co. Do poniedziałku. Kolacja u Petera i Adrienne była zwykle pracowitym wydarzeniem i ten wieczór nie stanowił wyjątku. Adrienne walczyła z ciastem na pizzę, które chciało pobić światowy rekord wysokości rośnięcia. Peter stał nad rondel-kiem z sosem pomidorowym i dosypywał suszonych płatków papryki, mieszał, próbował i znów dosypywał, mieszał, próbował i jeszcze dosypywał. Ja kroiłem paprykę i czerwoną cebulę. Popijałem przy tym hiszpańskie czerwone wino, które kiedyś dostałem od Diany i Raoula. To wino było moim wkładem w tę uroczystość. Ani Peter, ani Adrienne nie wypowiadali się na temat zgolonej brody. Byli przyzwyczajeni do okresowego znikania i ponownego pojawiania się zarostu na mojej twarzy. Tego wieczoru obchodziliśmy uroczystość ku czci zainstalowania ostatniego większego mebla kuchennego w ramach odmładzania ich kuchni. Peter rzadko się spóźniał z wykonaniem zamówienia dla klienta, ale ten masywny element wyposażenia jego własnej kuchni miał być gotowy już przed miesiącami. Czekanie jednak się opłaciło. W pomieszczeniu nie było ani jednej prostej linii. Zaokrąglone kształty przechodziły z kolistych w owalne i od wklęsłych w wypukłe, z estetycznych w racjonalne. Mały zlew wypełniał jedno zakole. Kuchenka definiowała drugie. Granitowe blaty ustąpiły miejsca jednej wielkiej lagunie gładkiego marmuru. Wznieśliśmy toast za Petera, a ja się uparłem, żeby mi obiecał, że w odpowiednim czasie przyjmie zamówienie na przebudowanie mojej kuchni. - Nie masz na co liczyć, Peter - skomentowała Adrienne. Zmagając się z opornym ciastem na pizzę, skończyła nam opowiadać o tym, co jej się przydarzyło w piątek. - Był to dzień PURPowy - oznajmiła i zaraz dodała: - PURP to przez-cewkowa resekcja prostaty. - Peter uniósł brwi i udał, że ziewa. Adrienne to zauważyła. - Jego tolerancja słuchania o cewkach, nerkach i moczu jest dość ograniczona. - Ale jak zawsze powiadam... - w tym miejscu Peter zawtórował żonie w wygłaszaniu znajomych słów - może to dla ciebie szczyny, ale dla mnie złoto. - W każdym razie zrobiłam pięć PURPów przed południem. - Spostrzegła, że mąż nadal nie zdradza zainteresowania tematem, więc dodała: - Czekajcie, jeszcze przyjdzie wasza kolej. Nie możecie zbytnio liczyć na swoje prostaty po pięćdziesiątce. A kiedy one zaczną dusić wasze bezbronne cewki, ja będę czekała, żeby je wam wyciągnąć przez penisy. Uśmiechnęła się. - Tylko w ostateczności, oczywiście. Delikatnie. I obiecuję, w drodze łaski, zastosować znieczulenie. Jeszcze nie skończyła. - Miałam miliony wizyt po południu, a zaczęłam przyjmować o godzinę później, mimo że zrezygnowałam z lunchu. Ludzie się tłoczą w poczekalni, mój personel się wścieka, pacjenci wciąż napływają, a tu przychodzi taka para i chce wazektomii. Pragną porozmawiać. O mało nie odesłałam ich do ciebie, Alanie. Jezu! - Jakie są emocjonalne konsekwencje wazektomii? Czy żona naprawdę uwierzy w jej skuteczność? Czy powinni o tym powiedzieć dzieciom? Ona jest taka naiwna, że pyta mnie, czemu mężczyzna miałby zmienić zdanie i chcieć powrotu do poprzedniego stanu? Ano temu, mówię do siebie, że jak się ciebie pozbędzie, kochanie, to może zechce się związać z kimś, kto właśnie zaczął rozkwitać. Spoglądam na zegarek i usiłuję zachować spokój. Wreszcie ona mówi: „Może to zabrzmi śmiesznie, pani doktor, ale gdzie się odsyła spermy po wazektomii?” Tak powiedziała „spermy”. - A ja na to: do Filadelfii. Żona ze swą słodziutką twarzyczką wytrzeszcza na mnie oczy, więc powtórzyłam: „Odsyła się do Filadelfii”. - Nie! Poważnie? - zwróciłem się z niedowierzaniem do Adrienne. - Powiedziałaś jej, że spermę odsyła się do Filadelfii? - Tak. - Adrienne zmywała resztki ciasta z rąk. - Miałam tego dość. Jej mąż był ubawiony. Nie sądzę nawet, że zdołałam ją obrazić. W każdym razie wreszcie wstali i wyszli. Co za dzień! Jeszcze nie skończyła. - Zawsze mnie zdumiewa fakt, że wy mężczyźni, jesteście bardzo niechlujni, kiedy sikacie. - Wyraźnie poświęciła temu zagadnieniu wiele czasu. - To oczywiste, że możecie sikać na stojąco. Ale pytanie, czy powinniście. Pryskacie na wszystkie strony. Prosisz takiego, żeby napełnił słoiczek albo co gorsza probówkę, a robi taką minę, jakby go proszono, żeby sikał stojąc na głowie do pojemnika umieszczonego w drugim końcu pokoju. W końcu zawsze udaje mu się trochę zrobić do słoiczka, a reszta jest wszędzie. Na podłodze, na desce klozetowej, której żaden mężczyzna nigdy nie opuszcza. Pod koniec dnia, przysięgam, toaleta dla pacjentów w moim gabinecie wygląda tak, jakby ją ktoś spryskał żółtym syropem. Peter spojrzał na mnie. - Już prawie skończyła. Nie broń swojej płci - doradził. Adrienne zrobiła zagniewaną minę. - Alan, zwiąż się z jakąś kobietą. W twojej Ponderosa brakuje pary jajników. Peter poczekał, aż żona skończy mówić, pocałował ją czule w usta i zapytał, jak mi się dziś udała przejażdżka. - Pojechałem na Lee Hill, zakradłem się pod dom jednego z moich pacjentów i o mało nie zostałem postrzelony. Peter oszczędzał wszystko, tylko nie drewno i papryczki chili, które wykorzystywał w wielkich ilościach. - Co ty gadasz? - wydusił z przechyloną głową, uniesionymi brwiami i wybałuszonymi oczyma. Z grubsza opowiedziałem o swojej wizycie, nie wymieniając nazwiska Michaela. Potem wyciągnąłem wniosek, że anormalne zachowanie jest dostatecznym dowodem, iż już czas, abym sprzedał im swój szałas i wyprowadził się do Kalifornii w poszukiwaniu anonimowości. - Czy wiesz, że oni tam wlepiają mandaty za przechodzenie przez ulicę w niedozwolonym miejscu? Jakby to było prawdziwe przestępstwo - zauważyła Adrienne. - Dostałam taki mandat w wigilię Bożego Narodzenia, o siódmej wieczorem. Na Beverly Hills. Mojej ciotce, Idzie, też wlepili mandat. Wciąż powtarzała: „Więc te kreseczki to nie jest przejście dla pieszych?” Niektóre prawa nigdy nie są przestrzegane. Istniejątylko jako przypomnienie. Rodzaj trącenia łokciem. Ale oni w Kalifornii tego nie znają. O, nieee. Przy autostradach umieszczają ostrzeżenia: „Tysiąc dolarów kary za śmiecenie”. Czy ty naprawdę się zastanawiasz nad przeprowadzką do stanu, w którym za wyrzucenie opakowania snickersa karzą grzywną w wysokości tysiąca dolarów? I trzydziestu dwóch za szczęśliwe przejście przez ulicę? A poza tym to cholerne miejsce ciągle się trzęsie. - Czy kolacja już gotowa? - zapytałem. Wiedziałem, że Adrienne później i tak przyprze mnie do muru, żeby się wypowiedzieć o mojej eskapadzie. I o nowych artykułach w „Daily”. Diana zadzwoniła do mnie w niedzielę wieczorem i powiedziała, że nie zamierza donosić na policję o żółwiu, jeżeli ja tego nie chcę. - Doceniam twój gest bardziej niż myślisz, ale czy twoja firma ubezpieczeniowa nie zażąda policyjnego protokołu? - Nie sądzę. Skłamię, że szybę wybito kamieniem. Podciągną to pod akt wandalizmu. W przeciwnym razie Alanie, przyślę ci rachunek. Wtedy zobaczymy, czy uwolnienie się od konieczności rozmawiania z policjąjest według ciebie warte trzystu czterdziestu dwóch dolarów. - Czytałaś wczorajszą gazetę? - Nie. Dopiero weszliśmy do domu. Nie chcesz wiedzieć, jak było w Aspen? - Na pewno pięknie, Diano. Jak zawsze. Zwłaszcza pod koniec września. A dom Lauren jest wspaniały. - Skąd wiesz? Och, Alanie, ty naprawdę umiesz pozbawić człowieka radości mówienia o urlopie. - Przepraszam. Przejrzyj gazetę. Porozmawiamy jutro. Pozdrów Ra-oula. Odłożyłem słuchawkę i zadzwoniłam do Merideth, żeby uzyskać trochę moralnego wsparcia i przekonać się, czy w mojej oazie jest jeszcze roślinność. Automatyczna sekretarka Merideth niezbyt podniosła mnie jednak na duchu. Z lekkim drżeniem spróbowałem zadzwonić do Lauren. Podniosła słuchawkę po czwartym sygnale. - Alan... halo? - powiedziała z roztargnieniem. Pomyślałem, że może ktoś u niej jest. - Dzwonię nie w porę? - Nie, nie. - Jej głos zrobił się na chwilę ostrzejszy, potem drżący. - Alanie, znowu straciłam wzrok. Boję się. - Jak to? Nie widzisz na jedno oko? - Na jedno całkowicie. Na drugie częściowo. Wszystko wydaje się takie małe i ciemne. Nie mogę czytać, ani oglądać telewizji, ani grać w bilard. Boję się wyjść z domu. - Słowa były przerywane wstrzymywanym łkaniem. - Lauren. Och, Lauren. Tak mi przykro. - Lata klinicznych studiów i praktyki zawodowej nie pomogły mi dobrać odpowiednich słów w obliczu nieszczęścia. - Co mogę zrobić? - Przyjdziesz? Chociaż na troszkę? 26 Przebrałam się w sztruksowe spodnie i sweter. Wsadziłem Cicero na tył subaru i ruszyłem do zachodniego Boulder. Podjechałem do śródmieścia w okolice promenady, wstąpiłem do delikatesów po zupę z pulpetami, podjechałem Dziewiątą przez Boulder Creek, potem skręciłem w Arapahoe do Szóstej w stronę domu Lauren. Zanim zaparkowałem na szutrowym podjeździe, zdołałem przekonać sam siebie, jako przyszły ekspert, że problemy Lauren są wynikiem zbyt wielkiego stresu. Wszystko, co czytałem, wskazywało na stres jako winowajcę w nasilaniu się objawów stwardnienia rozsianego. W domu Lauren byty włączone wszystkie światła. Twarz, która się ukazała w drzwiach, wyglądała gorzej, niż przypuszczałem. Kremowo-biała cera stała się widmowo przezroczysta, a zwykle idealnie utrzymane włosy pozostawały w nieładzie. Spojrzała na mnie, ale nasze spojrzenia minęły się o kilka stopni. Prawą dłonią mocno trzymała się krawędzi drzwi, a lewą opierała się o framugę. Miała na sobie bladożółty dres, który widziałem po raz pierwszy w Aspen. - Cześć! - powiedziała. Pod wpływem impulsu chciałem ją złajać, że otworzyła drzwi, nie widząc, kto za nimi stoi, ale opanowałem się i wszedłem wolno ze słowami: - To ja, Alan. - Objąłem ją i przytuliłem delikatnie. Lauren przez cały czas trzymała się drzwi. Nie puściła ich nawet wtedy, kiedy Cicero wsunęła jej swój pysk w krocze. - Mam też zawroty głowy. Nie jest to miłe połączenie. Przywiozłeś ze sobą psa? - spytała w roztargnieniu. Jej oczy straciły cały swój blask. Były wilgotne, ciemne i podkreślały czerń włosów. - Chodź, usiądźmy - zaproponowałem i zdjąłem jej rękę z drzwi. - Przyniosłem ci trochę zupy. Jadłaś coś? Nie odpowiedziała, lecz zasugerowała, żebyśmy poszli do kuchni. - Tam jest najjaśniej. - Dotknęła mojej twarzy. - Zgoliłeś brodę. - Tak, dzisiaj. Kuchnia była rzeczywiście dobrze oświetlona. - Kiedy to się zaczęło? Pierwsze zawroty głowy poczułam podczas naszej wspólnej kolacji w piątek wieczorem. - Nie zorientowałem się - przyznałem szczerze. - Nikt się nie orientuje, oprócz Jake’a. Umiem się dobrze z tym kryć. W sobotę rano już traciłam wzrok. - Szybko wypuściła powietrze z płuc i przełknęła, żeby powstrzymać łzy. - A co na to twój neurolog? - Nie byłam u niego. On na pewno zapyta, czy chcę brać prednisone albo może przejść na IVACTH. Ale sterydy okropnie na mnie działają. To przejdzie. Symptomy zawsze ustępują. - Ostatnie słowa brzmiały bardziej jak usprawiedliwienie niż oświadczenie. Lauren podniosła głowę i spróbowała się uśmiechnąć. Oderwała jedną rękę od pojemnika z rosołem. - Chcesz, żebym sama poszukała sobie łyżki? Poszperałem w szufladach, znalazłem łyżkę i wlałem zupę do głębokiej miski. Po kilku nieudanych próbach Lauren trafienia do ust, oboje zdaliśmy sobie sprawę z bezsensu przynoszenia nowo ociemniałej osobie rosołu z pulpetami z macy. - Przynajmniej śmiesznie na mnie patrzeć - powiedziała Lauren. Zaniosłem miskę z powrotem na kontuar, zdjąłem warstwę macy z wierzchu i przelałem rosół do dużego kubka z wymalowanymi słoniami. - Tak lepiej - oceniła Lauren popijając. - Może za dużo pracujesz? - Tak, może. - Prowadzisz trudną sprawę, a stres pewnie pogarsza symptomy. Lauren uniosła swoje niewidzące oczy i zwróciła je w moją stronę. - Poczytało się trochę, co? - Owszem - odparłem. Daremnie usiłowałem ukryć defensywny ton w głosie. - Słuchaj. Jesteś takim cholernie dobrym słuchaczem. Ta choroba to mój problem. Nie twój. Nie potrzebuję sugestii, jak mam z nią żyć lub jak ją traktować. Życie płynie dalej, a choroba nie będzie mi go zakłócać - zaprotestowała ze wzgardą i determinacją. Mógłbym wykazać niedorzeczność takiego stanowiska kogoś, kto nie umie trafić łyżką do ust, ale nie zrobiłem tego. - Czasami trzeba się dostosować - podsunąłem delikatnie. - Bzdura - odparła Lauren. - Twoje ciało mówi, Lauren, a ty nie słuchasz. - A co ty, u licha, wiesz? Przeczytałeś parę artykułów w jakimś cholernym „Reader’s Digest” i myślisz, że możesz mi radzić, jak żyć ze stwardnieniem rozsianym? Odkąd zachorowałam, słyszałam już wszystko. Mówiono mi, że moje symptomy są wywoływane alergią, plombami w zębach, złym „nastawieniem”. Zaczęła płakać. Łzy płynęły strumieniami ku kącikom ust. - Mam zmiany patologiczne w mózgu. Widziałam zdjęcia. Małe kropelki elektrycznych zakłóceń, niezaizolowane przewody. Mój mózg umiera, a ja, przepraszam bardzo, nie zamierzam zwolnić i zacząć się przygotowywać do pogrzebu. Obszedłem stół i podniosłem jąna nogi. Cały czas łkała. Jej włosy nie pachniały perfumami. Pierś podnosiła się i opadała w miarę pogłębiania się łkań. Była taka krucha w moich ramionach, a ja czułem się bardzo bezradny. Później w ubraniu weszła do łóżka między tuzin poduch. Powiedziała mi, że nie chce, abym został. - Z chorowaniem bardzo dobrze sama sobie radzę - oznajmiła. - Zostawiam ci Cicero. Nie musisz jej karmić. Jutro rano przywiozę jedzenie, kiedy przyjadę zobaczyć, jak się czujesz. Kiwnęła głową i obróciła się na bok. Rozejrzałem się za jakąś miską, żeby dać Cicero wody. Wypuściłem psa na dwór na kilka minut i zebrałem gazety sprzed wejścia do domu Lauren. Nie przeglądała ani sobotniego, ani niedzielnego „Daily”. Wszedłem z Cicero z powrotem do sypialni. Lauren oddychała regularnie. Nie wątpiłem ani trochę, że udaje, że śpi. Pocałowałem ją w tył głowy. Pogłaskałem Cicero i kazałem zostać. Po wyjściu zamknąłem drzwi frontowe na klucz. 27 W drodze do gabinetu w poniedziałkowy ranek wstąpiłem do Lauren, żeby zobaczyć, jak się czuje ona i mój pies. Cicero zdecydowanie bardziej niż Lauren ucieszyła się na mój widok. Lauren powiedziała, że już mniej kręci się jej w głowie i lepiej widzi zdrowszym okiem, a poza tym nic jej nie dolega. Podziękowała mi za troskę, ale zasugerowała, żebym zabrał Cicero do domu. Zapytałem, co się stało. - Nic - odparła, jakbym powinien w to wierzyć. Byłem dostatecznie zły, by się spierać, ale wyszedłem bez słowa zaczepki. Jazda do gabinetu zajęła mi zaledwie parę minut. Zaparkowałem su-baru na zwykłym miejscu i wpuściłem Cicero na małe podwóreczko za domem. Znalazła sobie trochę cienia i położyła się. Z trzech umówionych na ten dzień pacjentów zobaczyłem jednego. Zapytał mnie, czy zapuściłem kiedyś wąsy. Dwaj pozostali nie przyszli. Jeśli odpowiednio zwiększać i dostatecznie często powtarzać zarzuty, wówczas nawet najwierniejsi stronnicy zaczynają wątpić. Diana miała wypełniony cały poniedziałek i ledwie zdążyła się ze mną przywitać w korytarzu między gabinetami. Jej oczy wyrażały współczucie. Zostawiła mi karteczkę z propozycją spotkania na kolacji. Odpisałem, że jestem umówiony w Denver. Jon Younger zadzwonił z jeszcze jedną lekcją na temat zniesławienia, ale nie nową bronią do naszego mizernego arsenału. Odwiozłem Cicero na ranczo i około czwartej wyjechałem z Boulder na Cherry Creek do Denver. Planowałem, że dotrę na miejsce w ciągu czterdziestu pięciu minut. I pewnie by tak było, gdyby brygada przebudowująca skrzyżowanie 1-70 z 1-25 nie spóźniła się z udostępnieniem pasa prowadzącego na południe. Dotarłem do Cherry Creek około piątej. Godzinę błądziłem po ogromnej księgarni Tattered Cover. Sklep wita klienta ciepłymi zielonymi dywanami, malowanymi sosnowymi półkami aż po sufit i bystrą, pomocną obsługą. W starych fotelach i na zabytkowych kanapkach można było spokojnie czytać i przeglądać książki, które wypełniały cztery ogromne piętra od podłogi do sufitu, każdy załomek i zakątek. Tattered Cover to Disneyland dla intelektualistów. Poczytałem sobie o SM i przekonałem się, że miałem rację, a Lauren nie. Przejrzałem parę nowych książek o transferencji i kontrtransferencji. Kupiłem też książeczkę z poradami, co należy robić, gdy się jest oskarżonym o niewłaściwe leczenie. Z księgarni poszedłem do Raya Farleya. Drzwi z poczekalni do gabinetu były otwarte. Ray usłyszał, kiedy wszedłem i zawołał mnie po imieniu. Na mój widok wstał ze skórzanego fotela. Wydało mi się, że jeszcze bardziej zeszczuplał. Ray był mojego wzrostu, ale ważył co najmniej piętnaście kilo mniej. Jego białe zęby lśniły i kontrastowały z głęboko brązową cerą. Usiedliśmy w fotelach, gdzie zwykle siadał z pacjentami. - Jak się ma Cyn i dzieciaki? - Żona Raymonda miała na imię Cynthia. - Dziękuję, dobrze. A Merideth? Wyjaśniłem, że jesteśmy w separacji. Ray nie dopytywał o szczegóły. - Potrzebuję twojej pomocy w związku z jednym pacjentem. Kiwnął głową i czekał. Zacząłem przedstawiać przypadek Michaela McClellanda. - Pacjent ma trzydzieści jeden lat, jest biały, nieżonaty, od blisko roku zatrudniony jako meteorolog w NO AA w Boulder. Przychodzi na psychoterapię raz na tydzień od... Zostałem mu polecony przez... W czasie początkowej ewaluacji skarżył się na... Przejawiał lub donosił o symptomach... Ray miał przed sobą bloczek papieru. Gdy mówiłem i podawałem szczegóły dotyczące leczenia, notował swoje uwagi. Ani razu nie wymieniłem nazwiska pacjenta. Nie zataiłem niczego innego przed Rayem, nawet moich podejrzeń, że Michael zabił Gretchen. Nie mógłby mi służyć konsultacją, gdybym nie był z nim szczery. Wypowiedź skończyłem po dziesięciu minutach. Wreszcie Ray przemówił, a jego słowa zaskoczyły mnie. - Słuchaj, on widzi swój problem w historii zakazanych związków z kobietami, a ty mówisz o odgrywaniu konfliktów z mężczyznami mającymi nad nim władzę. To pierwsze. A poza tym dwa razy nadmieniłeś o innym pacjencie, a właściwie pacjentce, która popełniła samobójstwo. - Karen Hart - mruknąłem do siebie. - Możliwe - powiedział Ray. - Będę musiał się zastanowić, co to oznacza. Nie wiem, czemu o niej wspominam, ilekroć mówię o nim. Może ten przypadek tak bardzo mnie pochłania, że wpływa ujemnie na wszystkie moje zawodowe poczynania. Dlatego właśnie jestem tutaj, żeby to sobie uporządkować. - A jaki masz kłopot z tym specjalistą od pogody? Uśmiechnąłem się. - Sądzę, że powinienem go komuś przekazać. Chcę spróbować rozstrzygnąć, czy jest to instynkt zrodzony z wyrozumowanej reakcji na niekontrolowaną kontrtransferencję, czy też zwyczajne odreagowanie kontrtrasferencj i? - Rozumiem, że pytasz, czy rozważasz przeniesienie go z przyczyn związanych z jego zdrowiem psychicznym, czy też z przyczyn związanych z twoim zdrowiem psychicznym. Czy to on jest wariat, czy ty? Bez względu na odpowiedź, istnieją argumenty, które przemawiają za tym, aby go przekazać komuś innemu. Czy jest jakieś inne wyjaśnienie twojej chęci pozbycia się tego pacjenta? Ray pytał o moje wcześniejsze doświadczenia, które mogły wywołać moje uprzedzenie do Michaela. - Nie uświadamiam sobie żadnego powodu, Ray. Postukał końcem ołówka w bloczek papieru. - A jeśli wszystko, o co go podejrzewasz to prawda? Jeśli rzeczywiście celowo wprowadza cię w błąd, znęca się nad twoim psem, kradnie rzeczy z gabinetu. Co wtedy? - Nie rozumiem, do czego zmierzasz, Ray. - Problem nie leży w tym, czego nie widzisz, ale w tym, czego nie chcesz dostrzec. Czekałem z umysłem czystym jak śnieg w lutym. - Opisujesz psychotyczną transferencję, Alanie. Albo wytwór własnej wyobraźni. Znam cię od dawna. Wiem dobrze, jak pracujesz. Nie wydajesz mi się ani trochę bardziej zwariowany, niż byłeś, dlatego skłaniam się do zignorowania tego drugiego wyjaśnienia. - Ale kiedyś nie przejawiałem tendencji do włamywania się do cudzych domów. No, podkradania się. - Wcale nie dowodzę, że twoja reakcja na tego faceta jest rozsądna. Sam wiesz, że to było klinicznie głupie, impulsywne oraz idiotyczne działanie. Ja tylko przedstawiam przypadek, który stwierdza, że jeśli się uczyniło jeden głupi ruch, to nie znaczy, że automatycznie wszystkie poprzednie były niemądre. - Więc muszę się zastanowić, czy terapeutyczny związek nie powoduje regresu w psychotyczną transferencję u mego pacjenta? - Tak. A jeśli osądzisz, że powoduje, wtedy powinieneś rozważyć, co z tym zrobić. Trudna sprawa. - A ty mi nie podsuniesz rozwiązania, prawda, Ray? Uśmiechnął się ciepło. - Nieee - odparł. - Ale ty zdaje się naprawdę uważasz, że przez czterdzieści pięć minut tygodniowo masz do czynienia z wandalem, włamywaczem, sadystą i maniakalnym zabójcą. Co z tym zrobisz? Z punktu widzenia etycznego, prawnego? Czekałem u stóp tego, który nauczył mnie czekania. Ray uśmiechnął się znów i rzekł: - Nic nie zrobisz. Mój protest był słabiutki, ledwie wystarczający. Miałem nadzieję, że Ray jeszcze coś powie. Chciałem usłyszeć jego zdanie. - Na pewno wiesz, Ray, jakie to frustrujące. - Etyka nie jest po to, aby cię uchronić przed frustracją, ale po to, żeby uchronić człowieka siedzącego naprzeciwko przed takimi, jak ty i ja, którzy się biorą do zmiany zasad, ilekroć im się to wydaje wygodne. Czasami etyka niezbyt dobrze służy interesom publicznym. Ale nie o to chodzi. Ona powinna dobrze służyć interesom pacjenta. A w interesie tego od pogody leży, żebyś trzymał zamkniętą buzię. Ty jesteś psychologiem klinicznym, nie gliniarzem. - Gdyby ten facet kradł ludziom radia z samochodów na ulicy, nie zadzwoniłbyś na policję, prawda? Pomyślałem chwilę i potrząsnąłem głową. - No, właśnie. Tylko dlatego, że czujesz się jego ofiarą, nie możesz zmieniać zasad. Ale jeśli będziesz mógł przyjść i powiedzieć, że on krzywdzi ludzi, a ty wiesz, kto będzie jego następną ofiarą, wówczas to całkiem inna sprawa. Ray uśmiechnął się od ucha do ucha. 28 Miałem nadzieję, że zbliżająca się wizyta Michaela we środę zakończy pewien rozdział mojego życia. We wtorek, po dwóch naglących telefonach od Purdy’ego w sprawie zebrania dowodów ostrzyżenia Cicero, poszedłem szukać szpagatu. Był wciąż okręcony wokół podstawy bladego pnia mizernej osiki przy ganku. Z pół minuty próbowałem rozsupłać skręcone włókna. W końcu wszedłem do domu, chwyciłem nóż kuchenny i odciąłem pętlę opasującą pień. Wsunąłem długi, ponad metrowy sznurek do koperty i dołączyłem do niego dwie fotografie Cicero wraz z negatywami. Zaadresowałem kopertę do Purdy’ego, celowo nie dodałem żadnej notatki, i nakleiłem dużo znaczków, aby poczta nie obciążyła go należną opłatą. Wrzuciłem list do skrzynki na końcu podjazdu i przekazałem Purdy’emu telefoniczną wiadomość, że przesyłka jest w drodze. W środę miałem dwóch pacjentów przed południem i Michaela McClellanda po południu. - Nie możesz tego zrobić. - Oczy mu błysnęły. Właśnie powiedziałem Michaelowi, że kończę jego leczenie. - Muszę. Mam obowiązek podejmować decyzje kliniczne, które uważam za najlepsze dla pacjenta. - Nie wolno ci tak po prostu przestać. Nic tego nie usprawiedliwia. - Jak wyjaśniłem, pomogę ci znaleźć nowego terapeutę. Spotkam się jeszcze z nim i z tobą, aby wszystko przekonsultować. - Nie. Siedziałem w milczeniu. Michael McClelland i ja nie słuchaliśmy się na wzajem. Obaj w równym stopniu byliśmy temu winni. Ja się łudziłem, że on z ulgą przyjmie wiadomość i nie odmówi przeniesienia do kolegi. A przecież powinienem wiedzieć, że prawdopodobnie wpadnie w szał. - Nie jestem dla ciebie najbardziej odpowiednim terapeutą, Michael - spróbowałem ponownie. - Czy oprócz mnie wyrzucasz jeszcze jakiegoś pacjenta? - Ja nie wyrzucam. A odpowiedź brzmi: nie. Nikogo innego nie przenoszę. - Natychmiast pożałowałem swojej szczerości. On wcale nie musiał o tym wiedzieć. Siedział pochylony, z łokciami na kolanach. Twarz miał bardzo dokładnie ogoloną, garnitur doskonale uprasowany. Na czoło wystąpiły mu kropelki potu. - Aha. Więc tylko ja. No, no, no. Znowu to samo. - Nie wiem, o co ci chodzi. - No właśnie, głupolu. Nie uważałeś, jak należy. Ale zrozumiesz. Zrozumiesz, nim skończymy. - Wstał i patrzył na mnie z góry. - Przyjmuję część twojej propozycji. Przyjdę tu w przyszłym tygodniu o tej porze. Będziesz wtedy mógł jeszcze o tym przedyskutować. Ale pamiętaj - ciągnął - nie masz, powtarzam, nie masz mojego pozwolenia, aby rozmawiać o mnie z innym terapeutą. - Czasami mówił w sposób, który mi pomagał unaocznić sobie kropki na końcu wypowiadanych przez niego zdań. Wyszedł i delikatnie zamknął za sobą drzwi. Zostało jeszcze trzydzieści pięć minut do końca jego sesji. Czułem się tak, jakbym od dziesięciu minut wstrzymywał oddech. W ciągu dnia nic się nie poprawiło. Cyfrowy odczyt na pagerze polecił mi zadzwonić do biura Lauren przed szóstą. - Dziwi mnie, że jesteś w pracy. - Jednym okiem widzę dobrze. Trochę też ustąpiły zawroty głowy. Słuchaj, mam pytanie w związku z kartą Gretchen Kravner. - Dobra. Mów. - Kim jest „M”? - Nie rozumiem. - W swoich notatkach z sesji z połowy sierpnia piszesz, jeśli poprawnie odczytuję bazgrały: „M” wprowadził pewne zamieszanie. Przybył na sesję nie w porę. Ona się zapiera, że nie ma nic przeciwko temu, współczuje mi z powodu „px”. A przy okazji, co to są „px”? I kim jest „M”? Znowu się zaczęło. - „Px” to skrót oznaczający „problemy”. Ale nie mogę powiedzieć, kim jest „M”. Właśnie dlatego w karcie posłużyłem się inicjałem. Lauren westchnęła. - Czy muszę ci przypomnieć, że dostałam pozwolenie na zapoznanie się z tą kartą? - Nie, ale nie masz pozwolenia na czytanie karty „M”. Lauren, to nie należy do sprawy. - A skąd wiesz? W tym przypadku to ja decyduję, jakim tropem podążać. - A ja oceniam, kiedy się wpychasz za daleko w poufny związek, jaki mnie łączy z pacjentami. Nie udzielę informacji o innych osobach tylko dlatego, żeby ci pomóc iść fałszywym tropem. - To nie twój interes. - Mój, do cholery. Właśnie postawiłaś w stan oskarżenia męża Gret-chen. Czytałem o tym w porannych gazetach. Wydaje mi się, że celowo chcesz być ze mną w niezgodzie. - Artykuł o oskarżeniu zdobiła fotografia Lauren Crowder, zastępczyni prokuratora okręgu. - Nie będę z tobą dyskutowała na temat strategii prawniczej. Wystarczy, gdy powiem, że są wystarczające dowody, aby móc oskarżyć pana Kra-vnera. Co wcale nie znaczy, że jestem przekonana o jego winie. I nie mam żadnych powodów, by zachowywać się wobec ciebie prowokująco. - Lauren, spójrz prawdzie w oczy. Szukasz sposobu, żeby się mnie pozbyć. Może dlatego, że się boisz zbliżenia albo nie lubisz się zadawać z podejrzanym o przestępstwo. Ale w tej chwili to nieważne. Po prostu skończ z tymi pretensjami do mojej praktyki. Rozumiesz? - Popadasz w paranoję, Gregory. I nie wiesz, co mówisz. - Bzdura. Im więcej gówna trafia w wentylator, tym dalej trzeba się trzymać od jego podmuchów. Nie martw się, już więcej się przeze mnie nie zbrukasz. I wcale nie żartuję. Będę ci bronił dostępu do jakichkolwiek zapisów. Żegnaj. Muszę przyznać, że z przyjemnością odłożyłem słuchawkę, zanim zdążyła powiedzieć choćby słowo. Zgrywanie się nie zawsze wpływa źle na psychikę. Martwiłem się, że Lauren wykreśli mnie z pamięci, gdy w końcu dowiedziała się o artykule w „Daily” z poprzedniego weekendu. Dochodziło już do tego, że z trudem się rozpoznawałem pod warstwą błota, jaką mnie obłożyli. Przestałem się już martwić, byłem przekonany, że mnie wykreśliła. Próbowałem przekonywać sam siebie, że to mi wyjdzie na dobre. Ona wydawała się taka udręczona, że życie z nią bardziej doprowadzało do szaleństwa niż samotność. I wciąż nie miałem pewności, czy chcę być z kimś, kto cierpi na postępujące zaburzenia neurologiczne. Albo, co bardziej prawdopodobne, z kimś, komu nie odpowiadam. Całe nieszczęście polegało na tym, że Lauren pragnęła, aby mężczyźni się w niej zakochiwali, a następnie ją rozczarowywali z powodu jakiejś poważnej wady charakteru. Pewnie miały na to wpływ wzajemne stosunki Lauren z ojcem. Ale nie zamierzałem tego analizować. Kiedy pukanie do drzwi nie wywoływało odzewu, miałem tendencję do bicia w nie głową. Nadszedł czas, żeby się zorientować, że te drzwi są zamknięte na klucz. - W ramach pierwszej randki spędziliśmy weekend w Aspen. Nie spała ze mną. Diana Estevez skrzywiła się. - Wcale o to nie pytałam. - Ale zapytałabyś. - Jesteś dzisiaj trochę rozdrażniony. - Ona mnie doprowadza do szału, Diano. Chyba już nigdy więcej się nie zobaczymy. Diana znów pracowała w czasie przerwy na lunch. Spotkaliśmy się na kolacji, na hamburgerach u „Toma”. - Jak to jest, że kiedy ja płacę, jemy ryby z grilla, pijemy chardonnay, a kiedy ty płacisz, zamawiamy hamburgery z piwem? - Czujesz się zgnębiony? Nic dziwnego. Artykuł w sobotniej gazecie był dosyć ostry - powiedziała tłumiąc ziewnięcie. Wiem, że Diana pragnęła wyjaśnienia, ale nie chciała o nie prosić. Okres ślepej wierności nagle się skończył. Połknąłem przynętę. - Moja pacjentka prowadziła dziennik dotyczący terapii. Między innymi opisywała w nim swoje fantazje na mój temat. Nie widziałem tego tekstu, ale domyślam się, że jest głównie transferencyjny i dowolnie cytowany przez ojca zmarłej. Podejrzewam też, że pełno w nim fantazji seksualnych, które są traktowane jak rzeczywistość. - Nieźle. I jak z czymś takim walczyć? Przestałem się zmagać z butelką ketchupu i uśmiechnąłem się. - Walczyć? Cholera, ja już ledwie dyszę. Oni mogą toczyć batalię publicznie. Ja nie. Nie wolno mi się bronić, bo inaczej zdradziłbym zaufanie pacjentki. Nie mamy nawet prawa dowieść, że ojciec Karen podaje to gówno do gazet. - Czy obowiązek zachowania tajemnicy nie zostaje automatycznie uchylony z chwilą wniesienia oskarżenia? - Ogólnie rzecz biorąc, tak. W celach sądowych. Nie po to, aby udzielać prasie wywiadów. A nasza obecna strategia prawna jest taka: ojciec Karen nie ma dostatecznych podstaw, by wnieść oskarżenie, więc nie mogę z jednej strony twierdzić, że wolno mi udostępnić informacje, ponieważ sprawa została wniesiona do sądu, a z drugiej twierdzić, że nie ma do niej dostatecznych podstaw - wyjaśniłem. - Dlatego czuję się zgnębiony. - Diana już zjadła połowę hamburgera. Ja swojego nawet nie tknąłem. Ugryzłem kawałek i mówiłem dalej: - W każdym razie moja sytuacja nie wzbudzi wielkiego współczucia. Wysiłki wytłumaczenia ludziom transferencji erotycznej to jak próba dowodzenia pożytku z medycznych zastosowań indyjskich konopii przez handlarza narkotyków. Jestem splamiony. Przez kilka minut jedliśmy w milczeniu. Hamburgery były świetne. - A co z żółwiem? - zapytała Diana. - Nawet nie zadrapany. - Nie o to mi chodzi, wariacie. Pytam o fatalne przypadki bezpośrednio związane z tobą: wystrzyżenie Cicero, kradzież żółwia. - Zbieg okoliczności? Pech? Kto wie? - A jeśli nie zbieg okoliczności, to co? - zapytała. Zwietrzyłem sprzymierzeńca w mojej paranoi. Kroczyłem ostrożnie. - Jednym z wyjaśnień, które pasuje do faktów, jest to, że ktoś chciał ci dać do zrozumienia, iż nie powinnaś utrzymywać ze mną kontaktów. Nic mi nie mówiłaś, ale zakładam, że ciągle wywierająna tobie presję pod tym względem. - Tak - odparła. - Ale każdy wie, że jestem niezależna, Alanie, i że zrobię to, na co mam ochotę. Owszem, muszę znosić więcej impertynencji, lecz nigdy nie dostałam anonimowego listu lub dziwnego telefonu. Twoja teoria może ma sens, ale ja jej nie kupuję. Myślę, że ty także nie. - Więc co o tym myślisz? - zapytałem. - Zmarły trzy twoje pacjentki. Wystrzyżono ci psa i skradziono żółwia. A z czym to wszystko może mieć związek? - Urwała dramatycznie i wysoko uniosła brwi. - Ze mną. - Znałem swoją rolę. - Błąd. Odpowiedź niepełna - zganiła mnie. - W tym właśnie problem. Jeśli te rzeczy w ogóle są ze sobą powiązane, to musi je łączyć jeszcze coś innego. A ty zostałeś uwikłany w tę sprawę przypadkowo. - Nie rozumiem. W głosie Diany było więcej cierpliwości niż w wyrazie jej twarzy. - Sprawca jest jeden. I on tu odgrywa główną rolę, nie ty. I na pewno ma jakiś motyw. Plan działania, choćby nie wiadomo jak wariacki, zakłada twoje mimowolne współuczestnictwo. Bo pies i żółw to sygnały wysłane do ciebie. Więc ty, a nie te pacjentki, które padają jak muchy, możesz być głównym celem. A według mnie jesteś celem urojonym. - Więc nie powinienem tego brać tak osobiście? - Zakładam, że to był żart - powiedziała. - Sądzę jednak, że musisz to potraktować bardzo poważnie. - Zamilkła na chwilę. - Kto jeszcze miał jakiś związek ze wszystkimi twoimi nieżyjącymi pacjentkami? - Nikt - odpowiedziałem, ale w duchu dodałem: M romansował z Anną Hubbard. Poznał Gretchen Kravner w mojej poczekalni. - Nikt - powtórzyłem. - Gdy dobrze przeanalizujesz krótką listę osób, które mają dostęp do twojego gabinetu, na pewno znajdziesz podejrzanego. - Jest jeszcze coś, o czym myślisz, ale czego nie mówisz, Diano. Uważasz, że jest w to uwikłany któryś z moich obecnych lub byłych pacjentów, prawda? - Tak. I sądzę, że jego transferencja na ciebie jest natury psychotycznej. On po prostu widzi w tobie osobę ze swojej przeszłości. I to taką, którą niezbyt lubi. Musi więc cię dręczyć. A ty zamykasz na to oczy, ponieważ czujesz się winny od czasu samobójstwa Karen Hart. - Nieprawda. Długo już się nad tym zastanawiałem. Jeździłem nawet do Raya Farleya. Chciałem sprawdzić, czy podejrzliwość wobec tego szczególnego pacjenta nie jest z mojej strony kontrtransferencją. Głównie jednak trudno mi było uwierzyć, że ktokolwiek nie uzna mnie za winnego. No bo jak to naprawdę wygląda? Jedna moja pacjentka popełnia samobójstwo i pozostawia cholerny dziennik, w którym wskazuje na mnie jako winowaj - cę. Druga ginie w wypadku samochodowym, a ja czekam, aż „Daily” odkryje, że ją leczyłem i powie o tym światu. Kolejna pacjentka zostaje uduszona w łóżku. I ja miałbym myśleć, że ktokolwiek mi uwierzy, gdy zacznę dowodzić, iż winny jest jeszcze jeden pacjent? Cholera, nikogo innego nie przekonam. Zwłaszcza bez ujawnienia zastrzeżonych informacji. - A zatem masz kogoś na myśli? - zapytała Diana. - Tak. - Pacjent czy ekspacjent? -1 jedno, i drugie. - Nie mów zagadkami. - Facet, któremu właśnie powiedziałem, że przekazuję go komu innemu. - Jak bardzo jest szalony? - Z pozoru nie bardzo. Nie ma halucynacji. A jeśli miewa urojenia, to jak dotąd o nich nie wspomniał. Ego w fatalnym stanie. Niepokojąca dezintegracja i regresja w transferencji. Osobnik bystry i cieszący się powodzeniem. Ale dziwny. Potrafi zademonstrować cała gamę stanów emocjonalnych między gniewem a furią. Kiedy indziej sprawia wrażenie tępego. - Cechy charakteru z pogranicza? - To trudne do zdiagnozowania i niezbyt istotne, ale myślę, że tak. Istnieje jednak coś, co się wydaje bardziej złowrogie. On jest narcystyczny jak diabli. Ma zaczątki neurozy - triadyczne związki, obsesyjno-natrętne odruchy obronne. Gdy z nim przebywałem, czułem się jak w jamie śpiącego niedźwiedzia. Zachowywałem się ostrożnie, aby nie sprowokować uwolnienia ogromnych rezerw potencjalnej energii. I nie miałem żadnej wątpliwości, że siła tej energii będzie tylko destrukcyjna. - Zamilkłem na chwilę. - Na pewno większość jego zachowań to pozory. Zawaliłem sprawę, że nie poświęciłem temu udawaniu należnej uwagi. To prawdopodobnie przeszkodziło mi się zorientować, że mógł również odgrywać transferencję. No wiesz, opuszczał wizyty, zmieniał ich porę, potem wystrzygł Cicero, a następnie ukradł żółwia. Ale ciągle nie wiem, jak doszło do transferencji. Przeważnie odrzucał moje łagodne i uporczywe prośby, aby powiedział coś o swojej przeszłości. Jednak fragmentów można się domyślić. Jeśli naprawdę jest sprawcą tych wszystkich nieszczęść, chce, żebym go podejrzewał, ale jednocześnie żebym nie był pewien, iż to on dopuścił się zbrodni. Pragnie, żebym się czuł zagrożony. Nawet w domu. Wścieka się, że pozostaję niewrażliwy na jego emocjonalne problemy, a zwłaszcza obawy, że zostanie porzucony. Zamierza mnie zranić, kiedy odnosi wrażenie, że jest raniony. Instynkt mi mówi, że ten pacjent chce, abym się tego wszystkiego domyślał, ale żebym nie mógł niczego udowodnić. Kiedy oznajmiłem, że kończę jego leczenie, nie powiedział: „Nie masz powodu”, lecz: „Nie masz żadnych podstaw”. - Przerwałem i ugryzłem kawałek hamburgera. - Jest także jeszcze coś bardziej zdumiewającego. Przypadkiem odkryłem, że ma wspó-łlokatora, o którym nigdy nie wspominał. Poza tym Lauren i ja natknęliśmy się na tego mojego pacjenta na małej plaży na Cabo San Lucas. Ten fakt wydał mi się dziwny. Ja byłem zaskoczony, ale on sprawiał wrażenie, jakby się spodziewał, że się spotkamy. - Wiedział, że wyjeżdżasz z miasta? - Nie ode mnie. Nie musiałem przekładać wizyty, więc go nie powiadamiałem. Chwilę milczała, zastanawiała się. - Czy to ten wysoki mężczyzna, na którego wpadłam w korytarzu po południu? Kiwnąłem głową. Uśmiechnęła się. - A jak zareagował na przeniesienie? - Na razie jest wściekły. Zresztą nie oczekiwałem, że będzie zadowolony. - Szukasz nowych pacjentów? - Nie staraj mi się przysłużyć, wspólniku. Czy przedwczoraj tylko żartowałaś, kiedy mówiłaś o rewolwerze? - zapytałem. Na talerzu Diany został już tylko jeden zatłuszczony listek sałaty. - Nie - odparła. - Mówiłam poważnie. Chciałbyś gdzieś zjeść deser? 29 Dzwonił do mnie Jon Younger. Chciał się spotkać, żeby omówić ostatnie rewelacje w „Daily” i wyjaśnić kilku kwestii psychologicznych, których nie rozumie. Przez telefon powiadomiłem go o kryształowym żółwiu i wystrzyżeniu Cicero. Zapytał, czy kogoś podejrzewam. Powiedziałem, że moim zdaniem te wypadki nie pozostają w żadnym związku ze sprawą Karen Hart, a największym podejrzanym jest pacjent, który wpadł w złość, ponieważ nie chcę go dłużej leczyć. Umówiliśmy się na lunch we czwartek. Spotkaliśmy się w loży w głębi nowej tajlandzkiej restauracji przy Trzynastej Ulicy. Dostąpiłem przywileju zobaczenia swojego adwokata w garniturze. Wkraczająca jesień zmusiła Jona do porzucenia lekkich strojów. Oznajmił, że pragnie lepiej zrozumieć, co znaczy erotyczna transfe-rencja. Kiwnąłem głową, nie tyle na znak zgody, ile w uznaniu dla chęci poznania tego skomplikowanego zjawiska. Freud kiedyś powiedział, że dość niechętnie uznaje istnienie erotycznej transferencji. Gdy paru pacjentów się w nim zakochało, wówczas mógł nabrać przekonania, iż jest to ich reakcja na jego wrodzone piękno i dobroć, lecz kiedy to się wciąż zdarzało, zdał sobie sprawę, że zachodzi coś innego. Zawsze niechętnie omawiałem problem transferencji i kontrtransfe-rencji z nieterapeutami. Czułem się wtedy jak okultysta. Rozmówcy spoglądali na mnie w sposób, w jaki ja patrzę na Petera, gdy mówi o czymś innym, a nie o meblach. Kiedy się zastanawiałem, jak odpowiedzieć na prośbę Jona, zamówiłem Pud Thai, a Jon zieloną fasolkę i kurczaka z curry. Obaj poprosiliśmy też o coś tak palącego, że mało nie parzącego. - Wiesz, co to jest transferencja? - zacząłem. - Mów tak, jakbym pierwszy raz słyszał na ten temat. - A może skopiować ci kilka artykułów? - zaproponowałem nieśmiało. - Po prostu postaraj się wytłumaczyć. Westchnąłem. - Transferencja jest elementem właściwie wszystkich stosunków międzyludzkich. To proces reakcji na osobę w aktualnym związku, jakby posiadała ona ważne cechy i maniery kogoś ważnego z przeszłości. Transferencja opiera się na czysto nieświadomych motywacjach albo może być stymulowana przez cechy, które dana osoba podziela z kimś z przeszłości. Transferencja nie jest realna, ale w odczuciu osoby, która jej doznaje, wydaje się realna. - Pomyślałem o psychotycznej transferencji Michaela Mc-Clellanda i tłumaczyłem dalej. - Jeżeli transferencja przekracza granice rzeczywistości, wówczas otrzymuje miano psychotycznej. Następuje bowiem zaburzenie myślenia. - Przerwałem i wziąłem głęboki wdech. - Boże, jak ja tego nie lubię - jęknąłem. - Czego? - Wyjaśniania zawiłych zasad psychologicznych laikom. - Daj mi jakiś przykład transferencji. - Dobrze. Moja transferencja na ciebie. Masz potężną budowę ciała, podobnie jak mój ojciec. I tak jak on, jesteś kimś, do kogo zwracam się po radę, gdy wpadam w tarapaty. Czy zauważyłeś, że zwykle staję się uległy wobec ciebie i chcę ci się przypodobać? To jest transferencja. Pod pewnymi względami traktuję cię tak jak ojca. Ty sobie możesz myśleć, że jestem miłym spolegliwym facetem. W rzeczywistości traktuję cię odmiennie ze względu na naturę transferencji. Wobec innych ludzi zachowuję się inaczej. - Transferencja w psychoterapii to po prostu suma odczuć, wrażeń, sposobów traktowania, którą pacjent obdarza terapeutę. Im bardziej terapeuta pozostaje nieprzenikniony, tym mniej skażona jest transferencja. Uznanie tej zasady przez Freuda legło u podstaw metody psychoanalitycznej. Jeśli terapeuta nie ujawnia żadnych szczegółów ze swojego życia, pacjent nie ma na co reagować, wówczas uczucia odnośnie terapeuty są uważane za transferencyjne - powstałe w pacjencie, a nie wytworzone przez terapeutę. - Podano nasz lunch. - Rozumiesz? Kiwnął głową z pełnymi ustami i podniósł palec, żeby zatrzymać kelnera. Gdy przełknął, zamówił piwo. Kelner spojrzał na mnie pytająco. - Tak, dla mnie też - powiedziałem. Ponownie zwróciłem się do Jona: - Im więcej pacjent wie o swoim terapeucie, tym bardziej skażona będzie transferencja. Jeśli terapeuta spóźnia się na wizyty, odnosi się z sarkazmem do pacjenta, poniża go, wówczas bardzo trudno twierdzić, że wynikły w rezultacie gniew pacjenta jest transferencyjny. W rzeczywistości pacjent może się słusznie złościć, że jest źle traktowany. W formach psychoterapii opartych na analizie transferencji, jak w mojej praktyce, koniecznie należy zachować dystans terapeutyczny. Terapeuta musi mieć jasny obraz, które uczucia i czyny są podyktowane przeszłością pacjenta. Zawsze byłem lepszym słuchaczem niż mówcą, dlatego kończyłem jeść szybciej niż moi towarzysze. Oni mówili, ja jadłem. W chwili gdy Jon już odłożył pałeczki, moje danie pozostawało niemal nietknięte. Wypiłem łyk piwa. - Dobra. Do rzeczy - upomniał mnie Jon. - Dodaj teraz seks. Spojrzałem na niego i potrząsnąłem głową z udanym przerażeniem. Potem mówiłem dalej: - Erotyczna transferencja jest po prostu przeniesieniem seksualnych doświadczeń na terapeutę. Nie różni się ona niczym od innych transferen-cji poza obecnością czynnika erotycznego. Jon nalał sobie jasnobrązowej herbaty. - A zatem twoim zdaniem dziennik cytowany w „Daily” stanowi produkt erotycznej transferencji. Uważasz, że Karen Hart reagowała na ciebie seksualnie. Przenosiła na ciebie przeżycia z przeszłości. - W dużym uproszczeniu, tak. - Dobrze, więc skomplikuj sprawę. Odsunąłem talerz i zacząłem mówić. - Karen podobnie jak wiele dzieci, które uległy nadużyciom seksualnym, miała bardzo wąski zasięg destrukcyjnych doświadczeń z mężczyznami. Do szóstego roku życia łączyła ją z ojcem silna więź. Potem on zaczął dużo podróżować. Stał się odległy i nieosiągalny. Poczuła się wówczas przez niego opuszczona. Wmówiła sobie, że to właśnie ona jest powodem jego częstej nieobecności. Gdyby była lepsza, on by nie wyjeżdżał. Trzeba pamiętać, że matka zmarła, gdy Karen miała sześć lat. Od tamtego czasu dziewczynka pozostawała pod opieką różnych osób, a gdy skończyła osiem lat żyła z macochą i przyrodnim bratem. Mężczyzn postrzegała zatem jako istoty dalekie i karzące. Przebywają z dala i są niemili, gdy ona jest „zła”. - Drugim doznaniem, które zatruło stosunki Karen z płcią przeciwną, było oczywiście wykorzystanie seksualne. To się zaczęło, kiedy miała dziesięć lat. Przyrodni brat napastował ją od początku, groził, że powie ojcu, co z nim robiła. Była straszliwie rozdarta wewnętrznie. Ojciec był jej obrońcą, prawdopodobnie jedynym, ale on z kolei bardzo się oddalił. Bała się, że na zawsze zostanie opuszczona, jeśli wyzna prawdę. Kiedyś powiedziała macosze, ale ta ją wyśmiała. Stwierdziła, że to błahostka, i nie chciała słuchać. Więc Karen nadal była wykorzystywana seksualnie. Dopadał ją za każdym razem, ilekroć ojciec wyjeżdżał z miasta. Zawsze groził, że powie ojcu o ich ostatnim seksualnym spotkaniu, jeżeli odmówi zbliżenia. Karen związała się z bratem poprzez przemoc, zastraszenie i seks. Kiedy zaczęła przychodzić na psychoterapię, była zagubiona. Nie wiedziała, jak ma się do mnie odnieść. Ja byłem konsekwentny. Akceptowałem ją i nigdy jej nie opuszczałem. I o nic nie prosiłem. A zwłaszcza o seks. Zachowanie Karen odzwierciedlało jej doświadczenia z mężczyznami. Spóźniała się na wizyty. Odwoływała spotkania. Zalegała z opłatami. Czasami po prostu siedziała, milcząca i rozdrażniona, przez większą część godziny. Usiłowała mnie rozłościć, żeby zobaczyć, czyjąporzucę, tak jak to robił ojciec. Kiedy nie zdołała mnie zmusić do wycofania się, zaczęła prowokować seksualnie. Wcale nie chciała, abym zareagował seksualnie, ale nie znała żadnych innych relacji. Robiła, co potrafiła. Ubierała się w skąpe stroje, z detalami opowiadała o swoich kochankach, zadawała mi bardzo osobiste pytania. Stała się dostępna, żeby sprawdzić, czy wykorzystamjątak, jakjej przyrodni brat. Aleja się trzymałem. Traktowałem Karen z niezmiennym szacunkiem. Wyrażałem swoją akceptację. Lecz ta naerotyzowana faza transferencji była dosyć uporczywa. Trwała przez większą część roku. Wyobrażam sobie, że wiele swoich fantazji erotycznych Karen zamieściła w dzienniku. Prowokacyjne zachowanie trwało parę miesięcy. Mówiła, że miewa o mnie sny, których nie pamięta ze szczegółami. Prawdopodobnie były erotyczne. Przyznała, że myśli o mnie dosyć często, ale nie wyjawiała mi szczegółów. To brzmi nieprzekonująco, Jon, ale ona zdrowiała. Terapia przebiegała bardzo pomyślnie. Wziąłem pałeczkami chłodną masę zlepionych kluseczek, ale nie miałem apetytu. Rozłamałem jedno z ciasteczek z wróżbami, które leżało na rachunku. Jon nalał herbaty do malutkich filiżaneki łyknął swoją, jak szklaneczkę whisky. - Jedna z sekretarek w naszej firmie ma jakieś około sześćdziesięciu lat i doprowadza mnie do szaleństwa-wyznał. Ilekroć coś ją dręczy, przybiera bardzo nieszczęśliwą pozę. Zupełnie jak moja matka. Identyczna mina. Czasami mam ochotę zwolnić tę kobietę, a potem dręczą mnie wyrzuty sumienia i próbuję jej to wynagrodzić. Czuję się jak wariat. Jeżeli dobrze cię rozumiem, to właśnie na tym polega transferencja. Uśmiechnąłem się i kiwnąłem głową. - A gdybyś myślał, że ona jest naprawdę twojąmatką, wówczas byłaby to psychotyczna transferencja. Dość bystre spostrzeżenie jak na prawnika. - Co tam jest napisane? - Wskazał karteczkę, którą ściskałem palcami. - „Szczęście i spokój będą trwały nadal” - odczytałem wróżbę. - Chyba wziąłeś moje ciasteczko - powiedział i uśmiechnął się. Położył kartę kredytową na stole. - Dobra. Ty zrobiłeś wykład, ja zapłacę rachunek. Spojrzałem na zegarek. - A kto zapłaci za godzinę i kwadrans twojego czasu pracy? - Ty. Należy się dwieście dolarów. 30 Zostawiłem Jona i poszedłem promenadą z powrotem do mojego gabinetu. Idąc roztrącałem nogami liście, zerwane z jesionów co do jednego przez porywiste wiatry. Po spotkaniu z Jonem poczułem wzmożoną potrzebę obrony siebie samego przed nasilającymi się atakami w związku z leczeniem Karen Hart. Racjonalne argumenty, jak te, które odnosiły się do profesjonalnego przetrwania, przemawiały za potraktowaniem jej przypadku priorytetowo, chociaż Michael McClelland utrudniał zajmowanie się sprawą Karen. Grube teczki, które wyjąłem z segregatora, nie chciały mi się zmieścić do aktówki. Ścisnąłem je więc gumową taśmą i rzuciłem na siedzenie pasażera. Rozmowa z Dianą o Michaelu McClellandzie dała mi wiele do myślenia. Z całą pewnością moje podejrzenia względem Michaela stały się bardziej klarowne. Za nic w świecie nie mogłem jednak dostrzec motywu, ani kryminalnego, ani psychologicznego, wystrzyżenia szyi Cicero lub rzucenia żółwiem w szybę samochodu Diany. A popełnione przez McClellanda morderstwo Gretchen było wykluczone. Ale lubiłem go, jako podejrzanego. Po części dlatego, że nie miałem nikogo innego na czarnej liście. Piętnaście minut później dotarłem do domu. Żołądek aż mi piszczał z głodu. Cały lunch przegadałem z Jonem. Przyrządziłem sobie wczesną kolację. Jadłem na kanapie patrząc na zachód słońca. Cicero chwilę poże-brała i padła na swój kilimek. Po jedzeniu zacząłem przeglądać karty chronologicznie, w kolejności śmierci. Najpierw Karen Hart, potem Anna Hubbard, następnie Gretchen Krav-ner. A Michael McClelland, który oczywiście wciąż żył, na ostatku. Kartę Karen wziąłem do ręki tylko dla porządku. W ciągu wielu miesięcy po śmierci dziewczyny zdążyłem już się nauczyć każdego zapisku na pamięć. Bladoniebieski liścik wstrząsnął mną po raz kolejny: „Wrócił do moich drzwi dokładnie tak jak w snach. Nawet nie krzyknęłam...” „Nie było cię w tym wielkim domu.” „No więc, kocham cię”. Karta następnej pacjentki nie wniosła do moich rozmyślań niczego nowego. Dwa razy przerywana terapia. Anna uciekała od intensywności terapeutycznego związku. Gdyby pomówienia o moje zdrożne zachowanie nie zostały nagłośnione, prawdopodobnie nie przerwałaby terapii za drugim razem. Jej opór zaczynał właśnie maleć. Nie wątpiłem, że odreagowywała swój gniew na męża poprzez romans z jednym z jego pracowników. Ale tej informacji nie zapisałem w karcie Anny. Znajdowała się jedynie w notatkach z sesji Michaela. Karta Gretchen mnie zaskoczyła. Wspomnienie spotkania Gretchen i Michaela w mojej poczekalni, kazało mi sięgnąć do zapisków na ten temat. Nie znalazłem niczego rewelacyjnego. Ale podczas następnej sesji Gretchen wyjawiła, że wiedziała o moim urlopie w Cabo San Lucas. Nie pamiętałem również komentarza, jaki uczyniła o „łamaniu zasad”. Zacząłem głośno myśleć: Cicero nastawiła ucha. - A jeśli po przedstawieniu się w poczekalni, Michael zaprosił gdzieś Gretchen? Lub ona jego? Jeśli to Michael był tym nowym facetem, o którym przyjaciółka Gretchen mówiła policji? Jeśli to Gretchen powiedziała Michaelowi o moim urlopie na Los Cabos? Jeśli to właśnie były zasady, które łamała? Tolerancja Cicero na jednostajne zdania osłabła. Ucho opadło. Może Michael przyjechał do Meksyku, aby mnie śledzić. To tłumaczyłoby jego brak zdziwienia na mój widok na plaży. Może wrócił do Boulder przede mną i Lauren? Wówczas byłby tam w porę, aby zabić... Drobna kwestia motywu pozostała nie tknięta. Nie potrafiłem znaleźć powodu, dla którego Michael miałby uśmiercić Gretchen. Musiałem natychmiast się upewnić co do słuszności oskarżeń wobec Michaela albo przekonać się o jego niewinności. Podniosłem słuchawkę. Po kilku nieudanych próbach w końcu znalazłem kogoś mówiącego po angielsku w księgowości hotelu Hacienda w Cabo San Lucas. Wnioskowałem, że Michael pojawił się w Meksyku, gdy usłyszał od Gretchen o moim wyjeździe, która z kolei dowiedziała się o nim od swojej przyjaciółki z agencji turystycznej. Agentka nie mogła jednak jej powiedzieć, w którym hotelu się zatrzymam, bo to Lauren, a nie ja, zamawiała pokój. Natknęliśmy się na Michaela po wynajęciu łodzi w hotelu. Zgadywałem, że on też zamieszkał w Haciendzie. - Mówi McClelland. Gościłem w waszym hotelu na początku września. Chciałbym poprawić błąd w moich rachunkach - zacząłem. Uno momento. -1 cisza. Niebawem grzeczny głos zabrzmiał ponownie: - Bardzo mi przykro seńor, ale nie mam nic na temat pana pobytu. - Och, naprawdę? - udawałem zdziwienie. - Si senor. Przeprowadzenie podobnej rozmowy w Finisterra, Solmar i Twin Dolphin zajęło mi niemal godzinę. Nie mogłem znaleźć żadnego śladu pobytu McClellanda w Meksyku. - Michael, Michael, czy wróciłeś w porę, aby móc zostawić chustkę w sypialni Gretchen? 31 W piątek, zaraz po śniadaniu, zadzwoniłem do NO AA i poprosiłem o numer wewnętrzny Michaela McClellanda. W kwestionariuszu pacjenta, w miejscu, gdzie należało podać numer telefonu do pracy, Michael wpisał ołówkiem uwagę, aby do niego tam nie dzwonić. Zignorowałem to ostrzeżenie. Nie zamierzałem rozmawiać z Michaelem ani nawet się przedstawiać. Jego głos w telefonie powiedziałby mi wszystko, co chciałem wiedzieć, zanim odłożyłbym słuchawkę. - Przykro mi, ale nie mam w wykazie pracownika o tym nazwisku. A w jakim dziale pracuje? - Nie wiem. Zajmuje się zjawiskiem gwałtownych burz. - Zaraz sprawdzę. Jedną chwileczkę. - Lekki stukot palców w klawiaturę poprzedził szelest przewracanych kartek. - Niestety, nie znalazłam takiego nazwiska. Sprawdziłem też wszystkie możliwe pisownie. - Dziękuję za pomoc. - Nie ma za co. Nie miałem pojęcia, czy fakt, że nie mogłem uzyskać numeru telefonu wewnętrznego Michaela świadczył o biurokratycznym bałaganie w NOAA, czy też był skutkiem fałszywej informacji dostarczonej przez Michaela. Może opowieść, że jest uczonym z NOAA, stanowiła część jego wariackiej trans-ferencji. Ale wiedział dużo o Philu Hubbardzie i o huraganach. Skoro nie mogłem legalnie zdobyć informacji o Michaelu, postanowiłem pojechać do jego domu, żeby zrobić coś głupiego. Założyłem spłowiałe czarne dżinsy, stare adidasy i gruby sweter z golfowym kołnierzem. Włożyłem rower na dach subaru, wrzuciłem do bagażnika kilka narzędzi, do kieszeni wcisnąłem kawałek szpagatu zdjętego z osiki. Zatrzymałem się przy domu Raoula i Diany. Zaparkowałem samochód przy końcu ich podjazdu, zdjąłem rower z dachu i pojechałem na szczyt wzgórza w stronę domu Michaela. Zostawiłem rower przy drodze i nonszalancko ruszyłem środkiem podjazdu. Gdy doszedłem do ostrego skrętu w lewo, skuliłem się i trzymałem jak najbliżej grubej ściany sosen po zachodniej stronie drogi. Kiedy się wyprostowałem, żeby zajrzeć za drzewa, zobaczyłem południowy kraniec domu, gdzie kończył się asfalt. Nie było żadnych samochodów. Odnosiłem wrażenie, że mój oddech jest tak głośny, jak sapanie parowozu. Stwierdziłem, że nikogo nie ma w domu. Michael jest w pracy, jego współlokator najwidoczniej także. Kiedy zbliżyłem się do końca osłony z gęstej roślinności na grzbiecie wzgórza, przyjrzałem się dobrze, czy nie widać w domu oznak życia. Nie dostrzegłem żadnych. Wyprostowałem się i podszedłem do czerwonego składziku. Miałem nadzieję znaleźć tam coś, co powiąże Michaela z różnymi kryminalnymi czynami, o jakie go podejrzewałem. Gdybym nie znalazł niczego, zamierzałem wybić okno i wejść do sutereny. Składzik o powierzchni dwa na dwa metry, był kryty papą, miał podwójne drzwi z białą obwódką i średnich rozmiarów kłódkę zamkniętą na klucz. Rozejrzałem się po raz ostatni, posłuchałem, czy szumu wiatru nie mącą jakieś podejrzane dźwięki. Wyjąłem z torby przecinak do stali i bez większego wysiłku odciąłem kłódkę. Głośny trzask sprawił, że okręciłem się na pięcie, jakbym to nie ja spowodował ten odgłos. Byłem pewien, że w moje plecy jest wymierzony wielki karabin. Naciągnąłem na dłonie stare skórzane rękawiczki, złożyłem przeciętą kłódkę tak, jakby nikt jej nie ruszał i wszedłem do środka. Zamknąłem za sobą drzwi. Wewnątrz panowała ciemność. Widziałem tylko zarys drzwi. Sufit był tak nisko, że miałem ochotę się skulić. Bałem się, że się o coś potknę, więc stałem nieruchomo. Mała latarka elektryczna, którą znalazłem w plecaku, wymagała wymiany baterii. Jej słabe światło oświetliło półkę z narzędziami na jednej ze ścian, szuflę do śniegu, grabie, miotłę, spalinową przycinarkę i wielką odśnieżarkę. Przy drugiej ścianie stał wąski warsztat, nad nim wisiały podręczne narzędzia. Pod blatem leżały dwie zimowe opony z łańcuchami. W kącie przy drzwiach znajdowała się gruba beka z metalowymi obręczami. Z przodu, na drugiej półce stała duża stożkowata szpula brązowego szpagatu. Przypomniałem sobie, że właśnie taką miał facet, który co roku sprzedawał choinki przy Arapahoe. Odcinał kawałki szpagatu, żeby kupujący mogli przywiązać drzewka do dachu samochodu. Wyjąłem cieniutki sznurek z tylnej kieszeni spodni i przyłożyłem do szpuli. Wydawało mi się, że są identyczne. W świetle gwałtownie przygasającej latarki, mógłbym sobie wmówić, że nawet światłowód pasuje do szpagatu na szpuli. Włożyłem próbkę sznurka z powrotem do kieszeni. Na ścianie nad warsztatem zauważyłem nożyce do cięcia drutu. W tej samej chwili rozległ się skowyt przeciążonych cylindrów, który zabrzmiał echem w składziku. Po kilku sekundach usłyszałem ostre hamowanie i pisk opon. Domyślałem się, że samochód zaparkował o jakieś dwa metry od drzwi składziku. Cześć, Michael, masz coś przeciwko temu, żebym pożyczył sobie nożyce do drutu?, ćwiczyłem w myślach powitalną kwestię. Zachowałem kontrolę nad sobą na tyle, by przypomnieć sobie o konieczności wyłączenia latarki. Siedziałem skulony w ciemności. W jednej ręce trzymałem latarkę, w drugiej nożyce do cięcia drutu. Trzasnęły drzwi samochodu. Dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy kroki. Zwrot. Ile czasu zabiera przejście dwóch metrów? Odgłos stąpania oddalił się na północ. Boże. On idzie po karabin. Trzasnęły drugie drzwi. Frontowe? Czekałem. Gdy wszedłem do składziku, była połowa października. Teraz pewnie nastał listopad, myślałem rozpaczliwie. Drzwi już nie trzaskają. Nie słychać kroków. Może nie zauważył przeciętej kłódki. Świergotanie. Pii, pii, pii. Boże dopomóż, to mój pager. Czemu nie nastawiłem tego cholernego urządzenia na wibracje. Przytrzymałem latarkę w zębach, ale w rękawiczkach nie mogłem nacisnąć malutkich guziczków, żeby uciszyć pager. Zdenerwowany, odłożyłem latarkę i nożyce na warsztat, ściągnąłem rękawiczkę i nacisnąłem guziczek. Z nawyku wyjąłem pager z futerału. Zielone światełko rozjaśniło poziomy ekranik, na którym było napisane: „Proszę zadzwonić do Michaela McClellanda dzisiaj przed pierwszą.” Czy ja tu gdzieś widziałem telefon? Przykro mi, Michael, nie mogę do ciebie oddzwonić. Gdy wyjdziesz, żeby mnie zabić, to powiesz, czego ode mnie chcesz. Ciekawe, czy z domu widać przód składziku. Stał równolegle do frontu budynku, jakieś trzy metry na zachód. Zdecydowałem, że będzie prawdopodobnie bezpiecznie otworzyć drzwi, wymknąć się na zewnątrz i w cieniu składziku przemknąć między sosny. Znowu założyłem rękawiczki. Nożyce do drutu powiesiłem na kołku. W chwili, gdy lekko pociągnąłem za klamkę, otworzyły się drzwi frontowe domu. Światło mnie oślepiło. Odgłos kroków przeraził. Zastygłem w bezruchu. Byłem jak posąg upamiętniający nieznanego idiotę. Najwięcej wtedy myślałem o karabinie. Czy Michael najpierw strzeli? Przez drzwi, bez ostrzeżenia? Gdyby tak zrobił, byłbym martwy przed bezpośrednią konfrontacją z McClellandem. Szybko doszedłem do wniosku, że wolałbym od razu zginąć. Nic nie zyskiwałem przez uprzednie upokorzenie. Kroki dotarły pod same drzwi i zatrzymały się. Usłyszałem brzęk kluczy. Chciał wejść do składziku! Nie. Otworzył drzwi samochodu. Potem je zamknął. Cisza. Zauważył przeciętą kłódkę. Nie. Silnik zaskoczył. Samochód cofnął kawałek, ruszył naprzód i odjechał w lewo i w dół podjazdem. Odetchnąłem. Musiałem się wysikać. Albo zwymiotować. Odczuwałem te dwie konkurujące ze sobą potrzeby. Nasłuchiwałem oznak powrotu. Doliczyłem do stu. Nie usłyszałem żadnych. Uchyliłem drzwi. Znów włożyłem latarkę w usta, wziąłem nożyce do drutu, uciąłem kawałek szpagatu ze szpuli i wetknąłem do kieszeni spodni. Nożyce odwiesiłem na miejsce. Wróciłem pod drzwi. Mój wzrok padł na zawartość beki. Zmieszana z kawałkami drewna, papieru i drutu leżała łukiem rozrzucona czarna sierść. Psia sierść, niewątpliwie. Zrobił do Michael McClelland. Dlaczego? Włożyłem trochę sierści do plecaka. Prawdopodobnie powinienem zacząć z sobą nosić koperty na dowody rzeczowe. Podczas następnego spotkania z detektywem Purdym, będę musiał o nie poprosić. Szok, że się nie myliłem odnośnie sprawcy wystrzyżenia Cicero, przeszkodził mi w zarejestrowaniu już znajomego skowytu samochodu, którego nigdy nie widziałem. Auto pokonywało wzniesienie na Lee Hill Road. Gdy rozległ się chrzęst opon na żwirze i zabrzmiał warkot niskiego biegu, w końcu uzmysłowiłem sobie, co oznaczająte dźwięki. Zatrzasnąłem drzwi składziku. Pobiegłem do pobliskich sosen i skryłem się wśród nich, zanim zobaczyłem samochód skręcający na podjazd. Stoczyłem się i wylądowałem za grzbietem wzgórza równoległym do podjazdu. Podkradłem się na grzbiet. Zobaczyłem, jak Michael McClelland wysiada z czerwonej hondy prelude i idzie z zaciśniętymi pięściami ku otwartym drzwiom składziku. - Do diabła! - zaklął. - Jeszcze was dorwę, cholerne bachory. - Słowa te były wyraźną obietnicą, nie groźbą. Zajrzał do składziku, sprawdził jego zawartość, potem ciężko poszedł do frontowych drzwi. Pomknąłem w dół i skorzystałem z podjazdu sąsiada, żeby się dostać do drogi. Wskoczyłem na rower. W połowie drogi do Raoula i Diany usłyszałem nadjeżdżający z tyłu samochód. Schowałem głowę w ramiona. Ośmieliłem sieją podnieść dopiero, gdy honda prelude stała się czerwoną plamką kilkaset metrów przede mną. Trzeba śledzić ten samochód, pomyślałem. Może innym razem. Za kilka minut znalazłem się przed domem Raoula i Diany. Zdążyłem jeszcze ostrożnie oprzeć rower o skrzynkę pocztową, nim bitwa dwóch konkurencyjnych potrzeb została zakończona. Zwymiotowałem. Leżałem na plecach przed nowoczesnym domem przyjaciół, na niewygodnym posłaniu z szyszek i igieł sosnowych Oddychałem głęboko, by złagodzić odruchy wymiotne. 32 Pewny, że przekroczyłem granice dobrego smaku, fair play, postępowania zgodnego z prawem oraz etyką, zrobiłem to, co uczyniłby każdy sumienny psycholog. Gdy tylko wróciłem do gabinetu, oddzwoniłem do Michaela McClellanda. Usłyszałem z taśmy automatycznej sekretarki znajomy głos. Biip. - Mówi Alan Gregory w odpowiedzi na otrzymaną wiadomość. Postaram się zadzwonić później, w ciągu dnia albo wieczorem. Następnie przeszedłem kilka przecznic dalej, do biura Lauren. Sekretarka, która trzymała straż nad pomieszczeniami biurowymi i promieniowała uśmiechem zza centralnie umieszczonego biurka, zapytała, czy jestem umówiony. Odpowiedziałem, że nie, ale zaczekam. Zwalczyła ochotę, żeby odpowiedzieć, że nikt mnie nie prosi, abym czekał. Podniosła słuchawkę, omiotła mnie wzrokiem, nacisnęła guzik i powiedziała: - Jakiś pan Gregory do pani. Nie był umówiony. - Chwilę słuchała, po czym ledwo dostrzegalnie kiwnęła głową. - Pani Crowder za chwileczkę przyjdzie. - Dziękuję - odparłem, zmieniając wyraz twarzy z aroganckiego na łaskawy. Czekałem dość długo. W końcu Lauren stanęła w drzwiach. - Chodź - zaprosiła mnie do środka. Dozorczyni uniosła głowę i wciągnęła powietrze nosem, gdy przechodziłem obok jej biurka. Lauren zamknęła za mną drzwi i zanim zdążyłem przeprosić, że wtargnąłem bez uprzedzenia, zaczęła mnie sztorcować lodowatym tonem: - Nie podoba mi się, że wpadasz tak znienacka. Skupiłem uwagę na rękawie swojego swetra, gdzie tkwiła sosnowa igła. Podszedłem do biurka i pozwoliłem jej sfrunąć do kosza na papiery. - Jeżeli chcesz rozmawiać o grzeczności, zacznijmy od kwestii nieodpo-wiadania na telefony. Albo niedotrzymywania obietnicy ustalenia czasu spotkania. - Byłam zajęta - odparła. - Dobra wymówka. Zapamiętam ją sobie. Masz coś przeciwko temu, żebym ją zastosował, kiedy zechcę kogoś zbyć? - Twój sarkazm jest nie na miejscu, Alanie. Bądź co bądź, to właśnie ty odłożyłeś słuchawkę, kiedy ostatnio rozmawialiśmy. Staliśmy oboje. Zdążyła się cofnąć o tyle, by biurko znalazło się między nami. Tapczanik w stylu skandynawskim na drewnianym stelażu, z niewielką ilością brązowych poduszek stał naprzeciwko biurka, za moimi plecami. - O ile się orientuję, wiele rzeczy, które ja robię „jest nie na miejscu”, twoim zdaniem. Usiłowałem być troskliwy i czuły, a spotkałem się z przyjęciem, jakiego doświadcza członek Ku-Klux-Klanu na spotkaniu Krajowego Stowarzyszenia Kolorowych. Dałaś mi jasno do zrozumienia, że mnie nie potrzebujesz. W moim salonie wisi plakat ze sloganem: „Ona cię nie potrzebuje, głupku”. Więc możesz przestać mi pokazywać, jak dobrze sobie ze wszystkim radzisz bez mojej pomocy i interwencji. - Ja sam wcale nie boję się przyznać, że potrzebuję ciebie. Ty wnosiłaś - podkreśliłem czas przeszłyjaknajbardziej mogłem-trochę światła w moje życie. I to mi się podobało. Bardzo. Może za bardzo. Z tobą czułem promienie słońca w pochmurny dzień. Ale jest mi dobrze i bez ciebie. Będzie mi cię brakowało. Ale przynajmniej nie muszę uciekać przed faktem - mocno zaakcentowałem ostatnie słowo - że naprawdę zależy mi na tobie. Nie pozwolę jednak, żebyś mnie źle traktowała, aby móc ocalić swoje poczucie niepewności wynikające z choroby. - Usiadła w fotelu za biurkiem i obróciła się o dziewięćdziesiąt stopni. Z profilu jej idealnie uczesane włosy wyznaczały linię prostą od skroni do karku. Nos Lauren miał leciutki garb, którego dotychczas nie zauważyłem. Lekko rozchylone wargi tworzyły głęboką, zmysłową szczelinę wiodącą w głąb ust. - Skończyłeś? - zapytała. Nawet się do mnie nie odwróciła. Usiadłem na twardej sofie. Założyłem ręce na piersi. - Nie jestem pewien. Może. - Chciałem ją ugryźć w dolna wargę. Troszeczkę mocniej niż przy pocałunku. Popołudniowe słońce padło na łzę nabrzmiewającą na rzęsach jej prawego oka. W niewielkiej kropli utworzyły się mikroskopijne tęcze. - Czego ty ode mnie chcesz, Alanie? - Czekałem, bo podejrzewałem, że to pytanie retoryczne. - Nie mogę teraz zaraz dać ci tego, czego pragniesz. Tak, twoja dobroć mnie przeraża. Tak, czuję się bezpieczniejsza, gdy jestem sama. Ale w rzeczywistości nie chcę, żebyś odszedł. W Cabo San Lucas powiedziałeś, że się zmagasz ze swoją reakcją na moją chorobę. No więc, teraz ja się zmagam. Z moją reakcją na ciebie. Boję się, że kiedy wyznam, że cię pragnę, wtedy odejdziesz. Uciekniesz. Do Meri-deth. Nie zrozum mnie źle. Nie chodzi o zazdrość, lecz o zaufanie. Nie mam złych doświadczeń w kontaktach z mężczyznami. W końcu Jake zachował się przyzwoicie. Mój szef, prokurator okręgowy również. Ale na mężczyzn nie można liczyć. - Urwała. Łza spłynęła jej po policzku i zniknęła w cieniu włosów. - Nie chcę się od ciebie uzależnić. - Lauren, ja... - Wstałem i podszedłem do biurka. - Nie, proszę cię, nie. - Machnęła dłonią. Jej głos się załamał. - Usiądź. - Odchyliła głowę. Delikatna skóra napięła się na szyi. Lauren wyglądała teraz tak samo, jak wtedy gdy się kochaliśmy. Te chwile miały mało ze sobą wspólnego oprócz intensywności. - Proszę, daj mi trochę czasu, Alanie, a ja spróbuję być bardziej... łaskawa... i rozważniejsza w swoich reakcjach na ciebie - dokończyła z trudem. - To brzmi jak przeprosiny - oceniłem. Spojrzała w moją stronę i potrząsnęła głową. - Niczego więcej nie uzyskasz. A teraz, idź już, proszę. Mam dużo pracy. - Zadzwonię do ciebie - powiedziałem. - Świetnie. Sięgnąłem do torby i położyłem na biurku kopertę. - Może zechcesz wziąć z tego odciski palców i porównać je z tymi na kieliszkach w domu Gretchen. - Wyszedłem i zamknąłem za sobą drzwi. Przystanąłem przy biurku anioła stróża. Kobieta pochyliła głowę i zrobiła wielkie oczy. - Biznes - wyjaśniłem i uśmiechnąłem się. Wróciłem do swojego gabinetu. Kiedy około piątej trzydzieści znalazłem się w domu, znowu zadzwoniłem do Michaela. I jak poprzednio połączyłem się z automatyczną sekretarką. Zostawiłem kolejną wiadomość. Po południu zrobiło się cieplej. I tak już było do zmierzchu. Rozpaliłem grill na pomoście przy domu. Przygotowałem do upieczenia na ruszcie miecznika, którego kupiłem po drodze u „Alfalfy”. Mój apetyt wydawał się niezwykły. Postanowiłem to wykorzystać. Porwałem liście sałaty na kawałki i pokroiłem strączki groszku na sałatkę. Otworzyłem też butelkę oregońskiego Pinot Noir. Nie było to odpowiednie wino, ale nie zwracałem uwagi na konwenanse. Jakby w odpowiedzi na moje rozmyślania, ile trzeba czasu, żeby porównać odciski palców w dużym podmiejskim departamencie policji, po kolacji zadzwonił dzwonek u drzwi. - Nie zamierzasz mi powiedzieć, czyje to odciski palców? - Lauren miała na sobie granatowy kostium z żakietem wciętym w pasie, ten sam, w który była ubrana po południu. - Wejdziesz? Wziąłem z kuchni jeszcze jeden kieliszek do wina i do połowy napełniłem go winem. Wypiliśmy po łyczku. - Nie mogę, Lauren. Bardzo bym chciał, ale nie mogę. - A jeśli cię postraszę, że twoje też tam są? - Moje są na żółwiu, Lauren, nie na kieliszkach. - Skąd wziąłeś tego żółwia? Wiedziałem, że mi zada to pytanie. Zastanawiałem się, czy odpowiadając nie zdradzę tajemnicy. Zdecydowałem, że nie. - Podoba ci się? Dostałem go w prezencie. - Alanie... - On jest z mojego gabinetu. - Czy te odciski palców należą do jednego z pacjentów? - Słowa te były bardziej stwierdzeniem niż pytaniem i prawdopodobnie wystarczyłoby potwierdzić je milczeniem. Nie mogłem dowodzić, że ta wiadomość jest tajna, jeśli najpierw nie przyznałbym, że chodzi o pacjenta. Przywołałem Lauren, żeby usiadła obok mnie na kanapie. - Istnieje taka możliwość. Tak. Do tej chwili mówiła spokojnie jak oskarżyciele na filmach, którzy najpierw zadają łagodne pytania, a potem nagle podnoszą głos i oskarża-jąco wskazują palcami prostodusznych świadków. - Jeden z twoich pacjentów zabił Gretchen Kravner. - Wątpię, czy muszę wykazywać kruchość dowodów stojących za tym argumentem. Osoba, która miała w ręku żółwia, być może jeden z moich pacjentów, piła wino z Gretchen Kravner. - Skąd wiesz, że wino? Rozmawiał o tym z tobą? - Skąd wiesz, że to był on? - podjąłem grę w zgadywankę. Westchnęła. - Alanie, popełniono morderstwo. Człowiek, który być może jest niewinny, został postawiony w stan oskarżenia i uwięziony. A ty posiadasz dowody, które mogą zmienić bieg sprawy. Musisz mi powiedzieć. - Co to znaczy: „Człowiek, który być może jest niewinny”? - Analiza wykazała, że włosy w łóżku ofiary, które nie należą do niej, nie są też włosami jej męża. Podobnie jak te zdjęte z jej ciała. Płyn nasienny w jej przewodzie rozrodczym był świeży. Prawdopodobnie doznała orgazmu w trakcie stosunku. W każdym razie to nie wygląda na gwałt. W domu Gretchen był jeszcze ktoś poza jej mężem. Muszę wiedzieć kto, Alanie. Spodziewałem się lepszego argumentu. - Nie czujesz się dobrze, prawda? - zapytałem. Spojrzała na kieliszek i potrząsnęła głową. Ale u Lauren każde zaproszenie do współczucia było krótkotrwałe. - Co jest tak cennego, tak nienaruszalnego w dochowaniu wierności pacjentowi? Mówimy o brutalnym morderstwie, Alanie. Boże, przecież czasem muszą być jakieś wyjątki, kiedy należy uchylić rąbka tajemnicy. Wyobraźmy sobie... nie, nie, nie... to wkracza poza wyobraźnię, w dziedzinę czystej fantazji. Przyjmijmy, że ty, która nie masz zaufania do nikogo, poddajesz się psychoterapii. - Wyraz twarzy świadczył o tym, że Lauren ledwie toleruje mój sarkazm. -1 wyznałaś swojemu terapeucie, że cierpisz na stwardnienie rozsiane. A właśnie się ubiegasz o stanowisko prokuratora okręgowego w Boulder. I powiedzmy, że ten psycholog uznał, iż twoja decyzja dotycząca kariery zawodowej nie jest dobra, ale nie mógł cię przekonać, żebyś zrezygnowała z ubiegania się o stanowisko. Terapeuta zatem zwrócił się do „Daily”. W powstałej wrzawie jesteś zmuszona wycofać się z konkurencji. Czy to byłby dostateczny powód, aby odstąpić od poufności? - Chciała odpowiedzieć, lecz ja uniosłem dłoń. Powoli zamknęła usta. - Chodzi o to, że gdyby pacjent uważał, że terapeuta posiada swobodę wyboru, co wyjawić a czego nie, nie mógłby mu powierzyć swoich tajemnic w obawie, że on je zdradzi szefowi, mężowi, kapłanowi, matce czy komukolwiek. A nie znając sekretów pacjenta, terapeuta nie może pomóc. Gdyby nie istniała gwarancja poufności, nikt nie przekroczyłby progu gabinetu psychote-rapeuty. Cały proces psychoterapii jest oparty na zastrzeżonych informacjach. Poufność jest taka cenna, ponieważ bez niej nie ma psychoterapii. Czy istnienie przywileju poufności stwarza dylematy? Oczywiście. W zeszłym roku miałem pacjentkę, która była dorosłą córką wybitnego lekarza rodzinnego w mieście. Z czasem opowiedziała mi mnóstwo nie-przystojnych rzeczy, które wyprawiał jej ojciec. Nadużywanie alkoholu. Znęcanie się nad żoną. Wyznała nawet, że ojciec obmacywał ją kilkakrotnie, gdy była małą dziewczynką, i że za nic w świecie nie zostawiłaby z nim sam na sam swoich córek. Lauren słuchała z uwagą. - Więc co powinienem zrobić? Donieść na niego do komisji medycznej? Ogłosić w prasie ostrzeżenie dla rodziców, żeby nie przyprowadzali swoich dzieci do tego pedofila? Weź, proszę, pod uwagę, że ona nie oskarżyła go o żadne nadużycia w stosunku do swoich dzieci. Prawo zezwala na naruszenie tajemnicy jedynie w wypadku, kiedy wiem lub podejrzewam, że dorosły wykorzystuje seksualnie osoby nieletnie. Nie ma innego wyjątku. Zawsze gdy przejeżdżam obok tego lekarza, modlę się, żeby nie zrobił krzywdy żadnemu dziecku. Przypadek drugi. Znowu, w zeszłym roku, leczyłem pilota jednej z linii lotniczych, które latają ze Stapleton w Denver. Powiedział mi, że wpada w panikę, gdy musi lądować w zasięgu burzy z piorunami. A w Denver, w letnie popołudnia, pogoda jest bardzo kapryśna. Opisał mi swoje przerażenie. Wyznał, że podczas ataku lęku nie może myśleć. Czasem zamyka oczy, całkowicie się wyłącza. Potem już jest na płycie lotniska i nawet nie wie, skąd się tam wziął. Czy mam na niego donieść? Do jego przełożonych? Nie ma żadnych podstaw, żeby naruszyć jego tajemnicę, mimo nieodpartych argumentów, że byłoby to dla dobra publicznego. I gdyby mi było wolno zrezygnować z poufności w przypadku tego jednego pilota, pięciuset innych pilotów z podobnymi problemami lub tysiąc innych osób uzależnionych od alkoholu czy narkotyków wolałoby nigdy nie zwracać się o pomoc. Co należy robić? Chronić społeczeństwo przed jednym chorym pilotem, czy pozwolić tysiącom innym kontynuować loty bez jakiejkolwiek możliwości uzyskania pomocy? Zachęcałem córkę lekarza rodzinnego, żeby spróbowała podjąć jakieś kroki. Odmówiła. Namawiałem pilota, żeby wziął urlop na okres leczenia. Zrobił to dopiero po paru miesiącach. W czasie gdy jeszcze pracował, nie rozbił się żaden z jego samolotów. Czy się bałem? Jeszcze jak! Znam wiele przypadków, kiedy ktoś mógłby zyskać na tym, że złamię przywilej poufności, ale prawne kryteria, które na to zezwalają, są bardzo ograniczone. I dopóki nie zostaną rozszerzone warunki Tarasoffa dotyczące „obowiązku ostrzeżenia”, nie będę miał podstaw do zrobienia tego w sprawie, nad którąpracujesz. Od Tarasoffa zaczęło się w Kalifornii wyszczególnianie parametrów tego, co stało się znane jako „obowiązek ostrzeżenia”, gdy psychoterapeuta dowiaduje się, że pacjent zagraża innej możliwej do zidentyfikowania osobie. Lauren podniosła się z sofy jednym wdzięcznym ruchem i podeszła do zachodnich okien. Wyglądała zjawiskowo na tle pastelowego nieba i zazębiających się szczytów górskich. - Po co mi dałeś żółwia i szpagat? - Nie mogę na to odpowiedzieć bez wyjawienia innych informacji. - Żółwia przekazałem Lauren dlatego, że nie wspomniałem o swoich podejrzeniach wobec Michaela. Poza tym byłem przekonany, że analiza odcisków palców nie wpłynie znacząco na sprawę. Zależało mi jedynie, żeby Lauren wierzyła, iż wiem, do kogo należą. W przeciwnym razie moje roszczenia do poufnego związku wyparowałyby jak wilgoć w letnie popołudnie w Kolorado. - Czy to chodzi o „M”? - zapytała Lauren zarówno mnie, jak i siebie. Nie odpowiedziałem. Wstałem, poszedłem do kuchni i przygotowałem talerz owoców i serów oraz chleb. Lauren siedziała na sofie, kiedy wróciłem. Postawiłem przy niej talerz. Niczego nie tknęła, ale powiedziała: - Dzięki. - Zawahała się, potem spojrzała na mnie i ciągnęła dalej: -”M” oznacza „Mickey”. Przyjaciółka Gretchen w końcu sobie przypomniała, że ten nowy amant nazywał się Mickey. - Popatrzyła mi prosto w oczy. Próbowała wyczytać reakcję z mojej twarzy. - Jak z twoim wzrokiem? - spytałem, aby na chwilę zmienić temat. Usiłowałem sobie wyobrazić Michaela z przezwiskiem Mickey. - Wciąż nie widzę na jedno oko. - Nadal masz zawroty głowy? Przytaknęła i wypiła łyczek wina. Zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę. - Halo! - odezwałem się. Połączenie zostało przerwane. Usiadłem koło Lauren. - Nie będziesz się więcej ze mną kłócić? - spytałem. Westchnęła. - Nie dzisiaj. Ręce miała skrzyżowane na piersi, każda dłoń ściskała przeciwległy biceps. Opuściła głowę i oparła ją o moje ramię. - To bardzo kuszące, wiesz? - powiedziała. - Nie, nie wiem. Co jest kuszące? - Żeby ci pozwolić, abyś mnie pocieszył. 33 Pozostała w moich ramionach aż do chwili, gdy musiała iść do łazienki. Miałem nadzieję, że wróci z rozpiętą bluzką albo w moim szlafroku. - Czy to tym żółwiem została wybita szyba w samochodzie Diany? - zapytała. Milczałem. - Nie sądzę, żebyś musiał zachowywać tajemnicę w tej kwestii, Ala-nie. Zapomniałem, że opowiedziałem Lauren o wybitej szybie. Nie przewidziałem tego rodzaju pytania. - Tak, właśnie tym żółwiem wybito szybę Diany. Ale nie mogę rozmawiać o tym, w jaki sposób znalazły się na nim odciski palców. - To znaczy, że te odciski palców nie są tego człowieka, który rzucił nim w szybę? - Nic więcej nie powiem. - Boże, ty dopiero potrafisz być irytujący. - Masz rację. Ale sprzeciwianie się tobie, nie czyni ze mnie złego człowieka. Umiem być równie twardy i wierny zasadom, jak ty, a to nie znaczy, że dybię na twoje życie. Chcę, żebyś rozwiązała zagadkę śmierci Gretchen. Być może już się posunąłem za daleko, aby ci w tym pomóc. Ale nie wyjawię poufnych informacji ani informacji uzyskanych dzięki moim związkom terapeutycznym. Przy następnych słowach jej głos ożywił się trochę: - Mam nadzieję, że nie zepsujesz dowodów w sprawie o morderstwo. W przeciwnym razie cię powieszę. Odczułem małą pociechę w ocenie, że zbudowałaby szubienicę z o-drobiną żalu. Opony peugeota zapiszczały, kiedy samochód zjeżdżał z wierzchołka podjazdu. Jedna z osik przy frontowych drzwiach upuściła ostatni już złoty liść pod moje stopy, kiedy patrzyłem, jak Lauren odjeżdża. Nazajutrz była sobota. Około dziewiątej trzydzieści Michael McClelland podniósł słuchawkę po pierwszym dzwonku. - Nie oddzwoniłeś do mnie wczoraj. - Dzwoniłem dwa razy. Nagrałem się na sekretarkę. - Dzwonienie w porze, kiedy, jak wiesz, jestem nieobecny, to nieodpowiedzialne i nieprofesjonalne zachowanie.- Postanowiłem nie próbować dalej zjednywać sobie Michaela. W rzeczywistości jego zdolność do przeprowadzenia racjonalnej oceny rzeczywistości ulegała skrajnemu pogorszeniu. Czekałem. - Muszę z tobą porozmawiać o tym, że mnie opuszczasz. - Ustaliliśmy ostatnie spotkanie na środę. - Chcę się spotkać wcześniej. Prawdę mówiąc, dzisiaj. - Nie chodzę do gabinetu w weekendy. Chyba że w nagłych wypadkach. - Możesz to uznać za nagły wypadek. - A czy to jest nagły wypadek? - Tak - odparł spokojnie. - Zrobiłem komuś krzywdę. Umówiliśmy się na dwunastą w południe. Przed wyjściem z domu, założyłem czarne sztruksy, starą białą koszulę z przypinanym kołnierzykiem i obszerny czerwono-czarny sweter. Na ramiona zarzuciłem skórzaną kurtkę. Michael ubrał się równie niedbale. Włoski garnitur został zastąpiony spranymi brązowymi dżinsami i golfem. Był w ciemnych okularach, które zgubiłem podczas pierwszej wizyty przy jego domu. Czekałem cierpliwie, aż podwinie do łokcia rękawy. Jego przedramiona przypominały brzozowe gałązki. Oparł ręce o kolana, zwiesił na chwilę głowę i zaczął. - To się nazywa „zaniechaniem”. Byłem dostatecznie zły na Michaela, aby zająć pozycję obronną. - Ja nie zamierzam zaniechać leczenia ciebie, tylko twierdzę, że trzeba znaleźć innego terapeutę. - To się nazywa „zaniechaniem” - powtórzył. - W profesjonalnej literaturze. - Mówił szeleszczącym szeptem, a twarz miał jak pokerzysta, który rozkłada fula przed dużą pulą. - Co ty mówisz? - Takie opuszczenie mnie przez ciebie jest etycznym i prawnym pogwałceniem. Z punktu widzenia etyki, zapewnienie „ciągłości opieki nad pacjentem” należy do obowiązku psychologa. Pod względem prawnym, takie zakończenie leczenia, kiedy sam przyznajesz, że wymagam dalszej terapii, prawdopodobnie wystarczyłoby, aby przekonać sąd o twojej odpowiedzialności, gdybym cię oskarżył. - Co ty czytałeś? - „Standardy Etyczne”, trochę pism fachowych. - Nie rozumiem, dlaczego się przy tym upierasz? Powiedziałem ci wyraźnie, że nie jestem dla ciebie najbardziej odpowiednim terapeutą. - Nie zgadzam się, oczywiście. Podejrzewam, że istnieją inne powody, których nie chcesz wyjawić. Tak czy inaczej, zamierzam kontynuować leczenie u ciebie. - To nie wchodzi w rachubę, Michael. Muszę zapewnić ci rozsądną opiekę. Proponując przejście do kogoś innego, spełniłem swój etyczny obowiązek. Nie mogę cię zmusić, abyś na to przystał. Ja ciebie wcale nie porzucam, wręcz przeciwnie. Pomogę ci znaleźć odpowiednią osobę do kontynuacji leczenia. Jeśli poczytasz więcej fachowej literatury, to się dowiesz, że czasami jest wskazane, aby terapeuta ograniczył wizyty pacjenta lub przekazał go innemu terapeucie. A co się tyczy twojej zawoalowanej groźby, że mnie zaskarżysz, podejmę to ryzyko. Możesz spróbować. Michael podniósł głowę i spojrzał na mnie. Jego szept stracił miękkość. - Nigdy ci nie mówiłem, że mogę być niebezpieczny? Potrafię krzywdzić ludzi. W mojej głowie powstał obraz bazooki w jego domu. - Czy odczuwasz teraz chęć, żeby kogoś zranić? Na przykład mnie? Zakładałem, że dość się naczytał, by wiedzieć, o co proszę swoimi pytaniami. Gdyby wypowiedział groźbę, która zezwalałaby na zidentyfikowanie potencjalnej ofiary jego gwałtowności, wówczas zgodnie z tak zwanym orzeczeniem Tarasoffa musiałbym spełnić „obowiązek ostrzeżenia” poprzez podjęcie rozsądnych kroków w celu ochrony ofiary albo przez jej ostrzeżenie, albo doniesienie na policję, albo zrobienie czegokolwiek innego, co sąd później uznałby lub nie uznał za rozsądne. W dodatku, gdybym mógł zdecydować, że istnieje „poważna groźba”, iż Michael zrobi krzywdę sobie albo innym, wtedy miałbym prawo nawet wbrew jego woli oddać go do szpitala psychiatrycznego na siedemdziesiąt dwie godziny. Obie te rzeczy sprawiłyby mi dużą radość. Wycofał się. - Nie. Ja tylko przedstawiam dodatkowy dowód, że potrzebuję kontynuacji leczenia. I sugeruję konsekwencje jego braku. - Jeszcze raz. Czy obecnie masz jakieś plany lub odczuwasz impuls, by kogoś szczególnego skrzywdzić? - Odpowiedziałem już na to pytanie. - Więc powtórzę, jakie jest moje stanowisko. Z wielką radością i ochotą umówię cię z dwoma psychologami, abyś mógł wybrać jednego z nich w celu kontynuacji leczenia. Gdybyś jednakże odmówił przyjęcia tej propozycji, zinterpretuję twoją decyzję jako chęć zaprzestania kontynuacji psychoterapii. Ja zalecam, abyś nadal się leczył u wykwalifikowanego terapeuty. Zaniechanie tego będzie świadectwem twojego działania wbrew profesjonalnym poradom. W żadnym wypadku jednak nie zgadzam się spotkać z tobą ponownie po dzisiejszym dniu. Wyjąłem wizytówkę, na której napisałem telefony gabinetów dwóch szanowanych przeze mnie kolegów po fachu. Dodałem też numer całodobowego pogotowia lokalnego ośrodka zdrowia psychicznego. Podsunąłem mu tę wizytówkę, lecz on ani drgnął, żeby ją wziąć. Umieściłem więc kartkę na poduszeczkach palców, które splótł przed sobą. Gdy się pochylałem, czułem zapach jego wody kolońskiej i oddech. Jego następny ruch był nagły i gwałtowny. Sprawił, że wizytówka poszybowała na podłogę. Chwycił ze stolika okulary i trzymał je w prawej ręce. Lewą ręką wskazał stolik. - Jednego z twojej menażerii brak - powiedział. Zjeżyły mi się włosy na karku. Całym wysiłkiem woli powstrzymałem się, aby nie walnąć w niego ślimakiem ze steubenowskiego szkła. - Coś jeszcze? - zapytałem. Ściągnął wąskie usta i pchnął ciemnie okulary na czubek głowy. - Ty nie rozumiesz. To, co usiłujesz zrobić, nie przynosi żadnych rezultatów. - Wstał i wyszedł. Skrzętnie ominął wizytówkę leżącą na podłodze. Kiedy mój puls zwolnił, zacząłem próbować znaleźć jakiś sens w tym wariactwie, które kazało Michaelowi wziąć sobie za cel zemsty mnie, moich pacjentów, mojego psa i moją wspólniczkę. Poświęciłem tej kwestii wiele myśli poprzedniej mocy. Jedynym motywem, jaki mógł skłonić Michaela do zabicia Gretchen Kravner, była groźba, że Gretchen powie mi o ich związku. Jeżeli rzeczywiście coś łączyło tych dwoje ludzi. Ostrzyżenie Cicero miało na celu wpędzenie mnie w paranoję. Podziałało. Zgoda. Akt wandalizmu dokonany na saabie Diany stanowił powtórzenie tego samego przesłania. Jestem nie zabezpieczony przed jego atakiem. No i co z tego? Argumenty były przekonujące, ale nadal niepewne. Brakowało w nich kilku ważnych elementów. Transferencja zawsze pociąga za sobą powtarzalność. Nie wiedziałem, co Michael odtwarzał. Zakupy, spacer z Cicero i samotna późnopopołudniowa przejażdżka rowerem po wschodniej części Boulder wypełniły mi czas, zanim elementy układanki trochę zaczęły się dopasowywać. Matryca drobnych linijek na moim pagerze oznajmiła, że dzwonił Philip Hubbard i prosi o telefon. No i już po wolnym weekendzie, pomyślałem. Hubbard podniósł słuchawkę po pierwszym dzwonku. Przedstawiłem się. - Chcę panu zadać pytanie - powiedział. Czekałem. - Czy Anna miała romans, doktorze Gregory? - Pytanie wypowiedział matowym, cichym głosem. - Nigdy mi o tym nie wspomniała. - Wiedziałem, że prosił o stwierdzenie prawdy, a nie jedynie faktu. - Kazałem zrobić przegląd jej samochodu w zakładzie mechanicznym przed przekazaniem auta firmie ubezpieczeniowej. Myślałem, że znajdą jakąś usterkę, celowe uszkodzenie... Wszystko było w porządku. Powiedziano mi, że musiała stracić panowanie nad kierownicą. Ona piła. Mam raport z autopsji. Ale nie była pijana, tylko lekko zamroczona. Pół promila alkoholu we krwi. Z drugiej strony to wystarczająco dużo, żeby wypaść z zakrętu na mokrej jezdni. Pamiętałem ten zakręt, odgłos opon w brei, zgnieciony zderzak, koc koloru khaki, burgundowy but. - Tego wieczoru miała też stosunek płciowy. Tak napisano w raporcie. Z kimś, jak się domyślam, kto mieszka na Lee Hill albo Boulder Heights czy Bow Mountain. Moja żona straciła życie w drodze powrotnej z tej cholernej schadzki. -1 nie zdradziła mnie po raz pierwszy. Była w szóstym tygodniu ciąży. - Ja ją widziałem dwa miesiące przed śmiercią, panie Hubbard. - Wie pan, jak głupio się teraz czuję? Powinienem o wszystkim wiedzieć, a ja nawet niczego nie podejrzewałem. Teraz gryzie mnie typowo mężowska reakcja na zdradę żony. Nie mogę wykluczyć możliwości, że dziecko było moje. I że jakiś sukinsyn je zabił. Już po raz drugi przybiła mnie wiadomość o tej ciąży. Poczułem głębokie współczucie dla tego potrójnie zranionego człowieka na drugim końcu linii. Czekałem, kwestionując swoją rolę. - Pan by mi powiedział, prawda? Gdyby pan wiedział. Odpowiedziałem szybko. Bałem się, że zdradzi mnie ton głosu albo zbyt przemyślana forma wypowiedzi. - Tak, zapewniam pana. Odłożył słuchawkę, nadal udręczony. Moja pamięć służyła mi zwykle z niezawodnością dobrze wyszkolonego psa, niepodobnego do Cicero. Posiadałem naturalna zdolność pamiętania sesji z pacjentami. Odtwarzałem je jak z taśmy wideo. Wielu pacjentów pytało mnie lub wręcz oskarżało, że nagrywam sesje. Nic nie nagrywałem. Siedziałem okrakiem na krześle w jadalni. W ręku wciąż trzymałem słuchawkę, przez którą niedawno rozmawiałem z Philem Hubbardem. Przypomniał mi się fragment pierwszej sesji z Michaelem McClellandem. Musiałem natychmiast sprawdzić coś bardzo ważnego. Cicero nie zareagowała, gdy ją zawołałem. Przyleciała jednak jak rakieta, gdy dodałem, że pojedziemy samochodem. Ten wielki pies nigdy nie mógł się zdecydować, gdzie usiąść w subaru. Gdy było ciepło, pragnęła przyjąć uniwersalną psią pozycję z nosem w o-twartym oknie. W chłodne dni, jak dzisiejszy, bezustannie szukała sobie dogodnego miejsca. Albo zwijała się w kłębek na podłodze przed siedzeniem pasażera albo wskakiwała na fotel i obserwowała drogę. Zakręty i hamowania zwykle wtedy sprawiały, że traciła równowagę. Najlepsze miejsce dla Cicero - ona to wiedziała i ja to wiedziałem - było na rozległej przestrzeni z tyłu mojego combi. Znajdowało się ono jednak metr ode mnie i Cice-ro rzadko tam przechodziła bez żadnej słownej zachęty. W drodze do śródmieścia najpierw usiadła z przodu. Zanim dojechaliśmy, znalazła się z tyłu, tam gdzie powinna być od początku. W gabinecie Cicero sprawdzała wszystkie nowe zapachy i urojonych intruzów. Ja tymczasem wyciągnąłem teczkę Michaela. Miałem obszerne notatki z jego początkowych sesji. Później, kiedy go lepiej poznałem, robiłem mniej zapisków. Szukałem notatek z pierwszego spotkania. Michael mówił z odrażającą swobodą o śmierci Anny Hubbard i swoich uczuciach odnośnie szefa, męża Amy, Phila. Zupełnie jakby relacjonował zakup podrzędnego zawodnika dla drużyny „Broncos”. Przeczytałem notatki z jego uwag na temat Phila Hubbarda. „Ten człowiek”, zapisałem parafrazując Michaela, „jest zimnym draniem. Bardzo bym się cieszył, gdyby się dowiedział, że to ja pieprzę jego żonę. Ale teraz już nie muszę się o to martwić, prawda?” Mój wielki pies łaził po pustym, starym domu. Światła paliły się na zewnątrz i wewnątrz. Wszystkie zamki były zamknięte. A mimo to nie czułem się bezpieczny. Wiedziałem, co Michael robił. Wiedziałem, że to się powtarza. I wiedziałem, że ataki są skierowane we mnie. Michael „pieprzył” Annę Hubbard. Może ona miała z nim romans, ale nie ulegało wątpliwości, że Michael McClelland ją „pieprzył”. W rzeczywistości, usiłował „wypieprzyć” Phila Hubbarda. Była to zubożona zemsta zaniedbanych: skoro nie zwracasz na mnie uwagi, skalam coś, co sobie cenisz. Anna w przypływie poczucia własnej godności lub zwykłych wyrzutów sumienia powiedziała Michaelowi, że zamierza z nim zerwać. Zasugerowała też, że przyzna się Philowi. Może zrobiła to, żeby oczyścić duszę, a może, co jest bardziej prawdopodobne, żeby ułatwić sobie odejście od męża. Potem Anna straciła życie. Czy Michael zmajstrował coś w jej samochodzie? Mechanik Phila twierdzi, że nie. Podejrzewałem, że dla Micha-ela był to po prostu wygodny wypadek. Śmierć Anny wyeliminowała ryzyko ujawnienia prawdy Philowi. Zdjęła groźbę, ale stworzyła próżnię, potrzebę, aby ktoś zastąpił Phila Hubbarda jako obiektu transferencji Michaela. Michael nieświadomie wybrał mnie w miejsce szefa. Wystrzygł mojego psa, gdy byłem poza miastem. Denerwowało go, że nie ma do mnie dostępu. Zaczął umawiać się z Gretchen, lecz nie mógł pozwolić, żebym się dowiedział o ich spotkaniach. Rozwiązanie było dla Michaela proste. Gdyby Gretchen po prostu umarła, on czułby się lepiej. Sekret zostałby zachowany. Więc ją zabił. Najwidoczniej nie wyczuwał we mnie dostatecznej wrażliwości na ciosy po śmierci Gretchen, więc ukradł żółwia i wciągnął do sprawy Dianę. Chciał, żebym go podejrzewał. Jezu! Jeżeli wyimaginowane odtrącenie go przeze mnie doprowadziło do dwóch uszkodzeń ciała i jednego morderstwa, to do czego może doprowadzić fakt, że go rzeczywiście odtrąciłem? Kiedy dumałem nad możliwymi przykrymi odpowiedziami na to pytanie, przypomniałem sobie, że tego popołudnia właśnie zakończyłem psychoterapię Michaela McClellanda. Chociaż jego psychotyczna transferencja mogła się okazać nie taka łatwa do zakończenia. 34 Jednym z najbardziej zwariowanych pacjentów ambulatoryjnych, jakiego kiedykolwiek leczyłem, był prywatny detektyw. Gdy wreszcie uległ naciskom rodziny, żeby się zaczął leczyć, przestał pracować w swej branży. Zaczął uskarżać się na ostrą depresję i częste wybuchy wściekłości. Ledwie się trzymał pracy kucharza niemal w zbytecznym barze przy promenadzie. W jednym tygodniu wyznawał wierność filozofii 90/90 klubu AA - to znaczy dziewięćdziesiąt spotkań w dziewięćdziesiąt dni - i codziennie bywał na spotkaniach. W następnym tygodniu był zbyt zajęty, zbyt zły lub najczęściej zbyt pijany, żeby mnie odwiedzić. W pierwszych latach praktyki nadto pobłażałem zachowaniom wynikającym z nałogu, które przeszkadzały w terapii, i pozwalałem mu na większą swobodę, niż powinienem. Kiedy z opóźnieniem zacząłem ustalać stosowniej sze granice, wywoływało to jego gniew. Część swojej prymitywnej wściekłości skierował na mnie. Dzielnie znosiłem sławne tyrady i transferencyjne aluzje. Nie radziłem sobie natomiast wtedy, gdy wszczął dochodzenie w stosunku do mojej osoby. Dossier, które mi rzucił na kolana, stanowiło niepokojącą mieszaninę faktów i fantazji. Wykorzystał dawne kontakty, aby wydobyć na światło dzienne moje wykroczenia drogowe i zeznania sądowe, które składałem w charakterze eksperta. Odwiedził nawet syndyka okręgowego i zbadał dzieje moich transakcji finansowych. Dowiedział się też o Merideth. Zwiedził stację telewizyjną w Denver, żeby ją zobaczyć. Sprawdził odpowiednie dokumenty w księgach Stowarzyszenia Psychologów Stanu Kolorado i Amerykańskiego Związku Psychologów, a także Narodowego Rejestru Psychologicznej Służby Zdrowia. Wyciągnął moją pracę doktorską z biblioteki uniwersyteckiej. Oburzenie, że ktoś prowadzi podobne dochodzenie, dorównywało przenikającej aurze wtargnięcia, jakiej doznałem po włamaniu do mego mieszkania, gdy pracowałem w szpitalu w Denver. Wraz ze sprzętem stereofonicznym, złodziej ukradł mi prywatność i poczucie panowania nad swymi sprawami. Byłemu detektywowi udało się podobne złodziejstwo w czasie tego zaimprowizowanego dochodzenia. Przekonanie siebie, że mój wgląd w sprawy Michaela McClellanda nie był ani trochę mniej szkodliwy niż dochodzenie przeprowadzone przez ekspacjenta, okazało się wyczerpującym wysiłkiem racjonaliza-cyjnym. Przeważnie tłumaczyłem sobie swoje postępowanie tym, że zostałem przyparty do muru. Wobec niemożliwej sytuacji, człowiek musiał zrobić coś możliwego. Moją niemożliwą sytuacjąbyła niepodważalna rzeczywistość śmierci Karen Hart. Wiedziałem, że choćbym nawet zdołał uchylić się przed poczuciem winy za jej śmierć, to nie będę mógł się uchronić przed innymi konsekwencjami. Ale wyśledzenia Michaela McClellanda wydawało się możliwe. Prawdopodobnie głupie. Lecz możliwe. Zagadka śmierci Gretchen Kravner pozostawała nie rozwiązana, a ja musiałem milczeć. Bez poufnych informacji, jakie posiadałem, policji z całą pewnością nie uda się przyłapać Michaela. A zatem kolejnym moim pacjentkom groziło niebezpieczeństwo fizycznej napaści. W myślach przejrzałem listę tych pacjentek, ale nie potrafiłem stwierdzić, która jest najbardziej narażona na atak Michaela. Całą uwagę skupiłem więc na przeszkodzeniu w śmiertelnej krucjacie mojemu jedynemu podejrzanemu. Miałem również ukryte, mniej poważne motywy śledztwa. Współzawodniczyłem z Lauren. I chciałem zwyciężyć. Wizyta w biurze syndyka okręgu Boulder nic mi nie pomogła. Stateczna kobieta, która prowadziła mnie przez labirynt dokumentów, wykazała nadludzką cierpliwość. Trzy razy mi przypominała, że jest poniedziałkowe przedpołudnie. Nieruchomość na Lee Hill należała do spółki z Longmont. Michael i jego współlokator byli podnajemcami. Spodziewałem się zyskać jakieś cenne informacje dzięki temu, że widziałem samochód Michaela. Czerwona honda prelude miała tablice stanu Illinois. Ale policja nie wyszukałaby dla mnie danych tylko na podstawie słownych próśb. W ten sposób zamykał się dostęp do teczek organów ścigania i do Departamentu Pojazdów Mechanicznych w Denver. Niemniej spróbowałem. Ku memu zdziwieniu, urzędnik w Departamencie Pojazdów Mechanicznych w Denver chętnie, za drobną opłatą skopiowałby dane dotyczące Michaela McClellanda. Rzecz w tym jednak, że nie znalazł teczki wyżej wymienionej osoby w aktach Boulder. Czy znam numer jego ubezpieczenia? Nie. A może numer prawa jazdy? Nie. Urzędnik rozłożył ręce i zrobił współczującą minę. Zacząłem śledzić Michaela. Wynająłem camaro z firmy Budget. Zakładałem, że Michael zna moje subaru. W ramach przebrania założyłem czapkę baseballowe „Dodger-sów” z Los Angeles i okulary przeciwsłoneczne z lustrzanymi szkłami. Wyobrażałem sobie, że wyglądam jak tysiące innych dorosłych mężczyzn jeżdżących samochodami po Boulder. We wtorek rano, gdy świt jeszcze się nawet nie zapowiadał, budzik wyciągnął mnie z łóżka. Założyłem czapkę i okulary. Uzbroiłem się przed chłodem i pomknąłem camaro przez opustoszałe ulice Boulder. Zaparkowałem nad domem Michaela, zaraz za ostrym zakrętem na Lee Hill. Świt miał nastąpić za pół godziny. Niełatwo jest nie rzucać się w oczy o piątej czterdzieści pięć rano jako samotny wędrowiec na górskiej drodze. Pozostawała tylko nadzieja, że nikogo nie napotkam. Szedłem podjazdem, póki nie skręcił za grzbiet wzgórza równolegle do północnej ściany domu. Puchowa kurtka narciarska i kalesony powstrzymały chłód na dziesięć minut. Potem zacząłem dotkliwie odczuwać mroźne zimno. W końcu ktoś włączył w sypialni światło. Kilka sekund później zobaczyłem błysk w innym oknie, mniejszym, ze szklanych płytek. Tym razem światło nie gasło prawie dwadzieścia minut. Po wzięciu prysznica Michael albo jego współlokator, Morton, przeniósł się do dalszej części domu. Pomknąłem z grzbietu wzgórza do gęstego zagajnika sosnowego, trochę na wschód od frontowego wejścia. Przykucnąłem za wielkim kamieniem. Minęło parę chwil, zanim się zorientowałem, co widzę lub czego nie widzę. Przed domem stał tylko jeden samochód, honda prelude. A gdzie samochód Mortona? Gdzie był sam Morton? Poza miastem, u swojej dziewczyny, na nocnej zmianie? Albo... co? Mój umysł przypominał silnik diesla. Trudno go było uruchomić na zimnie. Tyłek miałem zdrętwiały. Palców u rąk i nóg w ogóle nie czułem. Zdecydowałem, że zacznę się martwić o współlokatora McClellanda, gdy moje szare komórki odtają. Michael wyszedł frontowymi drzwiami ubrany w długie do kolan, ciemnobrązowe palto, które pewnie kosztowało z tysiąc dolarów. Rozpaczliwie zapragnąłem założyć to solidne okrycie i zapaść w sen. Na ołowianych nogach wróciłem do camaro. Michael najwidoczniej rozgrzewał hondę przez kilka minut, bo musiałem sporo czekać, aż zjedzie z podjazdu. Pozwoliłem mu wyprzedzić mój samochód o kilkaset metrów. Potem ruszyłem w pogoń. Nie wyobrażałem sobie, że podejrzewał, iż jest śledzony. Z pewnością nie mogłem ukryć faktu, że jedziemy w tym samym kierunku. Jeżeli dobrze rozumowałem, musiał wziąć tylko dwa zakręty, by znaleźć się w miejscu pracy. Pierwszy był w prawo w Broadway z Lee Hill. Zanim ruch uliczny umożliwił mu skręt, znalazłem się tuż za nim na jakieś piętnaście sekund. Twarz miał oświetloną wschodzącym słońcem. Widziałem jego oczy i nos odbite w lusterku wstecznym. Nie rozpoznał mnie. Kiedy odrywał wzrok od jezdni, całą uwagę kierował na złożoną gazetę, którą trzymał w prawej ręce. Zajechałem drogę staremu fordowi pickupowi, by włączyć się w ruch jakieś cztery czy pięć samochodów za Michaelem. Kiedy Broadway przeszedł z dwóch pasm w cztery, szybko zmieniłem pas ruchu i już bez problemu mogłem obserwować czerwone auto. To łatwe, pomyślałem. Samochodów przybywało. Na czerwonych światłach przy promenadzie utknęliśmy w korku. Później widziałem, jak zdążył na zielone światło na skrzyżowaniu Canyon. Niestety ja się spóźniłem. Tłukłem ręką w kierownicę ze złości. Koło uniwersytetu, jedną przecznicę przede mną, zobaczyłem czerwoną hondę unieruchomioną przez powódź studentów przechodzących bezładnie przez ulicę na wczesne zajęcia. Zbliżyłem się do niego jak najbliżej śmiałem, oddalony zaledwie o długość samochodu na sąsiednim paśmie. Przyspieszyłem obok Laboratoriów Departamentu Handlu. Drugi przewidziany zakręt był w prawo na Table Mesa. Droga wiodła w górę, w stronę zabudowań zaprojektowanych przez I.M. Peia. Budynki przypominały skalne domostwa Indian. Narodowe Centrum Badań Atmosferycznych znajdowało się wysoko nad granicą pasa zieleni Boulder. Wyborcy zgodzili się na budowę laboratoriów na cennych gruntach publicznych, aby zwabić prestiżową instytucję do Boulder. Pei zaprojektował dwa bliźniacze wieżowce z piaskowca, którym udało się wtopić w spektakularne otoczenie. Poranne słońce zabarwiło piaskowiec na różowo, kiedy Michael i ja włączyliśmy się w sznur pojazdów. Zatrzymałem się w krótkim szeregu aut na skraju parkingu. Michael zaparkował samochód, zamknął go i ruszył przez asfaltową płytę do północnego wieżowca. Tam mieściły się laboratoria badawcze NO AA. Długo szedłem za Michaelem, zanim zdałem sobie sprawę, że przebranie, które czyniło mnie niewidzialnym w ruchu ulicznym w Boulder, nadaje mi absurdalny wygląd w przedsionkach poważnej instytucji. Przy wejściu powitała Michaela wysoka kobieta w białej wełnianej pelerynce. Przytrzymała mu ciężkie drzwi. Potem razem podążali korytarzem. O czymś rozmawiali. Wróciłem do camaro, a następnie nonszalancko podszedłem do hondy prelude. Zajrzałem do wnętrza. Tylne siedzenie było puste. Na przednich półkach panował idealny porządek. Złożona gazeta „Wall Street Journal” na fotelu pasażera stanowiła jedyną oznakę, że samochód nie przyjechał wprost z salonu. Ciemno zabarwione szyby nie pozwalały dobrze się rozejrzeć po wnętrzu samochodu. Przystawiłem nos do szyby, ale mój oddech ją zaparował. Nic nie mogłem zobaczyć. Przez przednią, słabiej zabarwioną szybę dostrzegłem nalepkę adresową na gazecie. Widniało na niej nazwisko Morton. Widocznie współlokator Michaela wyjechał z miasta i Michael wziął jego gazetę, pomyślałem. Łatwo to było sprawdzić. Przeszedłem się do południowego wieżowca. W holu, koło toalet znalazłem płatny telefon. Najpierw zadzwoniłem do informacji, potem połączyłem się z podanym numerem. - Laboratorium Ostrych Burz - zakomunikował ktoś po drugiej stronie linii. - Z panem Mortonem, proszę - powiedziałem. - A wolno wiedzieć, kto dzwoni? - Peter z Narodowego Centrum Huraganowego - skłamałem. - Doktor Morton - usłyszałem chrapliwy głos Michaela McClel-landa. Odłożyłem słuchawkę. Pseudonimów używa się wtedy, gdy istnieje potrzeba ukrycia prawdziwego nazwiska. Michael Morton, vel Michael McClelland, vel Mickey(?) zmieniał swoje personalia. Czy tylko wobec mnie? Nie miałem pojęcia. Tak czy inaczej w tej sztuce na pewno występowały dwie role. On odgrywał przynajmniej główną rolę i wcielał się w różnych bohaterów, ja brałem udział w przedstawieniu jako drugoplanowa postać. Jeżeli nie odgadnę sensu sztuki, będę miał mizerny wpływ na finał, pomyślałem. Więc dlaczego w kontaktach ze mną Michael posługiwał się pseudonimem? Nazwisko Morton nic dla mnie nie znaczyło. Michael wcale się nie starał ukryć swojego związku z Anną Hubbard, a więc osłona tego romansu nie mogła tu być powodem. Poza tym McClelland użył pseudonimu już podczas naszej pierwszej rozmowy telefonicznej. Istniały zatem dwa wytłumaczenia. Pierwsze: wystrzyżenie Cicero, śledzenie mnie w Meksyku, zabójstwo Gretchen, kradzież kryształowego żółwia to z góry ułożony plan, którego motywu nie rozumiałem. Albo drugie: psychotyczna transferencja poprzedziła pierwszy telefon. W jakiś sposób Michael wiedział o mnie dość dużo, bym został obsadzony w roli mężczyzny, który zawodzi. Po krótkiej analizie wybrałem drugie rozwiązanie. Michaelowi poleciła mnie Anna Hubbard. Chociaż mogła z nim odbyć krótką rozmowę na temat swojej terapii, jej niechęć do zwierzania się sprawiała, że było mało prawdopodobne, aby mu wyjawiła jakiekolwiek uczucia żywione względem mojej osoby. Michael znał Gretchen, ale spotkał ją dopiero w mojej poczekalni, więc nie wiedział o jej istnieniu przed rozpoczęciem psychoterapii. W przeciwieństwie do Anny, Gretchen nie miałaby oporów przed rozmową na temat swego stosunku do mnie z nowym znajomym. Ale oni się nie znali przed dniem, w którym Michael pomylił termin swojej wizyty. Musiałem więc przyjąć, że ograniczone informacje, jakich Michael zasięgnął od Anny, wystarczyły, by mnie obsadził w roli antagonisty. Z protekcjonalnym uśmiechem spojrzałem na swój neurotyczny styl pracy. Absolutnie zaprzeczałem, że artykuły o mnie zaczęły się pojawiać całe miesiące przed poznaniem Michaela - i zapomniałem, że on sam przyznał, iż wie o „moich problemach”. Skupiłem się na tym, że Michael dowiadywał się o mnie od Anny Hubbard i Gretchen Kravner. A przecież mógł mnie też „poznać” przez Karen Hart. Z końcem maja i początkiem czerwca, gdy Michael McClelland Morton przyszedł na pierwszą wizytę, gazety sugerowały, że podczas terapii uwikłałem Karen Hart w destrukcyny seksualny związek. Niewykluczone, że Michael o tym wiedział. Lecz to nie wystarczało. Przeszłość Michaela wciąż pozostawała dla mnie tajemnicą. Nigdy nie powiedział mi o swoich losach dostatecznie dużo, by można było z tego coś sensownego wywnioskować. I nie potrafiłem wytłumaczyć kwestii pseudonimu. Następny krok nie stanowił żadnego problemu. Droga z NCBA zbiegła się z South Boulder Road tuż za autostradą numer trzydzieści sześć. Silnik camaro miał małą moc, ale mruczał miło, gdy mknął z dużą prędkością na kilkukilometrowym prostym odcinku do skrótu ku Hiszpańskim Wzgórzom. Manewrowałem camaro przez kręte uliczki do mojego domu nieco szybciej, niż gdybym jechał subaru. Ostatecznie nie musiałem oszczędzać wynajętego samochodu. Znalazłem w notatkach numer i przycisnąłem z tuzin guzików, żeby się połączyć z hotelem Hacienda w Cabo Lucas. W obawie, że trafię na tego samego dżentelmena, z którym rozmawiałem wcześniej, zastosowałem nowy podstęp. - Buenos dias - zacząłem. - Tu Morton z Kolorado. Obawiam się, że podczas pobytu u was na początku września, zostawiłem ważny notes z a-dresami. Dzwoniłem do działu gospodarczego, żeby przeszukali pokój, ale zapomniałem, w którym dokładnie mieszkałem. Zechce pan sprawdzić w książce numer pokoju? - Si sehor. Kiedy pan przybył? - W pierwszy weekend września. Nie pamiętam, czy w piątek, czy w sobotę. Nie mam przed sobą kalendarza. - Si. Pana nazwisko es Morton. - Si. - Uno momento. - Przybył pan w piątek i wyjechał w niedzielę. Czy tak? - Tak. - Numer pana pokoju był cabana sto dwadzieścia sześć. Czy przełączyć pana do działu gospodarczego? - Oczywiście. Dziękuję bardzo. Gdy powtarzające się kliknięcia sygnalizowały trudności z połączeniem, delikatnie odłożyłem słuchawkę. Kiedyś Lauren mówiła mi o kryteriach prokuratorskich, które decydują o prawdopodobieństwie wytoczenia sprawy o przestępstwo. Łatwo zapamiętałem, że chodziło o środki, okazję i motyw. Wspomniała również coś o LOVID, lecz tłumaczenie komponentów tego akronimu utknęło gdzieś w ciemnym zakamarku mojego mózgu. Powiedziała: LOVID jest tym, co cię ratuje. Ja usłyszałem wówczas: Loving, czyli miłość, jest tym, co cię ratuje, i odczułem przypływ nadziei. L oznaczało lokalizację. D było datą. Czy podejrzany mógł się znajdować w danym miejscu w oznaczonym dniu i, jak zakładałem, w konkretnym czasie. V - venue - to miejsce wydarzenia. Czy przestępstwo podlega jurysdykcji okręgowego prokuratora? Mówiła, że kiedyś, na początku swojej kariery popełniła błąd, ponieważ nie dość dobrze sprawdziła miejsce popełnienia przestępstwa. LVD. Przynajmniej rozwikłałem spółgłoski. O? Nic. I jak w ID. Identyfikacja. Czy chodziło o to, że trzeba sumiennie zidentyfikować podejrzanego? Możliwe. Wróćmy do O. Miało to coś wspólnego z odpowiednim do przestępstwa oskarżeniem. Tak - oskarżenie. Lokalizacja. Oskarżenie. Miejsce dokonania przestępstwa. Identyfikacja. Data. Motyw, okazja, środki. LOVID i MOŚ. Czy moje LOVID było w porządku? Przestępstwo - zamordowanie Gretchen. Lokalizacja - dom Gretchen. Oskarżenie. To problem Lauren, nie mój. Gwałt i morderstwo. Włamanie i morderstwo. Venue, czyli miejsce dokonania przestępstwa - Boulder. Identyfikacja. Ustalenie danych ofiary - proste. Rozpoznanie podejrzanych? „Świra”, łatwe. Michaela? Kto wie, kim on jest naprawdę? Data. To oczywiste. A teraz MOS. Środki. Zarówno „Świr”, Douglas Kravner, jak i Michael McClelland byli dość wysocy i silni, aby bez trudu obezwładnić Gretchen. Błękitne chustki można kupić niemal wszędzie. Michael już jedną kiedyś zdobył. Okazja. Obaj, Douglas i Michael, mieli dostęp do domu. Gretchen prawdopodobnie ostatnio chętniej widziała Michaela niż Douglasa. Douglas miał chwilowy zakaz kontaktowania się z żoną, któremu najwyraźniej się podporządkował. Nie posiadał jednak alibi na noc, kiedy dokonano morderstwa. Motyw. Dla Douglasa Kravnera - zawiedziona miłość, szantaż, pieniądze. Niezła lista. Dla Michaela - nie chciał, aby jego terapeuta się dowiedział o spotkaniach z pacjentką. Niezbyt pewny argument. 35 Zanim wróciłem na parking NCBA tuż przed lunchem, trochę się ociepliło. Chwilę bawiłem się myślą, żeby wejść do budynku, zaczekać przed laboratorium na Michaela i pójść za nim na lunch. Dokładnie o wpół do dwunastej Michael wyszedł z wieżowca, w którym zniknął na pare godzin. Ruszył zdecydowanym krokiem w stronę hondy prelude, włączył silnik i pojechał szybko w dół ku Boulder. Cama-ro usiłowało nadążyć za hondą, a ja zrewidowałem swój poprzedni pogląd o tym, jak łatwo śledzić kogoś dyskretnie. Zielona strzałka w lewo pozwoliła nam wjechać na szerokie połacie Broadwayu w drodze powrotnej do miasta. Prelude jechało z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę najwolniejszym pasmem, kiedy mijaliśmy kompleks zabudowań Biura Standardów. Znalazłem się dobre kilkaset metrów za Michaelem i na pewno bym go zgubił, gdyby zdążył na światła przy Baseline. Honda zwolniła bez hamowania i skręciła w podjazd w kształcie litery L, do centrum handlowego na rogu Broadway i Baseline. Michael zaparkował przy sklepie z serami i pospiesznie poszedł pasażem do „Le Francais”. Znalazłem wolne miejsce całkiem blisko restauracji. Lokal miał jedną przepastną salę. Zostawiłem swoje przebranie w samochodzie. Zdecydowałem, że jeśli Michael mnie zobaczy, będę udawał, że spotkaliśmy się przypadkowo. Siedział przy oknie ze starszym mężczyzną, który mówił tubalnym głosem. Słyszałem pojedyncze sylaby, kiedy starałem się znaleźć odpowiedni stolik, skąd miałbym dobry widok na Michaela, a sam pozostawałbym poza zasięgiem jego wzroku. Kiedy patrzyłem na McClellanda z profilu zdumiewało mnie, jak dobrze znam jego pozy i zachowanie. Siedział wyprostowany, obojętny. Patrzył na swoje ręce i kiwał głową. Popijał wodę ze szklanki. Starszy mężczyzna nie przestawał mówić. Podświadomie kręcił się na krześle, usiłując nawiązać kontakt wzrokowy ze swoim krnąbrnym towarzyszem. Starszy mężczyzna, około sześćdziesiątki, wyglądał na profesjonalistę. Domyślałem się, że dobrze zna Michaela. Mimo podeszłego wieku włosy miał ciemne i bujne. Chyba był wyższy od McClellanda. Czasem gestykulował wielkimi bladymi dłońmi. Głośno wypowiadane sylaby pobrzmiewały w całej sali. Głos starszego mężczyzny przypominał grzmot, Michaela zaś lekki powiew. Michael skończył coś mówić, starannie złożył serwetkę, wstał, wymienił parę słów z kelnerką i ruszył prosto w moją stronę. Odwrócenie wzroku jest w takich wypadkach dużo gorsze niż śmiałe patrzenie przed siebie. Nadal więc spoglądałem na niego, kiedy mnie mijał i szedł dalej. Modliłem się, żebym pozostał niezauważony. Najlepsze, co mogłem robić, to sączyć kawę i skubać maślanąbułeczkę - a nie odwracać się i patrzeć, gdzie on jest. Nie poszedł w kierunku drzwi. - Cześć, Alanie - powiedział nagle. - Witam, Michaelu - odpowiedziałem. Wciąż siedziałem do niego tyłem. - Często najadasz? - Czasami - odparłem. - Bardzo miło cię zobaczyć. - Mówił wolno i z namysłem. Odwróciłem się i kiwnąłem głową. Poszedł dalej, w głąb restauracji w poszukiwaniu toalet. Położyłem na stoliku banknot pięciodolarowy, na chwilkę nawiązałem kontakt wzrokowy z towarzyszem Michaela i pospieszyłem do camaro. Samochód skoczył do przodu, kiedy moja lewa stopa spróbowała użyć hamulca jako sprzęgła, a prawa przydeptała pedał gazu. Przebrałem się w robocze ubranie, które miałem w bagażniku chevro-leta i ruszyłem do gabinetu. Z trudem wysiedziałem na dwóch popołudniowych sesjach. Potem przedarłem się przez ruch uliczny na North Broadway i Iris. Do biura Budget dotarłem o szóstej, kiedy już je zamykano. Urzędnik zgodził się jednak przyjąć camaro. Wziąłem swoje subaru z ulicy przed sklepem i pojechałem przez Foothills Parkway do South Boulder Road w stronę domu. Jesienne blaski widniały na zachodnim niebie, lecz wszędzie poza tym już wkroczyła noc. Niektóre czarne jagody i wiązy zachowały jeszcze swoje kruche liście. Drzewa w wąskich uliczkach stały już zupełnie gołe. Babie lato miało się wkrótce zakończyć. Kiedy wjechałem na podjazd, zobaczyłem Petera koło skrzynek na listy. Zawołałem, żeby wziął też moją pocztę. Cicero próbowała zdecydować, czy pobiec w górę do skrzynek na listy, czy pognać podjazdem za subaru. Ruszyła na dół, żeby mnie powitać. Podskoczyła i dotknęła łapami mojej piersi. Potem pomknęła w górę do Petera przy skrzynkach na listy. Poszedłem za nią przez podjazd. Nagle wszystko się stało na raz. Chyba tak jak Cicero, najpierw zobaczyłem królika, a dopiero potem zdałem sobie sprawę, że był schwytany w hipnotyzujące światła nadjeżdżającego samochodu. Cicero rzuciła się przez drogę w pościg za królikiem. Czarna sierść zalśniła w blasku reflektorów. Rozległ się pisk hamulców. Krzyk uwiązł mi w gardle, dłonie chwyciły za włosy z obu stron głowy, gdy usłyszałem łoskot. - Nieeeeeee! Krzyk wydostał się na zewnątrz i odbił echem od wzgórz. Cicero zaskamlała i natychmiast ucichła. Legła nieruchomo, zanim do niej dobiegłem, o krok przed Peterem. Peter wrzasnął na kierowcę samochodu. Podniosłem psa i zacząłem szukać śladów krwi. - Cicero - szepnąłem. - Wszystko będzie dobrze, psino. Kołysałem w ramionach ciężkie ciało i płakałem, płakałem, płakałem. 36 Nieszczęście chodziło za mną jak myśliwy za zwierzyną. Wiem, jak musi się czuć łania w lesie jesienią. Peter i Adrienne zabrali zwłoki Cicero. Owinęli bezwładne ciało kocem i zawieźli do kremacji. Kiedy wrócili, zapukali do mnie cicho. Nie otworzyłem. Następnego dnia, w środę, oczy miałem zapuchnięte i czerwone. Każdy czarny cień w domu był zarysem włochatej Cicero. A każde skrzypnięcie, odgłosem jej kroków na podrapanej drewnianej podłodze. Kilkakrotnie zwalczałem odruch, aby napełnić miskę czystą wodą. Nie przyszło mi do głowy ją odstawić. O czwartej trzydzieści poszedłem do worka z karmą. Popadłem w dobrze znany obłęd. Fotografie Merideth jeszcze do niedawna sprawiały mi ostry ból, a teraz nie mogłem też patrzeć na zdjęcia i rzeczy Cicero. Blade płytki kuchennej podłogi zachowały ślady wilgotnych łap. Dawniej ciągle przeklinałem te plamy, klęcząc ze ścierką w ręce. Teraz nie mogłem się zmusić, żeby je zetrzeć ostatni raz. Kiedy Merideth odeszła, prześcieradła i ręczniki, na których zachował się jej zapach, nie były prane całymi tygodniami. Obraz wypadków poprzedniego wieczora raz po raz stawał mi przed oczami. Analizowałem wszystko od początku, jakby poprzez to dało się uniknąć nieszczęścia. Widziałem królika i psa, i światła reflektorów samochodu, i czułem jak krzyk więźnie mi w gardle, a potem uwalnia się za późno. I słyszałem swój lament, i widziałem siebie samego, jak szukam krwi na psie, aby urealnić tragiczne zajścia. Samochody nigdy nie jeździły naszą drogą. Cicero nigdy nie rzucała się na drugą stronę jezdni. Już nigdy więcej królik jej nie ucieknie. Moje serce było w kawałeczkach. Przyjaciele znów przyszli w wieczór po śmierci Cicero. Peter mnie uścisnął, Adrienne przytuliła i dała łańcuch kolczatki oraz psie medale. Nie zdołałem powstrzymać szlochu, choć już sobie obiecałem nie płakać. Moi sąsiedzi wypowiadali uprzejme słowa, a przecież prawie jak ja boleśnie odczuwali wielką stratę. Szukałem słów, żeby ich pocieszyć, lecz wszystkie wydawały się nieadekwatne. Cicero była kochana na całej Pon-derosie. Śmialiśmy się trochę w ten wieczór. Wspominaliśmy Cicero sprzed wypadku. Śmiech rozbrzmiewał echem w zimnym domu. Tak jakby orientalny dywanik, który Cicero uważała za swój, kiedyś pochłaniał dźwięk naszych głosów, a teraz przestał. Peter i Adrienne niechętnie wychodzili, chociaż i tak zostali dłużej, niż powinni. Gdy zostałem sam, popłakałem jeszcze trochę, pooglądałem telewizję, nie wypuściłem Cicero na podwórze. Wziąłem jedną z tabletek nasennych, które Adrienne mi zostawiła. Spałem jak zabity do samego rana. Cicero wciąż nie było, kiedy się obudziłem w czwartek rano. Ilekroć chciałem zadzwonić do Merideth, żeby jej powiedzieć o śmierci Cicero, ogarniał mnie lęk. W końcu skontaktowałem się z nią w wpół do dziewiątej w czwartek rano. W Kalifornii było wówczas wpół do ósmej. Merideth zapewne szykowała się do pracy. Jeśli podtrzymałaby swoją propozycję, wsiadłbym po południu w samolot do San Francisco. - Halo - odezwał się nieznajomy kobiecy głos. Zapytałem o Merideth i dowiedziałem się, że nie ma jej w domu. Wróci za kilka dni. Ja tylko pilnuję mieszkania - dodała moja rozmówczyni. - Czy jest jakiś sposób, żeby się z nią skontaktować? To pilna sprawa. - Mój głos brzmiał głucho. - Zostawiła numer telefonu. Podać? - Proszę. Zanotowałem numer telefonu ze znajomym numerem kierunkowym, do którego nie umiałem dopasować miejscowości. Gdzieś w Kalifornii prawdopodobnie. Metodycznie naciskałem guziki: - Dzień dobry, „Ventana” - odezwał się w końcu ktoś po drugiej stronie. Zająknąłem się, zanim przeprosiłem za pomyłkę. Do Ventany, gospody na wzgórzach, Merideth nie pojechałaby sama ani z przyjaciółką. Zabrałaby tam kogoś, kogo chciała uwieść, tak jak mnie w kilka tygodni po naszym poznaniu. Próbowałem jeszcze zasnąć. Nie zdołałem. Wstałem i zabrałem się za list do Merideth. Nie wspomniałem nic o „Ventanie” ani o chęci przyjazdu. Błądziłem po cichym domu. Próbowałem rozstrzygnąć, czy moje nieszczęścia chodzą teraz wielokrotnością trójek, trójkami do kwadratu, czy logarytmami trójek. Wszystko zależy, jak się liczy, zdecydowałem w końcu. 37 Do śmierci Cicero obezwładniała mnie bezsilność. Teraz moim motorem stał się gniew. Większość energii wydatkowałem na odpowiedzi na telefony. Podskakiwałem, ilekroć zaświergotał brzęczyk i podejmowałem wątpliwej słuszności decyzje o tym, które rozmowy odłożyć na później. Kiedy na monitorze pagera wyświetliło się nazwisko Michael McClelland, pomyślałem tylko chwilkę, nim nacisnąłem guzik wymazujący jego dane z pamięci. Czego on może chcieć? Kogo to, do cholery, obchodzi? Dwadzieścia razy w ciągu ostatnich trzydziestu sześciu godzin musiałem sobie przypominać, że Michael naprawdę nie zabił mojego psa. Dzwonek domowego telefonu został wyłączony. Dwa razy tego ranka ktoś się łączył i automatyczna sekretarka ożywała w odpowiedzi na niemy sygnał. Gdy Jon Younger pozostawił dwie wiadomości w gabinecie i jedną nagraną na domowej automatycznej sekretarce, zdecydowałem, że powinienem jednak odpowiedzieć na jego telefony. Oczywiście był nieosiągalny. Poinformowałem więc recepcjonistkę, że będę pod moim domowym numerem telefonu do czwartej i bardzo proszę, aby zadzwonił. Włączyłem dzwonek ponownie. Jon miał złe wieści. Taki wysnułem wniosek, zanim telefon zadzwonił tuż przed trzecią. - Proszę, nie odkładaj słuchawki - usłyszałem głos Michaela. Nie odłożyłem. - Słucham. - Mówi Michael... muszę z tobą porozmawiać. - Nie wymienił swojego nazwiska. Może już odgadł, że wiem o jego pseudonimie. - Nasz związek terapeutyczny jest zakończony. Proponuję, żebyś się zwrócił do kogoś innego po pomoc. - Nie byłem miły. - Już to zrobiłem - odparł. - Poszedłem do Rebeki Washburn. Powiedziała, że muszę się z tobą spotkać, żeby skuteczniej zerwać więź terapeutyczną. I ja się zgadzam z Rebeką. Proszę. Wiem, że to będzie nasze ostatnie spotkanie. Ale myślę, że musimy porozmawiać i dojść do jakiegoś wniosku. Cholera. Rebeka zrobiła to, co ja bym zrobił, gdybym wiedział, jaką wersję zakończenia terapii przedstawił jej Michael. Odesłała go z powrotem do mnie, aby nieco uprzątnąć bałagan. - Zgoda - powiedziałem. - Ostatnia wizyta. Dziś o piątej. Odłożyłem słuchawkę, zanim miał czas odpowiedzieć. Jon nie zadzwonił. Przebrałem się w wełniane spodnie, koszulę i sweter przed wyjazdem do śródmieścia. Drzwi gabinetu Diany były uchylone. Zapukałem i wszedłem. Wyglądało na to, że moja wspólniczka już wie o Cicero. - Jak się czujesz? - zapytała. - Bardzo mi jej brakuje - powiedziałem. Objęliśmy się czule. - Dzwoniłam kilka razy. - Wiem, Diano. Nie miałem ochoty na rozmowę. - Czy mogę w czymś pomóc? - Tak. Postaw mi dziś kolację. - Załatwione. Zadzwonię do Raoula i powiem, żeby się przemówił ze znajomymi. - Diano, jeśli masz inne plany... - Już załatwione. Kończę o piątej czterdzieści pięć. Zbiorę się i ruszamy. Dobra? Kiwnąłem głową. - Aha, jeszcze jedno - powiedziałem. - Ten facet, o którym ci mówiłem, że mnie martwi i że zakończyłem z nim terapię przyjdzie tu o piątej na ostatnią sesję. Jeżeli usłyszysz wrzask z mojego gabinetu, wezwij policję. - Mówisz poważnie? - Jak najbardziej. - A który z was będzie wrzeszczał? - zastanawiała się z uśmiechem. - Dobre pytanie. Zmienię prośbę. Jeśli usłyszysz, że ja wrzeszczę, dzwoń po gliny. A jeśli on zacznie się drzeć, poczytaj to za katharsis. - Rozumiem - odparła i jeszcze szerzej się uśmiechnęła. Czerwone światełko nad moim biurkiem zapaliło się dokładnie o piątej. Westchnąłem. Powiedziałem sobie, że nawet jeśli będzie bardzo źle, to skończy się za czterdzieści pięć minut, a jeśli będzie okropnie, wyrzucę go za drzwi. Miał na sobie ten sam dwurzędowy garnitur, w którym poszedł do restauracji. Wzrok Michaela wyrażał przeprosiny i pojednanie. Nawet się nie siliłem na serdeczność. Za wiele już się wydarzyło. Mimo wszystkich moich zdolności racjonalizacyjnych, nie mogłem siebie przekonać, że człowiek siedzący naprzeciwko mnie nie jest mordercą. Obwiniałem go nawet o śmierć Cicero. Bez najmniejszego konkretnego powodu. Po prostu miałem wrażenie, że to jego wina. Mowę wstępną przygotowałem sobie już wcześniej. - W kwestii rachunku. Do dzisiejszego dnia należy mi się od ciebie trzysta sześćdziesiąt dolarów. Razem z dzisiejszą sesją musisz zapłacić czterysta pięćdziesiąt. Myślę, że powinniśmy od razu załatwić nasze sprawy finansowe, żeby ostatecznie skończyć ze spotkaniami. Michael sięgnął do kieszeni marynarki i wręczył mi kopertę. Była nie-zapieczętowana. Zawierała cztery banknoty studolarowe i jeden pięćdzie-sięciodolarowy. Umilkłem. Merideth powiedziałaby, że pogrążyłem się w myślach. Prawdopodobnie miałaby rację. Michael pochylił się w krześle i ze dwie długie minuty przyglądał się swoim dłoniom. - Miałem kłopot z zaakceptowaniem twojej decyzji, żeby przestać mnie widywać. - Czekał na reakcję. - Jestem ci wdzięczny za tę okazję wyjaśnienia kilku rzeczy. - Michael wyraźnie starał się okazać mi szacunek. Mimo to nie mogłem powiedzieć nic, co byłoby wyzbyte sarkazmu. Ledwo zdołałem trzymać zamknięte usta. - Nie zamierzasz mi tego ani trochę ułatwić, co? - zapytał Michael, nie podnosząc na mnie wzroku. Nie, dupku, nie zamierzam, odparłem w myślach. - Znasz tego człowieka, z którym mnie widziałeś przedwczoraj? - Tym razem poniósł głowę. - Czy to ważne? - Dla mnie nie miało to znaczenia. - Znasz? - powtórzył z naciskiem. - Dobrze wiesz, że nie odpowiadam na takie pytania podczas terapii. - Śledziłeś go? To było bez sensu. Trochę się niepokoiłem, że spotkam się z wyrzutem, iż śledzę jego, a on się zastanawiał, czy nie obserwuję faceta, z którym jadł lunch. - Michael. Jak mogę ci pomóc zakończyć ten związek, abyś mógł skuteczniej leczyć się u doktor Washburn? - Ja wcale nie byłem u doktor Washburn, Gregory. Zmyśliłem to. - Kiedy starałem się ustosunkować do tego oszustwa, Michael ciągnął dalej. Czuł swoją przewagę. - To jest nasza ostatnia sesja psychoterapeutyczna. Środa w ostatnim tygodniu października. - Spojrzał na mnie z rozbawieniem. - Tak? - Z całą pewnością to nasze ostatnie spotkanie. - Psychoterapeutyczne. - Tak, psychoterapeutyczne. - Wsunął lewą rękę do kieszeni marynarki. Usłyszałem lekki trzask. - Domyśliłeś się, że to ja ją zabiłem, prawda? Machinalnie wsunąłem ręce do kieszeni spodni i wolno nabrałem powietrza w płuca. - Nie wiem, o co ci chodzi - skłamałem. - Nie udawaj głupka. - Rozbawienie i chęć pojednania ustąpiły miejsca groźbie. - Kogo zabiłeś? - Nie możesz mnie tknąć, sukinsynu. Do popełnienia zbrodni przyznałem się w czasie sesji. Nie wolno ci nikomu zdradzić tej tajemnicy. - Kogo zabiłeś? - powtórzyłem. Odpowiedział mi sztucznym uśmiechem. - Wystrzygłem także twojego cholernego psa - dodał po chwili. Zerwałem się na równe nogi. - Wynoś się stąd! - wrzasnąłem. - Idź do wszystkich diabłów! -1 to ja wyciąłem tę sztuczkę z żółwiem. Hokus-pokus, czary-mary. - Koniec terapii. Wynocha! - wciąż krzyczałem. -1 jeszcze jedno, doktorze. Nie myśl, że zaznasz spokoju. Znam drogę do San Jose. I dalej na północ. - Ty sukinsynu! - zawyłem. Wstał wolno i podszedł do drzwi. Gdy je otworzył, odwrócił się jeszcze i powiedział: - Dziękuję. - Uśmiechnął i wyszedł. W korytarzu przystanął i wygładził marynarkę. W mgnieniu oka Diana znalazła się w moim gabinecie. - Wszystko w porządku? - Już dobrze. Idź, skończ sesję. Wróciła do swojego gabinetu. Cały się trząsłem ze złości. Zostałem przechytrzony. 38 Poszliśmy do restauracji rybnej parę przecznic za promenadą. Diana nakłaniała opornego szefa sali, żeby znalazł dla nas wolną lożę. W czasie ich rozmowy przyglądałem się kolorowym rybom pływającym w ogromnych zbiornikach z wodą morską nad barem. Ryby były czarujące, ale nie mogłem powstrzymać porównania tego zjawiska z pokazem wybranych sztuk byków pośrodku restauracji, gdzie serwują befsztyki. Szedłem na końcu pochodu zmierzającego do stolika. - Chardonnay i cioppino odpowiada? - zapytała Diana. Wiedziała, że będzie lepiej, jeśli sama się zajmie szczegółami. - Jasne - odparłem bez przekonania. Kelner przyjął zamówienie i odszedł. W ciągu kilku minut, kiedy go nie było, Diana się nie odzywała. Wrócił z butelką chardonnay z jakiejś mało znanej kalifornijskiej winnicy. Mimo że to Diana wybrała wino, kelner z nieznanych powodów uznał, że tylko ja jestem zdolny do oceny smaku trunku. Kiedy nachylił się nad moim kieliszkiem, przechwyciłem jego wzrok i potrząsnąłem głową. - Nie będzie pan pił? - To pani zamówiła tę butelkę. - Chce pani spróbować - zwrócił się do Diany? - Nie, dziękuję. Na pewno jest dobre. Proszę nalać. I najpierw obsłużyć mojego gościa. Zdjąłem rękę z kieliszka. Kelner nalał wina najpierw mnie, potem Dianie. Odszedł bez słowa. - No! - rzekła Diana i uśmiechnęła się lekko. - Najwyraźniej już przestałeś dawać sobą pomiatać. Uniosłem wzrok znad łatek naszytych na zniszczonym różowym obrusie i spojrzałem na przyjaciółkę. - Tak, od dzisiaj. Kropka. - A co się stało? - Niewiele mogę ci powiedzieć. Z kilku powodów. Po pierwsze, gdybym powiedział niektóre rzeczy, wówczas miałabyś taki sam moralny dylemat jak ja. Po drugie, byłabyś etycznie zmuszona donieść na mnie do Stanowej Komisji Skarg i Zażaleń. A tego, znając fakty, prawdopodobnie nie chciałabyś zrobić i to postawiłoby ciebie w jeszcze jednej kłopotliwej sytuacji. Pacjent, z którym spotkałem się o piątej po południu, zapędził mnie do narożnika. Podstępnie zmusił mnie do odbycia ostatniej sesji kończącej terapię. Potem przyznał się do pewnych zbrodniczych czynów, tak abym nie mógł z nikim o tym rozmawiać. Jeszcze bardziej irytujące jest to, że znajdowałem się o krok od zgromadzenia obciążających go dowodów spoza terapii. Teraz już mi nie wolno dostarczyć tych informacji policji. A gdybym nawet dostarczył, raczej nikt by mi nie uwierzył. - Przepraszam, że pytam, ale jak „zgromadziłeś” te informacje? - Ty nie chcesz tego wiedzieć. - Cholera! - Na domiar złego w mojej sprawie prowadzi dochodzenie każda komisja sądowa i zawodowa, która ma do tego uprawnienia. Jeszcze parę skarg i będę mógł dać buzi na pożegnanie mojemu ubezpieczeniu od niewłaściwego leczenia. Już teraz grozi mi wykopanie ze Stanowego Towarzystwa Psychologicznego i Amerykańskiego Stowarzyszenia Psychologów, a moja licencja na uprawianie zawodu wisi na cieniutkiej nitce. - Coś w tym wszystkim jest nie tak. Powiedziałeś, że gdybym wiedziała niektóre rzeczy, czułabym się w obowiązku donieść o twoim pogwałceniu etyki. Ale gdybym znała „fakty”, prawdopodobnie bym tego nie uczyniła. - Parę razy zrobiłem coś, co nawet mnie samego dziwi. Nic strasznego. Nie chodzi o wielkie przestępstwa. Po prostu chciałem tylko nie dopuścić do wydarzenia się kolejnych nieszczęść. W głębi ducha czuję, że gdybyś znała szczegóły, przyznałabyś mi rację. Moralnie uzasadniałem swoje zachowanie jako wybór mniejszego zła. Zupełnie, jakbym musiał coś zrobić i miał ręce związane za plecami. Przybyło cioppino w ogromnych michach. Dokoła rozniósł się aromatyczny zapach, gdy kelner z triumfującym wyrazem twarzy zdjął z naczyń pokrywki. Para skroplona na pokrywkach spłynęła na obrus i zabrudziła szklankę z wodą Diany. Kelner tego nie zauważył. Zapytał, czy potrawa nam smakuje. Odpowiedziałem, że jeszcze nie wiemy, bo nie zaczęliśmy jeść. Odszedł urażony. Zapewne po cichu się modlił, aby wysokość jego napiwku nie zależała ode mnie. Wziąłem kawałek chleba czosnkowego. Diana zabrała się za skorupiaki. - A z czym to wszystko ma coś wspólnego? Z samobójstwem? Morderstwem? Z czym? - Naprawdę chcesz wiedzieć? - Tak. Ale może nie powinnam? - Urwała. - Co zamierzasz zrobić? - Wzruszyłem ramionami. Ostatnia karta została rozegrana. Jestem mimowolnym wspólnikiem w zbrodni doskonałej. Złoczyńca odchodzi wolny. A ja tkwię w miejscu i zastanawiam się nad słusznością sądu klinicznego, który pozwolił, abym stał się ofiarą całego spisku. - Wziąłem łyżkę i zatrzymałem ją kilka centymetrów nad duszona potrawą. Czy złamałabyś przyrzeczenie dotrzymania tajemnicy, aby donieść o poważnym przestęstwie.? Diana odłożyła łyżkę i wypiła łyczek wina. Przytrzymywała kieliszek obiema rękami. - Mało jest, jeśli w ogóle cokolwiek, do zyskania przez zdradę zawodowej tajemnicy - zaczęła. - Załóżmy że doniesiesz na tego mężczyznę. Wówczas on spowoduje odrzucenie dostarczonych przez ciebie dowodów w o-parciu o przywilej, jaki przysługuje każdemu pacjentowi. Ty zostaniesz potępiony i może nawet postawiony w stan oskarżenia za niedyskrecję. Nie, nie doniosłabym o przestępstwie, o którym dowiedziałabym się w czasie psychoterapii. Na niewielką skalę zdarza to się cały czas. Sam wiesz. Kradzieże sklepowe. Machlojki. Zażywanie narkotyków. Nawet włamania. Pacjenci ciągle mówią o podobnych rzeczach. - Wypiła trochę wina. - Właśnie zaczął do mnie przychodzić facet, który ma dwa wyroki w innym stanie za molestowanie nastoletnich. On wie, że potrzebuje pomocy. A mimo to podjął pracę w zakładzie leczniczym dla dzieci. Utrzymuje, że już więcej nie popełni tego przestępstwa, a w ogóle nie posiada innych kwalifikacji. Mówi, że jest jak alkoholik w roli barmana. Z przyjemnością bym na niego doniosła. Intuicyjnie wyczuwam, że zacznie molestować następne dziecko. Ale nie mogę pisnąć ani słówkiem! Mogę go jedynie leczyć. I będę. - Z zapałem znów zabrała się za cioppino. Zawsze zazdrościłem Dianie jej zdolności rozwiązywania wewnętrznych konfliktów. Pilnie analizowała kwestie pod każdym względem, podejmowała decyzję i po problemie. - Co byś powiedział na anonimowy telefon na policję? - zasugerowała. - Myślałem już o tym, Diano. A co z tym, który molestuje dzieci? - Rozumiem, o co ci chodzi - powiedziała w głąb kieliszka. - Będziesz jadł te łapy kraba? - Pożądliwie spojrzała na moje nietknięte danie. - Proszę, weź, jeśli masz na nie ochotę. - Miała. - Więc powtórzę. Co zamierzasz zrobić? - Skierować całą energię na wygranie sprawy o niewłaściwe leczenie. Moja kariera zawodowa zależy od wygrania tej bitwy. - A co mówi Jon Younger? - Pod tym względem zajmuje neutralne stanowisko. Ważne jest, czy ubezpieczyciel od niewłaściwego leczenia zamierza powołać się na klauzulę fizycznej intymności i ograniczy mój fundusz obronny do dwudziestu pięciu tysięcy dolarów. Jeżeli to zrobi, wtedy będzie po mnie. - A może to zrobić? - Oczywiście. Udowodni na przykład, że jest to zakamuflowana skarga dotycząca nadużyć seksualnych. Wtedy ograniczy pokrycie finansowe. Po daniach głównych rozmawialiśmy o Cicero. Deser jadła tylko Diana, kawę piliśmy oboje. Potem spacerkiem obeszliśmy sklepy na zachodnim krańcu Pearl, wypiliśmy jeszcze jedną kawę w „Trident” i rozjechaliśmy się do domów. Kiedy wchodziłem do domu, dzwonił telefon. Może to Jon, pomyślałem. W słuchawce cisza. Klik. Przerywany sygnał. - Dupek - powiedziałem do Michaela. Wyłączyłem dzwonek telefonu i ponownie uruchomiłem automatyczną sekretarkę. Znów wykręciłem numer, który dała mi osoba pilnująca mieszkania Merideth. Michael groził, że „zna drogę do San Jose i dalej na północ”. Musiałem przyjąć, że już wytropił Merideth. Przynajmniej do Kalifornii. „Odszukałem kogoś”, powiedział mi niedawno o swojej skróconej wizycie w San Francisco. „Ale nic z tego nie wyszło”. Miałem nadzieję, że nie zdołał przekonać mojej żony, że nie można mu się oprzeć. Na razie, póki jej nie ostrzegłem, nie mogłem być całkowicie pewien jej bezpieczeństwa na Big Sur. Paradoksalnie znalazłem niejaką pociechę w swoim przypuszczeniu, że nie jest tam sama. Nikt nie podniósł słuchawki w jej hotelowym pokoju. Włączył się recepcjonista i poinformował, że Merideth zarezerwowała stolik w restauracji na „późną kolację”. Zostawiłem wiadomość z prośbą, aby Merideth do mnie zadzwoniła. Pilnie. Nalałem sobie do kieliszka odrobinę Armagnaca. Włączyłem termostat w salonie na słabe grzanie, nastawiłem płytę z „Obrazkami z Wystawy” Musorgskiego i usiadłem, by patrzeć na gwiazdy i księżyc nad górami. Zastanawiałem się, jak długo jeszcze wytrzymam, zanim dokonam nieuniknionego przejścia na odtwarzacz kompaktowy. Kiedy z mroku eksplodował huk, dałem nura na dywan przed kanapą. Wszędzie wokół fruwały odpryski szkła. Słyszałem dzwonienie większych kawałków na drewnianej klepce. Za moimi plecami rozlegał się basowy stukot. Coś ciężkiego skakało po podłodze. Czekałem na następne bomby, kule, kamienie. Lecz pokój robił się coraz cichszy, jeśli nie liczyć odgłosów nocy, które właśnie napłynęły wraz z chłodnym jesiennym powietrzem. Długimi rękawami swetra zmiatałem sprzed siebie szkło i podkradłem się do okien. Podniosłem głowę, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Nic. Potem, jakieś czterdzieści metrów na południe, błysnęło światełko. Podsufitowa lampka samochodu zapaliła się i zgasła. Warkot włączonego silnika. Ciemny cień oddalił się za zakręt, bez zapalania świateł. Adapter sam się wyłączył z kliknięciem. Część trzecia Wszystkich Świętych Dzień Zaduszny 39 Stałem jak głupi. Moja sylwetka przecież wyraźnie rysowała się w oknie. Miałem jednak nadzieję na jakiś błysk, który oświetli oddalający się cień i pozwoli stwierdzić, że jest to honda prelude. Żadne już bomby, kule ani kamienie nie padły w moją stronę. Gdy się obróciłem na pięcie, żeby sprawdzić, co z Cicero, lewą stopą nadepnąłem na odłamek szkła. Krew trysnęła mi przez skarpetkę właśnie w chwili, kiedy przypomniałem sobie, że już nie mam psa, o którego musiałbym się martwić. Ze zdumiewającym spokojem skakałem na jednej nodze do kuchni jak siedmiolatek biorący udział w grze w klasy wymyślonej przez sadystę. Rana lśniła jaskrawoczerwono. Nie było w niej okruchów szkła. Siedziałem na kuchennej ladzie i trzymałem nogę w strumieniu zimnej wody z kranu. Potem ścisnąłem ranę ręcznikiem w niebiesko-białe pasy, dopóki nie przestała krwawić. Poskakałem przez hol do łazienki. Wziąłem bandaż i zawinąłem nim stopę. Zdjąłem drugą skarpetkę i poszedłem do przedpokoju po zielone kapcie. Pchałem przed sobą szczotkę, żeby zrobić ścieżkę przez odłamki szkła z powrotem do salonu. Wielkość bałaganu spowodowanego wybiciem tylko jednej szyby okazała się zdumiewająca. Górna połowa szyby była nie tknięta. Odpryski szkła z półkolistego okna rozpościerały się daleko od parapetu. Kawałki dolnej szyby spadły na podłogę tuż pod oknem i rozprysnęły się szeroko. Ostre okruchy powbijały się w grubą przędzę mojego swetra. Nie ruszałem tych ułamków. Traktowałem je jak insekty, które można sprowokować do żądlenia. Wolałem wynieść sweter na zewnątrz. Poczłapałem do frontowych drzwi. Skrzętnie omijałem lśniące odpryski i plamy czerwonej, schnącej krwi. Nagle zadrżałem. Kula. Purpurowa. Bila z numerem cztery. Lauren. Panująca w okresie mojego dorastania moda na rodzinne salony bilardowe nie trwała długo. Mniej więcej tyle, ile na tory wyścigów elektrycznych samochodzików. Ale mimo to znałem się na bilardzie. Purpurowa bila na podłodze miała na sobie dwa białe kółka z cyfrą cztery. Michael zaczął zapowiadać swoje strzały. Ta bila oznaczała, że teraz Lauren stanowiła część gry. Czy ma się stać następną ofiarą? Jeżeli tak, to czy dlatego, że była prokuratorem prowadzącym śledztwo w sprawie zabójstwa Gretchen, czy z powodu naszych wspólnych kontaktów? W istocie kwestia motywu nie miała większego znaczenia. Najważniejsze, że bila wyraźnie wskazywała, iż Lauren Crowder znalazła się na nowej liście zapowiadanych strzałów. Pozostawało tylko pytanie, jak o tym przekonać panią prokurator? Cięcie tektury i taśmy trzęsącymi się rękami nie było łatwe. Przez wybite okno napływał jednak chłód na tyle duży, że musiałem szybko zakleić dziurę. Uprzątnięcie bałaganu na podłodze i meblach zostawiłem na później. Zmierzyłem ramę okienną. Wyciąłem dwa kawałki tektury z pudła, w którym przyjechał mój telewizor, i przykleiłem je taśmą klejącą w miejsce szyby. Potem zamiatałem, czyściłem, odkurzałem i wycierałem, odnajdowałem najdrobniejsze okruchy i odłamki szkła rozrzucone po salonie. Pracowałem metodycznie. Znajdowałem szkło na kulach pyłu i sierści Cicero, które się ukryły za meblami. Wyciągałem kryształowe drobinki ze swoich włosów. Po sprzątnięciu domu, oczyściłem samego siebie. Długo stałem pod prysznicem, by woda zmyła ze mnie ostre okruchy, ponieważ nie chciałem wetrzeć ich w skórę lub nastąpić na nie, zanim spłyną do kanalizacji. Pora prysznica była porą myślenia, ale myślenie nie przyniosło rozwiązania zagadki. Brakowało trzeciej bili. Anna Hubbard - numer jeden. Gretchen Kravner - dwa. A skoro Lauren to numer cztery, musiała istnieć jeszcze trójka. Prawdopodobnie chodziło o Merideth. Groźba Michaela w stosunku do niej była bardzo jawna. Albo może ten sukinsyn właśnie skrzywdził lub zabił kolejną jakąś moją pacjentkę. Albo trzeci atak miał dopiero nastąpić. Albo mogło być tak, że trójka stanowiła część już zaistniałej triady. Albo rzecz dotyczyła śmierci Ci-cero. Ale najprawdopodobniej trójką była Merideth. Ona przynajmniej wysłucha mojego ostrzeżenia przed Michaelem. Zawsze uważałem Merideth za bardzo roztropną osobę. Lecz Lauren? Oczywiście. Powinienem zadzwonić do Lauren i ją ostrzec. Przed czym? Co powiedzieć? Że moim zdaniem pewien facet, którego nie zna, zamierza zrobić jej krzywdę? Skąd to wiem, spytałaby. - Cóż, tego nie mogę zdradzić. - Groził mi. - Nie, nie dosłownie. - Więc co? - Myślę, że rzucił bilą w okno mojego salonu. -1 to znaczy, że grozi mi niebezpieczeństwo z jego strony? - Oczywiście. Chwileczkę. Musiał znać Lauren dosyć dobrze, bo inaczej skąd by wiedział ojej umiejętności gry w bilard? Jak ją poznał? Szybko wystukałem numer. Nacisnąłem czwórkę zamiast trójki jako trzecią cyfrę. Odłożyłem słuchawkę, potem ponownie wybrałem siedem cyfr. Nie przyszło mi do głowy, że jest późno, póki po drugiej stronie nie usłyszałem zaspanego głosu. - Lauren, tu Alan... Cisza. Jakieś zakłócenia na linii. - Która godzina? - spytała. W salonie nie było zegara i nie miałem zegarka na ręku. - Nie wiem. Już późno. - O co chodzi? - Mówiła niewyraźnie, jakby przez to łatwiej mogła wrócić do swojej drzemki. - Czy spotykasz się z kimś? - Nie mów, proszę, że mnie zbudziłeś tylko dlatego, żeby zadać to pytanie. Istnieją bardziej odpowiednie pory na okazywanie zazdrości - ciągnęła. - Lauren, błagam. Ja nie wtrącam się w nieswóje sprawy. Nie jestem zazdrosny. To znaczy jestem - poprawiłem - ale nie dlatego pytam. Odpowiedz mi, proszę. Widujesz się z kimś innym? - Mówiłam ci, że nie zamierzam stronić od mężczyzn. - Wiem, wiem. Ale czy się spotykasz? Westchnęła przeciągle. - Tak. - Powiesz mi z kim? - Nie, nie powiem. Nie twój interes. - Już całkowicie się przebudziła. - Masz rację. Nie mój. - Urwałem. Bezskutecznie szukałem odpowiednich słów. Martwię się, że grozi ci niebezpieczeństwo. Ja, hmm, myślę, że ktoś zamierza cię skrzywdzić. I to może być ten ktoś, z kim się widujesz. - Nie wierzę, Alanie. Dość tego. Nie będę omawiała z tobą swoich osobistych spraw. Nie zamierzam też podsycać twojej zazdrości. Koniec dyskusji. - Czy nie brakuje ci żadnej bili? Przed paroma godzinami ktoś wybił szybę w moim salonie bilą z numerem cztery. -1 ty myślisz, że to ja. - Nie. - Nie szło mi dobrze. - Zastanawiam się, czy twój nowy znajomy po prostu ci jej nie skradł. - Odkładam słuchawkę. - Dobra, dobra. Już nie będę. Pójdziesz ze mną na kolację w sobotę? - W sobotę wypada dzień Wszystkich Świętych, Alanie. Wybieram się na Pochód Przebierańców na promenadę. Jestem już umówiona. Tak czy inaczej na razie chyba nie chcę się z tobą widzieć. Ta rozmowa jest zbyt dziwna. - Za co się przebierzesz? - To zależy od temperatury. Może za klauna albo za Eskimosa. A ty idziesz? - spytała z wyraźną nadzieją w głosie, że odpowiem przecząco. - Nie. Już raz byłem i to wystarczy. A może jutro wieczorem się zobaczymy? - Nie dawałem za wygraną. - Mam zebranie adwokatury, a potem spotykam się ze wspólnikiem pewnej firmy adwokackiej, która mnie chce zwerbować. - A w niedzielę? - Nie. - Martwię się o ciebie. - Bez potrzeby. Nic mi się nie stanie. - Jak twoje oko? - Dobranoc, Alanie. - Dobranoc, Lauren. Zadzwoniłem do dziewczyny, która pilnowała mieszkania Merideth, i poprosiłem, aby Merideth możliwiej najszybciej do mnie zadzwoniła. Co za ironia! Merideth spędzała z kimś romantyczny weekend w Big Sur, a ja się z tego cieszyłem. No, w każdym razie cieszyłem się, że amantem nie był Michael. Co oznaczało, że na razie jest bezpieczna. Chyba już przebolałem jej odejście. Odczuwałem znacznie większą ulgę niż zazdrość. Po raz pierwszy od przeszło roku spałem w łóżku, które kiedyś dzieliłem z żoną. Biorąc pod uwagę mój stan ducha, spałem dobrze. Śniłem o Cicero. Dziesięć minut po moim przebudzeniu w piątek rano zaćwierkał telefon. - Alan? Tu Jon Younger. - Dzień dobry, Jon. Przepraszam, że byłem tak trudno dostępny. Zignorował przeprosiny. - Dostałem telefon od Marka Brodsky’ego. Podejrzewa cię o nękanie jego klienta. - Kto to jest Brodsky? Kto jest jego klientem? - Brodsky to adwokat Sheldona Harta. Znowu robiłeś coś na własną rękę, Alanie? - W głosie Jona pobrzmiewał dziwnie ostry ton. Nagle pojawiły się wszystkie brakujące elementy układanki. Nie wiedziałem, jaki mają sens. Ale nie byłem zdziwiony. - Nie, Jon. Nie robiłem. - Nic a nic? - Nic a nic. Nie wiem, o czym on mówi. Słowo honoru. - Dobra. On cię oskarża o prośbę podsłuchiwania rozmowy Harta. Obiecaj mi, że w nic się nie będziesz mieszał. - Jon, nie przejmuj się. Jestem niewinny. - Przynajmniej takie miałem poczucie. - Słyszałeś coś od ubezpieczycieli? - Tak. Usiłują sklasyfikować ten przypadek jako sprawę o kontakty erotyczne. Widziałem się z przedstawicielami Narodowego Stowarzyszenia Psychologicznego. Chciałem uzyskać ich poparcie. Spodziewam się otrzymać od nich odpowiedź w przyszłym tygodniu. - Informuj mnie o wszystkim. - Jasne, zadzwonię, jak będę coś wiedział. Odwołałem jedyne spotkanie zaplanowane na ten piątek przed Wszystkimi Świętymi. Peter wyruszył w teren na poszukiwanie jakiegoś dziwacznego drewna w Denver, a Adrienne przedpołudnie spędziła przy zabiegach chirurgicznych. Cały ranek bezskutecznie usiłowałem rozwikłać zagadkę trzeciej bili, której nie wrzucono do mego salonu. W trakcie rozmyślań ścierałem kurze, szorowałem i odkurzałem sypialnię na dole. Przeniosłem swoje ubrania z powrotem do szafy, gdzie wisiały suknie pozostawione przez Merideth. Rzeczy Cicero - dwie piłki tenisowe z zaschniętą śliną, mało używana szczotka do czesania, miska na wodę, miska najedzenie, psie herbatk-niki i pół torby z psim jadłem - schowałem w składziku. Merideth zadzwoniła w połowie przedpołudnia. Pałała słusznym oburzeniem, że zakłócam spokój. Żadne z nas nie wspomniało ojej pobycie w Ventanie. Tak, będzie uważała. Zapewniła, że ma odpowiednie towarzystwo. Nie wspomniałem o śmierci Cicero. Dowie się o tym w chwili, gdy wróci do domu i otworzy swoją pocztę. Adrienne w końcu odpowiedziała na mój telefon o dwunastej trzydzieści. - Mogę się wprosić na to przyjęcie, na które idziecie jutro wieczorem? - zapytałem. Głos Adrienne był współczujący i podejrzliwy. Westchnęła, nim zaczęła mówić. - Chętnie zapytam, czy możemy cię zabrać z sobą. Jesteś pewien, że chcesz iść? Wiem, że nie lubisz tego rodzaju przyjęć. - Obiecuję być miły. - A przebierzesz się w jakiś kostium? Skuliłem się. Miałem uczulenie na bale przebierańców. - Jeżeli to konieczne. Pomożesz mi znaleźć strój? - Jesteś tak samo beznadziejny jak Peter. - Wyczuwam dyskryminację mężczyzn. - Nie wiem, kiedy zdołam się skontaktować z Binky, ale możesz się szykować. Na pewno ja przekonam. - Binky? - Alanie, błagam. Przysięgam, że się wścieknę, jeżeli zaczniesz marudzić. Zadzwoń do mnie wieczorem w sprawie kostiumu. Przyjęcie, na które się wprosiłem, było doroczną imprezą przed dniem Wszystkich Świętych. Odbywało się w pomieszczeniach biura projektów Binky, „Purple Mountain Majesty”, które zajmowało ciąg pokoi z oknami wychodzącymi na promenadę. Adrienne nie wiedziała, że Binky i ja się znamy. Binky była na przyjęciu, które Dana Beal, architekt zajmująca pomieszczenia nad moim i Diany gabinetem, wydała na otwarcie swojej firmy. W parę chwil po przedstawieniu nas sobie, najwidoczniej obraziłem Binky życzliwym zapytaniem, jak postępuje „dekoracja wnętrz”. Poprawiła mnie wówczas ze wzgardą, że dekoracją wnętrz zajmują się „gospodynie domowe z polotem”. „Ja - oświadczyła - jestem projektantem”. Był okres, kiedy się jeżyłem w podobny sposób, gdy ktoś mnie nazywał doradcą personalnym, a nie psychologiem. Obecnie też mnie to denerwowało, ale nie reagowałem tak gwałtownie. Adrienne poznała Binky przez jej męża, Thomasa Usokowskiego, doktora medycyny, kolegę urologa, do którego odnosiła się z niespotykanie dużym szacunkiem. Właśnie dlatego dwa razy w roku, Adrienne i Peter zakładali dziwne stroje i brali udział w różnych kiczowatych imprezach. Ekscentryczny pogląd Petera na świat sprawiał, że mój sąsiad natychmiast stawał się ulubieńcem towarzystwa zgromadzonego na przyjęciach z rodzaju tych, które urządzała Binky. Ludzie odnosili się do niego w taki sposób, jak do chodzenia po rozżarzonych węglach albo jak do sadystycznej kulturystyki - z publiczną akceptacją i prywatnym sceptycyzmem. W Boulder posądzenie o ciasny umysł było dużo gorsze niż podejrzenie o głupotę. W ostatnich czasach często czułem się najbardziej zagrożony z miejscowej fauny: jako podejrzany o jedno i drugie. Z przyczyn pragmatycznych przebrałem się za kapitana piratów. Byłem piratem dlatego, że to mi pozwalało nosić lunetę, a kapitanem, ponieważ dzięki temu mogłem mieć na sobie długie palto. Nie zmarzłbym, jeśli bym musiał wyjść na zewnątrz. Ze starych pirackich filmów pamiętałem, że niżsi rangą nigdy nie nosili wierzchniego okrycia. Miałem opaskę na oko, którą dostałem od okulisty, gdy się leczyłem na jakiś dziwny rodzaj grzybicy. Sklep z kostiumami w Denver zgodził się wypożyczyć piracki kapelusz do szóstej wieczorem. Zamierzałem też się ubrać w czarną pelerynę, którą Merideth zostawiła, ponieważ nabyła ją przed podjęciem decyzji przerzucenia się wyłącznie na naturalne włókna. Nie licząc kilku akcentów, byłem gotów. Miałem nadzieję, że zrobię na Adrienne duże wrażenie. Podróż do Denver skróciła mi dzień o dwie i pół godziny. Zostawiłem wiadomość dla Lauren, żeby dzwoniła na mój pager, jak będzie wolna, ale urządzenie milczało przez całe popołudnie. O czwartej trzydzieści przyjechali do mnie dwaj faceci z firmy szklarskiej w Louisville, miasteczka sąsiadującego z Boulder, i wprawnie wymienili wielką szybę w salonie. Byli to prości robotnicy, których nawet nie podejrzewałem, że odłożyli w kąt swoje dyplomy magisterskie z biologii komórkowej, żeby zostać szklarzami. Kiedy kończyli, przyszedł Peter. Chętnie wypili z nami piwo, bo już wykonali ostatnie zlecenie tego dnia. Długowłosy Peter, podniecenie wywołane zdobyciem jakiegoś egzotycznego afrykańskiego drewna oraz fakt, że paradowałem w pirackim kapeluszu, wszystko to sprawiło, że szklarze zachowywali się podejrzliwie jak turyści. Opowieść o bili, która przeleciała przez moje okno niczym meteoryt, przyjęli z kamiennymi twarzami. Pragnęli pozostawić po sobie wrażenie, że wstawianie szyb w okna widokowe zniszczone bilami nie było dla nich niczym nowym. Nie wątpiłem, że przyjaciele szklarzy w jednym z barów przy głównej ulicy Louisville wkrótce usłyszą o dziwnym wezwaniu, które im się przytrafiło w Boulder. Postanowiłem być dla Binky możliwie najbardziej życzliwy. Adrienne spożytkowała całą swoją dobrą wolę, aby skłonić przyjaciółkę do zaproszenia mnie na przyjęcie. Usiłowałem okazać jej wdzięczność. Adrienne uzupełniła mój kostium własną szarfą i starą białą koszulą Petera, a następnie przetrząsnęła moją szafę w poszukiwaniu odpowiednich spodni. Powiedziała, że jutro zajmie się moim makijażem. Świetnie. Wiatry dokonywały podjazdowych ataków na miasto. Nieruchome powietrze znikało w mgnieniu oka, a mroźne wichury wyrzynały się z któregoś z licznych kanionów Boulder. Zanim lodowate podmuchy dosięgły wschodniego Boulder, zdążyły się złączyć w rytmiczny puls, który nigdy nie słabnął. Peleryna Merideth była moim jedynym ratunkiem, gdy brnąłem do domu przez brązową trawę i żwir. Bardzo mi brakowało Cicero. Odkąd Merideth mnie opuściła, wielki pies był najlepszym słuchaczem. A tak naprawdę to Cicero zawsze nim była. Ze stoickim spokojem wysłuchiwała każdej opowieści. Poruszał ją jedynie jakiś smaczny kąsek albo niespodziewany hałas. Uważałem Cicero za niemal idealnego terapeutę. Zagadka kuli bilardowej przesączyła się przez dzienny chaos. Upewniłem się, że spełniłem, co do mnie należy w przypadku Merideth. Z Lauren, jak zwykle, były trudności. Nawet w najgorszych chwilach nie łudziłem się, że Cicero rozumie, co mówię, jednak sama jej obecność sankcjonowała głośne mówienie w tym pustym domu. Niektórzy ludzie nie potrafią mówić bez poruszania ustami; moja niemożność rozwiązania zagadki zrodziła lęki, że przemieniłem się w kogoś, kto nie jest zdolny myśleć pozawerbalnie. Tak, bardzo mi brakowało Cicero. Chociaż nie tylko jako wiernego słuchacza. 40 Miasto Boulder odnosiło się do Pochodu Przebierańców z taką samą niechęcią, z jaką rodzice traktują wiek dojrzewania dziecka. Nigdy nie był on mile widziany, ale w pewnym momencie jego obecność została uznana z rezygnacją. Kiedyś po zakończeniu budowy promenady w końcu lat siedemdziesiątych, atmosfera karnawału na świeżym powietrzu przyciągnęła przebierańców chętnych do ukazania swoich ekstrawaganckich ubiorów i skandalicznego zachowania sobie nawzajem, mieszkańcom Boulder i gościom, którzy uwielbiali zbierać dowody wypaczenia miasta. Początkowo zgromadzenie oglądanych i oglądających stanowiło preludium poważnego świętowania w innych miejscach. Ale na początku lat osiemdziesiątych Pochód Przebierańców stał się celem samym w sobie. Władze miasta musiały zamknąć niektóre ulice, zgromadzić dziesiątki policjantów w godzinach nadliczbowych, a potem stać bezradnie z boku, podczas gdy czterdzieści tysięcy dziwacznie przy-odzianych obywateli z najrozmaitszych planet paradowało tam i z powrotem po promenadzie. I piło. I zażywało narkotyki. Zawsze zdarzały się bójki. Zawsze zdarzały się przedawkowania. Zawsze zdarzały się akty wandalizmu. Ale w każdy następny ranek prawie wszyscy w Boulder byli zgodni, że mogło być gorzej, biorąc pod uwagę niewiarygodną liczbę ludzi działających pod wpływem narkotyków, alkoholu i różnych środków chemicznych. Kiedyś poszedłem na pochód z Merideth. Potworne przeżycie. Jedna z grup była przekonująco przebrana za środki antykoncepcyjne - folia z pigułkami antykoncepcyjnymi na cały miesiąc, kondom (w pozycji gotowości), krążek antykoncepcyjny, miedziana spirala. Inni mieli bardziej prozaiczne stroje: błazny, postaci ze świata polityki, z filmu albo z reklam telewizyjnych. Tłok uniemożliwiał przejście. Podpici uczestnicy stawali się agresywni. Generalnie zawsze starałem się unikać tłumów. Wychodziłem z meczów tuż przed ich zakończeniem. Bisy na koncertach oglądałem zza ostatnich rzędów. Pochód Przebierańców nie był moim ideałem rozrywki. Wprosiłem się na przyjęcie do Binky, aby mieć dogodny punkt obserwacyjny, z którego mogłem szpiegować Lauren Crowder. A ściślej - jej faceta. Chciałem, aby nie okazał się nim Michael McClelland Morton. Oczami wyobraźni widziałem niejasne obrazy weneckich balów maskowych. Moje zadanie wydawało się bardzo proste: zajrzeć pod maskę towarzysza Lauren. Skoro tylko zrealizuję plan A, będę musiał jakoś przekonać panią prokurator, że znajduje się w niebezpieczeństwie. Adrienne dostrzegła coś złowrogiego w moim wyborze stroju pirata, zważywszy, że jej mąż przebrał się za Piotrusia Pana. - Nie chcę żadnych haków ani drewnianych nóg - upierałem się. Ona sama wyglądała dość przekonująco jako Maria Antonina. Miała na sobie długą suknię, do złudzenia przypominającą osiemnastowieczny strój, gruby makijaż i pomysłową miniaturową gilotynę służącą za kapelusz. Niosła małe, białe pudełko na sznurku. Makijaż, który zastosowała do mojej twarzy, zupełnie mnie przekształcił. Gruba warstwa cienia do powiek, pudru, różu i szminki sprawiła, że wyglądałem jak piracka królowa. Adriene zasugerowała, abym trzymał w zębach różę na długiej łodydze, nie tyle jako dodatek do stroju, ile po to, abym miał usta zamknięte przy gospodyni. Nie zgodziłem się. Adrienne niechętnie się zgodziła, żebyśmy pojechali dwoma samochodami, przy czym bardzo się upierałem. Dostrzegła jednak w tym pewną korzyść, kiedy wprowadziłem ich land cruisera na małe podwóreczko za moim gabinetem. - Gdybym wiedziała, że masz zarezerwowany parking, Alanie, załatwiłabym ci to zaproszenie znacznie wcześniej. Przeszliśmy piechotą przez Dziewiątą i Walnut, i dołączyliśmy do nieprawdopodobnego pochodu sunącego wzdluz Pearl w stronę promenady. Nasz marsz był spowalniamy przez idącą z przodu parę przebraną za bliźnięta syjamskie zrośnięte głowami. Zapowiadała się męcząca noc dla tych bliźniąt. O dwie przecznice od promenady wąskie chodniki prawie uniemożliwiały przepływ tłumu. Kiedy znaleźliśmy się naprzeciwko redakcji „Daily”, ledwie się posuwaliśmy. Wejście na promenadę od zachodu wydawało się wręcz niewykonalnym zadaniem. Tłum gęstniał. Peter zaproponował potraktowanie problemu od kuchni. Poprowadził nas wąskimi zaułkami na tyłach sklepów po południowej stronie Pearl. Weszliśmy z powrotem na promenadę przez plac bankowy i straciliśmy dziesięć minut na przedarcie się przez tłum do drzwi „Purple Mountain Majesty”. Ogromny mężczyzna w czarnym kapturze, z nagim torsem i maczugą w ręku poprosił nas o bilety. Kiedy drzwi się za nami zamknęły, zacząłem sobie zdawać sprawę z ciszy, która nastąpiła. Spartańska prostota, z jaką została urządzona firma Binky, zapewne kosztowała fortunę. Wykładane czarnymi płytkami podłogi zostały pokryte ciemnoszarymi dywanami. Czarne halogenowe lampy oświetlały każdą poziomą płaszczyznę. Na śnieżnobiałych ścianach widniały barwne obramowania drzwi. Na to przyjęcie, czarno-biała przestrzeń stała się tłem dla elżbietańskiej fantazji. Kolumny sięgały niedorzecznie wysoko. Freski ręcznie malowane specjalnie na tę okazję pokrywały ogromne połacie ścian. Ustawione na podłodze włoskie lampy oblewały jaskrawym blaskiem ścienne malowidła. Stoły kreślarskie, ustawione poziomo i nakryte obrusami uginały się pod górami jedzenia. Czerwony, udrapowany aksamit zasłaniał okna wychodzące na promenadę. Trefnisie i błazny krążyli z kieliszkami szampana i przyjmowali zamówienia na inne napoje, po czym znikali w dalszych pomieszczeniach, aby napełnić szklanki. W odległych kątach stały wysoko na półkach trzydziestopięciocalowe telewizory, a na ich ekranach widniały obrazy fermentującego szaleństwa na arenie publicznej w dole. Nie mogłem się zorientować, gdzie były ukryte kamery. U szczytu schodów Adrienne została porwana przy wtórze okrzyków wyrażających zachwyt nad jej strojem. Piotruś Pan i ja przeszliśmy ostrożnie w kąt od strony promenady. - Czy tak jest co roku? - zapytałem. - Tak, pod względem obfitości. Ale zawsze zmienia się wystrój. W u-biegłym roku była tu powierzchnia księżyca, a dwa lata temu uliczka na Montmartre. - Peter usiłował zachować spokój, ale artysta w nim miał kłopot z zaakceptowaniem tak wielkiej inwestycji w coś tak przemijającego. - Podejrzewam, że nie zobaczymy Marii Antoniny wcześniej, jak sporo po Rewolucji - dodał. - Myślę, że powinienem postawić Adrienne drinka - powiedziałem. - Podejrzewam, że uzyskanie zaproszenia na takie przyjęcie jest równie trudne, jak na obiad u królowej. - Wyszedłem z zacisznego kąta, aby chwycić parę kieliszków szampana z tacy, którą niosła przechodząca obok wiedźma, i wycofałem się szybko. Bardzo irytowała mnie przepaska na oku. - Masz rację - rzekł Peter. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. - Naprawdę jesteś winien Marii Antoninie drinka za to, że cię tu przyprowadziła. - Uśmiechnął się do mnie i zdjął z głowy zieloną filcową czapkę. - Wybaczy mi pan? - Piotruś Pan wyruszył na poszukiwanie krainy Nigdy-Nigdy. Abyśmy my, nieliczni uprzywilejowani, mogli obserwować świętowanie w dole, umieszczono kozetki przed zasłoniętymi aksamitem oknami wychodzącymi na promenadę. Drugi rząd krzeseł stał na podwyższeniu. Usiadłem sobie w kąciku, postawiłem kieliszek z szampanem na podłodze i lunetą namierzyłem szparę w draperiach. Moje wysiłki znalezienia Lauren były skazane na niepowodzenie. Kąt widzenia z drugiego piętra nie pozwalał dojrzeć większości twarzy w tłumie. Chyba że skierowałbym lunetę na zachód w stronę Broadwayu, gdzie światła na rogu wysyłały rytmiczne sygnały, których najwyraźniej nikt nie zauważał. Fale pieszych pulsowały ze wschodu i zachodu w odpowiedzi na jakieś przypadkowe pływy powstałe gdzieś dalej na promenadzie. Obie strony napotykały na opór pośrodku Broadwayu, a potem wchłaniały się wzajemnie. Bardzo nieliczne samochody przedzierały się przez ludzkie grzęzawisko. Klaksony trąbiły. Cudzoziemcy wrzeszczeli. Starożytni Egipcjanie chwiali się. I były tysiące klaunów. Pomyślałem o Jasonie Robardsie. Zastanawiałem się, ilujest Eskimosów. Zdecydowałem, że jeśli szczęście mi dopisze, Lauren będzie arktyczną pięknością. Ale miałem oczy otwarte na Mięśniaków i Głupoli. Obowiązek odstąpienia od poufności, „obowiązek ostrzeżenia” powstaje wtedy, gdy chwila refleksji pozwala psychologowi na zidentyfikowanie potencjalnej ofiary otwartej groźby. Moje refleksje, które trwały nie chwilę, lecz całe godziny, pozostawiły mnie w kłopotliwym położeniu. Analizowałem swoją sytuację, mając cały czas lunetę skierowaną na tłumy na Broadwayu i Pearl. Michael McClelland Morton nie wypowiedział groźby ani też nie zidentyfikował ofiary. Byłem jednak pewien, że chodzi o wyraźną groźbę skierowaną pod adresem konkretnej osoby. Moim obowiązkiem „wobec prawa” było właściwie zainterweniować: ostrzec ofiarę, donieść na policję, przymusowo hospitalizować pacjenta - przyszłego mordercę. Obecnie postawiłem sobie za cel powiadomienie policji, gdy tylko znajdę niezbity dowód wiążący Michaela z Lauren. A miałem nadzieję go uzyskać w czasie tego dziwacznego pochodu. Mogłem umieścić Michaela w szpitalu jedynie z pomocą policji. Z drugiej strony byłem pewien, że Michael natychmiast po upływie siedemdziesięciu dwóch godzin przymusowego zatrzymania wyjdzie na wolność. Czwarta bila rozbiła mi okno, kiedy terapia Michaela została zakończona. Zaistniałe wydarzenie zmniejszyło moje poczucie bezpieczeństwa o stopień. To mogłem powiedzieć każdemu. Kłopot istniał jednak w przekazaniu znaczenia tego faktu, bez naruszenia tajemnicy związanej z terapią. A gdybym nawet to zrobił, wcale nie miałem pewności, czy ktokolwiek by mi uwierzył. A zwłaszcza Lauren i Purdy. Kiedy tak dumałem, zgrabna młoda kobieta w cielistym body przykrytym barwnymi piórami usiadła obok mnie na kozetce. - Witaj - zagadnęła z uśmiechem. - Mogę sobie popatrzeć? - Oczywiście - odparłem nie bez wahania. Kiedy ona patrzyła przez lunetę, ja patrzyłem na nią i starałem się odgonić lubieżne myśli. Dlatego zastanawiałem się, w jaki sposób zamierzała zdjąć pozłotkę ze swoich długich blond włosów. Była oszałamiająca. - Szukasz statku handlowego do splądrowania? - Unosiła iskrzące się brwi i przygryzła koniuszek języka. Odjęła długą lunetę od oka, złożyła ją, a potem wolno rozciągnęła na całą długość i oddała mi z powrotem. - A widziałaś jakiś na horyzoncie? - zapytałem. Gładko mi to wyszło. - Nie ma żadnych statków. Sami pijani marynarze. Nazywam się Maria. Poczułem się dość dziwnie. Nieczęsto tak jednoznacznie bywałem zapraszany do flirtu. - Jestem Alan - powiedziałem. Wyciągnąłem rękę, którą ona potrząsnęła i zaraz ujęła w obie dłonie. W tej sytuacji musiałem odwrócić się do niej twarzą. Dobrze zdawała sobie z tego sprawę. Maria miała niezwykle intrygujący kostium. Cienie i wybrzuszenia na prostym trykocie były bardziej nęcące niż wyładowane po brzegi tace na bankiecie, po długim poście. Musiałem jednak patrzeć gdzie indziej. Gdy jedna z moich przyjaciółek na studiach zauważyła, że się przyglądam jej piersiom w czasie naszej pierwszej randki, powiedziała: „One nie mówią. Czemu nie patrzysz wyżej?” Usiłowałem więc utrzymać wzrok na tej części Marli, która mówiła, nie zaś na tej, która wręcz krzyczała. - Zatańczymy? - spytała i znowu przygryzła koniuszek języka. Oszołomiony kiwnąłem tylko głową. Poszliśmy w głąb pokoju, gdzie był urządzony niewielki parkiet do tańca między dwoma telewizorami. Piotruś Pan zobaczył, jak upierzona Godiva prowadzi mnie na parkiet, i wypowiedział jakąś lubieżną pochwałę. Maria roztaczała wokół korzenno-roślinny zapach. Odwróciła się, gdy doszliśmy do innych tańczących, i spytała: - Kto ci robił makijaż, kapitanie? - Grano jakiś nieznany mi utwór Phila Collinsa. Kilka par poruszało się zgodnie z umiarkowanym rytmem, lecz większość zignorowała tempo melodii i kołysała się wolniutko. Wziąłem Marię za rękę, ażeby przyłączyć się do tych nielicznych, lecz ona przesunęła moją dłoń w miejsce dość nisko na plecach i przycisnęła się do mnie, aby przyłączyć się do tych wielu. Kiedy podniosłem wzrok, Maria Antonina śmiała się i obejmowała Piotrusia Pana. - Maria Antonina - rzekłem w odpowiedzi na wcześniejsze pytanie. Maria uniosła głowę z mojego ramienia. Od razu dostrzegła francuską królową w wersji Adrienne. - Czy ona jest twoją...? - Sąsiadką - wyjaśniłem szybko. Przez następnych kilka minut człowiek, z którym Lauren się umówiła, wcale mnie nie obchodził. Moje ciało robiło to, czego oczy nie mogły. Badało topografię jędrnych kształtów Marli. Pachniała bosko, była niebiańska w dotyku i nie uskarżała się na moje umiejętności taneczne. W pewnej chwili Lauren, z twarzą zamalowaną, ale z nie okrytą kaskadą czarnych włosów, wolno przedostała się w lewy górny róg ekranu telewizora. Trzymała się za rękę z wysokim mężczyzną w białym dresie i klawiaturą komputera przymocowaną do piersi, z głową schowaną w czymś, co wyglądało jak prawdziwy dwunastocalowy monitor z brązowego szkła. Wspaniały kostium. Maria wcześniej ode mnie zauważyła, że przestałem tańczyć. - Alanie... Kapitanie... co się dzieje? - zapytała. - Muszę złapać tego przebierańca - powiedziałem bardziej do siebie niż do partnerki. Na szczęście przytomność umysłu nie opuściła mnie kompletnie. Wysiliłem się na uśmiech i dodałem: - Zobaczymy się trochę później. Straciłem minutę, żeby odzyskać pelerynę, i drugą minutę na powrót do telewizyjnego monitora. Zidentyfikowałem ostatnie znane miejsce Lauren i Pana Komputera na promenadzie. W oczach Adrienne widniało błaganie. Zignorowałem je, obróciłem się na pięcie, pomknąłem w dół po schodach i już mnie nie było. 41 Poszedłem z bankietu w zamku na targowisko wielkookich głupców. Dziwaczność aż tętniła wokół. Powietrze było chłodne i suche, gwiazdy pozostawały niewidoczne nad parasolem blasku nad promenadą. Pięć minut zajęło mi samo dotarcie do miejsca na promenadzie, w którym kamera zarejestrowała przechodzącą parę. Posuwanie się tropem Lauren, było równie niemożliwe, jak złapanie konia przed sobą na karuzeli. Choćbym nie wiem jak się starał, inne czynniki decydowały o moim ruchu. Kierowany nadzieją, że Lauren i jej towarzysz mogli przystanąć gdzieś w pobliżu, wskoczyłem na wielką donicę, którą właśnie opuścił młody człowiek przebrany za Neandertalczyka. Eksponowane miejsce pozwoliło mu pokazać owoce pracy wielu ciężkich godzin spędzonych w siłowni i kilku kosztownych drogeriach. Jaskiniowiec skoczył ze skrzynki na drążek neonu i zaczął się na nim podciągać ku uciesze tłumu, który liczył jego podciągnięcia. Drążek bujał się niebezpiecznie. Szwadron policji wkroczył do akcji, aby zniechęcić innych do wzięcia udziału w tej akro-batyce. Ja dałem krok do tyłu i wdrapałem się na wystaj ący kamień w murze banku. Rozglądałem się za podskakującym monitorem komputerowym. - Złazić! No, już! Ty! - Ja? - zapytałem gliniarza z czerwoną gębą. - Złazić! Jazda na dół! - Zeskoczyłem do wielkiej, wypełnionej ziemią donicy i przedarłem się przez tłum, zanim stanąłem przed policjantem. Był młody, gniewny i żądny posłuszeństwa. Ja czułem się jak skarcony uczeń. - Tędy - rozkazał i chwycił mnie mocno za rękę nad łokciem. Posłusznie poszedłem za róg Trzynastej, gdzie stały zaparkowane trzy radiowozy. Posiłki były wyposażone w gumowe pałki. - Dowód tożsamości, proszę - wydyszał ciężko. Zwroty grzecznościowe z wyraźnym trudem przechodziły mu przez gardło. Podałem prawo jazdy. - Tu jest dostatecznie dużo pomyleńców i bez takich obywateli, jak pan, którzy łażą po ścianach i szukają guza. - Przepraszam, panie władzo. Zgubiłem kogoś. Myślałem, że jak wej - dę dość wysoko, to go znajdę. - Sprawiał wrażenie udobruchanego faktem, że nie zamierzałem mu się stawiać. - Obiecuję - uniosłem obie dłonie - już więcej się nie wspinać. Zanim odpowiedział, wtrącił się jakiś spokojny głos: - Przecież to doktor „Śmierć”. Cóż, może ma pan dla nas nowego trupa? - Purdy był ubrany w dosyć eleganckie palto z małymi klapkami. Przez chwilę przeniknęło mi przez głowę, że on także jest w przebraniu. - Ja się tym zajmę, Frank, dziękuję - rzekł do młodego funkcjonariusza. - Witam pana, detektywie. - Purdy stał z rękami schowanymi głęboko w kieszeniach. Uśmiechnął się i kiwnął głową w odpowiedzi na moje powitanie. - Mogę z panem chwilę porozmawiać? - zapytałem. Purdy zatopił dolną wargę w wąsach i znowu kiwnął głową. Zamknął oczy i dał mi znać ruchem głowy, żebym szedł za nim, do jednego z radiowozów. Usiedliśmy na tylnym siedzeniu. - Sądzę, że zastępczyni prokuratora okręgowego, pani Crowder, znajduje się w niebezpieczeństwie. - Zobaczyłem swoje odbicie we wstecznym lusterku radiowozu. Fakt, że jestem w kostiumie, chwilowo umknął mojej świadomości. - Jezu - westchnąłem. - Co? - Nic. - Co: nic? Nie w związku z Crowder? - Nie. O Lauren mówiłem bardzo poważnie. Grozi jej niebezpieczeństwo. - Proszę kontynuować - zachęcił. Potem uśmiechnął się. - Biorąc pod uwagę długość życia osób, które pan zna, muszę traktować pańskie wypowiedzi serio. - Ktoś wrzucił bilę, kulę bilardową przez okno salonu w moim domu, w środę. Kulę z czwórką. Myślę, że jest to wiadomość dla mnie, że Lauren jest w niebezpieczeństwie. - Rozumiem - rzekł ironicznie Purdy. - Ilekroć ktoś wrzuci kulę bilardową do salonu w naszym mieście, pan automatycznie spisuje na straty prokuratora okręgowego. Zignorowałem zjadliwy komentarz i byłem bardzo zadowolony z siebie, że to zrobiłem. - Lauren Crowder grywa w bilard na poziomie zawodowców. Ma ogromny rzeźbiony stół w swoim salonie. Ktoś chciał mi dać do zrozumienia, że o tym wie, i zasygnalizować, że może się dobrać do Lauren. Tak, jak do innych. - Innych? - Purdy wykazał się bystrością. - No, co najmniej do jeszcze jednej osoby. - Nie chciałem wyjaśniać Purdy’emu sprawy z żółwiem. - Więc pan wie, kto jest miotaczem? Westchnąłem. - Wkraczamy na śliski grunt, detektywie. - Czekałem na jakiś znak, że tęgi mężczyzna obok mnie rozumie ten dylemat. On jednak tylko przyglądał się pilnie mojemu makijażowi. - Jeśli psycholog podczas sesji dowiedział się o przestępczej działalności pacjenta to ma obowiązek zachowania tajemnicy. Racja? Istniejąjedynie bardzo ograniczone uzasadnienia złamania tej reguły. Wie pan, co to „obowiązek ostrzeżenia”, prawda, detektywie? - Purdy niemal nie przestawał kiwać głową. - No więc załóżmy, że psycholog miałby ochotę wyjawić poufną informację, ale tylko w wypadku, gdy zdobędzie gwarancję, że ktoś potraktuje poważnie jego ostrzeżenie. Inaczej nie czułby się dobrze, łamiąc zasadę poufności, prawda? - Oczywiście - zgodził się Purdy. - Przypuśćmy zatem, że pewien psycholog wie, iż ten sam facet, którego podejrzewa o wrzucenie kuli bilardowej do jego salonu, wcześniej wystrzygł mu psa. Czy w takiej sytuacji funkcjonariusz policji potraktowałby to skojarzenie poważnie? - Podejrzewam, że miałby za mało dowodów - odparł Purdy. - Dobra. Załóżmy więc, że psycholog naprawdę by wiedział, że facet, który wrzucił bilę przez okno i wystrzygł psa, dokonał też pewnego bardzo poważnego przestępstwa, nad którym miejscowe władze łamią sobie głowy. Czy wówczas policjant potraktowałby to dosyć poważnie, aby zatroszczyć się o los zastępczyni prokuratora okręgowego? - Jak bardzo poważnego przestępstwa? - Najpoważniejszego ze wszystkich. - Od śmierci Gretchen nikogo nie zamordowano w Boulder. Purdy otrzymał informację, której pragnął. - Myślę, że wtedy policjant byłby zaintrygowany. Najpierw jednak chciałby przypomnieć, że psycholog musi informować ewentualną ofiarę o potencjalnym zagrożeniu. - A jeśli przyszła ofiara nie zamierzałaby słuchać psychologa? Purdy milczał przez całą minutę. - Lauren Crowder gra w bilard? A niech mnie! - Przez chwilę przyswajał sobie ten obraz. -1 pan wie, kto rzucił tę bilę. Kiwnąłem głową. - A gdzie, pana zdaniem, znajduje się osoba, która rzuciła bilę? - Kiedy pana kolega mnie zaczepił, usiłowałem wypatrzyć w tłumie Lauren i jej towarzysza. Obawiam się, że Lauren spędza ten wieczór z miotaczem kulą. - Ona tu jest? W tej chwili? Z nim? - Nie wiem. Facet jest w masce. - Może zdołamy ją znaleźć? - Może, detektywie. - Jeżeli przez pana przemawia zazdrość, jeżeli pan mnie nabiera, doktorze „Śmierć”, wyrwę panu serce i rzucę swemu psu na pożarcie. - Zaczął gramolić się z radiowozu, a ja próbowałem się wyplątać z peleryny Merideth, która w zamkniętym samochodzie intensywanie wydzielała zapach perfum Opium. - Ciekawe, czy ten psycholog mógł się domyślać, jakim autem porusza się podejrzany - dorzucił Purdy. - O takich rzeczach rzadko się mówi podczas sesji. A zwykły psychote-rapeuta prawdopodobnie nawet nie słyszał o wielozaworowej hondzie prelude. Powiedziałem Purdy’emu, w którą stronę zmierzała wypatrzona przeze mnie para. Opisałem kostiumy. Detektyw wyciągnął krótkofalówkę spod fałd palta i przekazał informacje o wysokim facecie z monitorem komputera zamiast głowy. - Chodźmy - rzucił w moją stronę. Spojrzałem na kłębiący się tłum. - Taak, przejdźmy się. Kilka minut później krótkofalówka Purdy’ego zaczęła trzeszczeć i popiskiwać. Posunęliśmy się około trzech metrów do przodu. Detektyw wsunął czarną motorolę pod palto: - Za mną - zakomenderował. Brnęliśmy przez morze ludzkich ciał, blisko wystaw sklepowych. Przeszliśmy na drugą stronę Broadwayu i zatrzymaliśmy się przed księgarnią. - Byli tutaj, kiedy dostałem wiadomość. Wspiąłem się na niewielki murek. - Są! - krzyknąłem i zeskoczyłem. - Schodzą z promenady przy drugim końcu. Złudzenie, że można przejść trzydzieści metrów ulicy w czasie krótszym niż pięć minut szybko zgasło. Kiedy zmordowani i zadyszani dotarliśmy do końca promenady, Lauren i jej towarzysz zniknęli z pola widzenia. - Zdążylibyśmy, gdyby szli z nami mundurowi. Oni są jak lodołama-cze. Nic dziwnego, że ludzie nie reagowali na okrzyki Purdy’ego: „policja”. Po prostu odnosili się do nas jak do innych przebierańców. - Doceniam, że potraktował pan moje słowa poważnie, detektywie. - Bez potrzeby - odparł. - Niech pan posłucha. Mam zadanie do wykonania. A pan jest obywatelem, który posiada informacje, jakie mogą mi pomóc wykonać to zadanie. To wszystko. Proponuję, aby pan jeszcze raz przemyślał kwestię „obowiązku ostrzeżenia”. A teraz, proszę już iść. I niech się pan bawi. - Porozmawia pan z Lauren? - Warstwa pudru i różu pomogła mi zachować kamienna twarz. - Pomyślę o tym. - Ton jego głosu mówił, żebym nie przeciągał struny. - Zrobił pan, co do pana należało, Gregory. - Groźnie łypnął na mnie okiem. - Powiedział pan trochę jej i trochę mnie. Może pan iść do domu i spocząć z poczuciem, że pan ochronił swojącenną etykę zawodową, a jednocześnie zabezpieczył się przed sprawami sądowymi. Niech panu nie zakłóca snu błoto, które mógł pan pomóc usunąć z ulic. - Sprzątanie ulic nie jest moim zadaniem. Ja leczę ludzi z problemami. - Zabrzmiało to dość kulawo, nawet w moich własnych uszach. - A moje zadanie, moje cholerne zadanie, polega właśnie na czyszczeniu tych przeklętych ulic. Kiedy tacy jak pan nie wypełniają swojego zadania, wówczas moje zadanie staje się trochę trudniejsze. - Daleko mi do doskonałości, detektywie. - Zauważyłem. Koroner również. Dobranoc, doktorze „Śmierć”. Podczas mojej nieobecności tłum na przyjęciu Binky zgęstniał. Na przekór logice. Część mnie pragnęła, aby Maria czekała u szczytu schodów, aż przybędę. Dostrzegłem ją jednak na parkiecie tanecznym. Jej ruchliwe biodra obijały się o biodra wysokiego mężczyzny przebranego za czarodzieja. - Witaj z powrotem, kapitanie Hook - rozległ się królewski głos za moimi plecami. - Cześć, Ren. - Mario Antonino - poprawiła mnie Adrienne i na sekundę przymknęła grubo oklejone powieki ciężkie od makijażu. - Twoje aresztowanie zostało nagrane na wideo. Jak dotąd było to wydarzenie wieczoru. Planujesz coś na bis? - Nie zostałem aresztowany. - Nieważne, jak to nazwiesz - odparła z irytacją. - O co chodzi, Ren? - Jesteś tutaj na moje zaproszenie. Binky zauważyła, że się dziwacznie zachowujesz. Teraz usiłuje subtelnie przekonać siebie i każdego, kto o to pyta, że twój wyczyn był wyreżyserowany. - Lekko ściągnęła usta. - Znalazłeś stosunkowo bezpieczny sposób, żeby jej dokuczyć. Później mi podziękujesz. - Już dobrze. Czuję się wychłostany i właśnie zmierzam do Bastylii. - No - odparła. - Bardzo mi przykro z powodu tego rajskiego ptaka. Wskazała Marię. Wzruszyłem ramionami i uniosłem brew. - Ona nie jest tym, czego ci trzeba, Alanie. Ty cierpisz na niestraw-ność, a ona jest dużym hamburgerem. Pewnie nawet byle jakie jadło może być strawne dla wygłodzonych, ale spójrzmy prawdzie w oczy, ty głodujesz. - Urwała. Przypatrywała się Peterowi, który stał z pochyloną głową i rozmawiał z malutką osóbką przebraną za jarzynę. Adrienne wskazała męża ręką. - On ma upodobanie do drobniutkich kobiet. - Adrienne nigdy nie mówiła „niskich”. - O co chodziło tam na promenadzie? Dlaczego wspinałeś się po ścianie i paradowałeś z policjantem przy boku? - Wydało mi się, że zobaczyłem Lauren, to wszystko. - Dobra, dobra. Powiesz mi, jak będziesz gotów. - Ja już idę - oznajmiłem. - Nie wiesz, gdzie Binky? Chcę jej podziękować. - Nie rób mi łaski. Schody są za tobą. Zjeżdżaj. I błagam, trzymaj się z dala od kamer. - Pocałowała mnie w policzek i podreptała do swojego męża. 42 Albo na skutek forsownego marszu za Purdym po promenadzie, albo za sprawą insynuacji, jakimi mnie obrzucił, oblewał mnie zimny pot. Peleryna Merideth była niedostatecznym okryciem, zarówno ze względu na rozmiary, jak i kształt, dlatego do swojego gabinetu przyszedłem bardzo zmarznięty. Bolały mnie słowa Purdy’ego. Głównie dlatego, że miał rację. Usiłowałem stąpać po nieprawdopodobnie cienkiej linie, pomiędzy etycznym nakazem zachowania tajemnicy a moralną odpowiedzialnością za zapobieżenie grożącemu zabójstwu. Ja, Purdy i Michael znaleźliśmy się w bardzo trudnej sytuacji. Myślenie o własnym życiu bez kontekstu śmierci Karen Hart nie przychodziło mi łatwo, ale próbowałem sobie wyobrazić, jak bym sobie poradził z Micha-elem, gdybym nie był znękany śmiercią Karen i tym, co się później stało. Prawdę mówiąc, pewnie trzymałbym się bardziej sztywno zasad etycznych, które mówiły, że mógłbym zastosować się do „obowiązku ostrzeżenia”, jeżeli... Ubranie pozostawione w subaru nie było dostatecznie ciepłe na ostatnie godziny ostatniego dnia października. W dwie minuty przemieniłem się z pirackiej królowej w zwykłego przechodnia. Brązowe sztruksy, gra-natowo-kasztanowy sweter, stare adidasy. Makijaż schodził opornie. Żałowałem, że nie zwracałem pilniejszej uwagi na całowieczorny rytuał usuwania makijażu przez Merideth. Kiedy skończyłem szorowanie, twarz zrobiła mi się czerwona i plamiasta, a oczy wyglądały kaprawo. Decyzja, żeby przejechać koło Lauren po drodze do domu, a potem, jeśli to się okaże konieczne, skierować się na Lee Hill do McClellanda była wynikiem nie tyle przemyśleń, ile chęci uspokojenia samego siebie. Istniała niewielka możliwość, że zobaczę jakiś nieznajomy samochód przed jej domem i zdołam utwierdzić się w przekonaniu, że Lauren nie grozi atak ze strony Michaela. Subaru odpaliłem z dużym trudem, co mi przypomniało, że jeszcze nie przygotowałem auta na zimę. Pojechałem przez Canyon Boulevard przy Dziewiątej i dalej do Boulder Creek. Wykonałem jeszcze trzy zakręty, przemierzając starą ciemną dzielnicę z rzadko rozmieszczonymi domami i znalazłem się na ulicy Lauren. Jej dom stał na wierzchołku obłego wzgórza. Światła w domu były pogaszone, ale podwórko rozjaśniał blask jedynej latarni na ulicy. Od zachodu majaczyły ogromne szare Góry Skaliste. Lauren zwykle parkowała peugeota na żwirowym podjeździe po południowej stronie budynku. Mimo wysokich na metr ław porośniętych z wierzchu gęstą trzmieliną, dostrzegłem, że miejsce nie jest puste. Stała tam jaskrawoczerwona honda. Moje mechanizmy obronne działały na tak wysokich obrotach, że pozwoliłem sobie na przypuszczenie, że to nie jest samochód Michaela. Wszystkie hondy wyglądają z tyłu prawie tak samo. Prawda? Nieprawda. Była to wielozaworowa honda prelude Michaela. Z tablicami z Illinois. Już zrezygnowałem z dalszych podchodów. Śmiało podszedłem do frontowych drzwi i zadzwoniłem. Żadnej odpowiedzi. Zapukałem, potem kilka razy walnąłem pięścią. Nic. Zastanawiałem się, gdzie samochód Lauren? Przeszedłem na tył domu. Usłyszałem warkot silnika na ulicy. Chwilę później hałas ucichł. Dom Lauren tonął w mroku. Drzwi były pozamykane. W pokojach, do których mogłem zajrzeć, panował porządek. Nigdzie nie dostrzegłem ciał w nienaturalnej pozycji na podłodze. Przez szybę drzwi kuchennych zobaczyłem kartkę przyklejoną do plastikowej butelki stojącej na stole. Obok butelki ze spryskiwaczem stał bladozielony dzbanek na wodę. W pierwszej chwili chciałem wybić kuchenne okno kamieniem. Zrezygnowałem jednak z tego pomysłu. Wolałem wrócić do subaru i poszukać latarki. Starałem się sprawiać wrażenie mieszkańca posiadłości. Nawet się nie rozejrzałem, czy żaden z sąsiadów nie patrzy. Światło latarki odbijało się od butelki z kartką jak od lustra. Aby to zmienić, wspiąłem się na przerośnięte bzy i spróbowałem zajrzeć do wnętrza przez okno nad zlewem. Udało się. W znacznej części widziałem treść kartki: [...] Czy mogłabyś [...] rośliny? Wielki znak zapytania. Dzięki za przyniesienie [...] Wracamy w poniedziałek [...]. Siedem cyfr poprzedzonych jedynką, pierwsza z nich to dziewiątka. Pojedyncze L u spodu kartki. Pojechała do Aspen, pomyślałem. Peugeotem. I z Michaelem. Wlazłem na bez i ułamałem sporą gałąź. Głośny trzask sprawił, że obróciłem się gwałtownie i obłamałem drugą. Obiegłem dom. Wskoczyłem do subaru. Zawróciłem i ruszyłem z powrotem ku Arapahoe. Skręciłem w Dziewiątą i pomknąłem na południe do Baseline. Stamtąd skręciłem w lewo na Broadway. Trafiłem na zielone światło. Na South Broadway zatrzymałem się na stacji benzynowej niedaleko gmachu, w którym pracował Michael Morton. Zatankowałem do pełna. Kupiłem duży kubek lurowatej kawy, wielką torbę Cheetos i z piskiem opon wystartowałem na południe autostradą do Golden. Subaru mknęło z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę dwupasmową szosą, kiedy przejeżdżałem obok Fabryki Broni Nuklearnej Rocky Flats. Rozjazd do Coal Creek Canyon często skrywał stanowe wozy patrolowe, zwolniłem więc do osiemdziesiątki. Kilka kilometrów dalej, w Golden, prawie na każdym rogu ulicy stał radiowóz. Patrole zostały wzmożone zapewne w związku z obchodami dnia Wszystkich Świętych. Wjechałem na trasę biegnącą na południe i nastawiłem prędkość jazdy na sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. Sunąłem pod górę w głąb kanionu Mt. Vernon. Su-baru przez pewien czas starało mi się dogodzić, potem zaczęło się dopraszać o niższy bieg. Kiedy zbliżałem się do Idaho Springs, przestraszyłem się, że przełęcz Independence może być o tej porze roku zamknięta. Czyżby moja trzy-ipółgodzinna podróż miała się jeszcze przedłużyć? Jesień na Front Range była łagodna, ale to wcale nie znaczyło, że jeden porządny opad śniegu nie zamknął przełęczy wiodącej do Aspen. Postanowiłem się tym nie martwić. Przypomniałem sobie, że na pewno będzie tablica z określeniem warunków na przełęczy tuż przed Copper Mountain. Bogowie śniegu okazali się dla mnie łaskawi. Przełęcz była otwarta. Zważywszy na problemy Lauren ze wzrokiem i zawrotami głowy, domyślałem się, że odda kierownicę Michaelowi. Będzie też nastawała, aby ominął serpentyny przełęczy Independence i obierze długi objazd, mimo możliwości konstrukcyjnych przeszkód w Glenwood Canyon. Wyprzedzali mnie co najmniej o godzinę drogi. Spodziewałem się, że obierając krótszą drogę, nadrobię stratę. Pędziłem dalej, jakby ten pośpiech robił jakąś różnicę. W czasie jazdy miałem dosyć czasu, aby zakwestionować racjonalne uzasadnienie podróży w środku nocy. Między jednym ziewnięciem a drugim wprawiałem się w zakłopotanie możliwością, że źle odczytałem ostatnią wiadomość od Michaela. Otwierałem wówczas okno. Z pierwszym podmuchem zimnego górskiego powietrza przytomniałem i upewniałem się, że ostrzeżenie Lauren było jedyną roztropną rzeczą do zrobienia. Myślałem o dwóch minionych latach. Odejście Merideth. Śmierć Karen Hart. Wypadek Anny. Zamordowanie Gretchen. Cicero. Prawnicy. Rozprawy sądowe. I Michael. Zastanowiłem się nad związkiem Michaela z wszystkimi innymi, którzy występowali w tej grze. Zdjąłem nogę z pedału gazu. Opuściło mnie zmęczenie, a pewność przegnała zwątpienie. To oczywiste, że zamierzał ją skrzywdzić. Nie ulega wątpliwości, iż Lauren była następną ofiarą Michaela. I wiadomo czemu. Gdy zdałem sobie sprawę, kto przez cały czas stanowił jego cel, stało się jasne, że wszyscy inni, włącznie ze mną, byli jedynie przypadkowymi ofiarami. Młotami użytymi do wbijania gwoździa. Powinienem dostrzec to wcześniej. Układanka zaczęła tworzyć logiczną całość. Pozostały po niedawnej burzy śnieg przyprószył równiny wokół Lead-ville i rozścielił się dywanem u podnóża Collegiate Peaks. Słaby blask księżyca odbijał się od nieruchomych wód Twin Lakes. Zastanawiałem się, czy nie stanąć po prostu przy jakimś telefonie i zadzwonić na policję w Aspen lub do szeryfa Pitkin County. Wyobraziłem sobie dialog, jaki by się wywiązał. Fantazjowałem, że nie zostałbym wzięty za wariata. Miałem halucynacje, że już przekonałem jakiegoś umundurowanego gościa, aby się udał do domu Jake’a i ocalił Lauren. Potem powróciłem do rzeczywistości w zetknięciu z oczywistą prawdą, że Lauren z całą pewnością wyjaśniłaby policjantowi, iż jestem zazdrosnym głupcem i że dziękuje za troskę, ale nic jej nie grozi. Zdążyłem wyprzedzić starego thunderbirda przed serpentynami u wjazdu na Przełęcz Independence. Potem, aż do Aspen, nie napotkałem już żadnego samochodu. Tylko dwa ostre zakręty opóźniły moje przybycie do domu Lauren. Dla bezpieczeństwa zaparkowałem tuż za nim w spokojnej uliczce, mimo założenia, że te wakacyjne domy są teraz puste między jednym sezonem a drugim. Jesienne barwne liście przemieniły się raptownie w mierzwę, a góry Aspen i Snowmass znajdowały się co najmniej o trzy lub cztery burze śniegowe od swego tradycyjnego otwarcia w Dniu Dziękczynienia. Śmiało pomaszerowałem pod dom Lauren. Zamiast zapukać, zajrzałem przez okienko garażowe. Peugeot, oczywiście, stał w środku. Zbadałem obie ściany boczne budynku. Wszystkie okna były ciemne. Przeszedłem przez teren sąsiada do ścieżki wzdłuż Roaring Fork płynącej przed domem. Przyćmione światła oświetlały sufit salonu na najwyższym piętrze. Żadnych innych oznak czyjejś obecności. Niewiele miałem do wyboru. Mogłem albo wspiąć się na pomost przed pokojem sypialnym Lauren w nadziei, że śpi sama, i spróbować ją przekonać, że jej towarzysz ma zbrodnicze zamiary, albo wspiąć się na pomost przed sypialnią, w której spałem przed kilku miesiącami, obudzić Michaela, jeżeli śpi sam i spróbować go przekonać, żeby nie robił krzywdy Lauren. Oczywiście, mogłem jeszcze załomotać do frontowych drzwi, obudzić wszystkich i... Była prawie trzecia rano. Czułem się wyczerpany. W czasie podróży przez górską przełęcz do miasta, nie potrafiłem rozwiązać prostego dylematu. Niemal przekonałem siebie, że mam prawo wyjawić tajemnicę Michaela, ponieważ bałem się, że Lauren grozi niebezpieczeństwo z jego strony. Ale pozostawała jeszcze zbijająca z tropu rzeczywistość, że w klinicznym zapisie Michaela było bardzo mało informacji, które przekonałyby Lauren, że jest w niebezpieczeństwie. Prawda, że Michael przyznał się do niektórych przestępstw, włącznie z morderstwem. Powiedział wręcz: „Domyśliłeś się, że to ja ją zabiłem”. Nie zidentyfikował przy tym, iż chodzi o Gretchen. Każdy sceptycznie nastawiony słuchacz wytknąłby, że chwytam się kruchych dowodów w oskarżaniu Michaela. Tak czy inaczej Michael zaprzeczyłby wszystkiemu, a Lauren była z pewnością dość uparta, by wierzyć raczej jemu niż mnie. Miałem ochotę, choć niezbyt wielką, dać się poniżyć, byle tylko przekonać Lauren o niebezpieczeństwie, w jakim się znajduje. Nie chciałem jednak dać się poniżyć i nie móc jej przekonać. Potrzebowałem planu. Zdjąłem adidasy i wspiąłem się w skarpetkach na pomost przed jej sypialnią. Znalazłem miejsce, z którego widziałem łóżko. Była w nim tylko jedna osoba. Czekałem cierpliwie, aż obróci się na drugi bok. Wyglądało na to, że będę długo czekał. Zastanawiałem się, czy nie zwinąć się jak pies i nie zasnąć na pomoście, ale w rezultacie pewnie osiągnąłbym tylko stan ostrego wyziębienia. Brałem pod uwagę możliwość włamania się i czatowania wewnątrz jako niewidzialny strażnik. Gdyby jednak Lauren lub Michael mnie odkryli, resztę nocy niewątpliwie spędziłbym na policji. Postanowiłem się przespać i stawić im czoło następnego dnia. 43 Recepcjonista w „Pitkin Inn” nie odniósł się z entuzjazmem do mnie jako nowego gościa w środku nocy. Grzecznie poprosiłem o pokój. Skłamałem, że jestem ich stałym bywalcem (kiedyś, raz nocowałem w „Pitkin Inn” z Merideth, gdy uczestniczyłem w seminarium w mieście). Powiedziałem, że zepsuł mi się samochód na przełęczy i w końcu przekupiłem recepcjonistę czterdziestodolarowym napiwkiem. Pokój wypełniały różne roślinki i ozdóbki. Łóżko było twarde, a pościel miękka. Ostatni raz przeanalizowałem swój tok rozumowania, czy nie zawiera fatalnych błędów, i zasnąłem. Obudziłem się o siódmej. Czułem się zaskakująco rześko. Zjadłem duże śniadanie w małej jadalni gospody. Okrągły czteroosobowy stolik, przy którym siedziałem z niedzielnym numerem „Denver Post”, sięgał krawędzią do niszy z oknem wykuszowym, całej zalanej porannym blaskiem. Recepcjonista przystanął koło mnie, kiedy kończyłem trzecią filiżankę kawy, i przeprosił za nastrój, w jakim powitał mnie w nocy. Powiedziałem, że to było całkiem zrozumiałe i podziękowałem, że dał mi pokój. Obaj pozwoliliśmy sobie na zachowanie godności. Nie zwrócił mi jednak napiwku. W ciągu nocy zarysował mi się plan. Główne punkty stopniowo rozwijałem podczas śniadania. Około dziewiątej pospieszyłem do drogerii na Main Street, z rękami w kieszeniach z powodu zimna. Kupiłem szczoteczkę do zębów, pastę, maszynkę do golenia i szampon. Potem ruszyłem z powrotem do gospody, żeby zrobić z nich użytek. Mój pokój był jasny i przytulny. Gdy wróciłem, łóżko było pościelone, we flakonie przy oknie stała róża. Wziąłem prysznic. W strumieniach chłodnej wody upewniałem się, czy cały plan jest adekwatną odpowiedzią na mój dylemat. Tylko pewien kłopotliwy obraz mącił moje rosnące zadowolenie. Dramatyczna wizja tego, co Lauren i Michael mogli robić w tym wspaniałym domu nad Roaring Fork, z całą siłą zaczęła nękać moją wyobraźnię. Miałem dwie obawy - że odgrywają namiętną replikę mojego pierwszego poranka z Lauren w Meksyku albo że Michael już zdążył skrzywdzić Lauren lub zaraz to uczyni. Coś mi mówiło, że skoro mają przed sobą cały rajski weekend, bardziej prawdopodobna była pierwsza możliwość. Zadzwoniłem do domu Jake’a. Słuchawkę podniosła Lauren. Przerwałem połączenie. Usiłowałem nie myśleć o tym, w jakim stopniu koordynacja moich działań w czasie była słuszna. Dochodziła już dziesiąta, kiedy zacząłem dzwonić z telefonu na kartę magnetyczną. Merideth jeszcze w czasach, gdy się zajmowała handlem nieruchomościami, nauczyła mnie, żeby nigdy nie wyrzucać numerów telefonów. Była to jedna z tysiąca lekcji, za które stokrotnie jej w duchu dziękowałem. Spis telefonów w moim kalendarzyku dostarczył mi potrzebne numery, a ekstremalna sytuacja dodała tupetu. Valerie Goodwin sprawiała wrażenie ucieszonej moim telefonem. Jej chęć współpracy była prawdopodobnie skażona brakami w życiu towarzyskim. W każdym razie pokrótce naszkicowałem dziewczynie swój plan i otrzymałem jej zgodę na wprowadzenie go w życie. Zgodziła się udzielić mi prawa do rozmowy z Lauren i Michaelem na temat terapii Karen i obiecała przesłać tę zgodę na piśmie. Nazwisko Michaela nic jej nie mówiło. Z Philem Hubbardem poszło gorzej, ponieważ mogłem mu mniej powiedzieć. Wyjaśniłem, że jeśli mi da pozwolenie, pewne rzeczy staną się dla niego zrozumiałe. Odniósł się podejrzliwie do potrzeby dopuszczenia człowieka nazwiskiem McClelland do informacji dotyczących jego żony. Na pewno nie znał pseudonimu swojego podwładnego. Zapytał mnie wprost, czy podpisanie zezwolenia pomoże mu wyzbyć się obsesji. Wyraziłem przypuszczenie, że tak. Z wyraźnie dwojakimi uczuciami udzielił mi pozwolenia na mówienie z Lauren i Michaelem o Annie Hubbard, dał sobie podyktować tekst zezwolenia i obiecał je podpisać, i przesłać mi pocztą. Telefon w Cleveland nie odpowiadał o dziesiątej. O jedenastej jakaś kobieta poinformowała, że jej teściowa będzie w domu po powrocie z kościoła. Postanowiłem spróbować później. Chłód stał się mniej dotkliwy, kiedy szedłem Main Street do miasta. Jesienna pogoda w Górach Skalistych jest zwodnicza. Ciepło, które wydaje się trwałe, kiedy się stoi nieruchomo, wyparowuje z pierwszym poruszeniem mięśni lub podmuchem wiatru. Zatrzymałem się najpierw w sklepie z nartami, gdzie z dużą zniżką sprzedawano towary z poprzedniego sezonu. Kupiłem sobie kurtkę z gęsiego puchu i parę rękawic. Kolejny sklep sportowy akurat wyprzedawał wynajmowane poprzedniego lata rowery. Poszedłem więc dalej i znalazłem sklep, gdzie mi wynajęto solidny rower na resztę dnia. Zapłaciłem kilka dolarów dodatkowo na ubezpieczenie od zniszczenia i wypożyczenie zamka. Poważnie się zastanawiałem, czy nie kupić pistoletu. Potem pomyślałem serio o tym, że wszelkiego rodzaju broń mnie przeraża, nie umiem się nią posługiwać, nie potrafiłbym wymierzyć w kogoś i pociągnąć za cyn-giel. Gdyby scenariusz rozwinął się w ten sposób, że byłby potrzebny pistolet, oznaczałoby to, iż skopałem sprawę. Przypiąłem czerwony rower górski przed gospodą i spróbowałem jeszcze raz dodzwonić się do matki Gretchen. Rozpłakała się, gdy wymieniłem imię jej córki, ale szybko się opanowała. Przeprosiła mnie. Powiedziałem, czego od niej chcę, i że według mnie może to pomóc w rozwiązaniu zagadki śmierci Gretchen. Zapytała, czy współpracuję z policją. Odparłem, że nie. W sprawie bierze udział jedynie miła zastępczyni prokuratora okręgowego, pani Crowder i jeden pan nazwiskiem McClelland. Kobieta natychmiast udzieliła pozwolenia na rozmowę z panią Crowder o terapii Gretchen. Podziękowałem i poprosiłem o przesłanie mi zgody na piśmie. Miałem już wszystkie potrzebne mi zezwolenia. Wsiadłem na rower i popedałowałem w dół wzgórza obok hotelu „Jerome”. Wjechałem na ścieżkę rowerową tuż za budynkiem poczty i bawiłem się przerzutką. Stroboskopowy blask słońca przerywany przez osiki igrał na moim ciele. Wynajęty rower był solidny, lecz brakowało mu sprężystości i miękkości Bridgestonesów, które Jake trzymał w garażu. Promienie słońca jasno oświetlały drewniany most, zimna woda w dole mknęła i rozpryskiwała się na otoczakach. Przypomniały mi się czasy spędzone z Lauren i z Merideth. Lepsze czasy. Nasunąłem sobie czapkę „L. A. Dodgersów” na czoło i pedałowałem wzdłuż szlaku. Była prawie druga, kiedy przejeżdżałem obok domu Jake’a. Pędząc, obrzuciłem budynek krótkim spojrzeniem. Michael stał na pomoście przy salonie, z rękami na barierce, z miną właściciela posiadłości. Miał na sobie koszulkę polo z długimi rękawami i czarne dżinsy. Nie zareagował na mój przejazd. Dwa domy dalej poddałem rower i siebie samego ostrej próbie. Jechałem przez kamienie i krzaki w górę stromego zbocza do drogi przebiegającej nad domem. Uniwersalność górskiego roweru sprawiała mi wielką radość. Wydawało się, że taki sprzęt może wszędzie wjechać. Ulica, na której parkowałem minionej nocy, była pusta. Kosztowne domy stały pogrążone w przedzimowym śnie. Licząc na to, że Michael jest po drugiej stronie domu, wszedłem do garażu, podniosłem maskę peugeota, zdjąłem kopułkę aparatu zapłonowego i ukryłem za stosem drewna na opał. Następnie wskoczyłem na rower i pognałem na złamanie karku z powrotem na szlak wiodący wzdłuż rzeki. Od strony miasta nadjechał drugi rower. Rowerzysta zatrzymał się w dość dużej odległości przed domem i usiadł na skale, nad nurtem rzeki. Znajdował się dostatecznie daleko, abym nie musiał się nim przejmować. Michael przystawił sobie krzesło do barierki i siedział w popołudniowym słońcu. Ponieważ drugi rowerzysta zatrzymał się nieco w górę rzeki od domu, ja postawiłem swój rower jakieś czterdzieści metrów w dół rzeki. Udawałem, że czytam książkę, którą wziąłem z podręcznej biblioteki gospody „Pitkin”. Lauren, tak jak oczekiwałem, przyszła parę minut po trzeciej. Ubrana była w żółty dres. Czarne włosy opadały luźno, lekko rozwiewane przez podmuch wiatru. Dłońmi obejmowała bicepsy. Powiedziała coś do Mi-chaela. Odwrócił się, zerwał z krzesła i podszedł do Lauren. Objął ją, lecz ona trzymała ręce tak jak przedtem. Czy było jej zimno, czy też niechętnie się odnosiła do czułości Michaela? A może jedno i drugie? Nie było mi przyjemnie patrzeć na tę scenę. Znów powiedziała do niego coś, co sprawiło, że ją puścił. Weszła do wnętrza domu. Co teraz? Rower skakał po kamieniach, kiedy sunąłem w górę zbocza. Z każdą chwilą czułem się bardziej oswojony ze swoim nowym sprzętem. Zjechałem ku frontowi domu. Policyjny samochód patrolowy marki saab przejechał spokojnie obok. Pomachałem funkcjonariuszowi. Mężczyzna kiwnął mi głową i patrolował dalej. Lauren i Michael nadal kręcili się po domu. Nadeszła odpowiednia pora na rozmowę, którą przygotowywałem. Zdecydowałem, że lepiej przeprowadzić ją za dnia. Kiedy się znalazłem o kilka metrów od podjazdu, drzwi garażowe nagle się otwarły. Spłoszyło mnie mechaniczne dzwonienie metalowych rolek na szynach. W swoim planie nie przewidziałem możliwości zaistnienia przypadkowych sytuacji. Zaskoczony, przejechałem dalej ulicą za zakręt oddalony o kilkadziesiąt metrów. Gdy się obejrzałem, zobaczyłem, jak Michael i Lauren wsiadają na górskie rowery wyjęte z garażu. Zaczekałem, aż ruszą, i pojechałem za nimi drogą. Znałem tę trasę. Między domami widziałem jeszcze jednego rowerzystę na szlaku. Zsiadł z roweru i patrzył na mnie, kiedy go mijałem. Szybko oceniłem, że szlak nadaje się do realizacji planu równie dobrze, jak dom Jake’a. Zamiast dalej podążać za Lauren i Michaelem, pojechałem z powrotem w dół wzgórza pomiędzy domami. Postanowiłem spotkać się z nimi w miejscu, gdzie szlak zbiega się z drogą jakieś pół kilometra dalej. Facet na rowerze w dole wsiadł na siodełko i ruszył w górę rzeki, kiedy zjeżdżałem ze wzgórza. W pędzie skręciłem w lewo i złapałem nieco tchu, zanim grube opony zadudniły na żwirowej powierzchni traktu. Pomyślałem, że powinienem kupić sobie taki rower, i pogłaskałem ramę, jakby to był koń, którego należało uspokoić i pochwalić. Michael jechał przed Lauren, kiedy zbliżali się do skrzyżowania szlaków. Michael zjeżdżał z drogi, zahaczał o niewielkie wzgórki w lesie lub płytkie brzegi rzeki. Lauren pedałowała równym wolnym rytmem na środku szlaku. Ja trzymałem się w tyle. Jechali tak z pół godziny raz asfaltową, to znów kamienistą drogą. Często pokonywali strome odcinki, gdy szlak wiódł po zboczach wzgórz wysoko nad rzeką. W końcu zatrzymali się. Ja jechałem dalej, do miejsca, gdzie siedzieli sobie na skale, trzymając się za ręce. Nie schodząc z siodełka zdjąłem czapkę i powiedziałem: - Witam! Michael lekko potrząsnął głową. - Witam - rzekł. Czekał na tę chwilę od piętnastu lat. Lauren tylko spoglądała groźnie. 44 Co ty tu robisz? - spytała ze złością. Wyglądała też na przerażoną. - Po prostu spędzam weekend w górach. Mam bardzo miłe wspomnienia z tego miejsca. - Nie znałem nikogo, kto by potrafił mnie szybciej pobudzić do kłótni od tych dwojga. Michael puścił rękę Lauren, wstał i zrobił krok do przodu. - To może mieć coś wspólnego ze mną - rzekł. - Ty go znasz? - Lauren zaatakowała tym pytaniem Michaela. Nagle zdała sobie sprawę, że działa w sytuacji dla siebie niekorzystnej, chociaż nie znała natury rzeczy. - Można tak powiedzieć. - Alanie, o co, do diabła, w tym wszystkim chodzi? Jeśli się łudzisz, że ten popis zaborczości jest pociągający lub przyjemny, to bardzo się mylisz. Zachowujesz się dziecinnie. - Słuchaj, Lauren. Owszem, chodzi o zaborczość. Ale nie moją, lecz tego pana. - Wskazałem Michaela. - Guzik wiesz, Alanie. To, jak on mnie traktuje jest sprawą tylko jego i moją. - Nie chcę się wtrącać w wasz układ. Przynajmniej na razie. Przybyłem tutaj z powodu tego, co w przeszłości zrobił ten człowiek z innymi kobietami i co może zrobić z tobą w bardzo niedalekiej przyszłości. Uwierz mi, Lauren, jesteś dla niego jedynie podrzędną aktoreczką, nie gwiazdą. - Jak śmiesz? - Zaczęła wstawać ze skały. Całe światło w dolinie rzeki Roaring Fork było przyćmione, ponieważ słońce schowało się za strome szczyty na zachodzie. Powietrze powoli ulegało termicznej transformacji z rześkiego w mroźne. Ani Lauren, ani Michael nie byli ubrani odpowiednio ciepło. Ja byłem. Lauren miała na sobie obcisłe czarne legginsy, które nikły w grubych czerwonych skarpetach, długi, gruby sweter z golfowym kołnierzem. - Przez chwilę, Lauren - podniosłem głos - nie odzywaj się, proszę. Ten jeden raz posłuchaj. Usiadła znowu i zastosowała się do mojej sugestii. Milczała i słuchała. Byłem zaskoczony. Mój plan zależał od tego, czy Michael zaakceptuje swoją rolę w tym przedstawieniu. Na razie nie zwracałem na niego uwagi i recytowałem prolog. - Lauren, prosiłaś mnie wielokrotnie, abym porozmawiał z tobą o pewnym przypadku z mojej praktyki psychoterapeutycznej. Z powodu braku pozwolenia byłem zmuszony nie udzielać żadnych informacji na ten temat. Przypadek ten jest związany z kimś, kogo znasz jako „M”. - Spojrżałem na Michaela. Twarz miał beznamiętną, nie przejawiał ani lęku, ani niepokoju. - Nadal muszę zachować milczenie, jeśli chodzi o ten przypadek. Ale są inne, o których mogę mówić. Może uznasz je za pouczające. Zgoda? - Alanie, to nie pora... - A właśnie że tak - przerwałem. - Zaufaj mi, Lauren. A przy okazji, poprosiłem i zyskałem pozwolenie na rozmowę o tych sprawach nie tylko z tobą, ale również z twoim towarzyszem. No więc? Żadne nie odpowiedziało. Milczenie kosztowało Lauren wiele wysiłku. Zsiadłem z roweru i oparłem go o bezlistną osikę z drugiej strony szlaku. Nieco poniżej miejsca, w którym siedziała Lauren, leżał głaz. Usiadłem na nim i wsparłem stopy o jego ukośną powierzchnię. Michael stał nieruchomo pomiędzy mną a Lauren. - Od czego zacząć? Może od kobiety nazwiskiem Hubbard. Pamiętasz Annę, Michael? Była miejską radną, zginęła w wypadku samochodowym w weekend przed Dniem Pamięci Poległych. - Lauren dała mi do zrozumienia, że słucha. Zaskarbiłem sobie jej uwagę. - Leczyła się u mnie. Jej mąż, Phil Hubbard, dał mi pozwolenie na rozmowę o jej przypadku z wami dwojgiem. - Czekałem na sprzeciw. Milczeli, więc mówiłem dalej: - Anna, bardzo utalentowany polityk, żyła w beznamiętnym, pozbawionym intymności związku małżeńskim. Za swoje nieudane pożycie obciążała winą męża. Przychodząc do mnie, dawała jednak do zrozumienia, że ona też się przyczyniła do rozkładu związku. W każdym razie ubiegłej wiosny miała romans. Phil Hubbard wie wszystko o kochanku żony. - Specjalnie przesadziłem. Twarz Michaela drgnęła. Zakładałem, że taką reakcję wywoła strach. - Anna zginęła w wypadku w czasie powrotu z domu swojego kochanka. Była trochę pijana. Poza tym wykryto wczesną ciążę. Michael westchnął. Ugodziłem w nerw. Nic nie wiedział o ciąży. Lauren spojrzała na mnie ostro. - To właśnie tego protokołu z sekcji zwłok szukałeś jakiś czas temu? - Tak. Dodam jeszcze, że Anna zabiła się na Lee Hill Road koło North Broadway. Gdzie ty mieszkasz? - zwróciłem się do Michaela. Otwarcie przyglądałem się jego twarzy. Milczał. Lauren pochyliła się, żeby zajrzeć w jego kamienną twarz. - Wcale nie muszę brać udziału w twojej zgadywance - rzekł w końcu. - On mieszka na Lee Hill. I co z tego? - wtrąciła Lauren. Wzruszyłem ramionami. - A gdzie pracujesz? - spytałem Michaela. - W NCAR - wyszeptał. - Phil Hubbard też - powiedziałem. - Ciekawe. W jakim laboratorium pracujesz? Lauren siedziała pochylona. Usiłowała dojrzeć twarz Michaela w gasnącym świetle. - Ostrych burz. Phil Hubbard to mój przełożony. - Hmmm... - mruknąłem. Wyobraziłem sobie Lauren kończącą oskarżenie. Tym razem była moją ławą przysięgłych. - No, więc Anna miała romans z kimś, kto mieszkał na Lee Hill. I tak się składa, Lauren, że obecny tutaj twój przyjaciel odpowiada tym kryteriom. A na dodatek pracuje dla jej męża. - Alanie, to jest nudne. Do czego zmierzasz? No dobrze, miał romans z mężatką. - Nie tylko mężatką, ale jeszcze żoną szefa. - Zgoda. Z żoną szefa. Wyciągnąłem ręce, błagając o cierpliwość. - Ja tylko staram się ustalić pewien wzorzec - powiedziałem. Przed oczami miałem postaci słynnych filmowych prawników, którzy mi posłużyli za modele do tej roli. - Przejdźmy teraz do Gretchen Kravner. Została zamordowana we wrześniu. Ona też była moją pacjentką. Ty widziałaś jej kartę, ale twojemu przyjacielowi muszę wyjaśnić kilka szczegółów. On zapewne nie wie, że Gretchen powiedziała swojemu psychologowi, czyli mnie, że od swojej przyjaciółki z agencji turystycznej dowiedziała się o celu i dacie podróży do Meksyku, którą planował przed paroma miesiącami. Pamiętasz, oczywiście, Lauren, że jednym z jej znajomych był „M”. Poznała go w mojej poczekalni. - Urwałem i spojrzałem na Michaela. - Słuchasz? - Jego twarz pozostała kamienna. - Dobra - ciągnąłem. - To, co teraz powiem, nie będzie dla żadnego z nas niczym nowym. Zapewne pamiętacie, kiedy spotkaliśmy się ostatni raz wszyscy troje. - Wypowiedziałem to poufałym tonem, zwykle zarezerwowanym do ponownego przedstawiania sobie ludzi, którzy nie pamiętają, że się już poznali. Lauren uniosła kącik ust i uniosła brwi. Kiwnąłem na potwierdzenie swoich słów głową. - Tak, to prawda. Spotkaliśmy się na Plaży Zakochanych. Na Cabo San Lucas - dodałem. - Pamiętasz? Lauren wstała i podeszła do Michaela, jakby chciała pierwszy raz na niego spojrzeć. - To byłeś ty, Michaelu? W Meksyku? - Zwykły zbieg okoliczności. Przypadkowe spotkanie - mruknął. - Czemu mi nie powiedziałeś, że mnie tam widziałeś? - Zapomniałem. To było nieistotne. Liczyłem, że Lauren sobie przypomni o swoim wówczas przypuszczeniu, że osoba spotkana na plaży była moim pacjentem. Nie mogłem teraz sam jej tego wyjawić. Lauren usiadła z powrotem. Podciągnęła kolana pod brodę i objęła je ramionami. Następne słowa skierowałem do Michaela: - Zastanawiałem się, czy znałeś Gretchen Kravner. Może byłeś jednym z jej przyjaciół, którym powiedziała o mojej podróży z Lauren? Michael stał między skałą a kamienistym gruntem. Dosłownie i w przenośni. Nie mógł mi powiedzieć, że nie mam prawa go w ten sposób wypytywać, bez jednoczesnego przyznania, że był moim pacjentem. Z drugiej strony nie chciał, by Lauren się dowiedziała, że przychodził na moje sesje. Lauren przecież szukała mojego pacjenta, którego imię zaczynało się na literę „M”. Dlatego Michael milczał jak głaz. - Odpowiedz mu - obstawała Lauren, w której nagle znowu się obudził prokurator. Nie zareagował. Nadal stał z zaciśniętymi ustami. Ciszę przerwał jakiś szurgot gdzieś za mną na szlaku. Grzechot osypujących się kamieni, z początku głośny, szybko ucichł. Wzrok Michaela oderwał się ode mnie na chwilę, potem powrócił. - Michael, odpowiedz - powtórzyła Lauren. Nie wątpiłem, że wreszcie zaczęła się zastanawiać nad pierwszą literą jego imienia. - Spokojnie, Lauren. Pozwól, że będę mówił dalej. - Cieszyłem się, że zdobyłem nad nią przewagę. Nad nimi obojgiem. - Karen Hart - powiedziałem. - Jeszcze jedna moja pacjentka. Na pewno czytałeś o niej w prasie. Rok temu popełniła samobójstwo. Od tego czasu oskarża się mnie o stosunki seksualne w trakcie jej leczenia. Pisały o tym gazety - powtórzyłem spokojnym głosem. Wyraz twarzy Lauren zadawał kłam zmieszaniu wywołanemu wzmianką o Karen Hart. - Historia Karen jest szczególnie tragiczna. Osobista przedstawicielka zmarłej dała mi pozwolenie na wyjaśnienie wam szczegółów tej tragedii. Widywałem Karen dość długo. Znałem ją dobrze. W mojej obecności wyjawiła okropne fakty z czasów swojego dzieciństwa. Odczuła wściekłość pierwotnie u siebie niewyobrażalną. Początkowo złość skierowała niewłaściwie. Ja dostałem więcej, niż mi się należało. Jej przyjaciele również. Inni ludzie też przy okazji ucierpieli z powodu intensywności zrodzonego gniewu. Potem wściekłość skupiła się niczym promienie lasera. Najpierw Karen skierowała jąna siebie samą, następnie na ojca, wreszcie na przyrodniego brata, który kiedyś gwałcił ją raz po raz niemal przez trzy lata. Lauren wpatrywała się we mnie ze skupieniem. Ja skierowałem wzrok na Michaela. Wyglądał jak pod narkozą. - Zabiła się, kiedy ją wyśledził i ponownie zgwałcił. Nic o nim nie wiedziała przez sześć lat, a w weekend po Dniu Dziękczynienia przed rokiem stanął na jej progu i wykradł duszę, którą z trudem odzyskała. - Jest coś, w związku z Karen, o czym nikomu nie mówiłem, nawet policji. Zanim poszła do domu wypić whisky i zażyć pigułki, napisała do mnie liścik. Włożyła go pod drzwi mojego gabinetu. Wyznała, że nawet nie walczyła w czasie gwałtu. - Pozwoliłem, aby ten obraz utrwalił się w głowie Michaela. - A przy okazji, ten przyrodni brat po raz pierwszy zgwałcił Karen w Anglii. Czy mieszkałeś tam kiedykolwiek, Michaelu? Trwał jak posąg. - Nie spiesz się. Pomyśl, czy pamiętasz kilka miesięcy, które jako nastolatek spędziłeś w Londynie. Przyrodni brat był starszy od Karen sześć lat. Ona miałaby teraz dwadzieścia cztery. Ile masz lat, Michaelu? Lauren odchylała się w tył, jak gdyby szukała w skale wydrążonej niszy, w którą mogłaby się wtulić. - Postaraj się zgadnąć, Lauren, jak miał na imię ten wyrodny chłopak. Bezgłośnie poruszyła wargami. - Michael - powiedziałem głośno. - Wiesz coś o Karen Hart albo o jej bracie, Michaelu? Znasz Sheldo-na Harta? Kiedyś rozmawiałeś z nim w „Le Francais”? Czy kiedykolwiek molestowałeś seksualnie jakieś dziecko? Albo gwałciłeś? Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Lauren osunęła się ze skały. Jej pisk wyrwał Michaela z osłupienia. Z początku myślałem, że Michael skoczył, abyjąpodtrzymać. Gdyjednakpodniósłjąz ziemi, jedno ramię miała wykręcone w tył za plecami, a Michael ściskał jej szyję przedramieniem. Wstałem. Zrobiłem krok do przodu; Michael zacieśnił uchwyt na ręce i krtani Lauren. - To już koniec. Puść ją - powiedziałem. Wbrew rozsądkowi miałem nadzieję, że mnie posłucha. On jednak ani drgnął. Oczy Lauren wyrażały przerażenie. - Wszystko opierało się na przekonaniu, że będziesz mógł działać na tym terenie nie zdemaskowany. Nic z tego. Twój ojczym dowie się o wszystkim. Puść ją. Nie pogarszaj swojej sytuacji. Pomogę ci znaleźć adwokata. - Zostaw nas samych. Idź sobie. - Już nie mówił szeptem, lecz spokojnym, modulowanym głosem. - Nie mogę - odparłem. Powinienem jednak kupić pistolet, pomyślałem. Żyłem w świecie, gdzie słowa miały magiczną moc, odpowiednim zdaniem można było zapobiec samobójstwom, leczyć rany okazaniem zrozumienia i współczucia. Wszystko dawało się korygować mową, uczuciem i myślą. Raz jeszcze okazałem niezrozumienie Michaela. Nie znałem go dobrze, bo nie żył w tym samym świecie, co ja. Metr za Michaelem znajdowało się urwisko najeżone wielkimi skałami. Opadało po dwudziestometrowej pionowej ścianie do rzeki płynącej gniewnie i grzmiąco przez skalną gardziel. Myślałem szybko. Czy następnym krokiem Michaela będzie samobójstwo, zabójstwo, czy jedno i drugie? Próbowałem wypracować scenariusz, gdzie bardziej mi zależało na zemście albo na ucieczce. Ray Farley powtarzał, że w czasie psychoterapii najbezpieczniejszą maksymą dla terapeuty jest „nie kłopotać się o transferencję, jeżeli ona nie sprawia ci kłopotu”. Transferencja Michaela zdecydowanie sprawiała mi kłopot. - Słuchaj, Michael, spójrz na tę kobietę. Ona nie jest twoją siostrą. Popatrz na mnie. Ja nie jestem twoim ojcem. On cię skrzywdził, Michael, zawładnął tobą, a potem odszedł. Usiłowałeś odegrać się na nim poprzez Karen. Nadal próbujesz. Ale Lauren to nie Karen. Ja nie jestem Sheldonem Hartem, a ty małym chłopcem. Już mu nie sprawiasz bólu. Krzywdzisz samego siebie. - Dziwnie prowadziło się taką rozmowę poza gabinetem. Oczy Michaela były bez wyrazu. Nie wiedziałem, czy w ogóle mnie słucha. Obawiałem się, że wkroczy w stan dysocjacyjny. - Muszę iść - oznajmił spokojnie. - Dobrze. Puść Lauren. - Zrobił krok w tył. Jego noga znalazła się na grząskiej ziemi na skraju urwiska. - Michael, spójrz za siebie, uważaj - powiedziałem łagodnym tonem, aby go nie spłoszyć. - Dziękuję - odparł i pociągnął Lauren w stronę szlaku, gdzie stały rowery. Nastrój stworzony przez spokojne głosy i grzeczności został zniweczony głośnym krzykiem za moimi plecami: - Nie ruszać się. Policja! - Na kilka chwil zapadło milczenie. Nie odwracałem się, bardziej przejęty Michaelem niż policją z Aspen. - Usłyszałem kroki na szlaku. - Witam, doktorze. Pani Crowder. - Detektyw Sam Purdy lekko się ukłonił. - Ty! Puść ją. Ręce do góry i krok w tył. Powoli. - Purdy stał teraz obok mnie z bronią w ręku. - Nie mogę tego zrobić. - Michael przesunął się do urwiska. Lauren trzymał przed sobą jak tarczę. - Niech pan rzuci pistolet, tutaj, w moją stronę. Inaczej skoczymy oboje. - Mówił z szacunkiem właściwym dla przedstawicieli klasy średniej odnoszących się do stróżów prawa. Minęła chwila. - Ja nie żartuję - oświadczył. - To prawda - zwróciłem się do Purdy’ego. - Twoja koordynacja nawaliła. Purdy chwycił pistolet obiema dłońmi. Stał na lekko rozstawionych nogach w ciężkich czarnych półbutach na gumowych podeszwach. Miał na sobie to samo palto, w którym go widziałem poprzedniego wieczora. Byłem ciekaw, skąd się dowiedział, gdzie jesteśmy. - Moja koordynacja nawala? Jaką gierkę prowadzisz? Co innego mogłem zrobić, dupku? - Mówiłem, że ona jest w niebezpieczeństwie. - Odpieprz się - warknął. Byłem dostatecznie spokojny, aby odczytać ten wulgaryzm jako reakcję obronną wobec zaistniałej sytuacji, a niejako rzuconą mi obelgę. On ją zabije - powiedziałem, zarówno po to, aby odzyskać sojusz z Michaelem, j ak i dlatego, by głębiej uświadomić Purdy’ emu pewne fakty. 45 Purdy wyprostował się, zdjął prawą rękę z kolby rewolweru i chwycił za lufę. Otworzył bębenek i wyrzucił naboje na ziemię. Roztrącił je nogą w gnijące liście. - Czy to twój jedyny rewolwer? - spytał Michael. Purdy zacisnął wąskie wargi, zwalczył jakąś impulsywną uwagę i rzekł po prostu: - Tak. - Rzuć go do mnie. Purdy zatrzasnął bębenek i cisnął broń pod stopy Michaela. - A teraz siądźcie obaj na tej półce, twarzą do rzeki. I ręce za głowę. - Zanim go posłuchałem, spojrzałem ostatni raz na Lauren. Błagała wzrokiem o pomoc. Podszedłem z Purdym do skalnej półki. Zastanawiałem się, w którą stronę odskoczę, jeśli usłyszę, że Michael się do nas zbliża. Pozostało już tak mało światła, że nasze cienie były raczej wyimaginowane niż realne. Białe igiełki fosforyzującego światła były jedynym widocznym świadectwem burzliwej wody w dole. Szuranie stóp oddalało się wzdłuż szlaku. - Schyl się-powiedział spokojnie do Lauren. Kiedy spojrzałem w ich stronę, usłyszałem: - Nie odwracaj się. - Głos Michaela brzmiał spokojnie i metodycznie. Nastąpił trzask i łoskot. W dwadzieścia sekund później drugi. Odgłos przewracającego się roweru, potem znów trzask i łoskot. - Ona i ja przejdziemy się kawałek wzdłuż szlaku. Potem ją puszczę. Nie, zaczekajcie. Ty, policjant. Daj mi swoje palto. Purdy miał nieszczęście być mniej więcej tego samego wzrostu co Michael. Niestety, Michael zobaczył krótkofalówkę ukrytą w fałdach okrycia. - Cholera, powinieneś mi powiedzieć, że ją masz. Rzuć mi to szybko. - Dwadzieścia sekund później zobaczyłem, jak czarny przedmiot szybuje w powietrzu nad korytem rzeki i usłyszałem, jak rozbija się o skały w dole. Dźwięki, jakie wydawał Michael podczas wciskania się w palto zakończyły arię. - Teraz pójdziemy do pierwszego zakrętu na szlaku. Tam ją puszczę. Nie ruszajcie się, póki nie wróci, boją zabiję. Jasne? Zdawało się, że czeka na odpowiedź, więc odkrzyknąłem: - Dobra. Purdy i ja jednocześnie obróciliśmy głowy, żeby patrzeć, jak się wycofuje w dół zbocza. Ciągle ściskał Lauren za gardło lewym ramieniem. Prawą ręką prowadził jeden z górskich rowerów. Od zakrętu doszły stłumione głosy. Ciemna sylwetka Lauren zmieniła pozycję z pionowej w poziomą. Michael wskoczył na rower i odjechał w dół zbocza. Zerwaliśmy się i pobiegliśmy szlakiem do Lauren. Purdy stał z boku, gdy ją podnosiłem z ziemi. Płakała. Zdjąłem swoją nową kurtkę puchową i zarzuciłem ją na ramiona nieszczęsnej kobiety. Lauren przycisnęła głowę do mojej piersi. Kołysałem ją leciutko, póki nie przestała łkać. - Nic ci się nie stało? - zapytałem w końcu. Kiwnęła głową w milczeniu. - Zejdźmy z tej góry - powiedział Purdy. - Dasz radę, Lauren? - Tak. Detektyw wszedł kawałek wyżej i opadł na kolana. Z łatwością odnalazł w mroku rewolwer. Po kilku minutach zrezygnował z prób odszukania naboi. - Masz jeszcze jakieś w zapasie? - zapytałem. - Myślisz, że kto ja jestem, Brudny Harry? Jego biała koszula wyglądała tak, jakby płynęła sama przez mrok na drugą stronę szlaku. Zginała i wyciągała ramiona. - Zgruchotał przednie koła rowerów. Będziemy musieli iść piechotą. - Przemknął obok nas marszowym krokiem. - Pójdę pierwszy. Lauren szła wsparta na moim lewym ramieniu. - Nie widzisz dobrze, prawda? - szepnąłem, żeby Purdy nie mógł usłyszeć. Lauren potrząsnęła głową. - Czy to znaczy: „nie”? - spytałem. - Tak. To oznaczało: „nie”. - Bardzo źle? - Po ciemku wydaje się gorzej. Ale dam sobie radę. W porządku - odparłem wyraźnie zatroskanym głosem. - Trzymaj się. Jakoś zejdziemy. - Nie martw się. Wytrzymam. Ruch pomagał zwalczyć wzrastający ziąb. Lauren chwilami potykała się, robiła podskoki, które w innych okolicznościach byłyby zabawne. Co jakieś dwadzieścia, trzydzieści sekund Purdy odwracał się, żeby sprawdzić, czy Michael nie zrobił na nas zasadzki. Ryzyko, że gdzieś się zaczaił było niewielkie. Na szczycie góry miał znacznie lepszą okazję, aby nas zabić. A jednak tego nie zrobił. Purdy zachowywał się zanadto podejrzliwie. Dobra, paranoja nie jest wcale złym objawem u kogoś na czatach. Weszliśmy na odcinek szlaku, który wiódł wzdłuż kosztownych domów uczepionych zbocza nad rzeką. - Masz pojęcie, co to znaczy musieć kogoś stale przepraszać? - odezwała się Lauren. - Boże. Przepraszam, że cię wcześniej nie posłuchałam. Bardzo mi przykro. - Zawahała się, potem ciągnęła dalej: - Ale wiesz, sprawdziłam tę czwartą bilę. Naprawdę. Leżała na swoim miejscu. Pomyślałam, że może... - Ześwirowałem? - dokończyłem. - Zawaliłem sprawę, Lauren. O mało przeze mnie nie zginęłaś. Po raz dziesiąty źle go zrozumiałem. Mnie też jest bardzo przykro. Równym rytmem szliśmy jeszcze jakieś dwieście metrów. Potem wrzasnąłem do Purdy’ego: - Niech pan skręci w lewo, detektywie. Ona nie wejdzie po tej stro-miźnie do domu. Purdy posłuchał w milczeniu i po kilku krokach znaleźliśmy się na asfaltowej drodze, która wiodła do domu Lauren. Szliśmy jeszcze z minutę, kiedy nadjechał granatowy policyjny saab. Purdy wbiegł na drogę, zatrzymał radiowóz, pokazał odznakę policyjną i zaszczekał swoją policyjną mową do kierowcy. Funkcjonariusz chwycił mikrofon radia, mówił do niego przez chwilę, potem zwrócił się do Purdy’ego, zapytał o coś i znów odezwał się do mikrofonu. Purdy kazał nam usiąść na tylnym siedzeniu. Sam zajął miejsce z przodu. - Powiedzcie... - pochylił się, żeby przeczytać identyfikator policj anta - Rodriguezowi, który to dom. - Lauren podała adres. Rodriguez powtórzył tę informację do mikrofonu i pojechaliśmy. - Zostańcie w radiowozie - rzekł Purdy niespełna minutę później, kiedy przybyliśmy na miejsce. Natychmiast wysiadł i poszedł w stronę ciemnego budynku. Niósł w ręku karabin Rodrigueza. Przyłączył się do nas jeszcze jeden radiowóz, a potem cichutko nadjechał trzeci. W sumie troje funkcjonariuszy, dwaj mężczyźni i jedna kobieta. Chwilę porozmawiali i skierowali się do domu. Rodriguez krzyknął, żeby Purdy zaczekał. Purdy, oczywiście, tego nie zrobił. - Masz klucze? - zapytałem Lauren. - Nie. Mikę je nosił. Ja nie mam kieszeni. Prawdopodobnie wziął samochód. Powinnam im dać namiary tego wozu. - Unieruchomiłem peugeota. Na pewno go nie odpalił. - O, tak? - W jej głosie było słychać zmęczenie. - Wszystko jedno. Zabezpieczenie domu zajęło policjantom około piętnastu minut. Gdy wróciła do nas policjantka, Lauren spała na moim ramieniu. Obudziłem ją i zaprowadziłem do domu. Jeden z funkcjonariuszy odciągnął mnie na bok, gdy tylko weszliśmy do środka. Drugi poprowadził Lauren do salonu. - Pozwólcie, proszę, że najpierw zaparzę kawę. Moja przyjaciółka jest przemarznięta. - W rzeczywistości robienie kawy znalazło się na trzecim miejscu. Najpierw się wysikałem, potem podkręciłem termostat. W jadalni przedstawiłem swoją wersję wydarzeń. Lauren została przesłuchana w salonie. Purdy krążył po całym domu. Dorzucał swoje sugestie i wyjaśnienia. Głównie irytował się, że nie chcę wyjawić szczegółów dotyczących mojego ekspacjenta. Mniej więcej pół godziny po rozpoczęciu przesłuchania, pojawił się elegancki, opalony mężczyzna w spodniach z przyzwoitej wełny i w wełnianej kamizelce. Kiedy już porozmawiał ze wszystkimi policjantami, musieliśmy z Lauren po kolei odpowiadać na jego pytania. Purdy przerywał nasz dialog, ilekroć uznał, że jestem traktowany ze zbyt wielkim szacunkiem. W czasie przesłuchania Lauren przez szefa przybył ślusarz, żeby zmienić zamki. Dochodziła dziesiąta, kiedy funkcjonariusze dowiedzieli się już wszystkiego, czego chcieli. Lauren przypominała lodową rzeźbę, która za długo stała na słońcu. Jej rysy rozmazały się i zatraciły wyraz. Nawet Purdy wyglądał na zmęczonego. - Skąd wiedziałeś, gdzie jesteśmy? - zapytałem detektywa. - Powiem ci jutro. Będziemy mieli mnóstwo czasu podczas jazdy do Boulder na kolejne przesłuchanie. Postaraj się odpocząć. - A gdzie on jest? - Na pewno nie odjechał daleko. Wziął większość swoich rzeczy i rower. Chyba jest gdzieś w dolinie. Drogi zostały zamknięte. Nie zdążyłby wyjechać, choćby nawet zdołał ukraść samochód. Wkrótce go dopadną. - Potrząsnął wielką głową i chwilę myślał. - Ale Ted Bundy wydostał się z tej doliny ścigany przez cały batalion, a wcale nie myślę, że był choć trochę sprytniejszy od tego naszego. Więc kto wie? Będziemy ochraniać was dwoje, dopóki go nie znajdziemy. Nie martw się. - Dzięki, detektywie. - Wcale się nie martwiłem. - Nie ma za co. - O mało nie powiedział „dziękuję”. Byłem tego pewien. - Zostanę z nią dziś w nocy - powiedziałem. - Jeżeli potrzebuje pan miejsca do spania, może pan zająć mój pokój w „Pitkin Inn”. Jest zapłacony. Podałem mu klucz. - Dzięki. Będzie mi tam wygodniej niż na kanapie, której jeden z miejscowych - machnął ręką w stronę mundurowych - użyczył mi ubiegłej nocy. Lauren odrzuciła mojąpropozycję, że zrobię jej coś do jedzenia. Chciała tylko się położyć. Szef policjantów powiedział nam, że przez całą noc będzie przed domem czuwał funkcjonariusz. Upewnił się jeszcze, czy sypialnie są dobrze zabezpieczone, i kazał nam się udać na spoczynek. Lauren powiedziała wszystkim dobranoc, podziękowała za troskę i pozwoliła, żebym ją sprowadził ze schodów. Przy drzwiach swojej sypialni pocałowała mnie w policzek i zapytała, czy zostanę. - Czy chcesz, czy nie chcesz, będę na górze. - Dzięki, Alanie. - W porządku. - Tak. Teraz już tak. Dobranoc. Pokój, który zajmowałem przed kilkoma miesiącami, był najwyraźniej tym, z którego korzystał Michael. Odczułem ulgę, gdy ujrzałem oznaki zamieszkania. Chciałem wierzyć, że Lauren nie spała z Michaelem. Poszedłem jeszcze na górę pożegnać się z mundurowymi. Jeden z funkcjonariuszy wręczył mi rachunek od ślusarza i nowiutki komplet kluczy do domu. Wsadziłem je do kieszeni jak własne. Purdy poprosił kolegów o podwiezienie do „Pitkin Inn”. Gliniarze po-nabijali się z jego wielkomiejskich upodobań, rozejrzeli się raz jeszcze i odjechali. Wziąłem długi prysznic i przeanalizowałem swoje błędy. Zajęło mi to niekrótką chwilę. Gdy już kończyłem toaletę, usłyszałem stłumione dźwięki telewizji dochodzące z niższego piętra. Cóż, nie ja jeden nie mogę zasnąć, myślałem. Zastanawiałem się, czy zaproponować Lauren swoje towarzystwo. Zrezygnowałem jednak z tego pomysłu i wszedłem do łóżka. 46 Pościel niechętnie wyzbywała się swojego chłodu. Z pięć minut trwałem w niezmiennej pozycji, by nie oziębić się jeszcze bardziej. Wielki telewizor na górze był nęcącą rozrywką. Zakładałem, że Jake ma telewizje kablową. Oznaczało to jednak wstanie z łóżka i chodzenie po zimnym domu. Moje lodowate ciało stanowczo zaprotestowało. W próżni powstałej z powodu braku snu i rozrywki, i w stanowczej potrzebie zamknięcia sprawy, pozwoliłem sobie na przegląd swoich stosunków z Michaelem. W chronologicznych rozważaniach dotarłem do śmierci Gretchen Krav-ner, gdy nagle zdałem sobie sprawę, że Michael jeszcze nie dokończył swego dzieła. Sweter włożony na gołe ciało podrażniał mi skórę. Sztruksowe spodnie przejęły temperaturę pokoju i były jak z lodu, kiedy je włożyłem. Zadrżałem. Telewizor grał stanowczo za głośno. Wiedziałem o tym jeszcze nim wyszedłem z pokoju. Gdy dotarłem na najniższy poziom domu, wydawało się, że telewizor po prostu ryczał. Działo się coś złego. Dębowe schody wiodące do pokojów właściciela domu pochłaniały dźwięki moich kroków. Może powinienem zawołać policjanta, zadałem sobie w myślach pytanie. A może jesteś po prostu głupi, odparłem. Drzwi do sypialni nie miały zamka. Otworzyły się cicho na małe foyer. Stamtąd inne drzwi prowadziły do łazienki wyłożonej ukośnie kafelkami i szafy mogącej pomieścić niewielki samolot. Telewizor grzmiał. Ściana luster odzwierciedlała połowę pokoju pomalowanego na błękitny kolor. Pomieszczenie było ogromne i skąpo umeblowane. W części, którą widziałem, stał jedynie zestaw wypoczynkowy złożony z wyściełanej kanapy i dwóch fotelików. Bałem się, że znajdę Michaela w tym pokoju. Gdyby tam był, z rozkoszą bym mu dołożył. Obawiałem się też złości Lauren, że wtargnąłem do jej sypialni bez ostrzeżenia. Wtedy zapewne ona z rozkoszą by mi dołożyła. Jedwabisty fikus zdobił kąt foyer, gdzie przechodziło ono w sypialnię. Podkradłem się i zajrzałem przez gałązki. Lauren leżała naga na łóżku, z niemym krzykiem zdławionym w gardle. W ustach miałaniebiesko-biały knebel. Lęk wcisnąłjąmocno w wielkie łoże. Michael stał obok łóżka. Rzucił koszulę na dywan. W jednej ręce trzymał nóż myśliwski, drugą odpinał pasek od spodni. Twarz miał beznamiętną. Nie było w niej groźby. Gdyby nie nóż, mógłby wyglądać jak mąż, który się rozbiera, żeby pójść spać. Zaczekałem, aż uniesie lewą nogę, żeby ją wyjąć z nogawki. Potem podbiegłem i rzuciłem się na niego szczupakiem. Krzyknąłem do Lauren, żeby uciekała. Zrobiła to. Michael skierował nóż w moją stronę. Jednak zachwiał się, ponieważ nogi miał zaplątane w spodnie, i cios, który mi zadał za plecami chybił celu. Stoczyłem mu się pod kolana. Upadł na plecy. Złapał mnie za nogę, gdy chciałem wstać i uciec. Przeturlałem się przez łóżko na drugą stronę. Na nieszczęście on znalazł się pomiędzy mną a drzwiami. Stał i patrzył na mnie. Spodnie mu spadły. Nabrzmiała żołądź penisa w stanie erekcji wystawała nad krawędź niebieskich slipek. Odległość dzieląca mnie od drzwi sypialni była taka, że może Cicero wyprzedziłaby Michaela w pędzie do nich, ale nie ja. A on to wiedział. Ten cholerny pokój wydawał się aż nazbyt nowoczesny. Żadnego swobodnie stojącego przedmiotu, którego można by użyć jako broń lub tarczę. Ściągnąłem prześcieradło z łóżka. Owinąłem je sobie najpierw wokół jednej pięści, potem drugiej i napiąłem przed sobą. Michael powoli okrążał łóżko. Wskoczyłem na materac. Lauren na pewno sprowadzi policjanta sprzed domu. Musiałem utrzymać się przy życiu kilka minut. Tylko kilka minut. Michael planował atak. Mocno napiął mięśnie ramion i nóg. Nagość w dziwny sposób podkreślała jego przewagę, nie moją. Robił fintę w lewo, w prawo i badał moje instynktowne odruchy. Potem wskoczył na łóżko i dźgnął nożem w przód w pozorowanym ataku na mój brzuch. Dałem się nabrać i machnąłem w dół prześcieradłem. Lecz Michael cofnął nóż i ciachnął, zanim zdążyłem odzyskać równowagę. Zaczepiłem prześcieradłem o jego dłoń, kiedy unosiłem je z powrotem. Nóż rozciął mi skórę na lewym barku. Michael odstąpił w tył, żeby się przyjrzeć swojemu dziełu. Ja nie patrzyłem, ale czułem jak ciepła krew spływa mi po brzuchu. Słodki metaliczny zapach wypełnił pokój. Lauren, gdzie jesteś?, wołałem rozpaczliwie w myślach. Rękę miałem nadal sprawną. Ból był do opanowania. Głęboki, lecz nieostry, jak dźwięk pod wodą. Michael spróbował powtórzyć atak. Pochwyciłem ostrze w prześcieradło i z całej siły szarpnąłem do góry. Nóż wyleciał w powietrze, uderzył w sufit nad łóżkiem, spadł i wbił się w materac. Michael rzucił się na mnie. Ręce miałem spętane diabelnym prześcieradłem, które stanowiło świetną obronę przed nożem, lecz było na nic przy ataku głową. Łupnąłem plecami o twardą ścianę za łóżkiem. Moja prawa ręka uwolniła się z prześcieradła, lewa coraz oporniej słuchała poleceń niedotlenionego centralnego systemu nerwowego. Kiedy się ustawiał, aby mnie zaatakować całym ciężarem ciała, chwyciłem go garścią za włosy, szarpnąłem w prawo i kopniakiem zrzuciłem go z łóżka. Przetoczył się szybko na kolana. Nóż leżał bliżej mnie niż jego. Niestety był też bliżej mojej lewej ręki niż prawej. Traciłem mnóstwo krwi. Wkrótce ta walka zakończy się walkowerem, pomyślałem z rozpaczą. Lauren??? Skoczył po nóż. Resztkami sił wymierzyłem kopa w miejsce, gdzie powinna się znaleźć jego głowa, i zadałem solidny cios, który rezonował w mojej nodze aż po biodro. Michael padł na podłogę, oszołomiony. Chciałem zeskoczyć z łóżka, lecz nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Zacząłem pełznąć ku drzwiom. Cokolwiek mnie chroniło przed bólem, teraz ustąpiło. Sunąłem powoli. Pozostawiałem za sobą na grubym dywanie czerwony śluz. Parodia ślimaka na trzech nogach, zakpiłem. Roześmiał się, kiedy oprzytomniał i mnie zobaczył. Wyciągnął nóż z materaca, przeczołgał się przez łóżko, opuścił nogi na podłogę i uniósł ostrze. To właśnie wtedy Lauren wystrzeliła. Gdyby mierzyła we włoską lampę oddałaby wspaniały strzał. Lampa na cieniutkiej czarnej nodze stanowiła trudny cel. Zakładałem, że to Michael był jej rzeczywistym celem. Co oznaczało, że chybiła prawie o metr. Fakt, że trzymała rewolwer, oznaczał, iż coś się musiało stać z policjantem, który stał na straży domu. Właśnie miałem spytać Lauren, gdzie on jest, gdy nagle pokój eksplodował. Lauren znowu wystrzeliła. Podskoczyłem, j ak mogłem wysoko. A niewiele mogłem. Moje nadnercza wyrzuciły rezerwowy zapas hormonu. Huk. Zapach prochu z czterech milionów kapiszonów. Przesuwne szklane drzwi na pomost rozprysnęły się w drobny mak. Chłodne powietrze było przyjemne. Doceniam tę wentylację, kochanie, ale następnym razem celuj trochę bardziej w lewo, zasugerowałem Lauren w myślach. Michael i ja zastygliśmy na swoich miejscach. Patrzyliśmy obaj na Lauren. Na gołych nogach miała sięgające kolan buty pokryte syntetycznym futerkiem. Z boku na cholewkach widniał wyszyty indiański wzorek. Męski pulower sięgał jej do wierzchołków ud. - Rzuć nóż - powiedziała, gdy Michael wyrwał się z osłupienia. - Odejdź w bok. Michael nie rzucił noża. Zrobił krok w jej stronę. Lauren znów strzeliła. Skulił się i stanął w miejscu. Obaj zastanawialiśmy się, gdzie przeszła kula. Trzykrotne chybienie mężczyzny ważącego sto kilo z odległości dwóch metrów wydaje się czymś niemożliwym nawet jak na amatora. Ciekawe, czy Lauren w ogóle widzi Michaela. A jeżeli tak, to w jakim stopniu? Kiepska sprawa. Moja zdrowa ręka znajdowała się zaledwie kilkadziesiąt centymetrów od jego lewej nogi. Nóż w jego dłoni był zaledwie kilka centymetrów od mojej szyi. Lauren obróciła się o dziewięćdziesiąt stopni i obejrzała przez lewe ramię na Michaela. Przesunęła w lewo rewolwer. - Przysięgam, że cię zabiję. Rzuć nóż. No już! - krzyknęła. A jednak w jej głosie brzmiało błaganie, aby uwolnić ją od konieczności zabicia człowieka. Michael nie wahał się. Rzucił się przeze mnie, natarł nożem wprost na Lauren. Udało mi się jakoś zahaczyć jego stopę, gdy przelatywał obok. Niewiele mu przeszkodziłem. Siła rozpędu pozwalała mu dosięgnąć Lauren. Strzeliła raz jeszcze. Kula zawiesiła go w powietrzu nade mną. Wyglądał jak Michael Jordan, który pokonuje siłę ciężkości u szczytu swojego wyskoku do kosza. Ujrzałem, jak malutki krążek skóry na jego piersi imploduje i przemienia się w ciemny otwór. Patrzyłem na drobniutką mgiełkę krwi. Wzbiła się wysoko na kształt siateczki spadochronu z cieniutkich niteczek jedwabiu. Ciało Michaela opadło ciężko. Przez kilka chwil wszyscy pozostawaliśmy nieruchomi. Michael przerwał nastrój syczącym odgłosem. Lauren tkwiła w bezruchu, z rewolwerem wymierzonym tam gdzie parę chwil temu stał Michael. Częścią ciała rannego mężczyzny wstrząsnął potężny dreszcz. Górna część torsu pozostawała jakby przyklejona do dywanu. Ramiona i nogi znów zadrgały konwulsyjnie. Ostrze noża zatopiło się w podłodze, kilkanaście centymetrów od nogi Lauren w futrzanym bucie. Nagie palce stopy Michaela zagłębiły się w lepką ranę na moim ramieniu. Gdy się ocknąłem, cała znajoma zgraja była z powrotem. Sanitariusze z karetki pogotowia założyli mi kroplówkę z przezroczystym płynem. Na piersi i ramieniu miałem grube opatrunki i bandaże. Lauren ubrana w dres, rozmawiała z Purdym i eleganckim facetem, który dowodził ekipą z Aspen. Jedną ręką przeczesywała rytmicznie włosy. Moja próba wypowiedzenia słów powitania zakończyła się zgrzytem. Lauren zostawiła policjantów, uklękła przy wąskich noszach i pocałowała mnie. - Jak się dowiedziałeś? - Jeszcze z nim nie spałaś. - Te pełne nadziei słowa ledwo wymamrotałem. Język lepił mi się do wszystkich suchych miejsc w ustach. - Nie, nie spałam. - W ten sposób się dowiedziałem. 47 Twarz Purdy’ego, nie Lauren, powitała mnie nazajutrz rano w szpitalu w Aspen. Ból ramienia i piersi przekonał mnie o dwóch rzeczach: że nóż wciąż jeszcze tkwi mi w ciele i że ktoś inny dostaje moją morfinę. Detektyw Purdy znał nieskończoną ilość sposobów zadawania tych samych pytań i w rażący sposób wykorzystywał moje niedostateczne znieczulenie na ból, żeby spróbować wydobyć ze mnie nieco poufnych informacji na temat Michaela. Nękanie pytaniami okazało się niemal skuteczne; w pewnej chwili musiałem zadzwonić po pielęgniarkę, aby się pozbyć natrętnego detektywa. Gdy w końcu się pogodził z tym, że nie wyjawię mu nic więcej z zapisu klinicznego, zaczął mnie przypierać do muru, abym powiedział, skąd wiedziałem, że Michael wróci, żeby zgwałcić Lauren. - Podejrzewam, że wcale nie chciał jej zgwałcić. Z pewnością miał na to ochotę, lecz głównie mu zależało, abym ja wiedział, że on z nią spał. Kiedy Lauren mu odmówiła, wówczas próbował wziąć ją siłą. Moje nieżyjące pacjentki zmarły wkrótce po odbyciu stosunku płciowego z tym człowiekiem. Doszedłem do wniosku, że coś go zmusza, aby ten krąg pozostał nieprzerwany. - Umilkłem i próbowałem zmienić pozycję, żeby ramię przestało pulsować bólem. Wysiłek się nie powiódł. - Lauren mówiła mi, że zabójca Gretchen wszedł do domu przez okno, które prawdopodobnie zostawił wcześniej otwarte. Po prostu domyślałem się, że Michael zastosuje ten sam sposób tutaj. Wykorzystał czas, kiedy był sam, żeby się spakować. Stworzył pozory, że wyjechał i zostawił jakieś okno otwarte, żeby móc powrócić. - Nie są to dedukcje uczonego specjalisty, detektywie. Jestem po prostu kimś, kto wierzy, że jedyną szansą przewidzenia czyjegoś przyszłego zachowania jest zwrócenie uwagi na jego wcześniejsze czyny. Raz mi się poszczęściło, kiedy go odnalazłem. A drugi raz mi się poszczęściło, bo Lauren okazała się bardzo zaradna. - Patrzył na mnie przez chwilę. Najwyraźniej podejrzewał, że nie mówię wszystkiego, co wiem. Aby odwrócić uwagę detektywa powiedziałem: - Wczoraj obiecał mi pan wyjaśnić, jak trafił do nas na szlak. Uśmiechnął się. Jego ogromna głowa wydała się jeszcze większa. Mówił tonem cierpliwym i protekcjonalnym. - Dał mi pan dosyć informacji w sobotni wieczór podczas Pochodu Przebierańców. Poza tym czułem się trochę odpowiedzialny za panią prokurator i szukałem dostatecznego powodu, aby uciec od szaleństwa na promenadzie. Postanowiłem więc sprawdzić, czy koło domu Laury Crowder nie ma czerwonej hondy. Jak pan dobrze wie, stała zaparkowana na podjeździe. Podałem numer rejestracyjny do sprawdzenia i czekałem na odpowiedź, kiedy przyjechał pan i zaczął się zachowywać jak włamywacz. Grasował pan wokół domu, potem wskoczył do subaru i pomknął jak strzała. Więc pojechałem za panem. A gdy pan brał benzynę i kupował chrupki na South Broadway, przyszła odpowiedź w sprawie numerów. Podano też nazwisko właściciela auta i informację, że otrzymał dwa mandaty. Jeden za zakłócenie spokoju, drugi za napaść. Oskarżenia wycofano. W każdym razie zdecydowałem, że Michael Morton to może być „Mickey” albo „M”. Zacząłem więc podchodzić do tego śledzenia poważnie. Najpierw sądziłem, że jedzie pan do Eldorado Springs, potem nabrałem pewności, że nie dalej jak do Coal Creek Canyon, następnie przypuszczałem, że suniemy aż do Golden, aż zatrzymaliśmy się dopiero w tym cholernym Aspen. Kiedy w końcu poszedł pan spać, zostały mi może dwie krople paliwa. Zameldowałem się u miejscowych policjantów. Zapewnili mi nocleg, dali krótkofalówkę i kazali kontaktować się w razie potrzeby. Następnego dnia wypożyczyłem rower i przyglądałem się, jak pan pedałuje w górę i w dół po zboczu. Potem podążyłem za wami na ten cholerny szlak. Całe dwadzieścia minut usiłowałem podsłuchać pana mowę oskarżycielską, którą zagłuszał huk spienionej rzeki w dole. Kiedy pan spieprzył sprawę, wkroczyłem i odegrałem rolę samotnego jeźdźca. Resztę pan zna. - Jedno pytanie i jedna przysługa - powiedziałem. - Niczego nie obiecuję - odparł. Włosy miałem tłuste i sklejone, w ustach czułem potworny niesmak, ból w klatce piersiowej wybuchał na nowo z każdym najmniejszym ruchem. Nie byłem w stanie walczyć z Purdym. Czasami odnosiłem wrażenie, że usiłuje mnie przekonać, iż jedynym powodem, dla którego nie zamknął mnie w areszcie było to, że przewidziałem zbrodnicze zamiary Michaela. Z pytań Purdy’ego domyśliłem się, że Michael napadł na Rodrigueza przed domem i stan policjanta jest bardzo ciężki. Michael także żył, choć od śmierci dzieliło go bardzo niewiele. Obaj po opatrzeniu ran w szpitalu, gdzie leżałem, zostali przetransportowani samolotem sanitarnym do Denver. - Przeszuka pan jego dom? - spytałem w końcu. - To pytanie chciał pan zadać? Łatwa sprawa. Pewnie, że tak. - Możecie tam czegoś poszukać dla mnie? Spojrzał dziwnie. Do pewnego stopnia mnie lubił. Ale jedyne, co okazywał, to podejrzenie, że dałem się wmieszać w jakieś kryminalne sprawki. - Nieoficjalnie? Nie mogę tego zrobić. - Powiedział to głosem, z którego dało się wywnioskować, że mógłby, lecz za odpowiednią cenę. - To wcale nie musi być nieoficjalnie - odparłem. Sprawiał wrażenie rozczarowanego. - Ale chciałbym, żeby tak zostało załatwione, abym miał do tego dostęp, kiedy to znajdziecie. - Wyglądał, jakby liczył karty i pogubił się w rachubie. - No cóż, nie obiecuję... - Więc ja nie powiem, czego macie szukać. Do widzenia, detektywie. - Znajdziemy to bez pana pomocy. Wcale nie muszę wchodzić w jakieś układy. - Moja pomoc jest wam potrzebna do zrozumienia wagi tego, co znajdziecie. Będzie to takie psychoterapeutyczne gadanie. - Nie miałem siły się z nim spierać. - Jestem zmęczony. Niech pan już idzie. Purdy dźwignął się z pustego łóżka, na którym siedział. Odwrócił się i podszedł do drzwi. W ostatniej chwili wyzbył się swojej nieprzeniknionej miny pokerzysty i powiedział: - Dobrze, w końcu jestem panu winien przysługę. O co chodzi? - Trzeba szukać dzienników pisanych przez jego przyrodnią siostrę. Myślę, że wrócił do jej domu po tym jak popełniła samobójstwo. Zapiski Karen Hart go inkryminowały, więc je zabrał. - A pan zinterpretuje mi te teksty? - Przecież pan mnie zna, detektywie. Dam zarys całego obrazu. Pan tylko połączy kreską kropki. Purdy roześmiał się, a ja z nim i poczułem, jakby mnie rozłupano toporem. - Ma pan jeszcze jakieś wskazówki dla glin? - Oczywiście. Skoro pan prosi. Porównajcie próbki nasienia pobranego od wszystkich trzech kobiet. - Coś sobie zapisał. - Gdzie jest Lauren? - zapytałem. - Mówił pan tylko o jednym pytaniu. - Niech pan nie będzie taki bezwzględny. - Widziałem ją dziś rano przy śniadaniu. Musiała polecieć do Denver. Ktoś tam po nią przyjedzie. A przy okazji, gdzie pan, do licha, schował kopułkę od aparatu zapłonowego jej samochodu? - Nie poczekał na odpowiedź. Wyszedł i cicho zamknął drzwi za sobą. Dziesięć sekund później znów wsadził w nie głowę. - Wczoraj w nocy postąpił pan jak chłop z jajami. Głupi, ale z jajami. Nie zapomnę tego. Tym razem w pełni się z nim zgadzałem. 48 Diana i Raoul przyjechali do Aspen, żeby przetransportować mnie i su-baru do domu. Dwa dni w szpitalu ciągnęły się jak pięć lat. Lauren nie zadzwoniła. Raoul wziął mój samochód, a Diana zawiozła mnie do domu saabem. Zanim dojechali do Leadville, wyciągnęła ze mnie prawie całą opowieść. - Jak w końcu wszystko to ci się poskładało? - zapytała. Pedał gazu saaba 9000 dociskała tak, jakby jechała sportowym wozem. - Transferencja. - Przetarłem oczy palcami zdrowej ręki. Kiedy dostrzegłem związek między Michaelem i Sheldonem Hartem, wszystko zaczęło pasować. Mówienie niszczyło kruchą wygodę jaką uzyskałem sadowiąc obolałe ciało w samochodzie. Poprawiłem się na fotelu i mówiłem dalej: - Znałem ten wzorzec, Diano. Michael mi go przedstawiał z dziesięć razy. Tylko nie zobaczyłem, że pacjent znów chce go zrealizować. Zmusił mnie, abym go przeżył. Ale nie skojarzyłem sobie tego wszystkiego, póki się nie dowiedziałem, że ojciec Karen był ojczymem Michaela. - Dopiero potem stało się dla mnie zupełnie zrozumiałe, że Michael był wmieszany w śmierć Karen. Naturalny ojciec opuścił Michaela i jego matkę, kiedy Michael miał pięć lat. Jego mama wyszła za mąż za Sheldona Harta. Skupił na ojczymie cały gniew, jaki odczuwał względem biologicznego ojca. Hart stał się obiektem całej ambiwalencji chłopca. Był dla Michaela wybawicielem, a zarazem szatanem. Gdy Michael widział swojego ojczyma jako szatana, wówczas molestował swoją przyrodnią siostrzyczkę, Karen, która ubóstwiała zaniedbującego ją ojca. Była to, oczywiście, ze strony Michaela próba zranienia ojczyma. Karen nie mogła wydać brata. Śmiertelnie się bała, że ojciec ją obwini i odtrąci. Michael musiał znaleźć jakiś sposób doniesienia ojczymowi, że się na nim odgrywa. Zostawiał więc różne ślady, które Sheldon Hart prawdopodobnie ignorował. Jak większość rodziców w rodzinach kazirodczych, nie pragnął znać prawdy. Michael znalazł się w idealnej sytuacji. Napaskudził w domu ojczyma i uszło mu to bezkarnie. Michael podjął pracę w NCAR w Boulder. Pewnego dnia, niespodzianie zjawił się w domu przyrodniej siostry. Wtedy ona zagroziła, że o wszystkim doniesie ojcu. Więc zgwałcił ją raz jeszcze w przypływie wściekłości. Albo może od początku planował, że to zrobi. Nie wiem. Potem Karen popełniła samobójstwo. Michaelowi przestało cokolwiek zagrażać. Został jednak ograbiony z możliwości wyładowywania swego gniewu na Sheldonie Harcie. Wściekłość nie ustąpiła, oczywiście. Dokonał więc przejścia od Shel-dona Harta do Phila Hubbarda, swojego szefa, idealnego obiektu transfe-rencji. Idealnego, ponieważ Hubbard był zdystansowanym, potężnym mężczyzną, jak Sheldon Hart. Idealnym także dlatego, że w jego żonie, Annie, znalazł następczynię Karen. Michael nawiązał romans z Anną, ale po pewnym czasie ona postanowiła wyznać prawdę mężowi. Michael sam mi to mówił. I zginęła w wypadku samochodowym. Jeszcze raz został uwolniony. Jego bezpieczeństwo nie zostało naruszone. A wzorzec się wykrystalizował. Kiedy kobiety, które wykorzystywał do swojego dziwacznego odgrywania się, ginęły, czuł się lepiej. Ja nie byłem tak dobrym obiektem transferencji, jak Phil Hubbard. Zacząłem się nadawać do tej roli, dzięki energii, jaką utracił Michael przy wybuchowym przejściu od choroby do psychozy. Zostałem wybrany, jak sądzę, ponieważ stanowiłem wspólny mianownik. Zarówno Karen Hart, jak i Anna Hubbard miały do mnie pozytywny stosunek. Stałem się zatem następnym obiektem transferencji, kolejnym człowiekiem, który miał odegrać rolę ojca w tym smutnym przedstawieniu. Potem Michael poznał Gre-tchen, obsadził ją w roli Karen i przystąpił do szukania drogi do jej majtek. Ten człowiek potrafił być uroczy. Gretchen wiedziała, że miałbym coś przeciwko zażyłości między moimi pacjentami. Prawdopodobnie czuła się winna, że tai przede mną randki z Michaelem. Powiedziała mu więc, że zamierza mi się zwierzyć. Michael nie mógł pozwolić, abym się o tym dowiedział. Zabił Gretchen, aby zachować tajemnicę. Z rozpędu przeszedł od przyśpieszonej śmierci, przez przypadkową śmierć, do morderstwa. Myślę, że Michael chwilami odczuwał strach i wycofywał się. Próbował temperować swoje postępowanie. Wystrzygł Cicero i wybił ci żółwiem szybę w nadziei, jak przypuszczam, że ja okażę się dość bystry, aby go powstrzymać. Lecz zawiodłem. A potem wykopałem go od siebie. On, oczywiście, nie mógł znieść odtrącenia. Wziął się za Lauren. Wiedział, że się spotykamy. Widział nas razem w Meksyku, pewnie też oglądał jej zdjęcie w gazecie. Jakoś ją poznał, zaczął się umawiać i zostawił ślad z kul bilardowych, którego nawet ja nie mogłem nie rozumieć. Reszta jest w pismach ilustrowanych. Diana zmieniła bieg na niższy i przemknęła obok dodge’a ariesa w trzy milisekundy. Skrzywiłem się i spojrzałem na zegarek, żeby zobaczyć, czy już dość czasu minęło od ostatniego przyjęcia pigułek tylenolu. Lekarz mówił, żebym brał dwie co cztery godziny. Od początku jednak nie byliśmy zgodni co do rozmiarów mojego cierpienia. Teraz więc, kiedy się uwolniłem spod kontroli medyka, zamierzałem przyznać sobie bardziej liberalne dawki. - Czemu nie wziął broni ze swojego domu? Czemu nie wziął rewolweru detektywa na szlaku? Czemu nie zabrał pistoletu policjantowi, którego zaatakował przed domem? - Diana zasypała mnie pytaniami. - Ja też się nad tym zastanawiałem. Myślę, że chciał, żeby to się skończyło. Dlatego zostawił mi taki wyraźny ślad. Pragnął być ostatnią ofiarą. To się musiało skończyć na starciu ze mną. To stanowiło ostateczne odegranie w transferencji. Znajdowaliśmy się na prostym odcinku drogi. Diana zwróciła swoją pogodną twarz do mnie i powiedziała: - Na szczęście rozmawiasz z psychoterapeutą. Nie jestem pewna, czy kto inny puściłby ci to płazem. Ale uważam, że masz rację. W ciągu pozostałych dni tygodnia Peter i Adrienne pielęgnowali mnie na zmianę. Diana często mnie odwiedzała i za każdym razem mówiła, że Lauren codziennie do niej dzwoni i dopytuje się o moje zdrowie. Ja pytałem: „A jak się ona czuje?”, na co Diana odpowiadała: „Dobrze”. Tak czy inaczej nie nadużywała swojej roli pośredniczki. Gdy wypowiadałem swoje obawy o pacjentów, którzy mi jeszcze pozostali, Diana zapewniała, że wszystko jest pod kontrolą. Nagrywałem się na sekretarce automatycznej Lauren, ale nie zadzwoniła do mnie ani razu. Purdy znalazł dzienniki. Słusznie przypuszczałem, że Michael zabrał je z mieszkania swojej przyrodniej siostry. Były w nich szczegółowo opisane wspomnienia długiego okresu, kiedy ją molestował. Końcowy zapis dotyczył ostatniego dokonanego przez Michaela gwałtu. Karen pisała tak, jakby była tylko obojętnym świadkiem tragicznych wydarzeń. Na nowo zrobiło mi się jej żal. Jon Younger wykorzystał posiadane notatki, aby zmusić Sheldona Harta do wycofania sprawy i skłonić go do odebrania Valerie Goodwin reszty dzienników. Mój wielki prawnik starał się mnie zapewnić, że przesłuchanie przez Komisję Skarg będzie zwykłą formalnością. Nie czułem się przekonany. „Daily” opublikowało bardzo szczegółowy opis ataku w Aspen. Przez dwa dni na pierwszej stronie ukazywały się moje fotografie. Kilka dni później artykuł Josepha Abiado na temat umorzenia sprawy przeciwko mnie w sądzie, pojawił się na dole piątej strony, naprzeciwko reklamy pieluszek jednorazowego użytku. Diana sugerowała, żebym wykorzystał swoją sławę i zaproponował udzielenie wywiadu, który powinien się znaleźć na pierwszej stronie. Zastanawiałem się, jak to zrobić. Zarówno Merideth, jak i moja matka zadzwoniły, że są gotowe przyjechać, jeżeli chcę. Odmówiłem z podobnych powodów. Zadzwoniłem do Valerie Goodwin, do matki Gretchen Kravner i do Phila Hubbarda. Powiedziałem im, co mogłem, bez naruszania granic dyskrecji. Wyrazili swoją wdzięczność i to było miłe. W sobotę rano spadł pierwszy duży śnieg. Tego dnia zdjąłem już rękę z temblaka. Wtedy też ktoś zapukał do drzwi. To była Lauren. Wpatrywała się w próg, jak rzeczoznawczym od wszystkich elementów drzwi. Miała na sobie kapelusz i mufkę. - Mogę wejść? - zapytała nie podnosząc wzroku. Zaprosiłem ją do środka. Postawiła w kącie długie białe pudło, postu-kała butami o podłogę w nadziei, że otrząśnie z nich mokry śnieg, po czym pozwoliła, abym wziął jej palto. Stała przed dębowym wieszakiem i zdejmowała resztę zimowych wełen. - Dziwnie tu bez Cicero - powiedziała. - Tak - odparłem. Wyciągnąłem prawą rękę i przesunąłem palcami po chłodnej skórze na karku Lauren. Odsłoniłem niewielkie miejsce, pocałowałem, a potem zanurzyłem twarz w jej włosach i objąłem ją wpół. Odwróciła się, wciąż ze spuszczoną głową. - Przepraszam, że nie zadzwoniłam. - Nic nie szkodzi - odparłem i ugryzłem się w język. - Nie wiedziałam, czy mam być ci wdzięczna za ocalenie mi życia, czy wściekła, że narażałeś swoje własne. - Nie musisz przecież wybierać. Możesz być i wdzięczna, i wściekła. - Tak właśnie mówiła doktor Washburn - powiedziała Lauren nieśmiało. - Chodzisz do Rebeki na terapię? Przytaknęła. Podniosła wzrok, spojrzała mi w oczy i lekko odwróciła głowę. - Ona oceniła, że mam kłopoty z intymnością. Że robię różne rzeczy, aby nie dopuścić mężczyzn za blisko. Wcześniej nigdy nikomu nie mówiłam o swoich stosunkach z ojcem. Poza tym Rebeka twierdzi, że nie pogodziłam się także ze swoją chorobą. - Znów spojrzała mi w oczy, obserwując moją reakcję. Przybrałem najlepszy terapeutyczny wyraz twarzy. -1 nie potrafiłam zapomnieć obrazów krytycznego dnia w Aspen. Jakaś część mnie czuje się winna, że strzelałam do człowieka. I Anna - wciąż pragnie śmierci tego mężczyzny. Myślę, że trzeba czasu, żeby się z tym wszystkim pogodzić. Kiwnąłem głową. - Ocaliłaś mi życie, moja pani. - A ty mnie. Chyba jesteśmy kwita. - Rebeka jest naprawdę dobra, Lauren. Cieszę się, że chodzisz do niej na terapię. - Chyba zdałem egzamin, bo nie dodałem: „Mówiłem ci, że powinnaś to zrobić”. Objęła mnie obiema rękami za szyję i uścisnęła mocno. Mój bark zatrzeszczał w proteście. - Jutro jadę zobaczyć się z Merideth - oznajmiłem. Uścisk Lauren osłabł na pół tchnienia. - Żeby się zejść? - zapytała muskając ustami moje ucho. - Żeby się pożegnać - odparłem. Ona też zdała egzamin, bo nie powiedziała: „Mówiłam ci, że powinieneś to zrobić”.