ADAM PIETRASIEWICZ K L O N Agnieszce, bez której ta książka zatrzymałaby się po drugim rozdziale. Wstęp Dostojna Lea Christophe, sześćdziesięcioletnia prezes Światowej Rady Etycznej, sędzia Międzynarodowego Trybunału w Hadze zamknęła dossier, nad którym pracowała od dziesięciu miesięcy. Postanowiła nie podpisywać jeszcze wydanego już wyroku, chciała przemyśleć pewne aspekty sprawy. Opasła teczka poświęcona badaniom nad klonowaniem ludzi zawierała ponad dwa tysiące dokumentów oskarżających największą na świecie organizację medyczną. Zarzutem było traktowanie ludzi gorzej od zwierząt laboratoryjnych. Ludzi, którym nie dano szansy nawet nimi zostać. Ludzi, których nazywano klonami. Rozdział 1 Huragany na Karaibach bywają różne, jak kobiety, czasami rozszalałe przez kilka chwil, aby uspokoić się prawie natychmiast, czasami pozornie spokojne, hodują w sobie wściekłość godzinami, by wyładować ją potem na każdej napotkanej na drodze przeszkodzie. I chyba dlatego ludzie nadają im imiona kobiet. Marylin nie była wielkim huraganem, wykluła się szybko i szybko zmarła gdzieś w morzu. Nie było ofiar, kilka domów znalazło się bez dachu, ale przecież ludzie byli do tego przyzwyczajeni, a firmy ubezpieczeniowe szybko i bez dyskusji wypłaciły odszkodowania. Ot, huragan jakich kilka w roku przechodzi przez ten rejon globu. Samuel Goldman przyglądał się ze spokojem dachowi swego domku pod palmami. Nie pierwszy i nie ostatni raz odbudowywał dach, więc specjalnie nie przejmował się zniszczeniami. To, co miało pozostać nietknięte, znajdowało się w bezpiecznym bunkrze, kilka metrów pod ziemią i nie musiało obawiać się nawet najstraszniejszego kataklizmu. Na horyzoncie pojawił się jakiś punkt, który z dużą prędkością zaczął zbliżać się do wyspy. Po chwili dało się rozpoznać helikopter lecący na dość wysokim pułapie. Goldman popatrzył jak maszyna robi koło nad wyspą. Nie spodziewał się niczyjej wizyty, ale też helikopter nie wylądował na plaży lecz zawrócił i odleciał za horyzont. Wrócił więc do swych rozmyślań. Myślał o swoich dzieciach, tam daleko na północy, o swoim synu, o córkach i jak żołnierz liczył dni i miesiące, które dzieliły go od końca kontraktu. Nie mógł ich ze sobą tu zabrać. Nie mógł ich zabrać, bo dzieci nie są już dziećmi, chodzą już do szkoły. Ale plaże na wyspie były wspaniałe, woda błękitna, piasek żółty, jak na pocztówce, jak w raju. Wyspa Świętego Patryka, 70 km porośniętych palmami, leżała w najpiękniejszym miejscu świata, na Antylach w sercu Morza Karaibskiego. Należała do mikroskopijnej republiki, której nazwy Goldman nawet nie pamiętał, bo dla niego była po prostu własnością Asocjacji. Podobno oficjele republiki próbowali kiedyś kontrolować działania Asocjacji na swym terenie, ale szybko zrozumieli, że lepiej być bogatym i nie wtrącać się w nie swoje sprawy. Goldman nikogo poza przedstawicielami Asocjacji od roku na wyspie nie widział. Raz tylko jakiś statek zatonął niedaleko wybrzeży i kilku rozbitków wylądowało na plaży. Szybko jednak zapakował ich w helikopter i wysłał na Martynikę. Nie mieli nawet czasu by mu podziękować, a on sam głęboko w nosie miał ich podziękowania, chciał mieć spokój i tyle. Helikopter przylatywał raz na pięć dni. Startował z Martyniki, przywoził listy, czasami trochę alkoholu i raz w miesiącu przylatywał Doktor, postać wybitnie antypatyczna, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Doktor był małym człowiekiem, o pryszczatej twarzy niewyżytego młodzieńca, który szczycił się przed każdym kto chciał i nie chciał słuchać, że skończył studia w Yale i ma dyplom chirurga i psychiatry. Co do dyplomu psychiatry, Goldman nie miał wątpliwości, każdy wie, że psychiatra zawsze jest trochę stuknięty, a Doktorowi wyraźnie natura nie wszystko dobrze poukładała pod sufitem. Ale o tym lepiej było nikomu nie mówić, toteż kiedy przylatywał helikopter z Doktorem, przyjęcie zawsze było uprzejme. Ale też i bez przesady. Choć to ponoć Doktor zajmował się wypłacaniem co miesiąc okrągłej sumki 12 tysięcy dolarów na konto Goldmana w First National Bank of USA w Montrealu, pieniędzy, które pozwalały spokojnie myśleć o przyszłości. W każdym razie Doktor przedwczoraj odleciał i nie pojawi się wcześniej niż za cztery, pięć tygodni. Teraz zaś należało zabrać się za naprawę dachu. Zazwyczaj Goldman brał kogoś z obozu do pomocy, ale od kiedy rudy olbrzym o niebieskich oczach złamał sobie nogę, Doktor oficjalnie zabronił używania klonów do jakichkolwiek prac. A poza klonami w obozie był tylko strażnik i pielęgniarki. Będzie więc musiał radzić sobie przy ich pomocy. Tyle, że głupio będzie prosić łysego Daniela o pomoc akurat w dwa czy trzy dni po ich dyskusji. - Szefie - mówił łysy Daniel wykrzywiając śmiesznie twarz poparzoną kiedyś w wypadku - powinien pan zamieszkać z nami, w bunkrze, miałby pan trzy pokoje do dyspozycji, ciepłą wodę, wszystko, czego dusza zapragnie, a pan mieszka w tym szałasie przeżartym przez korniki. Ale Goldman nie chciał mieszkać w bunkrze, to idiotyzm mieszkać w bunkrze na Karaibach. Nie było tu żadnych niebezpiecznych zwierząt, jadowitych gadów, jedynie ptaki, które budziły rano urzekającym śpiewem. I nie musiał wysłuchiwać idiotycznych dyskusji pielęgniarek, które choć były bardzo miłe, znały fach, nie miały jednak za grosz polotu. Nie, zdecydowanie wolał swój, jak mówił łysy Daniel, szałas, który był w rzeczywistości zupełnie przyzwoitym domkiem, z dwoma pokojami i pięknym widokiem na morze. A Goldman nie wstydził się wcale tej szczypty romantyzmu, tak obcego innym. No, ale nie było wyjścia, łysy Daniel był jedyną osobą, którą mógł wykorzystać przy odbudowie dachu i postanowił zrobić to po południu. A teraz trzeba było wracać do obozu na zabiegi, bo dziś akurat przypadał dzień cokwartalnych zabiegów, jedynego ciekawszego wydarzenia w codziennej monotonii. Obóz nie był właściwie niczym innym jak jednym wielkim bunkrem z przyległościami, w postaci kuchni polowej, placu 20 m na 20 m, wszystko otoczone siatką z drutu kolczastego. Bunkier wyglądał paskudnie, jak wszystkie bunkry i Goldman nieraz zastanawiał się dlaczego zamiast bunkra nie wybudowano normalnego domu z kilkoma poziomami piwnic. Ale widać szefowie Asocjacji tak woleli, a to oni płacą, więc lepiej nie pytać i nie dziwić się. Goldman nie wiedział od jak dawna Asocjacja posiadała tę wyspę, nie obchodziło go to bardziej niż wszystkie inne pytania, które możnaby postawić na temat Asocjaji. Uważał, że i tak to co wie, to zbyt wiele. * Goldman dostał tę robotę w momencie, gdy tego naprawdę potrzebował. Stracił posadę psychologa w General Motors, policja zamknęła mu wieczorowy klub japońskich metod samoobrony, bo okazało się, że 90% uczniów to okoliczne opryszki, i w ogóle nic mu się nie układało. Nie mógł znieść widoku żony wychodzącej co rano do pracy, nie chciał myśleć o tym, jak go widzą dzieci. Denerwowało go wszystko, włączał telewizor co rano, po wyjściu żony, zmieniał programy co trzy minuty, nie potrafił się na niczym skupić. W gazetach czytał tylko tytuły, bo nie miał cierpliwości zagłębiać się w treść i zaczynał wariować. Do szału doprowadzał go widok gigantycznych wieżowców będących dumą Montrealu, na które musiał patrzeć całymi dniami przez okno. Pewnie, że miał spotkania w różnych firmach, ale co z tego, proponowano mu kontrakty na 3 miesiące albo na stałe na warunkach nie do przyjęcia. Jak ten właściciel supermarketu, który chciał by był jego gorylem i chłopcem na posyłki. Żył tak przez 6 miesięcy. Strasznych miesięcy, które doprowadziły go do głębokiej depresji. Gdy wracał teraz myślami do tego okresu, starał się zrozumieć swój ówczesny stan, ale nie było to takie proste. To tak, jak najedzony nie potrafi zrozumieć głodnego. Niby nie brakowało mu niczego, żona zarabiała i tak więcej, niż mogli wydać, z dziećmi nie miał żadnych problemów, a jednak to wtedy po raz pierwszy w życiu kupił pistolet i nie po to, by się bronić przed włamywaczami lecz by móc sobie strzelić w łeb, gdy już wszystkiego będzie miał dość. Pamiętał doskonale ten dzień, gdy wychodził ze sklepu z bronią w pudełku pod pachą. Gdy się ma przy sobie pistolet jest się zupełnie innym człowiekiem. Jako psycholog niejednokrotnie czytał o reakcjach ludzi, którzy nagle w ręku mają instrument, którym mogą zabić naciskając jedynie na spust. Ale nie wiedział jak bardzo może to wpłynąć na jego własną świadomość. Nie, nie miał ochoty strzelać do wszystkiego co się rusza, pławił się po prostu w słodkiej świadomości dominacji nad wszystkimi, którzy go otaczają. Trwało to jednak krótko. Pistolet powędrował na dno najgłębszej szuflady, bo Goldman panicznie bał się by żona, przeciwniczka wszelkich narzędzi mordu w ogóle, a broni palnej w szczególności, nie znalazła go przypadkiem. Wyjmował go czasami, gdy była w pracy, czyścił, smarował i zastanawiał się, czy go kiedyś użyje. Właśnie kiedyś gdy czyścił pistolet, zadzwonił telefon. - Pan Goldman? - zapytał głos jakiejś kobiety. - Tak, Goldman, słucham - odpowiedział, usiłując sobie przypomnieć, czy już gdzieś słyszał ten głos. - Dzwonię z biura pana Taylora, dyrektora departamentu operacyjnego Asocjacji. Dostaliśmy pański list i życiorys, i pan Taylor chciałby omówić z panem kilka spraw dotyczących pańskiego ewentualnego zatrudnienia w naszej organizacji. - Głos był miły, ale Goldman od razu wyczuł, że był to conajmniej piąty telefon tej sekretarki od rana, bo powtarzała tekst machinalnie, jak kaseta. - O jakiej organizacji pani mówi? - spytał, by ją wybić z rytmu. - Stowarzyszenie Medyczne do Spraw Badań Genetycznych - odpowiedziała sekretarka tym samym mechanicznie miłym głosem. - Chcielibyśmy, by przyszedł pan do naszego biura dziś o godzinie 3 po południu. Czy ma pan nasz adres? - Nie wiem, nie pamiętam, zaraz wezmę coś do pisania - odpowiedział sięgając po notes - proszę dyktować. Zanotował adres, spojrzał na zegarek i widząc, że pozostało mu jeszcze 3 godziny, spokojnie złożył pistolet i poszedł umyć ręce. - Właściwie to co ja mogę mieć wspólnego z genetyką - zastanawiał się stojąc przed lustrem w łazience. - Nawet nie wiem czy ADN jest lewo czy prawoskrętny. A może chcą mnie na królika doświadczalnego, o to byłoby ciekawe, zamknęliby mnie w klatce z samicą mojego gatunku i kazaliby się rozmnażać, by badać czy wszystkie moje geny przechodzą do potomstwa... Ubrał się w najlepszy garnitur jaki miał w szafie. Chwilę zastanawiał się nad krawatami, wreszcie wybrał niebieski i wyszedł zamykając dokładnie drzwi. Budynek Stowarzyszenia do Spraw Badań Genetycznych, czyli po prostu Asocjacji jak przywykł potem mówić, i jak mówili wszyscy, był niepozorny - cztery piętra, ot mała kamienica w średnio przyzwoitej dzielnicy. Mała tabliczka przy drzwiach była jedynym dowodem, że nie pomylił adresu. Ponury portier przyglądał mu się przez chwilę porównując twarz z fotokopią zdjęcia, które Goldman wysłał w liście z życiorysem i ponurym głosem powiedział: - Drugie piętro, biuro 213, drugie drzwi na prawo. Wnętrze urządzone było bardzo nowocześnie, co kontrastowało z tymi co najmniej stuletnimi murami. Nowocześnie, ale z gustem. W korytarzach panowała zupełna cisza potęgowana przez grube, szare wykładziny, którymi wyłożona była zarówno podłoga jak i ściany. Ani śladu jakichkolwiek laboratoriów czy innej działalności naukowej. Oczywiście miał świadomość, że pozory mogą mylić, że za tymi ścianami mogą znajdować się sale pełne sprzętu i szalonych naukowców igrających z diabłem w szklanych probówkach. Wyglądało jednak, że są tu raczej tylko biura. I tak było. Gdy zapukał do drzwi z numerem 213, otworzyła je kobieta mająca wygląd klasycznej sekretarki. Biuro nie miało nic, co mogłoby przypominać laboratorium, a telefony i komputer w niczym nie przypominały autoklawu i palników. - Bardzo proszę, niech pan wejdzie panie Goldman - powiedziała mechanicznie odsuwając się by zrobić mu przejście, - pan Taylor oczekuje pana w swym gabinecie. Nawet jej głos nie zamącił ciszy panującej w tych pomieszczeniach. Goldman był przekonany, że nikt w korytarzu nie usłyszałby głosu sekretarki. Gdy wszedł do biura Taylora, znalazł się w pomieszczeniu przypominającym dokładnie wszystkie biura kierowników i dyrektorów średniego szczebla. Zwyczajne meble, kilkadziesiąt książek na półkach, stolik, trzy krzesła, biurko z wielkim fotelem z czarnej skóry (albo imitacji skóry), jakieś fotografie. Widział już te biura w co najmniej trzydziestu firmach, do których przychodził w sprawie pracy, więc poczuł się zupełnie swobodnie. - Niech pan siada, panie Goldman - powiedział zza biurka dystyngowany jegomość lat około pięćdziesięciu. - Znalazł nas pan bez problemu? - Znam dość dobrze tę dzielnicę, mieszkałem tu kiedyś - odpowiedział sadowiąc się na krześle. - Niech mi pan opowie trochę o sobie, wie pan życiorysy są wszystkie do siebie podobne, a ja chciałbym poznać człowieka, bo mam pracować z panem, a nie z pańskim życiorysem. Goldman nie lubił mówić o sobie. Nie lubił, ale potrafił i dobrze wiedział, po tych kilkudziesięciu spotkaniach jakie odbył w różnych firmach, jak należy mówić, co należy mówić i, co najważniejsze, jak i czego nie należy mówić. Mówił spokojnie, zwięźle i krótko, akurat tyle, by nie znudzić faceta za biurkiem, który musiał wysłuchiwać kilka takich spowiedzi dziennie. - Czy łatwo znosi pan samotność? - zapytał Taylor gdy skończył. - Dziwne pytanie, czy ja wiem, to zależy od sytuacji, czasami tak, czasami nie. - Bo widzi pan, stanowisko, na które chciałbym pana zaangażować wymaga umiejętności przystosowania się do życia w samotności. Otóż nasze Stowarzyszenie, Asocjacja jak przywykliśmy mówić, ma laboratorium na jednej z wysp morza Karaibskiego, a jak pan się domyśla, większość tamtejszych wysp, to wyspy bezludne. Oczywiście w naszym laboratorium pracują ludzie, ale nie ma ich wielu, nie ma tam kina ani teatru, ani nawet baru z hot-dogami. Wiem jak bardzo może być trudne do zniesienia życie na takiej wyspie, bo właśnie szef naszego laboratorium na Karaibach opuścił nas, nie wytrzymując samotności. Więc pierwsze pytanie, które powtarzam, i które uzależni tok naszej dalszej rozmowy, brzmi następująco - czy myśli pan, że jest pan w stanie znieść samotność na Karaibach? - To zależy - Goldman nie bardzo wiedział co odpowiedzieć. - Czy byłbym tam z rodziną? - Raczej nie, myślę, że sam pan rozumie, nie ma tam szkół, rozrywek, a ponadto w liście napisał pan, że pańska żona pracuje, a chyba byłoby dla niej uciążliwe dojeżdżać codziennie rano do pracy z Karaibów do Montrealu. - Wie pan, nie wiem - nadal nie wiedział co powiedzić. Pewnie, że lepiej pracować na Karaibach niż siedzieć bezmyślnie w domu, ale z drugiej strony nie przyszło mu nigdy do głowy opuścić Kanadę dla pracy. - Ale zacznijmy od początku, co miałbym tam robić? - Otóż, jak mówiłem, szef naszego laboratorium złożył dymisję po dwóch latach pobytu na wyspie. Szukamy kogoś, kto mógłby go zastąpić. - Mam nadzieję, że nie zaszło jakieś nieporozumienie - Goldman zastanawiał się, czy Taylor czytał jego życiorys. - Nie jestem genetykiem, jestem psychologiem, do tego kiepskim, bo jak pan wie, wywalili mnie z General Motors. - O, niech pan nie przesadza, panie Goldman, nie jest pan takim kiepskim psychologiem. Czytałem pańskie artykuły na temat zachowań ludzkich w wielkich firmach przemysłowych i muszę powiedzieć, że były bardzo interesujące. A co do General Motors, to zwolnili pana, bo zięć dyrektora działu kadr też jest psychologiem. Sam pan rozumie... Goldmana zamurowało. Pierwszy raz ktokolwiek, poza wydawcą przyznał, że czytał artykuły. Ten człowiek dobrze wiedział czego chce i chyba lepiej niż myślałem. Co do zięcia dyrektora, sprawa była oczywista. - A co do pańskich kwalifikacji, - kontynuował Taylor - niech się pan nie niepokoi. Nie szukam genetyka, szukam szefa laboratorium, a to nie to samo. Będzie pan odpowiedzialny za sprawy ogólne, personalne, po prostu za administrację. Do tego nie potrzeba panu specjalnych kwalifikacji naukowych, natomiast pańskie doświadczenie jako psychologa może być bardzo przydatne. - Za ile? - wypalił Goldman nieco zbity z tropu. Taylor musiał nieźle pracować, by wydobyć artykuły napisane przed dwoma laty. Ani w liście, ani w życiorysie nie było o nich mowy. Z tego wniosek, że musi posiadać niezłe środki, by tak dokładnie dowiadywać się o przeszłości kandydata. A to dobry znak, skoro ma środki, będzie mógł przyzwoicie zapłacić i być może wreszcie spełni się marzenie o domu w Kaliforni. A skoro Taylor wyszukał artykuły, to znaczy, że naprawdę chce go zatrudnić. - Panie Goldman - odpowiedział Taylor poważnym głosem, robiąc długą przerwę między każdym słowem. - Suma, którą panu proponuję jest bardzo wysoka. Oczywistym jest jednak, że mam pewne wymagania. Myślę, że zaspokoi pański apetyt i zapewni panu wygodne życie po zakończeniu kontraktu, ale w zamian będę wymagał, by się pan całkowicie poświęcił pracy w Asocjacji i zachował najdalej idącą dyskrecję. Goldmanowi ciarki przeszły po plecach. Przypomniały mu się setki filmów, w których właśnie w ten sposób zatrudniano ludzi w mafiach i innych podobnych przedsiębiorstwach. Z drugiej strony mogła to być życiowa szansa. Słuchał więc w skupieniu dalej. - Nie żądam od pana natychmiastowej decyzji, ale też nie powiem panu wszystkiego od razu. Szczegóły dotyczące pańskiej pracy otrzyma pan po podjęciu decyzji. Narazie, za dwuletni kontrakt przewidujący kierowanie naszym laboratorium na jednej z wysp morza Karaibskiego, w warunkach jak powiedziałem skromnych lecz przecież przyzwoitych, z miesięcznym urlopem raz w roku i z możliwością przedłużenia kontraktu na następne dwa lata, proponuję panu 12 tysięcy dolarów miesięcznie plus pokrycie wszystkich kosztów. Gdy pracował w General Motors, 12 tysięcy dolarów stanowiło dużo więcej niż jego półroczne wynagrodzenie. Z szybkością komputera obliczył, że po dwuletnim kontrakcie będzie mógł kupić dom w Kaliforni. - Panie Taylor, - zwrócił się sztucznie spokojnym głosem do człowieka za biurkiem - nie zdziwi się pan, gdy nazwę pańską propozycję conajmniej zaskakującą. Myślę też, że zrozumie pan, że nie mogę ot tak, podjąć decyzji z marszu. Chciałbym mieć trochę czasu na zastanowienie, powiedzmy do piątku. - Ależ oczywiście, przecież powiedziałem, że nie oczekuję decyzji natychmiast, i doskonale rozumiem pańskie wątpliwości. Co mogę dorzucić do tego co powiedziałem, to to, że nasza działalność jest całkowicie legalna. Pańska praca na Karaibach nie postawi pana poza prawem. Pozostawiam panu wolną rękę we wszelkich działaniach, które podejmie pan najprawdopodobniej, by dowiedzieć się czegoś więcej o Asocjacji. I jeszcze raz powtarzam, że doskonale rozumiem pańskie wahania. Taylor wstał, co było oczywistym znakiem, że spotkanie dobiegło końca. Goldman nie mógł pozbierać myśli, podniósł się, uścisnął rękę Taylora i szybkim krokiem wyszedł do sekretariatu. Sekretarka z przyklejonym do ust uśmiechem wepchnęła mu plik informatorów o Asocjacji i jakąś wizytówkę z numerem telefonu. Wyszedł, nie mówiąc nawet do widzenia. Zatrzymał się w pierwszym napotkanym barze gdzie zamówił podwójną whyski i usiadł przy stoliku by nieco ochłonąć. Z kolorowo wydanych informatorów dowiedział się, że Stowarzyszenie Medyczne do Spraw Badań Genetycznych było fundacją założoną przed 40 laty przez niejakiego profesora J.M.M Massona w celu finansowania badań nad genetyką. Z reklamówki wynikało, że Stowarzyszenie zajmuje się wszystkim, co ma jakikolwiek związek z genetyką, posiada laboratoria we wszystkich poważniejszych ośrodkach naukowych i w ogóle jest organizacją dużo większą niż mogłoby się wydawać patrząc na skromny budynek siedziby zarządu. Na liście członków Stowarzyszenia było kilka znanych nazwisk, lista "dobroczyńców" wydrukowana tłustymi literami składała się wyłącznie ze znanych nazwisk - byłych prezydentów, sekretarzy stanu, sędziów Sądu Najwyższego, prezenterów telewizyjnych, aktorów. Owi "dobroczyńcy" wpłacili każdy conajmiej milion dolarów. Byli i tacy, którzy wspomogli Stowarzyszenie sumą dziesięciokrotnie wyższą. Zrozumiałe więc było, że Taylor mógł zaproponować 12 tysięcy dolarów miesięcznie. Na ostatniej stronie, jak to zwykle bywa, wydrukowany był kupon do wycięcia i dołączenia do czeku w celu wspomożenia organizacji. Od sumy miliona dolarów można było zostać honorowym członkiem i, jak było napisane, wziąć czynny udział w badaniach. Goldman usiłował wyobrazić sobie debilną Lindę Johnston, bohaterkę idiotycznego serialu, członkinię "dobroczyńcę", biorącą udział w doświadczeniach naukowych, przy mikroskopie. Albo piszącą na tablicy skomplikowane wzory. Nie było to łatwe. Ale było śmieszne. Wybuch niepohamowanego śmiechu przyciągnął spojrzenia innych klientów baru. Ciekawe co Stowarzyszenie uważa za czynny udział w badaniach. Jedyne co mu przyszło do głowy, to że Honorowi Członkowie mieli zaszczyt zwiedzenia laboratoriów raz w roku albo dostawali w prezencie jakiegoś hybryda - skrzyżowanie psa z kotem czy konia z krową. Nie miało to większego znaczenia - należało jak najszybciej podjąć decyzję, która mogła zaważyć na całym życiu. Taka kupa pieniędzy, to nie byle co, ale przecież z drugiej strony nie mogę ot tak powiedzieć żonie - kochanie, wyjeżdżam na dwa lata, obiad zostawiam w piecyku. Postanowił, że najpierw sam podejmie decyzję, a następnie porozmawia z Martine. Decyzję podjął szybciej niż myślał. Zdecydował się, że pojedzie na te dwa lata, następnie kupi dom w Kaliforni i będzie zastanawiał się, co robić dalej. Przed telefonem do Taylora, postanowił skontaktować się ze swym starym przyjacielem z lat szkolnych, Jacques'em Johns'em, który był jakąś grubą rybą w FBI w Nowym Jorku. Asocjacja była fundacją kanadyjską, ale większość jej ośrodków mieściło się na terenie USA. Dodzwonił się od pierwszego razu. - Witaj gliniarzu, kopę lat już nie rozmawialiśmy. - Ach, czołem Sam, co, znowu mandat? - Johns strasznie nie lubił, gdy ktoś prosił go o interwencję w sprawie mandatu. Ale interweniował w komisariatach różnych miast Stanów Zjednoczonych, wymyślając nieprawdopodobne historie mające wytłumaczyć, dlaczego ktoś tam nie mógł jechać wolniej, że był to tajny agent FBI itd, itp. - Nie, wiesz przecież, że jestem teraz w Kanadzie. O ile wiem, FBI nie ma tu jeszcze sywch biur. - Co ty tam wiesz, FBI jest wszędzie gdzie tylko chce. Co u ciebie nowego? - Mam do ciebie prośbę... - A jednak, jakżesz mogłoby być inaczej - wpadł mu w słowo Johns. - Coś ty tam znowu napsocił? - Nic, chciałbym się od ciebie dowiedzieć, co ty myślisz o Stowarzyszeniu Medycznym do Spraw Badań Genetycznych? - i Goldman w kilku zdaniach opowiedział przyjacielowi rozmowę z Taylorem. Johns przez chwilę nic nie mówił. W słuchawce słychać było stukanie klawiszy komputera. - Tak, mam coś takiego w komputerze. Poczekaj, zobaczę dalej... O, mój drogi, w dobrym towarzystwie będziesz pracował. Wiedziałeś, że w radzie nadzorczej siedzi dwóch senatorów i mój osobisty szef? No, no, Sam, jak się będziesz z takimi osobistościami zadawał, to daleko zajdziesz. Zaraz ci powiem, co oni naprawdę robią. Albo i nie powiem. I znów przez chwilę słychać było stukanie klawiszy. - No więc mój drogi, niewiele mogę ci powiedzieć, ponad to co już wiesz sam. Wygląda na to, że ci panowie wolą nie ujawniać szczegółów prac Stowarzyszenia. Informacje zablokowane są kodem 4a, to znaczy, że są raczej tajne. A ja nie mam ochoty, żeby ktoś się dowiedział, że użyłem mego klucza do otwarcia kodu. - Co to jest, ten kod 4a? - zapytał Goldman zaniepokojony. - Czy to może oznaczać jakieś ciemne afery? - Nie sądzę mój przyjacielu - Johns śmiał się do słuchawki. - Możesz spać spokojnie. Kod 4a oznacza utajnienie informacji, których ujawnienie mogłoby naruszyć prawo do intymności jakichś ludzi. Nic ponadto. Tak są utajnione informacje o kochankach kongresmanów, o syfilisie syna prezydenta i o ciągotkach do alkoholu sędziów Sądu Najwyższego. Teoretycznie mogę te informacje przeczytać, ale po co mam się narażać? W każdym razie twoje Stowarzyszenie nie jest organizacją kryminalną, ani nawet pod specjalną kontrolą. Nie ma też prawdopodobnie nic wspólnego z wywiadem i innymi ciemnymi sprawami, bo gdyby tak było, to bym od razu natrafił na kody bezpieczeństwa i to wyższego stopnia. A co ty tam masz robić? Goldman w szczegółach opowiedział przyjacielowi o Karaibach i o proponowanej pensji. - No, mój kochany, przez dwa lata na Karaibach będą ci płacić 12 tysięcy miesięcznie? I ty dzwonisz do FBI, żeby się dowiedzieć co masz robić? Nie kpij sobie ze mnie. Lepiej opowiedz jak tam dzieciaki, czy twój syn przyjdzie pracować do mojej firmy? - Mój syn gliną? Nie mój drogi, ja jestem człowiekiem z zasadami, mój syn zostanie gliną po moim trupie. I po twoim, bo jak go ściągniesz do FBI to cię uduszę. Kiedy będę cię mógł zobaczyć w Montrealu? - Najpierw poczekam aż zostaniesz bogatym człowiekiem, a potem przyjadę. Po rozmowie z Johnsem Goldman uspokoił się zupełnie. Wiedział, że podjął słuszną decyzję. Intymne sprawy mężów stanu i innych osobistości nie miały w sobie nic groźnego. A za takie pieniądze byłby gotów zostać powiernikiem nawet Maty Hari. Rozdział 2 Za oknem padał mokry śnieg z deszczem, jak to zwykle bywa na początku zimy we wschodniej Francji. Śnieg topniał na chodniku tworząc błotnistą maź, przekleństwo kierowców przejeżdżających w tej porze roku przez Metz. Maurice Bermes siedział przy biurku, nogi na blacie, fotel przechylony do tyłu. Wpatrywał się w mapę świata i wyraźnie głęboko nad czymś myślał. Sekretarka, która przechodziła za przeszklonymi drzwiami popatrzyła nań lekko zdziwiona i przeszła dalej. Wiedziała, że lepiej nie przeszkadzać szefowi, gdy niewidzącymi oczami wpatruje się w jakiś punkt. Chyba jest trochę nienormalny, pomyślała ponownie przechodząc przed biurem Bermesa. Ale wszyscy jesteśmy trochę nienormalni, każdy ma którąś klepkę nieco nierówno ułożoną. Ale szef nie był wcale nienormalny. Myślał po prostu o wczorajszej rozmowie, mocno zakrapianej Ballentains'em, z Jackym, starym kumplem z lat szkolnych. Jacky od zawsze interesował się medycyną, nic więc dziwnego, że w końcu został lekarzem. Ale nie takim, co chodzi od pacjenta do pacjenta i przepisuje lekarstwa na kaszel. Nie, Jacky został naukowcem, chorych nie oglądał, zajmował się badaniami i całymi dniami siedział w laboratoriach. Nie widzieli się już od kilku lat. Bermes już o nim prawie zapomniał. Rozstali się, gdy Jacky Neurohr wyjeżdżał do Kanady, gdzie zaproponowano mu posadę w jakimś stowarzyszeniu medycznym zajmującym się badaniami nad dziedziczeniem cech, czy czymś w tym rodzaju. Bermes już w tym czasie był właścicielem zupełnie dobrze prosperującej firmy informatycznej sądził, że życie ma już ułożone. Ale tak naprawdę to wierzył, że uda mu się dokonać czegoś w życiu, czegoś lepszego niż stworzenie firmy informatycznej. Wierzył w to od zawsze, wierzył szczególnie, gdy przed laty zaciągał się do chorwackiej Legii Cudzoziemskiej, aby sobie udowodnić, że jest mężczyzną. Był w Legii przez ponad rok. Neurohr pojechał z nim, też pewnie chciał coś udowodnić. Bermes był oficerem odpowiedzialnym za teletransmisję w jednej z brygad, Jacky był szefem szpitala polowego. Tak naprawdę, to poza ćwiczeniami, wiele z wojny nie widzieli. Bermes, jako oficer siedział w baraku na tyłach i jedynym kontaktem z wrogiem było dla niego właściwie radio, poza kilkoma atakami serbskich komandosów na ich punkt dowodzenia. Umiał strzelać. Nawet zupełnie nieźle, ale szybko stwierdził, że w nowoczesnej wojnie na taką skalę, jak to miało miejsce w byłej Jugosławii, raczej rzadko strzela się do wroga, którego się widzi. Wszystko odbywało się przy pomocy artylerii, czołgów i nielicznych samolotów. Być może jednostki liniowe miały czasem możliwość siedzenia w okopach, ale i to raczej nie często. Raz, w czasie ataku komandosów, musiał walczyć wręcz z wrogiem i wykorzystać swe umiejętności w Taekwen Do, starej koreańskiej sztuce walki. Komandosi podkradli się nocą. Było ich pięciu, doskonale wyszkolonych, ubranych na czarno, uzbrojonych po zęby. Najpierw sprzątnęli strażnika, potem dwóch żołnierzy z batalionu łączności, którzy mieli pecha znaleźć się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie. Ich celem było centrum łączności brygady, dowodzone przez setnika Bermesa. Mieli je zniszczyć i wycofać się do oczekującego niedaleko helikoptera. W tym czasie ochrona ośrodka łączności nie była specjalnie rozbudowana. Dowództwo nie sądziło, że Serbowie będą w stanie dostać się tak daleko za linię frontu. Umiejscowienie centrum na wyspie jeszcze bardziej uspokajało chorwacką generalicję. Siedmiu ludzi zapłaciło za to życiem. Bermes siedział przed centralą teletransmisyjną, która miała niewiele wspólnego z radiostacją, przypominając bardziej nowoczesny komputer. Słyszał szum morza za oknami i pokrzykiwania jakichś nocnych ptaków. Zastanawiał się właśnie nad bezsensem swej pracy, nad tym, że zaciągając się do chorwackiej Legii Cudzoziemskiej liczył na nieco więcej, niż naciskanie guzików i przekazywanie zakodowanych informacji. Śmiał się sam z siebie, ale czuł, że wolałby być w ogniu walk, w Sarajewie, czy gdziekolwiek indziej, niż na tej zapomnianej przez wszystkich wyspie na Adriatyku. Serbscy komandosi byli już w korytarzu baraku centrali, gdy zorientował się, że coś jest nie tak. Strażnik, którego znał, bo mówił biegle po francusku, zazwyczaj pogwizdywał w czasie pełnienia służby. Bermesa zawsze to denerwowało, bo chłopak miał raczej ograniczony repertuar. Ale w końcu przyzwyczaił się i co drugi dzień, w czasie nocnej służby, słuchał wciąż tych samych melodii. Usłyszał, jak melodia urwała się, ale nie zwrócił na to uwagi. Gdy jednak po dłuższej chwili na zewnątrz wciąż było cicho, podszedł do okna, by zobaczyć czy strażnik czasem nie zasnął. Leżał kilka metrów od muru baraku. Miał praktycznie odciętą głowę od ciała. W pierwszym momencie Bermes myślał, że chłopak położył się na ziemi, ale dziwne ułożenie głowy i podrygujące jeszcze ciało przekonało go, że coś niedobrego dzieje się w bazie. Sięgnął po karabin, sprawdził, czy pistolet jest na swoim miejscu, musnął ręką nóż i cicho podszedł do drzwi. Sam się sobie dziwił, z jakim spokojem to robi. Zaczął się zastanawiać, kto mógł zamordować strażnika i czy należy od razu włączać alarm. Ustawił się w kącie pomieszczenia, za kasą pancerną, tak aby kontrolować drzwi wejściowe. Teraz usłyszał już szmer na korytarzu. Conajmniej dwóch, może trzech - pomyślał spokojnie. Światła w korytarzu były wygaszone, włączenie alarmu zapaliłoby je. Ktokolwiek by się tam znalazł, nie będzie mógł się ukryć. Szpara pod drzwiami pozwoli mu zobaczyć, czy ktoś podchodzi. Nacisnął przycisk alarmu. Wycie syren i włączone światło spowodowało nieopisane zamieszanie. W sąsiednim baraku, gdzie spali żołnierze z plutonu ochrony łączności dało się słyszeć przekleństwa. Żołnierze myśleli, że to ćwiczenia. Przez szparę pod drzwiami Bermes zobaczył cienie szybko przebiegających nóg. Nie robiły hałasu, napastnicy musieli mieć buty z miękkiej skóry. Wycelował karabin i czekał. Drzwi otwarły się z trzaskiem. Bez wahania nacisnął na spust, ścinając z nóg ubraną na czarno postać. Strzelał ogniem ciągłym, przebijając cienkie ścianki przepierzeń. Trafił jeszcze dwóch. Jeden z komandosów przeskoczył przez ciała swych kolegów i zaczął biec w stronę drzwi wyjściowych. Natknął się tam na pierwszych wyrwanych za snu żołnierzy ochrony. Zabił czterech zanim padł na schodach od kul następnych. Ostatni komandos udawał martwego. Postanowił chyba zabawić się w kamikaze, aby wypełnić powierzoną misję. Gdy Bermes wychodził z pomieszczenia rzucił się na niego od tyłu i osłaniając się jak tarczą, wszedł do centrum łączności. Maurice oswobodził się i dwoma ciosami unieszkodliwił napastnika. Serb tylko cicho jęknął i padł na podłogę. W tym momencie wpadli do pomieszczenia żołnierze z ochrony. Rzucili się na leżącego, nieprzytomnego komandosa i zaczęli go kopać. Ktoś związał mu ręce pasem od munduru i wywlekli go na dziedziniec. Po raz pierwszy Bermes poznał głębię nienawiści Chorwatów do Serbów. Zaczęli się znęcać nad więźniem bijąc go, szarpiąc za włosy, kopiąc, łamiąc kości. Gdy wyszedł na zewnątrz, komandos był już jedynie trzęsącą się kupą mięsa. - Zostawcie go! - ryknął, ale żołnierze byli jak w amoku. - Zostawcie go w spokoju, musimy przekazać go do dowództwa! Jest jeńcem! - Gówno, setniku, gówno! To jest gówno, a nie jeniec. - Odpowiedział jeden z żołnierzy. - Serb nie jest jeńcem! Jest wściekłym psem, a nie jeńcem. Serb miał wybite oko. Bermes przez chwilę przyglądał mu się ze zdziwieniem stwierdzając, że wybite oko może się jeszcze trzymać na jakimś nerwie i nie spaść na ziemię. Podszedł bliżej. Żołnierze odsunęli się na kilka kroków. Jeden z nich podszedł do Bermesa. - Zostaw go nam, setniku. To nie twoja wojna. Zostaw go nam, on i tak stąd żywy nie wyjdzie. Nie odstawisz go nigdzie setniku, on stąd żywy nie wyjdzie. - Powiedział głosem, w którym nie było groźby, jedynie głęboka desperacja. Bermes spojrzał w oczy żołnierza. Przeraziła go głębia nienawiści, jaką w nich zobaczył. Spojrzał na rzęrzącego komandosa, na stojących wokół ludzi. Nie, nie ludzi, potwornych demonów, którzy na tym jednym wrogu chcieli pomścić zabitych w wojnie krewnych. Wyjął pistolet z kabury, przyłożył do skroni leżącego i strzelił. Pierwszy raz zabił człowieka z zimną krwią. Nie miał wyrzutów sumienia, uważał nawet, że zrobił tak, jak powinien, ale wydarzenie to na zawsze pozostało w jego pamięci. Gdy wczoraj przyjechał Jacky, gdy rozpamiętywali przy butelce dawne czasy, wspomnienia znowu ożyły. Siedzieli do późnych godzin opowiadając sobie wydażenia z ostatnich lat. Głównie jednak to Jacky opowiadał, a Bermes słuchał. Opowiadał o swojej pracy. Przez ostatnie cztery lata pracował w Montrealu, w Stowarzyszeniu Medycznym do Spraw Badań Genetycznych. Był kierownikiem laboratorium i zajmował się tak niezwykłymi badaniami, że aż trudno było w to uwierzyć. Wyrzucili go stamtąd i miał ciągle wrażenie, że jest śledzony. Przyjechał więc do Francji, próbując uwolnić się od swych aniołów stróżów. Wyglądało na to, że mu się udało, ale z opowieści wynikało, że z tamtymi ludźmi nigdy nic nie wiadomo. Wyrzucili go, bo dowiedzieli się o jego przeszłości w Jugosławii i powiedzieli, że nie mają ochoty mieć z tego powodu kłopotów. Kombatanci z chorwackiej Legii Cudzoziemskiej prawie wszędzie uważani byli za zwyczajnych najemników, a z takimi ludźmi Stowarzyszenie nie chciało pracować. - Pewnie, że nie chodziłem i nie krzyczałem po ulicach, że byłem w Jugosławii. Co miałem się wygłupiać. Ale to też nie powód, żeby człowieka wyrzucać z pracy. - Jacky był bardzo rozżalony. - Ty wiesz ile oni mi płacili? 10 tysięcy miesięcznie. Dziesięć tysięcy, wyobrażasz ty sobie? I co, miałem stracić te pieniądze tylko dlatego, że kilka lat temu zszywałem rany chorwackim legionistom? - I to tylko dlatego cię wyrzucili? - Zapytał Bermes. - Dlatego, że byłeś w Chorwacji? - Ano jak widzisz, tak. Przynajmniej tak mi powiedzieli, że zataiłem część mojego życiorysu i, że mi już nie mogą ufać. I że praca w Stowarzyszeniu opiera się na zaufaniu. Że członkowie Stowarzyszenia to ludzie zbyt znani, by mogli sobie pozwolić na kontakty z kimś takim jak ja. Jakbym był jakimś pariasem. Ale w każdym razie już tam nie pracuję, i jak ci opowiem, czym się tam zajmowaliśmy, to spadniesz z krzesła. Oczywiście to jest tajemnica, kazali mi popodpisywać jakieś papiery, ale mam to w dupie, teraz jestem w Europie i nic mi już nie mogą zrobić. A ponadto mam ochotę wykręcić im pewien numer, który nie dość, że ich załatwi, to jeszcze pozwoli mi na zarobienie dużych pieniędzy. Albo nam, bo chciałbym, żebyś był ze mną. - Opowiedz mi najpierw, co oni tam robią za dziwne rzeczy? I Jacky opowiedział. Gdyby Bermes go nie znał, pomyślałby, że ma do czynienia z szaleńcem, który po przeczytaniu kilku książek, całą historię wymyślił. Ale Jacky był facetem mocno stojącym na ziemi i nie podejrzewał go o konfabulacje. Zresztą po co? Skoro mieli pracować razem, to i tak bardzo szybko wszystko wyszłoby na jaw. Plan Jackiego trzymał się kupy. Wyglądało na to, że rzeczywiście da się na tym zarobić kupę forsy, i to w sposób względnie bezpieczny. W każdym razie nawet jak cała sprawa by się wydała, napewno nie znalazłaby się na pierwszych stronach gazet. Zadaniem Bermesa w pierwszym etapie akcji miało być dostanie się do pewnego komputera w Montrealu i wydrukowanie pewnych informacji. W komputerze znajdowały się wszelkie potrzebne im dane, a przejście przez tajne kody i blokady było jego specjalnością. Nie raz i nie dwa robił to już, czasem dla sportu, czasem dla pieniędzy, nigdy nikomu nie udało się złapać go za rękę. Pewnie, że nie udało mu się dostać do komputerów Ministerstwa Obrony, nawet tego nie próbował, ale już nie raz przechadzał się jak po parku w komputerach CNRS, francuskiego centrum badań naukowych. Podłączenie się do komputera jakiegoś stowarzyszenia medycznego było dla niego jedynie kwestią czasu. I odrobiny szczęścia. Bardziej niepokojące były plany Jackyego co do następnych etapów, ale przecież kto nie ryzykuje ten nic nie osiąga. W najdelikatniejszym, trzecim etapie akcji ster przechodził całkowicie w ręce Jackiego. Twierdził, że wie do kogo ma się zwrócić, i że lepiej aby zrobił to sam. Mniejsze ryzyko, a poza tym on sam tylko wiedział z kim i jak ma rozmawiać. Jeśli wszystko by się dobrze powiodło, to za jakieś sześć do ośmiu miesięcy mieli być bogaci. Bardzo bogaci. Jeśli by się nie udało, to albo nic się nie stanie, co jest prawdopodobne, albo do końca życia będą musieli cichaczem przemykać się po ulicach. Ale było to mało prawdopodobne. I zawsze można było sprzedać wiecznie wygłodniałym dziennikarzom, wyspecjalizowanym w sensacyjkach, kilka informacji, trochę fotografii. To też może przynieść pewne zyski. Jacky otworzył już konto w pewnym polskim banku w Luksemburgu. Nie ma to jak banki z byłych krajów komunistycznych - tak dbają o klienta, że umieszczone w nich pieniądze są bezpieczniejsze niż złoto w Fort Knox. A ich właściciel może spokojnie spać nie martwiąc się o nic, polscy bankierzy byli dyskretniejsi niż szwajcarscy. A jeszcze do tego luksemburskie prawo bankowe było lepsze od szwajcarskiego. Bermes nie lubił dzielić skóry na niedźwiedziu. Ale wiedział, że grube szychy z całego świata chętnie zapłacą za towar, którego dostawcą będzie on i Jacky. A poza tym, jeśli wszystko dobrze pójdzie, to nie oni będą z grubymi szychami pertraktować, a to eliminuje ryzyko represji. Gdy dojdzie do negocjacji, oni będą już opalali się pod palmami na jakiejś plaży na Oceanie Indyjskim. Jeśli wszystko dobrze pójdzie... Do drugiego etapu trzeba będzie wykorzystać stare znajomości ze światka najemników. Potrzeba będzie pewnie z pięciu ludzi, trochę sprzętu, duży kuter albo i statek. Może jeszcze helikopter. Bermes siedział z nogami na blacie biurka i rozmyślał. Zastanawiał się do kogo się zwrócić, w drugim etapie. Przed oczami stawały mu sylwetki starych znajomych, kumpli z Jugosławii, którzy za niewielkie pieniądze gotowi byli nadstawić kark. Było ich kilkunastu, nic tylko wybierać. Ustalili z Jacky'm, że nie będą z nikim dzielili łupu. Chłopakom, którzy wezmą udział w akcjii zapłacą z własnej kieszeni. Tak będzie bezpieczniej. Połowa przed akcją, połowa po akcji. Po 20 tysięcy dolarów na głowę, połowę wyłoży Jacky, połowę Bermes. W ten sposób chłopaki raz wykonawszy akcję pojadą do domu i nie będą musieli się martwić o resztę. A on i Jacky zajmą się resztą. Bermes sięgnął po notes z adresami i wizytówkami. Otoczył kółkiem pięć nazwisk i sięgnął po telefon. - Agnes, proszę mi znaleźć numer do hotelu Concorde w Metzu i wykręcić numer. - Powiedział do słuchawki. - Czekam. Telefon zadzwonił po kilkunastu sekundach. - Recepcja hotelu Concorde, słucham. - Proszę mnie połączyć z pokojem pana Neurohra. - Słucham. - Jacky był zaspany. Mocno zaspany. Wyraźnie alkohol wypity poprzedniego wieczora mu nie posłużył. - Cześć, tu Maurice, masz kaca? - Odwal się, najpierw mnie upijasz, a potem się dziwisz. Mam kaca i nawet bzyczenie much pod sufitem doprowadza mnie do rozpaczy. Czego chcesz? - Pamiętasz o czym wczoraj rozmawialiśmy? - Pewnie, że pamiętam. No i co, zdecydowałeś się? - Z tego co mówisz wnioskuję, że jednak nie bardzo pamiętasz. Już wczoraj ci powiedziałem, że jestem z tobą. Mam tu, przed sobą pięć nazwisk. Wpadnij do biura, to pogadamy i zadzwonimy do nich. - OK, jestem za pół godziny. Zjem coś tylko i jadę. Po trzech kwadransach Agnes weszła do biura. - Pan Neurohr do pana, panie dyrektorze. - Proszę go wprowadzić i niech nam pani przygotuje mocnej kawy. Pan Neurohr napewno z przyjemnością napije się kawy. - Nie wątpię, panie dyrektorze, wystarczy się mu dobrze przyjrzeć. - Agnes, niech pani będzie tak dobra i zachowa dla siebie komentarze na temat moich gości, dobrze? Jacky wszedł, usiadł na fotelu przy stoliku i drżącą reką wyciągnął papierosa. Następnie rozejrzał się niepewnie po pomieszczeniu. - Mam nadzieję, że u ciebie wolno palić. Bo w Kanadzie, to zapanowało zupełne szaleństwo. Nigdzie nie wolno palić. Nawet jak się jest w domu, to też lepiej wyjść do ubikacji, żeby cię nikt nie zobaczył z papierosem. - O, mój drogi, Francja nie jest gorsza od Kanady, tutaj też nigdzie nie wolno palić. Ostatnio dwóch moich pracowników przyszło z żądaniem wyznaczenia palarni dla palaczy. I zakazu palenia w biurach. Dla mnie informatyk bez papierosa to nie informatyk. Chorobą zawodową informatyków jest rak płuc. I marskość wątroby, ale to inna historia. - O nie wątpię, szczególnie po wczorajszym wieczorze. Ale wiesz, straciłem zupełnie mocną głowę, z której ponoć słynąłem w latach studenckich. Ale nieważne, co chciałeś mi powiedzieć? - Od rana siedzę tu i dumam nad tym, o czym rozmawialiśmy wczoraj. I pomyślałem, że mogę zastanowić się nad wyborem naszych towarzyszy. Myślę, że twój pomysł z płaceniem z własnej kieszeni jest dobry. Rozwiązuje to problem ewentualnych niesnasek. Tyle, że musimy wyłożyć pieniądze. Więc chciałbym ci zaproponować pewien układ... Bermes zawiesił głos patrząc uważnie w oczy przyjaciela. Historia, w którą miał się wplątać była tak niezwykła, że wolał się zabezpieczyć. Tak na wszelki wypadek. - No mów, i tak nie jestem dziś w stanie ci się sprzeciwić. - Otóż chciałbym ci zaproponować, żebyś to ty zapłacił chłopakom zaliczkę i wyłożył środki na realizację akcji, a ja zapłacę drugą część po robocie i oddam ci połowę innych kosztów. Co ty na to? Propozycja wydawała mu się uczciwa. Co do pieniędzy za robotę, nie było problemu. Każdemu najemnikowi całość pieniędzy należała się w pierwszej sekundzie rozpoczęcia akcji. Taka była niepisana umowa w tym fachu i wszyscy jej przestrzegali. W razie śmierci należne pieniądze wypłacane były wdowie albo innej wskazanej osobie. A co do kosztów sprzętu, to Jacky musiał ponieść to ryzyko, Bermes nie zamierzał wykładać pieniędzy, zanim na własne oczy nie przekona się o realności opowieści Neurohra. Kochajmy się jak bracia, liczmy się jak Żydzi. - Ty mi chyba nie wierzysz, przyjacielu. - Jacky patrzył się prosto w oczy Bermesa. - Chyba napewno mi nie wierzysz. Ale zgadzam się, jak chcesz. Mogę sfinansować początek akcji. - To nie tak, mój drogi. Tu nie chodzi o to, że ci nie wierzę. Tu chodzi o zasady. Kwestia pryncypiów. Pomysł jest twój, więc ty najwięcej ryzykujesz. A gdybym ci nie wierzył, nie siedziałbyś dziś w tym biurze. - Dobra, nie ma o czym mówić. Będzie jak chcesz. O kim myślisz? Kto z nami pojedzie? - Jean-Marc Becker, Robert Maurer, Antoine Bastesin, Aleksander Falkowski i Philippe Iribarne. Pięciu wystarczy, jak sądzisz? - Myślę, że tak, ale czemu chcesz zabrać tego holernego hrabiego? Wiesz, że go nie cierpię. - Bądź spokojny, nie dla jego pięknych oczu. Po prostu uważam, że jest skuteczny. I myśli. A z tego co mi opowiadałeś, to ważniejsze jest to, co się ma pod sufitem, a nie bicepsy. Czy nie tak? - Masz rację. Ale go nie lubię. Aleksander Falkowski był po kądzieli spadkobiercą wielkiej polskiej rodziny hrabiowskiej. Niestety po kądzieli tytuły nie przechodzą, ale Falkowskiemu nie przeszkadzało to chwalić się na lewo i na prawo swym arystokratycznym pochodzeniem. Nie zmieniało to faktu, że we wszystkich wspólnie odbytych akcjach był bardzo skuteczny. Nie był, jak wielu najemników, żądnym krwi zbójem, był inteligentnym wykonawcą rozkazów. Nie zabijał bez sensu, nie narażał swoich ludzi. Był po prostu skuteczny. - No to co, dzwonimy? - zapytał Bermes. - A pamiętasz jeszcze kody? Gdyby wzrok mógł zabijać, Neurohr leżałby trupem na podłodze. Kody pamiętało się całe życie, wszyscy pamiętali kody. Były kody na każdą okazję, aby wyjechać do Afryki, aby wykonać jakąś akcję w Europie dla któregoś z rządów, aby bronić kolegi. Bermes sięgnął po słuchawkę i wykręcił kilkunastocyfrowy numer. - Mówi Bermes, co dobrego? - Bermes, stary koniu, co się z tobą działo przez te lata? - Wszystko w porządku. Postanowiłem wysłać żonę z dzieciakami na wakacje na koniec świata... - powiedział zawieszając głos. Po drugiej stronie w słuchawce zapadła cisza. Słychać było oddech Falkowskiego, wreszcie cisza została przerwana. - A dokąd to, jeśli można wiedzieć? - Na Karaiby. - Mój Boże, przecież to musi cholernie drogo kosztować. - Dwadzieścia tysięcy za wszystko. - A z kim jadą? - Jest dwóch przewodników i jeszcze cztery inne osoby. - To nie jest wycieczka z grupą organizowaną? - Nie, po prostu kilka rodzin zdecydowało się tam pojechać, złożyły się i tyle. Zdecydowali, że gdyby było ich więcej, to przyjemność byłaby mniejsza. A poza tym wynajmują mały stateczek, samolot byłby za drogi. - Kiedy jadą? - Za dwa miesiące. Ale nic to, nie będziemy przecież rozmawiali o mojej rodzinie, opowiadaj, co u ciebie? Kiedy przyjeżdżasz? - Świetnie, że dzwonisz, właśnie chciałem to samo zrobić. Za kilka dni powinienem być we Francji. Będziesz miał dla mnie miejsce w pokoju gościnnym i butelkę dobrego wina? - Oczywiście panie hrabio. Jestem do usług. Kiedy mogę się pana hrabiego spodziewać? - W przyszły piątek, polecę do Frankfurtu porannym samolotem. Jeśli możesz, przyjedź po mnie. - Będę na ciebie czekał. Dla postronnego słuchacza rozmowa mogła wydać się bez znaczenia. Dla Falkowskiego były to jednak cenne informacje na temat ich wspólnej akcji. Zdecydował się i weźmie udział w akcji. Szczegóły omówią na miejscu, w piątek, już w drodze z Frankfurtu do Metzu. Machina ruszyła. Rozdział 3 W piątek rano Goldman zatelefonował do Taylora i powiedział, że się zgadza. - Cieszę się panie Goldman, myślę, że to rozsądna decyzja - odpowiedział Taylor. - Spotkajmy się u mnie w biurze, powiedzmy o drugiej. Przedstawię panu nieco więcej szczegółów i dopełnimy pewnych formalności. A od tej chwili może się pan uważać za pracownika Asocjacji. Punkt druga Goldman zapukał do drzwi sekretariatu. Sekretarka z uśmiechem zaprosiła go do środka. Jej uśmiech wydawał się nieco mniej sztuczny, a może tylko lepiej przyklejony. Wypełnianie druczków i świstków personalnych zajęło kwadrans. Następnie wszedł do biura dyrektora. - Proszę, niech pan siada, napije się pan szklaneczkę dżinu? - Nie, dziękuję. - Nienawidził dżinu, za każdym razem, gdy pił, miał ochotę wymiotować. - Panie Goldman - Taylor nalał sobie i wygodnie rozsiadł się przy stoliku - jeszcze raz chciałbym pogratulować panu decyzji. Mam nadzieję, że małżonka nie była przeciwna? - Raczej nie. Głównie zdziwiona. Sam pan rozumie, że nie codziennie proponowano mi 12 tysięcy miesięcznie. Jesteśmy zgodni, że taka suma pieniędzy warta jest poświęceń. Ale mam nadzieję, że będę mógł w czasie kontraktu przylecieć na jakiś czas do Montrealu. - Będzie pan miał miesiąc urlopu na rok. Będzie go mógł pan wykorzystać jak pan będzie chciał. Taylor z uśmiechem patrzył prosto w oczy swego rozmówcy. - Ale zanim wsiądzie pan do samolotu, porozmawiajmy o tym, co będzie pan robił. I czego nie będzie pan robił - dodał już bez uśmiechu. - Będę pana prosił o zobowiązanie się, że od tej chwili wszystko co pan usłyszy i zobaczy, zachowa wyłącznie dla siebie. Badania, które prowadzimy mają związek w pewnej mierze również z obroną narodową, więc sam pan rozumie, że wymagamy najdalej idącej dyskrecji. Ale mogę od razu pana uspokoić, że to, co będzie pan robił na Karaibach nie ma nic wspólnego z zabijaniem ludzi, wręcz przeciwnie... Taylor zawiesił głos i przez chwilę przyglądał się swej szklance. Goldman spodziewał się tego pamiętając o tym, co usłyszał podczas pierwszego spotkania w tym biurze i od Johnsa. Nie potrafił jedynie powiązać w żaden sposób faktu występowania Asocjacji o pomoc prywatną ze współpracą z obroną narodową. - Czytałem dokumenty, które poprzednim razem dała mi pańska sekretarka i jeśli mi pan wybaczy szczerość, zapytam wprost, czy ministerstwo obrony nie ma wystarczających środków na finansowanie waszych badań? Czemu apelujecie o pomoc prywatną? - Widzi pan, panie Goldman, nasze badania dotyczą obrony narodowej, ale też i osób prywatnych, jeśli można tak nazwać tych, których nazwiska widział pan na naszej reklamówce. Genetyka jest nauką dotyczącą wszelkich dziedzin życia, bo przecież właśnie życie jest jej główną domeną. Powiedzmy, że działamy jednocześnie w interesie publicznym i prywatnym. Obie sfery są w Asocjacji objęte całkowitą dyskrecją, sprawy obrony ze względów oczywistych a reszta dlatego, że to co robimy mogłoby się wydać niezrozumiałe w pewnych kręgach. Porozmawiamy o tym później, teraz chciałbym aby poszedł pan ze mną do laboratorium, gdzie zrobimy panu kilka testów, badanie krwi i parę innych zabiegów. Mam nadzieję, że nie boi się pan pobierania krwi? Ja na sam widok strzykawki mdleję jak licealistka. - Taylor wstał i z uśmiechem poprowadził gościa do drzwi. - Pani Jenkins zaopiekuje się panem, a gdy już wszystkie te nieprzyjemne operacje będą skończone, zapraszam pana ponownie do mojego biura, gdzie porozmawiamy trochę bardziej szczegółowo o pańskiej przyszłości. Trzecie piętro budynku zajęte było w całości przez ogromne laboratorium medyczne. Kilka kobiet w białych kitlach snuło się sennie po pomieszczeniach, z pokoju w głębi korytarza słychać było głosy zwierząt, prawdopodobnie laboratoryjnych. Pani Jenkins bez słowa zaprowadzila go do małej salki, gdzie pobrano mu odrobinę krwi, potem zmierzono, zważono, prześwietlono i zadano tysiąc sto pytań dotyczących chorób, które przebył w dzieciństwie, chorób rodziców, rodzeństwa i nieomalże listonosza. Potem przeszedł do sali, w której senny psycholog zrobił mu kilka prymitywnych testów, narzekając na bezmyślność dyrekcji, która kazała robić psychologiczne testy takiemu fachowcowi jak Goldman. Potem był elektrokardiogram, próba wytrzymałościowa na rowerze, elektroencefalogram i po dwóch godzinach tych katusz pani Jenkins sprowadziła go na drugie piętro do gabinetu Taylora. - Przykro mi, że musiał pan znosić te wszystkie manipulacje, ale regulamin Asocjacji jest bardzo surowy, nie możemy sobie pozwolić na niespodzianki. Mam nadzieję, że nie ma pan mi tego za złe? - Taylor był bardzo serdeczny i chyba naprawdę było mu przykro. - Napijemy się kawy? - Chętnie, po tych wszystkich badaniach zaschło mi trochę w gardle. Rozumiem oczywiście, że to wszystko było konieczne - Goldman usiadł na podsuniętym krześle i z przyjemnością wypił łyk podanej kawy. - Wygląda na to, że jest pan całkiem zdrowy na ciele i jeśli pan pozwoli, na umyśle. Potrzeba nam zdrowych ludzi, wie pan, nasz kontrakt przewiduje pokrycie kosztów leczenia, ale jak nie trudno się domyślić, dyrekcja nie lubi wydawać pieniędzy na szpitale. - Taylor sciszył nieco głos, jakby się obawiał, że ktokolwiek może usłyszeć to co mówi. - A przecież główna część pieniędzy, którymi obraca Asocjacja ląduje w szpitalach we wszystkich częściach świata. Porozmawiajmy o konkretach. Wiem, że może być to trochę niegrzeczne z mojej strony, ale pozwolę sobie przypomnieć panu, że w dokumentach, które dziś pan podpisał przed wejściem do tego biura było zobowiązanie do zachowania wszelkich uzyskanych informacji dla siebie. Jakiekolwiek niedotrzymanie tego zobowiązania pociągnie za sobą zerwanie kontraktu i ewentualne konsekwencje finansowo-prawne. Przykro mi, że po raz kolejny już o tym rozmawiamy lecz chcę by miał pan pełną świadomość, że praca, którą będzie pan wykonywał objęta jest zarówno tajemnicą służbową jak i państwową. A tajemnica ta jest na tyle ścisła, że prosiłbym, żeby nawet pańska żona nie była wprowadzana w te sprawy. Omówimy później wersję, którą przedstawi pan swym najbliższym i może być pan spokojny, że w dużej mierze będzie się ona pokrywała z rzeczywistością. Dlatego od razu uprzedzam, że pańska rodzina nie będzie mogła pana odwiedzić na wyspie, pańskie ewentualne wakacje na Karaibach będą się musiały odbyć poza naszym laboratorium. - Myślę, że doskonale zrozumiałem wszystko, o czym pan mówi - Goldman był nieco zniecierpliwiony, nie lubił gdy go traktowano jak jakiegoś nierozgarniętego szczeniaka - i zapewniam pana, że nie musi się pan obawiać jakiejkolwiek niedyskrecji z mojej strony. Oczywiście pod warunkiem, że jak mnie pan zapewnia, wszystko co będę robił jest całkowicie legalne. - Och, wie pan, wystarczy zadzwonić do FBI, oni panu powiedzą, czy nasza organizacja jest legalna - odpowiedział Taylor patrząc prosto w oczy Goldmana. Ten jednak nie zareagował. - Cieszę się, że się rozumiemy, panie Goldman. Przejdźmy więc do konkretów. Pozwoli pan, że przedstawię historię Asocjacji, główne tematy naszych badań i cele, ku którym zmierzamy. Nie będę zagłębiał się w szczegóły techniczne, bo ani ja, ani pan nie znamy się na tym wystarczająco. Będę mówił wyłącznie o sprawach ogólnych, ale myślę, że uda mi się pana zainteresować. Genetyka, jak pan wie, jest nauką względnie nową. Nowoczesne techniki badań naukowych pozwoliły w latach pięćdziesiątych zobaczyć chromosomy, w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych rozszyfrować część kodu genetycznego, w latach osiemdziesiątych wyhodowano pierwsze krzyżówki międzygatunkowe, w tychże latach rozpoczął się boom na dzieci z probówek. Równolegle trwały i do dziś trwają prace nad rozszyfrowaniem kodu genetycznego. Asocjacja praktycznie od początku brała udział w badaniach, w doświadczeniach laboratoryjnych, udostępniała sprzęt i pomieszczenia wybitnym i dobrze zapowiadającym się naukowcom. Naszą dewizą było i jest niedopuszczenie do zahamowania postępu. Czy wie pan, że gdyby od całości nakładów finansowych na badania genetyczne odjąć sumy wyłożone przez Asocjację, to rozszyfrowanie kody genetycznego zabrałoby naukowcom całego świata około dziesięciu tysięcy lat pracy. Z pieniędzmi Asocjacji możemy liczyć, że ludzki kod genetyczny zostanie rozszyfrowany za najdalej sto lat. Za sto lat choroby dziedziczne, wszystkie choroby dziedziczne, będzie można leczyć. Od zespołu Downa po skłonność do chorób wieńcowych. Ale droga ku temu nie jest usiana różami. Przypomina pan sobie, jak wiele dyskusji poświęconych było manipulacjom genetycznym. W latach dziewięćdziesiątych kościół katolicki potępił wszelkie takie manipulacje en bloc. A jakoś nikt nie mówił wtedy o manipulacjach genetycznych służących wszystkim, jak nowe odmiany zbóż czy zwierząt hodowlanych. Nie, mówiło się tylko o krzyżowaniu człowieka z małpą i o hodowli geniuszy, co, jeśli nawet zdarzało się w niektórych laboratoriach, to było i nadal jest całkowicie marginesową częścią badań. Folklor naukowy, nic więcej. A z resztą czemu przeciętny, cywilizowany człowiek może ze spokojem patrzeć na reportaże o umierających z głodu dzieciach, o ludziach umierających na choroby leczone w innych częściach świata w kilka dni, czemu ten człowiek może objadać się do syta ze swymi dziećmi, ze zwykłym katarem biec do szpitala, a nie chce się zgodzić, by dziecko sąsiada miało dwukrotnie większy iloraz inteligencji niż jego własne? Panie Goldman, zakazując prowadzenia badań naukowych nie zniweluje się różnic socjalnych - spójrzmy prawdzie w oczy - ten przeciętny, cywilizowany człowiek boi się, że jego status społeczny może być zagrożony i tyle. Nie pamięta o tym, że dzieci ludzi bogatych i tak wylądują w życiu lepiej niż jego własne i że to właśnie one, a nie jego, będą kiedyś rządziły światem. A chyba lepiej żeby ci, co nami rządzą byli inteligentniejsi od nas. A badania naukowe wymagają ciągłego napływu pieniędzy, ogromnych sum, które przecież będą koniec końców wydane z korzyścią dla ogółu. Wyhodowanie embriona geniusza, operacja aktualnie dość prosta, choć nie mamy jeszcze stuprocentowych sukcesów, kosztuje rodziców 2 miliony dolarów. Czy wie pan, ile wynoszą realne koszty? Gdy wliczymy elektryczność, gaz, pensję sprzątaczki i portiera - 700 dolarów. Pomyśli pan pewnie, że reszta idzie do kieszeni różnych dyrektorów jak ja. Otóż nie, reszta pieniędzy idzie na badania w innych dziedzinach, na opracowywanie nowych gatunków roślin, zwierząt hodowlanych, na badania nad chorobami dziedzicznymi. 1999300 dolarów płacą rodzice jedynie na to, by umierające z głodu dzieci miały co jeść, aby nie rodziły się potworkami, aby jednym zastrzykiem można było wyleczyć wszystkie choroby. Hodowla geniuszy potrzebna jest nam do finansowania innych, poważniejszych prac o charakterze ogólnospołecznym. Można powiedzieć, że nasi naukowcy hodują geniuszy w godzinach wolnych od pracy, ot tak dla wprawy. Czy jest to moralne czy nie, nie wiem, wiem, że dla przyszłości naszego świata nie ma to większego znaczenia. Ale nie wszyscy chcą to zrozumieć i wciąż jeszcze rozpętywane są kampanie prasowe skierowane przeciwko laboratoriom, przeciwko naukowcom. Jest to temat, który przyciąga przeciętnego zjadacza chleba. I wychodzi taki na ulicę krzycząc "PRECZ Z UCZNIAMI DIABŁA" nie zdając sobie sprawy, że tak naprawdę woła - "MAM W NOSIE DZIECI TRZECIEGO ŚWIATA" i ponadto, a właściwie przede wszystkim "NIE POZWOLĘ BY DZIECI SĄSIADA MIAŁY LEPSZE STOPNIE W SZKOLE NIŻ MOJE". Szczęśliwie nie ma to wpływu na tok naszych badań, przedstawiam panu pewne aspekty naszej działalności, by dowiedzieć się, jaka jest pańska opinia na ten temat. Goldman zastanawiał się przez dłuższą chwilę zanim odpowiedział. - Tak naprawdę to nie mam jasno sprecyzowanej opinii co do badań genetycznych. Nie obawiam się o to, że moje dzieci będą głupsze od innych, trudno mi też powiedzieć, czy wzrusza mnie tak naprawdę los dzieci trzeciego świata. Nie mam dwóch milionów, by kupić sobie genialne dziecko, ale nie przeszkadza mi, że inni to robią. Czy to co myślę ma jakiś związek z moją pracą? - Jestem zdania, że w obopólnym interesie leży wyjaśnienie pewnych spraw. Pańska praca będzie łączyła się z pewną częścią naszej działalności, powiedziałbym marginesowej, bardzo czułej na opinię społeczną. Chciałbym wiedzieć, czego się mam po panu spodziewać. Będę z panem szczery, nie uważam, że ukrywanie faktów dokonanych jest słuszne. Zanim przekroczył pan próg mego biura, wiedziałem o panu więcej niż pan sam. Powiedzmy tyle, ile wie o panu FBI. Nie mogłem sobie pozwolić na błądzenie ani na pomyłkę. I wiem, że zasadniczo nie powinien pan być przeciwny naszej działalności. Chcę jednak, by pan sam wypowiedział się na nasz temat. Przedstawię więc w ogólnym zarysie zakres pańskich obowiązków. Goldmana nie zaszokowało specjalnie, że Taylor pytał się o niego w FBI. Teczki otwarte są tam praktycznie na wszystkich, i skoro są, to ktoś z nich korzysta. Tym bardziej, jeśli szef Biura Śledczego jest członkiem Asocjacji. W teczce Goldmana nie było niczego, czego miałby się bać więc problem nie istniał. - Każdy z nas boi się śmierci. - Mówił dalej dyrektor. - Swojej, swych bliskich. Genetyka nie rozwiąże problemu umierania, umrą wszyscy prędzej czy później i na to rady nie ma. To co naukowcy mogą zrobić, to najwyżej przedłużyć życie, do pewnych granic oczywiście. Czy będzie to 120 czy 200 lat nie ma znaczenia, kostucha i tak zbierze co człowiek zasiał. Ale dla niektórych, a sądzę, że jest ich większość, lepiej żyć długo i w dobrym zdrowiu niż umrzeć młodo po ciężkiej chorobie. A tych co umierają jak to się mówi, w kwiecie wieku, jest bardzo wielu i myślę, że wiele by dali, by pobyć jeszcze trochę na tym padole. Umierają w wypadkach samochodowych, w katastrofach lotniczych, na choroby serca, na raka, na cukrzycę. Umierają, bo takie było ich przeznaczenie, ale też i dlatego, że lekarze nie mogli nic poradzić. Albo co gorsza mogli, ale nie mieli jak. Nie było dawcy organu, którego pacjent potrzebował, nie było odpowidenich narzędzi, odpowiednich kompetencji. I tu dochodzimy do głównego tematu naszej rozmowy. Czy wie pan jak się umiera na białaczkę? Ot, zwyczajnie, zasypia pan i nie budzi się już następnego dnia rano. Tyle, że przez kilka miesięcy leży pan w łóżku nie mogąc ruszyć ani ręką ani nogą i czeka pan, czy laboratorium znajdzie wreszcie dla pana dawcę szpiku kompatabilnego z pańskim. Są to miesiące przerażającego czekania, które niszczą bardziej niż choroba. Czasami dawca szpiku się znajdzie, czasami nie... A jak umierają chorzy na serce, czekając na ofiarę wypadku drogowego, która odda im swoje? Też leżą i każdy ruch powoduje sinienie twarzy, każdy wysiłek powoduje duszenie. I też zasypiają, by się już nigdy nie obudzić, bo chirurgom piętro niżej udało się odratować osiemnastoletniego chłopca przywiezionego z wypadku. Odratowali go, bo miał silny organizm i... serce jak młot. Tyle, że chłopiec nie ma lewego płuca i nerki, bo chirurdzy nie potrafią dokonywać cudów. To, czego nam brakuje, to magazynu części zamiennych, panie Goldman. Takich półek, gdzie leżałyby nerki, wątroby, serca i inne organy. Tylko brać i wszczepiać. Piękne by to było, prawda? Tylko narazie nierealne, serca czy nerki nie potrafimy jeszcze wyhodować tak, jak hoduje się kapustę czy kalafior. Być może kiedyś będzie to możliwe, ale narazie musimy zadowolić się technikami jakimi dyponujemy. A są one niewystarczające, by zapobiec niektórym chorobom, czy wyleczyć inne. Gdy znajdzie się dawca, znajdzie się biorca. Serca, nerki, płuca i wątroby zawsze mogą zmienić właściciela. Wystarczy znaleźć dawcę, a tych nie znajduje się na każdym rogu ulicy. Naukowcy pracujący dla Asocjacji mieli inny pomysł. Zamiast szukać ofiar wypadków dla zdobycia płuca czy nerki, postanowili zlikwidować problem już w zarodku. Niech płuca, nerki, serca i wątroby czekają na nas, aż będą potrzebne. Pomyśli pan, że sam sobie przeczę? Otóż nie, w tym co mówię nie ma sprzeczności. Te wszystkie organy nie będą leżały na półkach w celofanowych woreczkach. Będą znajdowały się w żywych organizmach gotowe w każdej chwili do przeszczepu. I będą to organy w stu procentach kompatabilne, w idealnym stanie. Goldman słuchał z coraz większą uwagą. Siedział sztywno ściskając filiżankę z kawą i zastanawiał się dokąd Taylor zmierza. Nie myślał chyba hodować świń czy małp z ludzkim sercem... A gdyby tak nawet było, to te serca musiałyby skądś pochodzić, a przecież przy wszelkich przeszczepach najważniejszym problemem był i jest dawca. I przecież organy te nie mogłyby być stuprocentowo kompatabilne... - Czy ma pan rodzeństwo? - zapytał Taylor wyraźnie nie oczekując odpowiedzi. - Pański brat, o ile wiem zginął na Grenadzie. A czy wie pan, że jeśli, nie daj Boże, zachoruje pan kiedyś na nerki, to pański świętej pamięci brat mógłby był pana uratować oddając panu swoją? Ale już teraz jest to niemożliwe, a ponadto choć istniałyby wysokie szanse, 85 na 100, że przeszczep by się przyjął, to te piętnaście procent mogłoby wystarczyć, by zasilił pan anielskie chóry. My proponujemy rozwiązanie tego problemu, jeśli nie dla pana, to przynajmniej dla pańskich dzieci. Tych, które jeszcze się nie narodziły. Skąd się bierze człowiek? Nie muszę chyba przeprowadzać tutaj kursu uświadamiania seksualnego. Dość powiedzieć, że z dwóch komórek, plemnika i jajeczka, powstaje jedna komórka. Zaczyna się ona dzielić w postępie geometrycznym, najpierw na dwie części, następnie na cztery, osiem i tak dalej, aż powstanie człowiek. Są i inne teorie na ten temat, jak na przykład ta, która mówi, że człowiek jest jedynie metodą rozmnażania się plemników i jeśli się uprzeć, to trudno temu zaprzeczyć. W każdym razie w pierwszym, krótkim okresie swego życia człowiek jest jedną komórką, która nestępnie dzieli się na dwie. I jeśli oddzielić tę drugą połowę od pierwszej otrzymamy rodzeństwo bliźniacze. Zdaża się to raz na osiemdziesiąt zapłodnień. Powstaje dwóch takich samych ludzi, dokładnie takich samych. Gdybym był teologiem, znając mechanizm powstawania bliźniaków, mógłbym zastanawiać się czy mają oni jedną czy dwie dusze. Zapłodnione jajeczko dzieli się przez pewien czas w sposób jednorodny. Każda nowa komórka jest dokładnie identyczna z sąsiednią. Potrafimy stwierdzić, w którym momencie dochodzi do definitywnego podziału na dwa odrębne organizmy. Potrafimy też, i to jest najważniejsze, stwierdzić, w którym momencie do takiego podziału już dojść nie może. Wszystko to może odbywać się pod mikroskopem i patrząc w ten mikroskop wiemy, że z jednego jajeczka będą bliźniaki, a z drugiego nie. Ale między momentem, w którym podział może nastąpić, a tym, gdy już wykształci się niepodzielny zarodek nowego organizmu, możemy interweniować. Interweniować i styworzyć bliźniaka. Bliźniaka, który nie miał żadnych szans na powstanie, bliźniaka, który nie będzie nikim, bo z założenia nie może istnieć. Pan nie jest osobą wierzącą, ale niech mi pan powie, czy ten bliźniak, którego stwarzamy, jest człowiekiem w religijnym sensie tego słowa, czy nie? Czy ma duszę? Bo przecież dobry Bóg chciał stworzyć tylko jednego, a myśmy stworzyli dwóch, czy trzech albo i dziesięciu. A to już w sposób naturalny nigdy się nie zdaża. Mało tego, to nie może się zdażyć, sama konstrukcja genetyczna na to nie pozwala. Tyle, że my tę konstrukcję nieco modyfikujemy. Tak, panie Goldman, człowiek zaczyna się coraz bardziej wtrącać w sprawy, które dotychczas były zarezerwowane dla Boga. To znaczy my, Asocjacja, zaczynamy wtrącać się w sprawy Pana Boga, stwarzając, tak jest, STWARZAJĄC istoty, które bez naszej interwencji nigdy by nie istniały. Myślę, że zaczyna pan rozumieć do czego zmierzam. Te klony, bo są to klony, trudno nazwać je ludźmi skoro nigdy się nie urodziły, są magazynami części zamiennych dla swego rodzeństwa. Nigdy się nie urodziły, bo hodujemy je w laboratorium, od początku do końca w inkubatorach. Hodujemy klony tak jak się hoduje kury, bo jak narazie nie potrafimy inaczej zrobić magazynu części zamiennych. Gdy dorosną wysyłamy je do obozu, czy jak pan woli, przechowalni, gdzie przebywają tak długo, jak długo nie zaistnieje potrzeba pobrania organów. Pańską rolą w tym przedsięwzięciu, panie Goldman, będzie kierowanie naszym ośrodkiem na Karaibach. Będzie pan magazynierem w pierwszym na świecie magazynie części zamiennych dla ludzi. Goldman siedział bez słowa i patrzył w oczy rozmówcy. Nie bardzo wiedział jak ma zareagować na to wszystko, co usłyszał. Zastanawiał się nawet przez chwilę, czy Taylor jest całkiem normalny. - Nie ukrywam, że jak narazie przerasta mnie to wszystko - zaczął nie bardzo wiedząc jak przerwać przedłużającą się ciszę. - Jednym słowem mam być kierownikiem nowoczesnego obozu koncentracyjnego... Panie Taylor, myślę, że jednak popełnił pan pomyłkę co do osoby. - Pańska reakcja była do przewidzenia. - Taylor uśmiechnął się szeroko. - Popełnia pan jednak pewien błąd. W obozach koncentracyjnych byli ludzie, w naszym ośrodku są klony... - Jaka to różnica?! To są ludzie tacy jak pan i ja! - Ogromna różnica, to nie są ludzie. Nie wystarczy mieć ręce, nogi i głowę by być człowiekiem. Po to by nim być potrzeba czegoś więcej. Klony nie są ludźmi, bo po pierwsze nigdy się nie urodziły, więcej, nie miały prawa się urodzić, po drugie nie są ludźmi, bo nie mają świadomości, że mogliby nimi być. Klon ma wymazywaną pamięć co kwartał. Klon nie potrafi mówić, czytać, pisać, klon nie ma żadnej świadomości. Jest, zgodzę się ostatecznie na porównanie, małpą trochę bardziej niż inne do nas podobną. Ale i nawet to porównanie nie jest dobre. Małpa ma świadomość tego, że jest małpą, małpa potrafi się bać, cieszyć, małpa kocha swoje potomstwo. Klon jest tego wszystkiego pozbawiony, klon wegetuje, oddycha, je i wydala. I nic ponadto. - Ale to wy mu nie pozwalacie na nic więcej. - Nie pozwalamy, bo nie widzimy potrzeby. Myśmy stworzyli klona i uważamy, że mamy prawo własności. Nie pozwalamy tak, jak nie pozwolimy komórce, z której już niedługo wyhodujemy ludzkie serce wyrosnąć na pełnego klona. A przecież nie zaprzeczy pan, że hodowla serc i płuc nie wzbudziłaby w panu wątpliwości natury moralnej. A ponieważ serca jeszcze wyhodować nie możemy, hodujemy całe organizmy. - Ale przecież oni mają mózg, myślą... - Nie bardziej niż pomidor, którego prędzej czy później zje pan w hamburgerze. To są istoty, które tym różnią sie od roślin, że nie mają korzeni. Może nieco przesadzam, ale niewiele. O ile wiem, nie ma pan nic przeciwko sztucznemu utrzymywaniu przy życiu ofiar wypadków w stanie tak zwanej śmierci mózgowej. A przecież to co my robimy, to jest to samo, tyle, że nasi podopieczni nie są ofiarami wypadków, bo żaden wypadek nie może się im przydażyć. A cel jest ten sam - ratowanie życia ludzi. Nasze klony, panie Goldman, nie widują wschodów słońca, bo od początku do końca swego życia znajdują się w laboratorium, z którego nigdy nie wyjdą. Pańskim zadaniem będzie między innymi zadbanie o to, by warunki ich wegetacji były optymalne. - Ja myślałem... to znaczy, sądziłem, że te klony... że one tak jak my... - Myślał pan, że ot po prostu są to ludzie jak pan i ja, tylko przeznaczeni na rzeź? Panie Goldman, genetyków można podejrzewać o różne pomysły, ale nie przesadzajmy. Mówiłem już panu, że myśmy ich stworzyli, ale przecież nie po to, by byli ludźmi lecz by służyli jako magazyn części zamiennych. Nie ma potrzeby, by żyli życiem takim jak pan czy ja. Żyją, by żyły ich organy, tak jak ludzie w stanie śmierci mózgowej mają podtrzymane pewne funkcje życiowe, by oddać swe serce czy wątrobę komuś potrzebującemu. Różnica jest taka, że nasi podopieczni stwarzani są na zamówienie, a ich utrzymanie kosztuje zleceniodawców 250 tysięcy dolarów rocznie, nie mówiąc o kosztach operacyjnych i innych, o których nie będziemy teraz rozmawiać. Czy pańskie obiekcje zostały rozwiane? Rozdział 4 Telefony zajęły im ponad dwie godziny. Wyglądało na to, że wszyscy zgadzali się na udział w akcji, która nie była "wycieczką zorganizowaną". W kodzie najemników "wycieczka zorganizowana" oznaczała akcję na polecenie jakiegoś rządu czy przedstawicieli jakichś władz. Była ona o tyle bezpieczniejsza, że zleceniodawca zapewniał uczestnikom jakieś przynajmniej minimalne zaplecze. Istniały jakieś "tyły" gdzie w razie porażki można było się schronić, opatrzyć rany. "Wycieczka niezorganizowana" była akcją samodzielną, bez osłony i bez zaplecza. Ale wszystko miało swą cenę i najemnicy za pieniądze gotowi byli na wiele. Bermes wyznaczył na niedzielę spotkanie całej ekipy. Do niedzieli postanowił zobaczyć, czy uda mu się podłączyć do komputera w Montrealu. Był przekonany, że nie powinno mu to sprawić kłopotu. Po wyjściu Neurohra poprosił Agnes o znalezienie mu książki telefonicznej Montrealu. Sekretarka przyzwyczajona była do różnych ekstrawaganckich poleceń szefa, ale tym razem nie wytrzymała. - Panie dyrektorze, niech mi pan powie gdzie ja panu znajdę w Metzu książkę telefoniczną Montrealu. Niech mi pan poda nazwę firmy, to dowiem się numeru w informacji międzynarodowej. - Agnes, moja droga Agnes - Bermes uśmiechnął się do dziewczyny. - Czy pamięta pani, co powiedziałem, gdy przychodziła pani do mnie pracować? Powiedziałem pani, że potrzeba mi osoby z inicjatywą, osoby z wyobraźnią a nie jedynie gryzipiórka i maszynistki. I co mi pani odpowiedziała? Że jest pani w stanie wykonać nawet najbardziej niezwykłe polecenia... - Tak panie dyrektorze, ale dodałam jeszcze, proszę nie zapominać, "w granicach zdrowego rozsądku". - A co, odszukanie w Metzu książki telefonicznej Montrealu przekracza pani zdaniem granice zdrowego rozsądku? Uważam, że wcale nie przekracza. Ale spróbójmy inaczej. Agnes, mam do pani prośbę. Niech pani będzie taka dobra i znajdzie mi książkę telefoniczną Montrealu... Co pani na to? Agnes wyszła na korytarz nie zamykając drzwi. Miała wrażenie, że jeszcze chwila, a rzuci to wszystko i pójdzie do domu. Ale jednak rozsądek zwyciężył i spokojnie doszła do biurka. Sięgnęła po telefon i zaczęła wydzwaniać. Książkę miała po półtorej godziny szukania. Aż sama się dziwiła, jak jej to łatwo poszło. Wzięła służbowego Peugeota i pojechała po nią do biur France Telecom, francuskich telefonów, które jak się okazuje, mają do dyspozycji książki telefoniczne z całego świata. Weszła następnie do biura Bermesa i ostentacyjnie rzuciła ją na biurko. - Znalazłam, ale zastanawiam się, co pan wymyśli następnym razem. Bo jeśli to będzie wczorajsze menu z restauracji w hotelu Holliday Inn w Kapsztadzie, to ja się podaję do dymisji. Bermes spojrzał na zegarek, pokiwał głową i z niewinnym uśmiechem powiedział: - Widząc czas, w jakim znalazła mi pani tę książkę, sądzę, że nie byłoby problemu z menu z Kapsztadu. Bardzo pani dziękuję. Nie ukrywam, że nie bardzo wiedziałem, gdzie coś takiego znaleźć. Może mi pani zrobić kawy? Agnes wyszła zrobić kawę, a Bermes zaczął przeglądać książkę telefoniczną. Potrzebował jej, by sprawdzić możliwość najprostszego połączenia z komputerem Asocjacji. W większych przedsiębiorstwach komputery połączone były zazwyczaj w sieć, a sieć opierała się na liniach telefonicznych. Najłatwiej było dostać się do komputera przez telefon. Oczywiście trzeba było wiedzieć jak. Nie każdy mógł to wiedzieć, ale Bermes nie jedną już sieć robił i znał przeróżne sprytne sztuczki, by tego dokonać. Najprostszą drogą był telefax. Od momentu pojawienia się telefaxu technologia jego konstrukcji rozwijała się w zawrotnym tempie. Bez faxu już nikt nie potrafił pracować, faxem przesyłało się wszystko. Telex, który królował od lat we wszelkiego rodzaju biurach właściwie całkowicie przestał istnieć. Oczywiście, były firmy, które z niego jeszcze korzystały, ale było ich coraz mniej. Jedyną różnicą między dokumentem przesłanym faxem, a dokumentem przesłanym telexem była wartość prawna. Otóż jedynym dokumentem przesłanym telegraficznie, a mającym wartość dowodu w ewentualnym sporze był telex. Konstrukcja i metoda działania telexu, a także zabezpieczenia systemu powodowały, że nie można było telexu podrobić. Z faxem można było robić wszystko co się chciało. Ale mało kto pamiętał o uwarunkowaniach prawnych i wszyscy woleli porozumiewać się faxem, a nie telexem. I tu otwierało się szerokie pole działania dla wszelkich ewentualnych piratów informatycznych. Początkowo faxy były osobnymi urządzeniami, które podłączało się do sieci telefonicznej, jak zwykły telefon. Przez dłuższy czas zachowały nawet słuchawkę telefoniczną i klawiaturę do wybrania numeru. Ale rozwój elektroniki, telekomunikacji i informatyki spowodował stapianie się faxów z komputerami by doprowadzić do ich połączenia. Po co kupować kosztowny aparat, jaśli można zakupić niewielki moduł elektroniczny i zainstalować go w komputerze? Istniały przecież moduły dla wszelkich modeli komputerów, od wielkich począwszy na mikrokomputerach kończąc. Wygodniej było odbierać informacją bezpośrednio w terminalu informatycznym niż na kartce papieru. I łatwiej było wysłać dokument bezpośrednio z edytora tekstu niż drukować i przepuszczać przez maszynkę. Elektronicy instalujący faxy nie brali prawie nigdy pod uwagę wymagań bezpieczeństwa systemów informatycznych. Jak sami mówili, "szli na skróty". Skądinąd trudno było pogodzić wymogi bezpieczeństwa z ogólną dostępnością faxu dla każdego, kto wykręci odpowiedni numer. I wszyscy zaczęli instalować faxy w komputerach nie myśląc o piratach. Bermes o tym wiedział, ale nie opowiadał o tym nikomu. Prędzej czy później sprawa i tak zostanie roztrąbiona przez wyspecjalizowane miesięczniki, ale narazie mógł korzystać z tej niezwykłej drogi. Sam korzystał ze staroświeckiego modelu faxa i nieczuły był na różnego rodzaju akcje promocyjne faxów komputerowych. W książce telefonicznej wyszukał numer faxu Stowarzyszenia Medycznego do Spraw Badań Genetycznych. Był tylko jeden, co oznaczało, że jest na dobrej drodze. Większe firmy, jeśli miały kilka numerów, posiadały z reguły stare modele faxów. Te, które miały tylko jeden, podłączały go do komputera, który sam zarządzał kolejnością przesyłki dokumentów i sam wykręcał numer. Jacky Neurohr wyjaśnił mu jak pracował na swoim terminalu. Podał mu kilka kodów, które miał wpisywać, gdy miał wyświetlić na ekranie poufne informacje. Kody zawsze mogą się przydać, ale lepiej próbować starymi, wypróbowanymi metodami. Przy pomocy swojego mikrokomputera wykręcił numer do Kanady. Następnie uruchomił program, który napisał już kilka lat temu. Program, który jak po nitce do kłębka dochodził do serca komputera przechodząc przez sygnał faxu. Na dodatek wprowadzał takie zamieszanie na linii, że gdyby ktoś chciał sprawdzić skąd pochodzi połączenie telefoniczne, jako odpowiedź uzyskałby zestaw 16 par cyfr nie mających nic wspólnego z numerem telefonu. Na ekranie zaczęły pojawiać się szeregi niezrozumiałych znaków i cyfr. Bermes nie wiedział, co mogą oznaczać, ale nie miało to dla niego najmniejszego znaczenia. Program, który napisał sam docierał do punktu, począwszy od którego musiał działać człowiek. Ekran przestał wyświetlać niezrozumiałe znaki, pokazał się natomiast napis: Canadian Fax Networks Corporation Vancouver - Canada system Sequoia S 490 Fax serial number SC 22245679 Był to punkt wyjścia do dalszych działań. Instalatorzy faxów zawsze zostawiali po sobie ślad. Program Bermesa potrafił wywąchać ten ślad, jak świnia wywąchuje trufle. W swoim mikrokomputerze zainstalowanych miał kilkaset takich śladów. Miał klucz do faxów wszystkich największych firm świata i conajmniej połowy mniejszych. CFNC była poważną firmą - Stowarzyszenie Medyczne do Spraw Badań Genetycznych nie zadaje sie z małymi spólkami. I to ich zgubi - pomyślał uśmiechając się pod nosem. Po kilkunastu sekundach był już w sercu komputera centralnego. Zaczął rozglądać się, szukając jakiegoś punktu zaczepienia, jakiegoś początku, który pozwoliłby mu iść dalej. Znalazł go dość szybko. Wszedł w klasyczny system obiegu informacji tak, jakby był zwyczajnym użytkownikiem komputera Stowarzyszenia. W ciągu kilkunastu minut zebrał wszelkie interesujące go informacje. Starał się pracować jak najszybciej, aby obsługa komputera i użytkownicy nie zorientowali się, że linia telefoniczna faxu jest zbyt długo zajęta. Gdy przechwycił ostatnią fiszkę, przerwał połączenie. Nie interesowało go nic więcej, nie zamierzał instalować żadnych wirusów ani bomb logicznych. Zebrane informacje wydrukował na podręcznej drukarce, zwinął je i wsadził do nesesera. Zamknął drzwi od biura i szybkim krokiem ruszył do wyjścia. - Agnes, gdyby ktoś mnie szukał, to mnie nie ma i nie wiadomo kiedy będę. - Tak jest panie dyrektorze. A gdyby dzwonił prezydent? - Szczególnie gdyby dzwonił prezydent. Rozłożył w domu na biurku wszystkie wydruki i zaczął je po kolei czytać. Miał w ręku sto pięćdziesiąt fiszek klonów znajdujących się w laboratorium na wyspie Świętego Patryka. Na każdej z fiszek była fotografia, twarze były bez wyrazu, głowy ogolone na łyso. Był tam wnuk prezydenta Stanów Zjednoczonych. Miał numer 744. Byli synowie i córki, wnuki i wnuczki aktorów, senatorów, deputowanych i innych grubych ryb z całego świata. Był nawet wnuk dyktatora Korei Północnej. Wyglądało na to, że Jacky wiedział o czym mówi. Bermes z zainteresowaniem czytał informacje, które bardziej przypominały kartę choroby niż personalną. Choroby, to może niezbyt dobrze powiedziane, klony nigdy nie chorowały, większość czasu pozostawały w sterylnych warunkach i nie miały gdzie się zarazić. Chociaż nie, klon syna księcia Walii złamał nogę. A jednak i klonom mogło się czasami coś przydażyć. Bermes z coraz większym zainteresowaniem przeglądał fiszki. Chciał dokonać pierwszej selekcji. Nie mogli zająć się wszystkimi, trzeba było wybrać dziesięciu, najlepiej z najbogatszych rodzin. Musiał najpierw ustalić kryteria wyboru. I to zanim przejrzy wszystkie fiszki, by nie sugerować sobie kryteriów na podstawie przeczytanych informacji. Po pierwsze - wiek. 20 - 30 lat. Organizm jest wtedy najodporniejszy, nie wiadomo jak długo to wszystko potrwa i jak klony to wszystko zniosą. Po drugie płeć. Lepiej wybrać mężczyzn, zlikwiduje to niepotrzebne dwuznaczne sytuacje w czasie operacji. Nigdy nic nie wiadomo z chłopakami. Nie wiadomo też co będzie potem. Po trzecie pochodzenie. Wydawałoby się, że najlepiej wybrać tych z najbogatszych rodzin. Ale czy napewno? Rodzina Salenzano z Detroit miała na wyspie Św. Patryka aż trzy klony. Nieźle musieli płacić za ich utrzymanie. Ale przecież lepiej z nimi nie zadzierać, tacy ludzie mają zazwyczaj długie ręce. I nie lubią, gdy obcy mieszają się do ich spraw rodzinnych. Najlepiej wybrać rodziny poza wszelkimi podejrzeniami, rodziny o nazwiskach znanych szerokiej publiczności. Długo przeglądał fiszki, jedne odrzucał, drugie odkładał, wracał do tych, które odrzucił. Wreszcie, gdy było już dobrze po jedenastej wieczorem ułożył plik dziesięciu fiszek. Odetchnął, nalał sobie zimnej kawy z porannego parzenia i poszedł spać. Następnego dnia rano zadzwonił do Agnes, by poinformować ją, że nie przyjdzie do biura. Spakował do nesesera trochę papierów, wsiadł do samochodu i ruszył do Frankfurtu po "Hrabiego". Samolot lądował o dwunastej trzydzieści, miał przed sobą jeszcze cztery godziny. Zupełnie wystarczająco, by pokonać 280 kilometrów dzielące Metz od Frankfurtu. Lotnisko we Frankfurcie jest gigantyczne. Mimo tego wciąż się rozbudowywuje i końca prac nie widać. Bermes nie znał niemieckiego, nie lubił tego języka, więc nie bez kłopotów odnalazł terminal, do którego podchodziły samoloty z Polski. Stojący przy drzwiach ponury policjant przyjrzał mu się bardzo dokładnie. Od kilku miesięcy niemiecka policja była w stanie najwyższej gotowości bojowej. Arabskie organizacje terrorystyczne zagroziły Niemcom straszliwymi represjami za udział Bundeswehry w drugiej akcji przeciwko Irakowi. Był to pierwszy przypadek w ostatnim pięćdziesięcioleciu gdy armia niemiecka brała udział w akcji zbrojnej poza granicami Niemiec. Wszedł do hali terminala i stanął za szklaną szybą oddzielającą oczekujących od przylatujących. Na tablicy świetlnej ogłoszono właśnie przylot samolotu Lufthansy z Warszawy. Przez bramki kontroli paszportowej zaczęli wysypywać się pierwsi przyjezdni. Poznał Falkowskiego od razu. Wysoki, lekko rudawy blondyn, krótko ostrzyżony brodacz wyróżniał się swymi 195 centymetrami i szerokimi barami. Jak było w zwyczaju najemników, obaj udali, że się nie znają. Nigdy nie wiadomo, kto może jednego lub drugiego śledzić. Spotkają się po wyjściu. Falkowski przejdzie koło niego, wyjdzie na zewnątrz i stanie przy drzwiach. Bermes wsiądzie do samochodu i ruszy, tak aby Hrabia zobaczył, jaki ma samochód i czy napewno nikt go nie śledzi. Teoretycznie na takie spotkania nie wolno było przyjeżdżać z "ogonem". Ale przecież nie zawsze udawało się ogon zgubić, coraz to nowe techniki inwigilacji utrudniały ucieczkę śledzącym. Wsiadł do samochodu, który specjalnie zaparkował blisko wyjścia, na parkingu dla taksówek. Mandat zza wycieraczki schował do kieszeni. Trzydzieści marek nia stanowiło problemu, a jeśli miał ogon, to będzie mu trudno umknąć uwadze Falkowskiego. Wystarczy popatrzeć na inne źle zaparkowane samochody, które ruszają z miejsca. A mandat jest jeszcze jednym z elementów kontroli. Jeśli ruszy za nim samochód, który nie miał mandatu za wycieraczką, są duże szanse, że go śledzi. Policjanci nie wypisywali mandatów kolegom. Ruszył i spokojnie włączył się w ruch. Falkowski stał przy krawężniku i obojętnie patrzył gdzieś w lewo. Po przejechaniu kilku przecznic prowadzących do innych terminali zawrócił. Gdy go zobaczył, Hrabia ruszył szybkim krokiem przed siebie. Teraz Bermes miał sprawdzić czy Polak nie ma ogona. Wyglądało na to, że za nim nikt nie jechał, bo gdyby Polak zobaczył coś podejrzanego, nie ruszyłby przed siebie lecz dalej stałby w miejscu. Za Falkowskim najwyraźniej też nikt nie szedł. Po kilkuset metrach podjechał i otworzył prawe drzwi. - Wsiadaj dryblasie, jedziemy. - Jak się masz stary byku - Falkowski uśmiechał się szeroko. - Ile to już lat się nie widzieliśmy? - Będzie ze cztery z okładem - Bermes ścisnął dłoń Polaka. - W ogóle się nie zmieniłeś od tamtego czasu. - O skoro tak mówisz, to musiałem się nieźle posunąć. Ale jeszcze mam trochę sił, by zarobić nieco pieniędzy. A co u ciebie, dalej bawisz się w komputery? - Mam małą firmę, jakoś mi to idzie, mam z czego żyć, ale wciąż mi czegoś w życiu brak. Tak jak i tobie. Pamiętasz jak rozmawialiśmy wtedy w Mostarze? - Pewnie, że pamiętam, sikałeś ze strachu w majtki, jak Serbowie walili do nas z siedemdziesiątki piątki. Bermes nacisnął pedał gazu do oporu i sunęli teraz ponad 230 km na godzinę. Rozmawiali przez chwilę o kolegach, których już nie było. Niektórzy polegli, inni trafiali za kraty. Ciężko było myśleć o kolegach, którzy odeszli. Ciężej jeszcze było dowiedzieć się, że któryś z nich zmarł w więzieniu. Dla żołnierza była to najgorsza z możliwych śmierci. Najemnicy nie umierają w więzieniu, najemnicy umierają na polu bitwy, od kuli. Albo ze starości, pod palmami na Wyspach Kokosowych. - A ty co robiłeś od tego czasu? Byłeś jeszcze gdzieś po Jugosławii? - zapytał Hrabiego. - Byłem w Iraku. Wzięli nas tam Amerykanie, do bardzo brudnej roboty na tyłach wroga. Tak brudnej, że nawet nie chcieli posłać swoich zielonych beretów. Oj ciężko było, ciężko. Mieliśmy zaatakować jakąś małą wioskę, gdzie ukrywała się rodzina prezydenta. Spuścili nas na spadochronach i obiecali podstawić helikopter po dwudziestu czterech godzinach. Znaleźliśmy jakieś dwie kobiety z gromadką dzieci pilnowane przez kilkunastu goryli. Ochroniarzy sprzątnęliśmy, a kobiety z drobiazgiem zabraliśmy dżipami w stronę Basry. Zanim przejechaliśmy 10 kilometrów, mieliśmy już za nami pościg. Nieźle żeśmy się natrudzili, żeby się wymknąć, ale w końcu zgubiliśmy cholernych sierściuchów. Na nic się to nie zdało, bo jak kobiety zobaczyły, że pościg nas nie złapie, to wzięły i otruły dzieciaki, a same rozerwały się granatem. Straciliśmy przy okazji dwóch chłopaków. Potworne to było, mówię ci, ci Arabowie to zupełnie dzicy ludzie. No i oczywiście helikopter nie przyleciał i musieliśmy się sami przebijać przez prawie dwieście kilometrów pustyni. - Zapłacili wam chociaż? - A pewnie, że zapłacili, zabitym też, ale potem dostaliśmy kopa w dupę i tyle z tego było. Z Amerykanami nie jest łatwo. A co ty masz mi do zaproponowania? - Karaiby mój przyjacielu. Karaiby, słoneczne plaże, piękne Indianki i palmy nad wodą. Spokojną akcję, bez fajerwerków, przyjeżdżamy, napędzamy trochę strachu towarzystwu i po sprawie. A w kieszeni 20 tysiączków. - Coś mi to za ładnie brzmi, mój kochany. Coś zbyt to wszystko piękne. Akcja nie jest zorganizowana? - Nie. Przewodnikiem będzie Jacky. I ja, ale głownie to on. Pojutrze spotykamy się u mnie, to wszystko omówimy. Niewiele rozmawiali w dalszej drodze. Obaj wspominali dawne czasy i Jugosławię, gdzie się poznali. Po półtorej godziny jazdy byli na granicy francuskiej. Bermes nie obawiał się specjalnie kontroli, samochód zarejestrowany miał w Metzu, w departamencie graniczącym z Niemcami, a tych raczej na granicy nie zatrzymywano. Przejechali obok opustoszałych budek celników z przepisową prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Kilkanaście kilometrów od granicy stała bramka do płacenia za autostradę. Przy bramce stał lotny patrol celników na motorach. Jeden z motocyklistów ruszył za nimi, gdy przekroczyli bramkę. - Jesteś czysty? - zapytał Bermes. - Jak łza. Ale nie lubię tych facetów. Wydaje im się, że wszystko im wolno. Zatrzymają nas, myślisz? - Zobaczymy zaraz. Celnicy na motocyklach wyprzedzili ich i kazali zjechać na pobocze. Skontrolowali papiery, zajrzeli do bagażnika i odjechali. Polowali raczej na ciężarówki, samochody osobowe zatrzymywali jedynie dla rozrywki. W Metzu Falkowski wynajął pokój w hotelu naprzeciwko dworca i poszedł zwiedzać miasto. Nie miał nic więcej do roboty aż do niedzieli, do spotkania wszystkich uczestników planowanej akcji. * Komisarz Jacques Richert z DST, francuskiego kontrwywiadu w Metzu, przeglądał papiery leżące na biurku. Miał przed sobą kilka teczek personalnych i raporty. Wśród papierów przewracały się zdjęcia czarnego mercedesa 500 sfotografowanego na bramce na autostradzie pod St.Avold. W mercedesie wyraźnie widać było twarze dwóch mężczyzn. Kierowcę, Maurica Bermesa znał dobrze, były najemnik, który zmieniwszy zawód stał się właścicielem doskonale prosperującej firmy informatycznej na Technopolu w Metzu. Drugiego nigdy nie widział. W raporcie lotnego patrolu wpisane było - Polak, lat 35, Aleksander Falkowski, paszport polski, zamieszkały w Polsce. Richert sięgnął po telefon. Po wykręceniu kilkunastu cyfr usłyszał sygnał. Nie potrafił mówić po polsku, więc nieporadną angielszczyzną poprosił do telefonu pułkownika Wilczyńskiego, którego poznał kiedyś na stażu w Interpolu. Nie miał wcale przeczucia, ani nie spodziewał się rewelacji. Po prostu postanowił nie odnosić akt do archiwum, zanim nie sporządzi kompletnego raportu z akcji inwigilacyjnej. Po dwudziestominutowej rozmowie z Wilczyńskim podszedł do faxu, który stał w sąsiednim biurze i czekał. Pomyślał sobie, że może to była jednak intuicja... Gdy przeczytał raport z polskiego Urzędu Ochrony Państwa postanowił nie odnosić akt do archiwum. Sięgnął po telefon i połączył się z wydziałem operacyjnym. Rozdział 5 Dojście do bunkra nie było łatwe. Jedyna ścieżka, którą można było przejść, była właściwie niewidoczna. Oczywiście Goldman, łysy Daniel i pielęgniarki znały ją na pamięć, ale dla kogoś z zewnątrz była to droga nie do przebycia. Cały teren był zaminowany, raz na pół roku przyjeżdżała ekipa saperów i sprawdzała stan min. Min, które według słów zagadniętego sapera nie zabijały tylko urywały nogi. - Wie pan - tłumaczył Goldmanowi młody saper - na wojnie czasami lepiej poranić niż zabić przeciwnika. Jak się zabije to reszta idzie dalej, jak się porani kilku musi się nim zająć i nie biorą udziału w walkach albo opóźniają marsz. A co wy tu właściwie robicie? Widać było z jak wielkim zdziwieniem młody żołnierz patrzył na bunkier, płot i pole minowe. - To jakieś super tajne laboratoria, co? Mówili nam, że nie mamy prawa nikomu opowiadać o tym, co widzieliśmy. Pan jest z Pentagonu? - Ściśle tajne - odpowiedział Goldman, - lepiej zmieńmy temat. Przy bramie stał łysy Daniel. Przyglądał się swemu szefowi, który pewnym krokiem przechodził przez pole minowe. Dwa kroki do przodu, w lewo, trzy kroki, w prawo, cztery kroki i brama. Druty kolczaste stanowiły drugi pas ochronny. Był to jakiś sprytny system drutów połączonych w obwód elektryczny, który przy jakimkolwiek naruszeniu ciągłości włączał alarm. Wystarczyło ponoć przeciąć jeden drut, by zaczęła wyć syrena, nastąpiło zablokowanie drzwi od bunkra i został nadany automatyczny sygnał radiowy informujący centralę o wtargnięciu nieproszonego gościa na teren obozu. Początkowo Goldman obawiał się, że alarm włączy się przypadkowo, uruchomiony przez jakieś zwierzę czy wiatr. Ale okazało się, że zwierząt na wyspie nie ma, to znaczy nie ma takich, które mogłyby tego dokonać, a wiatr, nawet huraganowy, nie był w stanie zerwać drutów. Chociaż wczorajszy huragan zabawił się minami, powodując eksplozje conajmniej kilkunastu, rzucając na nie kawałki wyłamanych gałęzi i kamienie. Kolejna ekipa saperów będzie miała trochę roboty przy zakopywaniu i maskowaniu nowych. - Za godzinę zaczynamy. - łysy Daniel otworzył bramę. - Zejdzie pan od razu do laboratorium czy robimy sami? - Zejdę z wami. Jak tam nr 24? Noga mu się zrosła? - Nie wiem, niech pan zapyta dziewczyn, to ich robota. Były trzy pielęgniarki. Ich zadaniem było utrzymywanie klonów przy życiu, kontrola ciśnienia, rytmu serca itp. Miały pod opieką sto pięćdziesiąt klonów, po pięćdziesiąt każda. Były wśród klonów nich kobiety, byli mężczyźni, były i kilkunastoletnie dzieci. Wielokrotnie Goldman zastanawiał się czy są to mężczyźni i kobiety, czy też samce i samice... Myślał o stronie moralnej działalności, w której uczestniczył lecz uznał, że opory moralne, przynajmniej w jego przypadku, powinny maleć w tempie, w jakim pęczniało konto w banku. W bazie nikt nigdy nie rozmawiał o tych sprawach. Był to temat niechętnie podnoszony, wszyscy woleli rozmawiać o czymś innym. Pielęgniarki były wysoko kwalifikowanymi specjalistkami w swej dziedzinie, zarabiały niewiele mniej niż szef placówki, a praca była dość prosta. Chodziło o utrzymanie przy życiu w dobrym zdrowiu kilkudziesięciu osobników, łagodnych jak szczenięta, nie stawiających nigdy oporu i nigdy właściwie nie chorujących. Nic więc dziwnego, że dwie były już tu na drugim z kolei kontrakcie. Trzecia, o pięknym imieniu Elsa zjawiła się na wyspie przed trzema miesiącami zastępując Angelę, która popełniła samobójstwo po ostatnim zabiegu. Goldman starał się wyobrazić sobie więzy, jakie rodziły się między pielęgniarkami i ich podopiecznymi. Trzy miesiące opieki wystarczało czasami klonom, by zacząć poznawać swe opiekunki. Niektóre klony śmaiły się głośno gdy do nich podchodziły, inne zaczynały poruszać się gwałtownie, jakby tańcząc, inne jeszcze nie reagowały wcale. Mogło to wystarczyć, by obudzić w kobiecie uczucia macieżyńskie, a zabieg przekreślał wszystko. Po zabiegu klon stawał się poruszającą się kupą mięsa i mimo umiejętności chodzenia, pierwszych kilkanaście dni spędzał na tak zwanej szubienicy albo huśtawce. Był to skomplikowany system wyciągów i pasów pozwalający na utrzymanie ciała w jakiejś pozycji i na jej zmianę w celu uniknięcia odleżyn. Sala szubienic była raczej ponurym widowiskiem. Pomieszczenie miało jakieś 50 metrów kwadratowych, a ciała wisiały na kilku poziomach, tak by się nie dotykały. Obok była maszynownia, w której kilkadziesiąt dźwigni i guzików pozwalało opuszczać, podnosić i zmieniać pozycje ciał. Każdy, kto tu wchodził po raz pierwszy całkiem automatycznie cofał się z przerażenia, jakby oglądał film grozy. Ale do wszystkiego można było się przyzwyczaić i po trzech zapiegach Goldman spokojnie przechodził pod wiszącymi ciałami. A właściwie nie pod, tylko wyznaczoną ścieżką, bowiem klony będąc organizmami pozbawionymi świadomości załatwiały swe potrzeby fizjologiczne pod siebie, nie zwracając uwagi na przechodzące dołem osoby. Łysy Daniel otworzył pancerne drzwi bunkra swoją kartą magnetyczną i znaleźli się w przedsionku, z którego kilka korytarzy prowadziło do laboratoriów, części mieszkalnej, magazynów, sali klonów, biblioteki i innych pomieszczeń. Pancerne drzwi zamknęły się za nimi bezszelestnie. Goldman zawsze dziwił się, że nigdy nawet ani jeden zawias nie skrzypnął. - No i co panie Goldman - odezwał się łysy Daniel, gdy niekończącym się korytarzem szli do przylegającego do sali szubienic gabinetu zabiegowego - rozdmuchało panu szałas, co? Będzie go pan naprawiał? - A będę. Nie mam zamiaru na tak pięknej wyspie mieszkać w betonowym bunkrze. I liczę na pana pomoc przy odbudowie, trzeba zrobić nowy dach i trochę wszystko uporządkować. - Nie ma problemu szefie. Daniel potrafi, szczególnie jeśli rozpuszczalnik do kleju... - Tak, wiem, - Goldman był zadowolony, że tak łatwo poszło mu z łysym Danielem, - rozpuszczalnik do kleju musi pochodzić ze szkockiej beczki. Wiem, zobaczymy co się da zrobić. Picie alkoholu nie było dobrze widziane przez kierownictwo Asocjacji, ale tak naprawdę nikt na to nie zwracał uwagi, jeśli nie dochodziło do ekscesów. Goldman właściwie nie pił, jeśli już, to jakieś dobre wino. Łysy Daniel przyzwyczaił się do braku kompanów do kieliszka i popijał umiarkowanie. Kiedyś wyznał, że jest ostrożny, bo boi się, że jakby zbyt dużo wypił, toby mógł wleźć na minę. Pole minowe nazywał skądinąd polem wytrzeźwień. - Wie pan co? - uśmiechnął się myśląc o czekającej go butelce Whyski - możemy zacząć po południu, po zabiegu. - Dobrze, myślę, że do wieczora powinniśmy skończyć. A jak nie, to butelczynę wypijemy w bunkrze. Zgasło światło. Bunkier nie miał okien więc zrobiło się całkiem ciemno. Kilka sekund, które potrzebne były na rozruch generatora pomocniczego wystarczyły, by Goldman poczuł się nieswojo. - Całe szczęście, że FBI nie wie nic o mojej klaustrofobii, nigdy bym tu nie przyjechał - pomyślał, ze wszystkich sił opanowując ochotę złapania łysego Daniela za rękę. - A niech to szlag nagły trafi - łysy Daniel z wściekłością patrzył na lekko migoczącą lampę zasilaną z rezerwowego generatora. - Na rezerwowym nie będziemy mogli zrobić zabiegów. - To się je przesunie. Niech pan teraz pójdzie zobaczyć, co to się stało. Ja idę do pielęgniarek i do klonów. Łysy Daniel zawrócił, a Goldman szybkim krokiem ruszył w stronę gabinetu zabiegowego. Przed drzwiami natknął się na Elzę. - Co się stało szefie? - zapytała z pięknym uśmiechem. "Ładna bestia, cholernie ładna" pomyślał, a głośno powiedział: - To generator, wysłałem Daniela by go naprawił. Ale boję się, że z zabiegu nic dziś nie będzie. - Klony są niespokojne. - Elsa popatrzyła na Goldmana swymi zielonymi oczami jakby z ulgą. - To pewnie ten chwilowy brak światła. A poza tym mam wrażenie, że one czują, że będzie zabieg. Już kilka razy zauważyłem, że w dniu zabiegu stają się niespokojne. Była to prawda. Rzeczywiście za każdym razem, gdy uczestniczył w zabiegach, klony były dziwne. Inne niż na codzień, jakby zdenerwowane. Trudno było jasno to sprecyzować, ich reakcje nie były takie jak ludzi. Nie były to reakcje dzieci, nie były to reakcje zwierząt. Co trzy miesiące przez jedno popołudnie klony poddawane były zabiegowi tak zwanej dememoryzacji. Chodziło o to, że posiadając normalny ludzki mózg gromadziły pewną wiedzę, pamiętały tak jak pamięta człowiek, a Asocjacja życzyła sobie, by klony nie posiadały żadnej pamięci, żadnej świadomości. Okazuje się, żę pewne pola magnetyczne o niezwykle wysokiej częstotliwości, oddziaływując na odpowiedzialne za pamięć struktury RNA w mózgu, są w stanie wymazać wszystko, co się w nich znajduje. I tak po poddaniu ludzkiego mózgu działaniu takiego pola można wyprodukować istotę bez osobowości i bez jakichkolwiek wspomnień. Urządzenie służące do przeprowadzania takiego zabiegu podobne było nieco do krzesła elektrycznego czy fotela dentystycznego. Osobnik, któremu przeprowadzano operację siadał na fotelu, na głowę zakładano mu kask i po minucie było po wszystkim. Urządzenie dememoryzujące wynalezione zostało w połowie lat dziewięćdziesiątych. Pierwsze doświadczenia, przeprowadzone w Paryżu, polegały na dememoryzacji osób, które wielokrotnie podejmowały próby samobójcze. Odbywało się to oczywiście za zgodą tych osób, które widziały w tym szansę na zabicie się bez zabijania ciała. Wiele o tym pisano w wyspecjalizowanych periodykach lecz metoda nie przyjęła się jako terapia manii samobójczych. Okazywało się bowiem, że osobnicy poddani dememoryzacji owszem, zaczynali po odpowiedniem przygotowaniu normalne życie lecz brak korzeni w otaczającym świecie powodował równie tragiczne skutki. Po dwóch, najdalej trzech latach większość pacjentów podejmowała kolejną próbę targnięcia się na życie. Tym razem skutecznie. Maszyna dememoryzacyjna wylądowała w magazynie i wszyscy o niej zapomnieli. Wszyscy poza Asocjacją, która postanowiła wykorzystać ją do swych własnych celów. Klony były istotami całkowicie sztucznymi. Nie istniały jako obywatele jakiegokolwiek państwa, nie były dziećmi żadnych rodzin. Były jedynie magazynami kompatabilnych części zamiennych i niczym więcej. Decyzję o stworzeniu klona podejmowało małżeństwo jeszcze przed poczęciem dziecka. Przekazywało do Asocjacji wniosek o sklonowanie ich przyszłego dziecka i gdy po rutynowej kontroli przeprowadzanej przez funkcjonariuszy Asocjacji okazywało się, że rodzina będzie w stanie utrzymać klona płacąc 250 000 dolarów rocznie, zapadała decyzja. Poczęcie dziecka następowało w probówce. Z nasienia i jajeczek rodziców oczywiście. Przez kilkanaście godzin po zapłodnieniu embrion znajdował się pod obserwacją mikroskopową w oczekiwaniu na moment, w którym technicy mogą interweniować, by go sklonować i oddzielić klona od embriona. W przypadku spontanicznego powstania bliźniąt klonowano dwa osobniki, za tę samą cenę oczywiście. Taki prezent Asocjacji. Gdy kiedyś Goldman czytał dokumenty opisujące techniki klonowania zaczął się śmiać, bo pomyślał o sezonowych przecenach w supermarkecie: " Dwa Za Cenę Jednego!!!!". I właśnie tak było, Jeśli rodzice chcieli zapewnić maksimum bezpieczeństwa dziecku, musieli płacić. Pierwszych dziesięć do piętnastu lat klon spędzał w specjalnym ośrodku Asocjacji w pobliżu miejsca zamieszkania swych życiodawców. (Asocjacja dokładała wszelkich starań, by nigdy nie używać określeń mogących wskazywać na to, że klony są w jakikolwiek sposób ludźmi. Życidawcą klona był jego bliźniak, rodzice w ogóle w żaden sposób nie byli brani pod uwagę przez regulaminy.) A to ze względu na statystyki wskazujące, że właśnie w okresie kilkunastu pierwszych lat potrzeba przeszczepów jest najczęstsza. Dzieci, nawet z najbardziej sprawnymi organami wewnętrznymi mają tendencję do oblewania się gorącymi płynami, ucinania sobie palców, itp. Po upływie piętnastu lat klon, jeśli jeszcze nie był wykorzystany i mógł samodzielnie podtrzymywać swe funkcje życiowe odsyłany był to ośrodka takiego jak na wyspie Św.Patryka. Jeśli natomiast miał już wcześniej pobrane pewne organy i musiał być sztucznie utrzymywany przy życiu, pozostawał w jednym z wyspecjalizowanych ośrodków na kontynencie. Lekarze Asocjacji stali się najlepszymi specjalistami w świecie w dziedzinie podtrzymywania funkcji organizmu. Potrafili latami utrzymywać przy życiu klony pozbawione serca, płuc i wątroby. Przez lata prac wynaleziono skomplikowane aparaty umożliwiające dokonywanie nieomalże cudów. Chodziło o to, że Asocjacja zobowiązywała się do zwrotu wszelkich kosztów życiodawcy, którego klon nie nadawałby się do użytku. Po śmierci życiodawcy klon stawał się wyłączną własnością Asocjacji, która mogła z nim zrobić wszystko. "Osierocone" klony stawały się z reguły królikami doświadczalnymi dla laboratoriów farmaceutycznych, które sprawdzały na nich działanie nowych leków. Przynajmniej taka była wersja oficjalna, jaką Asocjacja przedstawiała swym pracownikom. Goldman jednak miał co do tego pewne wątpliwości, bo jeśli nawet wersja ta była prawdopodobne, to gdzie w tym wszystkim było miejsce dla Ministerstwa Obrony? Nigdy, ani razu w trakcie kursu przygotowawczego nie padło ani jedno zdanie na temat roli Pentagonu w działalności Asocjacji. Na zadawane pytania lektor odpowiadał wymijająco lub nie odpowiadał wcale. A saperzy instalujący miny byli żołnierzami US Army i nie mogli działać bez zgody wyższych instancji. Goldman starał się o tym nie myśleć. I tak nie miał możliwości znalezienia odpowiedzi na swe pytania. Wiedział też, że zbyt daleko posunięta ciekawość może być bardzo niezdrowa. Klony praktycznie cały czas przebywały w bunkrze. Nie było wprawdzie nigdy powiedziane, że nie wolno ich wyprowadzać, ale po historii ze złamaną nogą nr 24 Goldman postanowił oficjalnie zakazać wyprowadzania ich z bunkra. Życie na wyspie toczyło się ustalonym rytmem znaczonym cokwartalnymi zabiegami dememoryzującymi. Przez kilkanaście dni po zabiegu klony przebywały w sali szubienic, następnie schodziły do pomieszczeń gdzie przebywały pod opieką pielęgniarek aż do następnego zabiegu. W pierwszym okresie kilkunastu lat, gdy klony nie były jeszcze w obozie, utrzymywano je w stanie uśpienia. Miało to na celu powstrzymanie rozwoju mózgu tak, aby jedynym podobieństwem klona do człowieka był wygląd. Następnie w ośrodku cokwartalny zabieg miał wystarczyć, by utrzymać je w odpowiedniej formie. Zabieg wymazywał całą pamięć nabytą przez klona w okresie poprzedzających tygodni. Okazywało się jednak, jak zaobserwował Goldman, że nie we wszystkich przypadkach zabieg dawał ten sam efekt. Oczywiście za każdym razem następowała utrata świadomości lecz trwała ona czasami, u niektórych, niezwykle krótko. Nr 24 A ostatnim razem ocknął się już po trzech dniach w sali szubienic i pielęgniarki musiały zaprowadzić go do sali ogólnej, gdzie przez tydzień czekał na resztę klonów. Również reakcje zaobserwowane w trakcie codziennej pielęgnacji wskazywały, że klony nie o wszystkim zapominały, bo czasami bardzo szybko rozpoznawały opiekujące się nimi pielęgniarki. Był przypadek, że po wyjściu z sali szubienic któryś z klonów głośnym krzykiem odmówił pozostania w innej sali, niż ta, w której znajdował się przed zabiegiem. Goldman uznał to jednak za zachowanie mieszczące się jeszcze w ramach norm zachowań klonów i nie napisał na ten temat specjalnego raportu. Nie napisał, bo wiedział co by to za sobą pociągnęło - wizyty komisji lekarskich, przesłuchania personelu i nieopisany bałagan, który wybiłby go ze spokojnego i wygodnego rytmu życia na wyspie. - Niech pani do nich zajrzy, pani Elzo, nie chciałbym żeby wybuchły jakieś awantury. Zabieg przeprowadzimy jak tylko Daniel naprawi generator, prawdopodobnie jutro. - Goldman patrzył za odchodzącą, która bujała biodrami, jakby specjalnie chciała na siebie zwrócić uwagę. * Neurohr siedział koło Bermesa na wielkim skórzanym, pikowanym fotelu i powoli popijał alkohol ze szklanki z grubego szkła. Reszta siedziała na krzesłach a Hrabia na wielkim pufie. Za oknem zaczęło się już sciemniać, w listopadzie dni były bardzo krótkie. - Wiesz Maurice, - Hrabia patrzył na zegarek i za okno, - w Polsce o tej porze jest już głęboka noc, nie wiedziałem że jest tu tak wielka różnica w czasie. - Już Kopernik, twój rodak, udowodnił, że Słońce chodzi po niebie, więc ponieważ idzie do nas od wschodu na zachód, to w Polsce noc zapada wcześniej. - Odpowiedział Hrabiemu Becker. - Co ty za bzdury opowiadasz - obruszył się Bastesin, - Kopernik właśnie udowodnił, że to Ziemia się kręci, a Słońce stoi. - Dziękuję ci za wyjaśnienia, co my byśmy bez ciebie zrobili drogi Antoinie. I wszyscy oprócz Bastesina wybuchnęli gromkim śmiechem. Zawsze dawał się wpuszczać w maliny i nigdy nie wiedział, czy ktoś z niego żartuje, czy mówi prawdę. Możnaby pomyśleć, że jest naiwny, ale on po prostu brał życie bardzo na serio i uważał, że wszyscy powinni być tacy, jak on. Bermes wstał z fotela i odsłonił wielką mapę Karaibów przyczepioną do ściany. - No, do rzeczy panowie, nie zebraliśmy się tu po to, by nabijać się z siebie. Oto cel naszej akcji - powiedział wskazując długopisem na maleńką wysepkę na południe od Martyniki. - Za dwa tygodnie, dokładnie za piętnaście dni macie wszyscy być w Kingstown na wyspie St. Vincent. Stamtąd będziemy startować. Celem akcji jest bunkier na tej właśnie wysepce. Nie ma tam żadnej ochrony w postaci wojska. Będziemy mieli do sforsowania jedynie pole minowe i płot pod napięciem. To wszystko. Nie będziemy strzelać do nikogo, o ile będzie to możliwe. Jest tam dwóch mężczyzn i trzy kobiety, zamknięci w bunkrze. Jest tam centrum łączności, na dachu jest antena. Musimy dostać się do środka gdy drzwi będą otwarte, jeśli zatrzasną je, nie damy rady ich sforsować. Drzwi otwierają się za pomocą systemu elektronicznego na kartę z mikroprocesorem. Nie da się tego podrobić, więc trzeba będzie poczekać, aż drzwi będą otwarte. Jest to najsłabszy punkt w naszym planie - jeśli ci na wyspie zamkną drzwi, to nie damy rady nic zrobić. Ale nie załamujmy się. Mamy na wyspie naszego człowieka, który spowoduje, że drzwi pozostaną otwarte. Bermes podszedł do mapy i odczepił ją od ściany. Odsłonił się plan jakichś pomieszczeń. - Oto plan bunkra. Nie jest wykluczone, że w środku będzie ciemno, okien tam nie ma. Naszym celem są te trzy pomieszczenia - ciągnął wskazując długopisem wyrysowane na planie sale. Mamy stamtąd wyprowadzić 10 ludzi, którzy mogą znajdować się w stanie trudnym do przewidzenia, ale najprawdopodobniej będą całkiem bierni. - Mówiłeś, że są tam tylko trzy dziewczyny i dwóch facetów... - powiedział Jean-Marc Becker. - Skąd się tam wzięło tych dziesięciu facetów? - Trzy dziewczyny i dwaj mężczyźni są obsługą. Poza nimi jest tam... - Bermes zawiesił głos, jakby szukał odpowiedniego słowa - stu pięćdziesięciu więźniów. Naszym zadaniem jest wydobycie dziesięciu, których fotografie zaraz wam dam. - To to jest jekieś więzienie? - Philippe Iribarne, były terorysta baskijski miał uczulenie na wszelkiego rodzaju miejsca odosobnienia. - Skoro to jest więzienie, to czemu nie ma klawiszy? - Nie jest to więzienie takie, jak ty sobie to wyobrażasz. Jest to innego rodzaju więzienie, nie wiem czy nie gorsze. Tak jak powiedziałem, mamy stamtąd wydostać dziesięciu ludzi i załadować na kuter, który będzie czekał przy brzegu. Ci ludzie mogą się wam wydawać jacyś dziwni, jakby oszołomieni. Albo jak chorzy psychicznie. Prawdopodobnie nic nie będą mówili, będą jak lunatycy. Jest to wynik działania narkotyków, którymi są szpikowani. Ważnym jest, by żadnemu nie stała się jakakolwiek krzywda... - To jacyś twoi kumple? - zapytał Maurer - Bo jeśli to twoi kumple, to bądź spokojny, że nie zostanie po tym bunkrze kamień na kamieniu. Słyszałem już o takich miejscach, ale nie wiedziałem, że to takie okropne. Wszyscy są tam pod działaniem narkotyków? - Wszyscy. Ale powtarzam, naszym celem jest jedynie wydobycie stamtąd dziesięciu ludzi. Koniec kropka. Nic nie będziemy wysadzać w powietrze, nikogo nie będziemy zabijać. Gdy ta dziesiątka znajdzie się w Kingstown, wypłacam wam drugą część sumy i wszyscy znikacie. Na tym kończy się wasza rola. Teraz podział ról. Jacky z Robertem przypłyną morzem. Jacky znajdzie w Bridgetown odpowiedni kuter i razem z Robertem wypłyną jedenastego grudnia o ósmej rano. Zobaczymy się z nimi dopiero na wyspie. Reszta panów poleci ze mną helikopterem. Spotkamy się w Kingstown na wyspie Saint-Vincent dwunastego grudnia dokładnie o ósmej rano w hotelu Excelsior. Dostaniecie tam sprzęt, ale macie przyjechać każdy osobno, wynajętym samochodem. Do St.Vçincent przylatujemy wszyscy czyści jak łza. I z prawdziwymi papierami, żeby nie było jakichś historii na lotnisku. - Które prawdziwe papiery mam wziąć - spytał Baskijczyk wzbudzając wybuch radosnego śmiechu. Od tak dawna się ukrywał, i używał tak wielu różnych dokumentów, że jak mówił, sam zapomniał, jak się nazywa. - Sam wiesz najlepiej, które wziąć. A teraz panowie przejdziemy do najprzyjemniejszej części naszego spotkania. - Bermes sięgnął do szuflady i wyjął pięć wypchanych kopert. - Od tej chwili jesteśmy w akcji moi panowie. Neurohr, który nic nie mówił od początku spotkania wstał i wyjrzał przez okno. Następnie zasunął zasłony. Wszyscy popatrzyli na niego z niepokojem. - Coś nie tak, Jacky? - zapytał Iribarne. - Nie wiem, wolę na zimne dmuchać. Dziś rano widziałem facetów z DST. Byli w hotelu i przeglądali księgi meldunkowe. Może to nie ma znaczenia, ale lepiej, żebyśmy byli ostrożni. Na wszelki wypadek sprawdźcie, czy nie macie ogona. Rozdział 6 Richert z wściekłością rzucił dopiero co zapalonego papierosa do popielniczki. Nie cierpiał, gdy ktoś zwracał mu uwagę. Tym bardziej jeśli chodziło o takiego szczeniaka jak ten inspektor Barthel. Chucherko takie, ledwo od ziemi odrósł, a pozwala sobie na zwracanie uwagi przełożonym. Ale teoretycznie miał rację, nie wolno było palić w biurze. Tyle, że w tym biurze to właśnie on, Richert był szefem. Ale nie ma o co się pieklić, szczeniak zaraz wyjdzie, wtedy sobie zapali. - Już gaszę panie inspektorze, już gaszę. Czy wlepi mi pan mandat? Teoretycznie może mi pan wlepić mandat za 700. - Nie mógł opanować złości. - Panie komisarzu, ja bardzo przepraszam, mi nie chodzi o mandat. Tu chodzi o zasady. - Pyskaty jesteś chłopcze, bardzo pyskaty. Daleko zajdziesz. Albo nigdzie nie zajdziesz. Czas pokaże. No, masz coś nowego? - Proszę bardzo, oto lista gości hotelu Concorde, Ibis i Mercure. Resztę list przyniesie inspektor Collin, powinien już tu być. - Powiedział Barthel kładąc na biurku szefa plik papierów. Nie cierpiał tonu swego szefa. Szanował go, Richert był doskonałym policjantem, ale był strasznie denerwujący. - Mam je wpuścić na komputer? - To znaczy, że jeszcze nie jest to zrobione? - Richert szukał dziury w całym. - Sam pan prosił, żeby jak najszybciej przynieść panu te listy, panie komisarzu. - Oj, pyskaty jesteś chłopcze, bardzo pyskaty. Właduj mi to do komputera i przynieś wyniki. Jak zobaczysz Collina, niech zrobi to samo. Nie mam ochoty babrać się w tonach papierzysk. W momencie gdy inspektor przekroczył próg biura, Richert wyciągnął nowego Camela i szybko zapalił. Zaciągnął się aromatycznym dymem i wrócił do przerwanych rozmyślań. Bermes był najemnikiem w Jugosławii. Wszyscy o tym wiedzieli, ale nic mu nie można było udowodnić, więc zostawiono go w spokoju. Zresztą Richerta niewiele obchodziło gdzie Bermes był, mógłby być i na Falklandach, byleby siedział spokojnie i nie robił głupstw. Falkowski też był w Jugosławii. Przyjechał być może tylko w odwiedziny do przyjaciela, może wpadł ot tak, na weekend. Ale może i nie. Komisarz nie lubił gdy na jego terenie robiło się gęsto od najemników. Komputer znajdzie wśród gości hotelowych nazwiska, które zna. Albo i nie znajdzie. W każdym razie postanowił nadal obserwować Bermesa, jak robił to od lat, od czasu do czasu. Z takimi ludźmi nic nie wiadomo. Czasami, jak im coś przyjdzie do głowy, zaczynają strzelać do wszystkiego, co się rusza, nawet zupełnie bez powodu. A w Metzu miał być spokój i porządek. Ostatnio na spotkaniu komisarzy w Paryżu jego okręg został wyróżniony. Zawsze to dobry punkt w teczce personalnej. Jeden stopień do promocji. I być może będzie mógł kiedyś, tak jak marzył, zainstalować się na Reunion, by za 10 lat przejść na emeryturę i zostać konsultantem w dziedzinie bezpieczeństwa. Ale narazie trzeba było zająć się Bermesem, i to w jak najbardziej dyskretny sposób, żeby nie wzbudzić podejrzeń, bo jeśli by coś szykował, to lepiej go nie płoszyć. Jeśli w Metzu będzie jeszcze jeden najemnik poza Falkowskim, będzie to mogło oznaczać początek jakiejś akcji. A najemnicy raczej nie organizują akcji zbierania pieniędzy dla Armii Zbawienia. Jeśli będzie jeszcze chociaż jeden, wystąpi do sędziego o zgodę na podsłuch. Richert zastanawiał się czego mogliby szukać najemnicy w Metzu. Wykluczał akcję na terenie Francji, nie mieli zwyczaju działać w Europie Zachodniej. Prawdopodobnie coś przygotowywali, problemem było jedynie dowiedzenie się gdzie. Popatrzył na wielką mapę świata rozpiętą na ścianie naprzeciwko biurka. Miejsc mogło być dziesiątki, zawsze gdzieś były jakieś niepokoje, zawsze gdzieś była wojna. Czytał, że od końca drugiej wojny światowej nie było ani jednego dnia w którym na całej ziemi panowałby pokój. A wszelkie wojny, wojenki i pucze były pożywką dla ludzi takich jak Bermes. Ale najważniejszym zadaniem Richerta była ochrona interesów Francji. Za to mu płacono i tylko tym miał się zajmować. Trudno jednak było nie niepokoić się, gdy pojawiali się tacy ludzie. Ich zamiary nigdy nie były czyste, tak jak ich ręce zawsze były schlapane krwią. Interesy Francji, to pojęcie bardzo szerokie. Może obejmować zarówno to co dzieje się w ramach jej granic, jak i stosunki z innymi państwami. Więc plany najemników mogą w jakiś sposób również godzić w interesy Francji. I dlatego właśnie należy się nimi zająć. Z rozmyślań wyrwał go Barthel. Wszedł ze stertą wydruków komputerowych. Podszedł do biurka Richerta i zwalił wszystko na jedną kupę. - Jest tu wszystko. Chyba miał pan rację, panie komisarzu. Coś się dzieje. - Naucz się chłopcze - Richert uwielbiał mieć rację i nigdy nie tracił okazji, by to okazać. - Naucz się chłopcze, że twój przełożony ma zawsze rację. To się nazywa nos. Jak trochę popracujesz, jak trochę jeszcze pobędziesz gliną, to może też będziesz miał taki nos. A narazie zostaw mnie w spokoju. Szef będzie myślał, a jest to czynnośc wymagająca skupienia. - Już idę panie komisarzu. Jeszcze tylko chciałem powiedzieć, że Collin jeszcze nie wrócił, jak wróci, to zaraz go do pana przyślę. - Zmykaj. I zamknij porządnie drzwi. Jak to zwykle bywało w takich razach, komputer na każdego praktycznie gościa hotelowego coś miał. Mało było na świecie osób, które czegoś tam nie przeskrobały w życiu. Tym razem jednak Barthel zakreślił czerwonym ołówkiem dwa nazwiska. Bastesin i Maurer. Znał tych ludzi. Znał ich nawet zbyt dobrze. Poczuł jakiś wewnętrzny niepokój. Serce zaczęło mu bić mocniej, ręce zaczęły lekko drżeć. Bastesin był zwyczajnym płatnym mordercą, któremu niedość było zabijać pojedynczych ludzi więc stał się najemnikiem, by w jakichś brudnych wojenkach i puczach zabijać masowo. Nigdy nic mu nie udowodniono. Miał na koncie prawdopodobnie ponad 20 morderstw we Francji, Belgii, Stanach Zjednoczonych i w Kanadzie. Ponoć gdy został najemnikiem podszkolił się i stał się specjalistą od materiałów wybuchowych. Richert zdziwił się widząc to nazwisko na liście, myślał, że Bastesin siedzi w Ameryce Południowej. Maurer był klasycznym typem najemnika. Spędził dziesięć lat w Legii Cudzoziemskiej i nie mógł sobie po wyjściu znaleźć miejsca w świecie cywilów. Do Legii nie mógł wrócić, bo przed odejściem pozadzierał z oficerami i mogłoby się to dla niego źle skończyć. Jeździł więc po całym świecie i zaciągał się, gdzie mógł i gdzie go chcieli. Był dość prymitywny, Richert miał okazję przesłuchiwać go raz, gdy zupełnie przypadkiem zamieszany był w jakąś bijatykę, która zakończyła się strzelaniną w barze w Besançon. Był na tyle głupi, że dał się złapać mając przy sobie broń, oczywiście bez pozwolenia. Skończyło się na grzywnie i konfiskacie, była to jednak doskonała okazja dla Richerta by poznać jedną z osób, które w archiwach figurowały w dziale "pod specjalną kontrolą". Obecność Maurera nie wróżyła niczego dobrego. Komisarz postanowił poczekać na wyniki poszukiwań inspektora Collina, przed podjęciem konkretnych działań, wezwał jednak do siebie Barthela. - Masz tu chłopcze fiszki trzech panów. I jeszcze jedną, którą dostałem dziś z Polski. Otóż ci panowie są najemnikami. A najemnicy, to czarne charaktery, zapamiętaj to sobie. Natomiast my, gliniarze, jesteśmy białymi charakterami, bo za nami stoi prawo. Tak więc jako biały charakter masz się zająć tymi zbójami. Zdejmuję cię ze wszystkich spraw, na których jesteś, na najbliższych kilka dni. Pojedziesz na Technopole pod firmę Bermesa i będziesz wszędzie mu towarzyszył. Tylko dyskretnie, bo jak nie, to nogi z dupy powyrywam. Masz być wszędzie, gdzie będzie. Wszędzie, zrozumiałeś? Zabierz kilku chłopaków z operacyjnego, możesz wziąć trzy samochody i w drogę. I macie nie interweniować w żadnej sytuacji. Jakby nawet na środku ulicy gołymi rękami dusił nieletnie dzieci masz udawać, że nic nie widzisz. I trzy, nie, cztery razy dziennie masz mi składać raport. Chcę wiedzieć wszystko, włącznie z ilością papierosów, które wypali. Wszystko. Zrozumiałeś, czy mam ci zrobić rysunek? - Zrozumiałem panie komisarzu. Jadę. A co z Collinem? Dołączy do mnie? - Wy coś za bardzo jesteście nierozłączni. Jeszcze trochę i zacznę sobie zadawać pewne pytania... - Richert popatrzył z krzywym uśmieszkiem na inspektora. - Zjeżdżaj, Collinem sam się zajmę. Po wyjściu Barthela przysunął się do telefonu i wykonał kilka rozmów. Następnie siadł przy terminalu komputera i zaczął stukać w klawisze. * Po niedzielnym spotkaniu wszystkich uczestników przygotowywanej akcji Bermes został jeszcze chwilę z Jackym. Zaniepokoiło go, to co Jacky mówił o inspektorach DST. Był to najmniej odpowiedni moment na zajmowanie się jeszcze policjantami. - Myślisz, że to ciebie szukają? - zapytał rozsiadłszy się wygodnie w fotelu. - Może po tych historiach, jak za tobą chodzili w Kanadzie? Jak myślisz? - Nie wiem, ale mi się to nie podoba. Żeby to była jeszcze zwyczajna policja, ale to jest DST. Nie lubię tego, bardzo nie lubię. - Posłuchaj mnie, DST ma na nas teczki, to pewne. Ale przecież nie mogą nam zabronić urządzania spotkań towarzyskich. Uspokój się, myślę, że nie ma się czym przejmować. A może oni po prostu szukają kogoś innego? - Znasz mnie, Maurice. Znasz mnie dobrze i wiesz, że wolę przewidywać najgorsze. Dzięki temu jestem tu przed tobą, a nie pół metra pod ziemią gdzieś na końcu świata. - Nie przesadzajmy, co nam mogą zrobić? Jesteśmy czyści. - Tylko narazie, za dwa tygodnie przestaniemy. Jacky wyszedł późną nocą. Rozmawiali jeszcze o dawnych czasach, o Jugosławii, o pracy. Jacky opowiedział Bermesowi o Kanadzie, przejrzeli jeszcze raz fiszki wydobyte z komputera Asocjacji. Uznali, że wybrali najlepsze. Bermes nie podzielał niepokoju Neurohra co do DST. Uważał, że obecność inspektorów w hotelu to tylko przypadek. Zdecydował, że na wszelki wypadek od rana zacznie sprawdzać, czy nie jest pod obserwacją. Nikt nie jechał za nim, gdy rano wyszedł do pracy. Objechał trzy razy dookoła osiedle, zatrzymywał się i ruszał w najdziwniejszych miejscach i wyglądało na to, że nie ma "ogona". Gdy w południe wyszedł na obiad też dokładnie sprawdził kto za nim jedzie. Uspokoił się już zupełnie. Jacky jest trochę histerykiem, pomyślał. Wieczorem, gdy wychodził z biura miał przez moment wrażenie, że ktoś za nim jedzie, ale czerwony opel szybko zniknął za zakrętem. Po powrocie do domu zabrał się do przygotowań. Pierwszą sprawą było załatwienie sprzętu. Siadł przy komputerze i zaczął robić spis. Przy każdym punkcie zostawiał miejsce na wpisanie kto i w jaki sposób dostarczy. A więc najpierw helikopter. Bez wahania wpisał obok nazwisko - Rodriguez. Stary przemytnik zamieszkały na Trynidadzie już nie raz dostarczał mu różnego rodzaju sprzętu. Bermes wiedział, że ma on również helikopter, i to działający. Przynajmniej miał jeszcze na początku roku, gdy lecieli razem do Gujany. Następnie broń. Pięć M-16, pistolety, granaty, noże. Część mógł dostarczyć Rodriguez, miał nieprzeliczone ilości różnych rzeczy w swoim baraku, ale nie można było uzależnić powodzenia akcji jedynie od niego jednego. Byłoby to zbyt niebezpieczne. Trzeba było szukać gdzie indziej. Jeszcze w czasach rewolucji, w Nikaragui Bermes poznał człowieka, który mógł ewentualnie być pomocnym. Handlarz bronią, najczęściej kradzioną, miał lub mógł mieć wszystko. Jedyną sprawą była cena - handlując bronią kradzioną ryzykował tak wiele, że musiał sprzedawać drogo, bo, jak mówił, żona by go zamordowała. - Co ja mam za życie, panie Bermes, - zwierzał się kiedyś po kilku kielszkach. - Z jednej strony mam na grzbiecie policje wszystkich krajów Ameryki Centralnej, na dodatek CIA ma na mnie oko, wszyscy chcą mnie dopaść. Z drugiej strony, gdy już uda mi się wymknąć ze wszystkich zastawianych na mnie pułapek, i cały i zdrów wracam do domu to czeka tam na mnie coś gorszego od wszystkich policji, CIA i KGB razem wziętych. I tak to już ja mam. Panie Bermes, niech się pan czasem nie żeni. Zanotował jego nazwisko koło broni maszynowej i granatów. Pistolety postanowił zdobyć na Martynice, miał tam starego przyjaciela, wiedział, że może na niego liczyć. Dopisał go również przy pozycji "dokumenty". Musieli mieć na wszelki wypadek dokumenty dla wszystkich. Po akcji pięciu musiało wrócić do domu, i lepiej, żeby nie afiszowali się za bardzo. Z ukryciem klonów nie powinno być większych kłopotów. Najbliższa kryjówka znajdowała się na Martynice, w Fort de France, naprzeciwko koszar żandarmerii. W myśl zasady, że najciemniej jest pod latarnią. Neurohr miał tam znajomego, który nie zadawał niepotrzebnych pytań i za niewielką opłatą był gotów wynieść się z domu na jakiś czas. Jacky podjął się zorganizowania wszystkiego co było niezbędne do akcji od strony morza. Kuter, radar, radio, wszystko to miał załatwić gdzieś na Barbados. Już jutro miał wylecieć do Bridgetown. Przygotowanie planów zajęło mu kilka godzin. Był perfekcjonistą, lubił gdy wszystko było dopięte na ostatni guzik. Wiedział oczywiście, że nigdy nie można przewidzieć wszystkiego, że każdy plan ma słabe strony. Myślał o słabych stronach ich planu i znalazł ich kilka. Najpierw zła pogoda. Cyklon tropikalny mógł pokrzyżować wszystko i odroczyć akcję. Mógł zepsuć się helikopter. Mogło wydażyć sie jeszcze mnóstwo innych rzeczy, które odłożyłyby lub uniemożliwiłyby wykonanie akcji. Zanotował, że przed akcją trzeba będzie sprawdzić prognozę pogody. Położył się spać dopiero nad ranem. * Gdy Elsa odeszła do klonów, Goldman wszedł do gabinetu zabiegowego. Pomieszczenie było puste, lekko migocząca lampa oświetlała maszynerię dememoryzatora. Usiadł na fotelu i nałożył na głowę kask. Już kilka razy siadał na fotelu i zawsze gdy to robił odczuwał lekki dreszczyk emocji. Czuł się, jakby igrał ze śmiercią, bo całkowita utrata pamięci, to przecież była jak gdyby śmierć. Oczywiście ciało żyło nadal, ale była to tabula rasa, były to jakby narodziny nowego człowieka. Dememoryzator był piekielną maszyną, był to prawdziwy diabelski wynalazek. Łączył w sobie śmierć z narodzinami, łączył jakby dobre ze złym. Był fizycznym dowodem na nieistnienie Boga będąc równolegle dowodem na istnienie Szatana. Goldman nieraz czytał o przypadkach utraty pamięci. Starał się sobie wyobrazić, jakby to było, gdyby całkowicie stracił pamięć. Życie jest pewnym kointinuum. Świadomość opiera się na wspomnieniach uporządkowanych według schematów świata wewnętrznego, który istnieje w każdym człowieku. Świata wewnętrznego, który jest obrazem świata zewnętrznego. Obrazem, który tworzy się i przekształca od momentu narodzin aż do śmierci. Najpierw jest nim twarz matki, potem ściana, sufit i kilka zabawek powieszonych nad łóżeczkiem. Z czasem świat ten staje się coraz bardziej skomplikowany, coraz bardziej złożony. Każdej strukturze zewnętrznej odpowiada jakaś struktura wewnętrzna. I życie psychiczne polega na dostosowywaniu się struktur wewnętrznych do tych, jakie istnieją na zewnątrz. Każda nowa struktura, każda nowa rzecz, jaką widzimy po raz pierwszy, powoduje powstanie konfliktu między tym co na zewnątrz, a tym co wewnątrz. I konflikt ten owocuje powstaniem lub przemianą jednej ze struktur świata wewnętrznego. Życie jest ciągiem takich konfliktów. Jedną z definicji inteligencji była właśnie elastyczność świata wewnętrznego do dostosowywania się do świata zewnętrznego. Dememoryzator likwidował wszystko. Likwidował struktury, likwidował wspomnienia. Z opracowań omawiających przypadki niedoszłych samobójców poddanych zabiegowi wynikało jednak, że nie całkiem wszystko znikało. Lekarze psychiatrzy opiekujący się tymi ludźmi stwierdzali, że po zabiegu odbudowywali sobie świat wewnętrzny według podobnych do poprzedniego schematów. Mogło to oznaczać, że obrazy świata w mózgu odpowiadały pewnym strukturom neuronalnym. Oznaczałoby to, że zabieg dememoryzujący nie wymazuję tak naprawdę wszystkiego. Wymazanie wszystkiego musiałoby się równać dezintegracji mózgu, czyli śmierci ciała. Przypadki klonów, które zdawały się rozpoznawać otoczenie po zabiegu potwierdzały te obserwacje. "Dusza jest strukturą mózgu", Goldman nie wierzył w Boga, ale pomyślał, że gdy kiedyś teologowie będą musieli rozważyć trudny problem zabicia świadomości bez zabijania ciała, to prędzej czy później dojdą do takiego wniosku. Posiedział jeszcze chwilę na fotelu nestępnie ruszył w stronę generatorów, zobaczyć co robi łysy Daniel. Zastał go przy zupełnie rozmontowanym głównym generatorze. - Niech to wszystko nagła cholera, szefie. Nic tu nie widzę, wszystko powinno działać, a nie działa. Próbowałem go zapuścić, ale nie zaskakuje. Przeczyściłem wszystko, przewody paliwowe, pompę, gaźnik. Generator powinien normalnie działać. - No to co będzie? Sprowadzamy mechaników z Martyniki? - E, nie. Daniel potrafi szefie. Jakoś to wszystko poskręcam i maszyna ruszy. Jeszcze tak nie było, żeby kupa złomu przeciwstawiła się mojej woli. Naprawię to wszystko, a narazie będziemy używali zapasowego. - Mówił mi pan kiedyś, że zapasowy nie daje prądu dla całości urządzeń. Co nie działa? Łysy Daniel podrapał się w głowę, wstał, wytarł ręcę w jakąś nieprawdopodobnie brudną szmatę i zaczął wyliczać. - Nie ma ciepłej wody. To raz. Ta piekelna maszyna co się klonom zakłada na głowę też nie działa, to dwa. No... co jeszcze... Radio działa, kuchnia jest na gaz, jeszcze coś tam było szefie, ale już nie pamiętam. Musiałbym zobaczyć na planach instalacji. Ten zapasowy generator jest prawie tak samo wydajny, jak główny, ale ci, co go tu instalowali uznali, że lepiej będzie, jak się go będzie oszczędzało. A, tak jest, już wiem. Klimatyzacja nie działa. To znaczy jest nawiew, ale tylko nawiew świeżego powietrza i nic więcej. I drzwi wejściowe trzeba zamykać ręcznie, blokady też nie działają. Goldman popatrzył na rozkręconą maszynę. Nigdy nie znał się na mechanice, więc zostawił łysego Daniela przy robocie, nie zapomionając jednak dać mu dobrej rady: - Niech pan sprawdzi zapłon. - Panie Goldman, - odpowiedział mechanik do odchodzącego, - ja mam swoje sprawy, pan ma swoje. Ja się do pańskich nie mięszam. Niech więc pan zostawi mnie w spokoju z tą maszyną i zajmie się lepiej swoim szałasem. Ostatnie słowa wypowiedział nieomalże sycząc ze złości. Goldman wiedział, że łysy Daniel nie lubi, gdy ktoś wtrąca się do jego działki. Nie potrafił opanować się jednak w takich sytuacjach i za każdym razem coś musiał powiedzieć. Drzwi od bunkra rzeczywiście nie działały. Goldman zupełnie automatycznie włożył swą kartę do czytnika, ale drzwi ani nie drgnęły. Podszedł do wielkiego koła, którego przekręcenie powodowało odblokowanie metalowych blokad drzwi i zaczął kręcić. Nie było to łatwę, drzwi musiały ważyć ponad tonę, z czego połowa przypadała z pewnością na mechanizm blokujący. Po kilku obrotach był zlany potem, a drzwi jak były, tak były zamknięte. dopiero przy dziesiątym obrocie ukazała się mała szparka, przez którą wpadło nieco światła. Wyszedł wreszcie na zewnątrz z obolałymi od kręcenia rękami. Wyglądało na to, że system ręcznego otwierania nie był przystosowany do obsługi przez jednego tylko człowieka. Gdyby w bunkrze pozostała tylko pielęgniarka, prawdopodobnie nigdy by już nie wyszła. A w regulaminie ośrodka czarno na białym było napisane, że drzwi bunkra mają być wciąż zamknięte. Chyba ten, kto opracował regulamin nie miał zbyt bujnej wyobraźni. Zaniepokoił go brak klimatyzacji. Jeśli działał jedynie nawiew, klony mogły się poprzeziębiać albo przegrzać i wtedy dopiero byłby problem. Postanowił polecić łysemu Danielowi podłączenie klimatyzacji i mechanizmu drzwi wejściowych do generatora pomocniczego. Nie powinno to być zbyt skomplikowane. Wyszedł na plac przed bunkrem i zatrzymał się przed płotem pod napięciem. Zastanawiał się, czy generator dostarcza w tej chwili prądu do drutów. Wolał nie sprawdzać, chociaż podobno nie było to wysokie napięcie, prąd płynął jedynie po to, że jeśliby płot został przerwany, włączyłby się alarm. Goldman nie uważał się za specjalistę od spraw zabezpieczania obiektów. Jego zdaniem zabezpieczanie ośrodka na tej nieznanej nikomu wyspie graniczyło z paranoją. Na dodatek w razie awarii głównego generatora prądu, jeśli drzwi nie zostaną uprzednio zamknięte, cały system zda się psu na budę, bo każdy kto będzie chciał, wejdzie do bunkra. Wyszedł przez bramę, przeszedł przez pole minowe i ruszył w stronę domku, by przygotować wszystko do naprawy dachu. Gdy wszedł na ścieżkę prowadzącą w stronę plaży poczuł jakiś niepokój. Przyszło mu do głowy, że skoro klony żyją w bunkrze, że wszystko otoczone jest polem minowym, to chyba jednak ktoś przewidywał, że ośrodek mógłby być napadnięty. Nie było tu skarbów. Klony raczej nie stanowiłyby celu napaści, mało kto o nich wiedział i same w sobie nie miały wartości materiałnej. Niepokój minął, gdy stwierdził, że wszystkie te zabezpieczenia były prawdopodobnie narzucone przez wojskowych, którzy zawsze starają się przewidzieć najgorsze. Zamiast zbierać deski z dachu, poszeł wykąpać się w morzu. Pławił się w wodzie przez ponad godzinę, wyszedł na plażę i położył się nago na rozgrzanym piachu. Zawsze leżał nago na plaży, czuł się wtedy wolny. Myślał o dzieciach, o Montrealu, o domu w Kaliforni. Postanowił, że za dwa miesiące weźmie urlop i pojedzie rozejrzeć się w okolicach Los Angeles. Rozdział 7 Taylor z wściekłością rzucił słuchawkę na widełki i uderzył pięścią w blat biurka. Kieliszek porto, z którego jeszcze przed chwilą z przyjemnością popijał zachwiał się i upadł. Czerwony napój rozlał się wielką plamą na porozkładanych papierach. Taylor zaklął i wezwał sekretarkę. - Panno Jenkins, proszę mi to posprzątać. Sekretarka nic nie odpowiedziała i wyszła po ścierkę. Taylor wstał, podszedł do donicy z ogromnym fikusem i kopnął ją ze złości. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął papierosa i zaciągnął się dymem. Jeszcze nigdy nic takiego się nie przydarzyło. Po raz pierwszy w historii Asocjacji ktoś włamał się do komputera centralnego. A to właśnie on był odpowiedzialny między innymi za bezpieczeństwo danych informatycznych. Tak to jest, pomyślał, gotując się z wściekłości, tak to jest, jak się powierza sprawy informatyki, komuś, kto się na tym nie zna. Prezesura skąpi pieniędzy, nie chce zatrudnić dyrektora informatycznego, powierza sprawy bezpieczeństwa komuś, kto się na tym nie zna, i takie są efekty. Taylor zastanawiał się, co teraz należy zrobić. Pierwszą rzeczą bedzie zwolnienie Lavisse'a, szalonego młodzieńca, którego przyjęto do pracy kilka lat temu, powierzając mu nieco na wyrost informatykę, jako odrębny dział Departamentu Operacyjnego. Lavisse oczywiście mówił o bezpieczeństwie informatyki, a jakże. Wyłącznie o tym mówił. Ale według niego bezpieczeństwo, to miały być drzwi pancerne i taśmy przechowywane w ognioodpornym schowku. A każdy laik wie, że najważniejszym jest zabezpieczenie komputera przed spiratowaniem danych. Siadł przy biurku i sięgnął po telefon. - Lavisse, niech pan będzie łaskawy przyjść tu do mnie. - powiedział, i nie czekając na odpowiedź wyłączył się. Lavisse zapukał do drzwi po kilku minutach. Taylor wciągnął powietrze i głęboko odetchnął. Postanowił zachować spokój. Odliczył do dziesięciu i niezbyt głośno powiedział: - Niech pan wchodzi, Lavisse. Informatyk, trzydziestoletni niewysoki mężczyzna o lekko szpakowatych włosach, ubrany w wytarty sweter i dżinsy, wszedł i niepewnie spoglądając na dyrektora stanął przed biurkiem. Taylor udawał, że jest niezwykle zainteresowany jakimś pismem, które trzymał w ręku. Przez chwilę trwała cisza. - Może pan usiąść Lavisse, zaraz się panem zajmę - głos dyrektora operacyjnego brzmiał złowrogo. Lavisse przysiadł bokiem na krześle i patrzył w okno. Próbował opanować drżenie rąk kładąc jedną na drugą, ale kropelki potu na czole zdradzały jego stan. Bał się swego szefa tak, jak wszyscy, którzy mieli z Taylorem chciaż raz do czynienia w ramach kontaktów służbowych. Dyrektor Departamentu Operacyjnego Asocjacji był ponoć najstarszym członkiem Rady Nadzorczej, i mimo, że nie był prezesem, miał chyba najwięcej do powiedzenia. A prezesem nie był, bo jak głosiła fama, był na to zbyt inteligentny. Wolał pociągać za sznureczki poruszające kukiełkami z Zarządu samemu pozostając w cieniu. Taylorowi podlegał Departament Operacyjny, czyli cała część administracyjna Asocjacji, księgowość, dział kadr, dział informatyki, dział kontaktów zagranicznych oraz jeszcze kilka innych, o których Lavisse nawet nie wiedział. Struktura Asocjacji była na tyle skomplikowana, że przeciętny kierownik działu nie wiedział, co robią pracownicy z biura za ścianą. Pozycja kierownika informatyki była na tyle wygodna, że mógł mieć teoretycznie dostęp do wszelkich danych Asocjacji. Ale tylko teoretycznie, bo w praktyce nie wiedział nic. System haseł i blokad komputera nie był specjalnie skomplikowany, każdy szanujący się fachowiec mógł przezeń przejść, było to jednak niebezpieczne. System archiwizujący codziennie wszystkie operacje był na tyle zabezpieczony, że nie można było zatrzeć za sobą śladów. Ponadto po co miałby przełamywać blokady, kiedy i tak nie zrozumiałby nawet jednej dziesiątej informacji, do których by doszedł. Lavisse znał się na wielu sprawach, ale na genetyce wcale. Ponadto za pieniądze, które dostawał, wolał nie interesować się sprawami, które go nie dotyczyły. - Lavisse, mam wrażenie, że jest pan skończonym durniem - nie można było odmówić Taylorowi bezpośredniości. - Jak się ten ktoś dostał do naszego komputera? Sprawdził już pan? - Tak, panie dyrektorze. Przez fax. - Przez jaki fax? O czym mi pan tutaj opowiada? - Przez fax, który pan kazał zamontować w komputerze, panie dyrektorze. - Lavisse powiedział to tak bezczelnym tonem, że aż sam się zdziwił. Rzeczywiście fax był pomysłem Taylora, tutaj przynajmniej nie miał sobie nic do zarzucenia. Jak to zwykle bywało w takich sytuacjach, dyrektor dostał reklamówkę i spodobało mu się, że będzie mógł zlikwidować kilkanaście czy nawet więcej faxów podłączonych do telefonów jednym faxem centralnym. Usiłował przypomnieć sobie, czy w którymś z raportów napisał o niebezpieczeństwie podłączania faxu, ale nie mógł. Sprawa była tak oczywista, że być może nawet nie przyszło mu do głowy, by kogokolwiek uprzedzać. Zresztą gdy Taylor przysyłał mu pismo z propozycją od jakiejś firmy, oznaczało to, że należy propozycję przyjąć bez dyskusji. Jedyne co miał zrobić, to przedyskutować cenę i obniżyć ją o conajmniej 20 procent. A propozycję CNFC dostał od Taylora i cenę wynegocjował do 80 procent. Tak więc od tej strony był czysty. - Panie kierowniku - głos dyrektora zabrzmiał dziwnie słodko. - O ile sobie przypominam, to pan zajmuje się informatyką w Asocjacji czyż nie tak? I o ile wiem, to pan negocjuje zakupy tego typu rozwiązań. Ale może się mylę, panie Lavisse? Może mam już sklerozę i sam nie wiem, o czym mówię? Lavisse starał się wytrzymać przeszywający go na wskroś wzrok Taylora lecz odwrócił głowę. - Nie panie dyrektorze, to prawda. - Odpowiedział patrząc na gołębia siedzącego na parapecie. - To ja podpisałem kontrakt. - I co, panie informatyku? Nie pomyślał pan pewnie, że przez fax można dostać się do komputera. A może nie wiedział pan tego? Nie, przecież jest pan doskonałym specjalistą, jak mówił mi pański wuj. Słowo "doskonałym" wypowiedziane było tak zgryźliwie, że Lavisse'owi aż ciarki przeszły po grzbiecie. Rzeczywiście przyjęto go do pracy za wstawinnictwem jego wuja, który był profesorem medycyny na Uniwersytecie w Toronto. Nie lubił, gdy mu to wypominano, czuł, że jego godność osobista na tym cierpi. A Taylor nigdy nie omieszkał o tym wspomnieć, gdy coś z informatyką nie szło. - Wiedziałem, panie dyrektorze. Liczyłem jednak, że CNFC zabezpiecza swoje programy przed piratami. Ale jak widać przeliczyłem się. - Do jakich danych dotarł pirat? - Taylor postanowił przejść do rzeczy. - Do podsystemu operacyjnego A i B. - Lavisse, ja się na pańskich podsystemach nie znam. Niech pan do mnie mówi po ludzku, dobrze? - No więc, w największym skrócie doszedł do danych dotyczących wszystkiego co jest związane z działalnością Departamentu Rozwoju Badań Genetycznych, Płodności i Embrionów. Taylor zamarł. Pirat wiedział, czego szuka. Departament Rozwoju Badań Genetycznych, Płodności i Embrionów zajmował się wyłącznie klonami. Wyciągnął z szuflady skoroszyt, w którym miał z grubsza rozpisany rozkład danych w komputerze i nie zwracając uwagi na mokrego od potu Lavisse'a, zaczął go studiować. Po kilku minutach popatrzył mu w oczy i zapytał: - Czy może mi pan powiedzieć, do czego dokładnie dotarł? - Mogę to sprawdzić w raportach z archiwum, panie dyrektorze. - To niech pan sprawdzi. Chodzi mi głównie o zbiór, który się nazywa KKSWP. Niech pan idzie i natychmiast mi odpowie. Lavisse wstał i nie czekając wyszedł z gabinetu. Taylor podszedł do barku i nalał sobie pół szklanki dżinu. Wysisnął całą cytrynę i jednym haustem wypił. Usiadł za biurkiem i starał się zebrać myśli. Jeśli pirat doszedł do danych departamentu klonów, to albo przez przypadek, albo właśnie tam chciał dojść. Jeśli przez przypadek, to znaczy, że szukał czegoś innego. A czego innego mógł szukać? Niczego. Wszelkie dane związane z badaniami naukowymi znajdowały się na sieciach mikrokomputerów nie mających wyjść na zewnątrz. Z tego wniosek, że albo był to pirat, który ot, tak po prostu dostał się dla przyjemności do ich komputera, albo chciał zebrać informacje o klonach. Piratów, dostających się ot, tak sobie nie ma, z tego wniosek, że ten, który się do nich dobrał, wiedział, czego szuka. CND. Otworzył jeszcze raz skoroszyt, by sprawdzić jakiego rodzaju dane znajdowały się w zbiorach podsystemów A i B. Nie było tam na szczęście lokalizacji ośrodków, były jednak zdjęcia i dokładne dane wszystkich klonów Asocjacji. Każdy plik danych odpowiadał jednemu ośrodkowi, największy, KKWSP, dotyczył klonów z Karaibów. Zdjęcie, nazwisko życiodawcy, wiek, adres życiodawcy, wysokość składki rocznej, suma dotychczas wpłaconych pieniędzy, data ostatniej wpłaty, wszystkie podstawowe dane. I dane te znajdowału się teraz również poza murami Asocjacji. Lavisse potwierdził przez telefon obawy Taylora. Pirat dostał się do zbioru klonów z Karaibów, i najprawdopodobniej je skopiował. Skądinąd, jak powiedział Lavisse, plik KKWSP był prawdopodobnie jedynym celem włamania. Najgorszym wrogiem Asocjacji mogli być w tym przypadku dziennikarze. Wywleczenie na łamy prasy najstaranniej strzeżonej tajemnicy równałoby się końcowi działania organizacji. Wszyscy dostojni "honorowi członkowie" wyparliby się jakichkolwiek kontaktów z Asocjacją, na wyspę przyjechaliby reporterzy i nawet Pentagon by sobie z nimi nie dał rady. Taylor zaczął nabierać przekonania, że włamania dokonali dziennikarze. Szczęśliwie w komputerze nie było danych o umiejscowieniu ośrodka, więc gryzipiórki będą musiały jeszcze dowiedzieć się, gdzie klony są. Chyba, że już wiedzą. Ale w takim przypadku na wyspę wyśle się kilku żołnierzy, postawi się tablice ostrzegawcze, że jest to teren wojskowy, i żaden dziennikarz nie przejdzie. Zresztą skąd mogliby się dowiedzieć? A właściwie skąd mogli się dowiedzieć o klonach? To jest właśnie najważniejsze pytanie, jakie należało sobie postawić. Ktoś musiał im o tym powiedzieć. Tylko kto? Sięgnął do teczki zawierającej nazwiska pracowników Asocjacji mających dostęp do danych o klonach. Po wyeliminowaniu 3 osób nie znających wyspy Św. Patryka pozostało mu 7 nazwisk, z czego jedno lekarza niedawno zwolnionego z pracy. Jacky Neurohr, tak, pamiętał tego młodego, niezwykle zdolnego lekarza. Zwolnili go za jakieś dziury w życiorysie, a tak, nie napisał, że brał udział w wojnie w Jugosławii. Tak, to mógł być Neurohr, zwolnił go w trybie dyscyplinarnym, a tego nikt nie lubi. Dostał nielichą odprawę, ale każdy chce mieć więcej, a gazety potrafią dobrze zapłacić za ciekawe informacje. Złapał za słuchawkę telefoniczną i wezwał do siebie kierownika działu bezpieczeństwa danych Asocjacji. Polecił mu sprawdzić gdzie jest aktualnie Neurohr. Następnie przywołał pannę Jenkins i polecił jej poinformowanie Zarządu o posiedzeniu nadzwyczajnym. - Prezesa nie musi pani informować. Tak, prezesa nie. - powtórzył, gdy sekretarka ze zdziwienia przestała notować. Nie będzie informował tego starego pierdoły, pożal się Boże prezesa, który nie był niczym innym niż kukiełką w rękach kilku członków zarządu. Poinformuje go, jak przyjdzie na to pora. Gdy panna Jenkins wyszła sięgnął po telefon i wykręcił numer specjalnej linii do Pentagonu. - Mówi Taylor, kod 423a. Chciałbym rozmawiać z generałem McNeil'em. Czekam. * Naprawa generatora poszła łysemu Danielowi nadzwyczaj sprawnie. Około 6 po południu przełączył całość urządzeń i wszystko zaczęło działać normalnie. Drzwi od bunkra zaczęły ponownie zamykać i otwierać się automatycznie, klimatyzacja znów utrzymywała stałą temperaturę i wilgotność w pomieszczeniach. Łysy Daniel cały wymazany smarami wyszedł z pomieszczenia generatorów i ruszył w stronę pryszniców. Kolację przygotowywała dziś Jane, najstarsza z pielęgniarek, a nie lubiła ona, gdy do stołu siadało się z brudnymi rękami. Jedzenie w bunkrze przygotowywali na zmianę jego mieszkańcy. W kuchni mieli cztery palniki gazowe, ogromną lodówkę i zamrażarkę, zmywarkę do naczyń i kuchenkę mikrofalową. Asocjacja dbała o swoich pracowników starając się stworzyć jak najbardziej domowe warunki życia w tym miejscu odosobnienia. Jedzenie dla klonów odgrzewane było w kuchence mikrofalowej; były to porcje specjalnie przygotowanej papki, zawierające wszystkie potrzebne do życia składniki. Klony jadły raz dziennie, tak jak to ustalili lekarze Asocjacji. W czasie pobytu klonów w sali szubienic karmione były dożylnie, kroplówką. Osobne jedzenie i inny rytm posiłków był jeszcze jednym elementem, który miał na celu odebranie klonom jakiegokolwiek podobieństwa do ludzi. Łysy Daniel lubił jedzenie przygotowywane przez Jane. Pomimo ogromnych, regularnie odnawianych zapasów w zamrażarce, jedzenie było stosunkowo monotonne. Nie było co marzyć o wysublimowanych daniach, jakie można było zjeść w malowniczych restauracyjkach San Francisco. Jane potrafiła jednak nadać tym jednostajnym posiłkom niezwykły smak, tak, że wszyscy zawsze dziwili się, jak to jest możliwe. No i podane to było jakoś inaczej, jakoś ładniej, bardziej apetycznie. Po wyjściu spod prysznica łysy Daniel wyszedł na zewnątrz by zameldować Goldmanowi o naprawieniu uszkodzenia. Poszedł w stronę domku przy plaży i znalazł go siedzącego na piasku. - Skończyłem szefie, - powiedział wyrywając go z zamyślenia. - Jakieś świństwo dostało się do paliwa, jakbym naprawiał samochód w San Francisco powiedziałbym, że ktoś dosypał cukru albo czegoś innego do zbiornika. Myślę jednak, że to musiało być co innego, bo kto dosypywałby tu cukru. Tyle, że nie wiem co. Przeczyściłem przewody paliwowe, wymieniłem benzynę w zbiorniku i generator działa jak nowy. - Doskonale, w takim razie dziś będę spał w bunkrze, domku nie zdążymy naprawić. - Goldman ze smutkiem popatrzył na rozbity dach. Nie był specjalnie zadowolony. Będzie musiał brać udział w bezsensownych dyskusjach, będzie pewnie musiał obejrzeć z nimi jakiś film z magnetowidu. I będzie się dusił w tych betonowych murach. - Kto dziś robi jeść? - Jane, szefie. Ona jedna jest w stanie przygotować coś sensownego z tych cholernych mrożonek. - Lubię jej jedzenie. No to chodźmy, żeby coś dla nas zostało. - Goldman wiedział doskonale, że nikt nie siądzie do stołu, dopóki wszyscy nie będą na miejscu. Gdy ruszyli ścieżką prowadzącą do bunkra usłyszeli dzwonek i głos jednej z dziewcząt, która przez megafon wzywała Goldmana do radia. Chciał z nim rozmawiać Taylor. - Wściekły jak osa,- powiedziała pielęgniarka zasłaniając mikrofon, gdy Goldman wszedł do sali radiowej. - Dziękuję pani. Słucham, Goldman. - Mówi Taylor. Czy jest pan sam? Goldman popatrzył na pielęgniarkę, która bez słowa wstała i wyszła z sali radiowej zamykając dokładnie za sobą drzwi. - Teraz tak, panie dyrektorze. - Niech pan przejdzie na kanał czwarty i włączy kodowanie. Goldman przełączył aparat na kanał czwarty i uruchomił urządzenie kodujące połączenie radiowe. W przypadku, gdyby ktoś słuchał rozmowy, od tego momentu jedynym dźwiękiem, jaki usłyszy będzie świst o bardzo wysokiej częstotliwości. Nic więcej. Rozkodowanie sygnału jest praktycznie niemożliwe, aparaty kodujące produkowane były zawsze w unikalnych parach. Dla nadawcy i dla odbiorcy. Odkodowanie sygnału trwałoby dłużej niż najdłuższa nawet rozmowa. Goldman nie miał okazji jeszcze używać systemu kodowania rozmów radiowych. Procedura ta zarezerwowana była wyłącznie do sytuacji krytycznych. Wynikało z tego, że dzieje się coś niedobrego. Tym bardziej, że Taylor chciał rozmawiać sam na sam. - Dekoder włączony panie dyrektorze. - Jego słowa po przejściu przez urządzenie kodujące zabrzmiały w głośnikach jak odbite echo. - No więc niech pan słucha, Goldman. Prawdopodobnie ktoś będzie się starał dostać na wyspę w najbliższym czasie. Myślę, że będą to dziennikarze. Wie pan, co ja myślę o dziennikarzach i zdaje pan sobie sprawę czym mogłoby być dla Asocjacji odkrycie i wywleczenie na łamy prasy samego faktu istnienia ośrodka. Tak więc prosiłbym o zachowanie jek najdalej idącej ostrożności. Czy wszystko u was w porządku? - Zepsuł się dziś generator, ale McFollen naprawił go. Mieliśmy robić zabiegi, ale zrobimy je jutro. Poza tym wszystko jest w porządku. A skąd się wzięli ci dziennikarze? - To już nie pana sprawa. Najważniejsze, że taka groźba istnieje i w związku z tym przyślę panu kilku żołnierzy, którzy będą na stałe pilnowali wyspy. Nie możemy pozwolić sobie na jakiekolwiek przecieki. Żołnierze będą mieszkali w pana domku. Obawiam się panie Goldman, że będzie pan musiał przenieść się do bunkra. Ale to już nie moja sprawa. Komandosi przylecą jutro rano helikopterem wojskowym bez żadnych oznaczeń. Będzie ich pięciu, dowódca nazywa się Stuart Overwood. Kapitan Stuart Overwood. Wysoki, metr osiemdziesiąt dziewięć. Niebieskie oczy. Jego znakiem rozpoznawczym będzie czerwony beret. Reszta będzie miała zielone. - Zapamiętałem. Czy to naprawdę taka poważna sprawa? - Jeśli panu to mówię, to widocznie tak. Żołnierze oczywiście nie wiedzą, co jest bunkrze. I jak zwykle nie mają prawa wiedzieć. Mają za zadanie niedopuszczenia nikogo do wyspy. Mają rozkaz strzelania ostrą amunicją, jeśli nie będzie innego wyjścia. Zrozumiał pan? - Tak, panie dyrektorze. Czy jest coś jeszcze? - Niech pan powie reszcie, że na wyspę przyjedzie ekipa do wymiany min. Proszę nic im nie mówić o niebezpieczeństwie. - Rozumiem. Co do min, to akurat będzie kilka do wymiany. Długo tu zostaną? - Nie wiem, tyle czasu, ile będzie trzeba. Proszę im pokazać wszystkie urządzenia w bunkrze, oczywiście bez części klonów. Są uprzedzeni, że części bunkra nie będą mogli zobaczyć, więc nie powinno być problemu. Niech sprawdzą generator, skoro był zepsuty. Nie możemy pozwolić sobie na jakikolwiek problem. W przypadku przedostania się kogokolwiek na teren ośrodka będzie pan działał zgodnie z regulaminem w przypadkach, alertu. Wszystko jasne? - Tak jest, panie dyrektorze. Zrozumiałem. Czy w przypadku skrajnym mam... - Goldman zawiesił głos, jakby sam obawiał się tego, co chciał powiedzieć. - Tak jest. W razie sytuacji skrajnej zlikwiduje pan wszystkie klony i wysadzi w powietrze bunkier. Ale nie sądzę, by do tego doszło. Po to właśnie przysyłam tych żołnierzy. To wszystko, wyłączam się. Dał się słyszć dźwięk wyłączanego nadajnika i zapadła cisza. Goldman siedział przed głuchum aparatem i rozważał wszystko, co przed chwilą usłyszał. Pamiętał oczywiście wskazówki dotyczące tak zwanych "sytuacji skrajnych", ale tak naprawdę nigdy nie przypuszczał, że kiedykolwiek będzie musiał je stosować. Ośrodek był absolutnie niedostępny dla dziennikarzy jako teren wojskowy należący do Pentagonu. Nie było na jego terenie broni palnej, ale podstawowym zadaniem Goldmana było strzeżenie go przed niepowołanymi osobami. Celem Asocjacji było oczywiście chronienie klonów przed kimkolwiek spoza jej struktur. Stąd bunkier, płot pod napięciem i pole minowe. Przysłanie wojskowych świadczyło o poważnym niebezpieczeństwie. Komandosi nie bawili się w dyskusje, najpierw strzelali następnie zadawali pytania. Goldman pozostawał kierownikiem ośrodka, nie miał prawa pokazać żołnierzom zawartości bunkra, ale w sytuacji krytycznej oficer dowodzący oddziałem ochrony przejmował ster w swoje ręce. Zadaniem Goldmana było wówczas zatarcie wszelkich śladów działalności Asocjacji w ośrodku. Oznaczało to fizyczną likwidację klonów. Bunkier był wyposażony w system ładunków wybuchowych, które można było uruchomić, jeśli znało się odpowiedni kod. Goldman znał ten kod. Helikopter przyleciał o ósmej rano następnego dnia. Z maszyny wyszło pięciu mężczyzn w mundurach polowych, z plecakami, karabinami automatycznymi, i całym ekwipunkiem komandosów. Na ziemi rozłożyli skrzynie ze sprzętem. Goldman podszedł do dowodzącego nimi oficera po odlocie helikoptera. Rozpoznał go po czerwonym berecie. I po wzroście - Witam panów. Moje nazwisko Goldman... - zawiesił głos czekając na odpowiedź oficera. Przyszło mu do głowy, że gdyby nie byli to żołnierze zapowiedzeni przez Taylora, to prawdopodobnie nie miałby żadnej możliwości ucieczki do bunkra. - Jestem kapitan Overwood, Stuart Overwood - odpowiedział olbrzym, - chcielibyśmy złożyć gdzieś nasz sprzęt. Powiedziano nam, że ma pan dla nas jakiś dom, czy tak? - Oczywiście panie kapitanie, proszę za mną, zaraz panom wszystko pokażę. Goldman odetchnął z ulgą i ruszył ścieżką w stronę domku. Po drodze pomyślał, że w taki oto prosty sposób rozwiązał problem naprawy dachu. Pięciu młodych chłopaków zrobi to w trzy kwadranse. - Przykro mi, ale dach panów kwatery został przedwczoraj w nocy rozdmuchany przez wiatr. Ale mam tu wszelkie narzędzia, jeśli panowie zechcecie, będziecie mogli doprowadzić wszystko do porządku. - Nie ma problemu, zaraz wszystko naprawimy. Czy są tu rekiny? Można się kąpać? - Kapitan Overwood popatrzył w stronę plaży. - Kąpię się codziennie. I jak narazie mam obie nogi. Nie wiem czy są rekiny, ja nie spotkałem żadnego. Oto panów kwatera. Czy jedzenie mamy przynosić? - Moi chłopcy i ja, jesteśmy przyzwyczajeni do życia w trudnych warunkach. Mamy wszystko, czego potrzeba, jedzenie przygotowujemy sami. Mówiono nam, że mamy wymienić miny. Jak wszystko rozładujemy, to się tym zajmiemy. Po kilku minutach Goldman zaprowadził ich w stronę bunkra. Żołnierze zabrali się do pracy przy polu minowym, a on wszedł do środka i poszedł zjeść wreszcie śniadanie. Rozdział 8 Inspektor Barthel dygotał z zimna. Na zewnątrz padał deszcz ze śniegiem a w samochodzie było zimno jak w psiarni. Zastanawiał sie, dlaczego to właśnie gdy on miał kogoś śledzić, padał deszcz i było zimno. Collin siedział na miejscu pasażera i próbował spać. Wymieniali się co dwie godziny. Obserwowali dom Bermesa już od dwóch dni, jak narazie bezskutecznie. Od dwóch dni komisarz Richert usiłował wydostać od sędziego zezwolenie na podsłuch telefoniczny, ale sędzia, młody i ambitny, był przeciwnikiem wszelkich podsłuchów i inwigilacji. Barthela trafiał szlag. Gdyby założyć kilka mikrofonów w domu delikwenta i podłączyć mu się do telefonu, nie musiałby teraz siedzieć na deszczu i marznąć. Ale pan sędzia jeszcze nie wie, pan sędzia się waha, pan sędzia ma w dupie zdrowie inspektorów DST. Pan sędzia siedzi teraz pod pierzyną i kocha się z panią sędziową. Panu sędziemu jest ciepło i pan sędzia uważa, że komisarz Richert nie powinien mu przeszkadzać w pracy opowiadając o swoich przeczuciach. A przecież wszyscy wiedzą, że przeczucia komisarza Richerta warte są całego worka dowodów materialnych. Jak komisarz mówi, że coś się szykuje, to coś się szykuje. Co do tego Barthel był przekonany po dziesięcioletniej służbie pod jego rozkazami. Richert jak coś mówi, to wie co mówi. Facet, którego namierzali nie miał czystego sumienia. Za bardzo sprawdzał, czy ktoś za nim nie chodzi. Jak się ma czyste sumienie, to się nie ogląda za siebie. A ten Bermes wciąż się oglądał. Od dwóch dni nie spuszczali go z oka i wiedzieli już o nim wszystko. Był kawalerem, chyba nie miał kochanki, bo żadna dziewczyna do niego nie przychodziła, tylko mężczyźni. Ale pedałem też raczej nie był, bo mężczyźni, którzy go odwiedzali nie byli nigdzie notowani jako homoseksualiści. Byli natomiast notowani jako najemnicy, a wśród najemników niewiele jest ciot. Jednym z odwiedzających Bermesa był stary znajomy Barthela, jeszcze z czasów służby w Bayonne. Philippe Iribarne, działacz baskijskich organizacji separatystycznych, członek IPARETARAK. Miał na sumieniu kilka krwawych operacji w Kraju Basków zarówno w części hiszpańskiej jak i francuskiej. Ale to było przed dziesięciu laty, od tego czasu nic o nim nie było słychać. Ponoć wydostał się ze środowiska terrorystów i zaczął wykorzystywać umiejętności nabyte w Libii i w Irlandii Północnej dla sprawy, która w historii ludzkości wchłonęła najwięcej ofiar. Nie była to żadna walka wyzwoleńcza, sprawa ta miała starą, biblijną nazwę - mamona. Richert zabronił zatrzymywania kogokolwiek. Chciał wiedzieć, co się szykuje. Namierzyli od dwóch dni sześciu ludzi, poza Bermesem. Niezła mała ekipa, z takimi ludźmi można wykonać nielichy skok. Przyjechał nawet ten Polak, którego namierzył patrol kilka dni temu z Bermesem na autostradzie. Niestety zgubili go, bo Collin w jakiś sposób zdradził się, że za nim chodzi. No i ten Polak, Aleksander Falkowski, wynajął samochód i niczym się nie przejmując pojechał do Paryża. W Paryżu miała go przejąć tamtejsza ekipa, ale facet był sprytny, poszedł do ambasady polskiej na rue Talleyrand i wszelki ślad po nim zaginął. Ani widu, ani słychu. Samochód zostawił na ulicy i pewnie jutro rano zostanie zabrany przez Hertza. A do rana przy samochodzie pewnie będą siedzieli chłopcy z Paryża. Ciekawe, czy w Paryżu też jest taka paskudna pogoda. Wybiła pierwsza. Barthel włączył radio, nie za głośno, żeby nie obudzić Collina, któremu jakoś chyba udało się zasnąć. Jeszcze godzina i będzie musiał się obudzić. Nastawił muzykę i bezmyślnie zaczął wpatrywać sie w zasłonięte żaluzjami okna Bermesa. Z drugiej strony domu stała inna ekipa, pilnująca tylnego wyjścia. Włączył walkie-talkie i wywołał kolegów niedoli. - Co tam u was? Spokojnie? - Zimno, oj zimno. Czy tobie też tak zimno, Michel? - Zimno, ale służba nie drużba. Tylko mi tam nie zasypiać, bo nogi z dupy powyrywam. - Możesz być spokojny, za zimno, żeby spać. - Collin śpi jak niemowlę, jemu chyba nie jest zimno. Jean Jacques też kimie? - Ależ panie inspektorze - głos Jean Jacques'a pełen był dobrze udawanego oburzenia, - jakże bym mógł spać na służbie. Chyba nie myśli pan, że lekceważę swoje obowiązki. - Nie pieprz, nie mam ochoty do żartów. Wyłączam się, cześć. Odłożył radiotelefon i zaczął słuchać muzyki. Puszczali właśnie stare przeboje z lat osiemdziesiątych. Nie lubił nowoczesnej muzyki młodzieżowej, nie rozumiał jej. Była dla niego całkiem pozbawiona uroku. Jedynie rytm i recytacja jakichś dekadenckich tekstów. Nie ma to jak Dire Straits, Scorpions czy U2. Przypomniała mu się rozmowa, którą miał kiedyś ze swoim ojcem. Miał wtedy nie więcej niż piętnaście lat. Pamiętał, że siedział u siebie w pokoju i na cały regulator nastawił Queen. Freddy Mercury umarł właśnie na AIDS i w radio puszczali całymi dniami przeboje tego zespołu. Ojciec wszedł do pokoju, ściszył wzmacniacz i starając się nie przybierać pozy wszystkowiedzącego wapniaka zapytał: - Michel, mój chłopcze, czy ty naprawdę tak bardzo lubisz tę muzykę? I czy naprawdę myślisz, że to, czego słuchasz, to jest muzyka? Ale ojciec zatrzymał się na Beatlesach i Rolling Stonesach i Barthel patrząc na niego z niebotycznej wysokości swych piętnastu lat odpowiedział: - A czy dziadek nigdy ci nie mówił, że twoi Beatlesi, to nie jest muzyka? To jest konflikt pokoleń, drogi przodku. Każde pokolenie ma swoją muzykę. A teraz sam nie mógł słuchać nowej muzyki młodzieżowej. Stwierdził, że tak jak jego ojciec, zatrzymał się na jakimś etapie i ani rusz nie potrafił pójść dalej. Ale na szczęście były jeszcze stacje radiowe, które pamiętały o takich jak on dinozaurach. Czas wlókł się niemożliwie. Jakiś spóźniony kierowca wracał do domu po wieczorze bardzo mocno zakrapianym, bo wyraźnie miał kłopoty z zamknięciem samochodu. Dziurka od kluczyka uciekała mu na wszystkie strony. Barthel z rozbawieniem patrzył na pijanego, gdy usiłował otworzyć furtkę prowadzącą do willi. Zastanawiał się, czy czeka na niego żona z wałkiem do ciasta. Zza zakrętu wyjechał radiowóz policyjny. Jechał powoli, z przygaszonymi światłami. Policjanci szukali kradzionych samochodów i ewentualnych włamywaczy. Gdy podjechali na wysokość Barthela, radiowóz zatrzymał się. Wysiadł policjant i podszedł do ich samochodu. - Prosze otworzyć szybę - powiedział zajrzawszy uprzednio do środka. - Poproszę o pańskie dokumenty. Kierowca radiowozu został w środku i łączył się z kimś przez radio. Barthel wyjął białą legitymację przekreśloną niebieskobiało-czerwonym paskiem. Policjant wziął ją do ręki, popatrzył na Barthela i odszedł. Radiowóz odjechał. O drugiej obudził Collina, a sam próbował zasnąć. * Bermes nie lubił śmiać się z niedoskonałości innych ludzi, ale gdy przypomniał sobie tych czterech policjantów, którym wydawało się, że potrafią go przechytrzyć, nie potrafił opanować śmiechu. Śmiechu, który nie odzwierciedlał jednak prawdziwego stanu ducha - fakt, że miał za sobą ogon wprowadzał pewien niepokój. Od poprzedniego wieczora, gdy zorientował się w czasie zakupów w centrum handlowym St. Jacques, że ma "towarzystwo", zastanawiał się co DST wie na temat przygotowywanej akcji. Prawdopodobnie nic. Nie miał wątpliwości, że nikt się nie wygadał. Ludzie, z którymi miał pracować posiadali zbyt wielkie doświadczenie, by pozwolić sobie na jakieś niedyskrecje. Pięciu najemników już wyjechało, Neurohra sam wsadził do pociągu i był pewien, że nikt go nie śledził. Prawie pewien. Pewne przyzwyczajenia, gdy ma się coś do ukrycia, stają się drugą naturą człowieka. Bermes, nawet gdy był czysty jak łza, od czasu do czasu sprawdzał, czy napewno jest sam. Wielokrotnie w ciągu ostatnich kilku lat wydawało mu się, że jest obserwowany. Kilkakrotnie w czasie spotkań handlowych w różnych restauracjach miał wrażenie, że niektórzy goście z zainteresowaniem przysłuchują się prowadzonym przy jego stoliku rozmowom. Ale kładł to na karb przewrażliwienia i uspokajał się bezowocnym rachunkiem sumienia. Był czysty jak łza. A teraz ktoś go śledził. I to prawdopodobnie nieprzypadkowo. Fakt ten, połączony z relacją Neurohra wprawił go w głęboki niepokój. Neurohr widział funkcjonariuszy DST w hotelu, twierdził, że był śledzony w Kanadzie. A on, po raz pierwszy od kilku lat nie miał czystego sumienia. Postanowił jak najszybciej zniknąć. Zakupy w St. Jacques zaplanował jeszcze przed zorientowaniem się, że ma ogon. I zdążył zakupić wszystko, czego mu było potrzeba, w ukrytym w piwnicznej ścianie sejfie miał gotówkę i bilet lotniczy. Wszystko było już przygotowane w samochodzie. Samolot odlatywał następnego dnia z Luksemburga. Zastanawiał się, czy próbować zgubić ogon przed odlotem, czy też niczym się nie przejmując wsiąść do samolotu. Zdecydował, że prościej będzie jechać do Luksemburga jak gdyby nigdy nic. Policjanci z DST i tak nie będą mieli prawa tam działać i wątpliwym jest, by mogli wsiąść do samolotu nie mając biletu. A na Jamajce, bo tam zdecydował najpierw polecieć DST nie miała i tak nic do powiedzenia. Około pierwszej położył się spać lecz jeszcze długo leżał przemyśliwując różne elementy przygotowywanego planu. Jak narazie, poza doraźnym kłopotem z ogonami plan rozwijał się bez zmian. Podsłuch telefoniczny, nawet jeśli był zainstalowany, nie mógł nikogo naprowadzić na ślad. Wszystkie rozmowy prowadzone były w sposób tak zakodowany, że jedyne co podsłuchujący mógłby zrozumieć, to to, że Bermes wybiera się w najbliższych dniach na polowanie. Aby nie zapomnieć o zabraniu jutro dubeltówki, przygotował ją przy łóżku. Następnego dnia rano zbudził go telefon. Dzwonił Neurohr, który przyleciał przed godziną na lotnisko Grantley Adams na Barbados. Czekał właśnie na wynajęty samochód. Akurat było święto Niepodległości i pracownicy Hertza na lotnisku mieli pewne kłopoty z personelem. - Przyjechałem bez problemu. Freddy nie zabrał się ze mną, ale może przyleci później. Dzwonił do ciebie? Bermes spodziewał się takiego obrotu spraw. Freddy było kodowym oznaczeniem ogona. Tak więc na dworcu, gdy odprowadzał Neurohra, najprawdopodobniej nie udało się go zgubić. A to jest znak, że puszczono za nimi fachowców. - Dzwonił i chciał się spotkać. Ale nie mam czasu, idę na polowanie. Jak tam pogoda na rajskich wyspach? - Upał, ale jest przyjemnie, żyć nie umierać. Zaraz zajmę się wynajęciem łódki i popłynę na ryby. - A co z naszym znajomym, z którym miałeś się spotkać? - Zaraz postarm się z nim połączyć, chcę sprawdzić czy u niego wszystko w porządku. Znajomym był człowiek Neurohra w bunkrze na wyspie. Jeżeli próba udała się, będą mieli otwartą drogę. Mieszkańcy bunkra mogli najwyżej stawiać opór pasywny. Przy otwartych drzwiach nic ich nie zatrzyma. - Tylko się nie utop na rybach. I miłego wędkowania, złap mi rekina to zrobię zupę. Do zobaczenia. - Trzymaj się, i nie daj się zabić na polowaniu. Uważaj na siebie. * Po odłożeniu słuchawki Neurohr wrócił do biur Hertza. Samochód czekał już na parkingu. Wziął kluczyki, podpisał dokumenty, zapłacił zaliczkę i wyszedł na zewnątrz. Maurer stał oparty o zielonego Volkswagena i z rozkoszą oddawał się kąpieli słonecznej. - Stwierdzam jednak, że lubię podróżować. Żeby nie ten cholerny samolot, to właściwie mógłbym być stewardessą. Nie, Jacky, jak myślisz, nadawałbym się na stewardessę? - zapytał wykonując kilka ruchów bardziej jak pederasta niż jak kobieta. - Tyle że ja się cholernie boję latać samolotem. I nic na to poradzić nie potrafię. Nie boję się skakać ze spadochronem, a boję się lecieć samolotem. Jak nas zrzucali wtedy w Gruzji, to pamiętam, że lecieliśmy na jakimś cholernie wysokim pułapie, tak, że nie mieliśmy się co bać obrony przeciwlotniczej. A ja niemal w portki robiłem ze strachu. A jak skoczyliśmy do tego piekła, bo mówię ci, tam to dopiero było piekło, to przestałem się bać. A walili do nas z katarynek jak do kaczek. - Ja to się w samolocie po prostu nudzę. Nie lubię latać, bo mnie to nudzi, a nie potrafię się niczym zająć. A ze spadochronem to ja nigdy nie skakałem, nawet nie wiem, czy bym się bał. Gdyby Bóg chciał, żeby ludzie latali jak ptaki, to dałby im skrzydła. A terez przestań się opalać, załaduj bagaże i jedziemy. Byłeś już tu kiedyś? - Neurohr rzucił Maurerowi kluczyki, a sam usadowił się wygodnie na miejscu obok kierowcy. Mieli tylko dwie małe walizki. Cały sprzęt miał dostarczyć im Ramirez, łowca skarbów w zatopionych przed wiekami angielskich, francuskich, hiszpańskich i holenderskich galionach, a w wolnych chwilach handlarz bronią i wszelkiego rodzaju sprzętem. - Nigdy tu nie byłem, ale mi się podoba. Są tu jakieś dziewczyny? - Wszystko, czego dusza zapragnie. Mamy prawie dwa tygodnie na przygotowanie akcji, znajdziemy czas na wszystko. Na dziewczyny też. A narazie jesteśmy turystami i jedź wolno, bo nie chcę, żebyśmy wpadli na jakiś patrol. Skręcaj w prawo, w stronę Sam Lords Castle, tam się zatrzymamy. Sam Lords Castle jest starą posiadłością brytyjskich plantatorów przekształconą w luksusowy hotel i muzeum. Za niewielką opłatą można tam obejrzeć wspaniale rzeźbione meble, za nieco większą sumę pieniędzy można się na nich przespać. Całe wyposażenie pochodzi z okrętów ograbionych w XIX wieku przez Sama Lorda, który dla zmylenia przepływających statków zapalał na wybrzeżu ognie i powodował katastrofy morskie na przybrzeżnych skałach. Hotel nie jest najdroższy ani najtańszy, zaletą jego jest natomiast położenie na terenach stosunkowo niezamieszkałych. No i do Ramireza nie było stamtąd daleko. Zainstalowali się w apartamencie na drugim piętrze. Z okien roztaczał się wspaniały widok na skaliste wybrzeża Atlantyku i jego wzburzone fale. W oddali widać było opalających się na oślepiająco białej plaży turystów i młodych ludzi surfujących na ogromnych grzywaczach. Maurer popatrzył przez lornetkę na rajskie widoki, rozpakowali walizki i poszli spać, aby nadrobić straty snu w wyniku przesunięcia stref czasu. Następnego dnia czekała ich trudna robota - negocjacje z Ramirezem zawsze były trudne, ale był on w porządku, nigdy nikomu nie wykręcił numeru po zakończonych negocjacjach. Skądinąd gdyby próbował komuś numer wykręcić to biorąc pod uwagę środowiska w jakich się obracał, prawdopodobnie drugi raz by już tego nikomu nie zrobił. Nic by już nikomu nie zrobił. Nigdy. * Barthel obudził się całkiem skostniały z zimna. Collin otwierał właśnie termos z kawą, której aromat wyrwał go ze snu. Na dworze było jeszcze ciemno, zegar na tablicy rozdzielczej pokazywał wpół do piątej. Zgłośnił radio i odwrócił się do swego towarzysza niedoli: - Widzę, że zrobiłeś mi prezent z pół godziny snu. Pan Bóg ci to wynagrodzi młody człowieku, ba ja ci tego nie wynagrodzę. Daj mi trochę kawy. Dmuchając na gorący płyn popatrzył się w stronę willi Bermesa. - A jak tam nasz delikwent. Rusza się? - Śpi, bo zupełnie nic się nie dzieje. Ciemno, głucho jak w chacie u Murzyna. - Jak chcesz, to śpij jeszcze, posiedzę do rana. - Posiedzę z tobą, i tak bym już nie zasnął. Do ósmej rano nie działo się nic. Zaczęli się już nawet niepokoić, podejrzewając, że być może Bermes używając jakiejś sztuczki, wydostał się niezauważony. Ale kilka minut po ósmej zapaliło się światło przy drzwiach od garażu. Barthel uprzedził Jean Jacquesa i włączył silnik. BMW Bermesa wyjechało z garażu. Inspektor uważnie patrzył, czy kierowca zdradzi się jakoś, że ich zauważył. Ale najwyraźniej były najemnik nie był specjalnie spostrzegawczy. Ruszyli w stronę autostrady A31 prowadzącej z Metzu do Luksemburga. Była to codzienna droga, którą pokonywali razem od dwóch dni, droga, którą Bermes jeździł co rano do pracy. Na trzecim zjeździe skręcali w prawo, zjeżdżali z autostrady i przebijali się przez gigantyczne o tej porze korki w stronę dzielnicy Borny, gdzie znajdowały się biura If Informatique, firmy należącej w całości do byłego najemnika. Tym razem z autostrady nie zjechali. - O, nareszcie coś. Jak myślisz,gdzie jedziemy? - Zobaczymy. - Barthel dodał gazu aby nie zastać za daleko w tyle za Bermesem. - Połącz się z Richertem, trzeba mu przekazać nowinę. I niech nam przyślą jeszcze dwie ekipy, na krzyżówce z A4 i za Thionville, na drodze do Luksemburga. Collin włączył radio i połączył się z centralą. Richerta jeszcze nie było w biurze, ale połączyli się z jego samochodem. Komisarz nakazał kontynuować obserwację bez ujawniania się. - Będziecie za nim jechali nawet na koniec świata. Nie spuszczać mi go z oczu. I na Boga, jak tylko miniecie Thionville, uprzedźcie przejście graniczne z Luksemburgiem, żeby mi go jakiś cholerny gliniarz ani celnik nie zatrzymał. Skrzyżowanie z autostradą A4 Strasbourg Paris minęli nie kierując się w stronę stolicy. Jeśli Bermes nie jechał po prostu w sprawach zawodowych do Thionville, to jego celem był prawdopodobnie Luksemburg, bądź Belgia. Kilka kilometrów przed Thionville było rozwidlenie autostrady, której jedna część ciągnęła się w stronę Longwy a druga na północ. Longwy mogło oznaczać Belgię. Barthel kazał ekipie oczekującej na autostradzie paryskiej zaczaić się na odjeździe na Longwy, a ekipie Jean-Jacquesa kazał wyprzedzić ich i jechać na Thionville. Sam siedział na ogonie czarnego BMW, którego postanowił nie spuszczać z oka. Na wysokości Mondelange, gdy mijali gigantyczne centrum handlowe CORA, czarne BMW zwolniło. Inspektor Barthel sądził, że Bermes zjedzie tutaj z autostrady i chciał już uprzedzać inne ekipy. Ale obserwowany samochód włączył światła awaryjne, zjechał na boczne pasmo i stanął. Barthel w ostatnim momencie zdążył włączyć kierunkowskaz i zjechał z autostrady zatrzymując się kilkaset metrów dalej. Zatrzymał samochód tuż za zjazdem w miejscu, w którym samemu pozostając niewidocznym mógł dobrze widzieć drogę za sobą. Bermes wysiadł z samochodu i podniósł maskę. Z bagażnika wyciągnął jakieś narzędzia i coś tam przez chwilę dokręcał. Następnie zamknął maskę i podszedł do drzwi od strony kierowcy. Ale zamiast wsiąść, popatrzył w ich kierunku. - Myślisz że nas zobaczył? - Collin patrzył na autostradę przez małą lornetkę. - Nie wiem. Ale niczego to nie zmieni, będziemy się nim opiekować bez względu na to, czy o tym wie, czy nie. Czarne BMW ruszyło, a inspektorzy DST znów zjechali na autostradę. Na rozjeździe przed Thionville Bermes skierował się w stronę Luksemburga. Barthelowi przyszła do głowy myśl. - Połącz się z Richertem - powiedział do Collina, - przyszła mi do głowy myśl. Po chwili w głośniku zabrzmiał głos komisarza. - Co się dzieje inspektorze? - Panie komisarzu, przyszła mi do głowy pewna myśl. Mianowicie co mamy zrobić jak on pojedzie do Luksemburga? A w Luksemburgu powie policji, że go ktoś śledzi? Zanim wszystko wyjaśnimy, będzie miał czas nam nawiać. - A co, zorientował się, że za nim jedziecie? - Nie wiem, mam nadzieję, że nie, ale nigdy nic nie wiadomo. - Przed granicą połączcie się ze mną. Zastanowię się. A narazie jedźcie z nim w trzy samochody, dwa niech jadą przed nim. - Panie komisarzu, niech pan proszę sprawdzi, czy za Thionville nie ma czasem radaru. Po co głupio mamy wpaść na stójkowych? Bermes Jedzie w czarnym BMW 524, nasze samochody pan zna. - Zaraz sprawdzę. Nie spuszczajcie go w żadnym razie z oka. Barthel dobrze znał zwyczaje lokalnej żandarmerii, która na odcinku między Thionville i Luksemburgiem, w miejscu gdzie autostrada jest kręta, a prędkość ograniczona do 110 km na godzinę, miała paskudny zwyczaj ustawiania czarnej skrzynki na trójnogu. Żandarmi coraz częściej korzystali z osiągnięć techniki i radary były samoczynne dzięki wmontowanemu aparatowi fotograficznemu. Często jednak stali gdzieś niedaleko w radiowozie czekając na kierowców, którzy jechali z wyjątkowo dużą prędkością. Gdy był z nimi urzędnik z prefektury, kierowcy zabierano na miejscu prawo jazdy. Inspektor Barthel dwukrotnie już korzystał ze swych znajomości w brygadzie żandarmerii w Thionville, by nie musieć płacić mandatu. Ale tym razem radaru nie było. Na dziesięć kilometrów przed przejściem granicznym, gdy nie było już możliwości zjechania w bok, Barthel połączył się z Richertem, by dowiedzieć się, co ma robić. Istniały oczywiście umowy między Luksemburgiem i Francją na temat ścigania przestępców i prowadzenia akcji śledczych, ale tym razem nie chodziło o przestępcę, ani o regularną akcję śledczą. Zbyt wiele czasu zajęło by uregulowanie spraw z władzami Wielkiego Księstwa, a Luksemburczycy są na dodatek szczególnie czauli na wszelką ingerencję w ich kompetencje terytorialne. Francuska straż graniczna, uprzedzona przez DST nie zatrzymała ich. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, od czasu porozumienia między krajami EWG na granicy nie było wielkich ekip policyjnych, a akcje kontroli przeprowadzane były od przypadku do przypadku, ot tak, żeby nie wyjść z wprawy. Przed miastem Luksemburg zjechali w stronę lotniska. Bermes wykonał manewr dość gwałtownie, tak, że tylko Barthel jadący za nim w odległości kilkuset metrów zdążył skręcić. Dwa samochody, które jechały przed nimi nie zdążyły wykonać manewru i pojechały w stronę stolicy. Barthel postanowił nie używać radia, aby nie niepokoić tutejszej policji. Gdy dojechali do lotniska stwierdził, że prawdopodobnie stracili Bermesa bezpowrotnie. Jeśli wsiądzie do samolotu, słuch po nim wszelki zaginie. Zaparkowali samochód na podziemnym parkingu kilka stanowisk obok czarnego BMW. Collin został na dole, aby kontrolować parking, a Barthel poszedł za Bermesem do wind. Wsiedli do jednej windy, która wywoziła pasażerów do pawilonu odlotów. Barthel zupełnie bezsilny patrzył, jak Bermes przechodzi przez kontrolę paszportową i kieruje się do rejestracji bagażu przy stanowisku dla lotu DEL 354 w kierunku Kingston na Jamajce. Gdy tracił już go z oczu po rejestracji bagażu i za bramką kontroli osobistej zobaczył, że Bermes odwraca się w jego stronę i z ironicznym uśmieszkiem kiwa mu na pożegnanie ręką. Inspektor Barthel skierował się z powrotem do windy. Rozdział 9 Komandosi sprawnie przeprowadzili naprawę pola minowego i przeszli do przejrzenia generatora. Jeden z nich był mechanikiem samochodowym, jak łysy Daniel, więc obaj zabrali się do ponownego przeglądu maszyny. Goldman nie przeszkadzał im, wiedząc jak bardzo mechanicy nie lubią kibicowania. Poszedł w stronę domku, w którym żołnierze naprawili poprzedniego dnia dach. Z przyjemnością popatrzył na efekt ich pracy i skierował się w stronę plaży, gdzie zobaczył kapitana Overwooda wykonującego ćwiczenia oddechowe. - Widzę, we jest pan adeptem sztuk walki - powiedział do oficera. - Uczą was w wojsku kung fu? - Nie jest to kung fu, jest to metoda walki opracowana dla naszych ludzi. Taki zlepek różnych technik. Ale wydaje się to być skuteczne. A pan też się tym zajmuje? - Bardziej jako amator. Kilka lat temu chciałem się temu poświęcić, ale moje życie potoczyło się inaczej. Mam pierwszy dan w karate. Ostatnio nie trenowałem od kilku miesięcy. - To co, może spróbujemy się? - Wie pan, kapitanie, nie bardzo lubię popisywać się. Uczono mnie, że to co umiem, powinno być wykorzystane w ostateczności. - Mnie nauczono walki wręcz żeby zabijać. Wiem, że pewnie pana to razi, znam filozofię wschodnich sztuk walki, ale uważam, że to co robię, też jest potrzebne. Nie proponuję panu full contact, spróbujmy ot tak, dla zabawy. Goldman zdjął koszule i rzucił ją na biały piasek. Oficer wyższy był od niego o conajmniej pół głowy, a jego mięśnie mogły przywrócić o zawrót głowy mistrza świata w kulturystyce. Tym bardziej, że nie były to mięśnie sztucznie nadymane, jak to często bywa. Były owocem długotrwałych, regularnych treningów. Goldman nie był specjalnie umięśniony. Nigdy nie chodził do siłowni, nigdy nie wyciskał sztang. Wolał zachować sprawność poprzez zwinność i szybkość. Zbyt wielka masa mięśniowa utrudniała czasami szybkie reakcje. Oczywiście nawet gdy się było górą mięsa, tak jak kapitan Overwood, można było zachować sprawność, ale jedynie kosztem ponadludzkich wysiłków treningowych. Goldman zaczął spokojnie oceniać przeciwnika starając się jednocześnie wykonywać podstawowe ćwiczenia oddechowe. To właśnie oddech był jednym z najważniejszych elementów w walce wręcz, trzeba było dbać o ciągłe, pełne dotlenienie organizmu. Komandos drgnął i nieznacznymi krokami zaczął przesuwać się w stronę Goldmana. Ten stał i czekał aż przeciwnik wykona jakiś ruch, by odparować cios. Nie spuszczał go z oczu, ale nie patrzył mu w twarz. Gdy uczono go podstaw walk wręcz, jedną z pierwszych nauk było - "Nie wierz oczom przeciwnika, oczy przeciwnika kłamią". Goldman, tak jak wszyscy koledzy, z którymi przed dziesięciu laty chodził na kursy karate w Detroit, wierzył, że patrząc przeciwnikowi w oczy wyprzedzi jego działania. Lan Panti San, koreańczyk, który go wówczas uczył, szybko udowodnił, że jest to błąd. Goldman boleśnie się o tym przekonał, gdy kilkakrotnie znalazł się na macie, nie wiedząc nawet skąd nadszedł cios. Pierwszy zadał cios komandos. Goldman odparował, ale natychmiast poczuł, że ma przed sobą nieprzeciętnego przeciwnika. Uskoczył w bok i nie czekając na drugi cios wybił się do góry, by uderzeniem stóp przewrócić przeciwnika. Nie był wystarczająco szybki i tamten zdążył odskoczyć. Goldman znalazł się na plecach w piachu. Oficer odsunął się na krok i czekał aż wstanie. Nie czekał długo, bo w ułamku sekundy tym razem sam znalazł się na piachu. "Nigdy nie wierz, że przeciwnik jak leży to jest słabszy od ciebie. Jak przeciwnik leży, to jeśli nie jest martwy, nadal pozostaje przeciwnikiem" mawiał Lan Panti San. Goldman nie był martwy i wykorzystał moment nieuwagi komandosa. Walczyli tak przez kilka minut aż na plaży nie pojawili się inni żołnierze. - Wszystko w porządku panie kapitanie? - zapytał jeden z nich nie bardzo pewien, czy ma interweniować. - W porządku, odpowiedział Overwood z uśmiechem. - Trenujemy sobie z panem Goldmanem, żeby nie wyjść z wprawy. - Sprawdziliście wyspę? - Tak, wszystko w porządku. John zainstalował punkt obserwacyjny na jednej z palm. Będziemy stamtąd obserwować okolicę w nocy. Co robimy z niewybuchami min? W czasie wymiany pola minowego znalazło się kilkanaście min, które ze starości prawdopodobnie nigdy by nie wybuchły. Komandosi obejrzeli je i nabrali jak najgorszego pojęcia o saperach, którzy je zakładali i kontrolowali. - Zanieście je na plażę z drugiej strony wyspy i rozwalcie. Tylko uważać na siebie. - Wie pan, - kontynuował patrząc na Goldmana, który wytrzepywał piasek z włosów - moi chłopcy lądowali w Somalii, w ramach akcji pacyfikacyjnej. A było co pacyfikować. No i wleźli na jakieś pole minowe. Bardzo sprawnie je rozbroili, ale jak zobaczyli w jakim stanie były miny, to zapomnieli o ostrożności. No i teraz jeden siedzi u świętego Piotra a drugi ma małą małpkę, która karmi go łyżeczką, bo mu łapy pourywało. I wszystko odbyło się przed kamerami telewizyjnymi, bo dziennikarzy było tam więcej niż żołnierzy. - Widziałem reportarze w telewizji, było to niesmaczne. Podobno dano wam rozkaz lądowania w czesie gdy w Stanach był dziennik telewizyjny. - Wtedy nie zastanawialiśmy się nad tym. Powiedzieli, że lądujemy o północy, to lądowaliśmy o północy. Nikt się nie zastanawiał, która jest godzina w Nowym Jorku. Ale jak na plaży wpadliśmy na tłum pismaków z tymi wszystkimi fleszami, lampami i kamerami, to mogę panu powiedzieć, że czuliśmy się głupio. Szli za nami krok w krok, a myśmy wyglądali na idiotów w naszych strojach bojowych z wysmarowanymi twarzami. Od tego czasu nie lubię dziennikarzy. - A wie pan, po co pana tu przysłali? - Goldman wolał sam nie mówić o roli, jaką mieli spełnić żołnierze na wyspie Św. Patryka. - Wiem, i wcale mi się to nie podoba. Powiedziano mi, że mam strzec wyspy przed dziennikarzami. A co ja mam zrobić, jak nakierują na nas te swoje kamery? Mam do nich strzelać, i na żywo w telewizji urządzić masakrę? Nie lubię dziennikarzy, bardzo nie lubię. Goldman zamyślił się przez moment. Zastanawiał się, co by było, gdyby rzeczywiście przyjechali tu dziennikarze. Miał nadzieję, że Taylor się pomylił, ale nie wierzył, że dyrektor operacyjny wezwałby wojsko bez wystarczających przesłanek. Jeśli dziennikarze tu przylecą to prawdopodobnie skończy się to bardzo źle. Dziennikarze nie lubią, gdy niedopuszcza się ich do informacji, a przecież nie mogli się dowiedzieć co się dzieje na wyspie Św. Patryka. - Ma pan dokładne rozkazy, panie kapitanie, co ma pan robić, jeśli przybędą tu niepowołane osoby? - Mam nie dopuścić nikogo do bunkra. Tylko tyle. I może pan być spokojny, że nie dopuszczę. Chyba, że miałbym walczyć z pułkiem Legii Cudzoziemskiej. Goldman założył koszulę i ruszyli w stronę domku. Po kilku minutach z drugiej strony wyspy dał się słyszć odgłos głuchego wybuchu. Komandosi dokonali eksplozji bezużytecznych min. Goldman zostawił oficera na schodkach a sam ruszył do bunkra. Klony, po wczorajszym zabiegu leżały w sali szubienic, panował więc spokój. Przed bramą stał łysy Daniel i dyskutował o czymś z jednym z żołnierzy. Gdy zobaczyli Goldmana, ruszyli w jego stronę nie czekając aż do nich podejdzie. - Szefie, - zaczął łysy Daniel pokazując palcem na komandosa - niech pan posłucha co mówi ten człowiek. - No więc sprawdziliśmy generator i jestem absolutnie pewien, że ktoś coś dodał do paliwa. Nie ma innej możliwości, wszystko działa sprawnie. Mam wrażenie, że ktoś tu sabotuje sprzęt. - Chyba pan żartuje - Goldman uśmiechnął się szeroko, - kto mógłby tu sabotować maszyny? - Nie wiem, nikogo o nic nie oskarżam, po prostu stwierdzam fakt. Trudno nazwać to przypadkiem, nie sądzę, by ktoś w czasie słodzenia sobie kawy pomylił pojemnik i nasypał cukru do zbiornika benzyny. - Ale czy jest pan pewien sierżancie, że ktoś coś dosypał? - Znam się na robocie panie Goldman. Każdy ma swoją specjalizację, prawda? Ja znam się na silnikach. Pan Daniel też się zna na silnikach i obaj doszliśmy do wniosku, że to jedyne wytłumaczenie. - Jakoś nie mogę w to uwierzyć. Czyli mamy na wyspie sabotażystę, czy tak? - Na to wygląda szefie. Ale to nie ja. Ani nie pan, bo jak światło zgasło, to byliśmy razem. Czyli jedna z dziewczyn. Tylko która? I po co miałaby to robić? - Nie wiem i nie zamierzam jak narazie prowadzić śledztwa. Przekażę informację do centrali i oni już sami zadecydują. W środku spokój? - Tak jest. Dziewczyny chciałyby wyjść na zewnątrz, zobaczyć żołnierzy. Mam się pana zapytać czy mogą. - Nie mogą. Wolę, żeby żołnierze się z nimi nie zadawali. Sierżant popatrzył się mocno nieprzyjaźnie na Goldmana i ruszył w stronę plaży. Goldman wszedł za bramę i zamknął ją dokładnie za sobą. - Chciałbym, żeby ci wojskowi jak najmniej przebywali na terenie bunkra. To, co mamy tam w środku nie powinno być oglądane przez niepowołanych. Dziewczynom sam powiem, że mają się nie ruszać ze środka. * Richert stał za biurkiem i kipiał ze złości. Barthel z Collinem stali przed nim i ze spokojem wysłuchiwali potoku przekleństw i wyzwisk, które spadały na ich głowy. - Najpierw zgubiliście tego Polaka. Jak dzieci, jak przedszkolaków was wyrolował. Potem ci z Paryża zgubili Neurohra. A teraz wy pozwoliliście Bermesowi wyjechać. Mam wrażenie, że jesteście bandą durniów. Ja na głowie staję, żeby załatwić zezwolenia na podsłuch, a wy tracicie kontakt z podejrzanym. - Mówił pan, panie komisarzu... - Zamknij gębę, Barthel. Różne rzeczy wam mówiłem, ale napewno nie mówiłem, że macie puścić Bermesa. Skąd teraz się dowiemy, gdzie oni są i co robią? - Bermes jest na Jamajce, przynajmniej tam leciał. - Na Jamajce, to on może i jest, ale jak długo? Myślisz zakuta pało, że będzie tam siedział, aż po niego nie przylecisz? - Skoro jest na Jamajce, to nie powinno nas to obchodzić. Wyjechał z Francji... - To co nas obchodzi, i to czym mamy się nie przejmować, to nie twój business, Barthel. To ja ci mówię, co jest ważne, a co nie. A ty wykonujesz rozkazy. Z Jamajki mógł już gdzieś odlecieć. Gdziekolwiek. Sprawdźcie, czy mamy tam jakieś kontakty. I przekażcie na Gwadelupę i na Martynikę informację o Bermesie. Jak będzie trzeba, to niech kontrolują wszystkich, bo czuję, że szykuje się coś niedobrego. Barthel z Collinem wyszli z gabinetu szefa. W biurze ogólnym siedzieli inni inspektorzy i pytającym wzrokiem popatrzyli na wychodzących. - No i co, zmył wam głowę? - zapytał jeden z nich. - Od czasu jak dostał to wyróżnienie, wrzeszczy na wszystkich jak opętany. Odbiło mu już zupełnie. - Nawet specjalnie nie krzyczał. Ale nie był zadowolony. Coś czuję, że szykuje sie nam wyjazd na Karaiby. Gdzie są telefony do biur na Gwadelupie i na Martynice? - No, no, to sie wam udało. Kiedy macie jechać? I kto pojedzie? - Koledzy Barthela stanęli wokół niego kołem. - Barthel, jakbyś potrzebował kogoś do noszenia walizki, to mogę z tobą pojechać. - Dam sobie radę sam, dziękuję. A narazie niech no któryś z was połączy mnie z Fort de France. Po chwili stał przy mapie świata rozwieszonej na ścianie ze słuchawką przy uchu. Policjanci na Martynice nie byli szczególnie szybcy i jakoś nikt nie odbierał. Po kilkunastu sygnałach usłyszał wreszcie zaspany głos. - Direction Securité du Territoire, słucham. - Mówi inspektor Barthel z Metzu. Chciałbym rozmawiać z komisarzem... - zawiesił na chwilę głos, próbując odszukać w grubym zeszycie struktur wewntrznych DST nazwisko komisarza na Martynice - o, mam, z komisarzem Lambertem. - Panie inspektorze Barthel z Metzu. Czy wie pan, która jest u nas godzina? - głos po drugiej stronie był zniecierpliwiony. - Jest tu 4 nad ranem. Czwarta panie inspektorze. A o czwartej, to my tu śpimy. - To kto pilnuje naszych zamorskich terytoriów jak gliny śpią? - zapytał Barthel siląc się na dowcip. - Niech pan nie będzie taki dowcipny, panie inspektorze z Metzu. I jak pan chce porozmawiać z szefem, to niech pan zadzwoni za parę godzin. Do widzenia, panie inspektorze. Dał się słyszeć trzask odkładanej słuchawki, a po chwili przerywany sygnał zajętej linii. Barthel odłożył słuchawkę i usiadł przy biurku. Zastanawiał się nad następnymi krokami, jakie powinien począć. Zdecydował, że jeśli Bermes, albo któryś z najemników pokaże się w departamentach francuskich na Karaibach pojedzie tam, by samemu dopilnować, co będą tam robić. Przysunął maszynę do pisania i zaczął pisać raport dzienny. W tym czasie inspektor Michel Collin przygotowywał dossier dotyczące siedmiu najemników, których miano ewentualnie obserwować na Karaibach. Siedmiu ludzi, których życiorysy i fotografie miał przygotowane. Zdjęcie Polaka, przesłane faxem z Warszawy nie było najlepszej jakości, fotografie innych były całkiem wyraźne. Collin połączył się telefonicznie z biurami w Paryżu aby dowiedzieć się, czy nie zrobili czasem Falkowskiemu zdjęcia w czasie jak go obserwowali. Okazało się, że mieli parę zdjęć i obiecali przesłać je na Martynikę i na Gwadelupę jeszcze przed południem. Po przygotowaniu wszelkich niezbędnych dokumentów, oddał je sekretarkom, do przesłania na Karaiby, a sam zajął się studiowaniem rozkładu lotów, startów i lądowań w tamtejszych francuskich departamentach zamorskich. - Myślisz, że pojawią się gdzieś? - zapytał Barthela, spoglądając nań znad rozkładu lotów. - Znasz Richerta równie dobrze jak ja. Wierzę mu, gdy mówi, że coś się dzieje. I myslę, że nasze ptaszki prędzej czy później pojawią się na naszym terenie. Czekaj, przyszła mi do głowy myśl - Barthel sięgnął po telefon i wykręcił numer zapisany na fiszce personalnej Bermesa. - Dzień dobry, chciałbym rozmawiać z panem Bermesem. Moje nazwisko Verrier z firmy Genesis Informatique. - Pana Bermesa nie ma dziś w biurze, a czy mogę mu coś przekazać? - odpowiedziała sekretarka. - Raczej nie, a kiedy będę mógł go zastać? - Szczerze panu powiem, że nie wiem. Pan Bermes nie pojawił się dziś w biurze od rana, w domu też go nie ma. Teoretycznie powinien tu zaraz być, ktoś z resztą na niego czeka. - To ja spróbuję zadzwonić za pół godziny, dziękuję pani bardzo. Do widzenia. - Barthel odłożył słuchawkę i popatrzył na Collina. - Dzwoniłem do Bermesa do biura. Nie wyjechał służbowo, sekretarka by o tym wiedziała. Więc sam widzisz, że przeczucia Richerta mogą być słuszne. Po napisaniu raportu z porannej akcji inwigilacyjnej Barthel wyszedł do sąsiedniego biura, w którym była palarnia i piło się kawę. Nalał sobie pełną filiżankę i siadł przy stole by przeczytać poranną prasę. Drużyna FC Metz od ostatniego miesiąca była na czele ekstraklasy i komentatorzy sportowi nie mogli się temu nadziwić. Prezydent Leotard postanowił podać się do dymisji ze względu na podeszły wiek, ale wszyscy wiedzieli, że to raczej ze względu na liczne afery, w które był zamieszany. Barthel z zasady nie brał udziału w wyborach, nie bardzo wierzył w system demokratyczny. Zbyt wiele widział oszustw i korupcji, do zbyt wielu teczek wydawałoby się osób publicznych bez skazy miał dostęp. Jeden z artykułów z cotygodniowego dodatku popularno naukowego przykuł jego uwagę. Tytuł brzmiał "Wyhodowane serce". Mowa była o sztucznej hodowli organów z komórek przechowywanych w inkubatorach. Amerykańscy genetycy doprowadzili do wychodowania z jednej komórki tkanki, która tworzyła ścianki ludzkiego serca. Autor artykułu zapewniał, że za najdalej dziesięć lat będzie można hodować odrębne organy z jakiejkolwiek komórki ludzkiej. Jak narazie postęp w tej dziedzinie zahamowany jest trudnymi do przejścia barierami, których część udało się przełamać w amerykańskich laboratoriach. Barthel pomyślał o Lei. Córka jego konkubiny była jakby jego własnym dzieckiem. Nie mówiła do niego tatusiu, mówiła po prostu po imieniu, ale traktował ją jakby był jej ojcem. Lea miała białaczkę. Leczona była chemioterapią już od ponad roku i jej stan, raz lepszy, raz gorszy, cały czas się pogarszał. Coraz częściej opuszczała ich na niekończące się zabiegi w paryskich szpitalach i właściwie umierała na ich oczach. Coraz częściej zgłaszał się do nocnych akcji, coraz mniej siedział w domu, bo nie mógł patrzeć na umierające dziecko. Dziewczynka miała już 16 lat, nie była już dzieckiem, ale jak dziecko garnęła się do niego i do Fabienne, jakby czuła, że koniec jest bliski. Lekarze kiwali głowami, jak tajemnicze zaklęcia wypowiadali różne niezrozumiałe terminy medyczne i przepowiadali jeszcze kilka do kilkunastu miesięcy życia. Dziewczynka nie wiedziała nic o powadze choroby. Przynajmniej nikt jej o tym nie mówił. Ale Barthel wiedział, że w wieku szesnastu lat doskonale obserwuje się otaczający świat i wie się więcej, niż dorośli sobie wyobrażają. Lea spokojnie poddawała się leczeniu, nie zapominała nigdy o codziennej dawce pastylek. Cierpiała z powodu włosów, które wypadły jej od chemioterapii. Cierpiała patrząc jak cierpi jej matka. Lekarze mówili coś o przeszczepie szpiku. Że przeszczep szpiku jest jej jedyną szansą. Ale żeby dokonać takiej operacji, musi znaleźć się dawca, a o takiego jest bardzo trudno. We Francji nie było w bazach danych kandydatów do przeszczepu ani jednej takiej osoby. Ani Fabienne, ani on nie mieli wystarczająco podobnych charakterystyk immunologicznych, by oddać dziecku własny szpik. A jej ojciec nawet nie poddał się badaniu. Aby znaleźć odpowiedniego dawcę, trzeba było mieć niezwykłe szczęście. Szansa na znalezienie takiego człowieka była niższa niż 1 na 100 000. Artykuł o hodowli in vitro komórek ludzkiego serca zasiał odrobinę nadziei w jego sercu. Zastanawiał się, czy tak jak tkankę serca można będzie wychodować ludzki szpik. Postanowił dowiedzieć się od dziennikarza, który napisał artukuł, skąd miał informację o amerykańskich doświadczeniach. Po przeczytaniu gazety i po wypiciu kawy wrócił do swego zawalonego stertami papierów biurka. Próbował skupić się na przeglądanych dokumentach, ale nie potrafił. - Ej, Michel, pojdziesz ze mną do MacDonalda? - zapytał Collina - Mam ochotę coś przekąsić. - Dobrze, tylko skończę pisać raport. Napisałeś już swój? - Godzinę temu. Pospiesz się, bo nam hamburgery wystygną. W drodze do restauracji nie odzywali się do siebie. Collin wiedział, że jego kolega ma problemy z dzieckiem i nie próbował przerwać przedłużającej się ciszy. Przerwał ją Barthel już przy stoliku. - Myślę, że koniec końców będziemy musieli pojechać na Martynikę. Takie mam przeczucie. - Jeśli oni coś przygotowują. I jeśli pojawią się tam, albo na Gwadelupie. Świat jest wielki, nie ma się co podniecać. Niewykluczone, że za tydzień Richert zamknie całą sprawę, tak jak już to robił wiele razy. A za dwa tygodnie usłyszymy o jakimś przewrocie w Hondurasie czy innym Haiti. I za trzy tygodnie nasz podopieczny pojawi się w Metzu z kieszeniami wypchanymi forsą. I tak jak to zwykle bywa, nic mu nie udowodnimy. - Nie miałbym nic przeciwko kilku dniom nad ciepłym morzem w towarzystwie pięknej mulatki albo murzynki... - Nie podskakuj, bo wszystko powiem Fabienne i nigdzie dalej niż po zakupy nie pojedziesz. - Collin uśmiechnął się, ale zobaczył, że Barthelowi wcale nie do śmiechu. - Czy coś nie w porządku z Leą? - Nie, bez zmian, ale czytałem taki artykuł o medycynie i jakoś mi tak smutno. Wiesz, to jest niesprawiedliwe, żeby dzieciaki umierały. Jak jest wypadek samochodowy, to jest tragedia, ale łatwiej to przyjąć. A ona umiera na raty, tak po trochu każdego dnia. I nic na to nie można poradzić. Mam wrażenie, że umieram razem z nią. I niesamowicie zazdroszczę innym ludziom, że mają zdrowe dzieci. - Może jednak znajdzie się ktoś do przeszczepu... - Daj spokój, Collin. Nie pieprz, sam wiesz jak to jest. Nie mam ochoty robić sobie fałszywych nadziei. Nie wierzę w cuda. - Wiesz co, Michel - Collin po chwili milczenia przerwał ciszę, - jesteśmy dobrymi kumplami, to chyba mogę ci to powiedzieć. Wiem, że cierpisz. Wiem, jak bardzo to wszystko z Fabienne przeżywacie. I myślę, że w takim stopniu, w jakim jest to możliwe rozmumiem i współczuję wam. Ale jedno, czego mnie życie nauczyło, to to, że nigdy nie należy tracić nadziei. Jak mi mówisz, że nie wierzysz w cuda, to tak jakbyś już pochował to dziecko. A ona żyje, żyje i będzie jeszcze żyła długo. A dopóki żyje, jest nadzieja. Przepraszam cię, że tak ostro reaguję, ale myślę, że robisz źle tracąc nadzieję. Barthel nic nie odpowiedział. O, nadzieję to on miał, mnóstwo nadziei. Jeszcze rok temu, dwa lata temu, jak Lea zaczęła chorować. Ale nadziei jest jakiś zapas, i zapas ten był u niego na wyczerpaniu. Jak długo można zamydlać sobie oczy, jak długo można nie przyjmować do wiadomości rzeczywistości? - Collin, co ty możesz wiedzieć o nadziei? Co ty możesz o tym wiedzieć. Nie masz dzieci, jesteś sam. Nic nie wiesz, nic! - Chodźmy, wracajmy do biura, może w robocie zapomnisz o tym wszystkim. Collin wstał i wyrzucił do kubła pudełka od hamburgerów i plastikowe kubki po coca coli. Rozdział 10 Grudniowe słońce paliło niemiłosiernie równikowym żarem, gdy Maurice Bermes wysiadał z samolotu w Kingston. Prosto z lotniska skierował się do hotelu, ale gdy wszedł do pokoju, musiał rozebrać się i wejść pod prysznic. Na dworze było ponad 30 stopni. Gdy spłukał z siebie pot, zmienił ubranie, przygotował brudne rzeczy do oddania do hotelowej pralni i zamówił śniadanie. Włączył telewizor i nastawił na wewnętrzny, hotelowy kanał, na którym szedł jakiś western. Gdy pokojówka przyniosła tacę, leżał na tapczanie walcząc z ogarniającą go sennością. Po zjedzeniu jajek sadzonych i chleba wypił szklankę mleka i zasnął. Spał do wieczora. Około dziewiętnastej zbudził go telefon. Telefonistka łamaną francuszczyzną usiłowała mu coś powiedzieć. - Niech się pani nie trudzi - przerwał jej, - może pani do mnie mówić po angielsku. - W recepcji czeka na pana pan Rodriguez. Czy mam go wpuścić na górę? - Niech poczeka w hallu, zaraz do niego zejdę. Wstał z łóżka, założył świeże ubranie i zszedł na dół. W głębokim skórzanym fotelu obok wejścia siedział Rodriguez. Jak zwykle wybrał sobie miejsce, z którego mógł łatwo obserwować wchodzących i wychodzących samemu pozostając z boku. Gdy zobaczył Bermesa wstał i przyjaźnie pomachał ręką. - Witam szanownego pana i klienta, cóż to za dobre wiatry sprowadzają pana w te strony? - Cześć Rodriguez. Nie gadaj tyle, tylko zaprowadź mnie do jakiejś dyskretnej knajpy. Jesteś czysty? - Ależ panie Bermes, toż pan mnie obraża. Ja zawsze jestem czysty, gdy spotykam się z mymi klientami. - Słuchaj Rodriguez, nie mam czasu na głupie gadanie, idziemy. Wyszli z hotelu na wygrzaną przez słońce ulicę. Od godzin wieczornych zaczynało się prawdziwe życie na Jamajce, jako że w ciągu dnia upał był zbyt wielki. Wmieszali się w tłum, kierując się w stronę dzielnicy portowej. Rodriguez zawsze najlepiej się czuł w towarzystwie zapitych marynarzy i portowych dziwek. Czuł się bezpieczny, bo wiedział, że policja nie lubiła się tam zapuszczać. Siedli w jednej z knajp portowych przy stoliku z którego mogli obserwować wejście nie rzucając się w oczy. Przy barze wzięli dwa kieliszki rumu i zamówili coś do jedzenia. Bermes brzydził się jedzenia w takich miejscach, ale wolał to niż słuchać jak mu kiszki marsza grają. - Jak widzę Rodriguez, stary zbóju, - zaczął po wypiciu rumu, - jak narazie jeszcze nie dyndasz na krótkim sznurku za szyję. Jak myślisz, kiedy zawiśniesz? - Czy musimy rozmawiać o tak nieprzyjemnych sprawach, panie Bermes - nazwisko Francuza wypowiedział ze śmiesznym akcentem Hiszpana mówiącego po angielsku. - Pomówmy lepiej o konkretach, bo nie mam wiele czasu i za kilka godzin muszę stąd zniknąć. - Ty Rodriguez, to kiedyś znikniesz definitywnie, jak się nie ustatkujesz. Potrzebuję trochę sprzętu no i chciałbym, żebyś mi pożyczył swój helikopter. - A jakiego sprzętu pan potrzebuje, panie Bermes? - oczy Rodrigueza zapaliły się płomieniem chciwości. - Dwa tuziny świec dymnych, dwadzieścia granatów, siedem radiotelefonów. Poza tym podstawowy sprzęt medyczny, plastry, morfinę, opatrunki, wszystko dla dwudziestu ludzi. - A co, szykuje się jakaś rewolucyjka na naszych wyspach? - Rodriguez, stare chińskie przysłowie mówi: kto mniej wie ten lepiej śpi. Więc jak chcesz spać dobrze dzisiejszej nocy, to lepiej nie zadawaj głupich pytań. - Bermes przełknął kawałek steku z rekina, który bardziej przypominał starą podeszwę niż lokalny przysmak. - Potrzebuję tego wszystkiego najdalej za tydzień. - Pan, panie Bermes to ma zawsze wymagania nie do spełnienia. Skąd ja panu to wszystko wydobędę? Ja nie mam sklepu z wyposażeniem dla wojska. Trudnię się drobnym handlem, i tyle. - Rodriguez zawiesił głos i czekał na reakcję Francuza. Bermes nie pierwszy raz negocjował z Hiszpanem, wiedział więc, że ma on wszystko, że jego składy mogłyby wyposażyć dwutysięczną armię, a nie jedynie kilku najemników. Bez słowa sięgnął po drugi kieliszek rumu i popatrzył Rodriguezowi w oczy. Ten nie mrugnąwszy nawet wytrzymał przeszywający wzrok i siedzieli tak przez chwilę nic nie mówiąc. - Rodriguez, ja wiem, że ty masz wszystko, czego mi potrzeba. Ty wiesz, że ja to wiem. A ja wiem, że ty wiesz, że ja wiem. Więc po co mamy bawić się w chowanego? Powiedz, ile to będzie kosztować i zjeżdżaj, bo nie mam czasu się tobą zajmować. - Panie Bermes, jeśli już tak pan do mnie mówi, to odpowiem, że mogę to wszystko mieć. Ale najpierw niech mi pan powie, gdzie mam to wszystko dostarczyć. Bo jak na Tahiti, to ja helikoptera nie oddam. - Oddasz, oddasz. Za dobrze cię znam stary przemytniku. Nawet do lotu na Marsa byś oddał. Chce wszystko to mieć w bezpiecznym miejscu na wyspie St.Vincent przed dziesiątym grudnia. Wszystko ładnie zapakowane i helikopter z pełnym bakiem paliwa. Rodriguez przez chwilę zastanawiał się. Bermes patrzył na przemytnika i zastanawiał się ile operacji przeliczania pieniędzy Hiszpan potrafi zrobić w ciągu kilku minut. - No więc panie Bermes. powiedział pan tak: helikopter, świece dymne, granaty i materiał medyczny. Helikopter mogę dać na najwyżej tydzień i z kaucją. Granaty i resztę zapakuję w skrzynie i będą czekały na lotnisku w Kingstown na St.Vincent. A wszystko to za pięćdziesiąt tysięcy plus kaucja za helikopter, powiedzmy, dwie stówy. - Kaucji za ten latający wrak ode mnie nie dostaniesz. Jak go rozwalę, to zrobię ci tym jedynie przysługę. Co do pięćdziesięciu tysięcy, to mogę ci dać najwyżej piętnaście. - Panie Bermes, ja jestem człowiekiem interesu. Nie mam zwyczaju bawić się w ciuciubabkę z moimi klientami. Jeśli mówię pięćdziesiąt, to znaczy pięćdziesiąt. I jak mówię, że chcę kaucję, to bez kaucji helikoptera nie dam. Zaczęły się negocjacje przerywane co chwila wspomnieniami i opowieściami różnych przygód przemytnika. Bermes był spokojny, że wynegocjuje lepsze warunki więc słuchał opowieści Hiszpana. Około dziesiątej wieczorem dobili targu. Stanęło na dwudziestu tysiącach dolarów za sprzęt i dziesięciu tysiącach kaucji za helikopter. Rodriguez nieomalże płakał, skarżąc się na bezduszność Bermesa, ale targu dobili. Francuz dał dziesięć tysięcy dolarów zaliczki i wyszedł do hotelu. Następnego dnia postanowił pojechać na Martynikę, gdzie miał spotkać się ze Szlomo Guldbergiem, handlażem bronią, którego spotkał niegdyś w Nikaragui. Pertraktacje z Żydem były zawsze niezwykle trudne, ale nigdy go on nie zawiódł. Po powrocie do hotelu spakował walizkę, razem z brudnymi rzeczami, których w rezultacie nie oddał do pralni. Położył się do łóżka i zaczął rozmyślać o ostatnich kilku dniach. Uśmiechnął się sam do siebie, gdy przypomniał sobie zrozpaczonego gliniarza, któremu wydawało się, że będzie mógł go śledzić. Udało mu się wykiwać go jak dzieciaka i teraz najprawdopodobniej będzie miał już spokój. Ale gdzieś w głębi duszy tkwiła niepewność - dlaczego DST go śledziło? Czy mieszkanie było na podsłuchu? Co francuscy policjanci mogą wiedzieć o przygotowywanej akcji? Odpowiedź na ostatnie pytanie była prosta - nic. Bo gdyby coś wiedzieli, nie pozwoliliby mu wyjechać. A skoro pozwolili, to mogą najwyżej coś podejrzewać, tyle, że sami nie mogą wiedzieć co. Co do podsłuchu, to w czasie spotkania ze wszystkimi uczestnikami akcji napewno go nie było. A potem... no cóż, nawet jeśli był, nawet jeśli podsłuchiwali rozmowy telefoniczne, to i tak niczego nie mogli się dowiedzieć. Nie było więc powodu do zmartwień, przynajmniej narazie. Przypomniał sobie, że stwierdził to już dwa dni temu, gdy przed domem stały samochody z policjantami. Usiadł na łóżku i sięgnąl po telefon. Gdy połączył się z recepcją, zapytał o kierunkowy na Barbados. Następnie wykręcił numer hotelu Sam Lords Castle i poprosił z o połączenie z pokojem Neurohra. - Witaj przyjacielu - zaczął, gdy Jacky odebrał telefon - jak mijają wakacje na rajskich wyspach? - O, Maurice, cieszę się, że cię słyszę. Czy już przyjechałeś do pierwszego etapu? - Tak, i jutro zaczynam drugi. A ty? Co załatwiłeś? - Mam wspaniałą łódź i codziennie pływam na ryby. Gdybym miał sieci, mógłbym na nią załadować chyba z 10 ton. Albo i więcej. Wspaniała łajba, i nawet szybka. Spotkałeś naszego wspólnego przyjaciela? - Tak, wszystko u niego w porządku. Jest na tyle uprzejmy, że zgodził się pomóc nam w organizowaniu wycieczek. A co z Freddym? - Nie wiem, nie spotkałem go ostatnio. A ty? - Odprowadził mnie na lotnisko, ale został, nie chciał ze mną lecieć. W takim razie, tak jak było umówione, spotykamy się za kilka dni. Bawcie się dobrze i nie dajcie się rekinom. - Tak jest, do miłego. - Odpowiedział Neurohr i odłożył słuchawkę. Jak narazie wszystko rozwijało się wedle planu. Neurohr zdobył kuter na który będą mogli załadować około dziesięciu osób. Powinno wystarczyć, jeśli wszystko dobrze się powiedzie, siedem klonów i trzech ludzi popłynie morzem a trzy klony i reszta dolecą do Kingston helikopterem. Miał nadzieję, że klony, które według opisu Neurohra, nie miały żadnych ludzkich odczuć, nie przestraszą sie w helikopterze ani na wodzie. W razie, gdyby były jakieś problemy, kilka zastrzyków uspokajających, które dostarczy Rodriguez, powinno rozwiązać problem. Klony czy nie klony, istoty te miały ludzkie organizmy. W tej chwili powodzenie planu opierało się już prawie wyłącznie na powodzeniu pertraktacji, które Jacky miał przeprowadzić na Barbados. Jeśli nic z nich nie wyjdzie, cały plan weźmie w łeb i stracą kupę pieniędzy. Przecież sami nigdy nie będą w stanie szantażować dziesięciu rodzin i Asocjacji. Byłoby to zbyt wielkim ryzykiem. Bermes przed zaśnięciem poprosił recepcjonistkę, żeby obudziła go przed siódmą. Chciał się umyć i znaleźć się w klimatyzowanej sali lotniska jeszcze przed upałem, który zaczynał się około dziesiątej rano. Samolot do Fort de France odlatywał o dwunastej. * Porucznik Gates z nowojorskiego FBI nie lubił swojej pracy. Po raz czwarty w ciągu ostatnich sześciu lat przenoszono go na inne stanowisko, do innego stanu. Tak jak większość agentów operacyjnych nie pozostawał dłużej niż półtora roku w jednym mieście, aby lokalny światek przestępczy nie przyzwyczaił się do jego twarzy. Tak więc porucznik Gates z nowojorskiego FBI nie był już właściwie porucznikiem Gates z nowojorskiego FBI tylko był porucznikiem Gates z bostońskiego FBI. Oczywiście każde przeniesienie łączyło się ze znaczną podwyżką pensji, ale łączyło się też z nowym środowiskiem, nowymi współpracownikami i nowym mieszkaniem z nowymi meblami. Do Bostonu miał jechać już za miesiąc. Sprawa, nad którą ostatnio pracował w Nowym Jorku nie była ani specjalnie interesująca, ani nie wymagała wysiłku intelektualnego i sprytu. Porucznik Gates obserwował nowojorskich mafiozów notując kiedy i z kim się spotykają, co jedzą na obiad i z kim sypiają. Po prostu rutynowa robota policyjna, niestety wciąż w jego przypadku taka sama. Wielokrotnie usiłował sobie wytłumaczyć, że jego koledzy, którzy biorą udział w akcjach, o których pisze potem prasa, narażają swoje życie, a on jedynie czasami ryzykuje przeziębieniem zbyt długo wystając w deszczu na ulicy. Nic na to nie potrafił poradzić, zazdrościł im i z nienawiścią patrzył na swój służbowy pistolet, z którego nie miał nigdy okazji strzelać poza strzelnicą. Rozpracowywał ostatnio rozkład dnia i zwyczaje niejakiego Waltera Zelaznego, znanego w nowojorskim świecie przestępczym pod pseudonimem "Wujek z Ameryki". Zelazny był synem polskich emigrantów przybyłych do USA w latach siedemdziesiątych. W mafii nie zajmował jasno sprecyzowanego stanowiska, był kurierem pracującym dla kilku rodzin. Poruszał się wyłącznie czarnym Ferrari, którego, jak twierdził, wygrał na loterii fantowej. Pseudonim "Wujek z Ameryki" pochodził stąd, że co raz odwiedzali go jego kuzyni i siostrzeńcy z Polski. Przez jakiś czas nawet przyjeżdżający do niego Polacy byli brani pod lupę i dokładnie sprawdzani, ale okazywało się, że są to naprawdę krewni Zelaznego. Zelazny nie miał specjalnie skomplikowanego rozkładu dnia. Rano wyjeżdżał samochodem spod swego domu na 16 Alei i jechał w odwiedziny do różnych ludzi, którzy byli winni mafii pieniądze. Przekonywał ich, że należy je oddać i jechał dalej. Gates na początku obserwacji Polaka sądził, że wreszcie znajdzie się w samym centrum akcji przeciwko mafii, ale okazało się, że wszyscy płacili uczciwie swoje długi i nigdy Zelazny nie musiał używać innych niż rozmowa argumentów. Skądinąd jego akta były praktycznie puste, nigdy za nic nie był skazany i nigdy nic nie można mu było zarzucić. Zadziwiającym było, jak łatwo i bezboleśnie ludzie oddawali pożyczone pieniądze. Aż się wierzyć nie chce, myślał Gates, jak bardzo rzeczywistość jest niepodobna do tej, z gangsterskich filmów. Powierzono mu tę sprawę, żeby wypełnić nieco teczkę Polaka, bo przełożeni nie lubili widoku pustych teczek współpracowników mafii. Szóstego grudnia rano porucznik Gates wstał z łóżka jak zawsze o wpół do siódmej. Dzieci jeszcze spały, więc po cichutku wszedł do ich sypialni, by przy łóżkach postawić zakupione poprzedniego dnia słodycze. W jego rodzinie tradycyjnie na Świętego Mikołaja dzieci dostawały cukierki. Nastepnie przeszedł do kuchni, gdzie przygotował sobie lekkie śniadanie, zjadł, wypił szklankę soku pomarańczowego i wyszedł by tak jak robił to od dwóch tygodni, obserwować Zelaznego. Tym razem Polak ruszył w stronę Manhattanu. Poranne korki w Nowym Jorku nie pozwoliły mu zgubić się obserwującemu go policjantowi, więc Gates bez trudu dotarł za nim do biura podróży niedaleko Empire State. Zelazny wysiadł ze swego samochodu a Gates przekazał do centrali pierwszy raport o ruchach obserwowanego. Za pół godziny w centrali będą wiedzieli, co robił w biurze podróży, i dla kogo kupował bilet. Tymczasem pojechali dalej, w codzienny, jak to nazywał w rozmowach z kolegami, poranny obchód. Około czternastej przekazał obserwację koledze, którego twarzy nawet jeszcze nie widział, a głos jedynie słyszał, gdy rozmawiali przez radio. Sam ruszył do biura, gdzie czekała nań codzienna, nużąca papierkowa robota. Na schodach zatrzymał go Johns, dyrektor departamenu operacyjnego. - A, Gates, dobrze, że pan jest, proszę przyjść za pół godziny do mojego biura. Gates nie lubił chodzić do biur dyrektorów. Nigdy nic dobrego z tego nie wynikało. Gdy chodziło o awans czy podwyżkę FBI załatwiało sprawę listem poleconym. Gdy działo się coś nieprzyjemnego, jakaś nagana, przeniesienie na inne stanowisko, wyjazd w jakieś zupełnie nieciekawe okolice, wówczas szło się do biura dyrektora. Wszedł do biura ogólnego wydziału i usiadł za biurkiem. Na klawiszach terminala komputera wystukał swoje inicjały, hasło i sprawdził, czy nie ma dla niego jakiejś informacji. Była oczywiście tylko jedna, że ma się zameldować w biurze Johnsa. Wymazał przekaz i uruchomił program, przy pomocy którego pisał codzienne sprawozdania. Sprawozdania, w których jedynym elementem, który zmieniał się od dwóch tygodni były adresy pod którymi zatrzymywał się Zelazny. Gdy skończył pisać stwierdził, że czas, by przejść do biura szefa. - Niech pan siada poruczniku i nic się nie przejmuje. Sam kiedyś byłem na pana miejscu i wiem, jak bardzo nieprzyjemnym może być pobyt w dyrektorskim biurze. Tym razem to co pan usłyszy nie będzie specjalnie nieprzyjemne. Nie ukrywam, że sam chciałbym być na pana miejscu. Otóż pański podopieczny wykupił dziś bilet na Barbados, a pan z nim pojedzie, żeby zobaczyć co on tam robi. Jeśli wyjeżdża na urlop, to będzie miał pan okazję spędzić ten urlop razem z nim. Ale tak naprawdę, to wątpie, żeby Zelazny jechał na wakacje, więc postanowiłem pana wysłać za nim. - A kiedy mam jechać panie dyrektorze? Bo widzi pan, moja żona chciała, żebyśmy chociaż w tym roku mogli spędzić razem święta. - Wyjedzie pan jutro rano, tym samym samolotem co Zelazny. A jak długo pan tam zostanie, tego niestety nie wiem, będzie to zależało od Zelaznego, a nie ode mnie. W każdym razie nie wróci pan do domu, poruczniku, zanim pana podopieczny nie znajdzie się w Nowym Jorku. Jeśli z Barbados trzeba będzie jechać gdzieś dalej, to proszę się ze mną skontaktować. Ale w zasadzie ma pan za nim jechać wszedzie, gdzie i on pojedzie. I niech pan sfotografuje wszystkich, z którymi się będzie spotykał. Mamy pewne informacje na temat jakiejś przygotowywanej akcji, prawdopodobnie przerzut narkotyków, ale jeszcze nie wiemy. Gates wyszedł z biura dyrektora i wrócił do swojego biurka. Sięgnął po słuchawkę, by przekazać żonie nowinę. Po raz kolejny nie spędzą prawdopodobnie razem świąt Bożego Narodzenia. No cóż, tak chyba już być musi. Po poinformowaniu żony, która bez entuzjazmu przyjęła plany wyjazdowe męża spakował wszystkie dokumenty do biurka, wyłączył i zablokował kluczykiem terminal komputera i ruszył w stronę wind. Musiał odebrać z księgowości bilet lotniczy, który pewnie już na niego czekał. Z kasy musiał wziąć trzy tysiące dolarów w gotówce, które stanowiły zaliczkę na ewentualne koszty operacyjne. Koszty te oczywiście będzie musiał rozliczyć po powrocie, ale i tak ich część będzie dodatkiem do pensji. Jeszcze nigdy nikomu w FBI nie udało się rozliczyć kosztów operacyjnych inaczej niż wyjaśniając przyczyny wydania całości zaliczki. Wszyscy, od dyrektora począwszy na sprzątaczce kończąc wiedzieli, że zaliczka jest po prostu dodatkiem do pensji i księgowość nie trudziła się nawet by czytać rozliczenia. Z kasy przeszedł do magazynów w piwnicy, skąd wziął zapas amunicji do broni służbowej, aparat fotograficzny z wielkim teleobiektywem i noktowizorem. Gdy doszedł do swego samochodu stojącego na podziemnym parkingu FBI musiał położyć wszystko na ziemi by z teczki wyjąć kluczyki. Samolot odlatywał o dziewiątej piętnaście. Żona odmówiła odwiezienia go samochodem, więc wziął taksówkę, powtarzając sobie, że musi poprosić kierowcę o fakturę po przyjeździe na lotnisko. W kolejce do rejestracji bagażu stanął tuż za Zelaznym. Nie starał się ukrywać, nie sądził bowiem by tamten go rozpoznał. Nawet jeśli zorientował się w ciągu ostatnich dni, że jest śledzony, wątpliwym było, by rozpoznał twarz swego anioła stróża. W bagażach miał zapakowany sprzęt oraz broń służbową. FBI uprzedziło ochronę lotniska o zawartości jego walizki, więc nie powinno być problemu przy kontroli. Nie chciał mieć broni przy sobie, bo choć było to możliwe, to jednak musiałby zatrzymać się przy stanowisku kontroli osobistej, a to mogłoby na niego zwrócić niepotrzebnie uwagę innych pasażerów. Wolał udawać turystę albo businessmana. Lot trwał ponad pięć godzin. Gates usiadł w samolocie jak najdalej od Zelaznego aby nie zwrócić na siebie uwagi. Senni celnicy na lotnisku Long Bay nie interesowali się specjalnie wynoszonymi bagażami, więc bez kłopotu znalazł się na postoju taksówek, gdzie spotkał również Polaka. Postarał się tak wymanewrować, aby dostać się do taksówki zaraz za nim, by zobaczyć w jakim zatrzymuje się hotelu. Piętnaście kilometrów dzielące lotnisko od Bridgetown pokonali w kilkanaście minut. Taksówka Zelaznego zatrzymała się przy Broad Street, niedaleko Trafalgar Square. Wśród kilkupiętrowych domów w stylu kolonialnym stał tam Grand Hotel, który wielkim był tylko z nazwy. Polak wysiadł przed nim z taksówki, zapłacił i z walizką w ręce wszedł do budynku. Gates poczekał chwilę na ulicy oglądając z zainteresowaniem witrynę jednego z licznych tu sklepów Duty Free, a gdy uznał, że tamten miał wystarczająco czasu na dokonanie formalności meldunkowych sam wszedł do hotelu. Szczęśliwym trafem, jak zapewnił recepcjonista, w hotelu był jeszcze wolny pokój. Gates rozglądając się po hallu stwierdził, że takie "szczęśliwe trafy" zdażać się tu muszą codziennie, przez cały rok. W grubej księdze zawierającej nazwiska gości sprawdził numer pokoju Zelaznego i ruszył na piętro do swojego. Z okien mógł obserwować ulicę i wszyskie wychodzące i przychodzące osoby. Pokój Polaka znajdował się naprzeciwko, po drugiej stronie korytarza. Usiadł na łóżku, rozpakował walizkę, przygotował torbę na sprzęt fotograficzny i zainstalował się przy oknie. Nie musiał długo czekać. Po kilkunastu minutach usłyszał trzask zamykanych drzwi po przeciwnej stronie korytarza. Uchyliwszy nieco swoje upewnił się, że to Zelany wychodził z pokoju, zabrał więc torbę z aparatem fotograficznym, portfel z dokumentami i pieniędzmi, i wyszedł za nim. Zelazny ruszył w stronę Trafalgar Square, niewielkiego placu wypełnionego po brzegi ludźmi przechadzającymi się pod pomnikiem admirała Nelsona. Z placu skręcili w stronę rzeki i po przejściu Chamberlain Bridge znaleźli sie nad płytką zatoką morską, na której roiło się od różnych statków i stateczków. Polak ruszył w stronę długiego molo przy którym stały załadowane bananami kutry. Zatrzymał się mniej więcej w połowie i dłuższy czas stał wpatrując się w morze, jakby na kogoś czekał. Po kilkunastu minutach do molo podpłynął mały kuter z dwoma osobami na pokładzie. Zelazny szybko wskoczył do kutra. Gates ledwo zdążył wydobyć aparat fotograficzny i gdy robił zdjęcie, stateczek odpływał już kiwając się lekko na fali. Spakował aparat do torby i postanowił czekać na Zelaznego przy molo. Była to najprawdopodobniej jedyna szansa dokładnego sfotografowania ludzi, z którymi Polak odpłynął. Czekając na ich powrót usiadł na wyschniętych deskach pomostu, spuścił nogi poza jego brzeg i przyglądał się przechodzącym dziewczynom. Nie był to sezon turystyczny, po molo chodziły głównie czarne tubylki, które nie były specjalnie zgrabne. Ale raz na jakiś czas zdażała się młoda Mulatka na której przyjemnie było zawiesić wzrok. Przy molo stał zacumowany okręt podwodny Atlantis, który zabierał za niewielką opłatą turystów na przejażdżkę na głębokości kilkudziesięciu metrów. Przez jego przeszklone okna można było oglądać bogactwo podwodnego życia w okolicach Barbados. Atlantis stał nieruchomo, niewielu było chętnych na wycieczkę w morskie głębiny. Obok stały dwa żaglowce, również turystyczna atrakcja tego regionu i tak jak Atlantis stały ze smutno opuszczonymi żaglami. Żaglowce były wiernymi kopiami pirackich galionów, które przed wiekami pływały po tutejszych wodach siejąc strach i zniszczenia. Zelazny wrócił po kilku godzinach. Gates chciał już iść do hotelu gdy zobaczył wpływający do portu kuter. Tym razem czekał z przygotowanym teleobiektywem i zrobił dwa tuziny zdjęć trzech mężczyzn, którzy nim przypłynęli. Nie ztrzymując się już nigdzie wrócili do hotelu, gdzie Gates ze smutkiem zobaczył, że Zelazny płaci za pokój, zapowiadając wyjazd następnego dnia. Zapłacił więc też i poszedł na górę zapakować niedawno rozpakowany bagaż. Poszedł na wszelki wypadek za Zelaznym, gdy ten rezerwował bilet na lot do Nowego Jorku, mając nadzieję, że zostaną jeszcze jakiś czas na Antylach. Niestety, 8 grudnia w południe lądował w Nowym Jorku, gdzie pogoda nie miała nic wspólnego z błękitnym niebem Barbados. Rozdział 11 Z okien biur DST w Metzu widać było jak na dłoni katedrę św. Szczepana, najwyżej położony budynek w tym mieście. Inspektor Barthel siedział obok faxu i patrząc bezmyślnie na panoramę miasta czekał na informację, którą zapowiedział mu komisarz Lambert z Martyniki. Na lotnisku w Fort de France wylądował ponoć Bermes. Przeczucia Richerta nie były więc bezpodstawne - Bermes szykował jakąś akcję i miała ona związek z terytorium Francji. A jeśli tak było, to zadaniem DST było uniemożliwienie jej, jeśli mogła w jakiś sposób zaszkodzić państwu. Oczywiście możliwym było, że przypadkowo na Martynice wylądował ktoś o takim samym nazwisku. Ale skoro samolot przybył z Jamajki, trudno było jeszcze mieć wątpliwości co do osoby, która nim przyleciała. Na wszelki wypadek komisarz Lambert przesyłał zdjęcia i dane personalne tego człowieka. Fax włączył się i powoli zaczął się zeń wysuwać przesyłany dokument. Barthel z niecierpliwością czekał na fotografię. Gdy przekaz zakończył się, wyrwał papier z maszyny i podszedł do lampy by przyjrzeć się dokładnie niewyraźnej odbitce fotografii. Tak, nie było wątpliwości, to był Bermes. Z sekretariatu, gdzie stał fax przeszedł prosto do biura Richerta. - Mamy go panie komisarzu, - zawował od drzwi. - Bermes jest na Martynice, teraz już go nie wypuścimy. - Znając wasze umiejętności, - zaczął Richert - śmiem wątpić. Ale pojedziesz tam i będziesz go pilnował. Narazie niech chodzą za nim tubylcy, mam nadzieję, że nie wystraszą nam ptaszka. - Panie komisarzu, ale on mnie zna, rozpoznał mnie na lotnisku... - To tym bardziej będziesz ostrożny chłopcze. Jak chcesz, to mogę ci dać przyklejane wąsy i brodę, mój syn powinien mieć coś takiego w swoich zabawkach. - Czy mam lecieć jeszcze dziś? - Nie, nie spiesz się, polecisz za dwa miesiące, jak będzie ładniejsza pogoda... no, na co czekasz, pakuj walizkę i znikaj. Barthel wskoczył do służbowego samochodu i po dwudziestu minutach był w domu. Spakował bagaże, ucałował Fabienne i wszedł do pokoju Lei. Dziewczynki nie było. - Gdzie jest Lea? Chciałem się z nią pożegnać. - Wyszła z koleżankami do kina, będzie wieczorem. Powiem jej, że chciałeś ją ucałować. Tylko uważaj na siebie na tych Antylach. I nie przywoź mi drogich prezentów, no ostatecznie może być diamentowa kolia, ale nic więcej. - Fabienne pocałowała go czule. - Nic ci nie przywiozę, figę z makiem dostaniesz. Ucieknę z piekną kreolką i tyle mnie będziesz widziała. Albo na złość ci dam się pożreć rekinom. Wyszedł i wsiadł do samochodu, w którym czekał na niego Collin. - Powiedz mi, dlaczego to zawsze ty wyjeżdżasz, jak gdzieś trzeba jechać, a ja muszę tu tkwić, w tej cholernej, wilgotnej Lotaryngii? - Bo mój drogi, ja jestem utalentowanym, młodym, pełnym życia, dobrze zapowiadającym się inspektorem francuskiego kontrwywiadu, a ty jesteś starym prykiem i tyle. Dojazd na lotnisko zajął im ponad półtorej godziny, bo na autostradzie między Metzem i Nancy, która prowadziła również do lotniska regionalnego obsługującego dwa największe miasta lotaryńskie był wypadek. Przewróciła się na wyślizganej drodze ciężarówka i zablokowała prawie całkiem trzy pasy. Kilkunastu policjantów, którzy usiłowali rozładować zator wyraźnie nie mogło dać sobie rady z nadjeżdżającymi samochodami. Utknęli jakieś dwieście metrów przed miejscem wypadku i aniu rusz nie mogli przejechać. Po dwudziestu minutach stania, gdy wyraźnie nie było już szans na szybkie rozładowanie korka, Barthel wysiadł z samochodu i podszedł do dowodzącego policjantami podoficera. - Inspektor Barthel z DST - powiedział, wyjmując portfel z legitymacją. - Niestety jestem służbowo i nie mogę już dłużej tu czekać. Za czterdzieści pięć minut odlatuje mój samolot. Jak by więc był pan łaskaw umożliwić mi przejazd... - Już się robi panie inspektorze. Niech pan idzie do auta, wyślę za panem kogoś. Podjechał do nich policjant na motocyklu i nakazując przesunięcie się okolicznym kierowcom samochodów odblokował dostęp to bocznego, awaryjnego pasma ruchu i włączył syrenę motocykla. Barthel oddalając się od nieszczęsnych kierowców zablokowanych w korku, nie mogących tak jak on odjechać, zauważył pełne nienawiści spojrzenia. We Francji ludzie nie lubią policji, oj nie lubią, pomyślał, gdy wydostali się z zatoru. Na lotnisko zajechali prowadzeni przez motocyklistę na sygnale. Formalności przed odlotem przedłużyły się nieco, gdy okazało się, że nie ma odpowiednich dokumentów do przewozu broni służbowej samolotem. Nie pomyślał o tym oczywiście zawczasu i spowodowało to niemało zamieszania przy stanowisku kontrolnym. Przez chwilę musiał nawet, ku ogromnej uciesze Collina, stać odwrócony z rękami na ścianie i z szeroko rozstawionymi nogami. Jednak po kilku telefonach do Komisariatu Centralnego i do DST w Metzu, pozwolono mu przejść, pod warunkiem, że rozładuje broń i włoży naboje do tylnej kieszeni spodni. Pierwszy raz miał okazję lecieć najnowszym typem Boeinga 797, ogromnego samolotu, który zabierał na pokład trzystu pięćdziesięciu pasażerów. Wsiadając bezpośrednio z hali odlotów przez przystawiony rękaw nie miał możliwości zobaczyć ogromu maszyny. Czytał gdzieś o tym typie statku powietrznego, ale nigdy nie wyobrażał sobie, jak jest on wielki. Pasażerowie siedzieli w czterech trójfotelowych rzędach w kadłubie samolotu, który skądinąd miał dwa piętra lecz najbardziej niezwykłym był fakt, że siedzieli również w skrzydłach, które wyposażone były w fotele i okna. Samolot był na tyle wielki, że kilkoro dzieci lecących z nimi mogło się przez dłuższy czas bawić w chowanego. Przed każdym fotelem zamontowany był mały ekranik, na którym można było oglądać programy telewizyjne praktycznie z całego świata, odbierane w samolocie dzięki samonaprowadzającej antenie satelitarnej lecz Barthel nie lubił telewizji. Wyciągnął więc kupioną przed wyjazdem książkę i zatopił się w lekturze. Gdy lądowali w na lotnisku Lamentin Fort de France, była godzina szósta po południu. Na lotnisku czekali na niego inspektorzy z lokalnej brygady DST. Zarezerwowano mu pokój w w dwugwiazdkowym hotelu Victoria, DST nie lubiło wydawać zbyt wielkich sum na hotele dla swych pracowników. Na dworze było już zupełnie ciemno, gdy wysiadał przed hotelem ze służbowego radiowozu. Następnego dnia rano miał zameldować się u komisarza Lamberta. Wszedł do pokoju, rozpakował bagaże, zastanawiając się, co się stanie, gdy będzie musiał zostać dłużej niż przez tydzień. Fabienne przygotowała mu czystą bieliznę, lekkie koszule i marynarki akurat na siedem dni. Zresztą nie miał nawet więcej ubrań w domu, i szczęśliwie przed dwoma dniami zrobione zostało wielkie pranie i prasowanie. Po rozłożeniu bagażu położył się na łóżku i sięgnął po telefon. Chciał, tak jak obiecał, powiadomić o szczęśliwym przylocie na ten koniec świata. Telefon odebrała zapłakana Fabienne. Właściwie nie powiedziała "halo", a jedynie wydała z siebie długi szloch. - Co się stało? No, mów, co się stało, czy coś z Leą?! Spłakana Fabienne nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Barthel próbował ją uspokoić, ale nie potrafił. Po chwili jednak przekazała mu nowinę: - Lea jest w szpitalu. Ma coś z sercem. Godzinę temu zabrali ją do szpitala. - Fabienne wypowiedziała to jednym tchem i znów zaniosła się płaczem. Po dłuższej chwili dowiedział się, że dziewczynka po powrocie z kina poczuła się jakaś senna, zmęczona i skarżyła się na ból w klatce piersiowej. Fabienne przygotowała jej ciepłego mleka myśląc, że to jak zawsze, reakcja organizmu na chemioterapię. Ale tym razem ból nie ustępował, a wręcz nasilał się mimo leżenia spokojnie na łóżku. Gdy przyjechało pogotowie, dziecko było nieprzytomne. Jak mógł, tak starał s ię uspokoić zrozpaczoną matkę. Czekała na jego telefon, wiedziała, że napewno zadzwoni. Chciała, żeby wracał, ale Barthel nie mógł tego zrobić. Obiecał, że wróci najszybciej jak to będzie możliwe, najdalej za tydzień. I że zadzwoni do szpitala, by się wszystkiego dowiedzieć od lekarza. Długo nie mógł dojść do siebie po odłożeniu słuchawki. Nerwowo szukał notesu, wreszcie sięgnął po telefon i wykręcił numer do kliniki Claude Bernard, w której dziewczynka zazwyczaj robiła badania. - Poproszę z doktorem Alinem - powiedział, gdy po dłuższej chwili telefonistka odebrała słuchawkę. - Alin, słucham. - Głos lekarza zdradzał zmęczenie i zniecierpliwienie. - Dzień dobry panie doktorze, mówi Barthel. Czy widział pan Leę? - Jest na kardiologii. Widziałem ją dwadzieścia minut temu, panie Barthel i od razu muszę powiedzieć, że sytuacja nie jest najlepsza... - Co to znaczy "nie jest najlepsza" panie doktorze? Nigdy nie miała kłopotów z sercem, ona ma białaczkę, a nie chore serce. - Wiem dobrze co jej jest, panie Barthel. Ale tym razem nie sądzę, by miało to jakiś związek z jej chorobą. Pierwszą diagnozą jest ostre zapalenie mięśnia sercowego. Prawdopodobnie chemioterapia, której była poddana osłabiła jej mechanizmy obronne. Mówiłem panu, że leczenie, któremu jest poddana niesie za sobą pewne ryzyko. - Ale co to jest za choroba? Czy można ją leczyć? - Jest to ciężka choroba, panie Barthel. Można ją leczyć, tak jak można leczyć coraz więcej różnych chorób. Ale czy da się ją wyleczyć, tego niestety nie wiem. Gdyby nie miała białaczki, powiedziałbym, że jest 60 procent szans na całkowite wyleczenie. W jej przypadku, gdy organizm jest już osłabiony przewlekłą chorobą, po prostu nie wiem. Niewykluczone, że trzeba będzie dokonać przeszczepu... - Jakiego przeszczepu? O czym pan mówi? - Przeszczepu serca. Barthel zamarł. Jeszcze tylko tego brakowało. Najpierw białaczka, teraz przeszczep serca. Jak się wali, to się wali wszystko. Alin dodał jeszcze, że dziecko będzie musiało zostać w szpitalu jeszcze przez conajmniej kilka tygodni, i że ze względu na jej stan raczej nie będzie można jej odwiedzać. - Panie doktorze, a co potem? - Kiedy potem? Chyba zdaje sobie pan sprawę ze stanu, w jakim znajduje się dziecko. Już pół roku temu mówiłem, że żyje ona na kredyt. Robimy co możemy, ale nie umiemy dokonywać cudów panie Barthel. - Czy jest gdzieś jakiś lekarz, który... - Panie Barthel, - Alin był wyraźnie zniecierpliwiony, - Jeśli nie ufa pan naszej ekipie z Claude Bernard, to pana prawem jest umieszczenie dziewczynki w innym szpitalu. We Francji może pan wybrać sobie takiego lekarza, jakiego pan chce. Ja tego panu zabronić nie mogę. Ale uprzedzam, że na ile znam się na moim fachu, a znam się wystarczająco dobrze, to mogę pana zapewnić, że nie ma na świecie lekarza, który potrafi zrobić coś, o czym nasi lekarze nie wiedzieliby. Jeśli trzeba będzie przewieźć dziecko do innego szpitala, to sami to panu zaproponujemy. - Przepraszam pana, doktorze, nie chciałem... - Niech pan nie przeprasza, rozumiem pana, ale zapewniam, że robimy, co możemy. I jeśli zaistnieje taka potrzeba, to dokonamy wszelkich aktów medycznych, które będą konieczne, by utrzymać Leę przy życiu. Niech mi pan wierzy, że przywiązałem się do niej przez tych ostatnich kilkanaście miesięcy. - Kiedy mogę zadzwonić, żeby dowiedzieć się czegoś o jej stanie? - Niech pan zadzwoni jutro nad ranem, jeśli mnie nie będzie, albo jeśli będę spał, to dyżurny lekarz na kardiologii powie panu, co się dzieje. I jeszcze jedno, niech pan poprosi swoją ... - Alin zawiesił głos, jakby szukał odpowiedniego słowa - niech pan powie matce Lei, żeby tu narazie nie przychodziła. I tak nie będzie mogła przy niej siedzieć, dziewczynka jest na oddziale intensywnej opieki, nie możemy tam nikogo wpuścić. - Dziekuję panu doktorze, zadzwonię jutro rano. Ne spał przez całą noc. Telefonował jeszcze do Fabienne i około czwartej nad ranem zadzwonił ponownie do szpitala. Alina nie było, ale przełożona pielęgniarek powiedziała mu, że Lea jest wciąż nieprzytomna, ale elektrokardiogram wskazuje na niewielką poprawę. Pod wpływem podanych lekarstw stan zapalny osłabł nieco i dziecko powinno niedługo odzyskać przytomność. Zaspany, z podkrążonymi oczami stanął rano przed biurkiem Lamberta. Barthel zdziwił się widząc, że komisarz o tak czysto francuskim nazwisku jest wysokim Murzynem. Usiadł na podsuniętym wiklinowym fotelu i z przyjemnością przyjął proponowaną kawę. - Widzę, że tutejszy klimat panu nie służy, inspektorze. Jest pan chory? - Nie, panie komisarzu, mam trochę problemów, to wszystko. - Jeśli mógłbym panu w czymś pomóc, proszę się nie wahać. Słyszałem o panu dużo dobrego, komisarz Richert uważa pana za jednego z najzdolniejszych inspektorów ze swojej brygady. Czy nie będzie to niedyskrecją z mojej strony, jeśli zapytam, co się stało? Barthel w kilku zdaniach opowiedział o Lei. Lambert przez chwilę siedział w milczeniu po czym powiedział: - Przed trzema laty zginął mój syn. Myślę, że potrafię zrozumieć pańskie cierpienie, choć myślę, że nie całkiem. Jean-Luc nie cierpiał, zabił się w wypadku samochodowym. Siedzieli chwilę w milczeniu. Barthel wypił kawę i poprosił komisarza o drugą. Ten wstał, podszedł do ekspresu nalał pełną filiżankę i podał inspektorowi. - No cóż, przejdźmy do rzeczy - Lambert przerwał przedłużającą się ciszę. - Mam tu dossier pana podopiecznego. Mamy go od przedwczoraj na oku. Jeśli nie myśli pan wracać do Metzu, to mogę przekazać go panu. Jeśli natomiast chciałby pan... - Nie, nie, panie komisarzu. Zajmę się tym, prowadzę sprawę od początku i chcę ją doprowadzić do końca. Czy komisarz Richert wyjaśnił panu o co chodzi? - Tak, w kilku zdaniach. Chodzi o jakąś akcję najemników w naszym regionie. Szczerze panu powiem, że nie bardzo wiem, o co może tu chodzić. Od jakichś dziesięciu lat panuje tu zupełny spokój, aż się wierzyć nie chce. Nawet na kontynencie nie ma już krwawych partyzantów i wojen domowych. Nie bardzo wiem, co mogliby tu robić najemnicy. - My też nie wiemy, ale jesteśmy pewni, że coś tu się będzie działo. Stąd moja obecność. Czy Bermes coś od przedwczoraj robił, z kimś się spotykał? - O, bardzo wiele robił. Zainstalował się w hotelu i robi wypady do różnych dziwnych miejsc. Ostatnio był w porcie, gdzie w jakiejś knajpie spotkał się z tym oto człowiekiem - Lambert podał Barthelowi fotografię mężczyzny o wyraźnych semickich rysach, około pięćdziesiątki. - Nie znam go, kto to jest? - zapytał Barthel przyglądając się zdjęciu. - To jest Szlomo Guldberg, jeden z najbardziej poszukiwanych na Antylach handlaży bronią. Szlomo ma dar wymykania się policji zapadając się pod ziemię, gdy tylko jakiś mundur pojawia się w promieniu kilometra. Inspektor, który pilotował Bermesa zdążył go sfotografować, ale nie zorientował się z kim ma do czynienia. A gdy wywołaliśmy wczoraj wieczorem film, to było już oczywiście za późno na jakąś akcję. Nie zatrzymywaliśmy Bermesa, żeby dowiedzieć się od niego gdzie jest Szlomo, bo nie chcieliśmy panu psuć szyków, panie inspektorze. Ale jak go pan złapie, to chciałbym móc z nim porozmawiać przez kilka chwil. - Oczywiście, rozumiem panie komisarzu. A ten handlaż bronią ma jakąś specjalność? - O, jego specjalnością jest wszystko, co tylko daje jakikolwiek zysk. A w szczególności duże pieniądze. Poszukiwany jest za nielegalny handel bronią oraz wszelkiego rodzaju sprzętem wojskowym kradzionym w całym naszym regione, ale i za narkotyki, za przemyt kamieni szlachetnych, metali strategicznych i wszystkiego co jest zakazane. Mamy podejrzenia, że jest zamieszany w niedawną próbę porwania księcia Karola, brytyjskiego następcy tronu. - No to rzeczywiście niezły ptaszek. Długo rozmawiali? - Jakąś godzinę. Mam tu zdjęcia, niech pan zobaczy. Fotografie robione przy pomocy silnego zoomu przedstawiały Bermesa rozmawiającego z Żydem przy stoliku kawiarnianym, w porcie i na ławce pod drzewem. Na jednym ze zdjęć Francuz przekazywał swemu rozmówcy grubo wypchnaną kopertę. - Jak widać doszli do porozumienia. Jeśli w kopercie są studolarówki, to jest tam conajmniej dziesięć tysięcy. - Ocenił Lambert z miną znawcy. - Albo i więcej. - Przed wyjazdem z Francji Bermes dokonał kilku przelewów i innych operacji bankowych, w które zamieszanych było conajmniej dziesięć banków. Wydział finansowy z Metzu zajmuje się rozgryzieniem dróg, którymi przeszły pieniądze, przed moim wyjazdem nie mogli się jeszcze połapać. Bermes nie używa prawie książeczki czekowej ani kart kredytowych, gdzie może płaci przelewem albo gotówką. Ale w grę wchodziły sumy w granicach pięciuset tysięcy franków. - No to pewnie dziesięć tysięcy tam jest. A za dziesięć tysięcy można już trochę sprzętu kupić. Ale to już pana sprawa, pan sam zobaczy na co wydał te pieniądze. Nasi ludzie są cały czas w okolicy pana delikwenta, mamy z nimi stały kontakt, więc jeśli pan chce, możemy go panu przekazać. Wolałbym jednak, żebyśmy pozostali w stałym kontakcie. Nie zna pan dobrze naszego terenu, wolę, żeby się pan nie zapędził gdzieś za daleko. Pojedzie z panem nasz nowo promowany inspektor, on pana poprowadzi w terenie, a pan pokaże mu jak pracują fachowcy. Zgoda? - Oczywiście, panie komisarzu. Czy da mi pan jakiś samochód? - Z tym, to mogę mieć problemy, ale nie sądzę, żeby pan go tu potrzebował. Bermes nie wynajął samochodu, porusza się pieszo, wie pan, u nas wszędzie jest blisko. Dam natomiast panu miniradio, dzięki któremu będziemy w stałym kontakcie. Lambert wezwał do siebie młodego, mniej więcej dwudziestotrzy letniego Kreola, który okazał się być tym młodym inspektorem. Ubrany był wedle najnowszej mody w jaskrawo kolorowe, obcisłe spodnie i Tshirt, który wedle najnowszego stylu mienił się błyszczącymi kołami i zmieniał kolor w zależności od pory dnia i wilgotności powietrza. Materiał, z którego był wykonany przypominał bawełnę lecz robiony był w stu procentach z sztucznych włókien czułych na światło słoneczne i na wilgoć. - Mam na imię Ludwig. Moja mama uwielbia muzykę poważną, a ja z tego powodu muszę cierpieć - młody człowiek podszedł do Barthela z wyciągniętą reką i szerokim uśmiechem. - Mamy spędzić razem parę dni i mam być pana przewodnikiem, czy tak? - Dzień dobry, jestem Michel. - Barthel uścisnął wyciągniętą rękę. - Czy mowemy zaczynać zaraz? Chciałbym już zobaczyć naszego podopiecznego. - No to chodźmy, chyba że pan komisarz... - Nie, nie, idźcie już. I bawcie się dobrze. Z biura Lamberta przeszli do magazynu, który do złudzenia przypominał magazyn w biurach DST w Metzu. Dostali tam mikronadajniki, których głośniki mocowało się w uchu a mikrofon przylepiało się pod szczęką. Urządzenie było tak skonstruowane, że pozostawało praktycznie niewidoczne. Techniki miniaturyzacji doszły tak daleko, że żartowano czasem o nowych telewizorach wielkości główki od szpilki. Do Bermesa dotarli po kilkunastu minutach marszu. Prowadził ich inspektor, który za nim szedł. Ludwig dał mu dyskretny znak, że może odejść w momencie, gdy zobaczyli najemnika, który szedł ulicą spokojnie oglądając sklepy. Barthel założył ciemne okulary, by nie zostać rozpoznanym i rozdzielili się. Ludwig wyprzedził Bermesa i starał się iść kilkanaście metrów przed nim. Porozumiewali się przez miniradia i w ten sposób Bermes nie miał możliwości zorientowania się, że ktoś za nim idzie. Podeszli pod jakiś hotel gdzie obserwowany najemnik wszedł do środka. Inspektorzy DST zatrzymali się, nie wiedząc przez chwilię, co robić. Wejście do hotelu mogło być ryzykowne dla Barthela, więc stanął przed wejściem starając się obserwować wchodzących i wychodzących. Ludwig wszedł do środka. Bermes siadł przy barze i zamówił coca colę. W zamontowanej w uchu słuchawce Barthel usłyszał jak Ludwig zamawia sok pomarańczowy. Barthela bawiła nieco sytuacja, w której mógł do kreolskiego inspektora mówić, co chciał, a tamten nie mógł mu odpowiedzieć. - Ludwig, chcesz, opowiem ci dobry dowcip. Kreol lekko chrząknął, jakby chciał dać do zrozumienia, że nie ma ochoty na Słuchanie dowcipów. Barthel jednak nie przejmując sie tym nabrał powietrza by zacząć opowiadać, gdy nagle zobaczył wchodzącego do hotelu człowieka, którego zdjęcie widział przed godziną w biurze Lamberta. - Ludwig, wchodzi Szlomo Guldberg. Postaraj się usłyszeć, o czym rozmawiają. Usłyszał przyspieszony oddech młodego inspektora i jakieś szmery. Po chwili zapadła cisza, mikrofon mikronadajnika nie przekazywał zbyt odległych odgłosów hotelowej kawiarni. Przekazał centrali informację o namierzeniu poszukiwanego przez policję Żyda i czekał. Po kilkunastu minutach niedaleko hotelu zatrzymał się czarny Peugeot, a w sąsiedniej przecznicy autobus z kilkunastoma uzbrojonymi policjantami. Z Peugeota wysiadło czterech mężczyzn i skierowali się w stronę wejścia do recepcji. Policjanci z autobusu wyszli na ulicę i ustawili się tak, by mieć na oku ulicę i hotelowe drzwi. Od tego momentu wydażenia potoczyły się bardzo szybko. Siedzący na pobliskiej ławeczce senny mężczyzna wstał i szybkim krokiem skierował się do kawiarni, w której siedzieli Guldberg z Bermesem. Barthel usłyszał po chwili jakieś zduszone odgłosy szamotaniny i charczenie jakby zarzynanego zwierzęcia. Z hotelu prawie biegnąc wyszedł Bermes, a za nim Guldberg i człowiek, który przed chwilą wszedł do środka. Nadchodzący w ich stronę policjanci byli na tyle daleko, że nie zdążyli zareagować, tym bardziej, że z kawiarni wybiegło kilka osób, w tym jakaś rozhisteryzowana kobieta. Barthel nie widząc Ludwiga pełen najgorszych przeczuć pobiegł w stronę hotelu. Na podłodze, w kałuży krwi, leżał chłopak, którego miał uczyć jak działają profesjonaliści. Nie żył już, ale z rozprutego nożem brzucha sączyła się jeszcze krew. Po chwili doszli cywilni i mundurowi policjanci, którym nie udało się odnaleźć morderców młodego inspektora. Do późnego wieczora siedział w biurze komisarza Lamberta i czytał raporty z akcji inwigilacyjnej prowadzonej przed jego przyjazdem. Jedynym elementem, który mógł dać mu szansę na odnalezienie Bermesa był jego pobyt na małym lotnisku sportowym poprzedniego dnia po południu. Poprosił, aby komisarz Lambert sprawdził, czy Bermes nie wynajął czasem samolotu. Podejrzenia okazały się słuszne. Bermes wynajął samolot i był już prawdopodobnie daleko poza Martyniką. Według tego, co mówił, miał lecieć na St.Vincent, do Kingston. Barthel zadzwonił jeszcze do Metzu, żeby dowiedzieć się o stanie Lei, ale dziewczynka cały czas była nieprzytomna. Potem poprosił Lamberta o zarezerwowanie lotu na St.Vincent. - Dopadnę go, - powiedział, gdy Lambert odwiózł go do hotelu. Rozdział 12 Porucznik Gates przeglądał jakieś papiery, które jedna z sekretarek położyła mu na biurku. Ciągle jeszcze myślał o Karaibach, na które wyjechał za Żelaznym na jeden dzień i żałował, że nie mógł zostać tam dłużej. Te palmy, to morze, te dziewczyny... Życie oficera FBI nie było do pozazdroszczenia. Tam mógł wygrzewać się na słońcu, na białym piasku plaż, a tu za oknem była nowojorska zima, - 15o Celsjusza (ile to będzie Fahrenheita? - pomyślał próbując przeliczyć), wiatr i smog. Minęło już pięć dni od podróży, a jeszcze był pod wrażeniem swego krótkiego wypadu. Miał chociaż zdjęcia. Gdy sfotografował Żelaznego ze wszystkich możliwych stron, narobił mnóstwo zdjęć z tamtejszych okolic, i zdjęcia te zamierzał zachować dla siebie. FBI nie musiało wiedzieć, jak tam było pięknie. Jessy z laboratorium fotograficznego obiecała mu, że w sposób dyskretny odda mu je po wywołaniu. Będzie to taki gwiazdkowy prezent od policji dla porucznika Gatesa. Zadzwonił telefon. - Poruczniku Gates, proszę mi przynieść dossier Żelaznego, jeśli je pan ma. - Tak jest panie dyrektorze, zrobiłem już raport, czekam jeszcze na zdjęcia. Nie popędzałem laboratorium, bo sądziłem, że nie jest to bardzo pilne. - To po drodze niech pan tam wpadnie, może już mają. Chcę zamknąć akta, mamy już wystarczająco dokumentów do tej teczki, można sprawę zamknąć. - Ale przecież nie wiemy z kim się spotykał na Karaibach... - A tak bardzo to pana obchodzi poruczniku? Bo jeśli tak, to ja mogę... - Nie, panie dyrektorze, jeśli uważa pan, że sprawę można zamknąć, to napewno tak jest. Myślę, że spotkał się tam z przyjacielem z lat szkolnych albo z kolegą z wojska. - No widzi pan, panie poruczniku. Rozumiemy się, niech mi pan to przyniesie, przejrzę i oddam do archiwum, a panu dam coś innego. Niech pan tu będzie za jakieś pół godziny. Gates ruszył w stronę laboratorium zadowolony, że nie będzie musiał "opiekować się" już Żelaznym. Miał nadzieję, że tym razem dostanie jakąś bardziej interesującą sprawę. Wszedł bez pukania do biura Jessy. Nie było jej, ale nad drzwiami ciemni paliło się czerwone światełko - laborantka była w środku i nie wolno było wchodzić. Usiadł przy jej biurku i zaczął przeglądać stertę leżących fotografii. Szukał swoich, które chciał zabrać nic nikomu nie mówiąc, ale ich nie znalazł. Znalazł natomiast mnóstwo innych ujęć, drobnych dealerów sprzedających narkotyki, kilku kongresmanów z podejrzanie wyglądającymi kobietami, serię fotografii jakiegoś przerażająco pokiereszowanego ciała i kilka widoków okien nowojorskich biurowców. Drzwi od ciemni otworzyły się i wyszła Jessy. - Cześć Gates, wiesz, że nie wolno ci oglądać tych zdjęć? Ściśle tajne, mój drogi. - Przyszedłem po moje zdjęcia, szukałem ich na twoim biurku. - Bardzo cię proszę, żebyś był łaskaw nie grzebać w moich rzeczach. Bardzo tego nie lubię. Twoje zdjęcia mam w teczce na szafce za tobą. A w ogóle to bądź łaskaw zejść z mojego krzesła, to moje biuro i moje biurko. - Czemu jesteś taka wściekła Jessy, nic ci nie zrobiłem. Dobra, dawaj te fotografie i się zmywam. A jak ci przejdzie złość, to zadzwoń do mnie, to cię zaproszę do nas na obiad. Gates wstał, zabrał kopertę i wyszedł. Na korytarzu wyjął fotografie i zaczął je przeglądać. Te, na których nie było nic poza widokami plaż, palm i pięknych dziewczyn zostawił w kopercie, a resztę wyjął. Uzupełnił dossier Żelaznego i ruszył do biura dyrektora operacyjnego. Przed drzwiami Johnsa przystanął by zamienić kilka słów z dwoma starymi kumplami, którzy szybciej niż on awansowali i pracowali już w biurach dyrekcji. Gdy stanął przed drzwiami i sięgnął do klamki, drzwi otworzyły się gwałtownie i uderzyły go boleśnie w nos. Opasłe, pełne dziennych raportów i fotografii dossier Żelaznego wylądowało na ziemi a Gates trzymając się za rozbity nos zaczął szukać po kieszniach chusteczki by zatamować krew. - Bardzo pana przepraszam, naprawdę bardzo mi przykro. Człowiek, który wychodził z biura Johnsa przykucnął i zaczął zbierać rozsypane papiery. Z głębi biura nadszedł sam dyrektor. - Co tu się stało? - Znokautowałem pańskiego agenta, panie dyrektorze. Ale proszę nie traktować tego jako zamach na amerykańską administrację, chciałbym uniknąć nieporozumień dyplomatycznych. Już panu lepiej? Niech pan pokaże nos - gość Johnsa wziął Gatesa pod ramię. - Niech pan usiądzie, zajmę sie tymi papierami. - W porządku Gates? - Johns powiedział to bardziej w trybie oznajmującym niż pytając. - Niech pan idzie do ubikacji i przemyje twarz. I może pan już dziś wracać do domu, niech pan obłoży sobie nos lodem. - Niech się pan nie trudzi, panie Taylor, zajmę się tymi papierami - Johns schylił się i zaczął zbierać rozsypane akta. - Bardzo pana przepraszam... - To moja wina, powinienem... - Taylor zawiesił głos i zaczął uważnie przyglądać się jednej z fotografii. - Panie dyrektorze, wiem, że może się to panu wydać dziwne, ale czy możemy jeszcze na chwilę wejść do pańskiego biura? Chciałbym z panem porozmawiać na temat człowieka na tej fotografii. Johns wziął zdjęcie z rąk Taylora, popatrzył na nie i zaprosił gościa z powrotem do biura. Odwrócił się w stronę, w którą odszedł Gates i zawołał: - Poruczniku, jak się pan doprowadzi do porządku, proszę jeszcze do mnie wpaść. I niech pan się postara zrobić to szybko. Gates przepłukał w łazience chusteczkę zimną wodą, przemył pokrwawioną twarz i po dziesięciu minutach zapukał do biura Johnsa. - Niech pan siada poruczniku. Niestety, okazuje się, że nie możemy zamknąć akt Żelaznego. - Pan Taylor - ciągnął dyrektor - jest funkcjonariuszem pewnej poważnej organizacji międzynarodowej i jak się okazuje, zna człowieka, z którym Żelazny spotkał się na Barbados. Ale niech on sam panu to opowie. - Jeszcze raz pana przepraszam za ten wypadek - Taylor patrzył Gatesowi prosto w oczy i wydawało się, że naprawdę jest mu przykro. - Ale czasami wypadki są początkiem ważnych spraw. I tak jest i tym razem. Dowiedziałem się od pana dyrektora Johnsa kim jest pański podopieczny, Walter Żelazny. Otóż ja znam człowieka, z którym się spotkał, gdy byliście panowie wspólnie na Barbados, i jestem bardzo zaniepokojony, że ci dwaj ludzie się znają. Mam pewne podstawy, by twierdzić, że omawiali oni sprawy jak najbardziej niebezpieczne dla naszej instytucji. Moje dzisiejsze spotkanie z panem dyrektorem Johnsem poświęcone było skądinąd temu zagrożeniu, którego jesteśmy świadomi już od kilkunastu dni. Jednakże pańska akcja inwigilacyjna zupełnie zmienia układ przewidywanych przez nas niebezpieczeństw, a co za tym idzie, zdecydowanie wpływa na metodę działania, którą musimy przyjąć. Organizacja, którą reprezentuję jest fundacją medyczną zajmującą się badaniami genetycznymi. W ramach naszych prac współpracujemy również z Pentagonem co powinno uświadomić panu ich wagę. Ich wagę, a także poufność, przynajmniej ich części. Jeszcze przed kwadransem mieliśmy wrażenie, że pewni niezbyt godni zaufania dziennikarze próbują wywlec na światło dzienne część wyników naszych prac, stąd moja obecność w biurach FBI. W tej chwili jednak mam wrażenie, że pomyliłem się całkowicie w ocenie niebezpieczeństw i myślę, że należałoby zająć się sprawą w zupełnie inny sposób. Oczywiście jeśli pan dyrektor Johns się zgodzi - Taylor zawiesił głos oczekując na odpowiedź Johnsa. - Myślę, że sprawa jest jasna, panie Taylor. Skoro pan tu siedzi i rozmawiamy, to nie po to, by opowiedzieć sobie ostatnio oglądany film. Poruczniku Gates, zajmie się pan Żelaznym od nowa, chcę o nim wiedzieć absolutnie wszystko, jeszcze dziś zostanie mu założony podsłuch. Zmontuje pan ekipę pięciu ludzi, doświadczonych ludzi poruczniku, nie chcę, żeby pojawił się jakikolwiek problem. Za tą sprawą stoi Pentagon i jeśli coś sknocimy, to nas za to nie pogłaszczą. A sprawę oddadzą naszym drogim kolegom i konkurentom. Trwające od lat współzawodnictwo między FBI i CIA nigdy nie osłabło i każdy funkcjonariusz tych instytucji za podstawowy punkt honoru uważał niedopuszczenie do wydarcia jakiegokolwiek dossier przez konkurencję. - Oddaję panu akta sprawy i chcę mieć raport dwa razy dziennie na biurku. Sprawa jest ściśle tajna, nikt nie ma prawa wiedzieć nad czym pan pracuje. Swojej ekipie powie pan, że kazałem jeszcze dołożyć kilka papierów do akt Żelaznego. Aha, jeszcze jedno, pan Taylor powiedział mi, że niewykluczoną jest akcja poza granicami Stanów. Niech pan będzie gotów na natychmiastowy wyjazd. Przykro mi, że ma to wszystko miejsce przed Świętami, ale służba nie drużba. Zrozumieliśmy się? - Tak jest panie dyrektorze. Ale czy mogę wiedzieć trochę dokładniej, o co w tym wszystkim chodzi? Johns popatrzył na Taylora, jakby czekał na jego zgodę. Taylor ledwie zauważalnym ruchem oczu dał znak, żeby nic nie mówić. - Poruczniku Gates, nie mogę dać panu pełnego dostępu do akt. Tak jak mówiłem, sprawa jest ściśle tajna i od pana oczekuję jedynie pełnych informacji na temat Żelaznego. Przykro mi bardzo poruczniku. - Przepraszam bardzo panie dyrektorze, ale jest to niezgodne z... - Wiem, poruczniku - Johns wpadł mu w słowo, nie dając skończyć. - Wiem poruczniku Gates, że jest to niezgodne z naszymi zwyczajami. Ale zapewniam pana, że tak musi być, nie jestem upoważniony do wprowadzenia pana w szczegóły. Takie mam rozkazy i tak je panu przekazuje. Czy wyraziłem się jasno? - Tak jest, panie dyrektorze. - Gates był nieco zniecierpliwiony. Nie lubił takich sytuacji. Zasadą przecież było, że oficer operacyjny wprowadzany jest w całość akt sprawy i wie po co pracuje. Poza nielicznymi przypadkami akcji wobec wysokich funkcjonariuszy, FBI trzymało się ściśle tej zasady. Na ile można było mówić o zaufaniu w tej instytucji, zasada była jego fundamentem. - Widzę, że spowodowałem nieporozumienie między panem i pańskim przełożonym, poruczniku - Taylor uśmiechnął się patrząc z zakłopotaniem na oficera. - Nie było to moim zamiarem. Ale niech mi pan wierzy, sprawa jest najwyższej wagi, nie chodzi tu o narkotyki ani morderstwo. Chodzi tu o sprawy naprawdę poważne ja sam nie znam ich całości. Taylor przerwał i popatrzył na Johnsa. Ten wstał i wyszedł zza biurka. Gates podniósł się i ruszył w stronę drzwi. - Poruczniku, proszę przedstawić mi pierwszy raport jutro przed ósmą rano. Pozostawiam panu wolną rękę we wszystkich działaniach, niech pan się postara nie używać broni zanim się pan nie dowie co knuje ten Żelazny. I wszystko, czego się pan dowie, przedstawi pan mi pod stopniem tajności 2b. Gates wyszedł na korytarz zamyślony. Stopień tajności 2b odnosił się w niektórych przypadkach do malwersacji finansowych na średnią skalę kongresmanów. Ot, informacje mogące złamać czyjąś karierę, nic więcej. W aktach o utajnieniu 2b nie było raczej samobójców, były to zwyczajne drobne afery. Afery, których należało strzec jednak za wszelką cenę przed dziennikarzami. Ale 2b raczej nie odnosiło się do mafii. W tych sprawach albo dossier nie było utajniane wcale, co było normalne, albo też utajnienie dochodziło do 1c czy 1b jeśli zamieszany był ktoś z kół politycznych. "Dziwne, - pomyślał Gates, - dziwne i podejrzane." Zszedł do swojego biura gdzie przekazał nowinę trzem kolegom, których postanowił zabrać ze sobą. Gdy powiedział im, że od tej chwili marka papierosów jakie pali Żelazny jest utajniona kodem 2b nie mogli się nadziwić. - Nie zadawajcie niepotrzebnych pytań - przerwał im dyskusję Gates. - Nic was to nie obchodzi. Macie robić co wam każę. - A czy może być gorąco? - Jak się zapisywałeś do glin przyjacielu, to powiedziano ci chyba, że twoje życie jest warte kilku gramów ołowiu, co? To nie narzekaj teraz i do roboty. Skoro taki jesteś cykor, to będziesz ze mną w ekipie. - Tak jest, panie poruczniku. Rozdzielili się na dwie ekipy i postanowili pracować po dwanaście godzin. Pierwszą ekipą był Gates z młodym detektywem Reevsem. Gates zajrzał do akt Żelaznego. - O tej porze powinien być w knajpie na obiedzie, przy 146 Avenue. Zawsze tam jada. Ja jeszcze zatelefonuję a ty idź i znajdź mi odpowiedni samochód. Powiedz w warsztatach, że jak się zepsuje, to im jaja pourywam. I radio ma działać, wszystko ma działać. A popielniczka ma być pusta. No, leć. Sięgnął po telefon i zadzwonił do żony. Przyzwyczajona była do takich sytuacji, była żoną policjanta od dziesięciu lat i wiedziała co robi mówiąc "TAK" przed pastorem, ale mimo wszystko, za każdym razem, gdy dzwonił, by powiedzieć, że nie wróci do domu na noc, coś ją ściskało w sercu. I zawsze czuł to. A ona nigdy nic nie mówiła, nigdy nie miała pretensji i tylko myślała, kiedy nadejdzie ten dzień, gdy to nie jej mąż zadzwoni, tylko jakiś inny oficer, by powiedzieć, że mąż nie wróci na noc ani dziś, ani już nigdy. - Kocham cię, uważaj na siebie. Bardzo na siebie uważaj. - Będę uważał, ucałuj dzieciaki. A, i myślę, że z naszych planów na week end nic nie wyjdzie, nie sądzę, żebym skończył. Musimy to przełożyć. Mieli iść z dziećmi do ZOO, a one nigdy nie chciały iść tylko z mamą. Mówiły, że ZOO bez taty to nie jest żadna przyjemność. Gates zastanawiał się, prowadząc samochód po ulicach Nowego Jorku, dlaczego samochody policyjne zawsze muszą mieć coś zepsute. Tym razem było to ogrzewanie. Albo buchało na nich gorące nie do zniesienia powietrze, albo nie dmuchało wcale i przy kilkunastostopniowym mrozie szyby pokrywały się woalką szronu. - Powiedziałem ci, że wszystko ma działać, - powiedział do Reeves'a, który usilnie próbował naprawić dmuchawę. - O'Hara z warsztatów powiedział, że to najlepszy wóz jaki ma. - Jak popracujesz jeszcze trochę, to się nauczysz, że O'Hara nie kłamie tylko jak śpi. A i tego nie byłbym pewien. Dobra, stajemy. Idź zobacz, czy Żelazny siedzi w środku. Młody detektyw wysiadł, a Gates potrzymał jeszcze samochód na obrotach, żeby nagrzać wnętrze. Żelazny lubił smacznie zjeść i potrafił przy stoliku w restauracji siedzieć czasami i dwie godziny. Reeves wrócił biegiem do samochodu. - Już wychodzi, zobaczyłem go w szatni. Jest sam. - Widziałeś gdzieś jego samochód? Krwistoczerwony Pontiac Żelaznego rzucał się w oczy i Gates przez ostatnie dwa tygodnie nie miał nigdy problemu z odszukaniem go na ulicy. Ale teraz samochodu nie było. - Nie widziałem, restauracja nie ma parkingu, musi gdzieś tu stać. Drzwi od restauracji otworzyły się i wyszedł Polak w szczelnie zapiętym płaszczu. Na głowie miał futrzaną czapkę, w ręce niósł aktówkę. Ruszył spokojnym krokiem w stronę Manhattanu. - Znając nasze zasrane szczęście, to zaraz wejdzie do metra. A tam go zgubimy i tyle z tego będzie. - Czemu jest pan takim pesymistą, panie poruczniku? Nie można tak... - Tu przemawia twój brak doświadczenia, chłopcze. Prawa Murphy'ego mówią, że jeżeli coś może się nie udać, to napewno się nie uda. Ja nie jestem pesymistą, jestem dobrze poinformowanym optymistą. Nauczysz się tego jeszcze. - I niech ci nie przyjdzie do głowy w metrze przeskakiwać nad barierką. - Ciągnął Gates. - Nie kręcimy filmu gangsterskiego, tylko mamy robotę do zrobienia. Kupisz bilet jak wszyscy. - A pan ze mną nie pójdzie? - Pójdę, ale nie będziemy szli razem. Załóż sobie nadajnik do ucha. Żelazny nie wszedł do metra. Zatrzymał się przy krawężniku i wsiadł do przejeżdżającej taksówki. Ruszyli za nim aż do biur Pan Am. Tam Polak wysiadł i wszedł przez oszklone drzwi do kas biletowych. Gates połączył się natychmiast z biurami FBI. - Mówi Gates, kod 44032. Samochód 442. Sprawdźcie wszystkie rezerwacje od tej chwili w biurach Pan Am'u przy 142 Avenue. Jedna powinna być na nazwisko Żelazny. Ż - E - L - A - Z - N - Y. ... Nie, nie wiem w jakim kierunku. Jeśli będzie rezerwacja na to nazwisko, zarezerwujcie i dla mnie. Kod 2b, powtarzam, kod 2b. Uprzedzić dyrektora Johnsa. Skończyłem. Gates odwiesił mikrofon i z uśmiechem popatrzył na swojego pasażera. - Widzisz chłopcze? Czasami dobrze być gliną. Twój bezpośredni przełożony, czyli ja, poleci sobie samolotem. A ty tu zostaniesz. - To niesprawiedliwe panie poruczniku. Ja też bym chciał sobie polecieć na Karaiby, tak jak pan wtedy. - A kto ci powiedział, że to ma być sprawiedliwe? Pokaż mi gdzie w regulaminie jest napisane, że praca w FBI ma się opierać na zasadach sprawiedliwości? Gdy Żelazny wyszedł z biur kompanii lotniczej w radio odezwał się głos policjantki z centrali. - Wzywam kod 44032, porucznik Gates. - 44032, samochód 442, Gates. Macie już tę rezerwację? - Ma pan samolot za trzy godziny, do Fort de France na Martynice. Uprzedziliśmy lotnisko o pańskiej obecności, może pan wsiadać z bronią. Dyrektor Johns kazał przekazać panu, żeby oddał pan Żelaznego drugiej ekipie i leciał do domu po rzeczy i prosto na lotnisko, gdzie dostanie pan sprzęt fotograficzny i pieniądze. Ruszył do domu zostawiająć młodemu detektywowi samochód z poleceniem przekazania Żelaznego drugiej ekipie. Sam wsiadł w taksówkę. Żona, jak to zwykle żona, przyjęła wiadomość o wyjeździe z mieszanymi uczuciami. Nie lubiła jego samotnych wyjazdów, trochę dlatego, że nie chciała zostawać sama, trochę dlatego, że była zazdrosna. Gates żartował zawsze, że ma dziewczynę w każdym porcie. Ot tak, żeby się z nią podrażnić. Wiedziała, że jest to bez sensu, że zazdrość prowadzi do nikąd, ale nie potrafiła nad nią panować. - Jak poznam jakąś piękną Kreolkę, to ci przywiozę jej zdjęcie. - Tatusiu, a co to jest kreolka? - pięcioletnia córeczka Gatesa stała obok matki i próbowała jej pomagać przy pakowaniu walizki ojca. - Kreolka drogie dziecię, to jest taka marka samochodu. Bardzo ładnego samochodu. A tatuś lubi ładne samochody. - Jak będę duża to ci kupię kreolkę tatusiu. - Dobrze córeczko - Gates z rozbawieniem popatrzył na żonę, która z trudem opanowywała śmiech. - Jak będziesz duża, to ci pokażę, jaką kreolkę chciałbym mieć i mi ją kupisz. - A czy ja też będę mogła jeździć na kreolce? Żona Gatesa nie mogła opanować wybuchu radosnego śmiechu. Porucznik natomiast zachowując kamienną twarz odpowiedział zdziwionej śmiechem mamy córeczce. - Kochanie, nie jeździ się na samochodzie tylko samochodem. I myślę, że mamusia by ci nie pozwoliła. Ale zapytaj jej. - Wkładam ci koszule z krótkimi rękawami, pięć zmian bielizny i trzy pary spodni. Chcesz garnitur? - Jeden zapakuj, jak będę jeździł na kreolce, to muszę być porządnie ubrany. Oboje parsknęli śmiechem. Gates przytulił żonę, pocałował dzieci i wyszedł. Pod domem wsiadł do zamówionej taksówki i ruszył na lotnisko. W kolejce do rejestracji bagażu ustawił się kilka kroków za Żelaznym. Nie chciał, żeby przypadkiem posadzono go obok niego. Przy oddawaniu bagażu poprosił pracownika za ekranem komputera, żeby sprawdził, gdzie siedzi ten czarnowłosy jegomość, i żeby dał miejsce w drugim końcu samolotu. Zdziwiny urzędnik chciał coś powiedzieć, ale na widok dyskretnie pokazanej legitymacji FBI szybko zaczął stukać w klawisze. - Ma pan miejsce 27 G. Dla niepalących. Jest pan za nim, ubikacja jest z drugiej strony, nie powinien koło pana przechodzić. Czy mam uprzedzić obsługę samolotu? - Nie, to niepotrzebne. Policjanci kontrolujący bramkę przepuścili go bez problemu. Gdy przechodził wyłączyli urządzenie wykrywające przedmioty metalowe i pistolet w kaburze pod pachą nie dał o sobie znać. W samolocie Gates pomyślał o dzieciach. Za dwa tygodnie Święta, trzeba będzie pomyśleć o prezentach. Dla żony postanowił kupić francuskie perfumy - Martynika była przecież departamentem Francji. Rozdział 13 - Złapał pan pana Boga za nogę - powiedział Overwood podchodząc do wyciągniętego na plaży Goldmana. - I oni panu za to płacą? - Tak to czasami bywa, panie kapitanie. Nie ukrywam, że podoba mi się moja, że się tak wyrażę, praca. Szczególnie w takie dni, jak dziś. Tyle, że jak wszystko dobrze pójdzie, to za dwa tygodnie pan będzie siedział z rodziną przy wigilijnym stole, a ja cały czas będę tutaj. - Nie mam rodziny. - Twarz Overwooda zachmurzyła się na chwilę. - Straciłem wszystkich w zamachu w Passadenie... Przed kilku laty przez Stany Zjednoczone przeszła fala krwawych zamachów terrorystycznych. Nasłani przez jakieś organizacje arabskie szaleńcy, finansowani prawdopodobnie z kas irackich, postanowili pomścić hańbę, za jaką uważali przegrany konflikt w Zatoce Perskiej. Bomby wybuchały wszędzie, conajmniej jedna dziennie, i doszło do tego, że ludzie zaczęli się bać. Władze były bezsilne, CIA ręka w rękę z FBI starały się uprzedzić krwawe ciosy, ale wszystko odbywało się w takim tempie, że okazało się, iż są bezsilni. Codzienne dzienniki telewizyjne zaczynały się od relacji z kolejnych zamachów, skierowanych przeciwko wszystkiemu i wszystkim. Bomby wybuchały w centrach handlowych, na ulicy w godzinach szczytu, w szkołach i urzędach. Bomba, która wybuchła w Passadenie była pierwszą. Wybuchła w ogromnym centrum handlowym, w sobotnie popołudnie. Terroryści postanowili nie dać szansy nikomu. Gigantyczny budynek centrum zawalił się, jak domek z kart. Bomba, która była całym zespołem bomb i granatów kulkowych. Było siedmiuset zabitych i dwustu rannych. Większość poranionych była w stanie, w którym woleliby zginąć niż cierpieć. - Przykro mi, przepraszam kapitanie. - Wie pan, panie Goldman, jeszcze dziś jakoś nie potrafię sobie wytłumaczyć, że oni nigdy nie wrócą. Miałem żonę, syna i córkę. Dziś nie mam nic. Ma pan dzieci? - Mam i myślę, że potrafię zrozumieć pański ból. - Sądzę, że nie można tego zrozumieć. Nie chcę pana urazić, ale myślę, że jeśli się tego nie przeżyło, to nie można tego zrozumieć. To siedzi w panu jak wrzód, nie daje spać. Jedyne, co pozostaje, to ucieczka do przodu, żeby zapomnieć. Ale tego się nie zapomina. Ale nie roztkliwiajmy się nad sobą, mam tu pana pilnować, i tego pańskiego bunkra, a nie opowiadać ponure historie. W każdym razie, w ramach pilnowania pana, może byśmy popływali? Nie widzę na horyzoncie wrogich lotniskowców, które mogłyby nas zaatakować, więc myślę, że desant nie nastąpi zaraz. Co pan na to? - To pan jest tu szefem obrony wyspy. Porobił pan już okopy? Bo jak nie, to mam bunkier do pańskiej dyspozycji... - Dziwny jest ten bunkier. Wie pan co? Taki bunkier, to wytrzyma i atak nuklearny. Ciekaw jestem, co pan tam trzyma? Wiem, że to nie moja sprawa, ale jestem ciekaw. I nie oczekuję od pana żadnej odpowiedzi... - Ależ nie ma problemu, kapitanie. Prezydent założył tu sobie piwnicę z winami, a ja jej pilnuję. Jest to bardzo niebezpieczna robota, szczególnie dla zdrowia. Mam już początek marskości wątroby i co raz włażą na mnie pająki i węże... A, tak a propos, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, to wpadnę wieczorem do chatki i napijemy się prawdziwego rumu z Martyniki. Co pan na to? - Wie pan, panie Goldman, jako stary żołnierz, jestem człowiekiem z zasadami. Tak więc, skoro ktoś mi coś proponuje, to nie mogę odmówić. Obaj mężczyźni zaśmiali się głośno i po chwili, zostawiwszy ubrania na piasku, zanurzyli się w ciepłych wodach zatoczki. * Elsa Halsworth wyszła z pomieszczenia klonów i skierowała się w stronę części mieszkalnej bunkra. Nie lubiła zbyt długo siedzieć z klonami po zabiegu dememoryzacyjnym, nie mogła się cały czas przyzwyczaić do ich mglistych, jakby szklanych oczu, które nabierały nieco życia dopiero po dwóch, trzech tygodniach od zejścia z sali szubienic. Robiła jedynie minimum tego, co musiała, i jak mogła, tak unikała dodatkowych robót. Poprzedniego dnia wieczorem wszystko już przygotowała. Cieszyła się, że za kilka dni będzie wyzwolona od tej strasznej pracy, że będzie wyzwolona od pracy w ogóle. "Człowiek nie jest stworzony do pracy. Gdyby człowiek był stworzony do pracy, toby się nie męczył." Często powtarzała sobie tę zgrabną formułkę, którą powiedział jej kiedyś Jacky. A jutro będzie już daleko stąd, a potem inni będą za nią pracować, a ona się będzie opalała, popijała koktajle, jadła owoce i tak już do końca życia. Jacky obiecał jej, że jak już będzie po wszystkim, to może nie będą najbogatszymi ludźmi na świecie, ale niczego im już nigdy nie zabraknie. No i, że będą nareszcie razem. Elsa Halsworth miała 28 lat i uznała, że już najwyższa pora ustatkować się, założyć dom i mieć rodzinę. Miała już z kim, Jacky był najwspanialszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek poznała. Pozostał problem, za co. Ale tym miał zająć się Jacky, właśnie jutro. A ona miała jedynie zablokować generator, dokładnie o wpół do ósmej rano. Ani wcześniej, ani później. Już raz to zrobiła, okazało się że reakcja była taka, jak przewidziała. Drzwi zostały otwarte przez Goldmana i nikt ich nie zamknął. Goldman miał prawdopodobnie klaustrofobię, a jak się ma klaustrofobię, to już sama myśl o zamkniętych drzwiach może przyprawić o zawał serca. Jutro też otworzy drzwi. I przyjedzie Jacky, wejdzie przez te drzwi i ją zabierze. Jedynym problemem byli ci żołnierze. O tym Jacky nic nie mówił, przylecieli przed kilku dniami helikopterem i usadowili się w domku Goldmana. Goldman powiedział, że to ludzie do wymiany min, ale ci co przylatywali do wymiany min, to zostawali najwyżej dzień, dwa i odlatywali, a ci siedzieli już dużo dłużej. Ale jeśli nawet Jacky o nich nic nie wie, a pewnie wie, bo on wie wszystko, to i tak sobie z nimi da radę. Jak był na wojnie, to nie takich już widział. Opowiadał jej, jak strzelał do ludzi, zawsze szybciej niż tamci do niego. Tak, żołnierze nie poradzą sobie z Jackym, nikt sobie z nim nie poradzi. "Tylko ja potrafię go ujarzmić", pomyślała uśmiechając się do siebie. "I ujarzmię, i już na zawsze będzie mój." Weszła do swojego pokoju, siadła na łóżku i z szuflady wyjęła małe zawiniątko. Rozwinęła folię aluminiową i rozłożyła na stoliku. Leżał przed nią kawałek masy przypominającej plastelinę. Miała to wrzucić dokładnie o wpół do ósmej do baku generatora. Jacky powiedział, że gdy ta plastelina się rozpuści, to silnik zacznie pracować na tak wysokich obrotach, że po chwili się rozpadnie. I że nikt nigdy się nie dowie co to było. "A z resztą nawet jakby się dowiedział, to będzie to bez znaczenia, będą już z Jackym daleko, na jakiejś wspaniałej wyspie, na leżaku na plaży". Nastawiła budzik na siódmą. przed nastawieniem sprawdziła jeszcze czy na pewno działa, głupio byłoby zaspać. Jacky powiedział jej, że najlepiej przygotowane akcje czasami nie udają się właśnie przez takie głupoty, jak nie działający budzik czy wyładowany akumulator w samochodzie. Ktoś zapukał do drzwi. - Kto tam? zapytała pospiesznie pakując "plastelinę" w folię. - To ja, Daniel, mogę wejść? - A musisz? - Elsa nie bardzo miała ochotę widzieć się z Danielem akurat w tej chwili. Pewnie, że przespała się z nim ostatnio kilka razy, ale to dlatego, że każda normalna kobieta potrzebuje od czasu do czasu przespać się z mężczyzną. Tyle, że nie upoważnia to go do wyobrażania sobie Bóg wie czego. A Danielowi się spodobało i teraz coraz częściej pukał do jej pokoju. - Wpadłem, żeby zobaczyć co robisz. - No to zobaczyłeś, siedzę na łóżku i rozmyślam. Zadowolony jesteś? - Czemu jesteś taka nieprzyjemna? Coś jest nie tak? - Wszystko jest w porządku, tyle że nie mam ochoty dziś nikogo widzieć. - Nawet mnie? - W głosie łysego Daniela słychać było żal pomieszany z niedowierzaniem. - Nawet ciebie. Czy ty sobie wyobrażasz, że jak poszliśmy do łóżka ze sobą, to teraz już wszystko możesz? Jeśli tak myślisz, to się mylisz. Poszliśmy do łóżka, bo miałam na to ochotę... A z resztą co ja ci się będę tłumaczyć. Słuchaj Daniel, jak będę miała na ciebie jeszcze ochotę, to zadzwonię. A teraz zjeżdżaj, chcę być sama. Łysy Daniel nic nie odpowiedział. Zamknął za sobą drzwi i ruszył w stronę swojego pokoju. "Takie to już one są", pomyślał siadając na fotelu. * Promienie popołudniowego słońca oświetlały bezmiar wód oceanu. Co jakiś czas błyskały łuski wyskakujących z wody latających ryb. Przed dziobem kutra i po bokach płynęło stado delfinów. Wyglądało na to, że bawi je ściganie się z łodzią, Jacky Neurohr siedział przy sterze i leniwie przyglądał się spokojnym falom. Koło sterowe zaczynało już być przeżytkiem przeszłości, system satelitarnego naprowadzania jednostek morskich był na tyle sprawny, że automatyczny pilot nie tylko utrzymywał wyznaczony kurs, ale dbał o niedopuszczenie do zdeżenia z inną jednostką, a podobno potrafił w całkowitej mgle samodzielnie wprowadzić statek do portu. Wszystkie ponad dziesięciometrowe jednostki były wyposażone w to nowoczesne urządzenie elektroniczne, a od niedawna, ze względu na znaczny spadek kosztów, nawet i mniejsze. Robert Maurer stał na dziobie i patrzył na delfiny. Gładka skóra morskich ssaków błyskała w słońcu i wyglądało to jak pokaz sztucznych ogni. - Widziałeś jak te ryby potrafią szybko płynąć? - zapytał Neurohra. - To nie ryby Robercie. To ssaki. - Jak siedzą w wodzie, to ryby. Myślisz, że to się da zjeść? - Ponoć delfiny są jadalne. Ale ja osobiście nie mam ochoty na delfina. Nawet nie wiedziałbym jak przygotować mięso. Wolę zjadać nasze puszki. - Mam ochotę postrzelać. Nie masz nic przeciwko temu? - Wiesz co Robert? Powiem ci, że jak byłem mały, to bardzo wiele czytałem o delfinach. Ponoć to są zwierzaki tak samo inteligentne jak ludzie. Mózg to nawet mają większy. I słyszałem, że czasami ratują rozbitków. Więc wolałbym, żebyś do nich nie strzelał. - Jak chcesz, ale nudzi mi się. - Niedługo powinniśmy dopłynąć w okolice wyspy, będziesz wtedy miał co robić. Popatrzysz sobie przez lornetkę, to się rozerwiesz. Musimy zobaczyć, czy wszystko jest w porządku. A narazie sobie posiedź i popatrz na morze. - Nie lubię wody. - Maurer usiadł na dziobie, spuścił nogi nad fale i przez dłuższą chwilę się nie odzywał. Neurohr usiadł na fotelu sternika i sięgnął po ostatni biuletyn meteo. Nic się nie szykowało w ich rejonie, bezchmurne, czyste niebo zapowiadało spokojną akcję. Przez najbliższe dni nie powinno padać ani nie powinno mocniej wiać. Zastanawiał się, czy próbować łączyć się z Bermesem, ale w końcu zrezygnował, nie miało to żadnego sensu ani celu. Jutro rano o ósmej spotkają się i tak. A narazie mieli obserwować wyspę, w okolice której powinni dopłynąć za jakieś pół godziny. Słońce dochodziło już do horyzontu gdy zobaczyli Wyspę Św. Patryka. To znaczy zobaczyli jakąś wyspę, a urządzenia nawigacyjne stwierdzały, że jest to wyspa Św. Patryka. Neurohr wyłączył silnik, zszedł do części mieszkalnei i wyszedł na pokład z wielką wojskową lunetą, przez którą, jak twierdzili producenci, można policzyć siwe włosy na głowach kosmonautów na Księżycu. Rozstawił trójnóg i przyłożył oko do okularu. Maurer zszedł z dziobu kutra i stanął koło Neurohra. - No i co, widać coś? - Widać, zaraz ci dam, to sobie popatrzysz... Czekaj no,... - Neurohr zamarł i zaczął uważnie przypatrywać się wyspie - Robert, mam wrażenie, że tam jest wojsko. Popatrz sam. Maurer podszedł do lunety, schylił się i zaczął patrzeć. - Zielone berety, szefie. Conajmniej trzech. I oficer. Tego chyba nie było w planie, co? - Nie było. Skąd oni się tam wzięli? - pytanie było jak najbardziej retoryczne, Maurer nie mógł wiele wiedzieć na ten temat. - To co, lądujemy mimo wszystko? - Poczekaj, narazie skontaktuję się z Bermesem. Zadecydujemy razem. Myślę, że to ekipa do wymiany min. - Bo jeśli chodzi o mnie, to... - Robert, pieniądze dostaniesz w każdym razie. Nikt nikogo tu nie ma zamiaru robić w konia. - Neurohr nie mógł ukryć zdenerwowania. - Nie to chciałem powiedzieć szefie. Mnie tam zielone berety nie przeszkadzają, tylko chodzi o to, że to trochę komplikuje sprawy. Ale ja mogę strzelać i do zielonych beretów. Mnie tam jest bez różnicy. - Muszę skontaktować się z Bermesem. - Odpowiedział Neurohr i wszedł do kabiny sternika, gdzie był radiotelefon. * Klimatyzacja w hotelu Excelsior nie była wystarczająca, by wysuszyć pot zbierający się na czole Bermesa. Po telefonie od Neurohra zaczął naprawdę się niepokoić. Najpierw ta historia w Metzu, potem na Martynice, gdzie za nim chodzili, teraz wojsko na wyspie. Wygląda na to, że nie wszystko układało się według planu. Zawsze jak się niepokoił, to się pocił. Nie potrafił tego opanować. I to nie ręce, jak to bywa zazwyczaj, ale na czole. Czasem aż tak, że pot spływał mu na oczy. Teraz też miał mokre czoło. Jeśli na wyspie jest dużo wojska, to po prostu po wylądowaniu otoczą ich i wyjmą jak kasztany z ognia. I tyle będzie z ich planów. Neurohr powiedział, że było przynajmniej trzech i oficer. Jeśli to byli wszyscy, to jeszcze można było działać, jeśli było ich pięc razy tylu, to lepiej było zwinąć bagaże i zakończyć akcję. Co do ekipy saperskiej, o której mówił Jacky, było to raczej mało prawdopodobne. Nie byliby to komandosi. Poza tym ekipa do wymiany min nie zostawała na wyspie na dłużej. Więc pewnie Asocjacja czegoś się spodziewa. Rozsądek nakazywałby pięć razy zastanowić się przed rozpoczęciem jakiejkolwiek akcji. Tyle, że nie bardzo miał wybór. Wydał już tyle pieniędzy, że nawet nie bardzo miałby za co wrócić do Metzu. A ponadto trzeba było zapłacić chłopakom, bez względu na to, czy akcja się odbędzie, czy nie. A jeszcze na dodatek w Metzu czekało na niego DST. Co do tego nie miał już wątpliwości. Po rozróbie w knajpie w Fort de France nie miał co liczyć na pozostanie w cieniu. Nie złapali go, to prawda, ale ktoś go napewno widział, a może i sfotografował. Po śmierci tego cholernego gliny, któremu Szlomo wpakował nóż w brzuch, długo się będzie tłumaczył francuskiej policji, jeśli go złapią. Lepiej już do Francji nie wracać. Usiadł na łóżku w oczekiwaniu na telefon od Neurohra. Umówili się, że zadzwoni za godzinę. Przez godzinę powinni zorientować się ilu jest na wyspie żołnierzy. Zdecydują wtedy co robić dalej. * Gates z lotniska Lamentin na Martynice dojechał za Żelaznym do hotelu Imperatrice w Fort de France taksówką. Polak nie zorientował się, że ktoś za nim jedzie, przynajmniej nie starał się Gatesowi uciec. W czterogwiazdkowym hotelu nie jest łatwo o pokoje. Nawet gdy są wolne, ponury, aczkolwiek uprzejmy portier odpowie zawsze, że miejsc nie ma. Zawsze trzeba ponalegać, i zawsze jakiś wolny pokój się znajdzie. Żelazny najwyraźniej nie obawiał się braku wolnych pokoi. Ktoś musiał mu zarezerwować. Gates zaniepokoił się nieco, że dla niego nie będzie miejsca, ale International Business Card Visa rzeczywiście otwiera wiele drzwi, i gdy portier zobaczył kartę kredytową Gatesa (w rzeczywistości była to karta FBI, ale tego nikt nie musiał wiedzieć) wolny pokój się znalazł. - Czy możliwym byłoby, żebym miał pokój na tym samym piętrze, co pan Żelazny? - zapytał człowieka za kontuarem podając mu dyskretnie studolarowy banknot. - I chciałbym, żeby się o tym nie dowiedział oczywiście. Recepcjonista nic nie odpowiedział. Wyjął jakieś papiery, którymi przykrył zielony banknot, sięgnął i po klucz. - Pokój 317, trzecie piętro. Tamten pan ma 316, zaraz obok. Nie ma niestety połączenia przez wewnętrzne drzwi. Czy będzie pan używał telefonu? - Tak proszę mi włączyć. Bagaż wniosę sam. - dodał Gates widząc, że recepcjonista chce wezwać kogoś do wzięcia walizek. Recepcjonista popatrzył z niesmakiem na nowego klienta, ale zabrał rękę z dzwonka. Ci Amerykanie nigdy nie nauczą się dobrych manier, pomyślał. Ale przynajmniej płacą, więc trzeba robić dobrą minę do złej gry. - Czy zostanie pan u nas na długo? - Nie wiem, prawdopodobnie na kilka dni, czy sprawia to jakiś problem? - W naszym hotelu nigdy nie ma żadnych problemów, panie Gates. - Odpowiedział recepcjonista oddając kartę kredytową. - Słowo "problem" wymazaliśmy z naszego słownika. - Miło to słyszeć, chociaż jedno miejsce na ziemi, gdzie wszyscy są zadowoleni. Recepcjonista nie wyczuł ironii w głosie nowego klienta. Podał klucz i odprowadził wzrokiem Gatesa, gdy ten kierował się do windy. Następnie wprawnym ruchem schował do kieszeni zielony banknot, który postanowił dać w prezencie swojemu siostrzeńcowi na imieniny. Sam zarabiał tyle, że nie musiał liczyć na drobne napiwki. Gates wszedł do pokoju, położył walizkę na łóżku, a torbę ze sprzętem fotograficznym na podłodze. Włączył telewizor i nastawił CNN. Najstarszą informacyjną amerykańską stację telewizyjną można było odbierać na całym świecie, skądinąd wszyscy producenci telewizorów regulowali kanał 9 na jej częstotliwość. Informacja była podstawowym surowcem przetwarzanym przez ludzi od ostatnich dwudziestu pięciu lat. A Gates lubił być dobrze poinformowany. * Doktor Gilbert Alin z kliniki Claude Bernard w Metzu siedział bez ruchu przy biurku. Pielęgniarka, która weszła do gabinetu przez chwilę myślała, że z lekarzem jest coś nie w porządku. - Przepraszam, panie doktorze, chciałam... - A, to pani, co się stało? - Czy wszystko w porządku panie doktorze? - Wie pani, siedzę tu od 72 godzin. Spałem może wszystkiego 5. A tak poza tym to wszystko w porządku. Coś nowego? Jak tam Lea? - Bez zmian, przed dziesięcioma minutami miała lekki spadek ciśnienia, 100 na 60, ale stan jest stacjonarny. Elektrokardiogram bez zmian. Jest przytomna, ale bardzo słaba. - Pielęgniarka przerwała i przez chwilę patrzyła baz słowa na lekarza. - Czy myśli pan, że znajdziemy? Alin odwrócił wzrok. Umierające dzieci były najstraszniejszym widokiem, jaki przyszło mu oglądać w ponad dwudziestopięcioletniej karierze lekarskiej. Uczył się, by być lekarzem, ratować ludzi, a nie prowadzić ich do śmierci. A śmierć dziecka była najtrudniejszym, ale nieodłącznym elementem jego praktyki. - Wie pani, od trzydziestu lat siedzę w środowisku lekarskim. Nawet więcej, bo moi rodzice też byli lekarzami. Jak zaczęto robić przeszczepy, to bardzo wiele mówiono o tych, które się udały, niewiele o tych, których nie zrobiono z braku dawcy. I im więcej gazety i telewizja robiły szumu wokół sprawy, tym mniej znajdowało się dawców. Bo gdy powiedziano w telewizji, że potencjalnym dawcą jest każdy, kto nie ma przy sobie dokumentu, w którym jest napisane, że nie chce być dawcą, wszystko się zawaliło. Tym dziennikarzom wydawało się, że wszyscy tak chętnie oddadzą swoje serce czy nerkę w razie wypadku, a tu okazało się, że kupa ludzi zaczęła przechadzać się po ulicy z takimi właśnie dokumentami. I ilość przeszczepionych organów spadła do 3/4 ilości przeszczepów przed podaniem tej informacji. Wie pani ile jest w Metzu osób czekających na przeszczep serca? Wczoraj było ich 15. Dziś nie wiem, pewnie o kilku mniej, bo już nie doczekali. A jutro, pojutrze, albo za tydzień, będzie jeszcze o jedną mniej, o to szesnastoletnie dziecko. Alin spuścił głowę i smutno popatrzył na pielęgniarkę. Drżały mu ręce, ledwie dawał radę siedzieć wyprostowany. - Jest pan bardzo zmęczony, doktor Defives mówił mi, że przyjdzie za pół godziny i pana zastąpi. Niech się pan położy na kozetce, zrobię panu kawy. - Niech pani nie robi kawy, bo będzie następny klient do przeszczepu. Od przedwczoraj musiałem wypić conajmniej 5 litrów. Jeśli by pani mogła natomiast przynieść mi soku pomarańczowego i zrobić mi dożylnie półtora centymetra Melfortu 500. Pielęgniarka wyszła z gabinetu żeby przygotować zastrzyk. Skoro Alin decydował się na Melfort, widać chciał jeszcze zostać w szpitalu. Wiedziała, że nie ma go co namawiać na powrót do domu. Za dobrze go znała. Kiedyś poszła fama po szpitalu, że Alin się narkotyzuje. Jakiś pacjent zobaczył, że lekarz robi sobie sam zastrzyk i rozpowiedział wszystkim o swym odkryciu. Dużo trzeba było czasu i argumentów, by przekonać pacjentów, że doktor Alin nie jest narkomanem. Że jeśli wstrzykuje sobie Melfort, środek wzmacniający, oddalający potrzebę snu i pozwalający na zachowanie pozorów pełnej sprawności, to tylko dla ich dobra. Od tego czasu dyrekcja szpitala zabroniła lekarzom robienia sobie samodzielnie iniekcji. Miały się tym zajmować pielęgniarki. Rozdział 14 Dzień na szerokościach równikowych wstaje nagle. Słońce pojawia się na horyzoncie i z nocy robi się dzień. Nie ma momentu, w którym miliony ludzi wyglądając przez okno rano stwierdza, że to już niedługo, ale można jeszcze sobie pospać. Neurohra obudziły pierwsze promienie słońca. Robert spał jeszcze i Jacky postanowił go nie budzić. Była szósta, mógł jeszcze spać przez pół godziny. Wyszedł na pokład i usiadł na dziobie patrząc na ryby i delfiny przepływające koło kutra. Starał się nie myśleć o akcji, ale jak zwykle odczuwał niepokój. Nie wstydził się tego niepokoju, zawsze uważał, że jak ktoś się nie boi śmierci, to musi być szalony. Uważał nawet, że ta odrobina niepokoju zmieszanego ze strachem daje mu zastrzyk adrenaliny tak potrzebnej w czasie akcji. Tym razem niepokój zwiększył się, od momentu gdy się zorientowali, że na wyspie jest wojsko. Pięciu żołnierzy z oficerem, zielone berety. Wyglądało na to, że nie spodziewają się poważnego ataku, nie wyglądali na żołnierzy w stanie pełnej go-towości bojowej. Ale byli to jednak komandosi i znali się na swojej robocie. W innej sytuacji prawdopodobnie akcja zostałaby odłożona. Ale ani Bermes ani on nie mieli już drogi odwrotu - przygotowania pochłonęły całe oszczędności jednego i drugiego i w chwili obecnej byli skazani na sukces. Niepokojącą była obecność na wyspie dodatkowego radia. Komandosi z pewnością posiadali swoje, przez które mogli wzywać posiłki. Plan przewidywał zaatakowanie bunkra z helikoptera i w pierwszym momencie zniszczenie anten. To miało odciąć mieszkańców wyspy od połączeń ze światem. Bermes jako człowiek doświadczony w sprawach telekomunikacji przewidział jednak wzięcie ze sobą zagłuszacza, urządzenia, które jest w stanie zablokować jakąkolwiek komunikację radiową w promieniu kilku kilometrów. Atak zacznie się od włączenia tej małej maszynki. Jeśli ktoś akurat w tym momencie nie będzie siedział przy radiostacji, to nie powinno to zlikwidować efektu zaskoczenia. Omówili wszystko poprzedniego dnia wieczorem przez telefon. Starali się rozmawiać w sposób maksymalnie niejasny dla ewentualnych niedyskretnych uszu, wiedzieli, że CIA podsłuchuje praktycznie wszystkie komunikacje radiowe na świecie. Oczywiście średnio inteligentny specjalista od nasłuchu byłby w stanie szybko zorientować się, że szykują jakąś akcję, ale czas grał na ich korzyść. Zanim CIA zareaguje, będzie już po wszystkim. Po kilkudziesięciu minutach obserwacji poprzedniego wieczora oddalili się za horyzont, żeby ludzie na wyspie nie nabrali podejrzeń. Neurohr zawsze wychodził z założenia, że strzeżonego pan Bóg strzeże. O siódmej postanowił włączyć silniki, by przed ósmą być jak najbliżej wyspy. Na trójnogu na dziobie zamontowali poprzedniego dnia wieczorem ciężki karabin maszynowy, który stał teraz przykryty brezentową płachtą. Maurer wyczyścił go wczoraj dokładnie, nasmarował i wypróbował wystrzeliwując kilka serii w stronę nieba. Był to jeden ze starszych typów tej broni, ale co do skuteczności nie można było mieć zastrzeżeń. Mógł wystrzeliwać maksymalnie 1000 naboi na minutę, co dawało dość poważną siłę ognia. Neurohr dziękował Bogu, że zdecydowali się na zabranie większej ilości broni. Oczywiście wszyscy byli doświadczonymi żołnierzami i nigdy nie ruszyliby na akcję z pistoletami, ale z drugiej strony początkowy plan nie przewidywał w ogóle konieczności strzelania. Broń miała swoją obecnością jedynie uspokoić ewentualnych bohaterów, którzy chcieliby się im przeciwstawić. Teraz sytuacja wyglądała inaczej. Prawdopodobnie trzeba będzie strzelać, a pewnie i zabijać. Albo i być zabitym, bo i to się może zdażyć. Tyle, że na kutrze byli względnie bezpieczni, w każdym razie bardziej niż Bermes, który przyleci z chłopakami helikopterem i będzie musiał stanąć oko w oko z zielonymi beretami. Otworzyły się drzwi od kabiny i wyszedł Maurer. Przeciągnął się na słońcu, ziewnął i rozejrzał się w poszukiwaniu Neurohra. - A, tu siedzisz, już myślałem że cię rekiny zjadły na śniadanie. W ogóle nie widać cię zza tego brezentu. - Siedzę sobie i czekam. Za dwadzieścia minut ruszamy. Będziesz coś jadł? - Pieczeń wołową. - To idź złapać wołka, a ja napalę w piecu. Pytanie było żartem. Neurohr tak jak i Maurer nigdy przed akcją nie jedli, nigdy nie wiadomo co się może przydarzyć, a postrzał w brzuch przy pełnym żołądku pogarszał szanse na wylizanie się z ran. - Wyczyść jeszcze broń, i sprawdź wszystkie magazynki - dodał Neurohr. - Coś czuję, że będą potrzebne. * Elsa Halsworth nie mogła opanować drżenia rąk. Gdy omawiali przed miesiącem z Jackym plan działania, wydawało się jej, że wszystko będzie proste. A teraz, gdy przyszło co do czego ręce latały jej jak pannie młodej przed nocą poślubną. Pamiętała dokładnie co jej mówił: "Po pierwsze: wstać o tej samej porze co zawsze. Po drugie: ubrać się tak jak zawsze. Po trzecie: zjeść śniadanie ze wszystkimi, tak jak zawsze. Po czwarte: pójść do pomieszczenia z generatorem na przykład pod pozorem odnalezienia Daniela. Po piąte: nie denerwować się." Co do czterech pierwszych instrukcji, problemu nie było. Wstała, ubrała się, zaraz pójdzie na śniadanie, a potem do generatora. Ale co do ostatniego, to musiała przyznać, że nie było to łatwe. Okropnie się bała. Bała się, że ją ktoś zobaczy, że ją złapie za rękę, że wszystko się wyda. A Jacky powiedział, że jest najważniejszym ogniwem w całej akcji. Tak powiedział: "Elsa, jeśli ty nie zrobisz tego, co masz zrobić, to od razu możesz szykować mi koszyk z pomarańczami do więzienia". Przy stole na śniadaniu starała się zachowywać normalnie, ale wciąż miała wrażenie, że wszyscy się jej przyglądają i jakoś dziwnie się na nią patrzą. Usiłowała wytłumaczyć sobie, że to tylko strach, który ma wielkie oczy, ale nie mogła. - Elsa, co ci jest od wczoraj? - zapytał Daniel sięgając po masło. - Zachowujesz się jakbyś zobaczyła wampira. - Wystarczy mi, że się na ciebie popatrzę, Dan. Za trzy wampiry mi wystarczy. - Wysiliła się na złośliwość żeby zatuszować zaniepokojenie. - Od wczoraj wieczora jesteś niezwykle uprzejma. - Jestem tak samo uprzejma od zawsze... O, Dan, daj mi spokój, nie mam ochoty na pogaduszki. Czy wszystkie klony zeszły już z szubienic? - zapytała Jody, przełożonej pielęgniarek. - Dziś w nocy zszedł ostatni. Siedzą już w sali ogólnej, masz dziś dyżur do czwartej. A ty Daniel mógłbyś wykazać nieco więcej inteligencji, wiesz przecież jak to bywa czasami z kobietami. - Wiem Jody, wiem. Ale nie mogę się do tego przyzwyczaić. Najpierw jesteście słodkie i wspaniałe, a następnego dnia na pięć metrów się nie da zbliżyć. Goldman siedział przy stole bez słowa. Nie lubił tych rozmów przy śniadaniu, tak jak nie lubił rozmów przy obiedzie i kolacji. Nie lubił rozmów o niczym. Więc się nie wtrącał, jadł i czekał na moment, w którym będzie mógł wyjść na zewnątrz z tego okropnego bunkra. Wczoraj widzieli na horyzoncie kuter. Pokazał się przed zachodem słońca i po kilkudziesięciu minutach zniknął. Kapitan Overwood chciał przyjżeć mu się bliżej, ale jedyne co zobaczył, to dwóch mężczyzn spokojnie łowiących ryby. Komandos zanotował jednak numery i nazwę kutra. "Nigdy zbyt wiele ostrożności," powiedział, gdy Goldman zdziwiony zapytał po co to robi. - Jak pan myśli, jakby to byli dziennikarze, to co by zrobili? - Pewnie zrobiliby zdjęcia, nie? - Tak, zdjęcia, ale to już po wylądowaniu. A zanim by wylądowali, to udawaliby zwyczajnych turystów. Tak jak tamci. Kiedy ostatni raz widział pan tu jakiś kuter? - Czy ja wiem... - tak naprawdę Goldman nigdy nie patrzył na przepływające jednostki. - Kilka tygodni temu coś tam pływało na horyzoncie. Nigdy się specjalnie tym łódkom nie przyglądałem. - A ja tu jestem po to, żeby się właśnie takim łódkom przyglądać. Goldmam popatrzył na Elzę i zrobiło mu się gorąco w dole brzucha. Dziewczyna była tak ładna, że nie mógł się opanować, i gdy na nią patrzył, za każdym razem wyobrażał sobie ją w swoim łóżku. Nie miał specjalnych wyrzutów sumienia w stosunku do Martine, nie robił sobie złudzeń co do jej wierności małżeńskiej. Elza była ładna, ale dość głupia. Tak jak to zazwyczaj bywa - uroda raczej nie idzie w parze z inteligencją. Ale Goldman nigdy nie próbował zdobyć jej względów. Wiedział, że łysy Daniel już się tym zajął, a nie trzeba było być psychologiem, by stwierdzić, że gdy dwóch mężczyzn konkuruje o jedną kobietę, zdecydowanie może to wpłynąc na atmosferę i stosunki międzyludzkie. Po śniadaniu Elza wyszła pierwsza podczas gdy Goldman dopijał jeszcze herbatę, którą lubił letnią. Gdy wstał od stołu, zgasło światło. - Do jasnej cholery, Daniel, mówiłem, że generator ma być naprawiony. - Goldman zdenerwowaniem ukrywał strach przed znalezieniem się w ciemnościach. - Szefie, naprawiłem, naprawdę. Sam pan widział, ten żołnierz był ze mną, może się pan go zapytać. - No więc widać niedokładnie naprawiłeś, bo znowu nie działa. Niech się pan pospieszy, a pani - tu zwrócił się do pielęgniarki, - niech pani znajdzie Elsę i idźcie do klonów. Wstał i ruszył do wyjścia. Znów trzeba będzie ręcznie otwierać drzwi, i znów trzeba je będzie zostawić otwarte... * Stary helikopter, którym lecieli trząsł okropnie. Hałas, jaki robił obudziłby umarłego i Bermes z przerażeniem zastanawiał się, czy zanim nie zostaną wykryci przez radar, żołnierze na wyspie nie usłyszą po prostu łoskotu silnika. Bo mogliby pomyśleć, że zbliża się do nich cała armada desantowa, a nie jedynie jeden helikopter z pięcioma ludźmi. Popatrzył na instrumenty na tablicy rozdzielczej, zerknął na mapę i odwrócił sie w stronę kabiny. - Za kilka minut powinniśmy zobaczyć wyspę. Iribarne, włącz całą maszynerię. Walisz laserem jak tylko namierzysz radar. Nie czekaj na rozkaz, tylko naciskaj na guzik. Becker, ty skaczesz do wody z Bastesinem na mój znak. Plan, który przewidzieli do ataku wyspy opierał się na zróżnicowanej taktyce. Pierwszym i najważniejszym elementem było unieruchomienie przeciwnika poprzez wyłączenie ewentualnych radarów. System niszczenia radarów naziemnych był w standardowym wyposażeniu helkopterów bojowych. Przygotowując akcję nawet nie pomyśleli, że mógłby się przydać, ale okazało się, że jest jak znalazł w sytuacji, gdy wyspa chroniona była przez wojsko. Po ewentualnym zniszczeniu radarów, nie byli pewni czy żołnierze mają radar, Hrabia miał włączyć zagłuszacz radia na maksimum, tak, aby przed zniszczeniem radiostacji nikt nie mógł połączyć się z bazą, skąd przybyli komandosi. W tym samym czasie Becker i Bastesin skaczą do wody i płyną do wyspy na skuterach wodnych, które Bermes w panice znalazł poprzednigo dnia wieczorem na St.Lucie. Musiał je ukraść, nie starczyłoby mu pieniędzy na kupienie nowych. - Maurice, mam sygnał - krzyknął Iribarne i w tym samym momencie spod helikoptera wystrzelił promień lasera, który wycelowany był w źródło, z którego nadeszły fale radiowe radaru. Urządzenie zostało zniszczone, ale komandosi na wyspie w tym samym momencie wiedzieli, że są atakowani. Teraz wszystko zależało od szybkości akcji. Bermes obniżył lot tak, że płozy helikoptera dotykały nieomalże fal, zatrzymał helikopter i Becker z Bastesinem spuścili skutery wodne i wyskoczyli. Na plecach mieli torby ze sprzętem i bronią. Mieli dostać się jak najszybciej do wyspy, ale był to najtrudniejszy element operacji. W czasie, gdy płynęli, nie mogli strzelać i osłaniać ewentualnie swego desantu. Bermes nie mógł im wiele pomóc, bo natychmiast po spuszczeniu ich na wodę skręcił na zachód by dolecieć do wyspy od innej strony. Chciał maksymalnie rozproszyć siły komandosów. Włączył gaz na maksimum i odleciał, gdy tylko skutery z pasażerami znalazły się na wodzie. Kątem oka zobaczył w lesie rozbłyski strzelającej broni maszynowej. Byli jeszcze za daleko, by ktoś mógł ich trafić, ale dwuosobowy desant na skuterach wodnych nie będzie miał łatwego zadania. - Hrabio, włączaj zagłuszacz! - krzyknął do Falkowskiego który siedział na siedzeniu drugiego pilota. - Na maksimum. - Zrobione. Teraz są zupełnie głusi. Przynajmniej mam nadzieję. - Oni są głusi, ale my też. Przygotujcie się, za dwie minuty lądujemy. Iribarne, siadaj do karabinu maszynowego i wal jak tylko zobaczysz, że się coś w dole rusza. Wolę, żebyś pozabijał jakieś zwierzaki, niż wpaść w łapy zielonych beretów. Iribarne usadowił się przy karabinie maszynowym, starym, ale skutecznym modelu, który siłą ognia dorównywał kompanii żołnierzy uzbrojonych w M-16. Strzelał 2000 naboi na minutę, ruch bębna i 10 luf napędzany był silnikiem elektrycznym. Strzelający musiał być przypięty pasami, aby odrzut broni nie wypchnął go ze stanowiska. Niezwykle skuteczna broń, którą armia amerykańska wprowadziła w początkach lat osiemdziesiątych, i która po dwóch dziesięcioleciach zaczęła wychodzić z użycia, wyparta przez jeszcze bardziej mordercze modele. * Po otwarciu drzwi od bukra i zablokowaniu ich w tej pozycji tak, aby się nie zatrzasnęły, Goldman wyszedł na zewnątrz by odetchnąć nieco świerzym powietrzem. Chciał pójść na plażę i porozmawiać trochę z kapitanem Overwoodem. Po przejściu pola minowego zatrzymał się, bo wydawało mu się, że usłyszał jakiś hałas. Dochodził od północnej strony wyspy, tam, gdzie komandosi zainstalowali radar. Goldman rozejrzał się szukając wzrokiem któregoś z komandosów. Chciał powiedzieć o tym hałasie, który podobny był do szumu silnika, ale nie zobaczył nikogo. Ruszył więc w stronę domku przy plaży, licząc, że tam zastanie Overwooda. W połowie drogi wpadł na oficera, który w bronią w ręku biegł w stronę bunkra. - Goldman, jesteśmy atakowani. I to nie przez dziennikarzy, tylko przez dobrze uzbrojonych ludzi. Niech pan idzie do bunkra, szybko. - Ale kto to jest? Kto nas atakuje? - Mamy helikopter z powietrza, dwóch ludzi od północy na skuterach wodnych i ten kuter, co go wczoraj widzieliśmy od południa. Niech pan leci do bunkra i zablokuje drzwi, ja sobie jakoś z nimi dam radę. I niech pan wezwie pomoc przez radio, jeśli się panu uda. Moje radio nie działa. A, jeszcze jedno, umie pan strzelać? - Trochę umiem, z pistoletu. - To niech pan weźmie mój - Overwood odpiął pas z kaburą. - Wszystko to raczej wygląda niedobrze, boję się, że będzie musiał pan go użyć. Niech pan już idzie. Overwood ruszył w stronę plaży a Goldman pobiegł do bunkra. Szum silników helikoptera wzmógł się, było go już wyraźnie słychać. Nie miał wątpliwości, że celem ataku będzie bunkier, więc biegł ile sił w nogach, by być na miejscu, zanim maszyna wyląduje. "I tyle to warte jest pole minowe, pomyślał, powinni byli jeszcze zaminować bunkier od strony powietrza". Gdy dobiegał do pola minowego nad bunkrem pojawiła się maszyna. Goldman wyraźnie zobaczył sylwetki trzech ludzi w środku. Jeden z nich siedział z boku w otwartych drzwiach. Przed sobą miał karabin maszynowy. Gdy usłyszał pierwsze wystrzały, padł na ziemię i przeturlał sie w bok, by skryć się w otaczających zaroślach. Ale kule nie były skierowane przeciwko niemu. Strzelec z helikoptera celował w anteny na dachu bunkra. W ciągu niespełna pół minuty anten już nie było. Parabola satelitarna, przez którą łączył się raz w miesiącu z Montrealem, z Martine, leżała porozbijana na kawałki, resztek masztu antenowego nawet nie widział. Gdy strzelec uporał się z antenami, zaczął strzelać w okolice bramy. Po kilkunastu sekundach ogrodzenie zostało rozbite w drobny mak, a okoliczne miny zaczęły wybuchać jedna po drugiej. Goldman leżał w krzakach z zakrytą rękami głową. Pomimo przerażenia, jakie ogarnęło go w momencie ataku, rozbawiła go sytuacja, w której Overwood dał mu pistolet. Cóż mógł zdziałać pistoletem wobec takiej siły ognia. Wyjął go jednak z kabury i odbezpieczył, wiedząc, że w którymś momencie może mu się przydać. Helikopter będzie musiał wylądować i ci co w nim siedzą będą musieli wyjść na zewnątrz. Popatrzył z przerażeniem na otwarte drzwi. Nigdy nie zdąży dobiec, by je zamknąć. Bunkier stał otwarty i napastnicy mieli prawie rozłożony czerwony dywan, by wejść do środka. "Do cholery, gdzie są ci komandosi, mieli pilnować bunkra". Gdy strzały z helikoptera umilkły usłyszał wyraźnie odgłosy strzelaniny od strony północnej plaży. Po momencie od strony chatki też dało się słyszeć wystrzały z broni maszzynowej. Wyspa była atakowana z kilku stron naraz i komandosi zajęci byli obroną brzegów. Goldman zerwał się z ziemi w momencie, gdy helikopter odwrócił się tak, że strzelec z karabinem maszynowym znalazł się po przeciwnej stronie. W tym samym momencie z sąsiedniej, oddalonej o jakieś 10 metrów kępy wybiegł jeden z komandosów. Na widok Goldmana nerwowym ruchem wymierzył swój M-16 lecz szczęśliwie w porę go rozpoznał. - Niech się pan schowa, bo pana utłuką, na ziemię! Na ziemię! - krzyczał jak opętany. Goldman skulił się przy kępie krzaków, a komandos z szybkością godną sprintera zaczął biec w stronę bramy. Dwa razy się potknął, ale z niezwykłą szybkością zerwał się na nogi i biegł dalej. Goldman pomyślał o minach, które chroniły dostępu do bramy i miał nadzieję, że strzelec z helikoptera zniszczył wszystkie, bo komandos zupełnie na nie nie zwracał uwagi. Biegł, by być przed napastnikami przy drzwiach bunkra. Nie dobiegł. Gdy przekroczył rozbitą bramę helikopter nagle wylądował na betonowym dachu. Karabin maszynowy skierowany był tym razem w stronę bramy. Ogień z dziesięciu luf był oślepiający, choć wystrzelona seria naboi była krótka. Wystarczająca jednak, by rozerwać żołnierza praktycznie na strzępy. Goldman zobaczył jak ręka w której komandos trzymał M-16 odpada w zupełnie inną stronę niż padło podziurawione ciało. Z helikoptera wyskoczyło dwóch ludzi. Trzeci, ten, który siedział przy karabinie maszynowym pozostał w środku i pilnował okolicy. Ci, którzy wyszli skierowali się do drzwi bunkra. Gdy schodzili z dachu Goldman z przerażeniem zobaczył, że łysy Daniel próbuje zamknąć drzwi. Zapierał się z całej siły, ale nie dał rady. Ludzie z helikoptera doszli do niego w momencie, gdy drzwi drgnęły i łysy Daniel próbował zaprzeć się, by je przesunąć. Pierwszy z wchodzących do bunkra napastników trzymał w ręce pistolet, ale nie zastrzelił łysego Daniela. Złapał go za poły koszuli i z nieprawdopodobną siłą rzucił nim o ścianę. Daniel padł na ziemię, prawdopodobnie nieprzytomny, a tamci weszli do środka. W tym momencie bunkra i klonów broniły już tylko trzy kobiety. Goldman zastanawiał się, co ma teraz robić. Do bunkra nie miał jak się dostać, człowiek w helikopterze miał w polu ostrzału zbyt wielki teren. Od strony plaż dochodziły ciągle odgłosy strzelaniny. Postanowił czekać. Kanonada na plaży południowej nagle ucichła. Goldman zastanawiał się, co to mogło oznaczać. Czy komandosi odparli atak, czy też... Na wszelki wypadek wsunął się jeszcze głębiej w zarośla. Jeśli komandosi odparli napastników, pewnie tędy będą próbowali dostać się do bunkra. Jeśli zaś nie, to napastnicy napewno też skierują się w tę stronę. Trzask łamanych gałęzi doszedł go od tyłu. Skulił się i z pistoletem w ręku czekał, by zobaczyć kto wyjdzie zza drzew. Ale szelest ucichł i nie wyszedł nikt. Goldman zrobił kilka głębokich wdechów, by się opanować i zaczął nasłuchwać. Komandosi nie mieli powodu by się skradać. Jakby szóstym zmysłem poczuł za sobą czyjąś obecność. Gdy gwałtownie obrócił się, by zobaczyć kto za nim stoi, ręką, w której trzymał pistolet zachaczył o gałąź. Broń wylądowała na ziemi wśród liści. Stanął oko w oko z wysokim mężczyzną o pomalowanej jak indianie twarzy. Człowiek trzymał w jednym ręku karabin, a w drugim nóż. - Widzisz mój drogi? Masz szczęście. Kazali nie zabijać nikogo poza żołnierzami, to cię nie zabiję. Masz cholerne szczęście chłoptasiu. Takie szczęście, że nawet sam nie potrafisz sobie wyobrazić jakie to szczęście. Oj tak, masz szczęście. - Wymalowany napastnik mówił uśmiechając się szeroko i powoli podchodząc do Goldmana. - Nie zabiję cię wcale. Wcale, ale to zupełnie wcale. Tamtych twoich wspaniałych obrońców na plaży wysłaliśmy do świętego Piotra, bo byli bardzo, ale to bardzo niegrzeczni. Wyobraź sobie, że strzelali do nas z karabinu. Tak jest, z karabinu. To musieliśmy im wyjaśnić niestosowność takiego zachowania. Ale ty masz szczęście. Ty jesteś grzecznym chłopcem i do wujka Roberta z karabinu strzelał nie będziesz, prawda? Tylko trochę cię walnę w głowę i zwiążę ręce, ale wcale cię nie zabiję. Cieszysz się? - i znów zrobił krok w stronę Goldmana. Mówił ze strasznym akcentem. "Chyba Francuz", pomyślał Goldman przygotowując się do odparcia ataku. Kątem oka szukał pistoletu, który jednak leżał poza zasięgiem rąk. Oceniał przeciwnika starając się stwierdzić, czy jest mańkutem. Nóż trzymał w prawej ręce, więc chyba nie. Trzeba było najbardziej uważać na nóż, M-16 w walce wręcz nie był specjalnie przydatny. Goldman zrobił krok do tyłu. - O kochasiu, nie bój się wujka - powiedział Francuz uśmiechając się jeszcze szerzej. - Wujek ci nic złego nie zrobi. Goldman zrobił jeszcze jeden korok do tyłu co spowodowało, że napastnik rzucił się na niego. Goldman czekał na to i w momencie gdy najemnik był już blisko, jedną ręką chwycił go za gardło a drugą wykręcił rękę, w której tamten trzymał nóż. Maurer stracił równowagę i przewrócił się na ziemię. Jego nogi podrygiwały w spazmach a z gardła wydobywał się charkot. Długi, ponad dwudziestopięciocentymetrowy nóż przebił go na wylot, tak, że jego czubek przeszedłszy przez plecy przebił materiał kurtki mundurowej. Charkot po chwili ustał i Goldman usiadł na ziemi obok trupa. Po raz pierwszy w życiu zabił człowieka i ze zdziwieniem patrzył, jak łatwo mu to poszło. Nagle dostał mdłości i zwymiotował brudząc spodnie i koszulę. Z obrzydzeniem zerwał z siebie ubranie i rzucił je obok trupa. Wielokrotnie czytał o takich reakcjach, widział je na filmach, ale nie bardzo w to wierzył. Zawsze myślał, że jest to reakcja na jakiś bardzo silny stress, albo na strach. A gdy przypomniał sobie całą sytuację, to ze zdziwieniem stwierdził, że ani przez chwilę się nie bał, nie było na to czasu. Cała akcja przebiegła w ciągu kilkunastu sekund. Z niepokojem spojrzał w stronę bunkra. Helikopter stał cały czas na dachu. Łysy Daniel leżał związany przed drzwiami bunkra, prawdopodobnie nieprzytomny, bo się nie ruszał. Strzelec w helikopterze nie zauważył chyba co się działo w krzakach, bo nie reagował. Goldman sięgnął po M-16 leżące na ziemi i odwrócił trupa by zabrać mu magazynki. Zrobił tak, bo zawsze bawiło go, gdy oglądał różne filmy wojenne i przygodowe, że bohaterowie, choć byli nieuzbrojeni, nie korzystali z okazji by zabrać broń zabitym przez siebie przeciwnikom. Teraz on był bohaterem i postanowił broń zabrać. Tyle, że tym razem nie był to film. Zabity miał przy sobie pięć granatów i pięć zapasowych magazynków do M-16. Problem polegał na tym, że Goldman nie bardzo wiedział jak się strzela z takiej broni, ale stwierdził, że lepiej jednak ją ze sobą zabrać. Co do granatów, to teoretycznie wiedział, co się z nimi robi, ale wolał się z nimi nie przechadzać po lesie. Przełożył przez ramię torbę z magazynkami, odszukał w krzakach pistolet, który mu dał Overwood i cofnął się w stronę gęstszych zarośli. Nadal nie bardzo wiedział co ma robić ani gdzie ma iść. Postanowił zostać w okolicy bunkra i patrzeć czego chcieli napastnicy. Po przejściu jakichś dwudziestu metrów usiadł za pniem grubej palmy i zaczął oglądać karabin. Wyglądało na to, że strzelanie z niego nie było specjalnie skomplikowane. Goldman usiłował przypomnieć sobie wszystkie filmy, w których widział żołnierzy używających tej broni. Po chwili odblokował magazynek, sprawdził, że były w nim jeszcze naboje i założył go z powrotem. Strzały na plaży północnej ucichły. Goldman uważnie nasłuchiwał kroków lub szelestu zbliżających się ludzi, ale jak narazie panowała cisza. Gdy podniósł się, by popatrzeć w stronę bunkra ktoś złapał go od tyłu za głowę. Szybkim ruchem, nie dającym napastnikowi czasu na złamanie mu karku, wyswobodził się i wymierzył szybki cios w miejsce, gdzie powinna znajdować się głowa napastnika. Ręka przecięła pustkę, a Goldman poczuł nagle na plecach ciężar, który przyparł go do ziemi. - Niech się pan nie rusza, to ja, Overwood. - Mogłem pana zabić kapitanie, - wyszeptał Goldman podnosząc się z ziemi. - Co panu przyszło do głowy? - To raczej ja pana mogłem zabić. Już conajmniej od minuty pana obserwowałem, ale nie pokazałem się, bo się bałem, że mnie pan weźmie za jednego z tamtych i zastrzeli. Dlatego zaszedłem pana od tyłu i chciałem zatkać panu usta. Tyle, że chyba pan tego nie lubi... - Co tu się właściwie dzieje kapitanie? Kto na nas napadł? - Nie wiem, jacyś uzbrojeni ludzie. Dwóch od północy na skuterach wodnych, dwóch od południa na kutrze i jeszcze kilku w tym helikopterze. Widział ich pan? - Tak, jest ich trzech, jeden z karabinem maszynowym, siedzi w helikopterze i kontroluje wejście do bunkra i dwóch, którzy weszli do środka. - Jak to do środka? A drzwi? - Drzwi były otwarte... - Goldman zastanawiał się jak wyjaśnić Ovewoodowi dlaczego drzwi były otwarte. - Drzwi były otwarte, bo... - Dobra, nieważne. Co tam jest w tym bunkrze. Teraz może mi pan powiedzieć... - Ludzie. 150 osób. Tyle panu mogę powiedzieć. I nie możemy dopuścić, by ci ludzie opuścili wyspę. - No to mamy kupę roboty panie Goldman. Bo chciałem panu powiedzieć, że jest nas dwóch. Dwóch mi zabili na plaży południowej, jednego na północnej, a jeden gdzieś przepadł, więc pewnie też go trafili. - Leży tam, przed bunkrem. Zabili go z tego karabinu w helikopterze. Jakby go przez maszynkę do mięsa przepuścili. Overwood popatrzył w stronę bunkra i usiadł chowając twarz w dłoniach. Po chwili popatrzył na Goldmana. - No to panie Goldman, jedyne co nam pozostaje, to partyzantka. Albo nie robić nic. Co pan radzi? Co to za ludzie w tym bunkrze, których nie możemy wypuścić? Jacyś więźniowie? - Nie mogę tego panu powiedzieć. Ludzie i tyle. I jakby wyszli, to nie wolno do nich strzelać. Musimy ich chronić. - Niech pan nie pieprzy panie Goldman. Tamci zabili mi wszystkich ludzi, a pan tu mi pierdoli o tajemnicach państwowych. W dupie mam pańskie tajemnice. Jak ci pańscy ludzie z tamtymi razem zaczną do mnie strzelać, to może być pan spokojny, że będę do nich walił jak do kaczek. Słyszy pan, Goldman? - Co do tego, to może pan być spokojny. Ci z bunkra nie będą do pana strzelać. - Kto tam jest jeszcze w bunkrze? Te dziewczyny, tak? - Tak, trzy dziewczyny. Daniela załatwili przy wejściu, ale nie zabili. Leży tam związany. Ma pan jakieś radio, żeby wezwać pomoc? - Te skurwysyny włączyły zagłuszacze. Nawet jakbym miał radio, to i tak z nikim byśmy się nie połączyli. Pozostaje nam czekać i nie dać się zabić. - Jest ich sześciu. Trzech w bunkrze i trzech od strony plaży. Jednego udało mi się zneutralizować przed chwilą. - A to stąd pan ma tę broń - Overwood popatrzył na M-16 leżące przy nogach Goldmana. - Umie pan z tego strzelać? - Czy ja wiem? Pewnie nie, ale zawsze mogę spróbować. - No to niech pan sobie wmówi, że umie, bo może się to nam jeszcze cholernie przydać. W drzwiach bunkra pojawiły się sylwetki ludzi. Goldman z Overwoodem przypadli do ziemi i obserwowali przedpole bunkra ukryci za gęstymi krzakami. Napastnicy zaczęli wychodzić prowadząc ze sobą klony. Goldman zaczął liczyć i doliczył się dziesięciu. Przy klonach szły pielęgniarki, dwie miały związane ręce, trzecia, Elsa szła wolno obok jednego z napastników. Kierowali się w ich stronę. Z okolicznych zarośli wyszli inni uzbrojeni ludzie. Goldman z Overwoodem skulili się jeszcze bardziej i nasłuchiwali. - Widzieliście Maurera? - Nie, myśleliśmy, że jest z wami. - Był na plaży południowej z Jackym, a potem znikł. Iluście trafili? - Jednego. Drugi zwiał gdzieś. - To uważajcie. Ja skoczę helikopterem zobaczyć co z Jackym a wy tu pilnujcie tych ludzi. Uważajcie na pielęgniarki, tamte dwie, związane. Jeden z napastników podszedł do helikoptera i odleciał w stronę plaży. Reszta zapchnęła klony i pielęgniarki w stronę bunkra robięc z nich żywy mur a sami skryli się przy wejściu. Helikopter wrócił po kilku minutach i wylądował na placu przed bunkrem. Pilot wyskoczył na zewnątrz i podbiegł do drzwi. - Jacky z Robertem załatwili dwóch. Bastesin z Beckerem jednego. Jeden leży tutaj, to cztery, został jeszcze jeden. I ten typ z obsługi, szef ośrodka. Trzeba uważać. Stójcie tutaj, a ja przelecę zobaczyć, czy ich nie znajdę. Helikopter wzniósł się i ruszył w stronę ukrytych w krzakach Goldmana i Overwooda. Przeleciał nad nimi i zatrzymał się nad ciałem zabitego Maurera. Maszyna wylądowała dwadzieścia metrów od ich kryjówki. - Goldman, teraz będzie moment, w którym musi pan stwierdzić, czy umie pan strzelać. Musimy rozwalić ten helikopter, mocno im to pokrzyżuje plany. Gotów jest pan? Overwood załadował do grubej rury podczepionej pod karabinem nabój nieco większy od pudełka z filmem do aparatu fotograficznego i wycelował w helikopter. - Goldman, jak strzelę, to helikopter zostanie rozwalony. Nie sądzę, żeby któryś z nich uszedł z życiem, ale jeśli nawet, to się nim zajmę. Pan niech uważa na tych przed bunkrem. Może mamy jeszcze jakąś szansę ich załatwić. Zostało ich sześciu. Zaraz będzie ich tylko czterech. Wybuch helikoptera spowodował straszne zamieszanie wśród stojących przed bunkrem. Gdy napastnicy zorientowali się, że maszyna została zaatakowana, postanowili przebijać się do plaży osłaniając się jak murem związanymi pielęgniarkami i klonami. Overwood uważnie patrzył w stronę płonącej maszyny, ale nikt się nie ruszał. Odwrócił się do Goldmana i razem skierowali lufy karabinów w stronę bunkra. Gdy klony z pielęgniarkami i z napastnikami odeszły na kilka metrów od bunkra w drzwiach pojawił się klon. Za nim wyszedł następny i po chwili przedpole pełne było poruszających się jak lunatycy postaci. Goldman z przerażeniem zobaczył, że coraz więcej nagich postaci pojawiało się w drzwiach. Spowodowało to pewne zamieszanie wśród napastników, którzy postanowili jeszcze szybciej odejść od bunkra. Ale jeden z prowadzonych klonów oddalił się od grupy i Elsa ruszyła za nim, by go przyprowadzić. - Overwood, mam pomysł. Ta pielęgniarka jest razem z tymi ludźmi. Niech ją pan zneutralizuje i ogłuszy tego człowieka, za którym ona idzie. Goldman szybkim ruchem zerwał z siebie kąpielówki. - Goldman, czy jest pan pewien, że jest to odpowiedni moment na gwałt zbiorowy na pielęgniarce? To, że ona jest z nimi to chyba jeszcze nie powód, żeby się na nią rzucać? - Niech pan się nie wygłupia kapitanie i zrobi co powiedziałem. Nagi Goldman odłożył karabin i przesunął się o kilka metrów. Klon skręcił, ale Elsa przeszła wystarczająco blisko Overwooda, by ten mógł ją złapać za nogi i przewrócić. Reszta klonów z napastnikami była już tylko kilkanaście metrów od miejsca w którym schował się Goldman. Elsa upadła na ziemię. Klon, za którym szła ruszył w kierunku nienaruszonej części ogrodzenia. Goldman obejrzał się w stronę Overwooda i w tym momencie wszystko potoczyło się błyskawicznie. Klon wszedł na minę, która wybuchła rozrywając mu nogi i część korpusu na strzępy. Overwood, który podniósł Elsę odwrócił się w tamtą stronę i stanął oko w oko z Bermesem, któremu udało się wydostać z płonącego helikoptera. Bermes strzelił dwa razy. Pierwszym strzałem zabił dziewczynę, którą osłonił się komandos, jadnakże następna kula utkwiła w środku czoła kapitana. Oficer padł na plecy nie wydając żadnego dźwięku. Bermes sprawdził, czy dziewczyna i komandos nie żyją i ruszył w stronę reszty napastników i prowadzonych klonów. Dokładnie w kierunku Goldmana. Goldman wstał i starając się zachwać jak najbardziej obojętny wyraz twarzy zaczął iść w kierunku najemnika. Ten stanął, popatrzył na drgające jeszcze ciało zabitego na minie klona i delikatnie wziął Goldmana za rękę. - Choć skarbeńko, chodź, zastąpisz swojego zabitego kolegę. Twoi rodzice też pewnie mają dużo pieniędzy, co? Gdy związane pielęgniarki zobaczyły prowadzonego w stroju Adama Goldmana, popatrzyły na niego ze zdumieniem, ale nie powiedziały nic. Goldman stanął razem z innymi klonami i starał się jak najbardziej do nich upodobnić. - Maurice, żyjesz? Już myślałem że ten skurwysyn cię załatwił. - Nie, drogi hrabio, wiesz dobrze, że starego Mauricea tak łatwo się nie załatwia. Ale załatwił Iribarna. A przedtem Maurera. Nożem. Żeby Maurera załatwić nożem to trzeba być nie lada kim. Ale już go nie ma, władowałem mu kulę między oczy. Jeszcze zanim zdążyłem to zrobić, zabił Elsę, dziewczynę Jacky'ego. Został jeszcze ten szef ośrodka, ale pewnie zakopał się na pięć metrów pod ziemię i sra ze strachu w majtki. Antoine, - ciągnął Bermes - skocz i zaczep Robertowi i Philipowi po granacie, lepiej żeby nikt nie rozpoznał ciał. Bastesin oddalił się od grupy, która ruszyła w stronę plaży. Po kilku minutach dał się słyszć odgłos dwóch detonacji. Antoine Bastesin wrócił i tylko kiwnął głową w stronę Bermesa na znak, że wykonał robotę. - Dobra, teraz musimy załadować ten towar na kuter i zjeżdżamy. Nie ma co tu dłużej siedzieć. Te dziewczyny zostawimy na plaży, nie będziemy ich ze sobą ciągać. Gdy wszystkie klony z Goldmanem zostały załadowane do kutra, Hrabia wyskoczył na brzeg i rozwiązał pielęgniarki. Te stały patrząc na niego przerażonymi oczami i nie ruszały się z miejsca. - Na co jeszcze szanowne panie czekają? - zapytał Falkowski. - Na specjalne zaproszenie? Zmykajcie zanim nie zmienimy zdania. A jak spotkacie waszego szefa, to dokładnie upierzcie mu spodnie, pewnie są całe obsrane. Pielęgniarki ruszyły biegiem w stronę bunkra, a Jacky włączył silniki. Becker z Bastesinem zajęli się demontażem karabinu maszynowego z dziobu, Falkowski zmiótł do morza stertę porozrzucanych łusek od wystrzelonych naboi. Bermes wszedł do kajuty gdzie siedziały klony. - Jacky - zawołał do stojącego na mostku Neurohra. - Wygląda na to, że się udało. - Masz wszystkie? - Jednego musiałem podmienić, bo tamten wlazł na minę, ale dziewięć jest oryginalnych. A dziesiąty też pewnie będzie dobry. Rozdział 15 Porucznik Gates stwierdził, że tak naprawdę, to życie oficera FBI nie zawsze było nudne i bezbarwne. Sam był tego najlepszym przykładem. Leżał wyciągnięty na tarasie hotelu Imperatrice, a kelner podawł mu napoje. Wyglądało na to, że Żelazny przyjechał tu na wakacje. 13 grudnia rano wstał o ósmej trzydzieści, zszedł na śniadanie i wylegiwał się po drugiej stronie basenu. Gates nie spuszczał go z oka, nie było to specjalnie trudne zajęcie, bo tamten wyraźnie nie spodziewał się, że ktoś go będzie śledził. Sięgnął po gazety. Nie bardzo chciało mu się zajmować problemami świata, gdy mógł sobie leżeć tu na słońcu, ale uznał, że jako funkcjonariusz państwowy, nawet w tych warunkach ma obowiązek śledzenia na bieżąco wydażeń. Tyle, że nie działo się nic. Od czasu zakończenia konfliktu na bliskim wschodzie i spacyfikowania Iraku i Libii świat był spokojny jak nigdy. Interesy Stanów Zjednoczonych nie były przez nikogo bezpośrednio zagrożone... Gates zaśmiał się sam do siebie. A czy on sam tak naprawdę przejmował się interesami Stanów Zjednoczonych? Co go to właściwie obchodziło? To, że został gliniarzem, to jedynie przypadek, równie dobrze mógł teraz po drugiej stronie basenu popijać koniak z Żelaznym i omawiać jakieś ponure przedsięwzięcia przestępcze. Wszystko było jedynie kwestią przypadku i wcale nie wiadomo, czy nie mógłby być szczęśliwszym. Są ludzie, którzy uważają, że policjantem trzeba się urodzić. Gówno prawda, zostaje się policjantem, bo taki był zbieg okoliczności, nawet jeśli się tym okolicznościom pomogło i je organizowało. Z zamyślenia wyrwał go kelner, który przyniósł sok pomarańczowy. Stanął przed leżakiem zasłaniając słońce i postawił na stoliku szklankę. - Czy mam coś jeszcze podać? - Narazie dziękuję. Od której w restauracji będę mógł dostać obiad? - Od dwunastej trzydzieści, ale jeśli chciałby pan wcześniej, to mogę w kuchni powiedzieć... - Nie, dziękuję, tylko chciałem wiedzieć. Gates duszkiem wypił przyniesiony przez kelnera sok, bo Żelazny wstał z leżaka i ruszył w stronę hotelu. Porucznik zerwał się i poszedł za nim. Polak zatrzymał się w hallu i podszedł do telefonu. Wystukał numer tak szybko, że Gates nie dał rady go zapamiętać. Ale usłyszał rozmowę. - Zgodnie z umową, jest godzina jedenasta. Czy jesteście gotowi? - ... - Ale ja muszę zobaczyć. Mam sprawdzić, takie mam polecenie. - ... - Albo zobaczę jeszcze dziś po południu, albo nic z umowy. Nie zamierzam dłużej dyskutować. - ... - Czekam w hotelu Imperatrice za kwadrans w hallu przy recepcji. Nie powinniśmy się rozminąć. Żelazny odłożył słuchawkę i ruszył w stronę pokoju. Gates wsiadł razem z nim do windy, ale nie wysiadł na tym samym piętrze. Pojechał wyżej, by zejść następnie schodami. Po kilku minutach stał przy okienku Avisu, gdzie wypożyczył samochód. Pod pachą, zakryty połą marynarki, miał w kaburze swój służbowy rewolwer. * - A coś ty myślał, że on da ci pieniądze ot tak, bez zobaczenia klonów? Ty go chyba masz za jakiegoś frajera, co? - Bermes stał przy Neurohrze i uśmiechał się kpiąco. - Takie operacje przeprowadza się na zasadzie "z rączki do rączki". Zbyt wielkie sumy tu wchodzą w grę. - Ja bym wolał nie pokazywać mu naszej kryjówki. A jak ktoś za nim będzie szedł? - Nie mamy specjalnie wyboru. Myślę, że to zawodowiec i wie co robi. Takich jak on to gliny tak łatwo nie namierzą. Wracajmy teraz, trzeba zwolnić hrabiego, niech już wraca. Nie chcę, żeby brał udział w rozmowach. Pewien jesteś, że się nie obudzą? - Dałem im niewielkie dawki, ale myślę, że nie powinny się pobudzić. Raczej nie są przyzwyczajone do środków nasennych, dotychczas nie żyły w specjalnym stressie... - Tak jak świnie w chlewie w oczekiwaniu na wyjazd do rzeźni. Tak abstrahując od wszystkiego, to jednak trzeba mieć nieźle narąbane pod sufitem, żeby na taki pomysł wpaść. Ci wszyscy naukowcy to banda psychopatów. - Myślisz, że lekarze też? Bo o ile pamiętam, na moim dyplomie napisane jest, że jestem lekarzem... - Lekarze szczególnie mój przyjacielu. - Nie pieprz Bermes. Ja jestem okazem zdrowia psychicznego... - Neurohr zrobił zeza, wykrzywił twarz w jakimś okrop-nym grymasie i wypluł trochę śliny na brodę. - Doktor Frankenstein, mój osobisty psychiatra zawsze mi to powtarzał. - Przestań się wygłupiać, chodź już, jedź po tego mafiosa, a ja wracam i zwalniam Falkowskiego. Neurohr wsiadł do samochodu, a Bermes ruszył w stronę budynku żandarmerii. Ich kryjówka znajdowała się o kilkadziesiąt metrów dalej. Wszedł do bramy obok i zszedł do piwnicy. Klony leżały na siennikach i spały. Hrabia siedział przy drzwiach, w kącie, tak aby móc kontrolować zarówno całość pomieszczenia jak i ewentualnych wchodzących. Przez małe, zakratowane okienko wpadała odrobina światła słonecznego. - No dobra Hrabia, możesz się zmywać. Za trzy dni powinieneś dostać pieniądze. A teraz leć już, bo zaraz masz samolot. Chciałbym, żebyś zajął się we Francji żoną Roberta, słyszałem, że ją znasz. Sprawdź, czy dostała pieniądze i czy niczego jej nie brakuje. Nie chciałbym, żeby poszła fama, że Bermes robi kumpli w konia. - OK, masz jak w banku, możesz być spokojny.... - Falkowski zawiesił głos i popatrzył na śpiące klony. - Słuchaj no, Maurice, co to za ludzie? Nie znam tych gęb, czemu oni są nago? O co tutaj chodzi? - Mówiłem ci hrabio, że lepiej nie wiedzieć wszystkiego. Afera jest bardzo, ale to bardzo brudna. Tyle mogę ci powiedzieć i niech ci to wystarczy. Ale można zarobić pieniądze, to zarabiam. I ja zarabiam, i ty zarabiasz, więc o co ci chodzi? - Nie, nic, tak z ciekawości. Siedziałem tu, patrzyłem na nich i zastanawiałem się, skąd oni są. I kto ich wszystkich tak naćpał. Bo to chyba nie Jacky. Zanim im porobił te zastrzyki, to już byli tacy jakby zaćpani... - Hrabio, idź już. Albo zjeżdżaj, jak wolisz. Za chwilę tu przyjdą ludzie, i nie chcę, żebyś na nich wpadł. Trzymaj się. Odezwę się do ciebie, mnie raczej w Metzu nie szukaj. - No dobra, czołem Maurice. I żegnajcie tajemniczy nieznajomi - dodał patrząc na klony. - Jeszcze tylko jedno, Maurice. Popatrz na tego przy ścianie. Zauważyłeś coś? - Co? - Bermes popatrzył na śpiącego klona nie bardzo wiedząc na co miałby zwrócić uwagę. - Patrz dobrze, tamci wszyscy mają całkiem bladą skórę, a ten jest opalony. Chyba, że ma taką karnację. Ale to już nie moja sprawa. Czołem. Hrabia wyszedł zamykając za sobą dokładnie drzwi. Bermes podszedł do śpiącego klona i przewrócił go na plecy. * Pomysł podania się za klona przyszedł Goldmanowi do głowy w ostatnim momencie. Wtedy, gdy tamten wpadł na minę. Napastnicy wyraźnie chcieli zabrać dziesięć klonów, a mina odebrała im jednego. Postanowił spróbować go zastąpić. Nie zastanawiał się nad konsekwencjami swej decyzji. Wiedział, że komandosi, a właściwie ostatni z nich, nie da rady zatrzymać bandytów więc pomysł wydał mu się jedynym słusznym w tym momencie. Widział jak jeden z napastników zastrzelił Overwooda i przez moment miał ochotę wygarnąć do niego z M-16. Ale nie zrobił tego dzięki czemu jeszcze żył. Podróż w zatęchłej kajucie niewielkiego kutra była bardzo uciążliwa. Cztery klony natychmiast dostały choroby morskiej, a wszystkie dziewięć wyglądały na mocno przestraszone. Nie wydawały żadnych dźwięków, nie rzucały się, zbiły się jedynie w gromadkę, jak małe króliki pozostawione przez matkę. Wyglądało na to, że nie były pozbawione wszelkich instynktów, zabiegi dememoryzacyjne oddziałyaływały na wyższe funkcje mózgu, podstawowe pozostawały bez zmian. Przynajmniej strach w nowej, nieznanej sytuacji. Goldman pomyślał, że jeśli kiedyś jakiś psycholog zainteresuje się życiem umysłowym klonów, ciekawym będzie zanotowanie tego faktu. "Idiotyzm, pomyślał zaraz potem, kompletny idiotyzm. Siedzę tu i nie wiem, czy do jutra dożyję, a myślę o psychologach badających klony. Trzeba być zupełnie stukniętym, żeby mieć takie myśli". Przez całą podróż bardzo uważnie obserwował swych towarzyszy niedoli. Musiał zachowywać się dokładnie tak jak oni aby nikt nie zorientował się, że coś nie gra. Klony zbite w gromadę siedziały na podłodze, a Goldman starał się być jak najbliżej. Nie było to łatwe. Nie chciały by się do nich zbliżał, musiały wyczuć, że jest od nich inny. "Jak zwierzaki, jak szczeniaki, które nie chcą przyjąć do gromady rodzeństwa innego koloru." Był inny, choć niewiele od nich odbiegał wyglądem. Zawsze strzygł się bardzo krótko, w upale było to wygodne. Był opalony, ale na całym ciele równomiernie, nigdy nie leżał na plaży w kąpielówkach. Jaśniejsze miejsca po kąpielówkach mogłyby go zdradzić. Czuł wyraźnie tę inność. Tym razem, po raz pierwszy, był zależny od klonów. Nie one od niego lecz on od nich. Nie pozwalały mu zbliżyć się, nie były agresywne, ale po prostu odsuwały się od niego jek tylko zbliżał się na mniej niż pół metra. I wszystkie jednocześnie, jakby jednakowo myślały. "Czy one w ogóle myślą? Czy ktoś, kto nie ma pamięci może w ogóle myśleć? Czy jak się nie ma pamięci, to się jest kimś czy czymś?". Nie były to nowe pytania. Zadawał je sobie wielokrotnie przedtem, gdy zamyślony patrzył na nie w sali szubienic czy w sali ogólnej. Nigdy nie potrafił odpowiedzieć na te pytania. Zawsze jednak pamiętał, żeby nawet w myślach nie nazwać ich ludźmi. To były klony. K L O N Y. Taylor wbijał mu to do głowy wielokrotnie. Do znudzenia powtarzał mu to instruktor na kursie przygotowawczym. Mówił, że traktowanie ich jak ludzi jest pułapką, w którą nie należy wpadać. Klony są klonami, ludzie są ludźmi. Zwierzęta są zwierzętami, a klony nie są zwierzętami. Klony, to osobna odmaina istoty. Jest to istota użytkowa, której celem jest przechowywanie organów dla życiodawcy. Cel życia człowieka, to problem filozoficzny, cel życia zwierzęcia częściowo też. Celem życia klona są organy wewnętrzne i nie ma co filozofować na ten temat. I Goldman sam zaczął tak myśleć, bo zrozumiał, że jeśli nie wbije sobie tego do głowy, to nie wytrzyma na wyspie. A za 12 tysięcy dolarów miesięcznie plus wikt i opierunek, łatwo było myśleć tak jak każą. Dużo łatwiej niż za darmo. Czasami przychodziło mu do głowy, że się sprzedał. Że sprzedał Asocjacji swoją duszę, ale zawsze gdzieś w głębi jakiś głos mówił "może się sprzedałeś, ale przynajmniej za dobre pieniądze". I przestawał myśleć. A teraz ten sam głos mówił mu, że na dodatek będzie mógł zostać bohaterem. To, czego dokonuje w tej chwili na pewno zostanie docenione. Byle tylko się udało. Nie bardzo wiedział, co ma robić i co ma się udać. Wyglądało na to, że tamci się nie zorientowali. Przynajmniej nic na to nie wskazywało. Pielęgniarki na szczęście nie dały po sobie znać, że go rozpoznają, Elsa, która miała chyba z nimi płynąć została w kałuży krwi na wyspie. Tak więc miał przewagę, która mogła pochodzić z zaskoczenia. Tylko nie bardzo wiedział kogo ma zaskoczyć i w jaki sposób. Napastników było pięciu. Jeden z nich był lekarzem, w kilka godzin po odpłynięciu od wyspy dokładnie zbadał wszystkie klony. Przy każdym z nich zatrzymywał się i przeglądał jakieś papiery. Wyglądało na to, że miał dossier każdego. Do jednego z klonów zwracał się, z nieukrywaną kpiną w głosie, per "wasza książęca mość". Goldman nigdy nie zastanawiał się kim byli życiodawcy klonów. To znaczy na początku był ciekaw, ale po jakimś czasie przestał o tym myśleć. Rozpoznanie któregokolwiek było bardzo trudne. Lata życia w normalnych warunkach, radości, smutki, złość, wszystkie uczucia jakie przeżywa normalny człowiek zostawiają ślad na twarzy, nadają jej wyraz. Twarze klonów były bez wyrazu. Ślady podobieństwa do życiodawcy były na tyle nikłe, że właściwie żadne. Do tego dochodziły włosy, wąsy, brody, makijaże... Gdy lekarz podszedł do Goldmana, ten starał się zachować twarz całkowicie bez wyrazu. Cofnął się, tak jak klon, który był badany przed nim - Doucement, n'aie pas peur. Je ne te ferai rien, je veux seulement t'examiner. - lekarz mówił po francusku spokojnym, łagodnym głosem. "Francuz, albo Kanadyjczyk. Ale raczej Francuz, w Quebecu mają inny akcent. Tamten na wyspie też mówił z francuskim akcentem." Znał trochę francuski, w Montrealu, od kilkunastu lat trudno było porozumieć się po angielsku. Udał uspokojonego. - Ciekaw jestem kim ty jesteś. Kto jest twoim tatusiem, kim jest twój braciszek bliźniak. Ale nic się nie martw, odnajdziemy ich, odnajdziemy. Możesz być spokojny, że nikt ci krzywdy nie zrobi. Przynajmniej narazie. - No, zdrowy jesteś jak byk, pokaż no jeszcze zęby - i lekarz wysunął rękę w stronę ust Goldmana. Goldman błyskawicznym ruchem ugryzł wyciągniętą rękę. Gdy lekarz badał poprzedniego klona wpadł w panikę, gdy przypomniał sobie trzy koronki, które przed kilkoma laty musiał sobie zafundować. Wiedział, że wszystkie klony miały zdrowe zęby. Odpowiednia żywność, zrównoważony skład podstawowych bioelementów w jedzeniu powodowały, że próchnica była chorobą wymazaną z ksiąg chorób w ośrodku. Widok trzech koronek i kilku plomb wystarczyłby lekarzowi, by stwierdzić, że nie ma przed sobą klona. - Kurwa mać, ty cholerna świnio, czego gryziesz... Obserwujący badanie dwaj ludzie przy wejściu zaczęli się śmiać. - E, Jacky, uważaj, może oni nie wiedzą, że kanibalizm jest niemoralny. Daj im lepiej coś lepszego do jedzenia, twoje mięsko musi być niestrawne, jeszcze nam ich potrujesz. Wszyscy mówili po francusku. Goldman odnotował to w pamięci, na wyspie posługiwali się angielskim, a właściwie jakimś takim dziwnym żargonem, którego źródłem musiał być angielski. Lekarz wstał i i usiadł na koi by zrobić sobie opatrunek. Zęby Goldmana przebiły skórę do krwi. - Ty cholerny skurwysynu jeden, ja ci jeszcze pokażę. - Pomrukiwał pod nosem, ale już nie próbował zaglądać Goldmanowi w zęby. Przeszedł do badania reszty klonów, którym na wszelki wypadek też nie robił kontroli jamy ustnej. Podróż trwała cały dzień. Goldman usiłował podsłuchać rozmowy na mostku, ale docierały do niego jedynie strzępy zdań, do tego po francusku. Jedyne, czego się dowiedział, to że płyną na Martynikę. Wyglądało też na to, że nie wszyscy mieli jednakową rolę, dwóch kilkakrotnie rozmawiało na osobności i przerywało, gdy podchodził do nich trzeci. Tyle, że nie bardzo wiedział o czym rozmawiali... Dobrze już po zachodzie słońca jeden z mężczyzn zszedł ze stertą ubrań. Goldman i wszystkie klony zostali przebrani w lekkie marynarskie koszule i spodnie. Z małego portu, do którego przybili, zostali przeprowadzeni do ciężarówki gdzie zamknięto ich w ciemnej budzie. Stali w niej dłuższą chwilę. Goldman usłyszał strzępy prowadzonej podniesionym głosem kłótni. - Rodriguez, przestań się złościć. Wiedziałeś, że jest ryzyko. Jak pożyczałem od ciebie helikopter, to przecież nie po to, by zrobić sobie nim wycieczkę krajoznawczą... - Panie Bermes, pan chyba sobie nie zdaje sprawy z tego co pan mówi. Na wyspach jest conajmniej setka policjantów, którzy będą wiedzieli, że helikopter był mój. A gdzie on teraz jest? Co pan z nim zrobił? Co ja mam teraz zrobić? - Rodriguez, to już nie moja sprawa. Martw się o to sam. Ja ci zapłaciłem, dostałeś pieniądze... - Jakie pieniądze, czy pan myśli, że to co mi pan dał wystarczy na zakup nowego? Że wystarczy, żeby zapłacić komu trzeba, jak po mnie przyjdą? Gdzie wyście tym helikopterem latali? O, kurwa, i tam był mój laser... - Gdzie myśmy latali, to już nie twoja sprawa... Dały się słyszeć głosy szamotaniny. - Zresztą już chyba nic więcej nie będzie twoją sprawą Rodriguez. Przykro mi bardzo chłopie... - Panie Bermes, pan chyba nie.... Zdanie zostało przerwane cichym odgłosem wystrzału z pistoletu z tłumikiem. Jakby odkorkowywanej butelki. - Hrabio, zaczep mu kamień i wrzuć do wody w porcie, zajmą się nim rybki. Zbyt był niebezpieczny, a pewnie by do niego dotarli po numerze silnika maszyny. Goldman z przerażeniem pomyślał, że stał się świadkiem morderstwa. I to nie w akcji, tak jak na wyspie, gdzie wszyscy do siebie strzelali, by nie dać się zabić, tylko morderstwa z zimną krwią. Na bezbronnym prawdopodobnie człowieku. Po plecach przeszły mu ciarki. Przewieźli ich na przedmieścia jakiegoś miasta. Gdy wyprowadzano go z samochodu z innymi klonami kątem oka zobaczył niebiesko-biało-czerwony świetlny napis "ŻANDARMERIA" o jakieś sto metrów od budynku, do którego zostali wprowadzeni. * Inspektor Barthel nie bardzo wiedział, dlaczego komisarz Richert nie pozwala mu wracać. Bermes zniknął z pola widzenia i prawdopodobnie już nie wróci, a tam w Metzu, w szpitalu leżała Lea i czekała na przeszczep serca. Richert zachowywał się tak, jakby był człowiekiem pozbawinym jakichkolwiek uczuć. - Barthel, zostaniesz jeszcze 5 dni. Jeśli przez pięć dni tamten się nie pojawi, to pozwolę ci wrócić. Ale narazie masz tam siedzieć i koniec. - Ale panie komisarzu, Lea... - Wiem, jest z nią matka. Ty nic nie pomożesz dziewczynie, a tylko wykończysz się nerwowo. Możesz telefonować na koszt firmy do szpitala ile chcesz, ale masz mi złapać tego Bermesa. Masz go złapać i przyprowadzić mi tu na sznurku. Zrozumiałeś? Pewnie, że zrozumiał. Richert zawsze powtarzał, że najlepszym lekarstwem na wszelkie zmartwienia jest wytężona praca, ale tym razem trochę przesadził. Siedział w biurach DST w Fort de France i przeglądał raporty z lotnisk. Wszyscy mężczyźni, choćby trochę podobni do Bermesa, wystarczyło, że byli tego samego wzrostu, byli fotografowani, a zdjęcia trafiały na jego biurko. Zbliżała się pora obiadu, a nie przejrzał jeszcze nawet jednej trzeciej zdjęć z poprzedniego dnia. Po objedzie na biurku znajdzie się sterta nowych, z przedpołudnia. Sięgnął po telefon i wykręcił numer do swego kolegi, z którym przed dziesięciu laty odbywał służbę wojskową. Tamten został w wojsku i przeszedł do pracy w żandarmerii. Skorzystał z okazji, by pracować w rajskich warunkach francuskich departamentów zamorskich. - Chciałbym rozmawiać z majorem Venetem... Panie majorze, inspektor Barthel do raportu. - Spocznij. Cześć stary byku, to co, idziemy coś zeżreć? Ja stawiam... - Widzę, że masz przypływ dobroci. - Nie, tylko wiem, że w DST to raczej marnie płacą, a my w żandarmerii takich problemów nie mamy. Mówiłem ci, że w mojej brygadzie zawsze będzie dla ciebie miejsce. - Pogadamy przy obiedzie. - A jak Lea? - Bez zmian, czekamy na przeszczep. - Wiesz co, jak tylko jest jakiś wypadek na wyspie, zaraz sprawdzam czy nie ma ofiar... - Dziękuję ci Jean-Marie... - Dobra, bądź tu za pół godziny. Przysłać po ciebie kogoś? - Nie, przejdę się trochę, jest ładnie. Inspektor Barthel odłożył zdjęcia, powiedział komisarzowi Lambertowi, że wychodzi na obiad i ruszył w stronę biur żandarmerii. Po drodze myślał o Lei i przyszło mu do głowy, że od paru dni właściwie o niczym innym nie myśli. Szedł nie bardzo uważając, kilkakrotnie potrącił przechodzących obok ludzi. Karaibskie słońce na niemal bezchmurnym niebie nadawało przybrzeżnym palmom wręcz bajkowy wygląd, ale Barthel nie podziwiał krajobrazu. Nie bardzo wierzył w instynkt policjanta, o którym tyle razy opowiadał komisarz Richert. Ale wielokrotnie zauważył, że cały czas jakaś część jego osobowości pozostawała policjantem. Nawet gdy był najbardziej zamyślony i zajęty innymi sprawami. Tak było i tym razem. Nie zauważył Bermesa świadomą częścią swego mózgu. Bermesa zauważył siedzący w nim policjant i przez dłuższą chwilę musiał naciskać na dzwonek alarmowy, żeby zajęta Leą część mózgu ocknęła się i skłoniła do działania. Najemnik stał przy budce telefonicznej razem z jakimś człowiekiem, który właśnie odłożył słuchawkę. Dzieliła ich szerokość jezdni, kilkanaście metrów. Barthel jednym ruchem odwrócił się do tamtych tyłem i zastanawiał się, co ma robić. Człowiek w samochodzie odjechał, a Bermes ruszył pieszo w kierunku żandarmerii. Barthel odczekał, aż tamten odejdzie na bezpieczną odległość i ruszył jego śladem. Policjant, który w nim siedział całkowicie nim owładnął, nie było już miejsca dla innych spraw. Bermes wszedł do dwupiętrowego domu przez drzwi prowadzące najwyraźniej do piwnicy. Inspektor podszedł bliżej i zaczął zastanawiać się nad dalszym działaniem. Po kilku minutach z domu wyszedł jakiś mężczyzna, w którym rozpoznał Polaka ze zdjęć, które widział w Metzu. Richert miał rację z tym cholernym swoim instynktem. "Nieprawdopodobne, pomyślał. Nieprawdopodobne". Postanowił, że narazie nie będzie wchodził do domu, poczeka i zobaczy ilu tam jest w środku ludzi i co tam się właściwie dzieje. Bliskość budynku żandarmerii uspokoiła go, wiedział, że zawsze będzie mógł ich poprosić o pomoc. Po kiku minutach pod dom zajechał samochód, który widział już przy budce telefonicznej. Wysiadł z niego jeden z najemników, których zdjęcia widział w Metzu, nie mógł sobie przypomnieć jego nazwiska. Razem z nim przyjechał człowiek, którego nie znał. Zza zakrętu wyjechał jeszcze jeden samochód. Zatrzymał się kilkadziesiąt metrów wcześniej. Człowiek za kierownicą robił zdjęcia aparatem z teleobiektywem. Barthel postanowił sprawdzić kim jest tamten, zanim zacznie jakąkolwiek akcję. Wolał wiedzieć, czy jest to wróg czy sprzymierzeniec. Wolnym krokiem podszedł do zaparkowanego samochodu. Odbezpieczył pistolet i zatrzymał się przy drzwiach od struny kierowcy. Wyjął legitymację policyjną. - Policja, dokumenty proszę. * Neurohr z Żelaznym weszli do zatęchłej piwnicy. Bermes siedział za stołem i palił papierosa, klony spały na rozłożonych na podłodze materacach. Były brudne, leżały w swoich odchodach, Hrabia nie zgodził się posprzątać, a Bermes tak bardzo się brzydził, że nie dał rady. Żelazny popatrzył z niesmakiem na leżące ciała. - I to ma być to? - Tak. - A jak mogę mieć pewność, że to właśnie ci? - Mamy dokumenty wszystkich. To znaczy dziewięciu, w czasie akcji mieliśmy niewielki problem i musieliśmy zabrać jednego, którego pochodzenia nie znamy. Ale możemy się dowiedzieć. - Wobec tego nasze negocjacje finansowe muszą zostać uznane za nieważne... - Żelazny popatrzył prosto w oczy Neurohra. - Niech pan nie żartuje panie Żelaski... - Żelazny. - Panie Żelazny. Dziewięciu mamy z metryczkami, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. - Ale co do dziesiątego... - To już panu powiedziałem, że się dowiemy. Ma pan pieniądze? Żelazny podniósł do góry, na wysokość oczu Neurohra, dużą, czarną aktówkę. - Pięć milionów, reszta po sprawdzeniu, jak to pan ładnie określił, metryczek. Neurohr popatrzył na Bermesa z niekrywaną radością. - Ale ze względu na tego dziesiątego mogę zostawić tylko 4 miliony pięćset. Resztę dostaniecie jak sprawdzicie, kto to jest. - Nie ma problemu panie Żelas... Żelazny. Robienie z panem interesów, to przyjemność. - Neurohr promieniał. Żelazny nie uśmiechał się. W Nowym Jorku znany był z tego, że nie umiał się śmiać, ani z siebie, ani z innych. Nie potrafił też opowiadać dowcipów. Podszedł do pierwszego śpiącego klona i jednym ruchem nogi przewrócił go na plecy. - Ten, to który? - zapytał patrząc na najemników. Neurohr sięgnął do teczki, którą trzymał Bermes. Wyciągnął z niej stertę papierów i rozłożył na chwiejącym się stole pod oknem. - Nr 25 EE. Jego ojcem jest... to znaczy był Leonidas Moreno, ten z Paragwaju. Jego syn, o ile pamiętam, posiada na własność połowę terytorium tego kraju. Drugą połowę dzierżawi. - A ten, to w takim razie też jest jego synem? - I tak i nie. To jest klon. Neurohr zaczął tłumaczyć Żelaznemu skąd wzięły się klony. Tamten słuchał uważnie nie przerywając. Gdy wyjaśnienia zostały skończone, położył walizkę na stole i otworzył ją. - Obrzydliwe to jest. Nawet mi do głowy nie przyszło, że może to być tak okropne. Ale to już nie moja sprawa. Ile czasu możecie się tu nimi zająć? - Najwyżej trzy dni. Powinno to wystarczyć mam nadzieję. - Jutro o dwudziestej wypływa z Fort de France S.S. Castilio pod banderą cypryjską. O dziewiętnastej czterdzieści pięć mają wszystkie być na nadbrzeżu siódmym. Niech mi pan pokaże jeszcze te papiery - Żelazny wyciągnął rękę do Neurohra. - Mam kopie wszystkich, to znaczy dziewięciu. Papiery dziesiątego dostarczę w ciągu dziesięciu dni. Zgoda? Żelazny nic nie odpowiedział, wziął papiery i sięgnął po walizkę. Zaczął odliczać pliki banknotów. Bermes stał z boku i przysłuchiwał się rozmowie. Nie mówił nic patrzył jedynie na klony, a szczególnie na tego innego. Coś mu się w tym wszystkim nie zgadzało. - Jacky, pamiętasz tego, który cię ugryzł? - Jasne, że pamiętam. I długo jeszcze będę pamiętał - odpowiedział Neurohr podnosząc zranioną rękę. - Mam nadzieję, że sukinsyn nie ma wścieklizny. - Nie byłbym tego taki pewien. - Bermes sięgnął po leżący na stole pistolet. - Chodź ze mną. Chcę, żebyś mu zajrzał w zęby, teraz, jak śpi. Hrabia zwrócił mi uwagę na coś... Żelazny wstał od stołu i popatrzył na najemników. - Coś nie gra? - Nie wiemy, ten dziesiąty klon jest jakiś dziwny. - Odpowiedział Neurohr zdając sobie sprawę, że rozmawiał z Bermesem po francusku, a Żelazny prawdopodobnie nie znał tego języka. Rzeczywiście, o ile inne klony miały właściwie całkiem białą skórę, skórę, która nigdy nie widziała słońca, o tyle ten był opalony. Ale było coś jeszcze w wyglądzie tego klona, co odbiegało od wyglądu innych. Włosy. Dziewięć klonów miało bardzo krótko ostrzyżone włosy, wszyscy byli ogoleni na jeża, a ten miał normalną fryzurę, choć też krótkie włosy. Bermes schylił się nad leżącym i otwartą dłonią uderzył go w twarz. Tamten otworzył oczy. Najemnik wyciągnął rękę, by podnieść leżącego lecz tamten szybkim ruchem nóg podciął go, przewrócił na ziemię i jednym ciosem pozbawił przytomności. * Inspektor Barthel z porucznikiem Gatesem stali przy domu i przysłuchiwali się rozmowie. Barthel stał przy zamalowanym zieloną farbą okienku piwnicznym, Gates przy drzwiach. Słyszeli całą rozmowę z historią klonów włącznie i nie bardzo wiedzieli co mają robić. Było ich tylko dwóch, tamtych w środku było trzech, pewnie dobrze uzbrojonych. Inspektor DST postanowił zostawić Gatesa na czatach, a samemu pobiec do pobliskiego budynku żandarmerii po pomoc. Sprawa wyglądała na poważną. Odszedł od okienka i starając się nie zdradzić swojej obecności jakimkolwiek szmerem, ruszył do Gatesa. - Pan tu zostanie, ja lecę po żandarmów. Za pięć minut cały teren będzie obstawiony. Gates nie odpowiedział, kiwnął tylko głową. Gdy Barthel odwrócił się, by odejść, z piwnicy doszdł ich jakiś łomot i przekleństwa. Inspektor zawrócił i stanął przy Gatesie. * Niewielka dawka środków uspokajających, które Neurohr wstrzyknął klonom, by je uśpić nie wystarczała, by unieszkodliwić Goldmana. Używał w życiu tak wielu lekarstw, w tym i środków nasennych, że mały zastrzyk nie miał żadnego działania w jego przypadku. Dopiero w momencie, gdy w piwnicy pojawił się Żelazny, zrozumiał sens całej akcji porwania klonów. Rzeczywiście pomysł był dobry, rodziny życiodawców z całą pewnością będą wolały zapłacić, niż zawiadomić policję. Rodziny życiodawców najbardziej bały się skandali. Asocjacja też. Gdy najemnik podszedł do niego po raz pierwszy, udał, że śpi. Nie bardzo wiedział, co ma robić i postanowił nie robić nic, dopóki nie będzie do tego zmuszony. Tamten popatrzył na niego, pokiwał głową i odszedł. Goldman leżał napięty, gotowy do skoku. Wiedział, że ma nad tamtym przewagę wypływającę z ewentualnego zaskoczenia. Wiedział, że może się wydostać, ale postanowił tego nie robić, postanowił, na ile będzie mógł, chronić klony. Za to mu przecież płacono. Tym razem jednak sytuacja była inna. Bermes podszedł do niego z pistoletem, a Neurohr, jeśli by mu zajrzał w zęby, natychmiast by się zorientował. Trzeba było działać. * Barthel z Gatesem wpadli do pomieszczenia w momencie gdy Żelazny wyszarpywał spod poły marynarki pistolet. Odepchnięte drzwi przewróciły go na ziemię. Udało mu się jednak wydobyć broń i strzelić. Kula utkwiła w ramieniu Gatesa, który wypuścił z ręki swój pistolet i upadł na ziemię. Barthel odskoczył w bok i wystrzelił w stronę leżącego Polaka. Kula przebiła skroń i wyszła z drugiej strony czaszki rozrywając kości. Podłoga zaczerwieniła się mieszanką krwi i mózgu. Żelazny nie żył już, ale ciało podrygiwało jeszcze w spazmach. Inspektor DST odwrócił się, by zobaczyć gdzie jest reszta bandytów i zderzył się z Neurohrem, który chciał sięgnąć po leżącą w kącie broń zabitego. Zaczęli się szamotać. Barthel nie mógł strzelić, tamten zbyt mocno ściskał mu rękę. Ani jeden ani drugi nie byli specjalistami w walce wręcz, więc szamotali się bardziej niż bili. Neurohr próbował odsunąć od siebie lufę trzymanego przez Barthela pistoletu, a tamten próbował się na nią nie nadziać. Szamotali się tak przez chwilę, aż nagle Neurohr zwiotczał i osunął się na ziemię. Barthel stanął oko w oko z nagim mężczyzną. Goldman jednym ciosem uwolnił go od Neurohra, który leżał teraz bez przytomności pod ich nogami. - Niech pan idzie po policję, ja się zajmę pańskim kolegą. - Ja jestem z policji... - Barthel z trudem łapał oddech. - Kim pan jest? - Nazywam się Goldman. Niech pan wezwie pomoc, tych ludzi trzeba stąd zabrać - odpowiedział tamten pokazując na śpiących na podłodze. - Nigdzie nie pójdziecie, moi panowie. Głos doszedł z drugiej części piwnicy. Bermes, który zdążył się już ocknąć stał z pistoletem w jednej ręce, a drugą wycierał zakrwawione czoło. - Odsuńcie się od tego stołu, a ty odłóż pistolet - powiedział wskazując lufą na Barthela. - A, poznaję cie teraz - ciągnął po francusku - to ty za mną chodziłeś wtedy pod hotelem. Z tym twoim kumplem, to bardzo mi przykro. To nie ja mu wetknąłem ten nóż w brzuch. Ale gdybym mógł, tobym wetknął. A ty pewnie jesteś Goldman z wyspy? Goldman nic nie odpowiedział. Stanął pod ścianą i z nienawiścią patrzył na Bermesa. - Bermes, nie wygłupiaj się, sto metrów stąd jest żandarmeria... - Barthel stał pod ścianą bez pistoletu. - Jeśli usłyszeli strzały, będą tu za minutę... - Jeśli usłyszeli, bardzo dobrze to zauważyłeś glino. A jeśli nie usłyszeli, to nie przyjdą wcale. A gdyby nawet przyszli, to posłużycie mi za zakładników. Nie spuszczając ich z oka Bermes kucnął i lewą ręką sięgnął po leżący na podłodze kawałek liny. Rzucił ją w stronę drzwi. - Gliniarzu, zwiąrzesz ręce Goldmana, a potem sobie sam założysz kajdanki. Mam nadzieję że masz je w kieszeni? Barthel schylił się po linę. Starał się znaleźć jakąś drogę ucieczki, coś zrobić, żeby odwrócić sytuację na swoją korzyść. Ale nie mógł nic zrobić. Bermes był za daleko, żeby próbować mu wytrącić pistolet. Miał ich w ręku. Związał ręce Goldmana na plecach. Starał się nie ściskać za mocno, żeby tamten mógł się w razie czego wyswobodzić, ale Bermes nawet z odległości kilku metrów to zauważył. - Nie próbuj sobie ze mnie żartować. Pociągnij jeszcze mocniej... O, tak właśnie. Niech ci się nie wydaje, że będziesz sobie mógł ze mnie zakpić. Teraz sięgnij po kajdanki... i radzę ci robić to powoli, bo jeśli zrobisz jakiś nierozsądny ruch, to skończysz marnie, tak jak twój kumpel, tam na ziemi. Barthel popatrzył na Gatesa, który leżał w kałuży krwi. Ze zdumieniem zobaczył, że Amerykanin wcale nie jest nieprzytomny. Porucznik leżał na boku, tyłem do Bermesa, ale jak najbardziej był świadom tego, co się wokół niego dzieje. W ręku ściskał swój pistolet. Czekał na moment, w którym będzie mógł go użyć. Zanim Barthel wyjął kajdanki, Bermes zażądał, żeby rzucił mu kluczyki. W momencie, gdy Bermes się po nie schylał, Gates odwrócił się i strzelił. Trafił w brzuch. Bermes zamiast upaść, wstał. Lewą ręką zakrył czerwoną plamę na dolnej części koszuli, prawą zaś strzelił do leżącego oficera FBI. Następnie upadł na twarz. Barthel podszedł do Gatesa lecz ten już nie żył. Kula wystrzelona przez Bermesa trafiła prosto w serce. Barthel usiadł na podłodze i schował twarz w rękach. - Niech mnie pan rozwiąże, trzeba unieszkodliwić jeszcze tego ostatniego. - Powiedział Goldman wskazując nogą na leżącego na podłodze nieprzytomnego Neurohra. Barthel sięgnął po kajdanki, założył je najemnikowi, który powoli zaczął dochodzić do siebie i usiadł na krześle. - Co tu się dzieje? Co to wszystko ma znaczyć? Co to za ludzie? Goldman rozcierając nadgarstki sięgnął po papiery leżące koło walizki z pieniędzmi. - Myślę, że może je pan przeczytać, teraz to już nie ma takiego znaczenia, i tak się wszystko wyda. Goldman zaczął opowiadać Barthelowi historię klonów. Inspektor siedział, słuchał i jakoś nie mógł w to wszystko uwierzyć. Przeglądał papiery dotyczące charakterystyki klonów, ze zdumieniem odczytywał powpisywane na kartkach nazwiska. W pewnym momencie jedna z rubryk przyciągnęła jego uwagę. Sięgnął po kolejny papier, potem po następny. I znalazł to, czego szukał. Grupa krwi O Rh +. Charakterystyka tkankowa.... Wszystko pasowało. - Wygląda na to, że to są dossier tych dziewięciu klonów, oni chcieli je sprzedać mafii, a ta wydusiłaby od rodzin okupy. - Tak, widzę. - Barthel trzymał w ręku jedną z fiszek. - 12 F, to który? Goldman wstał i podszedł do leżących klonów. Każdy z nich miał na ręce małą plastikową opaskę z numerem. Podniósł rękę jednego i powiedział: - To ten. Barthel popatrzył jeszcze raz na papier, na Goldmana, na walizkę z pięcioma milionami dolarów. Było to wystarczająco by uciec na koniec świata, znaleźć lekarza, który zrobi operację i spokojnie żyć w dostatku i bez zmartwień. Przyłożył lufę pistoletu do głowy Neurohra i strzelił. Następnie popatrzył na Goldmana. - Przykro mi, panie Goldman. Nie mam nic do przeciwko panu, ale proszę zrozumieć, że Lea umiera w Metzu na serce... Goldman bardziej zdziwiony niż przestraszony popatrzył na skierowaną prosto w oczy lufę. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale nie zdążył. Jego mózg nie zarejestrował błysku wystrzału. Zanim ośrodek wzroku przetworzył informację, Goldman już nie żył. Epilog Dostojna Lea Christophe sięgnęła po telefon i wykręciła numer do swego starego, osiemdziesięciopięcioletniego ojca. - Tato, skończyłam. Za chwilę podpiszę wyrok i od poniedziałku przechodzę na emeryturę. Zasłużoną. - Czy mówisz o sprawie tych klonów? - głos ojca brzmiał pewnie jak na tak wiekowego człowieka. - Tak, wydaję w tym wyroku zakaz prowadzenia wszelkich prac nad klonowaniem ludzi. Rozwiązuję Stowarzyszenie do Spraw Badań Genetycznych, przynajmniej tę jego część, która się klonami zajmowała. Lekarze staną przed Międzynarodowym Trybunałem i będą odpowiadać za zbrodnie przeciwko ludzkości. To ostatni wyrok, jaki wydaję w mojej karierze, i myślę, że jest to jedyny wyrok, jaki wydałam nie mając żadnych, ale naprawdę żadnych wątpliwości, co do jego słuszności. - Cieszę się, że jesteś taka pewna siebie, choć co prawda nigdy ci nie brakowało tupetu. Zanim jednak podpiszesz, wpadnij do mnie, to porozmawiamy. - Będę u ciebie za pół godziny, zrobię tylko trochę porządków w biurze. Jutro mam tu spotkanie pożegnalne, przyjedzie sam prezydent. Odłożyła słuchawkę i sięgnęła po fiolkę z tabletkami, które brała odkąd dokonano jej przeszczepu serca. Tabletki chroniły ją przed odrzutem obcego w jej ciele organu. Pomyślała jak zawsze o człowieku, który umierając pozwolił jej żyć. Zawsze chciała się dowiedzieć, kim był, ale nigdy się jej to nie udało. Nawet teraz, gdy miała dostęp do wszelkich archiwów, do wszystkich możliwych dokumentów, które gdziekolwiek istniały, nie odnalazła akt medycznych dokonanego na niej przeszczepu. Koniec Metz, listopad 1992 - marzec 1993 Adam Pietrasiewicz K L O N 43