Alastair Macneill KSIĘŻYCOWA KREW (tłum. Andrzej Szulc) 2003. W kulturze Indian Yanomamo, zamieszkujących północną Brazylię, funkcjonuje wiele mitów przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Jeden z nich nosi nazwę legendy o księżycowej krwi i opowiada, że któryś z przodków plemienia Yanomamo postrzelił Księżyc w brzuch, a jego krew, spadając na ziemię, zmieniła się w ludzi. Tam, gdzie krew była gęsta, ludzie mieli okrutne serca i nawzajem się pozabijali, tam jednak, gdzie spadło tylko parę kropel albo gdzie krew rozpuściła się w wodzie, ludzie byli mniej wojowniczy i nie walczyli ze sobą. Ponieważ jednak przelana została krew Księżyca, Yanomamo uważają dziś wszystkich ludzi za porywczych i swarliwych. Uciekając przez dżunglę, Donald Brennan przestał odczuwać fizyczne zmęczenie. Napędzał go wyłącznie przemożny strach. Pot zalewał mu oczy, a twarz i ręce miał podrapane przez nisko wiszące gałęzie. Dawno temu stracił wszelką orientację, To, gdzie się znajdował, nie miało w tej chwili większego znaczenia. Chodziło o to, żeby przeżyć. Jego uwagę przyciągnął nagły ruch. Odwrócił się gwałtownie i widząc kryjącego się w krzakach, równie jak on zaskoczonego jelenia, stracił równowagę i przewrócił się. Maczeta wypadła mu z ręki i wylądowała w gęstym poszyciu. Słyszał podniecone ujadanie tropiących go psów teraz były już całkiem blisko. Pościg doganiał go. Musiał ruszać dalej. A potem usłyszał szum wody. Gdzieś niedaleko płynęła rzeka. Jeśli uda mu się do niej dotrzeć, psy zgubią trop. Brennan dźwignął się na nogi i zaczął szukać maczety. Wiedział, że traci przez to kilka drogocennych sekund, ale bez niej był zgubiony. Znalazł ją w końcu i pokuśtykał w kierunku wody. Kilka chwil później dotarł na niewielką polanę kończącą się stromym, czterdziestostopowym urwiskiem. Zerknął w dół; rzeka była wezbrana i wiedział, jak zdradzieckie potrafią być jej wiry nawet dla doświadczonego pływaka. Musiał jednak za ryzykować i skoczyć. Nie miał odwrotu; rzeka stanowiła jego jedyną szansę. Cofnął się o kilka kroków i miał właśnie zamiar rozpędzić się i skoczyć, kiedy za jego plecami rozległ się złowieszczy szelest. Zanim zdążył się ruszyć, z krzaków wypadł owczarek alzacki. Przerażony Brennan zatoczył się do tyłu i machnął na oślep maczetą. Pies zawył z bólu ostrze wbiło mu się prosto w szyję. Jego rozpędzone ciało rąbnęło Brennana w pierś, strącając go ze skraju urwiska. Nie zauważył nawet płynącej z prądem kłody. Wpadając do wody, poczuł ogłuszające uderzenie w głowę. Potężne wiry natychmiast wciągnęły go pod powierzchnię, lecz po chwili udało mu się wynurzyć. Próbował dotrzeć na drugi brzeg, ale prąd poniósł go w dół rzeki. Jego głowa ponownie zniknęła pod wodą. Wiedział, że umrze. Zobaczył nagle przed oczyma twarz syna, przypominającą celuloidową iluzję, a potem jego rysy zaczęły się powoli zacierać i zapadła ciemność... Ci, którzy znali Kelly McBride, zawsze podejrzewali, że przybyła do Amazonii z rodzinnej Irlandii, aby uciec przed upiorami przeszłości. Przyjechała tutaj przed dziesięciu laty, od tego czasu nikt jednak nie dowiedział się od niej niczego więcej. Odpowiedzią na wszystkie dotyczące przeszłości pytania było milczenie. Wiedziała, że to denerwuje ludzi, ale trzymało ich to również na dystans dokładnie tak, jak chciała. Wiedziano powszechnie, że pierwsze dwa lata spędziła w misji, niedaleko granicy z Wenezuelą, pracując w małych sku piskach Indian Yanomamo, którzy zamieszkiwali te rejony północnej Brazylii, i wówczas odkryła porzucony czterdziestoośmiostopowy parowiec stojący w zarośniętej zatoczce, kilka mil od misji. Przy pomocy Indian i handlujących wzdłuż rzeki kupców wyremontowała go i zaopatrzyła w silnik na ropę, co pochłonęło resztę jej skromnych oszczędności pozostawionych na koncie w Irlandii. Następnie nadała statkowi nową nazwę: „Koniczynka”. W ciągu kilku kolejnych miesięcy naprzykrzała się kupcom, żeby nauczyli ją żeglować, potem zaś, kiedy nabrała pewności siebie, zaczęła samodzielnie zaopatrywać misję w pobliskich portach. Po zamknięciu misji postanowiła założyć własny interes. Było to osiem lat temu. Teraz „Koniczynkę” widywano dość często na wodach Rio Branco, gdzie Kelly handlowała głównie z Indianami mieszkającymi wzdłuż rzeki. Ostatnio jednak w okolicy pojawiło się wielu garimpeiros, czyli górników poszukujących złóż złota, diamentów i rud cynku, które spoczywały pod należącą do Yanomamo ziemią. W ślad za tymi nieproszonymi gośćmi zaczęto kłaść drogi i budować pasy startowe. Podobnie jak innym kupcom Kelly coraz trudniej było konkurować z ciężarówkami i lekkim transportem lotniczym, prowadziła teraz interesy tylko tam, dokąd można było dotrzeć wyłącznie drogą wodną. Wiedziała, że dalsze wycinanie lasów oraz budowa nowych szos i pasów startowych jest tylko kwestią czasu. Wytyczanie szybkich i sprawnych dróg zaopatrzeniowych stanowi cenę, jaką płaci się za postęp, oznajmił jej jeden z polityków goszczących ostatnio w tych stronach. Kelly widziała w tym wyłącznie gwałt dokonywany z żądzy zysku na świętej ziemi Yanomamo, gwałt, który pogłębiał się w miarę napływania coraz większych sum od międzynarodowych korporacji. Miała również własne problemy: była zadłużona po uszy u bezwzględnych hurtowników w Boa Vista, głównym mieście położonym nad Rio Branco, i przy coraz mniejszych zyskach jej przyszłość nie rysowała się zbyt różowo. Nigdy jednak nie dawała łatwo za wygraną i teraz też zamierzała walczyć aż do końca. - Rasha! Podekscytowany głos wyrwał ją z zamyślenia. Przyłożyła rękę do czoła, osłaniając oczy przed palącymi promieniami słońca, i zerknęła na Indianina stojącego na dziobie „Koniczynki”, jednego z dwóch członków plemienia Yanomamo, którzy pracowali u niej lojalnie od samego początku. Niezbyt pochlebne imię „Rasha” Yanomamo nadali jej zaraz po przyjeździe do misji. Rasha jest owocem przypominającym z wyglądu nie dogotowanego ziemniaka i nazywając ją tak Indianie nawiązywali do bladego wówczas koloru jej cery. Jej skóra przybrała od tego czasu złocisty odcień opalenizny, ale imię przylgnęło do niej, wprawiając w zakłopotanie lub śmiesząc każdego napotkanego po raz pierwszy Yanomamo. - O co chodzi? - zawołała Kelly ze sterówki stojącej pośrodku łodzi. Mówiła płynnie ich językiem. - Rzeką płynie czyjeś ciało - brzmiała odpowiedź. - To naba. Słowem naba Yanomamo określają wszystkich nie należących do ich plemienia i Kelly doszła w pierwszej chwili do wniosku, że to pewnie jakiś garimpeiro, który wypił za dużo taniej whisky i wpadł do rzeki. Zdarzało się to dość często, w tym rejonie bowiem nad rzeką przycupnęło kilka górniczych osiedli. Skierowała „Koniczynkę” w stronę brzegu. Zwrócone twazą w dół zwłoki kołysały się na płyciźnie, uwięzione w labiryncie splątanych korzeni. Spod pokładu wyszedł z długim kijem drugi Indianin i bezskutecznie próbował je uwolnić. W końcu wskoczył do wody i podpłynął do topielca. Kelly zawołała do drugiego członka załogi, żeby zarzucił kotwicę, zgasił silnik i podszedł do burty. Kiedy ciało obróciło się w wodzie, zasłoniła w przerażeniu dłonią usta. Znała dobrze Donalda Brennana z jego antropologicznych wypraw, podczas których badał Yanomamo i ich kulturę. Chociaż nigdy nie pałała do niego zbytnią sympatią, wiedziała, że głównie dzięki jego pracom zewnętrzny świat zaczyna coraz bardziej interesować się losem plemienia. Przyglądała się, jak Indianin wyswobadza ciało z korzeni. Jego towarzysz zrzucił w dół sznurową drabinkę i po chwili obaj wtaszczyli Brennana na pokład. Prócz sinej skóry jedyną oznaką wskazującą, że śmierć nastąpiła przez utonięcie, była składająca się z wody, śluzu i powietrza biała pianka wokół ust i nozdrzy. Kelly zauważyła również pomarszczoną skórę na wewnętrznej stronie dłoni, co sugerowało, że ciało znajdowało się już od dłuższego czasu w wodzie. Indianin przykrył je brezentową płachtą. - Zabierzesz go z powrotem do Boa Vista? - zapytał. Kelly nie odpowiedziała. Tego samego ranka załadowała na statek w większości świeże produkty, które miała dostarczyć do kilku wiosek w górze rzeki. Zanim władze przesłuchają ją w sprawie topielca, towar popsuje się, w związku z czym zaraz po powrocie będzie musiała sprzedać go ze bezcen konkurentom. Nie zdoła nawet pokryć kosztów własnych, zwiększając w ten sposób wiszący nad nią dług. Yanomamo domyślił się, co chodzi jej po głowie. - Możemy wyrzucić naba z powrotem do rzeki, Rasha - powiedział. - To kuszące rozwiązanie - mruknęła przez zaciśnięte zęby, a potem westchnęła i wróciła niechętnie do sterówki. - Podnieś kotwicę! - zawołała. Wracamy do Boa Vista. Ray Brennan zawsze chciał zostać gliniarzem. Wstąpił do policji zaraz po ukończeniu szkoły i w wieku dwudziestu sześciu lat zdobył odznakę detektywa. Było to przed dwunastu laty, a ostatnie dziesięć przepracował w czterdziestym komisariacie obsługującym znany z wysokiej przestępczości południowy Bronx. Jego partnerem przez wszystkie te lata był Lou Monks. Odznaczali się zupełnie innymi cechami charakteru: Monks to przykładny ojciec rodziny, Brennan zaprzysięgły kawaler. Monks lubił spędzać czas z przyjaciółmi, Brennan usuwał się w cień i niechętnie udzielał się towarzysko. Monks nie interesował się prawie swoim zdrowiem, Brennan utrzymywał się w dobrej kondycji, ćwicząc co najmniej dwa razy w tygodniu w siłowni w Upper East Side. Obaj preferowali również zupełnie inne metody pracy. Monks był metodyczny i posługiwał się połączeniem logiki i zdrowego rozsądku; Brennan opierał się przede wszystkim na przeczuciach, intuicji i luźnym rozumowaniu. Mimo to nieodmiennie dochodzili do takich samych wniosków. - Tam stoi ten hotel - oświadczył Brennan, wskazując obracający się w ruinę budynek na rogu następnej przecznicy. - Mam nadzieję, że nie przyjechaliśmy za późno. Monks zaparkował nie oznakowany policyjny samochód na jedynym wolnym miejscu, które udało mu się znaleźć po drugiej stronie ulicy, po czym zgasił silnik i wysiadł. Brennan mający sześć stóp wzrostu był o kilka cali wyższy od partnera. Miał silne charyzmatyczne rysy, chłodne przenikliwe jasnobłękitne oczy i gęste czarne włosy, przedwcześnie posiwiałe na skroniach. Monks był od niego dwanaście lat starszy; przerzedzające się brązowe włosy czesał do góry, a w jego szorstkiej twarzy wyróżniał się bulwiasty nos, kilkakrotnie złamany w trakcie liczącej trzydzieści jeden lat służby w nowojorskiej policji. Dwaj mężczyźni przyjrzeli się z niesmakiem fasadzie hotelu. Szare liszaje farby złaziły z obskurnych ścian pokrytych zyg zakami graffiti i tylko dwie żółte litery A i H z napisu MAJESTIC HOTEL świeciły się na wiszącym nad wejściem neonie, odstręczając ewentualnych gości. - Nie mogę uwierzyć, że ktoś chce nocować w takiej parszywej norze - stwierdził Monks, krzywiąc nos. - Nikt tu nie nocuje - odparł Brennan, kiedy przechodzili ulicę, kierując się w stronę wejścia. - Miejscowe dziwki przyprowadzają po prostu swoich klientów. Jeśli wynajmą ten sam pokój dziesięć razy dziennie, właścicielowi wpadnie trochę grosza. - Mając takie dochody, mógłby przynajmniej pomalować ściany - mruknął Monks. - Czy zwracałbyś uwagę na wystrój, gdybyś przychodził tu tylko podupczyć? - zapytał Brennan. Monks zignorował swego partnera oraz opartego o mur pijaka mamroczącego pod nosem. Pchnął drzwi i wszedł do środka. Ściany pokryte były liliowo-turkusową tapetą w jaskrawe kwieciste wzory, na podłodze leżał wytarty purpurowy dywan. W widocznym miejscu nad pustą recepcją wisiała wypchana głowa łosia z jednym rogiem. Monks nacisnął dzwonek. - Chwileczkę, rozmawiam przez telefon - odezwał się męski głos. Brennan zatrzymał oczy na ekranie stojącego na stole za biurkiem telewizora. Szła właśnie powtórka nadanego poprzedniego wieczoru w Face The Nation wywiadu z wiceprezydentem. Minęło kilka miesięcy od momentu, kiedy Partię Republikańską wyniosło do władzy ogólnokrajowe zwycięstwo prawicy, a wiceprezydent uważany był powszechnie za jej chorążego. Odznaczony za odwagę podczas wojny wietnamskiej, był gorącym orędownikiem kontrowersyjnej drugiej poprawki do konstytucji dającej każdemu obywatelowi prawo do noszenia broni dystansował się jednak bardzo zdecydowanie od fanatyzmu paramilitarnych grup skrajnej prawicy i głoszonych przez ich członków antyfederalnych poglądów. Żarliwy chrześcijanin o niewinnych oczach ministranta i języku przesyconym jadem, skłonił rozczarowanych konserwatywnych wyborców, by udali się z powrotem do urn. Wiele osób miało mu jednak za złe stanowisko w sprawie aborcji i homoseksualizmu. Ich zdaniem religia powinna być oddzielona od polityki. Zaliczał się do nich między innymi Ray Brennan. - Puszczają wywiad z twoim kumplem, - Lou powiedział, wskazując palcem migający ekran. - Głosowałem na prezydenta, nie na niego - odparł urażonym tonem Monks. - Daj spokój! Występowali w duecie. Głosując na jednego, opowiadałeś się jednocześnie za drugim. - Przynajmniej poszedłem głosować - stwierdził oschle Monks i nacisnął ponownie dzwonek. - Hej, ty! Chodź tutaj! Nie będziemy czekać przez cały dzień. Po chwili w drzwiach pojawił się zaniedbany mężczyzna w średnim wieku. Zaciągnął się trzymanym w ręku papierosem i zmierzył nieufnym spojrzeniem dwóch mężczyzn. - Czego chcecie? - Policja - poinformował go Monks, pokazując odznakę. - Jestem detektyw Lou Monks, a to mój partner, detektyw Ray Brennan. Pan jest kierownikiem? - Kiwnięcie głową. - Szukamy dziewczyny o imieniu Tina. Wynajęła tutaj pokój mniej więcej dziesięć minut temu. - Nie znam jej - oznajmił mężczyzna, wzruszając ramionami. - Nie jesteśmy z obyczajówki- uspokoił go Monks, a potem wyjął z kieszeni fotografię i położył ją na biurku. - Mamy powody sądzić, że jest z nią mężczyzna. Nazywa się Chico Nunez. Poznaje go pan? - Nie pamiętam. Brennan chwycił mężczyznę za nadgarstek w momencie, gdy ten miał zamiar strząsnąć popiół z papierosa. - Jeśli nie chcesz mieć wieczorem w tej swojej norze dziesięciu facetów z obyczajówki, radzę ci szybko odświeżyć pamięć - syknął. Facet zmierzył chłodnym spojrzeniem Brennana i zgasił papierosa w popielniczce. - Pokój dwadzieścia osiem - mruknął. - Drugie piętro. - Ja wejdę przez drzwi - powiedział Brennan do Monksa - a ty wejdź po schodach przeciwpożarowych i pilnuj okna, gdyby Nunez chciał dać dyla. Jestem pewien, że pan Hilton - dodał, wskazując gestem kierownika - chętnie pokaże ci, które to okno. - Daj mi parę minut na zajęcie pozycji - odparł Monks, po czym wyszedł wraz z facetem na ulicę. Brennan ruszył do windy, ale kiedy drzwi się otworzyły i w nozdrza uderzył go silny odór wymiotów, uznał, że lepiej będzie wejść po schodach. Idąc powoli korytarzem drugiego piętra, wyjął rewolwer. Podobnie jak inni koledzy, którzy oparli się czarowi broni automatycznej, wolał nierdzewną stal smitha wessona M66 kaliber.357 z czterocalową lufą. Nie było łatwo go ukryć, ale nigdy go nie zawiódł. I to w jego oczach stanowiło potężny argument na korzyść tej broni. Zastanawiał się, czy nie zapukać do drzwi i nie przedstawić się, ale w takim wypadku Nunez mógł wziąć dziwkę jako zakładniczkę. Najlepiej będzie wejść bez zaproszenia. Dał krok do przodu, uniósł kolano i kopnął drzwi tuż przy zamku. Drewno rozszczepiło się. Przy drugim kopnięciu drzwi otworzyły się na oścież. - Policja! - zawołał Brennan, wpadając do środka. Przeszedł kilka kroków wąskim korytarzykiem, a potem zatrzymał się i obrócił na pięcie, trzymając w wyciągniętej ręce rewolwer. Ubrany tylko w podarte dżinsy Nunez zaciskał rękę na szyi dziewczyny, wbijając jej w brodę lufę dziewięciomilimetrowej samopowtarzalnej astry. - Odłóż gnata, gliniarzu, bo zabiję tę dziwkę - zagroził, wyciągając ją nagą z łóżka i opierając się plecami o ścianę. - Żebyś miał jeszcze jednego zakładnika? - zadrwił Brennan. - Oglądasz chyba za dużo filmów, Chico. - Rób, co ci każę! - wrzasnął Nunez, wbijając mocniej lufę. Muszka zadrapała dziewczynę i po jej szyi pociekła strużka krwi. - Myślisz, że jej nie ukatrupię? Mylisz się, człowieku. Ona nic dla mnie nie znaczy. - Nie jesteś taki głupi - stwierdził Brennan. - Wczoraj na Grand Concourse byłeś tylko pasażerem samochodu, z którego padły strzały. Zabójcę już przyskrzyniliśmy. Moim zdaniem grozi ci najwyżej od roku do trzech lat odsiadki. Jeśli złagodzą ci wyrok za dobre sprawowanie, wyjdziesz prawdopodobnie za dwanaście miesięcy. Ale jeśli zabijesz dziewczynę, położę cię trupem na miejscu. - Nunez zerknął w stronę okna, lecz Brennan pokręcił przecząco głową. - Jest tam mój partner. On też nie da ci przejść. Spójrz prawdzie w oczy, Chico. Albo wyjdziesz stąd w kajdankach, albo wyniosą cię w plastikowym worku. - Gwarantujesz, że wyjdę po dwunastu miesiącach? - zapytał Nunez. - Wiesz, że nie wolno mi zawierać z tobą żadnych umów. Mogę tylko wstawić się za tobą u prokuratora okręgowego, ale zrobię to, jeśli rzucisz broń na podłogę i puścisz dziewczynę. Nunez przełknął nerwowo ślinę, wpatrując się w lufę smitha wessona. Nie miał wątpliwości, że Brennan zabije go, jeżeli strzeli do prostytutki. On jednak od samego początku nie miał zamiaru jej skrzywdzić. Chciał ją tylko wziąć jako zakładniczkę, ale okazało się to daremnym gestem. - W porządku, odkładam broń - powiedział. - Najpierw puść dziewczynę - polecił Brennan. Nunez zdjął rękę z jej szyi. - Odsuń się od niego i podejdź do okna - powiedział, nie odrywając oczu od Nuneza. Dziewczyna zrobiła to, co jej kazał, i przykucnęła przy ścianie, zakrywając rękoma nagie piersi. - Rzuć pistolet na łóżko, a potem załóż ręce na kark i spleć palce - rozkazał Brennan. Nunez wyciągnął do niego wolną rękę i rzucił broń na podłogę. - Powiedziałem, żebyś założył ręce na głowę i splótł palce. W tej chwili! Monks, który zaczaił się na schodach przeciwpożarowych przy otwartym oknie, wgramolił się do środka i wziął Nuneza na muszkę. Brennan odpiął od pasa kajdanki i skuł zatrzymanego. Potem pchnął go pod ścianę i przeszukał - facet był czysty. Monks podniósł z podłogi pistolet. Kiedy podawał zanoszącej się szlochem dziewczynie ręcznik, żeby miała się czym okryć, w drzwiach pojawiła się znajoma postać. - Cześć, Raoul - zawołał Monks, pozdrawiając nowo przybyłego. - Co cię tutaj sprowadza? Do pokoju wszedł detektyw Raoul Garcia, najmłodszy funkcjonariusz pracujący w czterdziestym komisariacie. - Przysłano mnie, żebym zastąpił Raya - odparł, spoglądając na Brennana. - Masz wrócić do komisariatu i zameldować się u kapitana d’Arcy’ego - oznajmił. - Czego ode mnie chce? - zapytał z irytacją w głosie Brennan. - Nie mam pojęcia - mruknął Garcia. - Tyle tylko mi powiedział. - Bez względu na to, czego chce, lepiej się pośpiesz - stwierdził Monks, po czym wyjął z kieszeni kluczyki do samochodu i podał je Brennanowi. - Wiesz, że d’Arcy nie lubi długo czekać. Brennan odebrał kluczyki i wyszedł z pokoju. - Wejdź, Ray, i zamknij za sobą drzwi. Frank d’Arcy był kiedyś kulturystą, który wygrał wiele konkursów zarówno na szczeblu stanowym, jak i ogólnokrajowym, i liczne trofea z tego okresu stały na półce za jego biurkiem. Miał teraz czterdzieści kilka lat i co najmniej od piętnastu nie brał udziału w zawodach, ale zachowywał dobrą formę, intensywnie ćwicząc każdego ranka. Jego muskulatura i krótko ostrzyżone blond włosy nadawały mu wygląd bezkompromisowego twardego gliniarza. Nie starał się zmieniać tego wrażenia, lecz ci, którzy z nim pracowali, wiedzieli, że jest porządnym facetem i jego drzwi stoją przed nimi zawsze otworem. Pełnił funkcję komendanta czterdziestego komisariatu od czterech lat i chociaż większość podwładnych zdążyła poznać w tym czasie na własnej skórze, jak bardzo jest porywczy, był wobec nich zawsze lojalny nawet kiedy od czasu do czasu nie trzymali się ściśle przepisów. Jeden z funkcjonariuszy przekraczał je częściej od innych; jego nazwisko brzmiało Ray Brennan. Ale Brennan miał również na swoim koncie najwięcej rozwiązanych spraw i to było najważniejsze... - Siadaj - powiedział d’Arcy, wskazując krzesło przed swoim biurkiem. Brennan wykonał powoli polecenie, nie odrywając oczu od twarzy szefa; jego ponura mina najdowodniej świadczyła, że coś jest nie w porządku. - Czy w komendzie mają zastrzeżenia do tego, jak załatwiłem... - Nie, to nie ma nic wspólnego z twoją pracą - przerwał mu szybko d’Arcy. - Bardzo bym sobie tego życzył. - Kapitan stuknął palcem w leżącą przed nim teczkę, a potem odchylił się do tyłu i pomasował twarz rękoma. - Robię coś takiego nie po raz pierwszy, ale to wcale nie ułatwia sprawy, jeżeli rzecz dotyczy któregoś z nas. Zadzwoniła do mnie twoja ciotka. Gloria Hardcastle. Telefonowała z domu twojej matki. - Co się stało? - zapytał ostrym tonem Brennan, prostując się na krześle. - Chodzi o twojego brata. Wczoraj rano wyłowiono jego ciało z rzeki w północnej Brazylii. Sekcja zwłok potwierdziła, że utonął. Tyle tylko dowiedziałem się od twojej ciotki przez telefon. Jestem pewien, że powie ci więcej, kiedy się z nią spotkasz. Otrzymasz oczywiście natychmiast urlop okolicznościowy. Do twojego powrotu z Monksem będzie jeździł Garcia. - D’Arcy pochylił się do przodu i oparł swoje wielkie jak łopaty łapska o skraj biurka. - Bardzo mi przykro, Ray. - Dziękuję, kapitanie - odparł Brennan, wbijając wzrok w dywan. Dopiero po kilku chwilach odezwał się ponownie: - Najbardziej żal mi dzieciaka. - Dzieciaka? - powtórzył za nim d’Arcy, podnosząc brwi. - Syna Donalda, Jasona - wyjaśnił Brennan. Jego matka zginęła przed kilku laty w czołowym zderzeniu z pijanym kierowcą na Queensboro Bridge. - Kto się nim opiekuje? - zapytał d’Arcy. - Chyba moja matka. Zawsze zostawał z nią, kiedy Donald wyjeżdżał na jedną ze swoich amazońskich ekspedycji. - Był antropologiem, prawda? - powiedział d’Arcy, przypominając sobie dane z teczki osobowej Brennana. - Z tego, co mi wiadomo, cholernie dobrym - odparł Brennan, po czym podniósł wzrok i spojrzał na d’Arcy’ego, - Nigdy nie mieliśmy ze sobą bliskiego kontaktu. Nawet jako dzieci. Nasze ścieżki rozeszły się zupełnie dziesięć lat temu. Nie wiem, czy w ciągu całego tego okresu widziałem go więcej niż kilka razy. Spotykaliśmy się wyłącznie w domu rodziców w Święto Dziękczynienia i na Boże Narodzenie. Staliśmy się sobie prawie zupełnie obcy. - Jaki był tego powód? - zainteresował się d’Arcy. Brennan wstał, podszedł do drzwi i zatrzymał się z ręką na klamce. - Kobieta, któżby inny? - odparł, po czym wyszedł z gabinetu. Nazywała się Gillian Price i była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć. Przynajmniej tak mu się zdawało, gdy ujrzał ją po raz pierwszy w galerii sztuki przy Madison Avenue, dokąd on i Monks zostali wezwani w sprawie włamania. Namówił ją, żeby wypiła z nim drinka, i bardzo się zaprzyjaźnili. Dopiero potem uświadomił sobie, że od samego początku niezbyt do siebie pasowali. Gillian miała magisterium ze sztuki współczesnej, mówiła płynnie kilkoma europejskimi językami i mieszkała w drogim apartamencie z widokiem na Central Park ale seks rekompensował z nawiązką społeczne różnice. Trzy miesiące później zaręczyli się ku wielkiemu niezadowoleniu jej rodziców. Matka Brennana wydawała się popierać ich związek, lecz wiedział teraz, że były to tylko pozory i już wtedy miała zamiar go sabotować. Zdawała sobie sprawę, że Gillian jest nieodpowiednią dziewczyną dla Raya, lecz doskonałą dla Donalda. Zaczekała, aż jej starszy syn wróci z jednej ze swoich podróży, i któregoś wieczoru, kiedy Ray miał nocną zmianę, zaprosiła ją na kolację, a potem zostawiła oboje samych. Gillian była oczarowana intelektem Donalda i dwa miesiące później zerwała zaręczyny z jego bratem. Wzięła ślub z Donaldem w osiemnastowiecznym kościele Świętego Łukasza. Ray nie przyszedł na wesele. Brennan wciąż pamiętał straszliwą awanturę, jaką zrobił matce wkrótce po ich ślubie, kiedy dowiedział się, jaką odegrała rolę. Od tego czasu jego stosunki z matką pozostały chłodne i napięte, mimo że cztery lata temu, kiedy zmarł jego ojciec, opuściła ją cała wola walki. W głębi duszy wiedział, że nigdy nie zdoła jej wybaczyć. Skręcił w wysadzaną drzewami alejkę prowadzącą do rodzinnego domu w Southampton, jednego z sześciu położonych na południowym wybrzeżu Long Island ekskluzywnych osiedli, znanych pod wspólną nazwą Hamptons, gdzie miało swoje letnie rezydencje wielu zamożnych nowojorczyków. Ze stojącego przy samej plaży piętrowego domu rozciągał się zapierający dech widok na Atlantyk. Brennan wjechał na dziedziniec i zatrzymał się przy schodach z szarego kamienia. Frontowe drzwi otworzyły się i po stopniach zszedł mężczyzna o posępnej twarzy. Lokaj Haskins. Brennan nigdy nie miał z nim bliskiego kontaktu opuścił dom, kiedy Haskins zastąpił poprzedniego służącego Jenningsa. Jennings często kłamał, żeby osłonić małego Raya przed gniewem matki, i bardzo się obaj lubili. Zmarł wkrótce po odejściu z ich domu, a Ray był jedynym członkiem rodziny, który wziął udział w pogrzebie. - Dzień dobry panu - odezwał się namaszczonym tonem Haskins. - Pani Brennan oczekuje pana. Pozwoli pan, że zaprowadzę go do oranżerii. - Mieszkałem tutaj osiemnaście lat, Haskins - stwierdził chłodno Brennan, wchodząc do eleganckiego hallu wejściowe go. - Myślisz, że nie potrafię sam znaleźć drogi do oranżerii? - Jak pan sobie życzy - odparł Haskins i zamknął za nim drzwi. Brennan zawsze nienawidził bogactwa, w jakie opływała jego rodzina. Ojciec zarobił krocie jako jeden z najbardziej wziętych nowojorskich adwokatów, a matka, która ukończyła historię sztuki na Harvardzie, pracowała przez dwadzieścia lat jako ekspert Metropolitan Museum of Art, następnie zaś u Christiego przy Park Avenue. Brennan nie wiedział, ile pieniędzy zostawił im ojciec nie był obecny przy czytaniu testamentu. W ogóle go to nie interesowało. Miał swoje własne życie i zawsze zdecydowany był przeżyć je tak, jak to uważał za stosowne. Dotarłszy do oranżerii, przystanął na chwilę w otwartych drzwiach. Matka siedziała w swoim ulubionym wiklinowym fotelu przy oknie, wpatrując się w świeżo skoszony trawnik. za którym rozciągał się romboidalny basen. Była pełną wdzięku sześćdziesięciokilkuletnią kobietą, która zawsze szczyciła się swoją aparycją nieskazitelnym strojem, fryzurą, makijażem. Nawet teraz, w skrajnej rozpaczy, stanowiła ucieleśnienie wyrafinowania i elegancji. Brennan wiedział, że kieruje nią nie tylko próżność, lecz świadomość tego, czego oczekuje się od kobiety zajmującej jej pozycję. Jego wzrok spoczął na drugiej obecnej w oranżerii osobie na Glorii Hardcastle, starszej siostrze zmarłego ojca. Ciotka dawno skończyła siedemdziesiątkę i cierpiała na artretyzm. Była jedyną krewną, którą regularnie odwiedzał. Ciotka pokuśtykała ku niemu, opierając się ciężko na lasce, i serdecznie uściskała. - Och, Raymond, tak mi przykro z powodu Donalda. Nie mogłam w to uwierzyć, kiedy mi powiedzieli. Zaledwie miesiąc temu opowiadał mi, jak bardzo zależy mu na powrocie do Amazonii. - Wiesz dokładnie, co się stało? - zapytał Brennan. - Wiem tyle, ile powiedzieli dziś rano twojej matce w ambasadzie brazylijskiej. Ciało Donalda odnaleziono w Rio Branco w północnej Brazylii. Sekcja zwłok potwierdziła, że utonął. Miał ranę nad uchem. Prawdopodobnie uderzył się o coś twardego. O kłodę albo o kamień. Tak powiedział lekarz sądowy. - Kto zidentyfikował ciało? - Z tego, co zrozumiałam, jeden z nadrzecznych kupców, - Brennan spojrzał na swoją matkę. - Jak ona się czuje? - Wiesz, jaka jest Shirley stwierdziła z rezygnacją ciotka. Po śmierci twojego ojca nie uroniła chyba jednej łzy w obecności rodziny. Z całą pewnością nie zrobiła tego podczas pogrzebu. Teraz jest tak samo. To jasne, że płakała, ale od mojego przyjazdu zamieniła za mną najwyżej dwa słowa, - Dziękuję, że przyjechałaś, Glorio. Wiem, że ona też jest ci wdzięczna, jeśli nawet nie pokazuje tego po sobie - powiedział Brennan. - Och, nie bądź głuptasem. Zostanę z nią dopóty, dopóki będzie chciała. Wiem, że przez ostatnie lata nie najlepiej się między wami układało... ale dla mnie zawsze była bardzo dobra, zwłaszcza kiedy zmarł twój wujek Malcolm. Nie sądzę, żebym dała sobie radę bez jej pomocy. - Ciotka spojrzała na Shiriey Brennan. - Zostawiam was oboje samych. Gdybyś mnie potrzebował, będę w bawialni. - Dziękuję - powiedział Brennan, ruszając w stronę fotela, na którym siedziała matka. - Witaj, Ray - pozdrowiła go pozbawionym emocji głosem, wpatrując się w jego odbicie w oknie. Przycupnął na skraju stojącego obok niej fotela. Nie objął jej to byłby pusty gest i oboje o tym świetnie wiedzieli. - Przykro mi z powodu Donalda - wyszeptał, jakby był dalekim krewnym. A jednak niejednokrotnie tak właśnie się czuł, zwłaszcza że zdawał sobie sprawę, jak bliskie stosunki łączą Donalda z matką. Jako dziecko zazdrościł bratu, w późniejszym wieku jakoś się z tym pogodził. - Wciąż pamiętam, jak bawiliście się na tym trawniku w Indian i kowbojów- powiedziała, wpatrując się pustym wzrokiem w przestrzeń. - Nigdy nie kłóciliście się, kto ma być kim. Ty zawsze byłeś kowbojem, on Indianinem. Ale Donald przyjmował na siebie niewdzięczne role, nawet jako dziecko. - Tyle że zawsze musiał wygrywać - przypomniał jej Brennan. - A ponieważ był starszym bratem, przychodziło mu to bez trudu. - Donald był najłagodniejszym dzieckiem, jakie znałam -odparła ostro matka. - Nigdy nie tknął cię palcem. To ty byłeś agresywny. Uderzyłeś go nawet raz w twarz i złamałeś nos. - Przynajmniej przestał się wtedy nade mną pastwić - stwierdził Brennan. - Nigdy się nad tobą nie pastwił - zaprotestowała z goryczą. - To była po prostu kolejna twoja próba zwrócenia na siebie uwagi. Brennan przygryzł wargę, żeby nie powiedzieć czegoś, czego później by żałował. Kiedy chodziło o Donalda, matka widziała zawsze tylko to, co chciała widzieć. Kiedy chodziło o niego, widziała tylko to, czego nie chciała widzieć w Donaldzie. I nic nie mogło tego nigdy zmienić. - Powiedziałaś już Jasonowi? - zapytał. - Jak mam oznajmić dziewięcioletniemu chłopcu, że jego ojciec nie żyje? - odparła i potrząsnęła powoli głową. - Nie, nie powiedziałam mu. Poszedł do kina z kolegą. Powiem mu, kiedy wróci do domu. Bóg jeden wie, jak to zrobię. - Chcesz, żebym to ja mu powiedział? - Skąd ta nagła troska o Jasona? - zjeżyła się. - Nigdy się nim przedtem nie przejmowałeś. - To nieprawda... - Wiesz dobrze, że to prawda - przerwała mu. W oczach stanęły jej łzy, ale szybko odzyskała nad sobą panowanie. - Prezent na urodziny albo na gwiazdkę to za mało, żeby uchodzić za dobrego stryjka. Nigdy nie próbowałeś go lepiej poznać. Po śmierci Gillian Donald musiał go sam wychowywać. Nie było to łatwe, a ty nie udzieliłeś mu żadnej pomocy. Jak często dzwonił do ciebie i prosił, żebyś zaopiekował się Jasonem podczas jego nieobecności? Ale ty byłeś zawsze strasznie zajęty, prawda? Brennan nie odpowiedział. Matka miała rację. Nigdy nie zaprzyjaźnił się z Jasonem. Miał zawsze taką samą wymówkę: niezbyt dobrze czuł się w obecności dzieci. Co do pewnego stopnia było prawdą. Lecz Jason za bardzo przypominał mu Gillian. A Gillian była jedyną kobietą, którą naprawdę w życiu kochał, i wątpił, czy kiedykolwiek o niej zapomni. Wiedział jednak, że za nic w świecie nie da matce satysfakcji, przyznając się do tego. - Porozmawiam z Jasonem - oznajmiła bardziej pojednawczym tonem. - A ty będziesz się musiał spakować. - Spakować? - zdziwił się, mierząc ją nieufnym spojrzeniem. - Dokąd się wybieram? - Kilka lat temu Donald zostawił mi szczegółowe instrukcje na wypadek, gdyby... - jej głos zadrżał - zginął w Amazonii. Chciał, żeby jego zwłoki zostały spalone zgodnie z tradycją Yanomamo w wiosce, która służyła mu za bazę od czasu, gdy tam po raz pierwszy pojechał. Nie wiem dlaczego, ale upierał się, żebyś to ty spełnił jego ostatnie życzenie. Shirley Brennan wyjęła z torebki zapieczętowaną kopertę i podała ją synowi. Widniało na niej jego nazwisko skreślone znajomym charakterem pisma Donalda. - Weź ją. W środku nie ma nic ponad to, co ci powiedziałam. Brennan wziął z wahaniem kopertę, otworzył ją i wyjął pojedynczą kartkę papieru. - Dlaczego nikt mi o tym wcześniej nie powiedział? - zapytał po przeczytaniu listu. - A kiedy był na to czas? W ciągu ostatnich dziesięciu lat spotykaliście się z Donaldem tylko wtedy, kiedy wpadałeś na kilka godzin w Święto Dziękczynienia albo Boże Narodzenie. I nawet wówczas prawie się do niego nie odzywałeś. - Tym bardziej tego nie rozumiem - stwierdził Brennan. - Tego właśnie chciał. Nie wiem dlaczego. Ale jeśli to dla ciebie taki problem... - Nie, to żaden problem - zaprzeczył. - To dobrze, bo zarezerwowałam już miejsce w samolocie do Miami na jutro rano. Będziesz tam musiał kilka godzin poczekać na lot do Manaus. Oba bilety odbierzesz rano w biurze United Airlines. Niestety Varig lata z Manaus do Boa Vista... tam właśnie znajduje się teraz ciało Donalda... tylko dwa razy w tygodniu, załatwiłam więc dla ciebie miejsce na pokładzie małego samolotu, który wozi zaopatrzenie dla leżących w tym rejonie górniczych wiosek. Pilot nazywa się Salinas i zgodził się służyć ci pomocą jako tłumacz. Będzie na ciebie czekał w Manaus. - Matka wyjęła z torebki kartkę i podała ją Brennanowi. - Tu masz godziny lotów. Będzie ci także potrzebna wiza. Rozmawiałam z ambasadą brazylijską. Dziś po południu obsłużą cię poza kolejnością. Będziesz musiał się zaszczepić na tężec, tyfus, żółtaczkę i dyfteryt, a także zacząć brać tabletki przeciw malarii. Doktor Robson zgodził się przy jąć cię jeszcze dzisiaj. Zamówiłam wizytę o trzeciej. - W porządku - mruknął Brennan, chowając instrukcje do kieszeni koszuli. Matka wskazała leżącą na stole kopertę. - Masz tu dwa tysiące dolarów. Weź je na wydatki. Brennan zabrał kopertę i zerknął na zegarek. - Muszę już iść. Będę miał dzisiaj mnóstwo spraw do załatwienia. Czy powiedzieć Glorii, żeby tu wróciła? - Nie, dziękuję - odparła cicho matka. Wezwę ją, kiedy będzie mi potrzebna. Ale teraz chcę przez chwilę być sama. Wychodząc, zamknij za sobą drzwi. Brennan pożegnał się z ciotką i ruszył do wyjścia, ale potem zmienił zdanie i zawrócił do oranżerii. Shirley Brennan kryła twarz w dłoniach, a jej ciałem wstrząsał niepowstrzymany szloch. Ray nie wszedł do środka, wiedząc, że matka może sobie pozwolić na płacz tylko, kiedy jest sama. A musiała przecież odreagować jakoś to nieszczęście. Odwrócił wzrok, mając wrażenie, że poprzez samą swoją obecność narusza jej smutek. Czy go widziała? Miał nadzieję, że nie. Ale kiedy wychodził z domu, ogarnęły go wyrzuty sumienia. Brennan był jednym z ostatnich pasażerów, którzy opuścili pokład lockheeda tristara po wylądowaniu na lotnisku Eduarda Gomeza w Manaus. Na krótko przed zejściem w dół pilot oznajmił, że temperatura na zewnątrz wynosi trzydzieści jeden stopni Celsjusza i Brennan oczekiwał, iż w twarz uderzy go fala lepkiej wilgoci. Z przyjemnym zaskoczeniem odkrył jednak, że niedawny deszcz oczyścił powietrze, które było gorące, lecz nie parne. Założywszy ciemne okulary, ruszył w ślad za innymi pasa żerami do budynku terminalu, gdzie stanął w kolejce do kon troli paszportowej. Po ostemplowaniu paszportu wsunął go do kieszeni na piersi, wszedł na halę przylotów i przyjrzał się uważnie niewielkiej gromadce ludzi czekających przy wyjściu. Trzydziestokilkuletni mężczyzna o potarganych sięgających do ramion czarnych włosach trzymał nad głową kawałek tek tury z nabazgranym czarnymi literami napisem BRANAN. Brennan podszedł do niego. - Salinas? - upewnił się. Facet wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Si... Jestem Salinas - odparł powoli. Pan Branan? - Brennan - poprawił go. - Ma pan bagaż? - Tylko to - dparł Brennan, wskazując swoją torbę. - Możemy iść. Samolot gotów. - Ile czasu zajmie nam lot do Boa Vista? - zapytał Brennan, ruszając za nim w stronę hali odlotów. - Dwie, może trzy godziny. Nie więcej. Ma pan w Boa Vista znajomego? - Znajomego? - zdziwił się Brennan. - Nie. Jadę tam po ciało brata. Wie pan o tym. - Nic nie wiem - odparł szybko Salinas. - - Poczekaj pan - powiedział Brennan, zatrzymując się w miejscu i łapiąc Salinasa za ramię. - Co to znaczy „nic nie wiem”? Zapłacono panu, żeby po przylocie do Boa Vista pracował pan dla mnie jako tłumacz. - Tłumacz? - Salinas wzruszył bezradnie ramionami. - Co to znaczy „tłumacz”? - Tłumacz. Ktoś, kto tłumaczy z jednego języka na drugi. - Brennan zaklął pod nosem, widząc na twarzy Salinasa tę samą bezradną minę. - Nie mówię po portugalsku, a ludzie w Boa Vista nie mówią po angielsku. Będzie więc pan mówił im, czego chcę, i powtarzał to, co odpowiedzą. - Ach, inteperator, teraz rozumiem. Ale nikt mi za to nie płacił. Zapłacono mi tylko za to, żebym zawiózł pana do Boa Vista. - Nie wierzę! - warknął Brennan. - Wszystko było podobno załatwione. W porządku, ile będzie kosztowało wynajęcie pana jako tłumacza? - Nie mogę być tłumaczem - odparł Salinas i dał krok do tyłu, widząc furię w oczach Brennana. - Mam samolot pełen towaru. Część wyładuję w Boa Vista, a resztę zabieram gdzie indziej. Jeśli tego nie zrobię, nie dostanę pieniędzy. Stracę zaufanie klientów i inni piloci przejmą mój interes. Dlatego muszę dostarczyć wszystko dzisiaj. Wrócę po pana za cztery dni. - Podniósł cztery palce, żeby upewnić się, że Brennan go dobrze rozumie. - Wtedy będę z powrotem w Boa Vista. Później nie wiem, kiedy tam przylecę. - Innymi słowy, jeśli nie będę mógł wyjechać z Boa Vista za cztery dni, odleci pan beze mnie? - zapytał Brennan. - Si, zgadza się. Brennan wziął głęboki oddech, żeby się uspokoić. - W porządku, nie może pan zostać ze mną w Boa Vista. Zna pan kogoś, kto będzie mi tam mógł pomóc? Salinas zastanawiał się przez chwilę, a potem potrząsnął głową. - Niektórzy znają trochę język Yanomamo. Ale nikt nie mówi po angielsku. - A taksówkarze? - nie dawał za wygraną Brennan. - Któryś z nich musi znać angielski. - Może któryś trochę mówi, ale ja nie znam taksówkarzy - odparł Salinas. - Znam pilotów. Oni nie mówią po angielsku. - Czy przed odlotem może mi pan pomóc znaleźć jakiegoś taksówkarza, który mówi po angielsku? - zapytał zdesperowany Brennan. - Nie mam czasu. Muszę lecieć gdzie indziej. - W porządku, ile to będzie kosztowało? - Brennan wyjął portfel z kieszeni dżinsów, otworzył go i wysunął pięć dwudziestodolarowych banknotów. - Starczy? Salinas wlepił wzrok w pieniądze. Amerykańskie dolary były zawsze mile widziane w Brazylii i wiedział, że może nieźle zarobić, wymieniając je na czarnym rynku. Górę wzięła chciwość. - Zapłaci pan dwieście dolarów - powiedział, spoglądając na portfel w dłoni Brennana. - Porozmawiam z taksówkarzami na lotnisku. - Za dwieście dolarów znajdziesz kogoś, kto będzie mógł dla mnie pracować jako tłumacz - uściślił Brennan. - Si, znajdę kogoś - zgodził się Salinas, sięgając po banknoty. Brennan cofnął rękę i schował pieniądze z powrotem do portfela. - Zapłacę, jak załatwisz. Nie wcześniej. - Nie ufa pan Salinasowi? - zdziwił się Brazylijczyk, przyciskając teatralnym gestem rękę do serca. - Żebyś wiedział, że ci nie ufam - mruknął Brennan. Salinas wyszczerzył pożółkłe od nikotyny zęby i poklepał go po ramieniu, jakby byli teraz starymi przyjaciółmi. - Lubię pana. Nie da się pan nabrać. Chodźmy. Pokażę panu samolot - powiedział, biorąc torbę Brennana. Salinas latał sfatygowanym jednopłatowym mooneyem M.22. Kiedyś stało w nim pięć foteli, ale poprzedni właściciel usunął trzy, żeby mieć więcej miejsca na ładunek. Brennan przystanął w pierwszej chwili w odległości kilku jardów od maszyny, mierząc nieufnym spojrzeniem poobijany kadłub i nie bardzo mając ochotę wejść do środka, ale Salinas nie zwrócił nawet uwagi na wahania pasażera. Kiedy zapuścił motor, Brennan wdrapał się do kabiny, zatrzasnął drzwiczki, sprawdził ramieniem, czy się przypadkiem same nie otworzą, i wepchnął torbę pod siedzenie. Salinas dał mu znak, żeby zapiął pasy, po czym połączył się z wieżą kontrolną i otrzymał pozwolenie na start. Pokazał Brenannowi podniesione kciuki i wytoczył się na boczny pas. Obawy Brennana co do stanu technicznego maszyny pogłębiła seria złowrogich metalicznych trzasków i chrobotów, które towarzyszyły ich powolnemu wznoszeniu się w przestworza. Rzucił zaniepokojone spojrzenie Salinasowi, ale nie doczekał się z jego strony żadnej reakcji. Poprawił się w fotelu; nie było odwrotu, jego los leżał teraz w rękach pilota. Próbując odgonić niespokojne myśli, spojrzał przez okno i po kilku minutach całkowicie pochłonęły go wspaniałe widoki. Na zachodzie błotniste bure wody Rio Negro wycinały szpetną bruzdę w ciągnącym się aż po horyzont zielonym dywanie bujnego lasu. Na wschodzie widać było potężną Rio Amazonas, której dzienny przepływ zaspokoiłby na dziesięć lat potrzeby Nowego Jorku. Dżungla upstrzona była dziurami wyciętymi przez plemiona budujące nową wioskę bądź też, w większych rozmiarach, przez pracujących na potrzeby tartaku drwali albo właścicieli rancz, poszukujących pastwisk dla swojego bydła. Brennan przypomniał sobie, jak przed paru miesiącami odwiedziła komisariat najmłodsza córka Lou Monksa, niezbyt tym faktem zachwyconego, i rozdała broszury wydane przez jedną z działających w Nowym Jorku grup ekologicznych. Wieczorem znalazł chwilę, żeby ją przeczytać. Pisali tam, że co sekunda w Ameryce Południowej wycinany jest jeden akr tropikalnej dżungli. Teren o wielkości Central Parku znika w ciągu piętnastu minut. Aż do tej chwili nigdy się nad tym nie zastanawiał, teraz jednak widząc, jak niszczeją wielkie połacie lasu, zawstydził się swojej bierności. Kiedy zbliżyli się do Boa Vista, zobaczył daleko na horyzoncie poszarpane górskie szczyty sięgające chmur. Wielu ludzi uważało to pasmo za nieoficjalną granicę między Brazylią i sąsiednią Wenezuelą. Tam leżał kraj Indian Yanomamo i kiedy Salinas podchodził do lądowania, Brennan zaczął rozmyślać, ile razy Donald odbywał tę podróż od czasu, gdy przybył do regionu Rorairama, by pracować wśród tego plemienia. Salinas siadł prawie idealnie na pasie startowym i zatrzymał się niedaleko półciężarówki zaparkowanej przy skraju lotniska. Brennan wysiadł z samolotu i już po paru sekundach pot spływał mu po twarzy. Zdumiała go liczba uzbrojonych żołnierzy patrolujących budynek dworca lotniczego. Salinas wyjaśnił mu, że przez Boa Vista wiedzie szlak przemytu kokainy, i dał do zrozumie nia, że powinien pozwolić mu mówić, gdy dotrą do kontroli paszportowej. Brennan nie spierał się; w samolocie opowiedział Brazylijczykowi, w jakich okolicznościach zginął jego brat. Przeszli bez problemów przez kontrolę paszportową, ale celnicy przeszukali dokładnie jego torbę. Kiedy wyszli z budynku, dopadło ich pięciu albo sześciu taksówkarzy, ale Salinas odprawił ich dumnym skinieniem ręki. Następnie wybrał jednego z nich i kazał mu podejść bliżej. Po krótkiej rozmowie mężczyzna wskazał ręką kierowcę, który siedział w taksówce z otwartymi drzwiami, czytając gazetę. - To jedyny taksówkarz znający angielski - oznajmił Salinas, zwracając się do Brennana. - Chodźmy, porozmawia pan z nim. Kierowca, który zauważył, że się zbliżają, złożył gazetę, cisnął ją na tablicę rozdzielczą, wysiadł z samochodu i sięgnął po torbę Brennana. Salinas rzucił mu kilka gniewnych słów i odprowadził parę kroków na bok. Po krótkiej dyskusji wrócił do Brennana. - Powiedział, że w porcie stoi statek, która nazywa się... - przerwał i posłał pytające spojrzenie kierowcy. - „Koniczynka” - dodał tamten. Kapitan mówić angielski. Nazywać się Kelly. - Stuknął się w pierś i wskazał na Brennana. - Amerykanin, ja zabrać ciebie... do Kelly? - Zgadza się, zabrać mnie do Kelly - mruknął Brennan, po czym zwrócił się do Salinasa i wetknął mu w dłoń dwieście dolarów. - Powiedziałeś, że będziesz tutaj za cztery dni. O której godzinie? - Rano - odparł Salinas i zerknął na zegarek. - Spotkamy się tutaj, na lotnisku. O dziesiątej. - Będę na ciebie czekał. - Teraz już lecę. Mnóstwo roboty. - Salinas ruszył z powrotem w stronę dworca, a potem obejrzał się i podniósł w górę rękę. - Ciao. Brennan pomachał mu w odpowiedzi. - Ile będzie kosztowała jazda do portu? - zapytał kierowcę. - Płacić dolary? - Mogę ci zapłacić w dolarach albo w twojej własnej walucie. - Nie... nasze pieniądze... niedobre. Muito problemu. Płacić dolary. - Ile? - powtórzył Brennan. - Pięć dolarów. Zawiozę cię do statek. - Zgoda. Brennan otworzył tylne drzwi, wrzucił do środka torbę i siadł na tylnym siedzeniu. - Skąd przyjechać, Americano? - zainteresował się kie rowca. - Z Nowego Jorku. - Jankes - stwierdził, szczerząc zęby, po czym zapalił silnik i ruszył do oddalonego o dwie mile centrum Boa Vista. Brennana zdziwiły rozmiary miasta, jego wysadzane drzewami aleje i mnogość ulic, które rozchodziły się w każdym możliwym kierunku. Wszędzie widać było jednak oznaki upadku. Liczne hotele i domy towarowe, które otwarto, gdy na początku lat osiemdziesiątych zaczęła się gorączka złota, były teraz zabite deskami i rzucała się w oczy nędza, zarówno wśród ludności napływowej, jak i Indian, których wielu musiało osiedlić się na tej betonowej pustyni, kiedy w imię postępu zniszczono ich domy. W uliczkach koło portu kręciły się w małych grupkach nieletnie prostytutki. Jak tylko przy krawężniku zwalniał jakiś samochód, któraś z dziewcząt podbiegała do drzwiczek, mając nadzieję, że uda jej się napełnić pusty brzuch. Taksówka minęła główną portową bramę i po przejechaniu kilkuset jardów skręciła w polną drogę, prowadzącą do nabrzeża, gdzie cumowali swoje statki nadrzeczni kupcy. Kierowca zatrzymał się przy „Koniczynce”. Brennan przyjrzał się uważnie sfatygowanej łodzi. Biały kadłub rozpaczliwie potrzebował świeżej warstwy farby, a wypisana zielonymi dużymi literami nazwa statku wyblakła od słońca. Wąski komin, nieużywany od czasu kiedy w maszynowni zainstalowano silnik Diesla, w kilku miejscach przerdzewiał na wylot. Indianin w szortach siedział na skraju pokładu, kiwając zwisającymi nogami i dłubiąc leniwie scyzorykiem w kawałku drewna. Gdy Brennan wysiadł z taksówki, podniósł na chwilę wzrok, a potem ziewnął i wrócił do swojej dłubaniny. Brennan zapłacił za kurs i przez chwilę odprowadzał spojrzeniem odjeżdżającą taksówkę. Kiedy odwrócił się z powrotem w stronę statku, zobaczył dwóch mężczyzn stojących w cieniu, czekających na załadunek skrzyń. Nie sprawiali wrażenia miejscowych; krótko ostrzyżone włosy i muskularne ramiona nadawały im wojskowy wygląd. Wyższy mógł mieć czterdziestkę, mniejszy trzydzieści parę lat. Obaj mieli czarne okulary, a niższy włożył na czarną koszulę kuloodporną kamizelkę. Podeszli do niego wolnym krokiem. - Pan ze Stanów? - zapytał wyższy. Akcent miał amerykański, ale Brennan nie potrafił zlokalizować stanu. - Zgadza się odparł. - Co pana tutaj sprowadza? - odezwał się jego towarzysz, silnie zaciągając. Brennan domyślił się, że pochodzi z Alabamy. - Szukam niejakiego Kelly. Czy to któryś z was? - Ja nazywam się Kelly - rozległ się z pokładu „Koniczynki” kobiecy głos z wyraźnym irlandzkim akcentem. Kelly McBride. Czego pan chce? Zaskoczony Brennan zmierzył uważnym spojrzeniem kobietę. Ocenił jej wiek na jakieś trzydzieści lat. Miała ładną, pozbawioną makijażu twarz i długie do ramion blond włosy, które związała w kucyk wystający z otworu w czarnej czapce z daszkiem. Pod workowatymi ogrodniczkami i obszernym białym T-shirtem kryła się całkiem zgrabna figura. - Zdałam egzamin? - zapytała z przekąsem, unosząc brwi w znaku zapytania. Jej głos wyrwał go z zamyślenia. Nagle zdał sobie sprawę, że gapi się na nią jak sroka w gnat. Roześmiał się zakłopotany. - Przepraszam, nie chciałem... to znaczy, chodzi o to... urwał. - Nie sądził pan po prostu, że jestem kobietą? - skończyła za niego zdanie. - Ale nie powiedział pan, czego chce. - Nazywam się Ray Brennan. Przyjechałem odebrać zwłoki mojego brata. - To ja go znalazłam, mniej więcej sto mil w górę rzeki - oznajmiła Kelly bardziej pojednawczym tonem. - Przykro mi. - Dziękuję. To pani również dokonała identyfikacji? - zapytał Brennan. Kelly pokiwała głową. - Musiała pani dobrze znać Donalda. - Dosyć dobrze - potwierdziła. - Dużo handluję z mieszkającymi przy rzece Indianami Yanomamo. Spotykałam się z nim za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżał. - Wszyscy tutaj znaliśmy Donalda - odezwał się wyższy z dwóch mężczyzn, wyciągając dłoń do Brennana. - Nazywam się Tom Caldwell. Proszę przyjąć moje kondolencje. - Dziękuję - odparł Brennan, ściskając jego dłoń. - A to jest Bobby Dixon - dodał Caldwell, wskazując głową swojego kolegę. - Co sprowadza was do tej dziury? zapytał Brennan. - Pracujemy jako konsultanci do spraw bezpieczeństwa na ranczu Eduarda Silvy - oświadczył Caldwell. - Musiał pan o nim słyszeć. Brennan potrząsnął głową. - Niestety nie. - To jeden z największych hodowców bydła w tym kraju - poinformował go Caldwell. - Ale jest nieco ekscentryczny. Żyje w odosobnieniu gdzieś koło Sao Paulo. Odkąd tu przyjechaliśmy, spotkałem go tylko kilka razy. Mieszkamy na największym z jego rancz. Leży mniej więcej trzysta mil na zachód od Boa Vista. - A pan? Co może nam pan powiedzieć o sobie? - zapytał Dixon. - Jestem gliniarzem. Pracuję w nowojorskiej policji. - Pamiętam, że Donald coś o tym mówił - stwierdziła Kelly. - Nie napomykał jednak o panu zbyt często. - Widocznie nie miał takiej potrzeby - odparł oschle Brennan. - Jak już powiedziałem, przyjechałem odebrać jego zwłoki. Problem polega na tym, że nie znam miejscowego dialektu. Taksówkarz przywiózł mnie tutaj, żebym znalazł kogoś, kto mógłby służyć mi pomocą jako tłumacz. Załatwienie formalności nie powinno potrwać zbyt długo. Caldwell wzruszył przepraszająco ramionami. - Przykro mi, ale nie mogę panu pomóc - oznajmił. - Bobby i ja musimy za godzinę lecieć z powrotem na ranczo. O ósmej wieczorem mamy tam umówione spotkanie. Ale Kelly mówi dobrze po portugalsku. Kelly spiorunowała wzrokiem Caldwella. Kiedy Brennan spojrzał na nią, uśmiechnęła się z przymusem. - Czekam właśnie na jednego z moich dostawców - powiedziała. Miał tu być dwadzieścia minut temu. - Jestem gotów zapłacić pani godziwą cenę, pani McBride - oświadczył Brennan. - Jeśli pani sobie życzy, w amerykańskich dolarach. Mam wrażenie, że to bardzo popularna waluta w tych stronach. - To dlatego, że brazylijska gospodarka schodzi na psy - mruknął Dixon. - Musimy już iść - odezwał się Caldwell. - Jeśli chcecie, możemy was podwieźć do kostnicy. Stoi przy drodze na lotnisko. Ale musicie się z nami zaraz zabrać. - To zależy od pani McBride - odparł Brennan, posyłając pytające spojrzenie Kelly. - Dobrze - zgodziła się po chwili. Jej oczy powędrowały do Caldwella. - Zanim odjedziemy, będę musiała powiedzieć załodze, co mają robić, jeśli pojawi się mój dostawca. Caldwell pokiwał głową na znak, że rozumie. - Niezły z niej numer - zwrócił się do Brennana, kiedy zniknęła. - Nie domyśliłby się pan tego po jej wyglądzie, ale ma mocniejszą głowę od większości mężczyzn. A ci kupcy znad rzeki potrafią chlać jak mało kto. Ich ulubionym napitkiem jest cachaca, bimber pędzony z trzciny cukrowej. Nie jestem w stanie tego dużo wypić, lecz na Kelly kilka kieliszków nie wywiera większego wrażenia. - Kiedy jest w mieście, często można ją znaleźć w jednym z portowych barów - dodał Dixon, po czym zsunął okulary na czoło i przetarł oczy kciukiem i palcem wskazującym. - Zakłada się z ludźmi, kto więcej wypije. Robi to wyłącznie dla forsy. Nigdy nie słyszałem, żeby przegrała. Brennan przyjrzał się „Koniczynce”. - Po co tu w ogóle przyjechała? - zapytał. Coś musi się za tym kryć. Jak długo tutaj jest? - Dziesięć lat - odparła Kelly ze szczytu trapu. - Z tego osiem jako szyper „Koniczynki”. Jakieś dalsze pytania? - Przepraszam mruknął Brennan.- To chyba odruchowe... ciekawość wynika z mojej pracy, - Nie jesteśmy w Nowym Jorku, panie Brennan - stwierdziła chłodno, schodząc na nabrzeże. - Nie mam zamiaru wtykać nosa w pańskie sprawy. Od pana oczekuję wyłącznie tego samego. Caldwell uśmiechnął się, widząc zakłopotaną minę Brennana, a potem ruszył w ślad za Dixonem, który szedł już w stronę czarnego mercedesa zaparkowanego przy opuszczonym magazynie. Brennan położył dłoń na ramieniu Kelly i zaraz cofnął ją, kiedy posłała mu wymowne spojrzenie. - Nasza znajomość zaczęła się niezbyt dobrze - odezwał się ze skruchą. - Nie miałem zamiaru pani obrazić, ale jeśli to zrobiłem, przepraszam. - Przeprosiny przyjęte. - Ile jestem pani winien? - zapytał, wyjmując portfel. - Niech pan to schowa - odparła i zaczekała, aż wsunie portfel z powrotem do kieszeni. - Nie będę zaprzeczać, że lubię zarobić parę dolców, ale to dotyczy wyłącznie interesów. Obraziłabym pamięć Donalda, przyjmując od pana pieniądze w takiej chwili. - Dziękuję - powiedział Brennan, siadając obok niej na tylnym siedzeniu mercedesa. Dixon zawiózł ich do miasta. Kostnica mieściła się w piętrowym budynku o szarej obskurnej fasadzie. Nad sklepionym wejściem widniał wyryty w kamieniu napis NECROTERIO DO BOA VISTA. W wychodzących na ulicę oknach wisiały dyskretnie zasunięte spłowiałe zasłony. Caldwell wymienił uścisk dłoni z Brennanem, a potem dał znak Dixonowi, który wrzucił pierwszy bieg i odjechał. Mercedes zniknął za rogiem. - Wszystkie kostnice wyglądają tak samo, prawda? - rzucił Brennan, przyglądając się budynkowi. - Domyślam się, że musiał się pan ich w życiu dużo naoglądać. - Zdecydowanie zbyt dużo - odparł Brennan, po czym wspiął się po schodach i pchnął frontowe drzwi. Ściany poczekalni wyłożone były białymi i czarnymi kafelkami. Na jednym z krzeseł siedziała starsza kobieta, wbijając martwy wzrok w podłogę. Podobne spojrzenie Brennan widział już w życiu wiele razy: było znakiem odrętwienia, po którym nieodmiennie przychodziła rozpacz. Ruszył za Kelly w stronę biurka, gdzie siedziała uśmiechnięta pielęgniarka. Kiedy Kelly wyjaśniła jej powód ich wizyty, kobieta wskazała im stojące przy przeciwległej ścianie plastikowe krzesła i podniosła słuchawkę telefonu. Po kilku minutach pojawił się mężczyzna w średnim wieku, ubrany w workowate spodnie i rozpięty biały fartuch, narzucony na podkoszulek. - To dyżurny patolog - oznajmiła Kelly, zamieniwszy z nim kilka słów po portugalsku. - Powiedział, że wszystkie papiery są już wypełnione. Musi pan tylko podpisać protokół odbioru zwłok Donalda. - Niech pani mu powie, że najpierw chcę zobaczyć ciało. I zapyta, czy to on przeprowadził sekcję. Kelly rozmawiała przez chwilę z patologiem. - Nie, to nie on - poinformowała Brennana. - W takim razie chcę również zobaczyć protokół sekcji zwłok - stwierdził. Ruszyli za patologiem słabo oświetlonym korytarzem i minąwszy wahadłowe drzwi, znaleźli się w obskurnej sali z otynkowanymi na biało ścianami. Brennana uderzył w nozdrza zapach unoszącego się w wilgotnym powietrzu formaldehydu. Patolog wysunął jedną z tkwiących w ścianie metalowych szuflad, na której leżały zwłoki okryte białym prześcieradłem, po czym ściągnął je z twarzy denata i wyszedł po protokół sekcji. Brennan dał krok do przodu, a potem zatrzymał się. Kelly dostrzegła w jego oczach wahanie. - Dobrze się pan czuje? - zapytała. - Oczywiście - odparł ponuro. Jako gliniarz dobrze wiedział, jak postępować z krewnymi ofiar. Sekret polegał na tym, żeby zachowywać dystans, nigdy nie dać się zaangażować w cudze sprawy. Teraz zorientował się, jak trudno jest przejść tych kilka kroków, które dzieliły go od brata. Nie łączyły go przecież z nim przesadnie bliskie stosunki. Do diabła, bliżej związany był z kolegami zabitymi podczas akcji, a w ich wypadku nigdy nie miał problemów z opanowaniem własnych emocji. Skąd więc te nagłe obiekcje? Czy wynikały z faktu, że Donald był jego bratem? Czy też z poczucia winy świadomości, że zmarł skłócony z młodszym bratem, mimo że tyle razy usiłował się z nim pogodzić po śmierci Gillian? Brennan poczuł jednocześnie gniew i zakłopotanie. Gniew, ponieważ nie potrafił zapanować nad własnymi emocjami. Zakłopotanie, ponieważ wiedział, że znalazł w sobie słaby punkt. Po chwili odsunął od siebie te myśli ani miejsce, ani czas nie były odpowiednie na robienie sobie wyrzutów. Patolog stał w drzwiach, obserwując go. Kelly trzymała w ręku protokół sekcji. Brennan poprosił o chirurgiczne rękawice, a potem wziął głęboki oddech i podszedł do otwartej szuflady. Na twarzy Donalda widać było wyraźnie obrażenia, które mogły powstać w ciągu kilku godzin po śmierci, kiedy ciało zderzało się z różnymi płynącymi z prądem rzeki przedmiotami. Przyglądając się odbarwionym policzkom brata, nie czuł już żadnych emocji, ale specjalnie go to nie zdziwiło. Zdołał powrócić do swojej roli beznamiętnego nowojorskiego gliniarza. To nie był jego brat; miał przed sobą kolejne zwłoki w kostnicy. Tylko tak mógł sobie z tym poradzić. Przekręcił głowę Donalda na bok. Nad lewym uchem znajdowała się rana, wokół której wygolono włosy. - Co piszą w protokole o ranie na głowie? - zapytał. - Wgniecenie czaszki, w wyniku którego powstał... Kelly urwała na chwilę. - Przepraszam, ale nauczyłam się portugalskiego w osiedlach nad rzeką. Nie używa się tam na ogół medycznej terminologii. - Prawdopodobnie wewnętrzny krwotok - powiedział Brennan, zerkając na protokół. -Na ogół powstaje w wyniku potężnego uderzenia. - Piszą tu coś o silnym uderzeniu w czaszkę potwierdziła. - I że tego rodzaju wewnętrzne krwawienie powoduje zwykle chwilową utratę przytomności. I jeśli uderzenie nastąpiło, kiedy znajdował się w wodzie, mogło to być prawdopodobnym powodem utonięcia. - To tylko jedna z teorii - mruknął Brennan, odsuwając dalej prześcieradło. - Mógł też zostać uderzony, zanim wpadł do wody. - Chce pan powiedzieć, że ktoś go zamordował? - zapytała z niedowierzaniem. Brennan nie odpowiedział na jej pytanie. Przyglądał się uważnie rękom brata. Też były posiniaczone, ale jego uwagę zwróciły liczne drobne skaleczenia na przedramionach i dłoniach. Zapytał Kelly, co ma o nich do powiedzenia patolog. - Że podrapał się prawdopodobnie o krzaki albo spadając ze skarpy do wody - odparła. - Możliwe - zgodził się Brennan. - Co piszą tam na temat płuc? - Były spuchnięte i wypełnione wodą. Zaobserwowano też purpurowe nacieki na dużej powierzchni... przepraszam, nie znam tego słowa. - Chodzi pewnie o opłucną - stwierdził. - To błona, która pokrywa płuca. Purpurowe plamki na opłucnej świadczą, że śmierć nastąpiła w wyniku utonięcia. - Piszą tutaj, że woda była również obecna w przełyku i żołądku. - Czy przeprowadzono test okrzemkowy? - Nie mam pojęcia, co to znaczy nie tylko po portugalsku, ale i po angielsku -zaprotestowała. - Okrzemki to gatunek alg, występują w wodzie wyjaśnił. - Przemieszczają się wraz z krwią po całym ciele tonącego tak długo, jak długo bije jego serce. Jeśli okrzemki znajdujemy w takich częściach ciała, jak wątroba czy mózg, stanowi to niezbity dowód, że dana osoba utonęła. Ale jeśli ktoś był martwy, zanim wpadł do wody, okrzemki docierają najwyżej do płuc, nigdzie indziej, ponieważ ustaje krążenie krwi. - Jak na gliniarza dużo pan wie o patologii - stwierdziła. - Uczestniczyłem w wielu sekcjach zwłok - odparł beznamiętnym tonem. - Zapytam go - powiedziała. Patolog wziął od niej protokół i pokazał odpowiedni fragment. - Zrobili ten test. W próbkach pobranych z nerek, wątroby oraz mózgu stwierdzono obecność okrzemek. - W takim razie zgadzam się z ich wnioskami. Donald utonął - stwierdził Brennan, zakrywając z powrotem prześcieradłem twarz brata. Kelly zamieniła kilka słów z patologiem, który potem wyszedł z pomieszczenia. - Protokół odbioru zwłok podpiszemy w recepcji oznajmiła. - W takim razie chodźmy - odparł Brennan, zdejmując jednorazowe rękawiczki i wyrzucając je do stojącego przy drzwiach kosza na śmieci. - Uważa pan, że kryje się za tym coś więcej, prawda? - zapytała. - Chyba nie - mruknął. - Zachowuję się po prostu jak typowy gliniarz. Jeśli nawet coś było nie w porządku, nie mamy na to żadnych dowodów. Skaleczenia na dłoniach i przedramionach mogły rzeczywiście powstać, kiedy łapał się gałęzi, spadając ze skarpy. Dokładnie tak, jak piszą w protokole. - A rana na głowie? - Mógł uderzyć głową w kłodę, wpadając do wody. To całkiem możliwe, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że utonął w wyniku wewnętrznego krwotoku. - Brennan pchnął wahadłowe drzwi i ruszył w ślad za Kelly korytarzem. - A jeśli nawet dostał czymś w głowę, zanim wpadł do wody, nie sądzi pani chyba, że brazylijska policja wyśle do dżungli ekipę śledczą, żeby przesłuchać Indian Yanomamo na podstawie tak nikłych dowodów? W Nowym Jorku na pewno uznalibyśmy to za nieszczęśliwy wypadek. - Co pan teraz zrobi? - zapytała. - Chce pan wrócić z ciałem Donalda do Ameryki? - Nie odpowiedział. Nie ma pani może ochoty zarobić trochę forsy? Powiedzmy, pięćset amerykańskich dola rów. W gotówce. - Za co mianowicie? - odparła ostrożnie. Zanim jednak Brennan zdążył odpowiedzieć, w drzwiach pojawił się patolog z tekturową teczką. Kelly patrzyła, jak Brennan składa podpisy w miejscach zaznaczonych ołówkiem, a potem odbiera od niego dokumenty. Brazylijczyk poinformował ją, że termin odbioru zwłok powinni uzgodnić z pielęgniarką. - Co pan zamierza zrobić? - zapytała po jego wyjściu. - Na pewno ma to coś wspólnego z tymi pięciuset dolarami, które właśnie mi pan zaproponował. Brennan wskazał jej ręką dwa najbliższe krzesła. Kiedy usiedli, opowiedział o życzeniu Donalda, który zgodnie z tradycją Yanomamo chciał zostać spalony w wiosce, gdzie mieszkał po przyjeździe z Ameryki. - Jestem gotów zapłacić pani pięćset dolarów za przewiezienie tam ciała. Mam zapisaną nazwę wioski... - Znam ją - przerwała mu nieco obcesowo. - Dużo z nimi handluję. - Czy mam rozumieć, że z transportem ciała mogą być jakieś kłopoty? - Nie - odparła. - Dopłynięcie tam zajmie „Koniczynce” od dwóch do trzech godzin. Problemy mogą się wyłonić, kiedy się tam zjawimy. - Jakie problemy? - Będzie pan musiał uzyskać zgodę tuxuana na odbycie ceremonii pogrzebowej w wiosce. To ich wódz. - Nie wydaje się pani zbytnio przekonana, że uda mi się ją otrzymać. - Donald mógł mieszkać wśród Yanomamo bardzo długo, ale nigdy nie był uważany za jednego z nich. I w ciągu tych dziesięciu lat, które tu spędziłam, nigdy nie słyszałam, żeby Yanomamo urządzili tradycyjny pogrzeb jakiemuś naba. Tu xuana może zgodzi się zrobić wyjątek dla Donalda, ale za bardzo bym na to nie liczyła. - To oznacza, że będziemy może musieli przywieźć zwłoki z powrotem do Boa Yista i załatwić ich transport do Stanów - stwierdził znużonym tonem Brennan. Kelly wstała z krzesła i zaczęła chodzić po poczekalni, zastanawiając się nad jego propozycją. Pięćset dolarów. Mogła nimi spłacić najbardziej pilne długi. A po wizycie niezbyt sympatycznych pistoleiros, którzy przypomnieli jej, że nie uiściła ubiegłotygodniowej spłaty, wiedziała, że następnym razem nie skończy się na ustnym ostrzeżeniu. Pięćset dolarów było całkiem niezłą ceną, ale... - Siedemset pięćdziesiąt i pokrywa pan również koszty paliwa - oświadczyła. Płatne z góry. A jeśli tuxuana nie zgodzi się na pogrzeb w wiosce, przewiezienie ciała Donalda z powrotem do Boa Yista będzie pana kosztowało kolejne dwieście pięćdziesiąt. - Czy w tych dwustu pięćdziesięciu mieści się również koszt paliwa? - zapytał z przekąsem Brennan. - Naturalnie. Nie jestem taka małostkowa - odparła, wypychając językiem policzek. - Takie są moje warunki, panie Brennan. Może je pan przyjąć albo odrzucić. - Obawiam się, że nie mam wyboru - powiedział Brennan. - Czy może pani załatwić przewiezienie ciała Donalda na swój statek? - dodał po chwili. - Jestem pewna, że coś się zorganizuje - stwierdziła. - Będzie to pana oczywiście dodatkowo kosztowało. - Dlaczego wcale mnie to nie dziwi? - Te pieniądze nie są dla mnie - wyjaśniła. - Będziemy musieli przekupić jednego z kierowców kostnicy, żeby przewiózł zwłoki do portu. - O jakiej sumie mówimy tym razem? Kelly wzruszyła ramionami. - Pięćdziesiąt dolarów powinno wystarczyć. Brennan wyjął pieniądze i wręczył jej. - Chce pani teraz te siedemset pięćdziesiąt? - Może mi pan zapłacić na statku odparła, po czym zamieniła parę słów z pielęgniarką. - Mają tu dzisiaj kilku wolnych kierowców - powiedziała, zwracając się z powrotem do Brennana. - Pielęgniarka mówi, że siedzą w pawilonie za głównym budynkiem. Możemy skorzystać z bocznej bramy. - Podeszła do drzwi i obejrzała się przez ramię. - No, idzie pan? - Jak pani sobie życzy - odparł Brennan, ruszając w ślad za nią. Kelly domyśliła się, że coś jest nie w porządku, kiedy w światłach ambulansu ukazały się leżące na nabrzeżu przed „Koniczynką” porozbijane skrzynki. Siedziała obok kierowcy, a Brennan z tyłu, przy zwłokach swojego brata. Kazała kierowcy otworzyć tylne drzwi i wysiadła. Idąc szybko w stronę trapu, czuła pod stopami zmiażdżone owoce. Nagle jej uwagę zwrócił jakiś ruch. Skręcając gwałtownie w bok, zobaczyła dwie postaci wyglądające zza skorodowanego metalowego kontenera, który pozostawiono na nabrzeżu kilka miesięcy wcześniej. Na chwilę zamarło w niej serce, ale potem odetchnęła z ulgą, widząc w padającym z pokładu świetle, że to członkowie jej załogi. Dwaj Yanomamo spoglądali niespokojonym wzrokiem w stronę ambulansu. - Jesteś chora, Rasha? - zagadnął jeden z nich. - Nie, potem wam wszystko wyjaśnię - odparła. - Co tu się stało? - zapytała, wskazując ręką rumowisko. - Dostawca przyszedł zaraz po tym, jak odjechałaś z naba, ale kiedy chciał rozładować skrzynie, pojawił się pistoleiro i je porozbijał - powiedział drugi Indianin. Próbowaliśmy go powstrzymać, ale miał broń. Dostawca przestraszył się i odjechał. Pistoleiro tylko się z niego śmiał. Potem wszedł na statek i oznajmił, że tam na ciebie zaczeka. Zeszliśmy na brzeg, żeby cię ostrzec. - Co to za facet? zapytała. - Jeden z tych, którzy byli tu poprzednio. - Czego on chce? Termin następnej spłaty upływa dopiero w przyszłym tygodniu. - Kelly przyjrzała się rozbitym skrzynkom. - Zapłaciłam już za tę dostawę. I co teraz? Indianie wymienili zakłopotane spojrzenia: nie zrozumieli jej, bo ostatnie zdania powiedziała w swoim ojczystym języku. - Jakieś kłopoty? - odezwał się zza jej pleców Brennan. - Nic, z czym nie potrafiłabym sobie poradzić - odparła niechętnie. - O co chodzi? nalegał. Wyjaśniła mu w skrócie, co się stało, po czym odwróciła się do stojącego bliżej Indianina. - Mówisz, że pistoleiro jest na statku? - Tak, Rasha. Ma ze sobą butelkę cachaca. Brennan złapał ją za ramię, kiedy wchodziła na trap. - Co pani, do diabła, wyprawia? Ten obwieś ma najwyraźniej złe zamiary, a pani chce tak po prostu wejść na pokład i stawić mu czoło? Dlaczego nie chce pani puścić mnie pierwszego? - Potrafię o siebie zadbać - odparła, po czym wyrwała ramię z jego uścisku i wmaszerowała na pokład. Zajrzała do sterówki, zabrała stamtąd zmodyfikowaną dubeltówkę kaliber 12, którą trzymała za sterem, następnie podeszła do otwartego włazu i zaczęła cicho schodzić po drewnianych schodkach. Na dole przystanęła na chwilę, zastanawiając się, co robić dalej. Po lewej stronie był składzik, po prawej jej własna kajuta, oddzielona od korytarzyka zrobioną z prześcieradła zasłoną. Odsunęła ją na bok. Nie było go tam. Nagle zaskrzypiała za nią podłoga ktoś postawił stopę na obluzowanej desce i zanim zdążyła się odwrócić, napastnik złapał ją brutalnie od tyłu i przycisnął jej ręce do boków. Dubeltówka upadła. Poczuła w nozdrzach odór taniego alkoholu. Chciała się wyrwać, ale mężczyzna był od niej silniejszy. Wepchnął ją do kabiny, rzucił na wąską koję i wcisnął twarz w poduszkę. Udało jej się przekręcić głowę na bok i złapać oddech, lecz on wcisnął jej kolano w plecy i krzyknęła z bólu. Jego palce wbijały się w jej ciało. Walczyła niczym lwica, ale nie była w stanie się uwolnić. A potem poczuła, jak jego ręka wsuwa się pod nią, szukając piersi. Wierzgnęła rozpaczliwie, lecz on zaśmiał się z pogardą, złapał za pierś przez materiał ogrodniczek i zaczął ją miętosić. Nagle poczuła, jak się z niej zsuwa. Chwilę później usłyszała głuche uderzenie i jęk bólu. Obróciwszy się, spostrzegła Brennana. Stał nad mężczyzną, który klęczał na podłodze, trzymając się za krwawiący nos. Brennan podniósł dubeltówkę, trzasnął go w głowę kolbą i facet legł nieprzytomny u jego stóp. Brennan przeszukał go i wyjął rewolwer z kabury z tyłu spodni. - Nic się pani nie stało? - zapytał. - Chyba nie - odparła słabo. Brennan obrócił w dłoniach dubeltówkę. - Skąd pani ją ma? - Kupiłam przed kilku laty od Yanomamo. Nie mam pojęcia, skąd ją wzięli. Prawdopodobnie sprzedał im jakiś garimpeiro. - To wilson, profesjonalna broń, używana przez federalne oddziały ochrony świadków. - Wierzę panu na słowo, ale nie działa i nigdy nie działała. Służy mi jako straszak. Nie potrzebuję jej zbyt często, lecz dobrze jest mieć coś takiego na pokładzie. - Moim zdaniem ktoś ukradł ją w Stanach. Używa pani skradzionej broni, a to w świetle prawa stanowi przestępstwo - oświadczył z uśmiechem, wręczając jej z powrotem dubeltówkę. - Jest pan gliniarzem, niech mnie pan aresztuje - odpaliła, a potem zerknęła na dwóch Indian, którzy pojawili się u szczytu schodków. - Nic mi nie jest zapewniła ich. Ich oczy powędrowały ku leżącej na podłodze nieprzytomnej postaci, a potem ku Brennanowi. Obaj wyszczerzyli zęby w uśmiechu aprobaty. - Chcesz, żebyśmy go wyrzucili do wody, Rasha? - zapytał jeden z nich. - Zostawcie go na nabrzeżu - poleciła. - A potem zabierzcie ciało z ambulansu i wnieście na pokład. - Jakie ciało? - zdziwił się Indianin. - Zróbcie po prostu, co mówię, później wam wszystko wyjaśnię. - Wypływamy jeszcze dzisiaj? - pytał dalej Yanomamo. - Powiedziałaś, że zostaniemy tu aż do rana. - Pamiętam, co powiedziałam. Ale nastąpiła zmiana planu. Wyjaśnię wam wszystko w drodze. Teraz pozbądźcie się tego lixo oznajmiła, określając pistoleiro pogardliwym mianem śmiecia. Brennan odsunął się na bok, kiedy dwaj Indianie złapali pod pachy i wywlekli nieprzytomnego mężczyznę na pokład. - Ma pani bardzo interesujących przyjaciół stwierdził z przekąsem. - Po prostu mnie zaskoczył - odparła, wzruszając ramionami. - Ale na pewno popełniłby w końcu jakiś błąd. A wtedy bym go załatwiła. Potrafię o siebie zadbać. Udawało mi się to całkiem nieźle przez ostatnie dziesięć lat. Niech pan o tym pamięta. - Dobrze, zapamiętam to sobie, kiedy następnym razem będzie panią próbował zgwałcić jakiś pijany łajdak - rzucił Brennan, kierując się w stronę schodów. - Zaczekaj, Ray! zawołała. Brennan zatrzymał się zaskoczony tym, że zwróciła się do niego po imieniu. Kelly z zakłopotaniem obracała w dłoni złotą bransoletkę. - Handlując wzdłuż rzeki, dowiedziałam się bardzo szybko, że mogą tu przetrwać tylko najsilniejsi. Jeśli wpadnie pan w kłopoty, nikt panu nie pomoże. Dlatego trzeba się samemu nauczyć dbać o siebie - stwierdziła, po czym zdjęła z głowy czapkę i rzuciła ją na koję. - Nie przywykłam liczyć na to, że ktoś uratuje mnie z opresji. Ale to wcale nie znaczy, iż nie jestem wdzięczna za to, co pan dla mnie dziś zrobił. Dziękuję - powiedziała cicho, a potem minęła go i wyszła na pokład. Brennan przez dłuższy czas nie ruszał się z miejsca. Zauważył w niej jakieś ukryte głęboko, obolałe miejsce, które przypominało mu samego siebie. Teraz nie pilnował się już tak bardzo jak ona, ale kiedyś, w ciągu pierwszych kilku lat po odejściu Gillian, skrył się za obronnym murem. Po dziś dzień go nie rozebrał i dopiero od niedawna wiedział, kogo może wpuścić do środka, a kogo odtrącić. Kelly nie miała tego wyboru. Nie miała, jeśli chciała przetrwać w rządzonym przez mężczyzn świecie. Ostatnie lata musiały być dla niej ciężkie i dlatego zapewne postanowiła nie ufać nikomu. W ten sposób unikała wszelkich nieporozumień. Więc dlaczego wpuściła do środka jego? To go zaintrygowało. A może chodziło o coś więcej? Znał ją dopiero od kilku godzin, ale nie potrafił zaprzeczyć, że jest atrakcyjna. Pomyślał o innych kobietach, z którymi spał po odejściu Gillian. At rakcyjnych kobietach, z którymi spędzał najwyżej kilka godzin, nie znając na ogół ich nazwisk. Tak było lepiej. Wszystkie stanowiły idealne partnerki na jedną noc. Bez żadnych zobo wiązań. Zaspokajał z nimi swoje cielesne potrzeby. Nic więcej. Jeśli chodzi o Kelly, wyglądało to inaczej. Skarcił się w duchu, że rozmyśla o takich sprawach w chwili, gdy powinien opłakiwać brata. A może tłumił w ten sposób uczucia, które dały o sobie znać, kiedy zobaczył ciało Donalda w kostnicy? Poczuł się osamotniony i zdezorientowany. Nie chciał, żeby te luźne myśli ułożyły się w jakąś sensowną całość. Pragnął je po prostu od siebie odsunąć. Ale wiedział, że to się nie uda. Chroniące go niegdyś mocne mury stały się nagle bardzo słabe, gotowe rozsypać się przy najlżejszym dotknięciu. Poczuł się naprawdę bezbronny... Brennan trzymał się z boku przez całą podróż, nie wynikało to jednak wyłącznie z jego własnego wyboru. Kelly stała bez przerwy za sterem, mimo że któryś z Indian mógł ja w każdej chwili zastąpić. Statek przecinał powoli miedziane wody Rio Brance, a on siedział na biegnącej wzdłuż rufy drewnianej ławce i przyglądał się scenerii przesuwającej się przed jego oczyma. Miał wrażenie, że z buszu wyskoczą zaraz półnadzy wojownicy i biegnąc do brzegu w maskach pomalowanych na jaskrawe wojenne kolory, zaczną rzucać dzidami w przepływający statek tak jak to się działo w podrzędnych filmach z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, które oglądał w dzieciństwie. Widział jednak tylko chlapiące się w wodzie dzieci i ich matki piorące ubrania w rzece. Wołały coś do stojącej za sterem Kelly, a ona machała im w odpowiedzi. Brennan też machał, ale dzieci odprowadzały go nieruchomym spojrzeniem. Raz zobaczył na brzegu kilka kajmanów wylegujących się w ostatnich promieniach słońca. Nie poruszyły nawet jedną łapą, kiedy je mijali. Na niebie nad statkiem zawisały co jakiś czas szkarłatne ary lub żółtopierśne tukany, żeby po chwili zniknąć nad zielonym baldachimem liści po lewej albo prawej stronie rzeki. Dobiegające z głębi dżungli dźwięki nagradzały z nawiązką brak bogatszych wrażeń wzrokowych; Brennan słyszał niezborne pohukiwanie wyjców, ochrypłe skrzeczenie papug i gardłowy ryk polującego jaguara. Dopiero czując w nozdrzach zapach przyrządzanego na dziobie dania, zdał sobie sprawę, jak bardzo jest głodny jego ostatnim posiłkiem był lekki lunch na wysokości trzy dziestu tysięcy stóp nad Atlantykiem. Nie bardzo wiedział, czego się spodziewać, kiedy jeden z Indian przyniósł mu talerz z całą pewnością czegoś pikantnego i egzotycznego, ale nie kurczaka z ryżem i fasolą, czyli feijoada. Uważane powszechnie za narodowy posiłek Brazylijczyków danie było łatwe do przygotowania, lecz nie pasowało zupełnie do miejsca, w którym się znalazł. Nie zmniejszyło to jednak w niczym jego apetytu; zmiótł w ciągu krótkiej chwili zawartość talerza i wytarł resztki sosu cienką kromką kukurydzianego chleba. Potem dostał kubek cafezinho mocnej i słodkiej czarnej kawy. Chociaż wypił ją tylko z kropelką mleka, okazała się ku jego zaskoczeniu całkiem smaczna. Zdziwiła go prędkość, z jaką w tropikach zapada zmierzch. Zaledwie przed minutą odległy szafranowy horyzont rozświetlała płonąca zorza, a chwilę później ziemię otulił gęsty zmrok. Nadejściu nocy towarzyszyła nowa symfonia dźwięków oraz inwazja moskitów. Brennan rozgniótł kilka na ramieniu i zbiegł szybko pod pokład po spray przeciwko komarom. Powróciwszy na górę, podszedł do otwartej sterówki. Kelly nie odrywała oczu od ciemnej powierzchni rzeki. - Komary?- mruknęła, wyczuwając zapach chemikaliów. - Zgadza się - potwierdził. - Ale pani jest chyba na nie, uodporniona. - Wyssały ze mnie całą krew już dawno temu - odparła. Pan też się po jakimś czasie uodporni. Ale to wcale nie znaczy, że niepotrzebnie się narażam. Wciąż biorę leki przeciw komalarii, zwłaszcza latem. Moskity są wtedy najgorsze. Ciszę, która nastąpiła po jej słowach, przerwał jeden z Indian, wołając coś do swego towarzysza. - Jesteśmy już niedaleko shabono - oznajmiła Kelly. - Za kilka minut ją pan ujrzy. - Shabono? - zdziwił się Brennan. - Tak nazywa się indiańska wioska. Chociaż właściwie bardziej przypomina duży dom, w którym każda rodzina ma swoje mieszkanie. Zobaczy pan, co mam na myśli, kiedy tam przycumujemy. Stojący na dziobie dwaj Indianie zaczęli głośno pokrzykiwać i wymachiwać rękami. Po chwili w odległości kilkuset jardów w górę rzeki ukazała się polana, na której kręcili się ludzie z pochodniami w rękach. Płomienie rzucały nierówne cienie na ich twarze. - Możemy z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że całe shabono wie już o naszym przybyciu - stwierdziła Kelly. - Czy pani załoga pochodzi z tej wioski? - zapytał. Nie. Ich shabono leży jeszcze dalej w górę rzeki. W tej chwili między dwiema społecznościami trwa konflikt. Parę tygodni temu grupa Indian z drugiej wioski porwała stąd kilka dziewcząt. Od tego czasu sytuacja się zaostrzyła, ale me doszło do żadnych starć. Przynajmniej na razie. Słyszałam jednak, że dużo osób namawia miejscowego tuxuana, żeby poprowadził wyprawę odwetową i odbił dziewczęta. - Zrobi to? - zainteresował się Brennan. - Chyba tak. Kiedy uzna, że nadeszła odpowiednia pora - odparła. - Narażony został na szwank honor plemienia. A honor jest bardzo ważny dla Yanomamo. - Czy nic im się tutaj nie stanie? - zaniepokoił się Brennan, kiedy jeden z Indian stanął na rufie, szykując się do rzucenia kotwicy. - Tych dwóch błaznów wszędzie spotyka się z gościnnym przyjęciem - stwierdziła, uśmiechając się lekko - a poza tym ich domem jest teraz „Koniczynka”. Statek dopłynął do brzegu i Brennan usłyszał stłumiony plusk w momencie, gdy Indianin zarzucił kotwicę. Drugi Yanomamo opuścił trap i na pokład wbiegło natychmiast kilka osób, które czekały na polanie. Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, gestykulując i przekazując sobie najświeższe wiadomości. Brennan patrzył, jak Kelly z łatwością zbiega na brzeg, On sam nie czuł się tak pewnie trap nie miał zabezpieczającej poręczy i kołysał się łagodnie pod jego nogami. Jedynym sposobem było pochylić głowę i szybko zbiec na dół. Wszystko szło dobrze do momentu, gdy poślizgnął się na mokrej desce i musiał zanurzyć stopę w wodzie, żeby nie runąć twarzą w błoto. Stojący za Kelly Indianie wybuchnęli gromkim śmiechem, a Brennan zaklął pod nosem, wyciągając przemoczoną nogę z wody i gramoląc się niezgrabnie na brzeg. - To dobry sposób na przełamanie pierwszych lodów - stwierdziła z uśmiechem Kelly. - I na skręcenie kostki - mruknął. Spostrzegł, że mężczyźni uważnie mu się przyglądają, ale nie próbują się zanadto zbliżyć. Dwaj mieli na twarzach i klatkach piersiowych czerwony pigment i trzymali w rękach dzidy. Pozostali trzej dzierżyli pochodnie. Wszyscy byli nadzy, jeśli nie liczyć cienkiego bawełnianego sznurka, który opasywał ich w biodrach i owijał napletek. - Niech pan się przestanie gapić - syknęła Kelly. - Naprawdę się gapiłem? - odpowiedział zaskoczony. - Czy to jest tak niewygodne, jak wygląda? - Chyba tak - odparła. - Czy zdarza się, że sznurek spada? - Czasami, ale niezbyt często. To powód do wielkiego wstydu. Dlatego większość Yanomamo nosi teraz opaski na biodra albo szorty, jeśli uda im się dostać je w misjach. To jedna z niewielu shabono, gdzie przestrzega się starych plemiennych tradycji. Większość innych ucywilizowała się w ciągu ostatnich lat. Dlatego właśnie Donald postanowił się tu osiedlić. Mógł dzięki temu obserwować tryb życia, z którym trudno zetknąć się gdzie indziej. Czterej Yanomamo zeszli z pokładu „Koniczynki”. Jeden z członków załogi niósł torbę Brennana, którą po zejściu na brzeg postawił na ziemi. W tym momencie inni, którzy zachowywali się do tej pory z należnym respektem, rzucili się na torbę niczym dzieciaki otwierające prezenty w gwiazdkowy wieczór. W ciągu paru sekund jeden porwał dżinsy Brennana, drugi jego walkmana, trzeci kilka podkoszulków. Raport z sekcji zwłok rozsypał się w powstałym zamieszaniu i Brennan zaczął gorączkowo zgarniać kartki, które lądowały na błotnistym gruncie. Kelly usiłowała protestować, ale została odsunięta na bok przez Indianina, który wyciągnął z torby przybory toaletowe i wyrzucił na ziemię ich zawartość. Brennan przecisnął się przez tłum, chcąc odzyskać torbę, lecz Yanomamo zamierzył się na niego dzidą. Nie myśląc wiele, Brennan chwycił ozdobne drzewce, wykręcił je mocno, aż Indianin stracił równowagę, po czym wyrwał mu dzidę i cisnął do wody. Kelly złapała go za rękę i odciągnęła od Indian, którzy sformowali nagle wokół nich wrogie półkole. Zamieniła z nimi kilka słów i w końcu się cofnęli. - Co pan wyprawia? Chce pan dać się zabić? - skarciła Brennana. - To ich shabono. Musi pan dostosować się do obowiązujących tu zwyczajów. - Czy do ich zwyczajów należy również okradanie podróżnych z bagażu? - Mają zwyczaj wymieniać towary z przybyszami - odparła Kelly. - Okazali się w tym może zbyt gorliwi, ale taka już jest ich natura. - Mogła mnie pani ostrzec, że wydarzy się coś takiego - mruknął Brennan. - Dobrze, że nie włożyłem tam pistoletu, który zabrałem temu obwiesiowi w Boa Vista. A swoją drogą twierdziła pani chyba, że w tej wiosce zachowuje się stare tradycje. Co, do diabła, mają zamiar zrobić z walkmanem albo na przykład z dżinsami? - Przehandlują je na inne towary. Na brzegu pojawili się tymczasem kolejni Yanomamo, wśród nich dzieci czepiające się kurczowo matek. Brennan uświadomił sobie nagle, że dwaj mężczyźni, którzy opróżnili jego torbę, zniknęli, zabierając ze sobą swoje łupy. Miał już zamiar wspomnieć o tym Kelly, kiedy zobaczył, że wracają w towarzystwie trzeciego. Podeszli do pozostałych trzech i mężczyzna zaczął ich niemiłosiernie besztać. W którymś momencie wskazał palcem Brennana, lecz na niego nie spojrzał. Słuchając tyrady swego towarzysza, Indianie skulili ramiona i zwiesili ze wstydem głowy. Kiedy skończył, położyli należące do Brennana przedmioty obok torby i wycofali się chyłkiem do wioski. To tuxuana - oznajmiła Kelly. - Jest na nich wściekły za to, że narobili mu przed panem wstydu. Zabrali panu rzeczy i nie zaoferowali niczego w zamian. Wymierzył im już karę: nie będą mieli prawa handlować z panem, kiedy zostanie pan zaproszony do shabono. Brennan oczekiwał, że tuxuana pojawi się niczym jakieś leśne bóstwo, we wspaniałym wielobarwnym pióropuszu, wymalowanymi na całym ciele abstrakcyjnymi wzorami, ale wódz nie różnił się na pierwszy rzut oka od swoich współplemieńców. Amerykanin czuł się rozczarowany, prawie oszukany. Kelly wyjaśniła wodzowi, dlaczego przywiozła Brennana do wioski o tak późnej porze. Ten wysłuchał jej w milczeniu, co jakiś czas zerkając na przybysza. Odpowiadając, zwrócił się bezpośrednio do Brennana, który również ani na chwilę nie odrywał od niego wzroku, mimo że nie miał pojęcia, o czym mowa, i kusiło go, żeby poprosić Kelly o tłumaczenie. - Wódz z żalem dowiedział się o śmierci Donalda - oznajmiła, kiedy tuxuana przestał mówić. - Traktował go jak własnego brata i trudno sobie tutaj wyobrazić większy komplement. Powiedział, że Donald był dobrym myśliwym, zwłaszcza gdy polował z łukiem na małpy. Był również dobry dla dzieci, którym będzie go bardzo brakowało. Stwierdził, że Yanomamo nie palą normalnie zwłok naba w swoim shabono, ale dla Donalda uczyni wyjątek. Osobiście dziwię się, że to zrobił, lecz świadczy to, jak bardzo poważano tutaj Donalda. Wódz postawił jednak pewien warunek. Podczas ceremonii będzie pan musiał przestrzegać wszystkich ich zwyczajów. - Co to konkretnie oznacza? - zapytał nieufnie Brennan. - Jako najbliższy krewny Donalda będzie pan musiał zapalić stos. Przewiduje pan z tym jakieś problemy? - Nie - odparł Brennan. - Czy jest jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć? - Kiedy popioły ostygną, krewny zmarłego zabiera kości ze stosu i kruszy je na proch. To też będzie musiał pan zrobić. Do kruszenia kości używają specjalnej żerdzi. - Co dzieje się później z prochami? - Zostają wykorzystane podczas bardziej skomplikowanej ceremonii, w której wezmą udział mieszkańcy innych shabono. Można chyba powiedzieć, że to coś w rodzaju ich stypy. Ale odbędzie się ona długo po pana wyjeździe. Zawiadomienie innych wiosek zajmie co najmniej kilka tygodni. - I to wszystko? - W zasadzie tak. Z pewnością będzie pan musiał wykonać kilka dziwacznych czynności, ale dowie się pan o nich w trakcie pogrzebu. Jeden z mieszkańców wioski będzie opłakiwał zmarłego przez miesiąc po pogrzebie. Dużo przy tym zawsze krzyków i zawodzenia. Nie mówimy zresztą o miesiącu kalendarzowym. Yanomamo określają czas na podstawie fazy księżyca. - Nie mają systemu liczbowego? - zdziwił się Brennan. - Owszem, ale składa się tylko z trzech liczb: jedynki, dwójki i liczby większej niż dwa. Tak to wygląda. W handlu to może być koszmar, może mi pan wierzyć. - Wierzę - odparł Brennan. - Wygląda na to, że tuxuana chce zamienić ze mną kilka słów. Niech pan zapakuje z powrotem swoje rzeczy. Brennan wepchnął garderobę do torby i zaczekał na Kelly, - Zostaliśmy zaproszeni do shabono - oznajmiła po powrocie. - Mieszkańcy oczekują, że pan z nimi pohandluje, Ale tuxuana chce panu najpierw coś pokazać. Brennan, któremu wręczono pochodnię, ruszył za wodzem. Przez jakiś czas szli brzegiem rzeki, a potem skręcili w ścieżkę wyciętą w gęstym buszu i nagle znaleźli się na polanie, po środku której stało shabono. Z zewnątrz wyglądało niczym duży owalny dom, po wejściu do środka zorientował się jednak, że składa się z wielu mniejszych kwater, zajmowanych przez oddzielne rodziny. Każde mieszkanie wyznaczały wbite w ziemię, stojące mniej więcej osiem stóp od siebie cztery słupy dwa niższe z tyłu, dwa wyższe z przodu. Między nimi rozwieszone były hamaki. Każda rodzina była odpowiedzialna za swój własny odcinek dachu wznoszącego się na wysokość dwudziestu pięciu stóp. Skomplikowana konstrukcja z żerdzi i gałęzi związana była grubymi mocnymi pnączami i pokryta grubą warstwą liści. Poszczególne kwatery oddzielone były od siebie kilkoma stopami wolnej przestrzeni i wychodziły na otwarty centralny plac, na którym odbywały się wszelkie uroczystości i uczty. Tuxuana wszedł wraz z Brennanem i Kelly do shabono i zatrzymał się niedaleko wejścia. Między dwoma słupami wisiał tu pojedynczy hamak, a w kącie obok dwóch poobija nych walizek leżało kilka zeszytów z oślimi uszami. Brennan rozpoznał walizki należały do jego brata. Tu właśnie musiał mieszkać Donald, kiedy przebywał w wiosce. Tuxuana szepnął coś cicho do Kelly, tak jakby bał się, że Brennan może go usłyszeć. - Wódz prosi, żeby pan tu przenocował - powiedziała Kelly. - Wyjeżdżając, może pan zabrać to, co pan chce, z rzeczy Donalda. Wszystko, co pan zostawi, zostanie podzielone między mieszkańców wioski. Tuxuana nie ma pojęcia, co jest w walizkach. Po śmierci Donalda nie pozwolił ich nikomu dotykać. Brennan otworzył pierwszą walizkę i w nozdrza uderzył go nieprzyjemny zapach. - Domyślam się, że w zeszłym tygodniu nie miał czasu oddać rzeczy do prania - mruknął. W drugiej walizce znalazł trochę czystych ubrań, przybory toaletowe, lusterko do golenia i mały magnetofon z mikro fonem. W środku była kaseta. Cofnął ją i puścił od początku. Usłyszał pojedynczy męski głos, śpiewający melodię o cichym hipnotycznym brzmieniu, a potem drugi męski głos, trochę silniejszy. Pierwszy śpiewak zaczął śpiewać coraz głośniej, żeby zagłuszyć drugiego. Wyglądało to prawie, jakby szli ze sobą w zawody. - Waiyamou. Brennan spojrzał na wodza, który stał w wejściu ze smutnym uśmiechem na twarzy. - Co on powiedział? - zapytał. - To rodzaj rytualnej pieśni, której słuchają po uczcie spożytej wspólnie z mieszkańcami sąsiedniego shabono odparła Kelly. Jeden z mężczyzn recytuje monolog, a drugi musi przewidzieć, jaka będzie jego treść i spuentować ją dowcipną ripostą. Trwa to jakieś dwadzieścia, trzydzieści minut, a potem zamieniają się rolami i pieśń intonuje drugi mężczyzna. Później jeden z nich zostaje na placu i wybiera spośród tłumu kolejnego partnera. Waiyamou może się ciągnąć przez kilka godzin. - W takim razie lepiej to zabiorę - powiedział Brennan. - Wezmę także jego zeszyty. Moja matka będzie wiedziała, komu je oddać na uniwersytecie. - Nie przypuszczałam, że Donald był zatrudniony na jakimś konkretnym uniwersytecie - stwierdziła zaskoczona Kelly. - Prowadził co jakiś czas wykłady na Columbia University. Tam właśnie zrobił dyplom. Finansowali dużą część jego badań. On pisał dla nich w zamian sprawozdania, które publikowali i sprzedawali innym uczelniom. Uważał się chyba za kogoś w rodzaju Indiany Jonesa. - Brennan przerwał na chwilę, żeby sprawdzić jej reakcję. - Wie pani chyba, kto to jest Indiana Jones? - Przebywam tutaj od dziesięciu lat, nie od urodzenia - odparła, wydymając wargi. Tuxuana znów jej coś powiedział i Kelly wskazała ręką torbę leżącą u stóp Brennana. - Niech pan lepiej wybierze kilka rzeczy przeznaczonych na handel. Ubrania są tutaj na ogół w cenie. Kupią je od nich garimpeiros. Dobrze widziane są również wszelkiego rodzaju nowinki; bardzo łatwo je potem sprzedać. - Może zainteresuje ich walkman? - zapytał Brennan. - Donald pokazał go im przed kilku laty. Z początku byli przekonani, że złe duchy zmniejszyły muzyków i wsadziły ich za karę do pudełka. Kiedy jednak Donald zademonstrował, jak to działa, nagrywając ich głosy i potem je puszczając, urok nowości szybko prysł. Od tego czasu nagrania stały się dla nich chlebem powszednim: dlatego właśnie udało mu się zgromadzić tyle materiału na taśmach. Ale niech pan go im zaoferuje. Za walkmana powinni dostać dobrą cenę. Brennan odłożył na bok ubranie na zmianę i wsunął do jednego z zeszytów raport z sekcji zwłok, po czym podążył w ślad za Kelly na plac, pośrodku którego zasiadł już tuxuana i kilku członków plemienia. Za ich plecami tłoczyli się inni mieszkańcy wioski. Brennana poproszono, żeby usiadł, i zrobił to, krzyżując nogi i rozkładając przed sobą swoje rzeczy. Za dżinsy dostał wspaniały, ręcznie malowany pięciostopowy łuk; za dwa T-shirty tępą maczetę i gliniany garnek, a za walkmana naszyjnik z zębów aligatora. Kiedy targi dobiegły końca, wódz wskazał ręką torbę. Brennan pozwolił mu zajrzeć do środka i wódz wyjął kosmetyczkę z przyborami toaletowymi. Przez chwilę w niej grzebał, a potem zmarszczył brwi, wziął do ręki elektryczną golarkę i wyciągnął ją w stronę Brennana, który wcisnął przełącznik. Tuxuana rzucił golarkę na ziemię i wycofał się na bezpieczną odległość. Po chwili wziął od jednego ze swoich ludzi dzidę i zaczął szturchać brzęczący cicho przyrząd. - Nie widzieli nigdy elektrycznej maszynki do golenia? - zapytał Brennan, zwracając się do stojącej za nim Kelly. - Na to wygląda - odparła, a potem dała krok do przodu i wyłączyła urządzenie. Na placu rozległ się zbiorowy pomruk aprobaty. Kelly wyjaśniła wodzowi, do czego służy maszynka, i udała, że goli własny policzek. Brennan wziął ją od niej i zgolił kilka włosków na przedramieniu. Tuxuana otworzył usta ze zdziwienia, a potem uśmiechnął się do Brennana i wyciągnął rękę po golarkę. Brennan wręczył mu ją. Wódz wydał jakieś polecenie stojącej za nimi kobiecie, która szybko się oddaliła. Po chwili wróciła z niewielkim przedmiotem owiniętym w kawałek materiału. Tuxuana położył go ostrożnie na ziemi przed Brennanem i dał mu znak ręką. Brennan rozwinął zawiniątko. W środku była pozłacana zapalniczka z wyrytymi z boku inicjałami DB. - Nie mogę tego wziąć - powiedział Brennan. - To droga zapalniczka. A za maszynkę dałem zaledwie kilka dolarów na zeszłorocznej wyprzedaży u Macy’ego. - W przeciwieństwie do nas Yanomamo nie interesuje pieniężna wartość przedmiotu -wyjaśniła. - Liczy się dla nich to, czy dana rzecz okaże się przydatna w życiu codziennym albo czy uda się ją wymienić na coś, czego chcą. Golarka będzie prawdopodobnie wzbudzała ich ciekawość przez kilka dni. Kiedy wszyscy się z nią zapoznają, odłożą ją na handel. - Kelly wzięła od Brennana zapalniczkę i obróciła ją w dłoni. - Dziwię się, że tuxuana chce ją panu oddać. Pamiętam, jak mówił, że kupił ją od Donalda w zeszłym roku. Od tego czasu codziennie zapalał nią ognisko. Bardzo się do niej przywiązał. Musi pan ją wziąć - stwierdziła z naciskiem, oddając mu zapalniczkę. - Odmawiając, tylko go pan obrazi. Wódz chce, żeby ją pan przyjął. Brennan skinął głową, dziękując wodzowi, a potem zebrał z ziemi swój dobytek i schował go z powrotem do torby. Tuxuana poczekał, aż mieszkańcy się rozejdą, po czym zamienił kilka słów z Kelly i odszedł, zaciskając w dłoni elektryczną golarkę. - Między dwoma mieszkańcami wioski doszło niedawno do konfliktu oznajmiła Kelly. Jeden oskarża drugiego o to, że spał z jego żoną. Romanse między nieżonatymi mężczyznami oraz żonami tych, którzy polują przez większość dnia, zdarzają się dość często, ale tym razem mąż wyzwał rywala na pojedynek. Będą się bili maczugami. Chodzi o to, żeby zmusić przeciwnika do poddania się. Ale Yanomamo są bardzo dumni. Wolą cierpieć fizyczny ból aniżeli upokorzenie, które towarzyszy klęsce. Dlatego tylu z nich ma na głowach blizny po pojedynkach. Nie wiedzą po prostu, kiedy przestać. Dwaj przeciwnicy wyszli na plac z dwu różnych kwater, obaj otoczeni tłumem swoich zwolenników, niczym wchodzący na ring bokserzy. Każdy miał w ręku maczugę, której długość Brennan oceniał na mniej więcej osiem stóp i która przypominała zaostrzony w węższym końcu kij bilardowy. Starszy mężczyzna, prawdopodobnie mąż, namaścił wygoloną głowę czerwoną farbą, która podkreślała liczne przecinające ją głębokie blizny. Jego przeciwnik był znacznie młodszy i miał bujną czuprynę. Z zakłopotaniem zbliżył się do wodza, który stał teraz pośrodku placu. Brennan sądził, że tuxuana wygłosi kilka słów do przeciwników, niczym sędzia dający ostatnie instrukcje przed walką, on jednak nie odezwał się ani słowem i wycofał się do swojej siedziby. W przeciwieństwie do innych mieszkańców wioski w wewnętrznych sporach nie popierał żadnej ze stron. Mąż wyzwał głośno na pojedynek przeciwnika, po czym wbił swoją maczugę w ziemię, oparł się o nią niczym o laskę i pochylił głowę, przygotowując się do przyjęcia pierwszego uderzenia. Młodszy mężczyzna rąbnął z całej siły maczugą w odsłoniętą czaszkę. Jego poplecznicy wydali okrzyk radości, kiedy pod mężem na chwilę ugięły się kolana, on jednak szybko odzyskał równowagę, złapał swoją maczugę za cieńszy koniec i trzasnął w głowę młodszego. Po chwili doszło do drugiej wymiany uderzeń, ale żaden z mężczyzn nie miał najmniejszej ochoty się poddać. Brennan uświadomił sobie nagle, że brutalna walka regulowana jest przez zasady moralne, które rzadko widuje się gdzie indziej. Żaden z uczestników nie okazywał złości ani otwartej wrogości do przeciwnika. Każdy czekał na swoją kolej, aby zadać uderzenie. Był to pojedynek ludzi honoru. Trzecie uderzenie męża zraniło kochanka i krew pociekła po jego twarzy. Jej widok sprawił radość zwolennikom męża i rozjuszył pozostałych. Między grupami widzów doszło do szarpaniny, która rychło zmieniła się w ogólną bijatykę, kiedy w ruch poszły kolejne maczugi. Jeden z Indian wyrwał z ziemi słup podtrzymujący dach i rzucił się do walki, wymachując nim na wszystkie strony. Po chwili z ziemi wyrwany został kolejny słup i Brennan musiał się szybko ewakuować, bo w dół runął fragment dachu. Walki przeniosły się do kwater mieszkalnych i nagle zorientował się, że stoi w kącie chaty obok kilku mężczyzn walczących wściekle, nie zwracających na niego kompletnie uwagi. Musiał się stamtąd czym prędzej wynosić. A potem zobaczył przed chatą Kelly i patrzył z podziwem, jak biegnie do niego pomiędzy furkoczącymi w powietrzu maczugami. Złapała go za rękę, pokazała, żeby się schylił, i wyprowadziła z pola walki we względnie bezpieczne okolice głównego wejścia do shabono. - Zapomniałam wspomnieć, że te pojedynki wymykają się czasami spod kontroli - stwierdziła ze złośliwym uśmieszkiem. - Tak to pani nazywa? - odparł Brennan, przyglądając się z niedowierzaniem mieszkańcom wioski, walczącym z coraz większym zapałem. - W Nowym Jorku uznano by to za poważne rozruchy. Do ich stłumienia wezwano by brygady antyterrorystyczne. - Nic im się nie stanie, naprawdę - zapewniła. - Skończy się na bólu głowy i kilku siniakach. Bardzo rzadko zdarza się, żeby ktoś został poważnie ranny podczas walki na maczugi. To świetny sposób na rozładowanie emocji. Brennan odciągnął ją na bok, kiedy grupa wymachujących maczugami Indian przebiegła w niebezpiecznie bliskiej odległości. - Chodźmy, niech załatwią to między sobą - powiedziała. - Mam na pokładzie „Koniczynki” trochę cachaca. Brennan ruszył wraz z nią przez polanę, a potem brzegiem rzeki. Pamiętał, co powiedział mu po południu w porcie Caldwell. - Potrafi pani podobno pić to świństwo bez żadnych widocznych efektów ubocznych - stwierdził. - Kto to panu powiedział? - Kelly zatrzymała się przy trapie, a potem pokiwała powoli głową. - Tom Caldwell, prawda? Jeszcze z nim pogadam mruknęła gniewnie. Mówi o mnie tak, jakbym była nałogową alkoholiczką. Czasami rzeczywiście idę w zawody z innymi kupcami, kto może więcej wypić. To łatwy sposób, żeby dorobić sobie na boku. I nietrudno ich pokonać. Połowa to patentowani pijacy. Nie wytrzymują długo, jeśli narzuci im się odpowiednie tempo. A ja rzeczywiście mogę tego dużo wypić. Jeśli przypomni pan sobie swój najgorszy w życiu kac i pomnoży go przez dziesięć, wtedy będzie pan miał przybliżone pojęcie o tym, co się dzieje z człowiekiem, kiedy przesadzi z cachaca. Piję jej dużo, kiedy jestem naprawdę bez grosza. Brennan patrzył, jak Kelly wspina się z łatwością na pokład. W końcu wziął głęboki oddech, postawił stopę na trapie i po pięciu krokach znalazł się na górze. - Zejdźmy do mojej kabiny - zaproponowała. Brennan ruszył za nią i zatrzymał się niepewnie w progu. Mógł usiąść tylko w dwóch miejscach; na pojedynczej koi lub stojącym w kącie fotelu na biegunach. Kelly wskazała mu dłonią łóżko. - Niech pan spocznie - powiedziała, siadając na wyściełanym siedzeniu fotela i klepiąc czule jego poręcze. - Mam go... niech pomyślę... chyba od czterech lat. Od śmierci Reubena. Był kupcem tak jak ja... handlował tutaj przez całe dorosłe życie. Za każdym razem, kiedy odwiedzałam go na statku, pozwalał mi na nim siadać, a potem zapisał mi fotel w testamencie. Był jedną z niewielu rzeczy, które po nim zostały, po tym jak wierzyciele odebrali swoje długi. Zabrali również sam statek. Ale przekonałam się przed wielu laty, że handel tutaj nie jest zbyt lukratywnym zajęciem. - Więc po co pani się tym zajmuje? - zapytał. Kelly otworzyła barek i wyjęła z niego butelkę i dwie szklanki. - Niech pan mi wskaże zawód, który daje więcej niezależności i który można wykonywać w bardziej egzotycznym miejscu - powiedziała, otwierając butelkę. Nalała do szklanek dwie niewielkie miarki bezbarwnego płynu. - Pieniądze nie są tutaj takie ważne - stwierdziła, podając mu jedną z nich. - Dopóki zarabia pan dosyć, żeby utrzymać statek na wodzie i mieć trochę dla siebie, wszystko jest w porządku. Chodzi o jakość życia, której nie sposób znaleźć nigdzie indziej, - Podniosła w jego stronę szklankę. - Slainte. - Co to znaczy? - zapytał. - To w dialekcie gaelickim -. Na zdrowie. - Na zdrowie - odparł z krzywym uśmiechem, podnosząc do ust szklankę. Uśmiech spełzł mu z ust, gdy łyknął kilka kropel. Wciągnął w płuca powietrze i zazgrzytał zębami. Al kohol palił go w gardle niczym kaskada płynnego ognia. Dopiero po kilku sekundach odzyskał głos i podniósł w górę szklankę. - Co to jest, do diabła? Odpady toksyczne? - Nie jest pan pewnie daleki od prawdy - odparła, śmiejąc się z jego zbolałej miny. - I pani pije to dla przyjemności? - zapytał, po czym odstawił szklankę na nocny stolik. - Jeśli nie ma pani nic przeciwko, zrezygnuję chyba dzisiaj z drinków. - Mam trochę bourbona - pocieszyła go. - Jack Daniel’s. Donald przywiózł mi kilka butelek w zeszłym roku, Myślałam po prostu, że chce pan spróbować miejscowego specjału. - Powiedzmy, że spróbowałem - odparł, biorąc od niej butelkę whiskey Jack Daniel’s i czystą szklankę. - Chyba przywykłam do tego smaku - stwierdziła zamyślona, obracając w palcach szklankę, a potem podniosła ją do warg i wypiła do dna. - Wróci pani kiedyś do Irlandii? - zapytał, nalewając sobie bourbona. - Nie - odpowiedziała twardym tonem, odstawiając szklankę na barek. Zadał to pytanie bez zastanowienia. W momencie kiedy zaczynał już łapać z nią kontakt, ponownie się przed nim zamknęła. Przeklinał w duchu własną głupotę. Caldwell uprzedził go, że Kelly nigdy nie mówi o swojej przeszłości. Więc dlaczego, do cholery, nie mogłeś się opanować, upominał sam siebie. Choć raz w życiu przestań się zachowywać jak gliniarz. Kelly nie jest podejrzaną i to nie jest przesłuchanie. Jeśli chcesz się o niej czegoś dowiedzieć, zaczekaj, aż sama się przed tobą otworzy. - Zapali pan? - zapytała, przerywając niezręczne milczenie i podając mu otwartą paczkę mariboro. - Nie, dziękuję. - Ja wypalam tylko dwa dziennie - stwierdziła, wyjmując papierosa. - Jednego rano przy kawie. I drugiego wieczorem. Najczęściej na pokładzie, kiedy „Koniczynka” stoi na kotwicy. To idealne zakończenie dnia. - Kiedyś wypalałem sześćdziesiąt dziennie - przyznał Brennan - ale dziesięć lat temu z tym zerwałem. Z dnia na dzień. - Nie będzie panu przeszkadzało? - zapytała. - Nie, skądże odparł, po czym wyjął zapalniczkę, którą dostał od wodza, i podał jej ogień. - Co sprawiło, że tak nagle zerwał pan z nałogiem? - zapytała. - Kobieta. Potrafi pani w to uwierzyć? - Chociaż mówiąc to, ponuro się uśmiechnął, w jego głosie zabrzmiała niespodziewana wrogość. - Miała na imię Gillian - dodał trochę spokojniej. - Chyba nie ta sama... - zaczęła Kelly i urwała, kiedy Brennan pokiwał smętnie głową. - Ta sama - mruknął. - Nie miałam pojęcia. - To nie było coś, czym Donald mógłby się pochwalić. Poznałem to po sposobie, w jaki próbował zawrzeć ze mną pokój po śmierci Gillian. Ale mnie to nie interesowało, nie po tym, co zrobił do spółki z moją matką. Powie pani pewnie, że czerpałem jakąś perwersyjną satysfakcję z patrzenia, jak cierpi. Potępiała mnie za to zgodnie cała rodzina, ale bardzo łatwo jest kogoś oceniać, kiedy nie zna się wszystkich faktów. A oni ich nie znali. Zresztą ich opinie, z wyjątkiem może ciotki Glorii, nigdy nie miały dla mnie większego znaczenia. W ciągu całego tego okresu była moim jedynym sojusznikiem. Utrzymuję z nią o wiele bliższe stosunki niż z własną matką. - Co sprawiło, że jesteś wobec niej tak wrogo nastawiony? - zapytała Kelly, nie odrywając wzroku od jego twarzy i podając mu butelkę Jacka, żeby mógł napełnić pustą szklankę. Brennan nalał sobie potężną porcję. Wiedział, że nie musi opowiadać Kelly o Gillian, ale czuł się w jej obecności dziwnie swobodnie. Normalnie nie pozwoliłby kobiecie mówić sobie po imieniu po tak krótkiej znajomości, ale teraz gotów był odsłonić przed nią swoją duszę. Nic o niej w zasadzie nie wiedząc. Dotąd nie zwykł nikomu się zwierzać no, może oprócz swego partnera, Lou Monksa. Nie potrafił tego wy tłumaczyć, ale miał jej ochotę o wszystkim opowiedzieć. - Zerwaliśmy ze sobą przez moją matkę - oświadczył. - Najgorsze było to, że planowała wszystko od samego początku. Ja nic jej nie obchodziłem. Miała na uwadze wyłącznie dobro Donalda. Zrobiła, co tylko mogła, żeby ich ze sobą zeswatać i pozbyć się mnie ze sceny. - Przez chwilę przyglądał się swojej szklance. - Czy Donald pokazał ci jakieś zdjęcia Gillian? - zapytał. Kelly pokiwała głową. - Była olśniewająca. Wyglądała, jakby przed chwilą zeszła z wybiegu dla modelek - mruknęła. - Kompletnie się od siebie różniliśmy. Ale powiadają przecież, że miłość jest ślepa, prawda? Łączyła nas bardzo silna fizyczna więź i dzięki temu chyba zapominaliśmy, jak bardzo jesteśmy inni. Próbowałem zmniejszyć dzielącą nas intelektualną przepaść, czytając książki o sztuce, lecz patrząc z perspektywy, chciałem chyba stać się osobą, którą widziała we mnie Gillian. Z całą pewnością nie byłem samym sobą. Donald miał z nią o wiele więcej wspólnego ode mnie. Studiował na dobrej uczelni. Był oczytany. Bardzo inteligentny. Prezentował na pewno odpowiedni rodzaj umysłu, żeby zafascynować Gil lian. I tak się właśnie stało. - Brennan opróżnił jednym haustem połowę szklanki. - Byliśmy zaręczeni tylko... - Byliście zaręczeni? - zapytała z niedowierzaniem Kelly. - Zaręczyliśmy się trzy miesiące po pierwszym spotkaniu. Kolejny impulsywny krok z mojej strony. Ale byłem wtedy o wiele młodszy. Jeśli może to stanowić jakieś usprawiedliwienie. - Brennan uśmiechnął się ze smutkiem. - Byliśmy już od sześciu tygodni zaręczeni podjął po chwili kiedy po raz pierwszy zauważyłem, że się ode mnie oddala. Powtarzała, że wszystko jest w porządku. A ja jak ostatni głupiec wierzyłem jej. Trzy tygodnie później przyszli do mnie oboje. Wtedy właśnie wybuchła cała bomba. Przykro mi, Ray, ale zakochałam się w Donaldzie. Nie chcieliśmy tego, tak się po prostu ułożyło. A tak przy okazji, masz tu z powrotem swój zaręczynowy pierścionek. Nie będę go już potrzebowała. Po sześciu miesiącach wzięli ślub. Donald prosił mnie nawet, żebym został jego drużbą. Nie mogłem w to uwierzyć. Nie poszedłem na wesele. Zamiast tego uderzyłem ostro w gaz i o mało nie wdałem się w bójkę z facetem, który urządzał sobie z kumplami kawalerski wieczór. Gdyby mój partner nie zjawił się w odpowiednim momencie i nie wyciągnął mnie z baru, nieźle bym oberwał. Zważywszy na to, jak się za chowywałem, całkiem zasłużenie. - To normalne, że byłeś zdenerwowany. - To nie był tylko jeden wybryk. Kiedy mnie porzuciła, zacząłem pić na umór. Litowałem się nad sobą. To właśnie trudno wybaczyć. Powinienem wziąć się w garść, nie pozwolić się tak zeszmacić. Ale wtedy patrzyłem na to zupełnie inaczej. Wiem teraz, że nie chciałem po prostu spojrzeć w oczy prawdzie. Nie byłem odpowiednim mężczyzną dla Gillian. - Brennan podniósł rękę, nie pozwalając jej sobie przerwać. - Wiem, co chcesz powiedzieć, ale nie bój się, nie zamierzam uprawiać samokrytyki. Nie spełniłem jej oczekiwań. Uważała, że zasługuje na coś lepszego. Tyle że nie otrzymała tego wcale od Donalda. I na tym polega chyba największa ironia losu. Po tym, jak ze mną zerwała, prawie się z nią nie kontaktowałem, ale wiem, że była bardzo nieszczęśliwa w małżeństwie. Trudno się zresztą temu dziwić, biorąc pod uwagę, że Donald spędzał tutaj co roku sześć miesięcy. Interesowała go tylko jego praca. Została z nim jedynie z powodu dziecka. - Wciąż jesteś w niej zakochany, prawda? - zapytała po krótkim milczeniu Kelly. - Wciąż ją kocham, ale nie jestem w niej zakochany. To duża różnica. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek udało mi się to z siebie wyrzucić, gdybym nawet chciał. Jej śmierć sprawiła mi wielki ból. Chyba większy niż Donaldowi. Nie poszedłem na pogrzeb, co dało mojej rodzinie kolejne argumenty przeciwko mnie. Zostałem oskarżony o egoizm i nieczułość, ponieważ nie wsparłem Donalda w momencie, kiedy mnie najbardziej potrzebował. Ale jak już powiedziałem, łatwo jest kogoś potępiać, gdy nie zna się wszystkich faktów. Gdyby znali prawdę, może nie byliby wobec mnie tak krytyczni. Nie wiem. I szczerze mówiąc, mało mnie to obchodzi. Kelly zgasiła papierosa, odsunęła się do tyłu w fotelu i zaczęła obracać w ręku bransoletkę, starannie unikając kontaktu wzrokowego z Brennanem. - Coś nie daje ci spokoju, prawda? - zapytał. - Nie, dlaczego? - zaprzeczyła szybko. - Masz zwyczaj bawić się tą bransoletką, gdy coś cię nie pokoi. Zauważyłem, że robiłaś to po tym, jak zaatakował cię ten drań. - Jesteś bardzo spostrzegawczy - powiedziała z przekąsem. - Taką już mam pracę - odparł beznamiętnie, nie chcąc wdawać się w spory. Kelly westchnęła i sięgnęła po szklankę cachaca, którą Brennan zostawił na nocnej szafce. Podniosła ją do ust, ale potem najwyraźniej się rozmyśliła i postawiła obok swojej pustej szklanki na barku. - Nie kryłeś przede mną, co myślisz o Donaldzie, i uważam, że jest coś, co powinieneś wiedzieć. Wspomniałeś, że interesowała go tylko praca. To niezupełnie prawda. - Co masz na myśli? - zapytał, kiedy umilkła. - Że coś was łączyło? - Skądże znowu! - zawołała z oburzeniem. - Między nami nigdy nic nie było. Sama myśl o Donaldzie i o mnie jest... Nie byliśmy nawet... - Nie byliście nawet co? Kelly ponownie zaczęła się bawić bransoletką, ale po chwili zorientowała się, że to robi, i położyła ręce na kolanach. - Chodzi o to, że tak naprawdę nigdy nie lubiłam Donalda. Wiem, że nie powinnam o tym mówić teraz, kiedy nie żyje. - Dlaczego, skoro taka jest prawda. - Za każdym razem, kiedy wiozłam go „Koniczynką”. kręcił się koło sterówki. Czułam, jak wlepia we mnie gały. To było denerwujące. - Czy się do ciebie dobierał? - zapytał Brennan. Ponieważ Kelly opuściła wzrok, domyślił się odpowiedzi. - Mam nadzieję, że kazałaś mu iść do diabła. - Zawsze dawałam mu do zrozumienia, że mnie nie interesuje, ale wcale się tym nie zniechęcał - odparła. - Sytuację pogarszało to, że był żonaty. Jego żona i ja jesteśmy przyjaciół kami. Czasami aż mnie korciło, żeby powiedzieć jej, jaki z me go gagatek, lecz ona nigdy by mi nie uwierzyła. W jej oczach Donald nie mógł zrobić nic złego. Gdybym coś powiedziała, zniszczyłoby to tylko naszą przyjaźń. - Chwileczkę - przerwał jej Brennan. - Ty i jego żona jesteście przyjaciółkami? Co chcesz przez to powiedzieć? Że się ponownie ożenił? Kelly pokiwała głową. - To właśnie chciałam ci powiedzieć. Jego żona nazywa się Louise Carneiro. Pochodzi z Sao Paulo. Jej ojciec pracuje w jednej z wielkich brazylijskich firm prowadzących wyrąb lasu. Przed kilku laty przyjechała go odwiedzić. Wtedy właśnie po raz pierwszy ją spotkałam. Była tak wstrząśnięta tym, co robią z dżunglą, że rzuciła pracę w Sao Paulo, żeby walczyć o prawa plemienia Yanomamo i jego ziemię. Na początku mieszkała w Boa Vista, ale po kilku miesiącach przeniosła się do jednego z shabono. Tam spotkała Donalda. Zadurzyła się w nim od pierwszego wejrzenia. Pobrali się mniej więcej trzy lata temu w Boa Vista. Byłam świadkiem na ich ślubie. Donald nalegał, żeby małżeństwo pozostało tajemnicą. Kazał mi nawet przysiąc, że nikomu nie powiem. Nigdy nie rozumiałam jego motywów, ale zgodziłam się. Aż do dzisiaj nie zdradziłam nikomu ich sekretu. - Louise nie pochodzi chyba z bogatej rodziny? - zapytał Brennan. - Raczej nie. - Dlatego nie chciał, żeby małżeństwo wyszło na jaw. Bał się, że dowie się o nim nasza mamusia. Gdyby odkryła, że jej ukochany syn ożenił się z kimś z niższej sfery, raziłaby ją chyba apopleksja. Ale muszę przyznać, że zaczynam go teraz trochę bardziej szanować. Zrobił w końcu coś, nie pytając jej o pozwolenie. Czy Louise wie, że on nie żyje? - Nie mam pojęcia. Nie widziałam jej od dnia, kiedy znalazłam jego ciało. Utknęłam w Boa Vista. - Jeśli to możliwe, chciałbym się z nią spotkać - stwierdził Brennan. - Jest w końcu moją bratową. - Dotarcie do jej shabono powinno nam zająć nie więcej niż trzy godziny - odparła Kelly. - Pogrzeb odbędzie się jutro po południu, więc aby zdążyć, musimy wypłynąć o świcie. Jeśli ją zastaniemy, co nie jest wcale pewne, możemy ją zabrać ze sobą. Wiem, że będzie chciała wziąć udział w ceremonii. Brennan wypił do końca swojego bourbona i spojrzał na zegarek. - Skoro wyruszamy o świcie, powinienem chyba wrócić do shabono i spróbować się trochę zdrzemnąć. - Hamaki są zaskakująco wygodne, kiedy człowiek się do nich przyzwyczai - stwierdziła Kelly, wstając z fotela. Wzięła do ręki latarkę i wyszła w ślad za nim z kabiny. - Będziesz miał prawdopodobnie trochę kłopotów z zaśnięciem - dodała, gdy znaleźli się na pokładzie. - Najpierw musisz się oswoić z hałasami. - Jakimi hałasami? - zapytał podejrzliwie. - Takimi, jakie słychać w każdym shabono. Szczekanie psów. Płacz dzieci. Małżeńskie kłótnie. A także oczywiście odgłosy dżungli. Bzykanie owadów. Pohukiwanie sów. Krzyk małp. Tego rodzaju dźwięki. - Żałuję, że cię o to spytałem - odparł z uśmiechem. - Liczę, że zbudzisz mnie jutro rano. Chyba będę spał kamiennym snem. - Zbudzą cię Indianie, możesz się o to nie martwić - zapewniła go.- Zawsze wstają o pierwszym brzasku. - Wygląda mi to jak powtórka z akademii policyjnej - mruknął Brennan, po czym zszedł na brzeg po trapie i ruszył z powrotem do wioski. Centralny plac był pusty; wszyscy schronili się w chatach. Wszedł do swojej kwatery, spryskał twarz, szyję i ramiona środkiem przeciw komarom i natychmiast wlazł do hamaka. Starał się jak najwygodniej umościć. A później zaczął szczekać pies i wkrótce przyłączył się do niego drugi. Ich szczekanie obudziło jakieś małe dziecko. Roz legł się czyjś gniewny głos, a po chwili jęk bólu. Psy w końcu ucichły i zaraz potem przestało płakać niemowlę. Słychać było tylko słodkie odgłosy nocy. Brennan stłumił ziewnięcie i za mknął oczy. Po odejściu Brennana Kelly pozostała jakiś czas na pokładzie. Usiadła na drewnianej ławce, zdjęła gumkę z włosów i rozpuściła je na ramiona. Po chwili zamknęła oczy i odchyliła głowę do tyłu, pozwalając, by chłodna bryza popieściła jej szyję. Zdała sobie teraz sprawę, że Brennan jest tym, na kogo czekała, tym, komu mogła zwierzyć się ze wszystkich dręczą cych ją od dziesięciu lat emocji. Nawet Reuben, który był jej najbliższym powiernikiem, nie miał pojęcia, co się z nią działo przed przyjazdem do Amazonii. Nigdy mu nic nie powiedziała, a on nigdy nie zapytał. Na tym cichym porozumieniu wspierała się ich przyjaźń. Wciąż miała wyrzuty, że tak ostro zareagowała, gdy Brennan zapytał, czy zamierza kiedyś wrócić do Irlandii. Pytanie było niewinne, ale ona instynktownie się zjeżyła. Spodobało jej się, że natychmiast zmienił temat. Inni kupcy traktowali jej niechęć do wspominania przeszłości jako swego rodzaju wyzwanie i za wszelką cenę starali się dociec prawdy. Żadnemu z nich się to nigdy nie udało. Nie mogła wrócić do kraju. Nie po tym, co się wydarzyło. Nigdy nie opowie o tym komukolwiek, czuła jednak, że mogłaby zwierzyć się Rayowi Brennanowi. Mężczyźnie, który za parę dni stąd wyjedzie. To nie miało sensu, lecz najwyraźniej wydawało jej się czymś właściwym. Trochę ją to zaniepokoiło, ale szybko odsunęła od siebie obawy. Czym innym było opowiedzenie mu o sobie, czym innym jakikolwiek związek emocjonalny. To drugie było absolutnie wykluczone. Wiedziała, że jest dość silna, żeby do tego nie dopuścić. Zatrzepotała powiekami czując, że słabnie w niej niezłomne niegdyś przekonanie. Nie, to się nie zdarzy. To nie może się zdarzyć. Rozpięła złotą bransoletkę i obróciła ją w palcach. Wiązało się z nią wiele wspomnień wszystkie należące do świata, w którym żyła przed wyjazdem z ukochanej Irlandii. Nałożyła z powrotem bransoletkę na przegub i usiłowała ją zapiąć. Przed kilku laty bransoletka zepsuła się i obluzował się wtedy trochę zatrzask. Ile już razy spadła jej potem z ręki? Lecz zawsze działo się to na pokładzie „Koniczynki”. Kryła się w tym jakaś ironia. Odnajdując ją, za każdym razem przy sięgała sobie, że naprawi zatrzask, zanim straci ją na dobre, nigdy jednak nie dotrzymała słowa. Słysząc kroki na trapie, podniosła wzrok i z rozczarowaniem ujrzała, że to jeden z jej Yanomamo. - Myślałam, że już śpicie - rzuciła ostrym tonem, ale gniewała się na samą siebie. - Jesteś na mnie zła, Rasha? - zapytał niepewnie Indianin. - Nie, oczywiście, że nie - odparła z rozbrajającym uśmiechem. - Jestem tylko trochę zmęczona. Co tutaj robisz? - Przyszedłem po swój hamak. Ten, który mi dali, jest niedobry - wyjaśnił, po czym zszedł pod pokład. - Idąc tutaj, zajrzałem do naba - oznajmił, wracając z przewieszonym przez ramię starannie złożonym hamakiem. - Śpi jak dziecko. Dziś w nocy zaopiekują się nim duchy. - To dobrze, bo wypływamy o pierwszym brzasku. - Dokąd? - Do twojego shabono - odparła i twarz Indianina rozjaśnił szeroki uśmiech. - Zabieram naba, żeby zobaczył Louise. Jeśli ją tam zastaniemy. - Widzę, że Rasha polubiła naba. Ja też go polubiłem. Jest silny. To dobry mężczyzna dla Rashy. - Nie sądzisz, że potrafię o siebie sama zadbać? - Jego siła tkwi tutaj - stwierdził Yanomamo, dotykając ręką piersi. - Tak jak u Rashy. Dlatego jest dla ciebie dobrym mężczyzną. - Za parę dni już go tu nie będzie, więc chyba nie zdążymy się o tym przekonać - mruknęła z przekąsem. - Duchy wiedzą. Przemówiły już do hekura - oznajmił Indianin, wskazując ręką wioskę. - Co ty powiesz, naprawdę? - żachnęła się. - I co takie go miały do powiedzenia? - Powiedziały, że znajdziesz harmonię z naba. - Myślę, że hekura zażył dzisiaj trochę za dużo ebene - stwierdziła, wymieniając nazwę halucynogennego narkotyku, zażywanego każdego wieczoru przez mieszkańców wioski. - Duchy nigdy nie kłamią, Rasha - oznajmił karcącym tonem Indianin. - Istnieją na ten temat różne poglądy - mruknęła po angielsku. Nie chciała go obrazić wiedząc, jak ważną rolę odgrywają duchy w kulturze Yanomamo. - Hekura nie rozmawiał z duchami dziś wieczorem - zawołał za nią Indianin, kiedy szła w stronę luku. - Dzisiaj nie ma go w wiosce. Kelly zastygła w bezruchu. - Więc kiedy opowiedziały mu o naba? - zapytała. - Więcej niż dwie noce temu - brzmiała odpowiedź. - Ale skąd hekura wiedział, że on w ogóle tu przybędzie? - zapytała z niedowierzaniem. - Przyleciał dopiero dzisiaj. - Duchy potrafią wszystko przewidzieć - odparł z powagą Indianin, wznosząc ręce ku niebu. - Do zobaczenia o świcie, Rasha. Dobranoc. Kelly zadrżała. Czuła, jak na ramiona występuje jej gęsia skórka. Wiarę w duchy traktowała od dawna ze sceptycyzmem bądź niechęcią. Widziała, jak umierają dzieci, ponieważ duchy oznajmiły pogrążonemu w narkotycznym transie hekura, że je uzdrowią. Nic nie pomagały jej najgorętsze prośby. Hekura nigdy nie sprzeciwiał się woli duchów. Ale teraz nie wiedziała, co o tym myśleć. Jakim cudem dowiedział się o przyjeździe Brennana. To nie miało żadnego sensu. Chyba że... Odsunęła od siebie tę myśl, zanim jeszcze sformowała się w jej umyśle. Duchy nie istnieją. I z całą pewnością nie potrafią przepowiadać przyszłości. To po prostu przesąd przekazywany z pokolenia na pokolenie. Dlaczego więc nagle przestała być tego pewna? Schodząc po schodkach do kabiny wiedziała, że prędko nie zaśnie. Coś wyrwało Kelly ze snu. Z wioski dobiegały głośne krzyki. Po chwili zdała sobie sprawę, że słyszy wśród nich głos Raya Brennana. Wyskoczyła z koi, naciągnęła podkoszulek i szorty, wsunęła stopy w szmaciaki i wybiegła z kabiny, o mało nie zderzając się w progu z członkiem załogi, który śpieszył, żeby ją obudzić. - Chodź szybko, Rasha! - zawołał Indianin. - Naba chyba oszalał. - Co się stało? - zapytała, wspinając się za nim po schodach. - Nie wiem - odparł, po czym zbiegł po trapie i pokonał jednym susem kilka stóp, które dzieliły go od brzegu. - Nie rozumiem, co mówi, ale jest bardzo zły. Kelly pobiegła za nim do shabono. Kilkunastu Indian osaczyło Brennana pośrodku placu. Większość była uzbrojona w dzidy, kilku trzymało w rękach łuki i strzały. Dopiero po chwili zobaczyła leżącego nieruchomo na ziemi mężczyznę. Klęczało wokół niego kilku mieszkańców wioski, wśród których był tuxuana. Przez krótki moment myślała, że Indianin jest martwy i że Brennan jest winien jego śmierci. A potem ku jej uldze mężczyzna poruszył się. - Widziałaś, co zrobili z Donaldem? Widziałaś? - ryknął Brennan widząc, że przeciska się w jego stronę. - Powiesili go na tamtym drzewie - powiedział, wskazując kciukiem tyły wioski. - Jezu, jak oni go traktują? Jak ścierwo przywiezione do rzeźni? - Taki mają... - zaczęła Kelly i przerwała, czując kłującą ja w plecy dzidę. Odwróciła się i wrzasnęła na uzbrojonego Indianina, żeby zabierał się do diabła. Ten miał zamiar coś odpowiedzieć, lecz w tej samej chwili podszedł do nich tuxuana i grupa rozstąpiła się, żeby go przepuścić. Wódz poinformował Kelly, co się stało. - Powaliłeś na ziemię strażnika, kiedy próbował cię powstrzymać przed odcięciem ciała Donalda - zwróciła się do Brennana. - Zgadza się - stwierdził z oburzeniem, po czym wyciągnął palec w stronę wodza. - A teraz powiedz swojemu przyjacielowi, że chcę, aby natychmiast odcięli ciało! - Nie, to ty mnie teraz wysłuchasz odparła, piorunując go wzrokiem. Zgodziłeś się przestrzegać ich zwyczajów. A zawieszenie ciała na drzewie stanowi ważną część rytuału pogrzebowego. - W ogóle o tym nie wspominałaś - zaprotestował. - Ponieważ wiedziałam, że to cię zdenerwuje. Dlatego poprosiłam wodza, żeby powiesił zwłoki w ustronnym miejscu. - I to twoim zdaniem rozwiązuje sprawę? - zaperzył się Brennan. - Tego właśnie chciał Donald. Znał dokładnie wszystkie elementy ceremonii. To była jego decyzja, nie twoja. Musisz to respektować. - Ale to jest takie... - Barbarzyńskie? - dokończyła za niego zdanie. - Być może nam wydaje się to zbezczeszczeniem, ale Yanomamo patrzą na to zupełnie inaczej. Śmierć jest dla nich święta. Dlaczego twoim zdaniem wyznaczyli wczoraj wieczorem strażnika do pilnowania ciała? Chronił je przed złymi duchami. - Chyba nie wierzysz w te czary-mary? - zapytał z pogardą Brennan. - Oni wierzą i to tylko się liczy - odparła. Po ostatniej nocy nie była pewna, czy rzeczywiście nie wierzy w duchy. Brennan zmierzył wzrokiem wpatrujących się w niego Indian. - Może rzeczywiście zareagowałem zbyt gwałtownie - stwierdził. - Doznałem po prostu szoku, widząc, że powiesili Donalda niczym ochłap mięsa. Nie lubiliśmy się zbytnio, ale był w końcu moim bratem. To wydawało się takie niegodne. No cóż, jak już powiedziałaś, sam tego chciał. A ja muszę to zaakceptować. - Traktuję to jako rodzaj przeprosin - oświadczyła. - Tak, chyba tak - zgodził się. - Pytanie tylko, czy oni je przyjmą. - Jestem pewna, że tak, kiedy przekonają się, że to było zwykłe nieporozumienie - oznajmiła, po czym przez chwilę rozmawiała z wodzem. Rozległy się chóralne „ochy” i „achy” i wojownicy opuścili broń. Kilku poklepało Brennana po plecach i coś do niego powiedziało. Jeden wskazał ręką nieszczęsnego strażnika, który leżał na ziemi z ciemną szramą na policzku. - Co im powiedziałaś? - zapytał Brennan, kiedy tłum się przerzedził. - Że to była pomyłka z twojej strony - odparła. - Nie wierzę, że to było takie proste, Kelly - stwierdził, łapiąc ją za rękę. - Co im powiedziałaś? Przed chwilą jeszcze chcieli użyć mnie w charakterze celu na strzelnicy, a teraz poklepują mnie po plecach, jakbym był członkiem rodziny. - Powiedziałam, iż wydawało ci się, że w strażnika wstępuje naiki. Dlatego go uderzyłeś. Co to jest naiki? - To duch kanibalistyczny. Yanomamo darzą ich wielkim szacunkiem, ale jednocześnie bardzo ich się boją. Napadając na strażnika, nie pozwoliłeś, żeby naiki posłużył się nim i wszedł w ciało Donalda. Gdyby to się udało, naiki mógł skraść jego moano, czyli część duszy umiejscowioną w wątrobie. Pozbawiona moano dusza byłaby narażona na ataki nadprzyrodzonych sił po opuszczeniu ciała. A kiedy dusza im ulegnie, strącana jest do shobari, czyli ichniego piekła. - Nie sądzą chyba, że wierzę w te wszystkie dyrdymały? - zaprotestował zdumiony Brennan. - Dlaczego nie? - odparła. - Uważają, że ich kosmos stanowi centrum wszelkiego bytu. Nie widzę zresztą powodu, dla którego miałoby być inaczej. Nie znają innego świata. Wiedzą, że istnieją ludzie niewierzący, zwłaszcza wśród rzecznych kupców. Ale teraz uważają cię za wierzącego. I tylko to jest dla nich ważne. - A ty jesteś wierząca? - zapytał. - Jestem sceptykiem... ale mam otwarty umysł - odparła, po czym zerknęła na zegarek. - Jest wpół do szóstej. Powinniśmy ruszać. Dotarcie do Louise zajmie nam trzy godziny, a musimy być z powrotem wcześnie po południu, żeby zdążyć na ceremonię. - Nie zaczekają, jeśli się trochę spóźnimy? - Nie mam zamiaru się spóźniać. Potraktowaliby to jako obrazę z naszej strony. Im szybciej wypłyniemy, tym szybciej będziemy z powrotem. - Louise nie ma w naszej wiosce. Siedzieli po turecku pośrodku shabono, rozmawiając ze starym wodzem. Ta wioska była znacznie większa od poprzedniej, a mieszkańcy nie ubierali się już tak tradycyjnie. Większość nosiła opaski na biodrach, ale Brennan zobaczył również kilku mężczyzn w szortach i dwóch w brudnych T-shirtach. Po raz kolejny musiał dać kilka prezentów, zanim zaczęli rozmawiać. Kelly zasugerowała, żeby podarował wodzowi pistolet zabrany napastnikowi w Boa Vista. Dar został przyjęty z wdzięcznością, lecz Brennan zastanawiał się, ile czasu minie, nim broń znajdzie się w rękach jakiegoś garimpeiro. I kto mógł zagwarantować, czy nie zostanie użyta przeciwko Indianom we wciąż tlącym się konflikcie między Yanomamo i górnikami? - Czy wódz wie, gdzie ona jest? - zapytał i kiedy Kelly powtórzyła pytanie, pilnie śledził wymianę zdań między nią i tuxuana. Kelly posłała mu w pewnym momencie zaniepokojone spojrzenie, ale kontynuowała rozmowę z wodzem. Umilkli dopiero po dłuższej chwili. - Co powiedział? dociekał Brennan. - Louise „zniknęła”. Takiego właśnie użył słowa - oznajmiła Kelly. - Opuściła ich wkrótce po tym, kiedy wiadomość o śmierci Donalda dotarła do wioski. Ale nikt nie widział, jak odchodzi. Od tego czasu słuch o niej zaginął. Co najdziwniejsze, niczego ze sobą nie zabrała. Wygląda na to, że poszła po prostu do lasu. - Może chciała popełnić samobójstwo? - zasugerował Brennan. - Nie wierzę. Nie Louise. Mogła zadurzyć się w Donaldzie, ale miała również obsesję na punkcie Yanomamo. Zostawiła wszystko, co miała w Sao Paulo, żeby walczyć tutaj o ich prawa. To wypełniało jej całe życie. Nie porzuciłaby ich. Nigdy nie uwierzę, że wyszła z wioski, żeby się zabić. - Co się z nią w takim razie stało? - Nie sądzę, żeby popełniła samobójstwo, ale to wcale nie znaczy, że jeszcze żyje. Niewykluczone, że spotkała grupę myśliwych z innego szczepu i odeszła z nimi do ich shabono, żeby się po prostu stąd wyrwać. Kelly przerwała, kiedy wódz dotknął sękatą dłonią jej ra mienia. - On uważa, że podobnie jak jedenastu innych wieśniaków, którzy zaginęli w ciągu ostatniego roku, porwały ją złe duchy - powiedziała, zamieniwszy z nim kilka słów. - Takie zaginięcia zdarzają się dość często... między wioskami wciąż trwają plemienne walki. Jeśli Indianie wpadną w pułapkę i zostaną zabici w jakiejś odległej części dżungli, ich ciała szybko pożerają dzikie zwierzęta. - Mogę sobie wyobrazić, że bez śladu zaginęło dwóch albo trzech - stwierdził Brennan. - Ale jedenastu w ciągu jednego roku? To dużo. - Znowu budzi się w tobie instynkt detektywa - zauważyła, potrząsając głową. - Wierz mi, Ray, nikt nie knuje tutaj żadnego spisku. Ci Indianie zostali zabici przez członków innego szczepu albo dzikie zwierzęta. - Zapytaj go, czy tuż przed zaginięciem widziano ich w jakimś konkretnym miejscu. - Słuchaj, mówiłam ci już... - Po prostu zrób mi tę przyjemność - przerwał jej, składając ręce w błagalnym geście. Kelly powtórzyła pytanie wodzowi. - Twierdzi, że kilku widziano w pobliżu rancza Silvy - odparła po chwili. - Tam, gdzie pracuje Tom Caldwell - dodał Brennan. - To mogło wydawać się podejrzane, zanim Caldwell objął stanowisko szefa ochrony - stwierdziła. - A to dlaczego? - W swoim czasie dochodziło do częstych starć między Yanomamo i vaqueiros, kowbojami, którzy pracują na ranczu. Indian oskarżano o kradzież bydła. Poprzedni szef ochrony zorganizował kilka karnych ekspedycji, ale nigdy nie zdobył żadnych dowodów przeciwko mieszkańcom wiosek. Wierzył jednak, nie bez racji, że to ich sprawka, i dlatego zabronił Yanomamo korzystać ze ścieżek, które biegły przez teren rancza. Indianie używali ich, podróżując do sąsiednich wiosek i z początku nie zastosowali się do zakazu. Wtedy szef ochrony rozkazał vaqueiros strzelać bez ostrzeżenia do każdego Indianina, którego spotkają na ranczu. Kilkunastu zabito w ciągu pierwszych paru miesięcy. Mówiło się nawet, że vaqueiros zabijają ich w głębi dżungli, a potem przenoszą na ranczo, żeby wyglądało to na naruszenie cudzego terenu. Yanomamo nie mogli wygrać w tym sporze. Louise pojechała z kilkoma miejscowymi wodzami do Boa Vista, ale władze nie przyjęły ich najlepiej. Eduardo Silva ma tam silne wpływy. Wrócili więc, niczego nie osiągnąwszy i przez następne sześć miesięcy Yanomamo zmuszeni byli trzymać się z daleka od rancza. A potem Silva sprowadził Toma Caldwella, a ten zwołał zebranie wszystkich wodzów, żeby wypracować pokojowe rozwiązanie sporu. Podczas pertraktacji nie tylko zaproponował ponowne otwarcie ścieżek, lecz zgodził się, żeby Indianie polowali na części terenów należących do rancza. W zamian zażądał zaprzestania kradzieży bydła. Wodzowie zgodzili się i od tego czasu skończyły się kłopoty. Narażając na szwank porozumienie, które sam z nimi zawarł, nic nie zyska, a wszystko straci. - Wygłosiłaś na pewno świetną mowę obrończą - stwierdził Brennan. - Ale nie przekonałam cię? - Tego nie powiedziałem. - Nie musiałeś. Wciąż słyszę w twoim głosie wątpliwości. Tylko że tym razem nie masz racji. - Kelly wstała z ziemi. - Nie ma sensu tu dłużej siedzieć. Możemy wracać do naszej shabono. Będziemy mieli przynajmniej więcej czasu. - Jak dobrze znasz Caldwella i Dixona? - zapytał Brennan, kiedy wchodzili na pokład „Koniczynki”. Obróciła się powoli, mierząc go udręczonym wzrokiem. - Wciąż szukasz dowodów, że dzieje się tutaj coś złego, prawda? - To było tylko niewinne pytanie. - Odkąd to gliniarze zadają niewinne pytania? - odpaliła, po czym wydała podniesionym głosem polecenia załodze. Indianie wymienili między sobą spłoszone spojrzenia, nie wiedząc, co ją ugryzło. - Co ci się nagle stało? - zapytał Brennan. - Nic - odparła szybko. - Wydaje mi się po prostu, że marnujesz swój czas. - To mój czas. - I mój - przypomniała mu, wchodząc do sterówki. - Za siedemset pięćdziesiąt dolarów możesz mi chyba poświęcić jego małą cząstkę! - zawołał za nią. Kelly wzięła głęboki oddech i odwróciła się do niego twarzą. - Nie znam dobrze żadnego z nich, ale kiedy spotkamy się czasami w Boa Vista, Tom Caldwell jest wobec mnie zawsze bardzo miły. Z Bobbym Dixonem zamieniłam raptem parę słów. Rzadko kiedy się w ogóle odzywa. - Czy Caldwell opowiadał kiedyś, co robił, zanim tu przyjechał? - Nie i nigdy go o to nie pytałam - odparła. - Nie wścibia nosa w moje sprawy i ja nie wścibiam nosa w jego. Słyszałam, jak vaqueiros zwracają się do niego „pułkowniku”, co może znaczyć, że służył kiedyś w wojsku. - Tyle to i ja się domyśliłem - stwierdził Brennan. - Co Caldwell i Dixon robili w porcie, kiedy tam przyjechałem? - Nie mam pojęcia. Byli tylko kilka minut. Nie rozmawialiśmy długo. Słuchaj, jeśli to wszystko... - Kelly przerwała nagle i zmarszczyła brwi. - O co chodzi? - zapytał Brennan. - Nic takiego - odpowiedziała ostrożnie. - Kelly? - W głosie Brennana zabrzmiało zniecierpliwienie. - Caldwella interesowało, czy w ostatnim czasie widziałam Louise. Oświadczyłam, że nie, i to mu wystarczyło. - Przypomniałam to sobie dopiero teraz. - Czy się przyjaźnili? . - Louise nie lubiła go - odparła Kelly, zapuszczając motor. Ale trudno się temu dziwić, ponieważ Donald też go nie lubił. - Caldwell nie dał tego po sobie poznać, kiedy spotkałem go wczoraj w porcie - stwierdził Brennan, podchodząc do otwartych drzwi sterówki. - Był słodki jak miód. - A czego się spodziewałeś? - odpaliła. - W takim momencie nie mógł przecież krytykować Donalda. - Dlaczego się nie lubili? - zapytał. Kelly przez chwilę wpatrywała się w rzekę. - Donald również uważał za podejrzane to, że tak wielu Indian ginie w pobliżu rancza Silvy - przyznała w końcu. - Przypuszczał, że vaqueiros w dalszym ciągu ich zabijają i ukrywają gdzieś ciała. - Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wcześniej? - zapytał z wyrzutem Brennan. - Ponieważ twój brat nie miał żadnych dowodów, lecz mimo to spotkał się z Caldwellem i przedstawił mu swoje zarzuty. Nie na ranczu, ale publicznie, w Boa Vista. Caldwell wszystkiemu zaprzeczył i oświadczył, że godzi się na przeprowadzenie dochodzenia. Odbiło się to fatalnie na reputacji Donalda, gdyż kilku wodzów uznało go za awanturnika, który próbuje sabotować porozumienie zawarte przez nich z Caldwellem. Od tego czasu był niemile widziany w ich wioskach. - Donald nie stawiałby bez powodu sprawy na ostrzu noża. Musiał mieć coś na poparcie swoich zarzutów - oświadczył Brennan. - Jeśli miał coś na Caldwella, dlaczego nie ujawnił tego w Boa Vista, kiedy mógł to zrobić? - Nie wiem - odparł Brennan, po czym wycofał się na rufę i usiadł na drewnianej ławce. Czuł ucisk w żołądku. Znał dobrze to doznanie. Mówiło mu, że coś się tutaj nie zgadza. To było tylko przeczucie, ale zawsze przywiązywał dużą wagę do przeczuć. Podobnie jak Donald. Była to jedyna cecha, którą obaj odziedziczyli po ojcu. Jeśli Donald czuł, że Caldwell był w jakiś sposób zamieszany w zaginięcie kilkunastu Indian, coś musiało w tym być. Brennan często łapał się na myśli, że jego brat mógł zostać znakomitym gliniarzem. Widział po prostu rzeczy, które umykały innym. Jego też dręczyły pewne obawy, odkąd zobaczył ciało Donalda w kostnicy. Nie było wątpliwości, że Donald utonął. Ale skąd się wzięły te wszystkie zadrapania na dłoniach i przedramionach? Patolog stwierdził, że Donald chwytał się krzaków, spadając ze skarpy do wody. Lecz było ich tak wiele, zwłaszcza na przedramionach. Ile krzaków i gałęzi był w stanie złapać, spadając w dół? Czy zostawiłyby aż tyle zadrapań? Bardzo w to wątpił. Może Donald podrapał ręce, biegnąc przez dżunglę? Ale dlaczego biegł? Czy ktoś go ścigał? Czy stracił w kluczowym momencie równowagę i runął do wody? Domyślał się, że Donald musiał zranić się w głowę, kiedy znajdował się już w rzece jeśli ścigali go ludzie Caldwella, mieli przy sobie broń i nie musieli bić go kawałkiem drewna. Nie miał jednak na to wszystko żadnych dowodów. Wyłącznie przeczucie. Nie mógł zwrócić się do władz, opierając się na samym przeczuciu. A gdyby nawet dysponował bardziej przekonującymi dowodami, nie wiadomo, czy potraktowaliby go lepiej niż Louise Carneiro. Zastanawiał się, czy nie wstrzymać kremacji, ale to nie miało sensu. Wszystkie dowody wskazywały, że wydarzył się tragiczny wypadek, i wstrzymywanie ceremonii nic by nie dało. Mimo to był przekonany, że Donald nie zginął przypadkiem. - Grosika za twoje myśli - powiedziała Kelly, siadając obok niego. Brennan zauważył, że za sterem stanął jeden z członków załogi. - Mam tutaj niezły mętlik - stwierdził, pukając się w głowę. - Myślisz, że Caldwell maczał palce w śmierci Donalda, prawda? - zapytała. - To tylko przeczucie - odparł niechętnie. - A przeczucia się nie liczą. Powinienem to wiedzieć. W ciągu ostatnich lat widziałem mnóstwo szumowin, którym udało się jakoś wykaraskać z braku dowodów winy, chociaż wiadomo było dobrze, że zrobili to, co zrobili. Nie można na to nic poradzić. I to właśnie jest takie frustrujące. - Żałuję, że nie wspomniałam ci wcześniej o Donaldzie i Caldwellu - wyznała. - Nie sądziłam, że to takie ważne. Zwłaszcza teraz. - Chyba nie powinno, prawda? - Chcesz zobaczyć ranczo? - zapytała. - Jeśli cię to interesuje, mogę ci pokazać. Niedaleko jest wzgórze, z którego rozciąga się widok na całą równinę. Tak przynajmniej powiedzieli mi inni kupcy. Nigdy tam sama nie byłam. Będziemy musieli skręcić w jeden z bocznych odpływów. Z tego, co wiem, to jedyna droga. Nie powinno nam to zabrać więcej niż czterdzieści minut. Obok jest podobno przystań, z której kozystała przed wielu laty katolicka misja. - Chętnie je zobaczę. Dzięki. Z czterdziestu minut zrobiła się godzina i kwadrans. Kelly zdecydowała już, że za pięć minut zawróci, kiedy stojący na dziobie Yanomamo wydał głośny okrzyk, wskazując na szkielet przystani, który sterczał w wodzie kilkaset jardów przed nimi. - Nareszcie mruknęła poirytowana. - Brennan usłyszał ją. - Przecież nigdy jeszcze tu nie byłaś - stwierdził łagodnym tonem. - Nie mogłaś wiedzieć, że zajmie nam to tyle czasu. - A to co ma znaczyć? - ofuknęła go. Brennan wziął głęboki oddech. - Chyba się nie pogniewasz, jeśli powiem, że nie mogę sobie wyobrazić, czym było dla ciebie dziesięć spędzonych tutaj lat. Zaczynając handlować wzdłuż rzeki, musiałaś jako kobieta zetknąć się z mnóstwem uprzedzeń i podejrzewam, że czasami w dalszym ciągu się z nimi spotykasz. Poradziłaś sobie z nimi, budując wokół siebie szczelny mur. Żeby przetrwać, musiałaś stać się bardzo twarda. Zwłaszcza dla samej siebie. I to widać. Planujesz z góry każdy ruch, by nie popełnić żadnej pomyłki, którą ci neandertalczycy mogliby wykorzystać przeciwko tobie. Ale wiedz, że ja do nich nie należę, Kelly. Jestem po twojej strome. Jestem po twojej strome od momentu, kiedy cię zobaczyłem. Nie musisz mi nic udowadniać. - Nie potrzebuję ciebie ani kogokolwiek innego po mojej stronie - odpaliła, kierując łajbę ku brzegowi. - Nie potrzebuję żadnych sojuszników. I z całą pewnością nie muszę nikomu nic udowadniać. A najmniej już innym tutejszym kupcom. Gówno mnie obchodzi, co o mnie myślą. Nie zależy mi na ich dobrej opinii... i czyjejkolwiek innej. Brennan słyszał niemal szczęk ryglowanych zasuw, kiedy zamykała do siebie wszelki dostęp. Nie żałował jednak tego, co powiedział. Zdawał sobie sprawę, że dotknął czułej struny; w przeciwnym razie nie broniłaby się tak zajadle. Sprawiło mu to pewną przewrotną satysfakcję. - Będziesz tego potrzebował - stwierdziła, wciskając mu w rękę lornetkę. - Zeiss? - zdziwił się, spoglądając na znak firmy. - Musiała cię nieźle kosztować. - Dwadzieścia cztery używane T-shirty - odparła. - Na tym polega piękno handlu wymiennego w Amazonii. Nie liczy się cena, lecz to, co możesz zaoferować w zamian. Zawołała do jednego z Indian, żeby rzucił kotwicę, a potem pomogła drugiemu spuścić trap. Brennan zszedł w ślad za nią na brzeg i stanął w miejscu, rozglądając się dookoła. Każdy dobiegający z dżungli dźwięk wydawał się sygnalizować jakieś niebezpieczeństwo. Żałował, że oddał rewolwer wodzowi wioski. - Jeśli boisz się ataku jakiegoś drapieżnika, daj sobie spokój - oświadczyła Kelly, czytając w jego myślach. - Jedynym dużym gatunkiem jest jaguar, który w tym rejonie prawie już nie występuje. Nie wiem, czy znalazłbyś jednego w promieniu pięciuset mil. Ale patrz pod nogi, żeby nie nadepnąć na węża. Najgorsze w tych stronach są mokasyny i miedzianki. - Dochodzę do wniosku, że nie powinniśmy sprzedawać tego rewolweru - stwierdził. - Nie mielibyśmy z niego żadnego pożytku. Węża widzi się na ogół, dopiero kiedy ugryzie. A jeśli nie ma antidotum, człowiek umiera. - Kelly zauważyła grymas na jego twarzy. - Nie martw się. Nigdy nie wybieram się w podróż bez surowicy. Nie wiadomo, kiedy może się okazać potrzebna. - Miejmy nadzieję, że nie dzisiaj - mruknął. - Ja pójdę pierwsza - oznajmiła. - Idź moimi śladami, to nic ci się nie stanie. Ruszyli starą ścieżką, z której korzystali kiedyś udający się na przystań misjonarze. Wzgórze oddalone było kilkaset jardów od sypiących się w gruzy, pozarastanych bujną roślinnością budynków misji. Kiedy znaleźli się na szczycie, Kelly wyciągnęła szeroko ręce, podziwiając wspaniały widok. - To niesamowite, prawda? - zapytała. - Tak, nareszcie coś innego - odparł, podnosząc do oczu lornetkę. Nie interesowała go jednak dżungla ciągnąca się aż po połyskujący błękitny horyzont. Całą uwagę skupił na zielonym stepie, który należał do rancza. Lustrował go przez jakiś czas i w końcu dostrzegł jadących konno dwóch mężczyzn. Obaj ubrani byli w przybrudzone dżinsy i proste koszule, zauważył jednak, że przez plecy przewieszone mają pistolety maszynowe. Rozpoznał dziewięciomilimetrowe madseny CEL w ostatnim czasie skonfiskował w południowym Bronksie kilka egzemplarzy tej broni młodym Latynosom. - Widzisz coś? - zapytała Kelly, opierając rękę na jego ramieniu. - Tylko dwóch vaqueiros. Dotknęła lekko dłonią trzymanej przez niego lornetki i prze sunęła ją w prawą stronę. - A tam jest fazenda. Budynek rancza - powiedziała. - Potężny - stwierdził, przyglądając się dużej dwupiętrowej rezydencji, do której przylegał blok mieszkalny dla personelu. Stajnie, dorównujące wielkością obu budynkom, stały trochę dalej. Po chwili w polu jego widzenia pojawiło się prywatne lotnisko. W przestronnych hangarach naliczył pięć małych samolotów. Przesuwając dalej lornetkę, dostrzegł nagle białego mercedesa zaparkowanego przy końcu pasa startowe go. O drzwi od strony kierowcy opierał się, krzyżując ręce na piersi, Bobby Dixon. Po drugiej stronie stał Tom Caldwell. Obaj mieli lustrzane ciemne okulary. - Co tam zobaczyłeś? - zapytała Kelly. - Caldwella i Dixona - odpowiedział, po czym podał jej lornetkę. - Wydaje mi się, że na kogoś czekają - oświadczyła, przyglądając się zadzierającym głowy dwóm mężczyznom. Caldwell podniósł do ust radiotelefon i nie przestając gapić się w niebo, zaczął coś mówić. Kelly przesunęła lornetkę w ślad za jego wzrokiem i zobaczyła w oddali błyszczący kadłub schodzącego do lądowania samolotu. - To może być Silva - stwierdziła, przekazując lornetkę Brennanowi. - Albo jeden z jego wspólników. Brennan obserwował uważnie odrzutowiec, który po wylądowaniu zatrzymał się kilka jardów od mercedesa. Silniki ucichły. Brennan nie spuszczał oczu z drzwi, ale minęło kilka minut, zanim się otworzyły i na ziemię spuszczono schodki. Z maszyny wyszedł mężczyzna w popielatym garniturze, z dyplomatką w ręku. - Nie wydaje mi się, żeby to był Silva - powiedział patrząc, jak facet schodzi po schodkach i wymienia krótki uścisk dłoni z Caldwellem. - Jasne włosy. Niebieskie oczy. Blada cera. Nie bardzo przypomina typowego Brazylijczyka. Zobacz, czy go poznajesz. - Obawiam się, że nie - odparła, kiedy blondyn ruszył wraz z Caldwellem do mercedesa. Dixon otworzył tylne drzwiczki i obaj mężczyźni wsiedli do środka. - To chyba raczej ktoś z twoich stron. - Całkiem prawdopodobne - zgodził się. - Ale co go tutaj sprowadza? - Mówiłam już, to może być któryś ze wspólników Silvy - mruknęła, kiedy Dixon siadł za kierownicą i ruszył w stronę fazendy. - Więc dlaczego spotyka się z Caldwellem? Przecież to tylko szef ochrony. Nie ma nic wspólnego z zarządzaniem imperium Eduarda Silvy. - Nie wiem - zerknęła na zegarek. - Jeśli chcemy zdążyć na pogrzeb, powinniśmy już wracać. - Chyba tak - przytaknął. - Nie mamy tu nic więcej do roboty. Dixon zatrzymał mercedesa przed fazendą i zgasił silnik. Pełniący straż na werandzie uzbrojony vaqueiro podbiegł do samochodu i otworzył tylne drzwiczki. Mężczyzna w popielatym garniturze wysiadł i omiótł wzrokiem wyludniony dziedziniec. Jego oczy zatrzymały się w końcu na dwóch uwiązanych na smyczy owczarkach alzackich, które spały na werandzie. Wydawało mi się, że ktoś o takim wojskowym przygotowaniu będzie przywiązywał więcej wagi do kwestii bezpieczeństwa stwierdził, kiedy Caldwell wysiadł za nim z mer cedesa. Nie postawiliście żadnego strażnika przy głównej bramie ani przy ogrodzeniu. Ten jeden człowiek pilnuje całego dziedzińca. Trudno to uznać za wystarczające środki. - Może ustępujemy ci, gdy idzie o organizację ochrony, Jackson, ale jestem pewien, że zainstalowane tutaj środki zabezpieczające w zupełności cię usatysfakcjonują. - Żadnych nazwisk -syknął mężczyzna. - A kto nas tu usłyszy? - odparł Caldwell. zataczając krąg ręką. - Jesteśmy w kompletnej głuszy. - To nie ma znaczenia. Żadnych nazwisk. - Caldwell wzruszył obojętnie ramionami. - W podziemnym bunkrze urządziliśmy centrum kontrolne, z którego zawiadujemy całym systemem bezpieczeństwa. Dyżur trwa w nim przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Kamery telewizyjne lustrują teren w odległości dwudziestu mil wokół farmy i są uruchamiane przez operujące w podczerwieni sensory, które wychwytują ciepło wydzielane przez ludzkie ciało. Każda kamera sprzężona jest z działem laserowym, które może być odpalone wyłącznie z centrum kontrolnego przez pracownika pełniącego w tym momencie dyżur. Na szczęście na razie użyliśmy go wyłącznie do zabicia zabłąkanego jelenia. Powiedziano mi, że przyrządzony z niego gulasz bardzo smakował naszym vaqueiros. Otaczające dziedziniec ogrodzenie jest ponadto pod wysokim napięciem. Każdy, kto go dotknie, zginie na miejscu. Dlatego właśnie strażnicy pat rolują teren na zewnątrz, na wypadek gdyby trzeba było uprzątnąć jakieś ciało. - Caldwell umilkł i wszedł po schodkach na werandę. - Mam nadzieję, że to uspokoi twoje obawy - dodał po chwili. - Nikt nie może się tu dostać. Jackson pokiwał głową i wszedł za Caldwellem do domu, zostawiając Dixona na werandzie. Caldwell wprowadził gościa do gabinetu i otworzył za pomocą pilota przejście w ścianie. Znajdowało się za nią pomieszczenie wielkości windy. Po naciśnięciu kolejnego przycisku drewniana podłoga odsunęła się. Ukazały się kamienne schody. Kiedy zeszli nimi na dół, Caldwell ponownie skorzystał z pilota i podłoga wróciła na miejsce. Znajdowali się w pustej przestronnej sali o nieskazitelnie białych ścianach. Szklana tafla dzieliła ją na dwie równe części. Caldwell wyjął z futerału przy pasie radiotelefon i powiedział do niego cicho kilka słów. Za szklaną ścianą otworzyły się zakamuflowane drzwi i ubrana w biały fartuch kobieta wprowadziła do pomieszczenia trzech Indian. Wszyscy trzej byli nadzy, jeśli nie liczyć tradycyjnych osłonek na penisy. Kobieta powiedziała coś i wszyscy trzej stanęli posłusznie przy ścianie, a ona wyszła i wróciła po chwili z czwartym Indianinem w garniturze. Widok ubranego elegancko krajowca był dziwny, prawie surrealistyczny. Kobieta kazała mu stanąć przed innymi, a potem dyskretnie wyszła, zostawiając czterech Indian w zamkniętym pomieszczeniu. Żaden z nich się nie poruszył. Sprawiali wrażenie pogrążonych w transie. Jackson zapytał, dlaczego są tacy ulegli. - Środki psychotoniczne - odpowiedział kobiecy głos za jego plecami. Kobieta stała w drugich drzwiach, które otworzyły się bezszelestnie. Towarzyszył jej mężczyzna, również ubrany w biały fartuch. Oboje wymienili uścisk dłoni z Jacksonem. Chociaż widział ich po raz pierwszy w życiu, dzięki raportom, które Caldwell przysyłał mu w ciągu ostatnich kilku miesięcy, nie mógł się oprzeć wrażeniu, że są jego starymi znajomymi. Kobieta była psychiatrą, mężczyzna kardiologiem i jej mężem. Oboje odgrywali kluczową rolę w prowadzonym na ranczu eksperymencie. - Jak na nich oddziałują? - zapytał. - Wywołują stan umysłu podobny do hipnozy - wyjaśnił Caldwell. - Uzyskuje się dzięki nim hipnotyczną podatność na sugestię bez wchodzenia w autentyczny trans. Czy mógłbyś opowiedzieć naszemu gościowi, co dzisiaj zobaczy? - zwrócił się do kardiologa. Mężczyzna wyjął z kieszeni fartucha elektroniczne urządzenie i pokazał je Jacksonowi. Tkwiło w cienkiej obudowie z tytanium i nie przekraczało wielkością paczki papierosów. - Przypuszczam, że pan wie, co to jest? - zwrócił się do gościa. - To stymulator serca - odparł Jackson. - Niezupełnie. Ma takie same rozmiary i wagę jak zwyczajny stymulator. I na tym kończą się wszelkie podobieństwa. To urządzenie zaopatrzone jest w ładunek wybuchowy dość silny, żeby rozerwać klatkę piersiową nosiciela oraz kilka warstw odzieży. Nosiciel ginie na miejscu, ale jest w końcu przeznaczony na straty. Najważniejsze dla całej operacji jest to, że wybuch niszczy również kapsułkę z wodorocyjankiem, która jest umieszczona w obudowie. Gaz zabija każdego, kto znajdzie się w promieniu dziesięciu stóp od nosiciela. A ponieważ dzieje się to bardzo szybko, ofiara nie ma czasu podjąć środków zapobiegawczych. Na ten sam pomysł wpadło kiedyś KGB, konstruując pistolet, który strzelał zawierającymi wodorocyjanek szklanymi kulami. Użyto go kilkakrotnie w latach pięćdziesiątych oraz na początku sześćdziesiątych, żeby wyeliminować dysydentów przebywających poza Związkiem Sowieckim. Po strzale gaz rozprasza się w powietrzu, nie pozostawiając żadnych śladów. Wszystkie objawy wskazują na to, że ofiara zmarła na zawał serca. Nasze rozwiązanie jest poprostu rozwinięciem tamtej koncepcji. Kardiolog wskazał ręką Indianina w garniturze, który stał bez ruchu za szklaną szybą. - Wczoraj wieczorem wszczepiłem temu człowiekowi jedno z naszych urządzeń - oznajmił. - Jestem pewien, że podobnie jak my będzie pan pod wrażeniem osiągniętych przez zespół wyników. Sięgnął do kieszeni i wręczył Caldwellowi pilota nie większego od zapalniczki, z dwoma przyciskami zielonym i czerwonym umieszczonymi pod plastikową osłoną. Caldwell odsunął ją kciukiem i nacisnął najpierw zielony, a potem czerwony guzik. Rozległ się stłumiony odgłos eksplozji. Ładunek wybuchowy rozerwał klatkę piersiową nosiciela i krew ochlapała otynkowane na biało ściany. Indianin nie runął jeszcze na ziemię, kiedy stało się jasne, że inni wchłonęli śmiertelną dawkę gazu. Chwytali się za gardła, łapiąc kurczowo powietrze, podczas gdy gaz powodował wstrzymanie akcji serca. Po kilku sekundach oni także byli martwi. Jackson zbliżył się niepewnym krokiem do szyby, wpatrując się z pobladłą twarzą w leżące na betonowej podłodze cztery ciała. - Niewinni ludzie nadają się najlepiej na zabójców - stwierdził Caldwell, przerywając milczenie. - Samotna kobieta, uwiedziona przez przystojnego kochanka i namówiona przez niego do przemycenia bomby na pokład samolotu. Materiał wybuchowy umieszczony w pluszowym misiu, którego ktoś zabiera do pełnego dzieci autobusu. Albo, jak w tym wypadku, niewyróżniający się niczym, anonimowy John Smith, którego informuje się, że miał atak serca, i wszczepia stymulator. Ktoś, kto może bez wzbudzania podejrzeń zbliżyć się na kilka kroków do ofiary. Ktoś, kto zawsze stoi w pierwszym rzędzie, kiedy jakiś szef państwa czy członek rodziny panującej pokazuje się publicznie; dziennikarz biorący udział w konferencji prasowej lub lojalny sympatyk podczas zebrania partyjnego. Lista może być długa. Wszyscy oni mają jennak jedną cechę wspólną. Nie wiedzą, że są potencjalnymi ‘ zabójcami. Caldwell wyjął z kieszeni paczkę papierosów i zapalił. - Doprowadzenie tego urządzenia do perfekcji zajęło nam dziesięć miesięcy. Były momenty, kiedy myślałem, że nigdy nam się nie uda. Ale udało się. I musi pan przyznać, że rezultaty są wspaniałe. - Do eksperymentów używaliście miejscowych Indian? - Uważają mnie za przyjaciela, ponieważ pozwoliłem im korzystać z biegnących przez teren rancza ścieżek. Vaqueiros nie mieli dużo kłopotów z wyłapaniem podróżujących samotnie Indian i dostarczeniem ich na farmę, gdzie podawano im środki psychotoniczne do momentu, kiedy byli potrzebni. Po każdym eksperymencie ciała wrzucano do rzeki parę mil stąd. Piranie niszczyły wszelkie ślady, które mogłyby skierować podejrzenia w naszą stronę. Yanomamo wierzą, że porwały ich złe duchy. To łatwowierni dzicy, ale okazali się bardzo przydatni. Za szklaną szybą otworzyły się drzwi i do pokoju weszli czterej wąueiros, którzy usunęli ciała. - Przed wyjazdem z Waszyngtonu - oświadczył Jackson - dostałem niezbędne pełnomocnictwa do zatwierdzenia bądź wstrzymania następnego etapu operacji w zależności od wyników dzisiejszego pokazu. Jestem pewien, że moi mocodawcy będą równie zadowoleni jak ja, kiedy przekażę im swoje spostrzeżenia. Nie muszę mówić, że ma pan zielone światło, jeśli chodzi o zamach w Dniu Niepodległości za pięć dni. - Jackson wyjął z dyplomatki tekturową teczkę i wręczył ją Caldwellowi. - Znajdzie pan tu dane osoby, którą wybraliśmy do jego wykonania. Jak pan przed chwilą powiedział, to nie wyróżniający się niczym anonimowy John Smith. Przed odlotem do Nowego Jorku proszę zniszczyć teczkę i jej zawartość. A teraz, jeśli pan pozwoli, pożegnam się. Przed zmrokiem muszę być z powrotem w Caracas. Proszę, pan pierwszy - dodał, wskazując kamienne schody. Dixon, który czekał przy mercedesie, otworzył tylne drzwiczki. - Po przylocie do Nowego Jorku niech pan się ze mną skontaktuje - powiedział Jackson do Caldwella, który pozostał na werandzie. - Oczywiście odparł krótko Caldwell, - po czym odwrócił się na pięcie i zniknął w głębi domu. - Rano wyjeżdżam do Nowego Jorku - oświadczył Caldwell, zwracając się do Dixona. - Jakie zostawiasz mi zlecenia? - zapytał Dixon, nalewając sobie bourbona, którego butelkę wyjął z barku stojącego w rogu salonu. - Chcę, żebyś został tutaj i koordynował poszukiwania Louise Carneiro - odparł Caldwell. - Możesz zaangażować tylu ludzi, ilu ci potrzeba. Odnalezienie jej, zanim skontaktuje się z władzami, jest w tej chwili niezmiernie ważne. - Zakładając, że ma przy sobie dziennik Donalda Brennana - stwierdził Dixon. - Wiemy już, że dziennika nie było wśród jego rzeczy. To oznacza, że albo wpadł razem z nim do rzeki, albo, co bardziej prawdopodobne, dał go jej na przechowanie. A jeśli to zrobił, to zapewne powiedział, by przekazała go amerykańskiej ambasadzie w Rio, w razie gdyby coś mu się stało. - Mógł go tam wysłać jeszcze przed swoją śmiercią - zasugerował Dixon. - To dlaczego tak nagle zniknęła? - odparł Caldwell. - Nie, ona musi go mieć przy sobie. Daję głowę, że tak jest. Trzeba go odnaleźć. - Zaraz się tym zajmę - oznajmił Dixon. - Myślę, że zwróci się o pomoc do Kelly McBride - mruknął Caldwell. - Kelly jest tutaj jej najlepszą przyjaciółką. A poza tym Carneiro nie mówi ani słowa po angielsku. Kelly może się okazać bardzo przydatna, kiedy trzeba będzie przetłumaczyć dziennik. - Wysłałem już ludzi, którzy bez przerwy obserwują ruch w porcie - poinformował go Dixon. - Będą śledzić McBride, kiedy tylko zjawi się w Boa Vista. Jeśli Carneiro się do niej zwróci, dowiedzą się na pewno. - Powiedz im, żeby byli wyjątkowo ostrożni, gdy jest z nią brat Brennana. Ten facet to gliniarz. - Myślisz, że coś podejrzewa? - Dlaczego? W śmierci jego brata nie ma nic podejrzanego. To był nieszczęśliwy wypadek. Facet nie może podważyć wyników sekcji zwłok. - A co będzie, jeśli Carneiro skontaktuje się z nimi obojgiem? Sam powiedziałeś, że ten facet to glina. Jeśli zaczniemy zabijać gliniarzy, miejscowe władze będą musiały wszcząć śledztwo. - Dałem ci chyba wyraźny rozkaz - warknął Caldwell. - Masz zabić Carneiro i zniszczyć dziennik, zanim wpadnie w niepowołane ręce. A jeśli McBride i Brennan wejdą ci w drogę, zabij ich także. - Załatwione odparł Dixon. Brennan stał w milczeniu przy całopalnym stosie, który Indianie wznieśli pośrodku shabono. Sześciopiętrową konstrukcję z krzyżujących się pniaków zwieńczono gęstą warstwą chrustu i zeschłych liści. Obok leżały gałęzie, które, jak przy puszczał, miały przykryć ciało Donalda. Rozejrzał się dookoła, przypatrując wieśniakom, którzy obserwowali go ze swoich kwater. W wiosce zaległa złowroga cisza; ucichła nawet otaczająca ich dżungla. Nigdzie nie było widać dzieci razem z chorymi opuszczały shabono na czas ceremonii pogrzebowej, ponieważ dymy unoszące się z palonego ciała były nieczyste i mogły im zaszkodzić. Na plac weszli dwaj mężczyźni, niosąc ciało Donalda. Mieli pomalowane na czerwono twarze, żółte pióra w uszach i pojedyncze pióra w niewielkich dziurkach, które mężczyźni z ple mienia Yanomamo robią sobie w podbródkach. Nagie ciało Donalda owinięte było czerwoną opaską, twarz pomazana czerwoną i czarną farbą, a pierś i brzuch pokryte malunkami. Mężczyźni położyli ostrożnie ciało na stosie, przykryli je gałęziami, a potem skłonili głowy przed Brennanem i wycofali się. Na plac wyszedł tuxuana w towarzystwie dwóch najbardziej doświadczonych wojowników. Ich głowy były ogolone i pomalowane na czerwono i oni także mieli pióra w uszach i w podbródkach. Każdy z nich trzymał w prawej ręce dzidę. Wódz nie miał żadnych piór i malowanych ozdób i niósł w dłoni pochodnię. Trzyosobowa grupa podeszła do stosu i dzidy zostały złożone po obu stronach ciała. Tuxuana podał pochodnię Brennanowi i cofnął się wraz z wojownikami na skraj placu. - Możesz teraz podpalić stos - powiedziała Kelly. Brennan pokiwał głową, ale w ogóle się nie ruszył. To był moment, którego przez cały czas się obawiał. Musiał tylko przytknąć pochodnię do pniaków, ale nie był w stanie tego zrobić. Miał wrażenie, jakby ktoś założył mu kajdany na nogi i ręce. Czuł na sobie wzrok Indian. Nie potrafili zrozumieć jego udręki. Kiedy zapali gałęzie, Donald odejdzie na zawsze, a przecież tyle mieli sobie do powiedzenia. Teraz było już na to za późno. Żałował, że nie skorzystał z szansy pojednania z bratem. Ale dopiero śmierć Donalda obudziła w nim wyrzuty sumienia. Aż do końca swych dni będzie musiał żyć z poczuciem winy. - Pozwól mu odejść, Ray - odezwała się cicho Kelly. Brennan spojrzał na nią. Czy to, co czuł, było aż do tego stopnia widoczne? Czy też tylko ona potrafiła czytać w jego twarzy. Chwiejąc się lekko, dał krok do przodu, wziął głęboki oddech i przytknął pochodnię do stosu. Po kilku sekundach drewno zaczęły obejmować głodne płomienie i odchodząc słyszał za sobą trzask płonącego chrustu. - Idę nad rzekę - powiedział do Kelly. - Chciałbym teraz przez chwilę zostać sam. - Rozumiem - odparła. Wyszedł z wioski i zbliżył się do brzegu, przy którym kołysała się łagodnie na mulistych falach „Koniczynka”. Na pokładzie stał jeden z Indian. Pomachał Brennanowi, ale ten nie odpowiedział. Zamiast tego wsunął ręce do kieszeni dżinsów i ruszył dalej wzdłuż brzegu aż do miejsca, w którym zatrzymały go gęste splątane zarośla. Nie mając zamiaru się przez nie przedzierać, usiadł na kłodzie drzewa, którą, sądząc z wydrążonego środka, ktoś przerabiał na czółno. Zdjął ciemne okulary, przetarł oczy kciukiem i palcem wska zującym i po raz pierwszy od wielu lat uświadomił sobie, że ma ochotę na papierosa. Wiedział jednak, że gdyby ktoś go poczęstował, zaciągnąłby się tylko parę razy i wyrzucił niedopałek dawno już stracił do nich wszelki smak. Gillian przekonała go, żeby rzucił palenie, zaraz po tym, kiedy zaczęli ze sobą chodzić. Taki był jedyny pożytek z ich znajomości. Pamiętał wyraźnie noc, kiedy umarła. Mokry i wietrzny styczniowy wieczór przed ośmiu laty. Obchodzili wtedy urodziny jednego z kolegów, popijając piwo w Pete’s Tavern przy Osiemnastej Ulicy. Kiedy wrócił o północy do domu, na automatycznej sekretarce czekało na niego pięć wiadomości, wszystkie od Donalda. W pierwszej poinformował go, że Gillian zginęła w czołowym zderzeniu z pijanym kierowcą, wracając do domu z pracy. W następnych błagał, żeby zadzwonił do niego zaraz po powrocie. Ich rodzice podróżowali właśnie po Europie i Donald nie miał do kogo się zwrócić w rozpaczy. Ale Ray nie zadzwonił tej nocy do brata. Zamiast tego wyjął z gniazdka wtyczkę telefonu i zasiadł w salonie z butelką Jacka daniel’sa. Bourbon złagodził trochę dokuczliwy ból, nie mógł jednak go zupełnie znieczulić. Nazajutrz zebrał w sobie dość sił, żeby przedzwonić do brata, lecz nawet wówczas rozmowa się nie kleiła. Nie chciał, żeby Donald zakłócał jego własne cierpienie, i nie zgodził się z nim zobaczyć. Po południu tego samego dnia wrócili do Nowego Jorku ich rodzice. Z nimi też się nie spotkał i nie wziął udziału w pogrzebie Gillian. Gdyby zbliżył się wówczas do Donalda, zamiast go od siebie odpychać... Zastanawiał się, czy kiedyś w ogóle nabrałby rozumu, gdyby Donald nie umarł. Śmierć jest potężnym katalizatorem, gdy trzeba zbadać czyjeś uczucia zarówno wobec zmarłych, jak i tych, którzy jeszcze żyją. Nigdy, nawet w dzieciństwie, nie łączyły go bliskie stosunki z matką, zawsze lgnął do ojca. Uświadomił sobie, że jego ojciec miał dwie skrajnie różniące się od siebie osobowości: na sali sądowej był zdeterminowany, silny i niezłomny, w domu jednak zawsze dawał się nieść prądowi, którego kierunek wyznaczała żona. Aż do jego śmierci nikt nie uświadamiał sobie, jak ważna była dla niej promieniująca z niego wewnętrzna siła. Bez niego Shirley kompletnie się zagubiła, zasklepiła we własnej skorupie i czasami Brennan dochodził do wniosku, że dała za wygraną. Wkrótce jednak znalazła sobie nową pasję: swojego wnuka. Teraz, po śmierci Donalda, Jason zamieszka u niej. On sam nie mógł się przecież opiekować chłopcem przy swoim nieregularnym trybie pracy. Poza tym prawie go nie znał. Ale to się zmieni. Będzie go odwiedzał, zabierał w różne miejsca na mecz baseballu albo do kina. Niestety, to jednak wiąże się z częstszymi kontaktami z matką. Nie wiedział, czy potrafi to l znieść. Ten problem wciąż tkwił jak cierń w jego umyśle, gdy nagle poczuł, że ktoś za nim stoi. Obejrzał się przez ramię. Chłopak był mniej więcej w tym samym wieku co Jason, miał na biodrach tradycyjny sznurek osłaniający penis i trzymał w ręku wędkę z włókna węglowego, która zupełnie nie pasowała do otoczenia; Brennan spodziewał się raczej, że krajowcy będą łowić ryby na wędkę z patyka. Chłopak dotknął z podnieceniem wędki i coś powiedział. Brennan wzruszył bezradnie ramionami, co chyba rozbawiło małego, ponieważ głośno się roześmiał. Jego białe zęby kontrastowały jaskrawo z miodowobrązową skórą. Po chwili zniknął w gęstych zaroślach. Brennan wstał i spojrzał w stronę shabono. Chociaż z miejsca, w którym się znajdował, nie było widać wioski, nad drzewami unosił się dym z pogrzebowego stosu. Zastanawiał się, czy nie wrócić, ale potem zmienił zdanie. Zerknął na „Koniczynkę”. Indianina nie było na pokładzie i nie widział tam także Kelly. Po rachunku sumienia zeszłej nocy udało mu się stłumić budzące się do niej uczucie. Za kilka dni już go tu nie będzie. Normalnie bardzo by mu to odpowiadało. Jedna noc bez żadnych zobowiązań. Ale Kelly znaczyła dla niego coś więcej. Więcej niż kto? Na pewno nie Gillian. Nikt nigdy nie znaczył dla niego tyle, ile znaczyła Gillian. Czy to, co czuł do Kelly, w ogóle było ważne? Nie, ponieważ po powrocie do Stanów nigdy już jej nie zobaczy. Nagły krzyk dochodzący znad brzegu wyrwał go z zamyślenia. Chłopak z wędką! Popędził, przedzierając się przez krzaki, w jego kierunku i po chwili znalazł się na kolejnej polance. Chłopiec stał dwadzieścia jardów przed nim, wbijając pięty w ziemię i zaciskając dłonie na wygiętej prawie o sto osiemdziesiąt stopni wędce. Zerknął na niego rozszerzonymi ze strachu oczyma i w tej samej chwili ryba szarpnęła, przyciągając go jeszcze bliżej do brzegu. - Rzuć wędkę! - zawołał Brennan i podbiegł do chłopca. Stał teraz zaledwie kilka stóp od mulistej wody. Widząc napinającą się żyłkę, Brennan złapał w pasie dzieciaka, który w przeciwnym razie runąłby głową prosto do rzeki. Po chwili puścił jego brzuch, chwycił wędzisko i natychmiast poczuł niewiarygodnie silne rwanie. Zdumiało go, że chłopak wy trzymał tak długo. Musiał pomóc mu złowić kryjącą się w błotnistej wodzie bestię. Spuścił trochę żyłki i nacisk zelżał. Chłopak uśmiechnął się do niego podniecony, jakby brali udział w jakiejś zabawie. Brennan zacisnął zęby i spróbował podciągnąć żyłkę. Z początku nie chciała drgnąć, ale potem kołowrotek obrócił się. Ryba wynurzyła się z wody i natychmiast zanurkowała z powrotem. Brennan ocenił jej długość na mniej więcej pięć stóp. Udzieliła mu się determinacja chłopca i uświadomił sobie, że zapiera się mocno nogami w ziemię, żeby mieć lepsze oparcie do walki z rybą. Czuł, jak pot spływa mu po twarzy, i zamrugał z irytacją oczyma, gdy zaczął łaskotać go w powieki. Dopiero po kilku minutach zorientował się, że ryba stopniowo traci siły. Wynurzyła się ponownie z wody, tym razem tylko kilka jardów od brzegu, rzucając wściekle głową na boki, a po chwili z powrotem się zanurzyła. Ale Brennan wiedział już, że ma nad nią przewagę. Złapanie jej było tylko kwestią czasu. Koniec nadszedł szybciej, niż się tego spodziewał. Wyczerpaną rybę udało się w końcu wciągnąć na płyciznę. Nigdy nie widział podobnego do niej monstrum. Miała pięć stóp długo ści, brązowy grzbiet i srebrne podbrzusze, sferyczny ogon i dwie przypominające kształtem wachlarz duże płetwy grzbietowe. Jego wiedza na temat ryb była niewielka, kończyła się na porcji atlantyckiego łososia lub turbota, które spożywał wraz z Lou Monksem, gdy pełnili służbę w okolicy targu rybnego przy South Street w Fulton. Kątem oka zauważył uzbrojonego w maczugę Yanomamo, który wbiegł na płyciznę i zadał kilka ciosów bestii, a potem, gdy znieruchomiała, złapał ją za skrzela i wciągnął na brzeg. Dopiero w tym momencie Brennan zdał sobie sprawę, że stoi za nim kilku widzów, wśród nich Kelly. Był zbyt zaabsorbowany zmaganiami z rybą, żeby ich wcześniej zauważyć. Chłopak pociągnął go za rękaw, uśmiechając się triumfalnie, ale nagle na jego twarzy pojawił się strach i rzucił się do ucieczki. Jakiś mężczyzna przeciskał się przez tłumek gapiów. Dogonił szybko dzieciaka, uderzył go w tył głowy, przewrócił na ziemię i zaczął okładać pięściami. Brennan podbiegł do niego, złapał mężczyznę za ramię i odsunął na bok. Yanomamo pogroził mu palcem i próbował ponownie uderzyć chłopca, ale Brennan zagrodził mu drogę i potrząsnął głową. - To Maowa, jego ojciec - powiedziała Kelly, Rozgniewany Maowa odwrócił się do niej i wskazał palcem chłopaka, który krył się teraz niepewnie za plecami Brennana. - Jego syn miał przed kremacją opuścić wioskę wraz z innymi dziećmi - wyjaśniła. - Zamiast tego wrócił, zabrał bez pozwolenia wędkę swojego ojca i wybrał się na ryby. - Ale to wcale nie daje ojcu prawa bić go w ten sposób - stwierdził rozdrażnionym tonem Brennan. - Owszem, daje - odparła. - Może bić chłopca, ile chce, podobnie jak może bić swoją żonę, jeśli go zdenerwuje. A nie pozwalając mu skarcić własnego dziecka, upokorzyłeś go przed współplemieńcami. - Kelly dotknęła lekko dłoni Brennana. - Gdyby to zdarzyło się w Nowym Jorku, miałbyś prawo chronić chłopca przed brutalnym ojcem. Lecz nie jesteśmy w Nowym Jorku i musisz szanować zwyczaje Yanomamo bez względu na to, czy ci się podobają. Brennan spojrzał na Maowę i na wciąż kryjącego się za jego plecami chłopca, po czym zszedł niechętnie na bok, dopuszczając ojca do syna. Maowa upomniał ostrym tonem dzieciaka, który odbiegł do wioski. Kiedy Brennan oddał wędkę ojcu, ten powiedział coś, wskazując rybę. - On pyta cię, co chcesz zrobić z pirarucu - przetłumaczyła Kelly. - Ty ją złapałeś, więc należy do ciebie. - Złapał ją dzieciak, ja pomogłem ją tylko wyciągnąć - sprostował Brennan. - On uważa, że ty ją złowiłeś - oświadczyła. - Więc co zamierzasz z nią zrobić? - Co proponujesz? - Możesz ofiarować ją całej wiosce. To zostanie dobrze przyjęte. - Z przyjemnością to zrobię - ucieszył się. Wśród gapiów rozległ się zbiorowy pomruk aprobaty, kiedy Kelly przetłumaczyła słowa Brennana. Maowa jednak posłał mu nieprzyjazne spojrzenie, a potem przecisnął się przez tłum i ruszył w ślad za swoim synem. Kilka kobiet schwyciło rybę i poniosło ją do wioski. - Jak ją nazwałaś? - zapytał Brennan, gdy zostali sami. - Pirarucu. To podobno największa ryba słodkowodna na świecie. Przed kilku laty w Amazonce złowiono okaz mierzący jedenaście stóp i ważący czterysta funtów. Brennan zagwizdał cicho pod nosem. - A mnie się wydawało, że ten sukinsyn jest wielki jak szafa. Patrzyła, jak podnosi z ziemi płaski kamyk i puszcza kaczkę po rzece. - Chcesz może wrócić ze mną na „Koniczynkę”? - zapytała, obserwując pozostawione przez kamyk kręgi. - Wyglądasz, jakbyś miał ochotę się napić. - Nie - odparł. - Chciałbym tu jeszcze chwilę zostać. Ale dziękuję za zaproszenie. - Jasne. Gdybyś zmienił zdanie, wiesz, gdzie mnie znaleźć - powiedziała, zostawiając go samego. Kelly zeszła na dół po papierosy. Wróciwszy na pokład, zerknęła na brzeg, ale nie widziała Brennana za gęstą ścianą zarośli. Usiadła na dziobie, zwiesiła nogi, zapaliła papierosa i rzuciła do wody zużytą zapałkę. Obserwując rzekę, głęboko się zaciągnęła. Na drugim brzegu bawiło się kilkoro dzieci, których pilnowała siedząca obok starsza kobieta. Uświadomiła sobie, że rozmyśla o tym, co wcześniej powiedział jej Brennan. Miał rację; nigdy nie zostanie zaakceptowana przez innych kupców. Wciąż ją to bolało, choć spędziła osiem lat na rzece i wiedziała, że ich wrogość w dużej części wynika z lęku przed tym, iż okaże się lepsza od nich. Bywały oczywiście wyjątki należał do nich Reuben. Uwielbiała siedzieć z nim w nocy, na pokładzie „Koniczynki” albo jego statku, kiedy wspominał lata spędzone na rzece, a było ich aż czterdzieści. Nigdy nie znudziły jej się jego opowieści, nawet gdy powtarzał je któryś raz z rzędu, zmieniając tylko drobne detale, żeby je jeszcze bardziej ubarwić. Zastanawiała się często, ile z nich jest prawdziwych. Nie dlatego, że przywiązywała do tego jakieś znaczenie. Reuben wielokrotnie powtarzał jej, żeby znalazła sobie jakiegoś przyzwoitego faceta, z którym mogłaby gdzieś osiąść i prowadzić życie, na jakie zasługiwała. W jego ustach brzmiało to jak wyraz ojcowskiej troski. Aranżował jej randki z najbardziej wpływowymi biznesmenami w Boa Vista, ona zaś spoty kała się z nimi, żeby nie sprawić mu przykrości, pilnowała jednak, żeby nic z tego nigdy nie wyszło. Wiedziała, dokąd wiodą ją te myśli, i szybko je od siebie odsunęła. Polubiła Brennana, ale na tym koniec. A może tylko chciała w to wierzyć wiedząc, że za parę dni wyjedzie? Dziwiło ją, jak swobodnie czuje się w jego towarzystwie. Nie doznawała czegoś takiego od... no właśnie, od śmierci Reubena. Ale stosunek, jaki łączył ją z Reubenem, był wyłącznie platoniczny. Z Rayem jest tak samo, dodała prędko w myśli. - Ten drink czeka jeszcze na mnie? - Podskoczyła w miejscu na dźwięk jego głosu. - Ray... Nie spodziewałam się ciebie - wyjąkała, zrywając się na nogi. - Dobrze się czujesz? - zapytał. - Jesteś jakaś zaczerwieniona. - To słońce - odparła szybko, zdając sobie sprawę, jak głupio to brzmi, po czym cisnęła papierosa za burtę. - Myślałam, że chcesz być sam. - Chciałem, ale już mi się to znudziło. - Gdzie chcesz się napić tego drinka? Na górze czy w kabinie? - Dzień jest taki piękny, napijmy się tutaj - zaproponował. - Oczywiście jeśli nie przeszkadza ci słońce. - Jego łagodny przytyk nie uszedł jej uwagi. - Jestem pewna, że znajdę jakiś cień - stwierdziła z przelotnym uśmiechem, po czym zeszła na dół po butelkę bourbona. - Domyślam się, że ktoś, kto chce się tu wymyć, skacze po prostu do rzeki - powiedział, kiedy nalała mu do szklanki solidną porcję. - Nie polecałabym tego - stwierdziła, nalewając sobie. - Wyjdziesz prawdopodobnie brudniejszy, niż wszedłeś. - Więc gdzie chodzisz się kąpać? - Niedaleko stąd jest małe jeziorko przy wodospadzie. Woda jest tam czysta i dość zimna... ale orzeźwiająca. - Kiedy to wypiję, chyba się tam wybiorę - oznajmił Brennan. - Musisz mi pokazać, jak tam dojść. - Pójdę z tobą. - Też chcesz się wykąpać? - zapytał z wahaniem. - Nie martw się, nie zgorszę cię - uspokoiła go. - Będę miała na sobie majtki i podkoszulek. I tobie też nie radzę zdejmować slipów. To najlepszy sposób zabezpieczenia się przed candiru. - A to co takiego? - zapytał podejrzliwie. - Pasożytnicza ryba, która wciska się w skrzela większej, a potem wysuwa kolce osadzone we własnych skrzelach, żeby nie odpaść od swego żywiciela, kiedy będzie wysysała jego krew. Ma również brzydki zwyczaj wciskania się we wszelkie anatomiczne otwory, ludzkie i zwierzęce. Możesz sobie chyba wyobrazić, jak bardzo boli, kiedy wysuwa kolce. Trzeba je usuwać chirurgicznie, Brennan poruszył się niespokojnie na ławce. - Po namyśle może jednak zrezygnuję. - Nic ci się nie stanie, jeśli nie zdejmiesz slipów - zapewniła go. - Przyniosę ręczniki z kabiny - dodała, po czym wypiła łyk bourbona i ponownie zeszła na dół. Chwilę później jeden z członków załogi wyszedł spod pokładu, zbiegł szybko po trapie i popędził do wioski. - Poszedł po twoją torbę - oznajmiła Kelly, widząc, jak Brennan śledzi go wzrokiem. W ręku trzymała dwa ręczniki, świeży podkoszulek i ogrodniczki. Podała jeden z ręczników Brennanowi, który łyknął trochę bourbona i wsunął szklankę pod ławkę, żeby dopić go po powrocie. Kiedy Indianin przyniósł torbę, wyjął z niej jedyny podkoszulek, jaki pozostał po handlu wymiennym z Yanomamo. - Idziesz? - zawołała z brzegu Kelly. Myśl o tym, że będzie musiał się przed nią rozebrać do bielizny, sprawiła, że poczuł się trochę nieswojo, lecz mimo to zbiegł po trapie i ruszył brzegiem rzeki, w kierunku przeciwnym do tego, gdzie przed kilkudziesięciu minutami pomógł chłopcu złowić pirarucu. Jakiś czas szli wyrąbaną w zaroślach wąską ścieżką i w końcu stanęli na brzegu cichej sadzawki otoczonej tęczą różnokolorowych kwiatów. Z wiszącej skały spadały z łagodnym szumem błyszczące kaskady wody. Obserwując jej krystaliczną czystość, nie potrafił uwierzyć, że zaledwie kilkaset jardów dalej toczy swoje mętne wody rzeka. - Pięknie tu, prawda? - zapytała Kelly. - Niewiarygodnie - zgodził się, kładąc podkoszulek i ręcznik na kamieniu obok siebie. Patrzył, jak Kelly zdejmuje dżinsy i starannie je składa. Całkiem nieświadomie przyglądał się przez chwilę jej długim brązowym nogom i musiał przyznać, że spodobało mu się to, co zobaczył. A potem zorientował się, że ona też go obserwuje, i odwrócił wzrok niczym uczniak złapany na podglądaniu koleżanki. Kelly skoczyła do wody i podpłynęła do wodospadu, a Brennan rozebrał się, przykucnął przy brzegu i zanurzył palce w wodzie. Okazała się lodowato zimna. Najlepiej było od razu się zanurzyć. Skoczył ze skały, złapał się w powietrzu za kolana i wylądował z głośnym pluskiem w stawie. Przez pierwsze kilka sekund wątpił, czy woda byłaby zimniejsza, gdyby skoczył z lodowca na Antarktydzie. Ale jego ciało przywykło dość szybko do niskiej temperatury i po chwili podpłynął do Kelly, która stojąc obok wodospadu, myła włosy szamponem. Z zamkniętymi oczyma poszukała ręką kaskady, po czym przysunęła się do niej bliżej, odchyliła do tyłu głowę i pozwoliła, żeby spadająca woda zmyła jej włosy. Po jakimś czasie zanurkowała i wynurzyła się z szerokim uśmiechem. - Pokaż mi jakikolwiek pięciogwiazdkowy hotel, gdzie mają lepszy prysznic - powiedziała, odgarniając do tyłu włosy. - Nie znam żadnego - odparł. Dopiero teraz dostrzegła tatuaż na jego ramieniu; białego gołębia z rozpostartymi skrzydłami i gałązką oliwną w dziobie. Pod spodem widniały wytatuowane czerwonym tuszem słowa Freebird Flies Forever. - Na pewno kryje się za tym jakaś historia - stwierdziła. - Freebird. Lynyrd Skynyrd - odparł, czekając na jakąś reakcję z jej strony. Nie doczekał się żadnej. - Jedna z najlepszych grup rhythm and bluesa, jakie kiedykolwiek powstały w Stanach - dodał, ale ona nie wiedziała, o czym mówi. - Kilku członków zespołu, w tym główny wokalista, zginęło w katastrofie lotniczej w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym siódmym. Kazałem to sobie zrobić w hołdzie dla niego. - Z pewnością wiele dla ciebie znaczyli - odezwała się po dłuższej chwili. Stali tak blisko siebie, że czuł zapach jej świeżo umytych włosów. Przechyliła lekko głowę i spojrzała mu w oczy. Wiedział, co się stanie, jeśli wyciągnie rękę i jej dotknie. Nie musiał robić nic więcej. Nie mógł jednak, coś go powstrzymywało. - Ray! - zawołała nagle. Jej wzrok przykuło coś za jego plecami. Odwrócił się: na polance przy stawie stało czterech Indian. Poznał tylko jednego, Maowę. Mieli ogolone i pomalowane na czerwono głowy oraz czerwone kreski na twarzach. Wszyscy byli uzbrojeni we włócznie. Maowa dał krok do przodu i wbił swoją włócznię w ziemię, po czym wskazał palcem Brennana i powiedział coś gniewnym tonem. Następnie wyrwał włócznię z ziemi i mężczyźni zniknęli w buszu tak samo szybko, jak się pojawili. - Czego chciał? zapytał Brennan. - Nie pozwalając mu przykładnie ukarać syna, okryłeś go hańbą w oczach mieszkańców wioski. Jeśli nie wyrówna z tobą rachunków, inni mężczyźni będą go stale upokarzać. Dlatego wyzwał cię na pojedynek. - Na walkę maczugami? - zapytał, czując, jak bije mu szybciej serce. - To możliwe, ale mało prawdopodobne - odparła z powagą. - Moim zdaniem będziecie się bić na pięści. Każda tego rodzaju walka musi być zatwierdzona przez wodza... a on cię lubi. Sam mi to powiedział i nie sądzę, żeby zgodził się na walkę maczugami z twoim udziałem. Donald także wdał się w kilka sporów w ciągu tych paru lat, ale zawsze kończyło się to walką na pięści. - Na czym to polega? - Uczestnicy pojedynku uderzają na zmianę pięścią w klatkę piersiową przeciwnika. Wygrywa ten, kto zdoła dłużej utrzymać się na nogach. Jesteś znacznie silniejszy od Maowy, więc nie powinieneś mieć z nim większych problemów. - Tyle że on ma większe doświadczenie - zaprotestował Brennan. - Jestem pewna, iż brałeś w swoim czasie udział w kilku bójkach - stwierdziła z uśmiechem, po czym popłynęła w stronę skały, na której zostawiła swoje ubranie, i wyszła na brzeg. Brennan popłynął za nią. - Czy mam przegrać? Na jej twarzy odbiło się zdumienie. - Nie rozumiem. - Czy mam pozwolić mu zachować twarz i powalić mnie, czy też mam walczyć serio? - Jeśli dasz mu wygrać, będziesz chyba wracał na piechotę do Boa Vista - odparła. Zauważyłeś, jak traktował swego syna dziś po południu. Widziałam kiedyś, jak uderzył swoją żonę płonącym polanem. To bydlak i czas już, żeby ktoś dał mu nauczkę. Brennan nie odpowiedział. Nie było potrzeby. Podpłynął do miejsca, w którym leżało jego ubranie, i schował się za drzewami, by się przebrać. Rzucił na ziemię dżinsy i T-shirt i zaczął się wycierać. Sięgał właśnie dłonią po podkoszulek, kiedy dostrzegł kątem oka nagły ruch i cofnął się przerażony przed włócznią, która wbiła się w ziemię kilka cali od jego ubrania. Z buszu na wprost niego wyszedł bezszelestnie Indianin. Dopiero w tym momencie Brennan zobaczył węża. Schował się pod jego dżinsami i włócznia trafiła go tuż za łbem. Kręcił się teraz na wszystkie strony, próbując desperacko się uwolnić. Kiedy Indianin wyjął ostrożnie z ziemi dzidę z wciąż wijącym się na jej grocie wężem, Brennan dostrzegł na wewnętrznej stronie jego dłoni wyraźną bliznę. Mężczyzna odwrócił się i po chwili zamknęła się za nim ściana buszu. Gapiąc się w miejsce, gdzie zniknął jego zbawca, usłyszał, jak woła go Kelly. Podniósł szybko z ziemi dżinsy, wciągnął je na siebie i włożył czysty podkoszulek. Przed włożeniem butów obrócił każdy i solidnie nim potrząsnął. - Mój Boże, wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha - stwierdziła z troską, kiedy się pojawił. - Co się stało? - Opowiedział jej. - Jesteś pewien, że to nie był żaden z Indian, którzy towarzyszyli Maowie? - zapytała, kiedy skończył. - Ten facet miał więcej czerwonego pigmentu na twarzy. I owłosioną głowę. Nie, to nie był jeden z nich, jestem tego pewien. - Jakiego koloru był wąż? - Zielonkawo-brązowy z białymi łuskami na grzbiecie. - To mógł być grzechotnik brazylijski. Przeszkodziłeś mu pewnie w sjeście, rzucając na ziemię ubranie. Mógł cię ukąsić. - Ten Indianin uratował mi życie - mruknął Brennan. - Chyba tak, zważywszy na to, że na pokładzie „Koniczynki” nie mam żadnej odtrutki na jad grzechotnika. Podejrzewam, że jeden z moich Indian oddał ją garimpeiros za butelkę cachaca. Domyślam się nawet który z nich. - Kelly wskazała ręką ścieżkę prowadzącą do rzeki. - Możemy wracać? - Tak, chyba tak - odparł i po raz ostatni przeszukał wzrokiem las. Nikogo tam nie było. Wracając szedł po śladach Kelly, wlepiając bez przerwy oczy w ziemię. - Tego mi tylko brakowało! zawołała rozdrażniona, kiedy dotarli do brzegu rzeki. Co on tutaj robi? Brennan zobaczył przycumowany niedaleko „Koniczynki” drugi statek. Zbliżony do niej wielkością, znajdował się jednak w daleko gorszym stanie. Niebieska farba, którą pomalowano kadłub, spłowiała od słońca, a w wielu miejscach wręcz odpad ła, odsłaniając gołe deski. Reling był zardzewiały i brakowało kawałka dziobu. Na rufie stały poukładane jedne na drugich drewniane skrzynki i cała łajba miała wyraźny przechył. - Czy mam rację, sądząc, że nie jest to jeden z twoich przyjaciół? - zapytał. - Masz rację - odparła. - Nazywa się Cesar. Handluje na tej trasie od trzydziestu lat i kiedy zaczynałam, trochę mi pomógł... należał do tych nielicznych, którzy to zrobili. - Więc masz wobec niego dług wdzięczności za to, że pozwolił ci pływać swoją trasą? - zauważył Brennan. - Zapłaciłam wszystko, co byłam mu winna - powiedziała z pasją. - Umówiliśmy się, że przez pierwsze dwa lata będzie zabierał dwadzieścia procent mojego zysku, a potem z nami kwita. I jesteśmy kwita. Nie jestem mu winna ani centa. - W porządku, w porządku - odparł, przestraszony jej nagłym wybuchem. - Przepraszam, nie chciałam się tak unosić. Nie jestem po prostu przyzwyczajona, żeby ktoś wchodził mi tutaj w drogę. - Kelly! - zagrzmiał tubalny głos przy wejściu do wioski. Po chwili podszedł do nich, wyciągając ręce do Kelly, korpulentny mężczyzna koło sześćdziesiątki, z przerzedzającą się białą bródką i w poplamionej potem panamie na głowie. Bren nan zauważył niesmak na jej twarzy, gdy ją objął. Kiedy przedstawiła go Brennanowi, grubas przestał się uśmiechać i uścisnął mu z powagą rękę, a następnie dotknął dłonią po strzępionego ronda kapelusza i powiedział coś po portugalsku. - Składa ci kondolencje z powodu śmierci brata - przetłumaczyła Kelly. Cesar znowu coś powiedział, na co Kelly uśmiechnęła się z przymusem. - Zaprosił nas na swój statek na drinka - powtórzyła Brennanowi. - A wiedząc, ile może w siebie wlać, niewykluczone, że spędzimy tam dobre kilka godzin. - Nie łyknę ani kropli cachaca - stwierdził stanowczym tonem Brennan. - Przyniosę ci Jacka daniel’sa. Ty idź z Cesarem. Zaraz wracam - powiedziała i nim zdążył zaprotestować, ruszyła szybkim krokiem w stronę swego statku. Cesar zatrzymał się przy rozklekotanym trapie i kiwnął na Brennana. - Vem comigo. Vem comigo. Brennan posłał zdesperowane spojrzenie w stronę „Koni czynki”, ale nigdzie nie było widać Kelly. Zrezygnowany ruszył w ślad za Cesarem. Następne trzy godziny spędzili na statku Cesara. Z początku Kelly starała się tłumaczyć wszystko na angielski, ale potem jej entuzjazm osłabł i po godzinie porzuciła wszelkie próby włączenia Brennana do rozmowy. Specjalnie mu to jednak nie przeszkadzało. Mało interesowały go plotki na temat innych kupców, co zdawało się specjalnością Cesara. Nie był nawet pewien, czy interesują Kelly, ale ona sprawiała wrażenie uważ nej słuchaczki i napełniała co chwila szklankę grubasowi. A potem, kiedy go już upiła, Brennan uświadomił sobie, że to ona zadaje pytania i często pochyla się do przodu, żeby lepiej zrozumieć bełkotliwe odpowiedzi Cesara. Najwyraźniej chciała się od niego czegoś dowiedzieć, nie miało jednak sensu dociekać czego, bo i tak nie rozumiał ich żargonu. Zamiast tego skoncentrował się na karaluchach, rozdeptując każdego, który znalazł się w jego zasięgu. W miarę jak spadał poziom płynu w hołubionej przez niego butelce, malała skuteczność jego krucjaty. Kiedy Kelly oznajmiła w końcu, że wychodzą, Cesar mam rotał coś niezrozumiale pod nosem, leżąc na pokładzie, a Bren nan od dawna już zaniechał samotnej walki. Kołysząc się lekko, podszedł do Kelly, która czekała, żeby pomóc mu zejść po trapie. - Kolejny facet, który nie potrafi wypić paru kieliszków s- twierdziła ze złośliwym uśmiechem, kiedy znaleźli się na suchym lądzie. - A czego się spodziewałaś? Osuszyłem prawie całą butelkę na pusty żołądek - odparł. Ile wytrąbiłaś dzisiaj cachacal - Dosyć, żeby jutro rano tego gorzko żałować - powiedziała, dotykając głowy. - Musiałam go dzisiaj uchlać. - Domyśliłem się, że czegoś od niego potrzebujesz. - Zależało mi na tym, by się dowiedzieć, kiedy następnym razem odwiedzi różne wioski w tym rejonie - odparła. Teraz muszę zmienić własne plany, tak żeby być w tych miejscach co najmniej na dzień przed nim. - Stosujesz niedopuszczalne praktyki - stwierdził z uśmiechem Brennan. - Tak to się tutaj załatwia. - Oczywiście - mruknął, po czym spojrzał w stronę wioski. - Czy nic mi tam nie grozi dziś w nocy? Maowa nie poderżnie mi gardła we śnie? - Możesz spać spokojnie - oznajmiła. - Maowa prawdopodobnie poprosi kogoś, żeby pilnował cię w nocy. Jest dla niego bardzo ważne, żeby nic ci się nie stało, zanim stoczy z tobą pojedynek. - Może ten facet przy stawie jednak dla niego pracował - zadumał się Brennan. - Możliwe - zgodziła się Kelly, po czym zasłoniła ręką usta, tłumiąc ziewnięcie. - Idę spać. Nie będziesz miał trudności ze znalezieniem swego hamaka? - Poradzę sobie. - W takim razie dobranoc. Przez krótką chwilę miała ochotę go pocałować. A potem zmieniła zdanie równie szybko, jak przyszło jej to do głowy, i ruszyła w stronę swego statku, który kołysał się łagodnie na ciemnej wodzie. To był dziwny sen. Znalazł się ponownie w galerii na Manhattanie, w której spotkał po raz pierwszy Gillian i która specjalizowała się w abstrakcyjnym ekspresjonizmie. Obrazy na ścianach przedstawiały jednak wojowników Yanomamo z twarzami wymalowanymi czerwoną farbą. Wszyscy trzymali w rękach włócznie. Był wśród nich mężczyzna, który uratował mu życie przy wodospadzie. Ale Brennan nie potrafił go rozpoznać. A potem usłyszał rytmiczne stukanie wysokich obcasów, dokładnie jak tamtego dnia, kiedy razem z Lou Monksem prowadzili śledztwo w sprawie włamania. I również tak samo jak wtedy, widział tylko jej nogi, kiedy schodziła powoli po drewnianych schodach, olśniewające nogi w czarnych pończochach. Kiedy w polu widzenia pojawiła się jej szczupła sylwetka, wstrzymał oddech, żeby zobaczyć twarz. I w końcu zobaczył ją. Tyle że to nie była wcale Gillian. To była Kelly. Ukucnęła przy schodach i z rękawa jej żakietu wyślizgnął się grzechotnik. Ruszył w stronę jednego z obrazów, wpełzł bez wysiłku na ścianę i sunąc po obrazie stał się jego częścią. Ale chociaż był teraz tylko namalowanym wężem, wciąż zbliżał się do wojownika. Brennan chciał zawołać i go ostrzec, lecz nie mógł wydobyć głosu z gardła. Wąż ukąsił wojownika w nogę, ale zanim Brennan zdążył mu się przyjrzeć, Kelly dotknęła lekko jego policzka. Miał zamiar ją pocałować, gdy nagle poczuł mocne szarpnięcie za włosy. A potem kolejne szarpnięcie, jeszcze boleśniejsze. Gdzieś w oddali usłyszał głoś ny wybuch śmiechu. Z wielką niechęcią obudził się i otwierając powieki zobaczył dwoje czarnych oczu, wpatrujących się w niego spod złotej grzywy spadających na ramiona włosów. Było w nich coś nieludzkiego. Przestraszony i zdezorientowany szarpnął się, wypadł z hamaka i wylądował na ziemi. Rozległ się kolejny wybuch śmiechu i kiedy powoli usiadł, ujrzał stojące dookoła dzieci. A po tem uświadomił sobie, że obudziwszy się, widział złotogrzywą tamarinę, którą trzymał na łańcuchu jeden z chłopców. Mała małpka była szalenie podniecona i co kilka sekund wydawała z siebie przenikliwy krzyk, od którego pękała mu głowa. - Uciszcie tę cholerną małpę - wrzasnął z wściekłością, krzywiąc się z bólu. Kobieta z sąsiedniej kwatery usłyszała go i przepędziła rozchichotaną dzieciarnię. Przez chwilę przyglądała się Brennanowi, a potem potrząsnęła z niesmakiem głową i wróciła do kuchni, w której przygotowywała posiłek. Brennan wcale się jej nie dziwił. Jeśli wyglądał tak samo, jak cuchnął, miała wszelkie powody do odrazy. Spojrzał na zegarek i jęknął widząc, że jest dopiero osiem po szóstej. Wstał z ziemi i powlókł się w stronę rzeki. Wychodząc z krzaków stwierdził z zaskoczeniem, że statek Cesara odpłynął. Poprzedniego wieczoru facet był sztywny jak dętka. Jak zdołał dojść tak szybko do siebie? - Wygląda na to, że dałeś sobie wczoraj porządnie w gaz. - Kelly stała na dziobie „Koniczynki”, lekko się uśmiechając. - Co tutaj robisz o tak wczesnej porze? - zapytał. - I dla czego jesteś w takim dobrym nastroju? - Zawsze wstaję razem z kurami - odparła - a jestem w dobrym nastroju, bo zapowiada się kolejny piękny dzień. - Co się stało z tym kacem, którego tak się obawiałaś? - Widocznie wylałam za burtę więcej cachaca, niż mi się wydawało. - Więc na tym polega twój sekret. - Tutaj trzeba przez cały czas mieć się na baczności. Nie zamierzam upić się i odsłonić przed tymi sukinsynami. Mam z nimi dosyć kłopotów, kiedy jestem trzeźwa. - A gdzie twój kumpel Cesar? - Ma kilku członków załogi, którzy potrafią zająć się statkiem i interesami za każdym razem, kiedy zaleje pałkę i przesypia cały następny dzień. Po tym, ile w siebie wlał, nie sądzę, żeby zwlókł się z koi przed południem. - Czy wszyscy piją tak ostro jak on? - Znam kilku kupców, którzy wczorajszy wieczór uznaliby za spotkanie abstynentów - stwierdziła. - Chodź, zaraz podadzą śniadanie. - Śniadanie? - skrzywił się. - Chyba żartujesz. - Nie jadłeś nic od wczorajszego popołudnia - przypomniała mu. - Świetnie ci zrobi, kiedy wrzucisz na ruszt coś konkretnego. Znalazłszy się na pokładzie „Koniczynki”, Brennan zapomniał o swoim kacu. Czekały na niego duszone warzywa: marchew, kapusta, czarna fasola i słodkie ziemniaki, a potem kawa i świeże owoce. Po solidnej porcji warzyw, dwóch kubkach kawy i grubym plastrze melona poczuł się wyraźnie lepiej. - Muszę zdjąć ten podkoszulek - oświadczył wstając od stołu. - Śmierdzi bourbonem. - Zauważyłam - odparła. - Wykąp się jeszcze raz w stawie. Ja już to zrobiłam. Wczesnym rankiem jest tam wyjątkowo pięknie. - Po tym, co zdarzyło się tam wczoraj, zdecyduję się chyba na kąpiel w rzece. Do zobaczenia później. Brennan wrócił do shabono, żeby zabrać drugi brudny podkoszulek. Kierując się z powrotem nad rzekę, zerknął w stronę, gdzie wczoraj stał stos pogrzebowy. Został po nim tylko żarzący się popiół. Zastanawiał się, czy nie podejść bliżej, ale rozmyślił się i ruszył nad rzekę, gdzie umył się, a potem uprał oba podkoszulki. Wyżymając je, zauważył stojącą za nim w milczeniu młodą Indiankę. Wpatrując się w tatuaż na jego ramieniu, coś powiedziała. - Pyta, czy w twojej ręce zamieszkał duch gołębia - zawołała Kelly z „Koniczynki”. - Ty jej najlepiej wyjaśnisz - odparł, po czym skinął wesoło głową kobiecie, wrócił do shabono i powiesił mokre podkoszulki na skraju hamaka. Para z sąsiedniej chaty również zobaczyła tatuaż, który wkrótce stał się przedmiotem ożywionej dyskusji w całej wiosce. Mała grupka Indian zasiadła w kucki przed kwaterą Brennana i wymieniała głośno uwagi. W końcu jeden z nich, starszy mężczyzna, dał krok do przodu, poklepał się w ramię i wskazał na tatuaż. - To gołąb. Ptak - powiedział Brennan i pomachał rękoma, naśladując lot ptaka. Gapie wybuchnęli śmiechem. Po chwili zobaczył Kelly, która stała przy wejściu, obserwując go z krzywym uśmieszkiem. - Czy możesz mi pomóc? - poprosił. - I popsuć świetną zabawę? - odparła. Tuxuana, który przyglądał mu się ze swego hamaka, poczekał, aż gapie rozejdą się, i sam podszedł do Brennana. Jego też zaintrygował tatuaż. Chciał wiedzieć, dlaczego Brennan kazał sobie wytatuować gołębia, a nie na przykład jaguara, który odstraszałby jego przeciwników. - Opowiedz mu o wężu - Brennan zwrócił się do Kelly. - Może zna tego Indianina. Chciałbym mu podziękować za uratowanie życia. Kelly zaczęła opowiadać wodzowi, co się stało. - Nie zapomnij o szramie, którą miał na ręce - przerwał jej Brennan, przesuwając palcem po dłoni w miejscu, gdzie zauważył bliznę u swego wybawcy. Tuxuana wytrzeszczył oczy i po chwili z jego ust popłynął potok słów. Kelly uważnie go słuchała. - O co mu chodziło? - zapytał Brennan, kiedy wódz umilkł. - Na pewno ci się to nie spodoba - odparła. - On zna człowieka, którego widziałeś wczoraj przy sadzawce. Nie będziesz mógł mu jednak podziękować za ocalenie życia. Ten Indianin nie żyje. - Jak to? - zapytał przerażony Brennan. - Wąż ugryzł go koło tego stawu. Ale zdarzyło się to przed czterema laty. - Przed czterema laty? - powtórzył z niedowierzaniem. - Chcesz powiedzieć, że wczoraj uratował mi życie jego duch? - Uprzedzałam, że ci się to nie spodoba. - Daj spokój, Kelly. Mam otwarty umysł, ale nigdy nie uwierzę w banialuki o duchu zmarłego Indianina, który pilnuje sadzawki. - Powtarzam ci po prostu to, co usłyszałam od wodza. Nie proszę, żebyś w to wierzył. - I bardzo dobrze, bo ani mi to w głowie - odparł stanowczo. To był facet z krwi i kości, tak jak ty i ja. Wiem, bo stałem od niego w takiej samej odległości jak teraz od ciebie. W porządku, może nie jest stąd. Może pochodzi z którejś z sąsiednich wiosek. Może wracał do domu albo szedł do innego shabono na jakąś uroczystość. Nie wiem. Powiedziałaś, że takie rzeczy często się tutaj zdarzają. - Ray, nie musisz mi powtarzać, że miałeś do czynienia z żywym człowiekiem. Ale może to nie mnie starasz się przekonać. Może chcesz przekonać samego siebie. - Wiem, co widziałem, Kelly - rzucił ostro. - I to nie był żaden cholerny duch. - Wierzę ci. Dajmy temu spokój, dobrze? Brennan przeczesał palcami włosy i wziął głęboki oddech. - Przepraszam. Chyba się trochę zagalopowałem. Walcząc z kacem o tak wczesnej porze, nie jestem chyba w najlepszej formie. - Nigdy bym tego nie zgadła - powiedziała z wesołym uśmiechem. - Może położysz się na kilka godzin? Na razie nie mamy dużo do roboty. - Nie zasnę tutaj - stwierdził, wskazując kciukiem hamak. - Za dużo tu hałasu. - Miałam na myśli „Koniczynkę”. Możesz się położyć na mojej koi. Nikt nie będzie ci tam przeszkadzał. Obudzę cię przed popołudniową ceremonią. - To brzmi zachęcająco - odparł. - A ty co zamierzasz robić? - Mam do załatwienia kilka spraw. Przede wszystkim muszę pogadać z wodzem o jego wczorajszym spotkaniu z Cesarem. Chcę wiedzieć, co sprzedaje i za jaką cenę. W ten sposób mogę obniżyć własne ceny i wygryźć go z tego terenu. - Nie myślałaś kiedyś, żeby przenieść się na Wali Street? - zapytał. - Na Wali Street za bardzo bym się pewnie nudziła - odpowiedziała, po czym wskazała dwa wiszące na skraju hamaka podkoszulki. - Na „Koniczynce” jest sznur do bielizny. Wisi za sterówką. Przy tej pogodzie pranie wyschnie za parę godzin. Do zobaczenia - pożegnała go, ruszając w stronę kwatery wodza. - Kelly? - zawołał za nią. Obejrzała się przez ramię. - Dziękuję za wszystko. Bez ciebie zupełnie bym tu sobie nie poradził. Doceniam to. - Mam nadzieję - odparła z uśmiechem i odeszła. - Ray? Brennan strącił dłoń Kelly potrząsającą jego ramieniem. - Czas wstawać, Ray. Przekręcił się powoli na plecy i przyjrzał się jej, mrużąc oczy. - Która jest godzina? - Pierwsza. - Jezu, spałem dobre pięć godzin - jęknął, pocierając powieki. - A teraz musisz wstawać - stwierdziła, rzucając mu na twarz jeden z suchych podkoszulków. - Czekam na ciebie na pokładzie. I nie zasypiaj z powrotem. - Nie miałem wcale takiego zamiaru - mruknął, ale kiedy ściągnął T-shirt z twarzy, Kelly nie było już w kajucie. Zsunął nogi z łóżka i wstając zauważył stojące przy nocnej szafce miednicę i dzbanek z wodą. Opryskał twarz i sięgnął po ręcznik zawieszony na oparciu bujanego fotela, a potem włożył podkoszulek i buty, nałożył ciemne okulary i wyszedł na pokład. Kelly stała na dziobie, opierając lekko rękę o reling i wpatrując się w rzekę. Słysząc jego kroki, obejrzała się. - Widzę, że wróciłeś do świata żywych. - Tak jakby - odparł, śledząc oczyma wstęgę dymu, która wznosiła się nad shabono na czystym błękitnym niebie. - Kiedy zaczną się uroczystości? - Mniej więcej za godzinę - powiedziała, pociągając machinalnie za bransoletkę. - Coś cię niepokoi. - Skąd wiesz...? - zaczęła i urwała, uświadomiwszy sobie, po czym to poznał. - Chodzi o Maowę. Przyszedł dzisiaj do wodza z prośbą o zgodę na pojedynek. Tuxuana wezwał mnie do siebie i oznajmił, że zgodził się. Nie miał wyboru. Ponieważ przyjąłeś wyzwanie, nie może stawać po żadnej ze stron. Jako wódz musi pozostać bezstronny. Prosił, by ci to powiedzieć. - Pozwolił na walkę maczugami? - zapytał Brennan, obawiając się najgorszego. - Maowa chciał stoczyć walkę na maczugi, ale tuxuana nie pozwolił. To spowodowało dużo złej krwi wśród stronników Maowy, którzy uznali, że został w ten sposób ponownie upokorzony, ale decyzja wodza nie podlega dyskusji. Maowa musiał przełknąć zniewagę i zwrócić się do wodza ponownie, tym razem o zgodę na wyzwanie cię na walkę na pięści, Tuxuana zgodził się. - Tak jak przewidywaliśmy - stwierdził Brennan. - Tyle że nie wiedziałam, iż Maowa nigdy nie został pokonany w walce na pięści. I mam wrażenie, że brał udział w bardzo wielu pojedynkach. Indianie uważają, że wynik jest już przesądzony. Od ciebie zależy, czy pokażesz im, że się pomylili. - Łatwiej powiedzieć, niż zrobić - mruknął Brennan. - Kiedy odbędzie się walka? - Za pół godziny. Obudziłabym cię wcześniej, ale wódz powiedział mi o wszystkim dopiero przed chwilą. Normalnie tego rodzaju pojedynki odbywają się po ceremonii, ale ponieważ dzisiejsza ma na celu uczczenie pamięci Donalda, a ty jesteś jego bratem, tuxuana chce, żeby walka odbyła się wcześniej. Posłaniec wezwie cię do shabono tuż przed rozpoczęciem pojedynku. - Ty też chyba pójdziesz? - Wszyscy pójdziemy - odparła, wskazując dwóch członków załogi, którzy stali przy sterówce. - Wódz poprosił, żebym wyjaśniła ci podstawowe zasady - dodała, dając jednemu z nich znak, żeby podszedł bliżej. - Kanibawa jest doświadczonym zawodnikiem. Pokaże ci, jaką przybrać postawę, kiedy przeciwnik zadaje uderzenie, i w jaki sposób zadać własne. To naprawdę bardzo proste. Kelly powiedziała coś do Kanibawy, który rozstawił szeroko nogi, żeby zyskać jak najlepsze oparcie, i zacisnął z tyłu ręce. - Tak musisz stanąć. Odsłoniętą piersią będziesz go prowokować do zadania ciosu. Bardzo ważna jest pozycja nóg. Jeśli nie przygotujesz się odpowiednio na uderzenie... zarówno psychicznie, jak i fizycznie... od razu nakryjesz się nogami. Nie zapominaj, że Yanomamo są wyszkoleni w tych pojedynkach. Wiedzą, jak uderzyć. Więc bądź do tego przygotowany. Kelly odezwała się ponownie do Kanibawy, który dał krok do przodu i dotknął zaciśniętą pięścią piersi Brennana. - Teraz zademonstruje ci, jak wyprowadzić cios, ale nie uderzy cię. Kanibawa obrócił delikatnie Brennana na lewo i ponownie dotknął pięścią jego klatki piersiowej. Następnie odmierzył starannie dystans i zamarkował kilka ciosów, za każdym razem zatrzymując pięść tuż przed jego piersią. - Pozorowane ciosy nie tylko pozwolą ci wypróbować najlepszy wariant, ale mają duże znaczenie psychologiczne. Przeciwnik nie wie, który z nich go naprawdę dosięgnie. To może zdenerwować niedoświadczonego zawodnika. - Niestety Maowa nie należy chyba do tej kategorii - zauważył Brennan. - Jesteś w stanie go pokonać, Ray oświadczyła z przekonaniem. - Więcej od niego ważysz i dzięki temu masz nad nim przewagę. - Możesz być pewna, że zna wszystkie sztuczki, które trzeba znać, żeby przechytrzyć przeciwnika - odparł Brennan. - To nazywam prawdziwą przewagą. Ale masz rację. Muszę dać z siebie wszystko. Tylko w ten sposób mogę go pokonać. - Załapałeś chyba, o co chodzi. W tej samej chwili do statku zbliżył się Indianin i zawołał do nich coś z brzegu rzeki. Kelly odpowiedziała i posłaniec zawrócił do wioski. - Jesteś gotów? - zapytała. - Chyba tak. - Po wejściu do shabono idź od razu do swojej kwatery. Tam będziesz czekał, aż Maowa lub któryś z jego stronników oficjalnie wyzwie cię na pojedynek. Kelly zeszła pierwsza po trapie i ruszyła w stronę wioski. Pochód zamykali jej Indianie. Maszerujący przed nimi Brennan nie mógł się oprzeć wrażeniu, że na tej trójce skończy się grupa jego sekundantów. Zakładając oczywiście, że dwaj Yanomamo nie przyłączą się do grupy Maowy. Coś jednak mówiło mu, że pozostaną w jego narożniku, żeby okazać solidarność z Kelly. Przed wejściem do wioski puściła go przodem gdyby pozwolił wejść kobiecie pierwszej, byłaby to kompromitacja w oczach Indian. Jej gest ujął go, ale nic nie powiedział. Wchodząc do shabono, poczuł zapach jedzenia i odwróciło to na moment jego uwagę od czekającej walki. Ale tylko na moment. Chociaż w wiosce było względnie cicho, idąc do swojej kwatery czuł utkwione w sobie oczy wszystkich mieszkańców. Znalazłszy się na miejscu, wytarł podkoszulkiem spoconą twarz. Trudno było znieść oczekiwanie. Zrozumiał teraz, co czuje bokser na kilka minut przed rozpoczęciem walki walki, którą powinien wygrać. Wiedział, że nie ma żadnego powodu, by odczuwał coś podobnego. Przegrywając, niczego nie straci. Nie musiał przecież niczego udowadniać tym ludziom. A potem jego wzrok spoczął na Kelly. Nie sądził chyba, że musi udowodnić coś tej dziewczynie? Nie potrafił jednak pozbyć się myśli, że dając się pokonać, straci w jej oczach. Z chaty po przeciwnej stronie placu wyszedł Indianin i na jego widok rozległy się głośne wiwaty. Na twarzy miał grubą warstwę czerwonej farby, którą wysmarowana była również jego wygolona czaszka i duża część klatki piersiowej. W pod bródek wcisnął jaskrawe żółte pióro, a na ramię nałożył opaskę z piór oraz zębów kajmana. Przeszedł dumnym krokiem przez plac i zatrzymał się przed kwaterą dla gości. Z powodu malunków Brennan nie potrafił rozpoznać, czy ma przed sobą Maowę, czy też kogoś innego. Indianin powiedział do niego kilka słów, po czym odwrócił się i pomaszerował na środek placu, gdzie otoczyło go kilku najbliższych przyjaciół. - Czy to on? - zapytał, zwracając się do Kelly. - Owszem odparła. Właśnie rzucił ci wyzwanie. Musisz na nie odpowiedzieć, wychodząc na plac. Brennan ponownie otarł spoconą twarz podkoszulkiem, cisnął go na hamak i podszedł do czekającego nań Maowy. Podnieceni Indianie krzyczeli i stukali maczetami, włóczniami oraz innymi przedmiotami, które mieli akurat pod ręką. Tuxuana wyszedł na plac i skinął głową obu przeciwnikom. Na jego twarzy nie malowały się żadne uczucia. Podniósł w górę ręce i po chwili na placu zapadła cisza. Wtedy dopiero prze mówił. Chociaż Brennan nie zrozumiał ani słowa z jego oświadczenia, spostrzegł, że nie ucieszyło ono specjalnie Maowy. - Normalnie w tego rodzaju walkach - poinformowała go Kelly - wyzywający na pojedynek może, jeśli chce, zadać kilka kolejnych ciosów, pod warunkiem że jego przeciwnikowi wolno będzie zrobić potem to samo. Wódz zaznaczył jednak wyraźnie, że wolno wam będzie zadawać tylko po jednym uderzeniu. Maowa i jego stronnicy nie są z tego zadowoleni. Uważał najwyraźniej, że będzie miał większe szansę, jeśli wymierzy od razu kilka ciosów. - Kto pierwszy zadaje uderzenie? - zapytał Brennan. - Normalnie wyzywający na pojedynek, ale nie ma w tej kwestii stałej i wyraźnej zasady. Jeśli chcesz uderzyć go pierwszy, zapytam Maowę, czy ma coś przeciwko temu. - To nie ma większego znaczenia - stwierdził Brennan, mierząc wzrokiem przeciwnika. - Powodzenia - powiedziała, ale on już jej nie słyszał. Podszedł dwa kroki do przodu i stanął tuż przed Maową, który pokazał mu, żeby przygotował się na przyjęcie pierwszego ciosu. Brennan splótł ręce z tyłu i patrzył, jak Maowa starannie wymierza ramieniem dzielącą ich odległość. Kiedy Indianin wyprowadził pierwszy cios, napiął mięśnie, ale ten w ostatniej chwili cofnął rękę. Zrobił to jeszcze dwa razy. Dopiero czwarty cios doszedł celu. Brennan poczuł w piersi przeszywający ból i zatoczył się do tyłu. Uderzenie było diabelnie mocne, ale wiedział, że jeśli Maowy nie stać na nic więcej, zdoła go pokonać. Sądząc po niespokojnym spojrzeniu Indianina, rzeczywiście dał z siebie wszystko. Brennan uświadomił sobie, że gdyby pozwolono mu zadać trzy albo cztery takie ciosy, walka mogłaby się już skończyć. Nic dziwnego, że facet był podenerwowany, kiedy tuxuana zmienił reguły gry. Maowa splótł ręce za plecami i wyprężył się, a Brennan wziął potężny zamach, jakby rzucał baseballową piłkę na stadionie Jankesów, i rąbnął go w pierś. W przeciwieństwie do swego przeciwnika nie zawracał sobie głowy pozorowanymi ciosami. Jego pięść uderzyła Maowę z taką siłą, że ten cofnął się i o mało nie stracił równowagi. Po chwili udało mu się ją odzyskać, ale kiedy oparł ręce na kolanach, próbując złapać oddech, twarz miał skrzywioną z bólu. Wiwaty umilkły. Przebieg walki nie był chyba zgodny z oczekiwaniami Indian. Jeden ze stronników Maowy wybiegł z kręgu widzów i poklepał go po plecach, jakby chciał dodać otuchy swojemu zawodnikowi, lecz Brennan dostrzegł, że wsuwa przy tym coś ukradkiem w dłoń przeciwnika. Po chwili mężczyzna zniknął z powrotem w tłumie. Brennan przyjrzał się uważnie prawej ręce Maowy, ale ten zacisnął ją w pięść. Nie widać było, co w niej trzyma. Prawdopodobnie okrągły kamień albo nawet grot dzidy, który miał dodać impetu uderzeniu. Była to desperacka taktyka, lecz specjalnie go to nie zdziwiło. Zastanawiał się, ile poprzednich walk Maowa rozstrzygnął w nieuczciwy sposób. Wątpił, czy Kelly zauważyła, co się stało gdyby tak było, na pewno narobiłaby już krzyku. Przez chwilę miał zamiar jej o tym powiedzieć, ale potem zmienił zdanie. Rozegra to sam, na swój własny sposób. Najpierw jednak musiał przygotować się na następne uderzenie Maowy... Podchodząc do Indianina, zauważył igrający w kącikach jego ust ledwo dostrzegalny uśmiech. Maowa wyciągnął rękę i dotknął czerwonego śladu na piersi, tam, gdzie zadał swój pierwszy cios. Brennan zaczerpnął kilka razy powietrza i na piął mięśnie. Kiedy uderzenie doszło celu i zatoczył się do tyłu, wśród mieszkańców wioski rozległ się triumfalny ryk. Przez krótki moment Brennan myślał, że przewróci się na plecy, ale potem wystawił stopę do tyłu i odzyskał równowagę. Próbując złapać oddech, czuł zawrót głowy i mdłości. Po przez ryk tłumu dobiegały go czyjeś krzyki. Podnosząc wzrok ujrzał, że Maowa daje mu znaki, aby podszedł i zadał kolejne uderzenie. Chciał, żeby Brennan zrobił to, póki jest zdezorientowany i osłabiony. - Dosyć tego, Ray powiedziała, stając przy nim, Kelly. Możesz się teraz wycofać, nie tracąc twarzy. Kanibawa zgodził się ciebie zastąpić. - Wasze niedoczekanie - syknął przez zaciśnięte zęby Brennan, powoli się prostując. - Obserwuj prawą dłoń Maowy, kiedy nakryje się nogami. - O czym ty mówisz? - Po prostu obserwuj go. Maowa po raz drugi ponaglił go, a potem poklepał się po piersi i powiedział coś, co wzbudziło szyderczy śmiech wioski. Brennan wciąż nie czuł się zbyt pewnie na nogach i potrząsnął głową, próbując zebrać myśli. Zdawał sobie sprawę, że nie wytrzyma kolejnego ciosu Maowy. Uderzenie, które miał teraz zadać, musiało być ostatnie. Wiedział już, co chce zrobić, nie był tylko pewien, czy mu się uda. Był jeden sposób, żeby się o tym przekonać. Uderzył kilkakrotnie pięścią w drugą dłoń i posłał chłodne spojrzenie Maowie, który trzymał ręce za plecami, wypinając pierś w niemal komicznie lekceważącej pozie. Brennan nie widział jednak w jego zachowaniu nic śmiesznego. Przyjrzał się uważnie torsowi przeciwnika. Tym razem nie interesował go lewy mięsień piersiowy, gdzie zadał poprzednie uderzenie. Celował w miękką tkankę poniżej mostka. Jeśli uda mu się uderzyć w to miejsce z odpowiednią siłą, Maowa z całą pewnością zostanie wyeliminowany z walki. Wiedział, że cios może zostać uznany za nieczysty, ale wątpił, czy w zaistniałych okolicznościach Maowa będzie w stanie protestować. I warto było go zadać, choćby po to, żeby zgasić ten pogardliwy uśmieszek na jego gębie. Dotknął lekko pięścią lewego mięśnia piersiowego Maowy, ale jego oczy utkwione były już tam, gdzie celował. Cofnął ramię i uderzył. Maowa jęknął z bólu, zatoczył się do tyłu i opadł na jedno kolano. Kiedy przyciskał dłonie do piersi, z jednej z nich wypadł okrągły kamyk. Indianin, który mu go wcześniej podał, próbował zabrać kamyk, ale Kanibawa stanął mu na drodze. Kelly oskarżyła głośno Maowę o oszustwo. Oburzeni tym, że naba pokonał jednego z nich w tradycyjnym plemiennym pojedynku, Indianie wpadli we wściekłość. W mgnieniu oka otoczył ich nieprzyjazny tłum i nie wiadomo, czym by się to skończyło, gdyby tuxuana nie podniósł z ziemi kamienia i nie pokazał, że Kelly mówiła prawdę. Indianie błyskawicznie obrócili swoją złość przeciwko Maowie, który wił się na ziemi, chroniąc ramionami głowę przed padającymi zewsząd pięściami. Wódz przecisnął się przez tłum, podniósł go brutalnie na nogi i wskazał ręką jego wspólnika. Drugi Indianin został wypchnięty na środek placu tak gwałtownie, że potknął się i upadł. Jakiś nadgorliwiec dał krok do przodu i zdzielił go płazem maczetą po plecach. Tuxuana odpędził go gniewnym gestem dłoni i kazał obu mężczyznom natychmiast opuścić plac. Podchodząc do Brennana i Kelly, którzy wycofali się dyskretnie z tłumu, miał zatroskaną minę. - Wódz przeprasza cię za oszustwo Maowy, który okrył hańbą całą wioskę, i przyrzeka, że obaj mężczyźni zostaną ukarani za to, co zrobili - przetłumaczyła Kelly. - Obawia się jednocześnie, że uznasz, iż wszyscy Yanomamo są tak samo nieuczciwi jak oni, i nie pozwolisz, by dusza Donalda złączyła się z nimi w przyszłym życiu nad shabono. - Powiedz mu, że wiem, iż Yanomamo są szlachetnym ludem, co okazali, traktując mnie z nadzwyczajną gościnnością i życzliwością, kiedy tutaj przybyłem. I dodaj, że mam zamiar uczestniczyć w całej ceremonii. Wódz wysłuchał z nieprzeniknioną twarzą przetłumaczonej przez Kelly odpowiedzi Brennana i wskazał czerwony ślad na jego piersi. - Wódz pyta, czy wiedziałeś, że Maowa ma w ręku kamień, zanim uderzył cię po raz drugi - wyjaśniła Kelly. - Powiedziałam mu, że tak. Chce wiedzieć, dlaczego nie zażądałeś wstrzymania walki widząc, jak wspólnik podaje mu kamień. Dlaczego ryzykowałeś, że cię zrani? - Podjąłem to ryzyko, przyjmując walkę na jego warunkach odparł Brennan. Mój drugi cios mógł wydawać się niewinny, ale był tak samo nieuczciwy jak jego. I o wiele bardziej bolesny. Tylko w ten sposób mogłem go jednocześnie wyeliminować i ukarać. - Gdzie go uderzyłeś? - zapytała Kelly. Kiedy Brennan wyjaśnił jej, udzieliła wyczerpującej odpowiedzi wodzowi, który pokiwał dobrotliwie głową, jakby wybaczał mu oszustwo, a potem odszedł, żeby zająć się Maową i jego wspólnikiem. - Przyjął to całkiem spokojnie, zważywszy na to, że bardzo się rozgniewał na Maowę - stwierdził Brennan. - A może cudzoziemcowi wolno łamać reguły gry? - Nie sądzisz chyba, że powiedziałam mu, co naprawdę zrobiłeś? - odparła. - Oznajmiłam, że podobnie jak wszyscy wielcy wojownicy zza morza, wierzysz, że przeciwnika trzeba pokonać w walce, a nie w wyniku dyskwalifikacji. - To niezbyt mądre rozumowanie... - Może dla ciebie, ale nie dla Yanomamo - zaprotestowała. - Im odważniej ktoś poczyna sobie w boju, tym bardziej jest szanowany przez Yanomamo. To dotyczy nawet ich najgorszych wrogów. - Chcesz powiedzieć, że gdybym ujawnił, co naprawdę zrobiłem, byłbym teraz w takich samych opałach jak Maowa? - Jesteś obcy. Wódz nie ma nad tobą władzy. Najgorszą rzeczą, jaka może ci się przytrafić, jest wydalenie z wioski. - A co się stanie z nimi? - zapytał Brennan, spoglądając na dwóch mężczyzn, którzy stali przed wodzem z pochylonymi głowami. Z wyjątkiem kilkorga dzieci, które walczyły na niby pośrodku placu, i paru kobiet, doglądających glinianych garnków w żarze ogniska, cała wioska zgromadziła się wokół chaty wodza, żeby wysłuchać, co ma do powiedzenia. - Zostaną chyba wygnani z shabono -= stwierdziła Kelly. - Albo na zawsze, albo, co bardziej prawdopodobne, na jeden lub dwa miesiące. Brennan wrócił powoli do swojej kwatery, włożył podkoszulek, oparł się o jeden z podtrzymujących dach słupów i skrzyżowawszy ręce na piersi, przyglądał się rozprawie. Wódz ostro beształ winowajców. Widzowie ożywili się w pewnym momencie, kiedy Maowa usiłował coś powiedzieć, ale tuxuana uciszył go gestem dłoni. Jego postanowienia nie podlegały dyskusji. Gapie zaczęli się powoli rozchodzić, a dwaj mężczyźni wrócili, powłócząc nogami, do swoich kwater. Żaden się nie i odezwał. Kelly przecisnęła się przez tłumek stojący przed kwaterą j wodza i podeszła do Brennana. - No i co? zapytał ją. - Zostali wygnani na miesiąc - odparła. - Niektórzy członkowie starszyzny uważają, że im się upiekło. Ale sprawa jest już zamknięta. - Kiedy będą musieli odejść? - Przed uroczystością. - Ich rodziny opuszczają wioskę razem z nimi? - Na to wygląda - powiedziała, kiedy Maowa wyszedł wraz ze swą żoną i dziećmi na plac. Druga rodzina ruszyła w ślad za nimi. Żaden z mężczyzn nie spojrzał na Brennana, kiedy mijali kwaterę dla gości, ale zrobił to synek Maowy. Gdy chłopiec odwrócił się w jego stronę, Brennan zobaczył ciemną szramę na jego policzku. Mały powiedział do niego kilka słów, ale Maowa złapał go za ramię i pociągnął za sobą. - Co on mówił? - zapytał Brennan, kiedy dwie rodziny wyszły z wioski. - Nic takiego - odparła Kelly. - Co on powiedział, Kelly? - Że nienawidzi cię za hańbę, jaką ściągnąłeś na jego rodzinę. - Próbowałem go tylko uchronić przed laniem. Gdybym nie powstrzymał jego ojca, tak jak to zrobiłem... - Uczyniłeś to, co uważałeś w tamtym momencie za stosowne, i to tylko jest ważne - przerwała mu. - Ale nie miałem racji. To właśnie chcesz powiedzieć, prawda? - Chcę powiedzieć, że według Yanomamo nie miałeś prawa interweniować. Ale ty nie mogłeś przecież tego wiedzieć. Kierujesz się innymi wartościami. W Nowym Jorku miałbyś rację, tutaj nie. - A jakimi ty dokładnie kierujesz się wartościami? - zapytał patrząc jej prosto w oczy. - Wszystko zależy od tego, gdzie się znajduję - odparła, a potem wskazała ręką Indianina, który zbliżał się do nich. Był wymalowany czerwoną farbą i ozdobiony jaskrawymi piórami. - Wygląda na to, że zaraz zacznie się uroczystość, Ale najpierw musisz dopełnić uświęconego tradycją zwyczaju. Dlatego właśnie pofatygował się do nas hekura. - Czarownik? Kelly pokiwała głową. Hekura wygłosił dłuższe przemówienie, a potem klasnął w dłonie i dał Brennanowi znak, żeby poszedł za nim. - Co on powiedział? - zapytał szeptem Brennan, kiedy razem z Kelly podeszli do wydrążonego pnia, który ustawiono na placu. - Wyjaśniał, co powinieneś zrobić. Z popiołów wydobyto resztki kości i umieszczono je w pniu. Yanomamo drążą po każdej kremacji pień, który jest następnie palony podczas ceremonii. Jako najbliższy krewny Donalda musisz zetrzeć kości na proch, który zostanie wsypany do kilku tykw i skonsumowany podczas dłuższej uroczystości za kilka tygodni. Tykwy umieszcza się normalnie na dachu chaty zmarłego, ponieważ jednak Donald nie mieszkał tutaj na stałe, tuxuana zgodził się, żeby stały na jego dachu. W ten sposób wyświadcza ci wielki zaszczyt. - Czy możemy chwilę zaczekać? - Zapytał Brennan. Mówisz, że sproszkowane kości zostaną skonsumowane podczas innej uroczystości? - Yanomamo to endokanibale. To oznacza, że zjadają resztki własnych zmarłych. Rozpuszczają ich prochy w zupie z plantana, którą wypijają przyjaciele i krewni zmarłego. - Mają tutaj naprawdę dziwaczne zwyczaje. Cieszę się, że mnie przy tym nie będzie - stwierdził z wyraźną ulgą Brennan. - Tyle że po wsypaniu prochów do tykw, w wydrążonym pniu trochę ich zostaje... Brennan zmierzył ją bacznym spojrzeniem. - I co z nimi się dzieje? - Do wydrążonego wnętrza pnia wlewa się zupę z plantana i muszą ją wypić wszyscy mieszkańcy wioski... Pierwszy łyk musi jednak wychylić najbliższy krewny. - Nie ma mowy! - Zupa z plantana jest bardzo aromatyczna. Zaręczam ci, że nie poczujesz smaku popiołu. - Ale będę wiedział, że tam jest. Nie rozumiem, dlaczego mi wcześniej o tym nie wspomniałaś. - Bo wiedziałam, że się na to nie zgodzisz. - I miałaś rację. Nie zrobię tego, Kelly. Wybij to sobie z głowy. - W porządku - odparła, podnosząc w górę ręce. - Zrobiłam, co mogłam, żeby ci to ułatwić! Pracuję na tym odcinku rzeki od ośmiu lat i z tego, co wiem, ani jeden naba nie został spalony w żadnej z tutejszych wiosek. I możesz mi wierzyć, że decyzja wodza spotka się z wieloma protestami. Nie chcąc podporządkować się ich tradycji, nie tylko kalasz pamięć Donalda, ale upokarzasz wodza przed jego własnym szczepem. Ale ciebie guzik to obchodzi. Rób, co chcesz, Ray. Ja mam już dosyć. Wracam na statek. Brennan zdawał sobie sprawę, że utkwione są w nich oczy całej wioski. Mogli nie rozumieć, co mówiła do niego Kelly, z pewnością jednak nie uszedł ich uwagi jej gniewny ton. W ich kręgu kulturowym żadna kobieta nie odzywała się w ten sposób do mężczyzny. Mógł pozwolić jej odejść. Albo mógł zapomnieć o własnej dumie, zawołać ją i pozwolić, żeby ceremonia potoczyła się dalej zgodnie z tutejszymi zwyczajami. Nie ze względu na nią, ale ze względu na Donalda. To była jego ostatnia szansa zawarcia pokoju z bratem. Nigdy nie będzie mógł spojrzeć sobie w oczy, jeśli zawiedzie również w tym momencie. - Zaczekaj, Kelly! - zawołał. Głowy Indian obróciły się w jej stronę. Kelly zatrzymała się i powoli odwróciła. - Może trochę... przesadziłem... wyjąkał nieśmiało. Kelly powiedziała coś do czarownika i stanęła na skraju placu. Hekura wyrównał koniuszkami palców leżące w wydrążonym otworze fragmenty kości, a potem złapał oburącz kij i opuścił go z głuchym stukiem w dół. Powtórzył tę czynność kilkakrotnie, za każdym razem wydając przez wargi stłumiony gwizd. W końcu pochylił się, pogrzebał ostrożnie palcem pośród kości i przekazał kij Brennanowi, który zajrzał z wahaniem do środka i skrzywił się na widok tego, co zobaczył. A potem zacisnął dłonie na kiju i zaczął opuszczać go rytmicznie w dół. Wkrótce po twarzy spływał mu pot, ale on nie przerywał, żeby go wytrzeć. Chciał mieć to jak najszybciej za sobą. Hekura krążył dookoła, uderzając stopą w ziemię w rytmie uderzeń kija. Po kilku minutach Brennan przerwał na chwilę, żeby złapać oddech. Mokry podkoszulek kleił mu się do ciała i korzystając z tego, że czarownik zajrzał do otworu, ściągnął go przez głowę. Hekura powiedział coś i pokazał ręką pień. Brennan zajrzał do środka. Część kości ubita już była na proch, ale miał przed sobą jeszcze dużo pracy. Nie wiedział, ile czasu minęło, kiedy poczuł na ramieniu dłoń hekura i otwór został ponownie zbadany. Podniósł z ziemi podkoszulek i wytarł nim twarz. Zajrzawszy do dziury, stwierdził, że kości zamieniły się w stos białego proszku na samym dnie. Czarownik wezwał do siebie młodego ucznia. Proszek przesypano przy użyciu długiego płaskiego liścia do kilku tykw, które przykryto piórami i odniesiono do domu wodza. Młoda dziewczyna ze spuszczonymi skromnie oczyma przyniosła w glinianym garnku świeżo ugotowaną zupę z plantana, postawiła ją przy pniu i wycofała się do chaty swoich rodziców. Hekura wskazał palcem garnek. Brennan podniósł go i zaczął powoli wlewać zupę do wydrążonego pnia. Kiedy to zrobił, czarownik podał mu kij i kazał zamieszać. Uczeń czarownika wrócił po chwili z kolejnymi tykwami, które zostały napełnione wywarem i odniesione pod chatę wodza. Czarownik zaprowadził go tam i cofnął się. Tuxuana wyszedł z chaty, przykucnął na progu i dał znak Brennanowi, żeby zrobił to samo, a potem wyciągnął do niego jedną z tykw. Brennan nie odrywał od niej wzroku. Mierziło go, że będzie musiał wypić znajdujący się w niej wywar. Oblizał wargi, odebrał od wodza tykwę, a potem wziął głęboki oddech i przystawił ją do ust. Kilka kropel ciepłej zupy wylało mu się na język. Przełknął je. Kelly miała rację: poczuł silny smak bananów. Ale w wywarze znajdowały się również sproszkowane kości Donalda. Zrobiło mu się niedobrze i z trudem przełknął żółć, która podeszła mu do gardła. Wyobrażał sobie, jak bardzo obraziłby się jego gospodarz, gdyby wyrzygał się na progu jego domu. Ta myśl pomogła mu się opanować. Tuxuana odebrał od niego tykwę, pociągnął duży łyk zupy, po czym wrócił do swego domu i położył się na hamaku. - Możesz teraz wstać - szepnęła stojąca z tyłu Kelly. Brennan z ulgą powitał koniec ceremonii. - Co teraz? zapytał. - Będziemy jedli odparła. Podeszli do trzech drewnianych koryt, które ustawiono tymczasem na placu; w pierwszym była znajoma żółta zupa z plantana, w drugim gęsty i nieapetycznie wyglądający palmowy kleik, w trzecim tanie beczkowe piwo, które dostarczył poprzedniej nocy Cesar. Brennan zanurzył palec w piwie. Było ciepłe, wodniste i zdecydowanie nie zachęcające do picia. Potrawy, które piekły się przy licznych ogniskach, pachniały o wiele przyjemniej. Kelly poinformowała go, że w trakcie uroczystych uczt nigdy nie spożywa się mięsa zwierzęcego. Dozwolone są wyłącznie ryby. Pirarucu, którą Brennan pomógł złapać, została pocięta na kawałki i upieczona nad gorącymi węglami razem z kilkoma żółwiami, z których nie zdjęto skorup, rozmaitymi innymi rybami i średniej wielkości kajmanem, upolowanym wcześniej tego samego dnia przez dwóch myśliwych. Były także owoce i warzywa, z których większość pochodziła z uprawianego wspólnie ogródka: gęste kiście bananów, kawałki papai, awokado, pokryte mięsistą skórką słodkie owoce palmy i tropikalne orzechy zebrane w głębi lasu. Do ryb podano grzyby, czerwoną paprykę, słodkie ziemniaki, palmową miazgę oraz bulwy manioku, a także obecne przy każdej potrawie podpłomyki z kassawy. Każde z nich dostało liść palmy, który miał służyć jako talerz. Brennan musiał podtrzymywać go ostrożnie oburącz, kiedy nakładano mu różnych potraw, aż w końcu środek ugiął się pod ciężarem jedzenia. Wraz z Kelly wrócił do swojej kwatery, gdzie oboje usiedli po turecku i położyli liście przed sobą. Kelly zaczęła jeść palcami. Brennan także wziął w palce kawałek ryby, ale natychmiast go upuścił. - Tę rybę dopiero co wyjęto z ogniska - powiedziała, potrząsając głową w udawanym przerażeniu. - Nic dziwnego, że jest gorąca. - Jakim cudem możesz ją podnieść do ust, nie parząc sobie przy tym palców? - zdziwił się. - Ponieważ jem w ten sposób od dziesięciu lat - wyjaśniła. - Jeśli potrzebne ci sztućce, mogę poprosić jednego z Indian, żeby przyniósł nóż i widelec z „Koniczynki”. - Nie trzeba - burknął. To chyba od ciebie dowiedziałem się, że muszę zaakceptować miejscowe zwyczaje. Już zapomniałaś? - Na to wychodzi odparła, - zerkając na swój liść. - A teraz zamknij oczy. - Co? - zapytał zdumiony. - Zamknij oczy. Chcę, żebyś czegoś spróbował. - Och nie - zaprotestował. - To nic wstrętnego, wierz mi. Prawdę mówiąc, jest raczej smaczne. - No dobrze - westchnął z rezygnacją, po czym zamknął oczy i otworzył z wahaniem usta. Poczuł, jak jej palce dotykają jego warg i kładą coś na języku. Miejscowy specjał był nie większy od niedopałka papierosa i tłusty w smaku. Rozgryzł go szybko i połknął. - I co? - zapytała. Brennan otworzył usta. - Przypominało kawałek bekonu. Co to było? - Pieczona biała gąsienica - odparła z uśmiechem. - Co takiego? - Uważa się ją tutaj za smakołyk. - Podobnie jak mrówki w czekoladzie w Meksyku. Ale to wcale nie znaczy, że mam ochotę je zjeść. Najpierw musiałem wypić prochy mojego brata, a teraz... - Skrzywił się, kiedy włożyła sobie do ust pomarszczoną gąsienicę. - Jak możesz w ogóle jeść takie rzeczy?! - Ponieważ tak się składa, że je lubię - oznajmiła, oblizując palce. - Mogą budzić w tobie niesmak, ale Yanomamo tak samo potraktowaliby hot doga albo cheeseburgera. Zrezygnowany Brennan zabrał się do jedzenia, które tym czasem ostygło w wystarczającym stopniu, by mógł go dotknąć palcami, odmówił jednak, kiedy po skończonej uczcie zaproponowała mu owoce. Kelly wrzuciła dwa palmowe liście do płonącego przy sąsiednim domu ogniska. - Nie wiem jak ty, ale ja zamierzam się przez parę godzin zdrzemnąć - oświadczyła, rozwijając zapasowy hamak, który leżał na zeszytach Donalda. - Ja go zawieszę - zaproponował Brennan. Ty połóż się w moim. - Poradzę sobie - odparła, nie pozwalając mu dotknąć hamaka. - Kobieta zawsze sama wiesza swój hamak w shabono. I nigdy nie kładzie się w hamaku swego partnera i w ogóle żadnego mężczyzny. Gdyby to zrobiła, złoiliby jej prawdopodobnie skórę. Zawiesiła swój hamak poniżej hamaka Brennana. Kobiety Yanomamo zawsze śpią niżej od mężczyzn. - Położyła się i przez chwilę wierciła, szukając odpowiedniej pozycji. - Co będziesz teraz robił? - zapytała. Brennan zauważył, że większość Indian również wypoczywa w hamakach. Część jadła w nich; część bawiła się z dziećmi, podrzucając je do góry; część najwyraźniej pogrążyła się w drzemce. - Chyba też się położę - stwierdził. - Chociaż po przespaniu całego ranka nie jestem specjalnie zmęczony. - Ja za to ledwie trzymam się na nogach - powiedziała Kelly i zasłoniła dłonią usta, żeby stłumić ziewnięcie. - Jeśli sama nie wstanę, obudź mnie za jakieś dwie godziny poprosiła, po czym zdjęła z głowy swoją czarną czapkę, zakryła nią twarz i po kilku minutach zasnęła. Maowa stał z zakrwawioną krótką włócznią nad ciałami swojej żony i dzieci. Tylko śmierć mogła ich wyzwolić od hańby i poniżenia, jakie stało się ich udziałem po wygnaniu z rodzinnego shabono. Własne życie nie miało już dla niego znaczenia, najpierw jednak musiał zemścić się na przybyszu, który stał się przyczyną całego zła. Przystanął przy wejściu do shabono. Kilka jardów dalej bawiły się dzieci, ale nie zwrócił na nie żadnej uwagi. Ruszając w stronę kwatery dla gości, zobaczył czarownika, który nie wiadomo skąd wziął się na środku placu. W ręku trzymał należącą do Rashy czarną czapkę z daszkiem. Po chwili cisnął ją na ziemię i nucąc dyszkantem, zaczął ją powoli okrążać. Maowa znał śpiewaną przez niego pieśń członkowie plemienia Yanomamo prosili w niej duchy, by sprowadziły śmierć i choroby na swoich przeciwników. Ta konkretna klątwa miała skłonić duchy do zaatakowania pogrążonego we śnie przybysza. Maowa pokonał kilkadziesiąt jardów, które dzieliły go od kwatery dla gości. Rasha i naba spali oboje w swoich hamakach. Maowa podniósł włócznię, szykując się do zadania ciosu przybyszowi. - Uważaj, Ray - krzyknęła przerażona Rasha. Otworzył oczy, ale nie był w stanie się poruszyć. Klątwa hekura unieruchomiła jego członki. Maowa posłał lodowaty uśmiech Rashy, która próbowała wyskoczyć z hamaka. Ona także była jak sparaliżowana. - Nieeee! - zawołała histerycznie, kiedy Maowa wbił włócznię w pierś Brennana... - Kelly! Kelly! Otworzyła oczy. Brennan stał nad nią i potrząsał za ramiona. - Ty żyjesz...? - wykrztusiła zdezorientowana. - Kiedy ostatnim razem sprawdzałem, byłem jeszcze żywy - odparł łagodnie. - Dobrze się czujesz? Musiał ci się przyśnić jakiś koszmar. - Koszmar? - powtórzyła z nerwowym chichotem. - Jezu, to wydawało się takie prawdziwe. - Tak czy owak, dziękuję za troskę. - O czym mówisz? - zapytała zaintrygowana. - Krzyczałaś głośno przez sen, przed czymś mnie ostrzegając. Nieźle mnie nastraszyłaś. Myślałem, że ktoś się do nas zakradł. Dopiero po chwili zorientowałem się, że śnisz. Dopiero wtedy cię obudziłem. - Dlaczego nie zrobiłeś tego wcześniej? - zapytała, próbując ukryć zakłopotanie. - Chciałam się przespać tylko dwie godziny. Zrobiło się prawie ciemno. - Przeglądałem dzienniki Donalda. Miałem nadzieję, że znajdę tam coś na temat Caldwella albo Dixona. Straciłem chyba poczucie czasu. - Znalazłeś coś? - zapytała. - Nie. To tylko notatki z dziedziny antropologii. A poza tym niewiele mogłem z nich odczytać. Z tym charakterem pisma powinien zostać lekarzem. Mam nadzieję, że jego koledzy w Stanach coś z tego zrozumieją. Brennan przerwał, widząc zbliżającą się do nich grupę Indian. Ciała mieli wymalowane czerwoną i czarną farbą, a kilku nałożyło na ramiona kolorowe opaski z piór makawy i tukana. Kelly zobaczyła na jego twarzy niepokój. - Nie idą do nas - stwierdziła i wskazała mężczyznę w sąsiedniej chacie, który był tak samo wystrojony. - Nasz sąsiad przyrządził dzisiaj ebene. - To ten narkotyk, który zażywają? - zapytał i Kelly pokiwała głową. Kiedy goście zasiedli przed sąsiednim domostwem, gospodarz wystawił na zewnątrz mały gliniany garnek z narkotykiem oraz mokohiro, czyli rurkę, przez którą wdmuchiwało się go do nozdrzy. Umieścił małą ilość ebene w jednym końcu rurki, następnie zaś wsunął ją ostrożnie jednemu z gości w dziurkę od nosa i dmuchnął. To samo powtórzono z drugą dziurką. Mężczyzna zatoczył się do tyłu, kaszląc i łapiąc kurczowo powietrze, a potem zgiął się wpół i chwycił za brzuch. Kiedy się w końcu wyprostował, miał wyraźnie powiększone źrenice, a z nozdrzy ciekł mu zielonkawy śluz. Raz czy dwa ugięły się pod nim nogi, ale w końcu udało mu się utrzymać równowagę. A potem wzniósł ręce do nocnego nieba i zaczął wzywać duchy. Z początku robił to dość cicho, ale w miarę jak ebene opanowywało jego podświadomość, śpiew stawał się coraz silniejszy i bardziej melodyjny. Kiedy duchy wkroczyły w jego ciało, rozprostował ramiona i odrzucił do tyłu głowę. Mógł je teraz posłać tam, gdzie uważał za stosowne niektóre zostały wyprawione przeciwko jego wrogom w sąsiednich wioskach, inne mogły wejść w ciała chorych wieśniaków i uleczyć ich. Drugi mężczyzna poddał się temu samemu rytuałowi i po kilku chwilach on także śpiewał dźwięcznym głosem. Brennan obserwował ich z fascynacją. Czuł, że coraz bardziej wciąga go ten fantastyczny świat, gdzie wrogowie mogą zostać porażeni przez niewidzialne moce i gdzie chory krewniak może zostać uzdrowiony przez dobrego ducha. Kelly dotknęła lekko ręką jego ramienia. - On pyta, czy chcesz spróbować - powiedziała, pokazując gospodarza, który patrzył mu prosto w oczy, wyciągając w jego stronę rurkę. - Dlaczego nie? - Chyba żartujesz - żachnęła się. To świństwo jest naprawdę mocne, Ray. Po jego zażyciu są na haju przez dwie albo trzy godziny i tyle samo zajmuje im dojście do siebie. - Wiem coś niecoś na temat narkotyków i to nie tylko od ćpunów, którzy codziennie trafiają na komisariat. Minęło już ponad dwadzieścia lat, odkąd ostatni raz brałem, ale takich rzeczy się nie zapomina. A ty przecież stale zwracasz mi uwagę, że powinienem lepiej poznać kulturę Yanomamo. - Brennan uśmiechnął się pod nosem. - Kto wie, może nawet uda mi się zobaczyć ich duchy tańczące na nieboskłonie. - Wiesz dobrze, że ci się nie uda - odparła. - Wcale nie interesuje cię ich kultura ani ich duchy. Chcesz spotkać się z Donaldem. - O czym ty opowiadasz? - Nie musisz przede mną udawać, Ray. Wiem, co teraz przeżywasz. Nie daje ci spokoju to, że nie pojednałeś się z Donaldem. I wydaje ci się, że jeśli zdołasz się z nim w jakiś sposób skomunikować, choćby odbyło się to w halucynogennym transie, twój brat ci wybaczy. Po jego minie widziała, że trafiła w dziesiątkę. - Nie wiedziałem, że tak łatwo mnie rozszyfrować - stwierdził z goryczą. - Bynajmniej. Tylko ja wiem, co cię dręczy. Kiedyś sama przez to przeszłam - dodała, dotykając instynktownie złotej bransoletki. Ale wiedz, że zażywając ebene, niczego nie osiągniesz. - Powiedz mu, żeby nabił fajkę - powiedział cicho, lecz stanowczo. - Posłuchaj mnie, Ray - nie dawała za wygraną. - Może wydaje ci się, że pozbędziesz się w ten sposób poczucia winy. Ale ono będzie wracało. Nie rozumiesz tego? - Poprosisz go, żeby nabił fajkę, czy nie? Kelly przekazała jego prośbę, po czym naciągnęła na głowę swoją czapkę. - Myślałam, że jesteś silniejszy. Chyba się myliłam. Wracam teraz na „Koniczynkę”. Do zobaczenia jutro. Życzę przyjemnych wrażeń - powiedziała i zniknęła w mroku. Brennan wiedział, że miała rację. I to go najbardziej rozwścieczało. Ale tak bardzo chciał po raz ostatni zobaczyć się z Donaldem... zamienić z nim kilka słów... Indianin wsypał niewielką ilość narkotyku do mokohiro i przykucnął. Brennan ukląkł przed nim i jego oczy pobiegły w stronę wyjścia z shabono. „Myślałam, że jesteś silniejszy”, powiedziała. Chociaż nie chciał się do tego przyznać, jej opinia coś dla niego znaczyła. Zwłaszcza opinia na jego temat. Odepchnął od siebie mokohiro z taką siłą, że rurka wypadła z dłoni Indianina i na ziemię wysypała się jej drogocenna zawartość. Yanomamo zerwał się rozgniewany na nogi i krzykął coś na Brennana, który podniósł przepraszająco rękę. Wiedział, że to, co zrobił, było niewybaczalne, ale nie potrafił inaczej pokazać swojej skruchy. Indianin dał krok do przodu i pchnął go w pierś. Brennan nie dał się sprowokować. W swoim czasie odsłużył kilka miesięcy w specjalnych jednostkach do tłumienia ulicznych rozruchów. Wyzywano go, opluwano, okładano kuksańcami i kopano, więc wiedział, że trzeba czegoś więcej niż kilku szturchnięć w pierś, żeby ktoś wyprowadził go z równowagi. Wstał i oddalił się. Z tyłu słyszał szydercze śmiechy Indian, ale nie obejrzał się za siebie. Księżyc zasłoniła przepływająca chmura i „Koniczynka” skryła się w mroku. Brennan wszedł po trapie na pokład. Na górze nie było nikogo. Zbliżywszy się do luku, zobaczył wąską smugę światła na korytarzu. - Jesteś tam? zawołał. Nie doczekał się odpowiedzi, ale po chwili usłyszał kroki i na korytarzu pojawiła się Kelly. - Nie chcę, żebyś wchodził w tym stanie na moją łódź. Wracaj do wioski - oznajmiła stanowczym tonem. - W ogóle nie wziąłem tego świństwa... - Nie wziąłeś? Wydawało mi się, że nie możesz się oprzeć... - Źle ci się wydawało - odparł. Co gorsza, wysypałem ebene na ziemię. Nie zostało to dobrze przyjęte. - Więc stąd się wzięły te krzyki. Zastanawiałam się, co się stało. - Jeśli przestałaś mnie uważać za persona non grata, chętnie bym się czegoś napił. Kelly rozchmurzyła się. - Schodź. Na pewno mam tu gdzieś schowaną drugą butelkę bourbona. Brennan zbiegł na dół. Kelly kucała przy drewnianej szafce za fotelem na biegunach. - Puk, puk- powiedział odsuwając na bok zasłonę. - Wchodź - zaprosiła go, nie podnosząc wzroku. Przysięgłabym, że miałam tu gdzieś drugą butelkę Jacka daniel’sa. - To nie ma znaczenia - stwierdził, przysiadając na skraju koi. - Wprost przeciwnie - odparła, po czym zamknęła drzwi szafki i zerknęła pod koję. - Tu też nie ma. Założę się, że któryś z moich Indian oddał ją za butelkę cachaca. - Podobnie jak odtrutkę? - Właśnie - potwierdziła, wyprostowując się. - Rozmawiałaś z nimi na ten temat? - Owszem, ale zawsze słyszę to samo. To nie my, Rasha. Jesteś naszym przyjacielem. Nigdy byśmy ci czegoś takiego nie zrobili. - Kelly wzruszyła ramionami.- Nie są tacy źli, naprawdę. Zabierają tylko te rzeczy, których ich zdaniem nie będę potrzebowała. Nigdy nie ukradli niczego z ładunku. - Ton jej głosu sygnalizował, że sprawę uważa za zamkniętą. Usiadła w fotelu i podniosła w górę butelkę cachaca. - To wszystko, co mam. Na pewno się nie skusisz? - Na pewno. Kelly nalała sobie do kieliszka i wychyliła duszkiem zawartość. - Co sprawiło, że zmieniłeś zdanie? - Sama powiedziałaś, że to nie jest żadne rozwiązanie. Muszę się z tym sam uporać. - Wiem - mruknęła tak cicho, że ledwo ją usłyszał, a potem zaczęła bujać się w fotelu, skubiąc machinalnie złotą bransoletkę. - Musiałaś go bardzo kochać - powiedział, nie odrywając oczu od bransoletki. - Owszem - odparła cicho, po czym odpięła ją i obróciła powoli w palcach. Wewnątrz wygrawerowany był napis, którego nikomu dotąd nie pokazywała. Chciała, żeby tak pozostało, jednocześnie jednak pragnęła złamać tabu. Nigdy dotąd tego nie doświadczyła. Może dlatego, że w ciągu dziesięciu lat, które upłynęły od jej wyjazdu z Irlandii, nigdy nie spotkała nikogo, z kim mogła porozmawiać o tym, co na zawsze zmieniło jej życie. Nigdy aż do tej chwili. Podała bransoletkę Brennanowi. Wziął ją do ręki i przeczytał napis: „Kelly moja Koniczynko zawsze bądź tą cudowną dziewczyną, którą tak gorąco pokochałem. Na zawsze twój Brian”. - Zginął dwa dni po tym, jak dostałam to od niego w prezencie - powiedziała, odbierając mu bransoletkę. - Przykro mi. - Zamordowano go, ponieważ był protestantem. - Czy jego zabójcy zostali kiedykolwiek złapani? - O tak - odparła z uśmiechem satysfakcji, po czym sięgnęła po butelkę i nalała sobie drugi kieliszek. - Pochodzę z robotniczej rodziny. Mój ojciec pracował w stoczni. Matka była zbyt schorowana, żeby mieć jakiś stały etat. Prawie przez całe życie cierpiała na chroniczny bronchit, nie powstrzymywało jej to jednak przed wypalaniem czterdziestu papierosów dziennie. A czasami sześćdziesięciu, w zależności jak bardzo się danego dnia nad sobą użalała. Specjalnie jej nie współczułam. Uważała, że jest zbyt chora, żeby zająć się domem, i dlatego po powrocie ze szkoły musiałam zawsze posprzątać, zrobić pranie i przygotować obiad dla całej rodziny. Robiłam to, zanim skończyłam dziesiąty rok życia. - Kelly wypiła trochę trunku i zakołysała kieliszkiem w dłoni. - Mam dwóch braci. Feargal, który jest ode mnie cztery lata starszy, pracował podobnie jak ojciec w stoczni. Patrick, starszy ode mnie o siedem lat, był taksówkarzem. Nigdy nie łączyły mnie bliskie stosunki z Feargalem. Był awanturnikiem jak ojciec. Patrick był spokojniejszy. Nie widziałam poza nim świata... póki nie odkryłam, że on również, podobnie jak Feargal, należy do IRA. Byłam zdruzgotana. Mniej więcej w tym samym czasie jeden z moich kolegów zginął w zamachu bombowym zorganizowanym przez IRA. Zastanawiałam się, czy Patrick nie maczał w tym palców. Kiedy miałam szesnaście lat, ojciec zabrał mnie na zebranie Sinn Fein i przedstawił oficerowi werbunkowemu IRA. Było oczywiste, jakie ma wobec mnie zamiary. Tyle że ja nie chciałam nawet o tym słyszeć... wygarnęłam facetowi prosto w oczy, co myślę o nim i o IRA. Nigdy nie widziałam ojca tak wściekłego. Ale nie uderzył mnie. Nawet mnie nie dotknął. Zamiast tego oznajmił, że mogę już nie uważać się za jego córkę. Możesz sobie wyobrazić, w jak wrogiej atmosferze żyłam przez następne dwa lata, póki nie skończyłam szkoły. Nie mogłam się doczekać, żeby się stamtąd wyrwać. Wynajęłam mieszkanie i przez trzy lata pracowałam w księgarni. W tym czasie spotkałam Briana... Briana Langana. Chodziliśmy ze sobą już parę miesięcy, kiedy którejś nocy w moim mieszkaniu zjawił się Patrick i kazał mi z nim zerwać. Nie miałam najmniejszego zamiaru go słuchać... powiedziałam mu, że wyjdę za Briana, i na tym się skończyło. Przed wyjściem uprzedził, że gorzko pożałuję tego, że sprzeciwiłam się woli rodziny. Te słowa prześladują mnie do dzisiaj. Nazajutrz policja znalazła zwłoki Briana. Został ciężko pobity, a potem zamordowany strzałem w głowę. Nigdy nie zobaczyłam jego ciała, ale powiedziano mi, że trzeba go było identyfikować na podstawie uzębienia. Policja wszczęła śledztwo. Głównymi podejrzanymi byli Patrick i Feargal, ale trudno było znaleźć przeciwko nim konkretne dowody. Wiedziałam, że jeśli nawet nie zamordowali sami Briana, na pewno maczali w tym palce. Wynajęłam prywatnego detektywa, ale on nie odkrył niczego nowego i uświadomiłam sobie z rozpaczą, że mogę nigdy nie poznać prawdy. A potem skontaktował się ze mną kapuś... tak nazywamy w Irlandii informatora... i powiedział, że pistolet, z którego zabito Briana, został porzucony w porcie. Pokazał nawet plan, na którym dokładnie zaznaczono, gdzie się znajduje. Zaniosłam go na policję. Ci posłali tam swoich ludzi i po paru godzinach broń została odzyskana. Zdjęte z niej odciski palców pasowały do linii papilarnych Feargala, które mieli już w swojej kartotece. Znaleźli również jego odciski na dwóch pociskach znajdujących się w komorze. Aresztowano go razem z Patrickiem i oskarżono obu o zamordowanie Briana. Krążyły plotki, że rozkaz wydał mój ojciec bez porozumienia z Radą Wojskową IRA, nie można mu było jednak niczego udowodnić. Dowody przeciwko Feargalowi były niezbite, ale oskarżenie przeciwko Patrickowi wspierało się na wątłych podstawach. Zostałby na pewno uniewinniony, gdyby, próbując ratować Feargala, nie zmontował fałszywego alibi, na którym prokurator nie zostawił suchej nitki. Jako winnych morderstwa skazano ich obu na dożywocie w więzieniu Mare. Kiedy ogłaszano wyrok, mój ojciec wpadł w rozpacz. Patrick i Feargal byli wszystkim, co miał. Zaczął krzyczeć na mnie z miejsca dla publiczności i musiano wyprowadzić mnie pod eskortą z budynku sądu. Nazajutrz policja dowiedziała się, że ja też mam zginąć. Oficjalnie nie było wiadomo, kto za tym stoi. Nieoficjalnie wiedzieli równie dobrze jak ja, że wyrok wydał mój ojciec. Poradzono mi, żebym ukryła się gdzieś na czas śledztwa, ale ja wolałam wyjechać za granicę. Poleciałam do Rio i zatrzymałam się u dziewczyny, która pracowała przez krótki okres w naszej księgarni. To był koszmar: facetka żyła z ćpunem. Mieszkanie wyglądało i śmierdziało, jakby nikt w nim nie sprzątał od kilku miesięcy. Jakoś to wytrzymałam, ale tylko dlatego, że nie miałam gdzie się podziać. Wtedy właśnie spotkałam ojca Donnelly’ego. Spacerowałam rano wzdłuż zatoki Botofogo, żeby nie siedzieć w tym chlewie, i któregoś razu zajrzałam do baru, by się czegoś napić. Donnelly siedział tam i słysząc mój belfastski akcent, nawiązał ze mną rozmowę. Od dwudziestu lat pracował jako misjonarz wśród Yanomamo i następnego dnia miał wracać samolotem do Boa Vista. Ogarnięta skrajną desperacją zapytałam, czy mogę lecieć razem z nim. Powiedział, że nie może mi nic płacić, ale da mi strawę i dach nad głową. Zgodziłam się. Wszystko było lepsze niż dalszy pobyt w tym mieszkaniu. - Jak zdobyłaś „Koniczynkę”? - zapytał. - Odkryłam ją w płytkiej odnodze kilka mil od misji. Tyle że wtedy nie nazywała się jeszcze „Koniczynka”. Miała dziurę poniżej linii wodnej. Dowiedziałam się później od innych kupców, że poprzedni właściciel został kilka lat wcześniej zabity przez Yanomamo. Za pieniądze, które mi zostały, kupiłam z drugiej ręki używanego diesla i jeden z kupców zainstalował go na statku. Inni nauczyli mnie na nim pływać. Uważali, że taki mam kaprys. Nie wyprowadzałam ich z błędu. Zdawałam sobie sprawę, że gdyby wiedzieli, że mam zamiar z nimi konkurować, nie śpieszyliby się tak bardzo z pomocą. Na początku zaopatrywałam po prostu misję, kupując towary w Boa Vista, ale po paru miesiącach zaczęłam handlować z mieszkającymi wzdłuż rzeki Indianami. Trochę później zmarł ojciec Donnelly i misję zamknięto. Nagle zostałam pozbawiona portu macierzystego. Przerobiłam więc tę kajutę na mieszkanie - stwierdziła, zataczając krąg ręką. - To jest teraz mój świat. Największa ironia tkwi w tym, że gdyby Brian nie zginął, nigdy bym go nie odkryła. Czasami myślę, że od początku było mi sądzone tu przyjechać. - Co z tym wyrokiem, który wydał na ciebie ojciec? - zapytał Brennan, kiedy wyjęła z nocnej szafki paczkę marlboro. - Nie mam pojęcia. I mało mnie to obchodzi - odparła, zapalając papierosa. - Od przyjazdu do Brazylii nie kontaktowałam się z nikim w kraju. Nie wiem, czy policja udowodniła coś mojemu ojcu, ale jeśli nawet im się to udało, i tak nic się nie zmieni. On nigdy nie uchyli wyroku. Dlatego nie mogę wrócić do domu. I to mnie najbardziej boli. - Kelly zaciągnęła się głęboko papierosem i wypuściła dym przez bulaj. - Lecz nie zrozum mnie źle. Nigdy nie żałowałam tego, że doniosłam na swoich braci. Nie masz pojęcia, jak bardzo ich nienawidzę. - Wciąż myślisz o Brianie? - Nie tak często jak dawniej - stwierdziła, zaciągając się ponownie papierosem. - Ale robiąc to, staram się wspominać dobre chwile, ten czas, kiedy byliśmy razem. Dawno temu pozbyłam się całego żalu. Potem przyszło poczucie winy. Co by było, gdybym posłuchała Patńcka, kiedy próbował mi wybić z głowy znajomość z Brianem? Co by było, gdybym powiedziała Brianowi o wizycie Patricka? Gdybym zrobiła jedno lub drugie, wtedy Brian być może by żył. Po pewnym czasie zdałam sobie sprawę, że to nieprawda. Czy miałam poświęcić własne szczęście, żeby zadowolić tych ograniczonych umysłowo bigotów? Im więcej ludzi sprzeciwi się podobnym niegodziwościom, tym silniejsi będą w obliczu nieszczęścia. - Kelly nałożyła bransoletkę na przegub, ale nie zdołała jej zapiąć, tak bardzo trzęsły jej się ręce. - Cholerny obluzowany zamek - mruknęła. - Ciągle mam zamiar oddać go do naprawy, ale zawsze o tym zapominam. - Nie wybaczyłabyś sobie, gdyby się zgubiła - powiedział Brennan. - Wiem, ale zawsze spada mi z ręki, kiedy jestem na pokładzie. Tak jakby Brian tu był i czuwał, żebym jej na dobre nie zgubiła. - Kelly wstała z fotela i usiadła na koi. - Mógłbyś ją zapiąć? - poprosiła po chwili. Brennan wziął od niej bransoletkę i nałożył jej na przegub. - Czy miałeś kiedyś wrażenie, że czuwa nad tobą Gillian? - zapytała. - Jeśli nad kimś czuwa, to nad Jasonem. Nie widziała, jak dorasta. - Brennan zdołał w końcu wsunąć klamerkę w zamek i pociągnął bransoletkę, żeby sprawdzić, czy jest dobrze zapięta. - Gotowe. - Dziękuję - odparła cicho, ale nie wróciła na swój fotel. W przyćmionym świetle stojącej obok lampy wyglądała olśniewająco. Boże, jak bardzo pragnął ją pocałować. Mimo to się wahał. Nie chciał, żeby to odbyło się w ten sposób. Kelly nie należała do dziewczyn, o których można zapomnieć po jednej nocy. W grę wchodziło zaufanie. Gdyby dał teraz upust namiętnościom, nie mógłby od niej odejść. A on przecież musiał odejść... Kelly wyciągnęła rękę, chcąc dotknąć jego policzka. Brennan odsunął gwałtownie głowę i wstał. - Jestem trochę zmęczony. Zobaczymy się jutro rano. Dobranoc - powiedział oschłym tonem, po czym odsunął wiszącą w drzwiach zasłonę i wyszedł. Kelly przez dłuższy czas nie odrywała wzroku od zasłony. Brennan odszedł i zbiło ją to z tropu. Krótka przygoda bez żadnych zobowiązań czy nie na tym mu właśnie zależało? A może uczucie, jakie do niej żywił, było głębsze? Podobnie jak jej uczucie do niego. Uczucie, które nie miało przyszłości. To z tego powodu było tak trudne do zaakceptowania. Wypiła jednym haustem cachaca i przez chwilę miała ochotę walnąć kieliszkiem w ścianę. Ale takie uleganie emocjom nie było w jej stylu. Odstawiła spokojnie kieliszek na nocną szafkę i zapaliła kolejnego papierosa. Brennan wyjedzie jutro, czy jej się to podoba, czy nie. I tak to się skończy. Będzie mogła wrócić do swojego starego życia. Tak będzie najlepiej, powtarzała w myśli. Więc dlaczego te słowa wydawały jej się takie nieprzekonywające? Kiedy Brennan wrócił do shabono, wszędzie dookoła płonęły ogniska. Większość Indian leżała w hamakach. Kilka osób stało na placu, wznosząc ręce do nieba i kołysząc się w rytmie śpiewanej przez siebie pieśni. Najwyższy hamak w sąsiedniej chacie był pusty: mężczyzna, któremu naraził się po południu, musiał znajdować się na placu. Brennanowi bynajmniej to nie przeszkadzało: kiedy Indianin wróci do domu, będzie myślał tylko o tym, żeby wyciągnąć się w hamaku i trochę przespać. Wdrapał się na własne legowisko, podłożył ręce pod głowę i przez dłuższy czas wpatrywał się w belkę podtrzymującą dach. Rozstanie z Kelly wymagało całej jego siły woli. Jeszcze kilka sekund i uległby jej wdziękom. Ale teraz nie żałował swojej decyzji. Gdyby posunął się dalej, skomplikowałoby to tylko niepotrzebnie sytuację. A w tej chwili na pewno nie były mu potrzebne nowe wyrzuty sumienia. Cieszył się, że jutro rano wyjeżdża. Będzie mógł o niej zapomnieć w każdym razie spróbować o niej zapomnieć i wrócić do swojego życia w Nowym Jorku. W pierwszym rzędzie zbada bliżej okoliczności śmierci Donalda. A to oznaczało, że powinien dowiedzieć się wszystkiego, czego tylko zdoła, o Tomie Caldwellu i Bobbym Dixonie... Samolot Caldwella wylądował na lotnisku Johna F. Kennedy’ego krótko po godzinie ósmej wieczorem. Po przejściu kontroli paszportowej i celnej Caldwell odebrał kopertę zostawioną dla niego w informacji. W środku były dwa klucze jeden do samochodu, który czekał na parkingu obok terminalu, drugi do mieszkania na East Side, które miało stać się jego bazą w ciągu kilku następnych dni. Dojazd do apartamentu zajął mu trochę więcej niż godzinę. Po zaparkowaniu w podziemnym garażu wjechał windą na trzecie piętro. Apartament był skromnie umeblowany, ale odpowiadał jego potrzebom. Caldwell rzucił walizkę na podwójne łóżko, po czym zajrzał do kuchni i znalazł kilka zimnych piw w dobrze zaopatrzonej lodówce. Otworzył jedno i pociągnął długi łyk. Tego właśnie brakowało mu poza krajem. Dobrego amerykańskiego piwa. Przeszedł do salonu i otworzył sejf w ścianie. W środku leżały używane pięcio, dziesięcio - i dwudziestodolarówki, a także zapieczętowana brązowa koperta, którą wyjął. Usiadł w fotelu przy telefonie i otworzył palcem kopertę: znajdowały się w niej numery telefonów, a także tygodniowy rozkład zajęć mężczyzny, który miał dokonać zamachu. Caldwell zerknął na zegarek. Faceta nie było w pracy. Podniósł słuchawkę i wystukał jego domowy numer. Telefon został odebrany po sześciu albo siedmiu dzwonkach. - Czy rozmawiam z Clive’em Noonanem? - zapytał Caldwell. - Kto mówi? - Przepraszam, że dzwonię tak późno, ale dopiero przyjechałem do Nowego Jorku. Nazywam się Bili Moreno. Oficjalnie pełnię funkcję doradcy prezydenta. Jestem także jednym z organizatorów uroczystego bankietu, który wydaje wice prezydent za trzy dni z okazji Dnia Niepodległości. Bankietu, w którym, o ile mi wiadomo, będzie pan uczestniczył. - Owszem odparł nieco zaskoczony Noonan. - W zeszłym miesiącu otrzymałem zaproszenie z Białego Domu. Nie spodziewałem się jednak, że zadzwoni do mnie któryś z organizatorów. Czy przyjęcie zostało odwołane? - Bynajmniej, chyba że ma pan lepsze ode mnie informacje - odpowiedział lekkim tonem Caldwell. - Nie, dzwonię, ponieważ chciałbym się z panem spotkać tak szybko, jak to jest możliwe. Najlepiej jutro. Czy to panu odpowiada? - Tak... oczywiście - wyjąkał Noonan. - Tyle że nie bardzo rozumiem, dlaczego chce się pan ze mną spotkać. Jestem tylko kierownikiem miejskiego wysypiska śmieci na Long Island. - Wolałbym nie mówić o tym przez telefon - stwierdził Caldwell, próbując wyobrazić sobie zaskoczoną twarz N00nana. - Nie ma pan powodów do niepokoju. Prawdę mówiąc, może pan odegrać ważną rolę w trakcie bankietu. O tym właśnie chciałbym z panem porozmawiać. Kiedy mógłbym do pana wpaść? Oczywiście jeśli nie ma pan nic przeciwko, bym odwiedził pana w domu... - Nie... skądże znowu - zapewnił go Noonan. - Dzisiaj mam nocny dyżur. Powinienem wrócić do domu jutro o drugiej po południu. Czy odpowiada panu czwarta? - Nie będzie pan zmęczony po dyżurze? - zapytał z troską w głosie Caldwell. - Może ma pan ochotę się trochę zdrzemnąć? Nie chciałbym, żeby musiał pan zmieniać przeze mnie swoje plany. - Normalnie nie śpię zaraz po pracy. Wolę się najpierw trochę zrelaksować.Czwarta jak najbardziej mi odpowiada. Pozwoli pan, że zapiszę sobie w kalendarzu. Niech tylko dowiedzą się o tym moi koledzy. Odwiedzi mnie osobiście asystent prezydenta. - Nie, panie Noonan - zareagował ostro Caldwell, wyprostowując się w fotelu. - Obawiam się, że nie będzie pan mógł nikomu wspomnieć o mojej wizycie... w każdym razie nie przed bankietem - dodał łagodniejszym tonem. - W grę wchodzą względy bezpieczeństwa. Mam nadzieję, że mogę liczyć na pańską dyskrecję. - Naturalnie. Nie pisnę nikomu ani słówka, panie Moreno. - Doskonale. Cieszę się, że będę mógł się z panem spotkać. panie Noonan. Jutro o czwartej. - Ja również. Dobranoc. Caldwell poczekał, aż Noonan się rozłączy, po czym odłożył słuchawkę, uśmiechnął się z satysfakcja i sięgnął po zimne piwo. Pułapka została zastawiona... Brennan otworzył oczy o świcie. Wioska budziła się powoli do życia. Tylko mężczyźni, którzy brali poprzedniej nocy udział w rytuale ebene, leżeli dalej w hamakach. Wątpił, czy zwloką się z nich przed południem. Zerknął ukradkiem na nieruchomą postać w sąsiedniej chacie. Kiedy facet się ocknie, jego już tu dzięki Bogu nie będzie. Zaburczało mu w brzuchu i nagle uświadomił sobie, że jest głodny. Powinien sprawdzić, czy na pokładzie „Koniczynki” przyrządzają już śniadanie. Najpierw jednak musiał się trochę ogarnąć. Uzbrojony w swoją kosmetyczkę zszedł nad brzeg rzeki, zanurzył dłonie w błotnistej wodzie i spryskał nią twarz, a potem wyjął małe lusterko i przyjrzał się swemu niezbyt atrakcyjnemu odbiciu. Spierzchnięte wargi, czterodniowy zarost i ciemne worki pod przekrwionymi oczyma. Czuł, że jego strudzone ciało z radością wróci do zanieczyszczonego powietrza i ulicznego zgiełku Nowego Jorku. Miasta, które było jego domem. Pokrzepiony tą radosną myślą, wszedł na pokład „Koniczynki” i ruszył na dziób, gdzie przy poobijanej butli z propanem kucali dwaj Indianie, pitrasząc w glinianym garnku coś, co przypominało gulasz. Nigdzie nie widać było Kelly. Jeden z Yanomamo wskazał ręką garnek, potem Brennana i dotknął palcami warg. Brennan pokiwał skwapliwie głową. Indianin nałożył mu na talerz solidną porcję gulaszu z grubą pajdą chleba z kassawy i dał do ręki kubek z kawą. Brennan usiadł na drewnianej ławce na rufie, zjadł szybko śniadanie, a potem wstał i podszedł do luku. - Jesteś tam, Kelly? - zawołał. Nie doczekawszy się odpowiedzi, wrócił na dziób, gdzie posilali się dwaj Indianie. - Rasha? - zapytał. Jeden z nich pokazał ręką w kierunku wodospadu. Brennan wrócił do shabono, zapakował do torby dzienniki Donalda, a potem po raz ostatni rozejrzał się dookoła. Wiedział, że na zawsze zachowa w sercu wdzięczność dla tych ludzi. Ale słowa nie miały dużej wartości w ich świecie. Pamiętając o tym, wyjął z kieszeni zapalniczkę Donalda i postawił ją na ziemi w miejscu, gdzie przedtem leżały jego dzienniki. Kiedy wrócił na statek, Kelly stała na pokładzie z kubkiem kawy w ręku. Po przelotnym spojrzeniu, które mu posłała, domyślił się, że albo się na niego gniewa, albo jest tak samo zakłopotana jak on. - Dzień dobry - przywitał ją wesołym tonem, mając nadzieję, że Kelly nie usłyszy drżenia w jego głosie. - Dzień dobry. - Kiedy odpływamy? - O której musisz być na lotnisku? - zapytała. - Umówiłem się z pilotem na dziesiątą. - W takim razie powinniśmy już ruszać - oświadczyła, wylewając resztkę kawy do rzeki. - Nie chcemy przecież, żebyś się spóźnił, prawda? - Zaczekaj, Kelly - powiedział, widząc, że ma zamiar odejść. - Oboje czujemy się trochę zakłopotani po wczorajszej nocy. - Nie wiem, o czym mówisz - odparła oschle. - A teraz wybacz, ale muszę wydać polecenia załodze. - Uważam, że postąpiliśmy słusznie, nie posuwając się dalej - zawołał za nią. Kelly zawahała się, jakby miała zamiar się odwrócić i coś powiedzieć, ale potem moment słabości minął i zniknęła za sterówką. Brennan oparł się o reling i obserwując rzekę, poczuł autentyczny smutek. Na pewno nigdy nie zapomni ostatnich trzech dni. Odwracając się, dostrzegł nagle uzbrojonego we włócznię Indianina z twarzą pokrytą grubą warstwą czerwonej farby. Stał u wylotu wąskiej ścieżki, która prowadziła do stawu przy wodospadzie. Brennan nie miał pojęcia, skąd się wziął i jak długo tam stał, ale ponownie ujrzał wyraźną bliznę na dłoni zaciskającej włócznię. To był mężczyzna, który ocalił mu życie przy stawie. - Kelly, chodź tutaj! Szybko! - zawołał, odwracając się w stronę sterówki. - O co chodzi? - zapytała, podchodząc bliżej. - Popatrz, to ten... - zaczął i urwał. U wylotu ścieżki nie było nikogo. - Gdzie mam popatrzeć? - Nieważne - odparł, opuszczając rękę. - Wydawało mi się, że coś zobaczyłem. Musiałem się chyba pomylić. - Odpływamy za dziesięć minut - oświadczyła i wróciła do sterówki. Brennan w dalszym ciągu wpatrywał się w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stał Indianin. Tuxuana powiedział, że wieśniak z podobną blizną zmarł ukąszony przez węża przy tej sadzawce, ale on odrzucił teorię o duchu, uważając ją za przesąd. Wciąż ją odrzucał. Tyle że teraz z trochę mniejszym przekonaniem. Musiało istnieć jakieś racjonalne wytłumaczenie. Prawda? Wzruszył ramionami i zszedł z dziobu, żeby śledzić przygotowania do odpłynięcia. Zbyt chłodno. Zbyt szorstko. Zbyt obcesowo. Kelly wiedziała, że mogła załatwić tę sprawę o wiele lepiej. Była jednak w defensywie. Ray Brennan był pierwszym mężczyzną, który spodobał jej się, odkąd straciła Briana. I to wyprowadzało ją z równowagi. Nie chciała tego. Skoro jednak tak bardzo zależało jej na zachowaniu dystansu, dlaczego zbliżyła się do niego wczoraj wieczorem? Próbowała już wcześniej uspokoić sumienie, wmawiając sobie, że działała pod wpływem impulsu. Tyle że podejmowanie pochopnych działań nie było w jej naturze. Doskonale zdawała sobie sprawę, co robi, i to zwiększało tylko dręczące ją poczucie winy. Mogła z nim walczyć wyłącznie w jeden sposób: ponownie wznosząc wokół siebie bariery. Wiedziała, że to rozwiązanie na krótką metę. Będzie musiała walczyć ze swymi uczuciami po jego wyjeździe. Kelly nie wyszła ze sterówki przez całą podróż powrotną do Boa Vista. Wielokrotnie miała ochotę przekazać ster któremuś z Indian i porozmawiać z Brennanem, ale za każdym razem udało jej się zwalczyć pokusę. Niczego by przez to nie osiągnęła. Skomplikowałaby jedynie sytuację tak w każdym razie sobie wmawiała. „Koniczynka” dotarła do Boa Vista kilka minut po dziewiątej. Kelly zaczekała, aż statek przycumują do nabrzeża, i wyłączyła silnik. Nadszedł moment, którego najbardziej się obawiała. Wzięła głęboki oddech, po czym wyszła ze sterówki i zbliżyła się do stojącego przy lewej burcie Brennana. - Pokonałaś dystans w dobrym czasie - powiedział, uśmiechając się z przymusem. - W ładowni nie ma żadnych towarów - odparła. - Statek jest dzięki temu lżejszy. - I szybszy - dodał Brennan. - I szybszy - zgodziła się, kiwając głową. - Czy będę mógł tutaj złapać gdzieś taksówkę? - zapytał, przerywając niezręczne milczenie. Kelly wskazała drewnianą bramę przy końcu odchodzącej od nabrzeża polnej drogi. - Po wyjściu na ulicę skręcisz w prawo i w odległości kilkuset jardów zobaczysz postój. Będziesz na lotnisku grubo przed dziesiątą. - W porządku. - Kolejna niezręczna pauza. - Chyba muszę już lecieć. - Brennan wyciągnął do niej rękę. - Dziękuję za pomoc. - Zapłaciłeś za nią - powiedziała, ściskając grzecznie jego dłoń. Mogłabyś wymyślić coś lepszego, skarciła się w duchu. Brennan wręczył jej kartkę, którą wydarł z jednego z zeszytów Donalda. - Zapisałem tutaj mój adres na Brooklynie, a także numery telefonów do pracy i do domu. Jeśli kiedykolwiek będziesz w Nowym Jorku, nie zapomnij mnie odwiedzić. - Od przyjazdu tutaj nigdy nie byłam dalej niż w Rio, lecz to zdarzyło mi się tylko dwa razy w ciągu dziesięciu lat. Dziękuję jednak za zaproszenie. - No tak... cóż - - mruknął, wzruszając ramionami. Uważaj na siebie, słyszysz? Kelly dała nagle krok do przodu i mocno go uściskała. - Ty też - powiedziała drżącym głosem, po czym odsunęła się od niego i zbiegła pod pokład. Brennan zeskoczył na nabrzeże i nie odwracając się ani razu doszedł do bramy. Po wyjściu na ulicę skręcił w prawo i ruszył w stronę zaparkowanych na poboczu taksówek. Siedzący w pierwszej z nich kierowca wyskoczył z samochodu i zawołał coś po portugalsku. - Lotnisko - powiedział Brennan. - Sim, aeroporto. Facet pokiwał głową i wziął od Brennana jego torbę. - Americano! - zawołał ktoś. W ich stronę biegł inny mężczyzna, szczerząc żółtawe zęby w powitalnym uśmiechu. To był kierowca, który przywiózł go tutaj przed czterema dniami. Doszło do gwałtownej sprzeczki, w wyniku której mówiący po angielsku szofer odebrał w końcu torbę Brennana swemu koledze. Pierwszy szofer popatrzył wilkiem na Brennana i wrócił do swojego samochodu. - Powiedzieć mu, że on nie być dla ciebie dobry - oznajmił drugi kierowca. - Nie mówić po angielsku. Dokąd chcieć jechać, Americano?. - Na lotnisko - poinformował Brennan, ruszając w ślad za kierowcą w stronę taksówki. Facet włożył jego torbę do bagażnika. - Wracać teraz do domu? - zapytał. - Tak - odparł Brennan, zająwszy tylne siedzenie. - Amazonas podobać się? - pytał dalej kierowca. - Podobać się - stwierdził Brennan, uśmiechając się do swoich myśli. A potem zdjął ciemne okulary, oparł głowę o siedzenie i zamknął oczy. - Płacę dziesięć dolarów ekstra, jeśli nie odezwiesz się ani słowem przez całą drogę na lotnisko - oznajmił. Żadnej odpowiedzi. Brennan otworzył jedno oko, nie będąc pewien, czy facet go zrozumiał. W tylnym lusterku zobaczył uśmiechniętą od ucha do ucha twarz. Taksówkarz zapalił silnik i ruszył z miejsca. Kelly spędziła całe przedpołudnie w Boa Vista, spłacając swoje najpilniejsze długi pieniędzmi, które dostała od Brennana, i negocjując kolejne pożyczki z bezwzględnymi lichwiarzami, urzędującymi w bocznych uliczkach. Nikt nie chciał jej sprzedawać na kredyt. Ostatecznie jednak udało jej się coś niecoś załatwić. I zapomnieć na jakiś czas o Rayu Brennanie. Kiedy wróciła na „Koniczynkę”, żeby odebrać świeże dostawy, dwaj Indianie czekali na nią na nabrzeżu. Ich oczy powędrowały ku torbie, którą trzymała w ręku. - Dlaczego sądzicie, że wam coś przyniosłam? - zapytała z niewinną miną. - I dlaczego sądzicie, że w ogóle zasłużyliście na jakieś prezenty? - Jesteśmy twoimi przyjaciółmi - odparł jeden z nich. - Przyjaciele zawsze dają sobie wzajemnie prezenty. - Jaki prezent dostanę od was? - Nie mamy pieniędzy, Rasha. - Znakomity wybieg - powiedziała po angielsku. - Musiałam spłacić moje długi - dodała w języku Yanomamo. - Wydałam wszystkie pieniądze, które dostałam od naba. - Więc Rasha nic nam nie kupiła? - zapytał ze zbolałym wyrazem twarzy drugi Indianin. - Jesteście żałośni - oznajmiła wesołym tonem, po czym poszperała w torbie i wyjęła z niej dwie butelki cachaca. - Bimber! - zakrzyknęli zgodnym chórem. Było to jedno z nielicznych angielskich słów, których się od niej nauczyli. Obaj wyciągnęli ręce po butelki, ale Kelly schowała je z powrotem. - Dostaniecie wieczorem, kiedy skończymy załadunek. - Zobacz, Rasha! - zawołał jeden z nich, pokazując coś za jej plecami. Drugi, nie czekając, ruszył biegiem w tamtą stronę. Kelly obejrzała się i zobaczyła słaniającą się na nogach dziewczynę, która zmierzała ku niej niepewnym krokiem. To była żona Donalda Louise Carneiro. Miała podarte ubranie, a twarz i ręce pokrywały liczne skaleczenia i sińce. Indianin podtrzymał ją, bo chwiała się na nogach. Kelly podbiegła do niej. - Co się stało, Louise? - zapytała przerażona. - To nie ma... - znaczenia wyszeptała Louise. Wyjęła z tylnej kieszeni porozdzieranych dżinsów zniszczony notes i wcisnęła go w ręce Kelly. - Musisz to przekazać... amerykańskiemu ambasadorowi w Rio. - Zabierzcie ją na pokład! - rozkazała Kelly. - Nie, zostawcie mnie! - zaprotestowała Louise. - Ze mną grozi wam niebezpieczeństwo. - Ale... musiałam oddać ci ten zeszyt. Teraz pozwól mi odejść. - Nigdzie nie pójdziesz - oznajmiła Kelly. - Spójrz tylko na siebie. Ledwie się trzymasz na nogach. Musisz iść do szpitala. - Nie - odparła ostro Louise. - Jeśli mnie z tobą zobaczą, zabiją i ciebie. - Rasha! - zawołał ponownie Indianin, wskazując samochód, który przejechał przez drewnianą bramę i pędził w ich stronę. Dwaj Yanomamo chwycili Louise i mimo jej głośnych protestów wciągnęli na pokład. Kelly uruchomiła silnik, a jeden z członków załogi zbiegł na brzeg, żeby odcumować statek. Samochód zatrzymał się z piskiem opon przy nabrzeżu i wyskoczyło z niego dwóch niechlujnie ubranych pistoleiros. Jeden z nich był uzbrojony. - Uważaj! - krzyknęła Kelly do Kanibawy, kiedy bandzior wycelował do niego z rewolweru. Pocisk trafił w kadłub, mijając o kilka cali Indianina, który skoczył z powrotem na statek. „Koniczynka” zaczęła wolno odpływać od brzegu. Zbyt wolno. Kelly wiedziała, że pistoleiros dostaną się na pokład, nim statek nabierze odpowiedniej prędkości. Jej obawy niestety spełniły się. Pierwszy z bandytów skoczył z głośnym hukiem na deski pokładu. W ślad za nim ruszył drugi i Kelly spostrzegła z przerażeniem, że ten także ma rewolwer i grozi nim dwóm Indianom, którzy próbowali nie dopuścić go do Louise. Wetknęła notes za pasek dżinsów, a potem zdjęła ze ściany dubeltówkę i przycisnęła ją do brzucha. Drugi pistoleiro zbliżył się do sterówki. Śledząc uważnie jego ruchy w odbiciu szyby, wiedziała, że nie może się pomylić. Miała tylko jedną szansę na zadanie celnego uderzenia. Mu siała ją wykorzystać. - Wyłącz silnik! - rozkazał pistoleiro. Wciąż znajdował się poza jej zasięgiem. Musiała go zwabić bliżej. - Powiedziałem, żebyś wyłączyła silnik! Zacisnęła palce na lufie, a potem zdjęła lewą rękę ze steru i kiedy facet wszedł do środka, chwyciła nią za zamek dubeltówki i trzasnęła go kolbą w splot słoneczny. Gdy zgiął się wpół, wzięła powtórny zamach i rąbnęła go w głowę. Stracił przytomność, jeszcze nim runął na deski pokładu. Kelly rozejrzała się za drugim bandziorem i spostrzegła, że Indianie zdążyli go już rozbroić. Jeden z nich stanął za sterem, a ona podeszła do drugiego, który trzymał na muszce najwyraźniej przestraszonego pistoleiro. Odebrała Kanibawie rewolwer żaden z Indian nie wiedział, jak posługiwać się bronią palną i dała w zamian zepsutą dubeltówkę. - Czy przysłano was po to? - zapytała, pokazując napastnikowi notes. Żadnej odpowiedzi. - Dla kogo pracujecie? - Znowu milczenie. - Dla Toma Caldwella? W oczach mężczyzny na krótką chwilę pojawił się błysk zdumienia i to jej wystarczyło. Znała odpowiedź na swoje pytanie i wiedziała, że nie wyciągnie z niego nic więcej. Byli tylko wynajętymi zbirami wysłanymi po notes. - Co mamy z nim zrobić, Rasha? - niepokoił się Kanibawa, szturchając lufą dubeltówki faceta, który cofnął się ze strachu aż do relingu. - Zobaczymy, czy potrafi pływać - odparła. Indianin pokiwał głową. - Salto! - rozkazała. Facet zawahał się, spoglądając z obawą w błotniste fale rzeki. - Przekonasz się, że o wiele trudniej jest pływać z przestrzelonym kolanem - zagroziła, celując z rewolweru w jego nogę. Pistoleiro wdrapał się na reling i skoczył do wody. - Tego też możesz wyrzucić - stwierdziła, wskazując nieprzytomnego bandziora przy sterówce. Zatknęła rewolwer za pasek i podeszła do leżącej Louise. - Nie możemy teraz wracać do Boa Vista powiedziała. Odwiozę cię do najbliższej misji. Dotarcie tam powinno nam zabrać jakąś godzinę. Zajmą się tobą, dopóki nie otrzymasz właściwej opieki medycznej. - Nie przejmuj się mną. I tak mnie zabiją - stwierdziła zrezygnowanym tonem Louise. - Teraz tylko ten notes jest ważny. Musisz go oddać władzom. Przyrzeknij, że to zrobisz. - Przyrzekam - odparła Kelly. Za jej plecami rozległ się głośny plusk. Domyśliła się, że Indianie wrzucili nieprzytomnego napastnika do wody. Obejrzała się i dała Kanibawie znak, żeby do niej podszedł. - Przynieś trochę czystej wody i apteczkę z mojej kabiny - poleciła, a sama wyjęła zza paska notes. - Co tu jest takiego ważnego? - zapytała, zwracając się do Louise. - Nie wiem. Jest napisany po angielsku. Dotyczy sprawy, nad którą Donald pracował na krótko przed swoją śmiercią, Nic mi o tym nie mówił. Powiedział tylko, że jeśli coś mu się stanie, mam przekazać ci ten zeszyt. Jesteś jedyną osobą, której mógł zaufać. - Na twarzy Louise pojawiła się niepewność. - Zawieziesz go do ambasady amerykańskiej w Rio? - Obiecałam ci już, że to zrobię - stwierdziła Kelly. - Jak tylko dowiedziałam się o śmierci Donalda, wyruszyłam z shabono, żeby cię znaleźć. Nie miałam pojęcia, gdzie jesteś, więc szłam do Boa Vista. Wiedziałam, że prędzej czy później tam przypłyniesz. - Kiedy zaczęli cię ścigać ci dwaj dranie? - Krótko po tym, jak weszłam do miasta. Zatrzymali mnie na ulicy i próbowali wepchnąć do samochodu. Zdołałam im uciec i przekradłam się do portu. Musieli trafić na mój ślad. Dzięki Bogu, że się wtedy zjawiłaś. - Widziałaś ich wcześniej? - zapytała Kelly, odbierając od Indianina apteczkę i butelkę wody mineralnej. - Nie. Muszą pracować dla tych samych ludzi, którzy zabili Donalda. - Donald utonął - poprawiła ją Kelly. - Wychodzi na to samo - stwierdziła Louise i złapała Kelly za przegub ręki, kiedy ta otwierała apteczkę. - Chcę wiedzieć, co jest w tym notesie. - Zajrzę do niego, kiedy tylko zdezynfekujemy twoje zadrapania. - Chcę wiedzieć już teraz! - zawołała Louise, przewracając ramieniem apteczkę. - Proszę, Kelly. Powiedz mi. Kelly postawiła z powrotem apteczkę na podłodze, a potem wzięła do ręki notes i otworzyła go na pierwszej stronie. Charakter pisma był zupełnie nieczytelny. Nie była nawet pewna, czy notatki są sporządzone po angielsku. - Co cię tak śmieszy? - zapytała podenerwowanym tonem Louise, kiedy w kącikach ust Kelly zadrżał uśmiech. - Nic takiego - odparła szybko. - Przypomniałam sobie tylko, co brat Donalda powiedział o jego charakterze pisma. - Ray był tutaj? - zapytała ze zdumieniem Louise. Kelly pokiwała głową. - Popłynęliśmy do twojego shabono, ale ciebie już tam nie było. - Nie powiem, bym bardzo żałowała, że nie udało mi się z nim spotkać. Z tego, co opowiadał o nim Donald, to nadęty samolubny bubek. Nic dziwnego, że Donalda nie łączyły z nim bliskie stosunki. Kelly poczuła, jak ogarnia ją złość. Ale broniąc Raya przed Louise, niczego by nie osiągnęła, a poza tym miały obie za dużo zmartwień, żeby się ze sobą kłócić. - Wydaje mi się, że gdybyś spotkała Raya, zmieniłabyś o nim szybko zdanie - mruknęła. - Wątpię - odparła oschle Louise. Może rzeczywiście nie, pomyślała Kelly. Louise zawsze przyjmowała za dobrą monetę wszystko, co mówił jej Donald. Zajrzała z powrotem do notesu. Wszystkie kartki pokryte były nieczytelnymi bazgrołami. Jak mogła je pokazać amerykańskie mu ambasadorowi w Rio de Janeiro? Jeśli nawet zgodzi się na spotkanie, to wyrzuci ją za drzwi, kiedy tylko spojrzy do środka. Straciła już nadzieję, że cokolwiek odczyta, kiedy jej oczy padły nagle na ostatnią kartkę. Przeczytała słowa napisane ukosem dużymi literami, mrożące krew w żyłach. ZAMACH NA WICEPREZYDENTA DZIEŃ NIEPODLEGŁOŚCI - Co to znaczy? - zapytała Louise, kiedy Kelly powiedziała jej. - Myślisz, że to może chodzić o wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych? - Na pewno - odparła Kelly. - Amerykanie obchodzą swój Dzień Niepodległości za trzy dni. Dlatego tak mu zależało, żeby notes jak najszybciej trafił w ręce ambasadora. - Gdybym potrafiła przeczytać te przeklęte bazgroły, wiedziałybyśmy lepiej, z czym przyjdzie nam się zmierzyć. Ale możesz być pewna, że Caldwell zrobi wszystko co w jego mocy, żeby ten notes nie wpadł w ręce władz. - Tom Caldwell? - ożywiła się Louise. A co on ma z tym wspólnego? - Nie mam teraz czasu ci wyjaśniać, lecz wszystko wskazuje na to, że jest zamieszany w tę sprawę - odparła Kelly. - Nie mogę powiedzieć, żeby mnie to specjalnie zdziwiło - stwierdziła Louise. - Myślisz, że kazał zamordować Donalda, żeby zamknąć mu usta? - Nie wiem. Moim zdaniem zrobiłby mądrzej, zostawiając go przy życiu. Twój mąż był jedyną osobą, która mogła zaprowadzić go do notesu. Ale i tak nie poznamy prawdy, do póki nie przeanalizują jego notatek w ambasadzie. - Jak masz zamiar dostać się do Rio? - zapytała Louise. - Muszę tam polecieć. Odłożyłam przez te lata trochę pieniędzy, o których nie wiedzą moi wierzyciele. Trzymam je w skrytce depozytowej w Boa Vista. Powinno starczyć na bilet do Rio. Jestem pewna, że uda mi się przekonać ambasadora, by fundnął mi bilet powrotny. - I zapłacił za lot w tamtą stronę - dodała Louise. - Najpierw muszę się tam dostać - przypomniała jej Kelly. - Co oznacza, że powinnam wrócić do Boa Vista po pieniądze. Na pewno podwiezie mnie ktoś z misji. Nie powinnam mieć również problemu z dostaniem się do Manaus. Co kilka godzin latają tam samoloty zaopatrzeniowe z Boa Vista. Martwię się tylko, czy złapię szybko jakiś lot do Rio. - Ile czasu może nam zabrać dotarcie do misji? - zapytała Louise. - Nie więcej niż pięćdziesiąt minut - oceniła Kelly i wstała z miejsca. - Jeśli zajmę się sterem, możliwe, że uda nam się zarobić kilka minut. Nikt nie zna „Koniczynki” tak dobrze jak ja. Zawsze mnie słucha. - Nie boisz się, że pistoleiros dogonią nas, zanim dotrzemy do misji? - Zobaczymy - odparła Kelly. Dwóm przemoczonym pistoleiros pomógł wyjść z wody starszy mężczyzna, który łowił ryby przy nabrzeżu. Jeden miał skaleczone czoło i krew ściekała mu po twarzy na kołnierzyk kwiecistej koszuli. Zatroskany rybak chciał przyjrzeć się bliżej ranie, ale pistoleiro odsunął jego rękę i kazał iść precz. Facet mruknął coś pod nosem i oddalił się. Dwaj mężczyźni wrócili do swojego samochodu. - Będziesz musiał zadzwonić do Nixona - powiedział ten z raną na czole, przykładając do niej mokrą chusteczkę. - Ty jesteś tu szefem - odparł jego kolega. - Ty powiesz mu, że skrewiliśmy. Ranny otworzył drzwiczki samochodu i wyciągnął przenośny telefon. - Nie wiadomo, gdzie teraz jest - zastanowił się, wbijając oczy w słuchawkę. - Może w tym hotelu, do którego chodzi z dziwkami za każdym razem, kiedy przyjeżdża do miasta. - Możemy powiedzieć, że dzwoniliśmy, ale nigdzie go nie było - zaproponował ranny pistoleiro. - I tak dostaniemy w dupę za to, że pozwoliliśmy tej kurwie uciec - oświadczył jego kolega, opierając ręce o dach samochodu. - Nie pogarszaj dodatkowo sytuacji, okłamując Dixona. - Człowiek może umrzeć tylko raz - stwierdził filozoficznie pierwszy. - Najbardziej przeraża mnie to, co może nam zrobić, zanim umrzemy - mruknął drugi, wtulając głowę w ramiona. Jego kolega przełknął nerwowo ślinę i wybrał numer hotelu. Dixon otworzył drzwi pokoju i puścił dziewczynę przodem. Ubrana w czarną minisukienkę i podniszczone skórzane buty do kostek, miała najwyżej kilkanaście lat. Jej ładna twarz przykryta była grubą warstwą makijażu, tłuste włosy spadały na odkryte ramiona. Rzuciła torebkę na najbliższe krzesło i usiadła na łóżku, żując metodycznie gumę, którą wsadziła sobie do ust zaraz po tym, jak Dixon zabrał ją do samochodu w portowej dzielnicy. - Ile masz lat? - zapytał. - Mogę mieć tyle, ile chcesz, żebym miała - odparła kokieteryjnie. Dixon wymierzył jej siarczysty policzek wierzchem dłoni. - Nie próbuj udawać mądrej, kochanie, bo następnym razem nie będę taki delikatny. Rozumiesz? - Dziewczyna pokiwała głową, starając się złapać desperacko oddech. - To dobrze. Zacznijmy od początku. Ile masz lat? - Piętnaście, senhor - oznajmiła, trzęsąc się ze strachu. - Znakomicie - stwierdził Dixon i starł kciukiem kropelkę krwi z jej wargi. Poklepał ją lekko po zaczerwienionym policzku, a potem podszedł do okna i przyglądał się przez chwilę przejeżdżającym samochodom. - Zdejmij ubranie i wskakuj do łóżka - rozkazał. - Powiedział pan, że zapłaci mi, kiedy przyjdziemy do pokoju - zaprotestowała i skuliła ramiona, widząc, że podniósł w górę rękę. - Mówiłem, że zapłacę ci tyle, ile moim zdaniem jesteś warta... po tym, jak cię przelecę. - Zawsze dostaję pieniądze przedtem - szepnęła wiedząc, że kusi los, próbując się z nim spierać. - Jeśli nie podobają ci się moje warunki, droga wolna - oświadczył, wskazując drzwi. Dziewczyna nie ruszyła się z miejsca. - Widzę, że nie masz ochoty. Wy, kurwy, jesteście wszystkie takie same, więc teraz albo się rozbieraj, albo zjeżdżaj. Zadzwonił telefon. Dixon zaklął pod nosem, podszedł do stolika i podniósł słuchawkę. - Tak? warknął, spoglądając na rozbierającą się dziewczynę. - Mówi Miguel, senhor. - Czego chcesz? - Chodzi o tę Carneiro, senhor. - Złapaliście ją? W słuchawce zapadła cisza. - Śledziliśmy ją do portu. Spotkała się z McBride. Chyba dała jej notes. - Chyba? - powtórzył z niedowierzaniem Dixon. - To znaczy, że ich nie złapaliście? - Próbowaliśmy, senhor, ale one... uciekły. - Pozwoliliście wykiwać się dwóm babom? - Zaskoczyły nas. - Nie chcę słuchać żadnych tłumaczeń! - ryknął Dixon. - Dokąd uciekły? - Płyną „Koniczynką”, senhor. Kierują się w górę rzeki, ale nie dopłyną daleko. Dixon przypomniał sobie o należącej do rancza prywatnej przystani. Stało w niej kilka motorówek i luksusowy jacht, na który Caldwell zapraszał najbardziej wpływowe miejscowe rodziny. - Idźcie na przystań - polecił. - Weźcie jedną z motorówek i ruszajcie za „Koniczynką”, ale nie podpływajcie do niej za blisko. Czekajcie na dalsze instrukcje. Ja wezmę drugą motorówkę. Dacie sobie radę? - Sim, senhor. - Szczerze wam tego życzę. Nie chciałbym być w waszej skórze, jeśli znowu dacie dupy. Dixon odłożył z trzaskiem słuchawkę i spojrzał na dziewczynę, która zdążyła tymczasem wślizgnąć się pod przeście radło. - Ubieraj się i zjeżdżaj - rozkazał. Widząc, że facet wkłada kuloodporną kamizelkę, wyskoczyła z łóżka. - Zaczekam tutaj, aż pan wróci - powiedziała, dotykając ręką jego ramienia. - Ubieraj się! - powtórzył, strącając jej dłoń. - Zapłaci mi pan teraz? - zapytała, łasząc się do niego. - Za co? - zdziwił się Dixon. - Mówiłem, że zapłacę ci tyle, ile jesteś warta. Nic nie zrobiłaś, więc nic nie dostaniesz. To bardzo proste. - Nie mam ani grosza, senhor. Jestem głodna. Nie jadłam nic od dwu dni. Dixon złapał jej ubranie, otworzył drzwi i wyrzucił je na korytarz. - Wynoś się! - wrzasnął. - Proszę, senhor. Tylko kilka reais, żebym mogła kupić sobie coś do jedzenia. Dixon uderzył ją pięścią prosto w twarz. Dziewczyna krzyknęła z bólu, straciła równowagę i przewróciła się, a on złapał ją za włosy, wywlókł na korytarz i cisnął o ścianę, jakby była szmacianą lalką. Osuwając się powoli na podłogę i łkając z przerażenia, zasłaniała ręką złamany nos. Dixon wyjął z kieszeni garść monet, obsypał ją nimi i ruszył do windy. Kiedy drzwi otworzyły się, rzucił jej ostatnie lekceważące spojrzenie i zjechał na dół. Kelly wiedziała, że realnie rzecz biorąc, nie ma szansy dotarcia do misji przed dwoma pistoleiros, nie zdziwiła się więc zbytnio, słysząc za sobą warkot motorówki. Wysłała Indian pod pokład po łuki i strzały. Kiedy wrócili na górę, łódź pojawiła się już w polu widzenia. Obaj Yanomamo trzymali w rękach czterostopowe łuki i pęki strzał o grotach nasyconych kurarą, owiniętych w liście trzcinowe. Uklękli po obu stronach rufy i napięli cięciwy łuków. - Dlaczego oni nie strzelają? - denerwowała się Louise. - Zrobią to dopiero wtedy, kiedy wydam im rozkaz - odpowiedziała Kelly, ocierając ramieniem pot z twarzy. - Więc wydaj im ten rozkaz! - zawołała Louise. - Motorówka jest na razie poza zasięgiem ich strzał. - Jeśli ten notes wpadnie w ręce... - Mam w tej chwili dość zmartwień na głowie i nie chcę wysłuchiwać twoich wrzasków! - przerwała jej ostro Kelly. - Więc jeśli nie masz nic mądrego do powiedzenia, lepiej usiądź i się przymknij! Louise otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale zmieniła zdanie i wyszła ze sterówki. Kelly natychmiast poczuła wyrzuty sumienia, że tak ją potraktowała. Musiała się jednak skoncentrować na tym, jak uratować siebie i ją z opałów. Uświadomiła sobie, że żałuje, iż nie ma tutaj Raya Brennana. Na pewno znalazłby jakiś sposób. Ale Ray był teraz daleko stąd i musiała wymyślić coś sama. Nie miała tylko pojęcia co... Motorówka płynęła za nimi przez następne dziesięć minut. Kelly zastanawiała się już, czy nie uciec do dżungli, nie wiedziała jednak, czy zdołają dopłynąć do brzegu. W miejscu, które mijali, żerowały czarne kajmany. - Rasha! Odwróciła się zaskoczona. Kanibawa pokazywał jej drugą motorówkę, która wyłoniła się zza zakola rzeki i szybko doganiała pierwszą. - Nie możemy przed nimi uciec, Rasha! - wołał, podchodząc do sterówki. - Możemy zostać na pokładzie i walczyć albo popłynąć wpław do brzegu i ukryć się w dżungli. - Moim zdaniem powinniśmy uciec na brzeg - stwierdziła Louise, pojawiając się za jego plecami. - W takim razie uciekaj - odparła twardo Kelly. - Ja zostanę tutaj. - Chcecie zostać na statku? - zapytała Louise, zwracając się do Kanibawy. - Jesteśmy wojownikami. Nigdy nie uciekamy przed wrogiem - oświadczył Indianin, przykładając rękę do piersi. - W głębi serca wiem, że Rasha ma rację, zostając i walcząc. My też zostaniemy i będziemy walczyć razem z nią. - Gotowi jesteście umrzeć dla nabat - zapytała z niedowierzaniem Louise. - Rasha to nie naba. Jest jedną z nas. Jeśli będzie trzeba, umrzemy dla niej - oznajmił Kanibawa i wrócił na rufę, żeby zająć z powrotem swoją pozycję przy relingu. Kelly poczuła, jak wzruszenie ściska ją w gardle. Po dziesięciu latach spędzonych wśród tych ludzi została przez nich w końcu zaakceptowana. Nawet Louise była pod wrażeniem słów Indianina. Chwila wzruszenia minęła i Kelly skupiła uwagę na drugiej motorówce. Kiedy podpłynęła bliżej, rozpoznała siedzącego obok pilota Bobby’ego Dixona. Amerykanin wyciągnął zza tylnego siedzenia megafon i przystawił go do ust. - Nie mam nic do ciebie i do twojej załogi, Kelly- zawołał po angielsku, żeby wyłączyć innych z negocjacji. - Chcę wyłącznie Louise Carneiro i notesu, który ma ze sobą. Jeśli mi ją przekażesz, masz moje słowo, że ty i twoi ludzie będziecie mogli bezpiecznie płynąć dalej. Po prostu wyłącz silnik i każ załodze odłożyć broń i cofnąć się od relingu. Jeśli stawicie opór, będziemy musieli ostrzelać twój statek. Chcę załatwić tę sprawę bez niepotrzebnego rozlewu krwi. Nie wątpię, że ty chcesz tego samego. - Co on mówi? - zapytała Louise. - Nic, co warto byłoby powtarzać - odparła Kelly. - Ale mam przeczucie, że czeka nas wariacka jazda. - On chce, żebyś mnie wydała - stwierdziła nagle Louise. Kelly nie odpowiedziała. - Mogłam się tego domyślić. Proszę bardzo. Ale najpierw będzie musiał mnie złapać. Byłaś moją dobrą przyjaciółką, Kelly. Wiem, że nie zawiedziesz Donalda. Louise pocałowała ją lekko w policzek i podbiegła do relingu. - Nie rób tego! zawołała przerażona Kelly. Rzuciła się za nią, ale nim zdążyła ją powstrzymać, Louise skoczyła do wody. Po chwili wynurzyła się dwadzieścia jardów od statku i zaczęła płynąć do brzegu. Motorówka Dixona natychmiast skręciła w jej stronę. Kelly wiedziała, że Louise jest świetną pływaczką, ale po trudach ucieczki jej ruchy były nieskoordynowane i powolne. Zaczekała, aż łódź znajdzie się tuż przed nią i dała ponownie nurka. Kiedy wynurzyła się z powrotem, prądy porwały ją w dół rzeki, poniżej motorówek i na chwilę straciła orientację. Znajdowała się teraz w środku nurtu. Kelly patrzyła bezradnie, jak pozostające poza zasięgiem indiańskich strzał dwie łodzie zakręcają ostro i pędzą tam, gdzie jej przyjaciółka walczyła ze zdradzieckimi wirami. Louise była zdana tylko na samą siebie. W ostatnim akcie oporu dała ponownie nurka. Dixon podniósł rękę i obie łodzie zwolniły. Po kilku sekundach wynurzyła się zaledwie kilka jardów dalej, parskając wodą i łapiąc kurczowo oddech. Motorówka Dixona podpłynęła bliżej, a on wychylił się i złapał ją brutalnie za włosy. Była tak wyczerpana, że nie stawiała w ogóle oporu, gdy wciągał ją do łodzi. Kelly patrzyła z zapartym tchem, jak Dixon rewiduje dziewczynę, szukając notesu. Nie znalazłszy go, wyciągnął z ukrytej pod kuloodporną kamizelką kabury dziewięciomilimetrowego smitha wessona, przycisnął lufę do jej głowy i pociągnął za cyngiel. Stado czapli przestraszonych strzałem wzbiło się w powietrze i zniknęło za zieloną kopułą drzew. Kelly wiedziała, że nie zdoła przed nimi uciec, nie chciała jednak oddać notesu bez walki. Wetknęła go za pasek, a potem ściągnęła z przegubu złotą bransoletkę i wsunęła ją do kieszeni. Łódź Dixona zatoczyła szeroki łuk, oddalając się od „Koniczynki”. Najwyraźniej chciał ją zaatakować od prawej burty. Druga łódź podpłynęła bliżej i Kelly pozwoliła załodze strzelać. Yanomamo wypuścili dwie strzały, ale żadna nie doszła celu. Siedzący obok pilota pistoleiro posłał im serię z beretty i Indianie padli na pokład, kiedy pociski przedziurawiły rufę. Jeden założył szybko następną strzałę na cięciwę i wypuścił ją. Pilot skręcił gwałtownie, ale w tej samej chwili strzała trafiła go prosto w pierś. Indianie wydali okrzyk triumfu, kiedy osunął się na kierownicę. Drugi pistoleiro próbował odsunąć na bok swego kolegę, ale strzała zablokowała kierownicę. Pozbawiona kontroli łódź kręciła się coraz szybciej w kółko i w końcu kadłub uderzył w coś pod wodą. Pistoleiro stracił równowagę i przewrócił się na swego martwego kolegę, a motorówka wpadła na gruby poskręcany korzeń, zapaliła się i wyleciała w powietrze. Płonące szczątki wzbiły się setki stóp w górę. Rozwścieczony Dixon ostrzelał „Koniczynkę” trzema szybkimi seriami ze swego M 16. Kelly padła na pokład, a pociski dosięgły sterówki, tłukąc okna i obsypując ją odłamkami szkła. Unosząc głowę, zobaczyła, że jeden Indianin leży nieruchomo na plecach, z piersią zalaną krwią. Drugiemu nic się nie stało. Dała mu znak, żeby nie wstawał, i uniosła ostrożnie głowę. Dixon wciąż celował w statek. Przez moment nie wiedziała, dlaczego przerwał ogień. A potem zobaczyła granatnik podwieszony pod lufą karabinka M293. Dixon wycelował w kadłub i pociągnął za spust. Granat rozpruł burtę „Koniczynki” i kilka sekund później statkiem wstrząsnęła potężna eksplozja. W ładowni wybuchła beczka z benzyną przeznaczona dla osiedla garimpeiros w górze rzeki. Siła eksplozji była tak wielka, że cały tylny pokład i część kadłuba zniknęły w olbrzymiej ognistej kuli. Indianin, który leżał przy relingu na rufie, nie miał najmniejszych szans. „Koniczynka” zadrżała i zaczęła przechylać się na prawą burtę, nabierając wody przez dziurę w kadłubie. Kelly wiedziała, że w ciągu najwyżej kilku minut łódź pójdzie na dno, lecz mimo to nie chciała jej opuścić. To był jej statek. Spędziła na nim osiem lat. To był jej dom. Jej warsztat pracy. Jej przyjaciel. Musiała jednak ulec głosowi rozsądku. Ładownię rozerwał wybuch drugiej beczki z benzyną i kula ognia przetoczyła się po pogruchotanych deskach pokładu. Korzystając z zasłony czarnego dymu, Kelly podpełzła powoli do prawej burty. Przez chwilę się wahała. Wiedziała, że jeśli nie skoczy, zginie w płomieniach, które lizały pokład zaledwie kilka stóp od niej. Nie widząc nic w kłębach gęstego dymu, oparła się o reling, ale nim zdążyła skoczyć, „Koniczynka” zadygotała i rozbita rufa zniknęła pod wodą. Kelly straciła równowagę i padając na ścianę sterówki, poczuła, jak jej głowę przeszywa ostry ból. A potem wszystko objęła czerń. Dixon patrzył beznamiętnym wzrokiem, jak „Koniczynka” zanurza się w kipiącym kotle mulistej wody. Dopiero po kilku minutach dym przerzedził się w wystarczającym stopniu, by można było przeszukać rzekę. Nie zdziwił się specjalnie, stwierdziwszy, że nikt nie ocalał. Miał już wracać do Boa Vista, kiedy jego uwagę zwrócił przedmiot pływający pośród szczątków statku. Kazał pilotowi podpłynąć bliżej, wychylił się i wyłowił z wody nieduży zeszyt. Mokre kartki były pozlepiane, a tusz rozpuścił się, uniemożliwiając odczytanie notatek, Dixon nie miał jednak najmniejszych wątpliwości, że odzyskał notes Donalda Brennana. - Jesteś pewien, że to jego notes? - zapytał Caldwell. - Pasuje dokładnie do opisu, jaki przekazał mi w trakcie przesłuchania jego informator - odparł Dixon. - A biorąc pod uwagę, jak bardzo wtedy cierpiał, nie powinien raczej kłamać. - Nikt nie ocalał? - Dwaj Indianie zginęli na statku. To pozostawia nam tylko Kelly McBride. Po zatonięciu statku przeszukaliśmy dokładnie rzekę, ale nie odnaleźliśmy ciała. Nie żyje, jestem tego pewien. Jeśli nawet udało jej się wyskoczyć, zanim łódź poszła na dno, na pewno wciągnęły ją wiry. - Uwierzę w to, kiedy odnajdziecie jej ciało - stwierdził Caldwell. - Chcę, żebyście szepnęli komu trzeba w Boa Vista, że płacimy pięć tysięcy każdemu, kto dostarczy niezbity dowód jej śmierci. A jeśli wciąż żyje, dam dwa razy tyle temu, kto nas do niej zaprowadzi. - Osobiście się tym zajmę. - Nie, dla ciebie mam inne zlecenia - oznajmił Caldwell. - Chcę, żebyś przyleciał pierwszym samolotem do Nowego Jorku. Bądź tutaj najpóźniej jutro po południu. Caldwell odłożył słuchawkę. Nigdy nie lubił Dixona nie podobał mu się jego pociąg do młodocianych prostytutek ale musiał przyznać, że do tej pory facet zawsze wykonywał powierzone mu zadania. Nie on wybrał go na swego zastępcę. Stało się to, jeszcze zanim wysłano ich, żeby nadzorowali prowadzony na ranczu eksperyment. Ich alians nie był łatwy mimo szacunku, jaki żywili do siebie jako zawodowi wojskowi. Poza tym nie mieli ze sobą wiele wspólnego, nigdy nie spotykali się poza pracą i rozmawiali tylko na tematy zawodowe. Taki układ całkowicie odpowiadał Caldwellowi. Oznaczał, że Dixon nie dowie się niczego o jego przeszłości. I tak właśnie powinno pozostać. Zerknął na zegarek. Zbliżał się czas spotkania z Clive’em Noonanem. Na stoliku w hallu stała elegancka pozłacana zapalniczka. Gdy zapalało się ją przy twarzy, tryskał z niej usypiający gaz, który w ciągu kilku sekund pozbawiał człowieka przytomności. Caldwell wsunął ją do wewnętrznej kieszonki swego granatowego garnituru marki Brioni, po czym udał się do podziemnego garażu. Przez jakiś czas jechał średnio zatłoczoną po południu FDR Drive, potem przy East Houston Street skręcił w stronę Broadwayu, dotarł nim do Broome Street w Soho i przez Holland Tunnel przedostał się na drugą stronę Hudson River. Po krótkiej jeździe na północ znalazł się w niewielkim robotniczym miasteczku Hoboken. Odnalezienie domu Clive’a Noonana nie okazało się trudne stał w rzędzie schludnych domków z czerwonej cegły przy ślepej uliczce, kilka minut drogi od głównej ulicy. Caldwell zaparkował przy otynkowanej na biało bramie, zabrał z tylnego siedzenia dyplomatkę i wysiadł. W parku po drugiej stronie ulicy grała w futbol grupka dzieci pilnowana przez kilku znudzonych dorosłych. Jeden z nich przyjrzał mu się uważnie. Caldwell ukłonił się. Tamten nie odpowiedział. Caldwell ruszył wąską alejką biegnącą przez zarośnięty trawnik w stronę domu. Nacisnął dzwonek. Drzwi otworzyły się prawie natychmiast, tak jakby obserwowano go od momentu, gdy zatrzymał się przy krawężniku. Wcale go to nie zdziwiło. Rozpoznał Noonana z licznych fotografii, które miał w swoim dossier. Pięćdziesięcioletni okularnik z wielkim brzuchem miał banalną, nie zapadającą w pamięć twarz. Idealny kandydat. Był jednym ze stu pięćdziesięciu weteranów z Wietnamu, mieszkających w rejonie Nowego Jorku, których wice prezydent miał podjąć kolacją w Dniu Niepodległości w świeżo otwartym hotelu Richmond przy Piątej Alei. Nie przewidywano udziału żadnych oficerów bądź podoficerów. Wszyscy mieli być prostymi piechurami, szeregowymi żołnierzami, którzy symbolizują amerykańską walkę w Wietnamie. - Pan Noonan? - zapytał Caldwell. - Zgadza się - odparł facet między jednym i drugim dymkiem z papierosa. - Jestem Bili Moreno, rozmawialiśmy wczoraj wieczorem przez telefon - oświadczył Caldwell, podając gospodarzowi rękę, którą ten słabo uścisnął. Wyjął z kieszeni portfel i pokazał Noonanowi sfałszowaną legitymację. - W dzisiejszych czasach nie można być dość ostrożnym wyjaśnił z uśmiechem. - Chyba nie - potwierdził Noonan i zaprosił go do środka. Caldwell wszedł do przedpokoju i rozejrzał się wokół siebie: kilka cuchnących pleśnią kurtek na wieszaku, zakurzona serwantka z kolekcją nieciekawych bibelotów, na ścianach parę czarno-białych zdjęć, które po bliższym przyjrzeniu okazały się obrazkami Hoboken z przełomu stuleci. - Podobają się panu fotografie? - zapytał z tyłu Noonan. - Są fascynujące - odparł Caldwell. - Proszę do salonu. Będziemy mogli tam porozmawiać. Caldwell wszedł za Noonanem do chłodnego niesympatycznego pokoju na tyłach domu. Ściany obite były paskudnymi żółtawymi tapetami, a kwieciste fotele i kanapa przykryte brudnymi pokrowcami. Na fotelu przy oknie drzemał zwinięty w kłębek wielki rudy kocur, w kącie stał czamo-biały telewizor z wyłączoną fonią. - Kawy? - zaproponował Noonan, stając w drzwiach. Caldwell omiótł jeszcze raz wzrokiem przygnębiające wnę trze i uśmiechnął się z przymusem. - Nie w tej chwili, dziękuję - odpowiedział grzecznie. Zaczekał, aż Noonan klapnie w fotelu naprzeciwko telewizora, i dopiero wtedy przysiadł na skraju kanapy. - Na pewno zastanawia się pan, dlaczego chciałem się z panem dzisiaj zobaczyć - zagaił. - Owszem - potwierdził Noonan, opierając dłonie na swoim wielkim brzuchu. - Nie dawało mi to spokoju, odkąd pan wczoraj zadzwonił. - W takim razie pozwoli pan, że przejdę od razu do rzeczy, Służył pan razem z wiceprezydentem w Wietnamie, nieprawdaż? - Służyłem pod nim - sprostował Noonan, gasząc papierosa w popielniczce. - Był wtedy porucznikiem... i diabelnie dobrym żołnierzem. Zawsze szedł pierwszy do ataku i zaskarbił sobie tym szacunek wszystkich ludzi w jednostce. Znajomość z nim to był prawdziwy zaszczyt. - Domyślam się, że zna pan o nim kilka pieprznych opowieści. - Jakżeby inaczej - odparł Noonan, rechocząc ze śmiechu. - Nie wszystkie nadają się do powtórzenia... przynajmniej nie w obecności pań. - To doskonale - stwierdził Caldwell, klaszcząc w dłonie, po czym wstał z kanapy i podszedł do okna. - Jest pan jednym z gości, którzy służyli razem z wiceprezydentem w Wietnamie. Chcemy sprawić mu małą niespodziankę, przypominając po obiedzie kilka z tych historyjek. Jeśli czuje się pan oczywiście na siłach to zrobić. - Będę zachwycony - oznajmił z promiennym uśmiechem Noonan. - Moja droga Phyllis... niech Bóg ma w opiece jej duszę... zawsze powtarzała, że jestem nie spełnionym aktorem. I miała rację! - Nie muszę chyba nadmieniać, że nikt nie może się o tym dowiedzieć. Nawet inni goście. Pana wystąpienie musi stanowić kompletną niespodziankę dla wiceprezydenta. - Ma pan na to moje słowo - zapewnił go Noonan. - Obawiam się tylko, że żonie wiceprezydenta nie spodobają się rzeczy, które wtedy wyprawiał... ale działo się to, zanim od nalazł Pana. - Przyniosłem ze sobą mały dyktafon. Zostawię go panu dzisiaj na noc i odbiorę jutro rano - oznajmił Caldwell. - Proszę po prostu nagrać kilka swoich wspomnień, panie Noonan, a potem zadecydujemy, które z nich nadają się do opowiedzenia podczas przyjęcia. Wiceprezydent ma wspaniałe poczucie humoru... podobnie jak jego żona, co często zaskakuje wielu ludzi przy pierwszym spotkaniu. Wydaje im się, że jako córka jednego z czołowych w tym kraju telewizyjnych kaznodziejów będzie się zachowywać niczym zakonnica i używać jedynie gładkich słówek. Noonan sięgnął po leżącą na stoliku paczkę mariboro. - Niech pan spróbuje mojego - powiedział Caldwell. W ręku trzymał otwartą papierośnicę. - Nie powinienem tyle palić - stwierdził Noonan, częstując się papierosem. - W zeszłym roku miałem atak serca. Lekarze powiedzieli, żebym rzucił palenie, ale niech mnie kule biją, jeśli pozbawię się ostatniej przyjemności w tym życiu. Caldwell uśmiechnął się, wyciągnął w jego stronę zapalniczkę i strzelił mu prosto w twarz ładunkiem gazu. Kiedy Noonan pochylił się do przodu, złapał go pod ramiona i posadził z powrotem w fotelu. A potem wyjął z dyplomatki komórkowy telefon i zadzwonił po ambulans, stojący w zamkniętym garażu kilka mil od domu Noonana, a także do kardiologa, który czekał w prywatnej klinice na Brooklyn Heights, żeby umieścić ładunek wybuchowy w klatce piersiowej Noonana. Noonan zamrugał oczyma. Z początku widział wszystko jak za mgłą, po dłuższej chwili zorientował się jednak, że leży w łóżku i wpatruje się w obco wyglądający sufit. Rozejrzał się uważnie dookoła. W rogu pokoju stała umywalka. W oknie wisiały brzoskwiniowe zasłony, żaluzje były zasunięte. Nagle usłyszał czyjeś kroki w korytarzu. W progu pojawiła się pielęgniarka przebrała się za nią lekarka, psychiatra z rancza. Uśmiechnęła się do niego i podeszła do łóżka. - Jak pan się czuje, panie Noonan? - zapytała. - Jestem trochę zamroczony - przyznał, pocierając twarz. - Co się stało? Gdzie ja jestem? Co się tutaj dzieje? Kobieta nacisnęła guzik przy jego łóżku. - Sądzę, że najlepiej będzie, jeśli wszystko wyjaśni panu lekarz. Zaraz tu będzie. Może chce się pan napić wody? - Wolałbym zapalić papierosa - mruknął Noonan. - Obawiam się, że w pana stanie to jest wykluczone - oznajmiła. - Nie mogę zapalić papierosa? - zdziwił się Noonan, usiłując przypomnieć sobie ostatnie chwile w swoim salonie. - No tak. Siedziałem w fotelu. Chciałem zapalić papierosa. Ten facet poczęstował mnie swoim. Jak on się nazywał? Ten gość z Białego Domu. Marino? Nie, to ten futbolista. - Chodzi panu o Billa Moreno? - domyśliła się. - Tak, zgadza się. Zna go pani? - Bardzo dobrze - odparła. - To on pana tutaj przywiózł. Gdyby nie jego przytomność umysłu, mógłby pan tego nie przeżyć. - Chce pani powiedzieć, że mógłbym umrzeć? - przeraził się Noonan. Kobieta nie odpowiedziała. - Na miłość boską, niech mi pani powie, co się dzieje. Czy ja umrę? - Nie, nie umrze pan, panie Noonan - rozległ się głos lekarza właśnie wchodzącego do pokoju. - Był nim kardiolog. - Przynajmniej nie dzisiaj. - Powiedziałam panu Noonanowi, że przedstawi mu pan jego sytuację - stwierdziła kobieta, po czym posłała mężowi krótki uśmiech i wyszła. - Nazywam się John Edsel - przedstawił się kardiolog. - Jestem osobistym lekarzem wiceprezydenta. Bili Moreno zadzwonił do mnie zaraz po tym, jak stracił pan przytomność w swoim domu. Kazałem pana tutaj przewieźć, żeby móc się panem osobiście zająć. - Tutaj, to znaczy gdzie? - zapytał Noonan. - Jest pan w prywatnej klinice na Brooklyn Heights. - Powiedział pan, że zemdlałem? - Z symptomów, które opisał mi przez telefon Bili Moreno, wnoszę, że to była klasyczna zapaść - oświadczył kardiolog. - Nazywamy tak czasową utratę przytomności, do której dochodzi, gdy serce nie dostarcza wystarczającej ilości krwi do mózgu. Przyczyną jest nieregularny rytm pracy serca. Powiedziano mi, że odzyskał pan przytomność w ambulansie, ale po kilku chwilach doznał drugiego ataku. Pielęgniarze zmuszeni byli rozpocząć reanimację, aby przywrócić dopływ krwi do mózgu. Gdy pana tu przywieziono, był pan przytomny, ale kompletnie oszołomiony. Uznałem, że najlepiej będzie pana uśpić, i kiedy znajdował się pan pod narkozą, wszczepiłem panu stymulator, który, jak z pewnością pan się orientuje, wysyła do serca impulsy elektryczne. Nie tylko umiarawia rytm, lecz chroni przed kolejnymi atakami. - Stymulator - wyjąkał Noonan, po czym rozpiął najwyższy guzik piżamy i zobaczył na swojej piersi opatrunek. - Uważa pan, że uchroni mnie przed kolejnymi atakami? - zapytał, spoglądając na kardiologa. - Owszem. Dzięki temu, że ma pan wszczepiony stymulator, nie będzie pan musiał zmieniać nagle swojego stylu życia. Proponuję, żeby w ciągu kilku następnych tygodni zbytnio pan się nie przeciążał. Z całą pewnością niech pan unika intensywnych ćwiczeń fizycznych. Po tym czasie wróci pan całkowicie do normy. - Unikanie intensywnych ćwiczeń fizycznych nie jest dla mnie czymś nowym, doktorze - stwierdził Noonan, klepiąc się po swoim przykrytym kołdrą brzuchu. - Co z papierosami? - Na pana miejscu poważnie zastanowiłbym się nad rzuceniem palenia - odparł kardiolog. - Zostanie tu pan do jutrzejszego ranka, na obserwacji. Nie przewiduję żadnych poważniejszych problemów. To wyłącznie środek zapobiegawczy. Jutro po południu wróci pan do domu. - Jestem jutro zaproszony na uroczysty obiad z wiceprezydentem. Teraz pewnie nie będę mógł tam pójść? - zmartwił się Noonan. - Nie widzę powodu, dla którego miałby pan rezygnować z takiej okazji - oznajmił kardiolog, klepiąc go po ramieniu. - Chwała Bogu - stwierdził z wyraźną ulgą Noonan. - Tak się cieszyłem na to spotkanie... walczyłem w Wietnamie pod jego rozkazami. - Ma pan gościa, który chce się z panem zobaczyć. To Bili Moreno. Bardzo się o pana niepokoił. Zaraz go tu przyślę. I gdyby pan czegoś potrzebował, proszę nacisnąć po prostu guzik nad łóżkiem. Zgłosi się do pana jedna z naszych pielęgniarek. Wpadnę później, żeby zobaczyć, jak pan się czuje. - Doktorze? - zawołał Noonan, kiedy kardiolog ruszył w stronę drzwi. - Dziękuję za to, co pan zrobił. Uratował mi pan chyba życie. Kardiolog uśmiechnął się i opuścił pokój. Przeszedł kilkanaście kroków korytarzem, pchnął wahadłowe drzwi i wszedł do gabinetu, gdzie czekali na niego Caldwell i psychiatra. - No i jak? - zapytał Caldwell. - We wszystko uwierzył - poinformował go kardiolog. - Nie ma pojęcia, że jest jedynym pacjentem i że poza nami nie ma tutaj żadnego personelu medycznego. - Nie mieści mu się w głowie, że osobisty lekarz wiceprezydenta mógłby go okłamać - stwierdziła lekarka z chytrym uśmieszkiem. - Osobisty lekarz na pewno by tego nie zrobił - mruknął kardiolog. - Teraz pana kolej zwrócił się do Caldwella. - Zatroskany Bili Moreno. Caldwell złożył egzemplarz „USA Today”, rzucił go na biurko i ruszył do izolatki Noonana. - Jak pan się czuje? - zapytał, stając w progu. - Jestem szczęśliwy, że jeszcze żyję - odparł Noonan. - Niech pan wchodzi. Caldwell przysunął sobie krzesło i usiadł. - Nieźle pan mnie nastraszył tam, w domu. W jednej chwili rozmawia pan ze mną, w następnej traci przytomność. Z początku myślałem, że pan nie żyje. Potem znalazłem puls. Wtedy właśnie zadzwoniłem do Johna... Johna Edsela. Wszystko załatwił. Karetka przyjechała w ciągu kilku minut. - Doktor powiedział, że ocknąłem się w ambulansie. W ogóle tego nie pamiętam. - Widocznie pan się ocknął, ale mnie z panem nie było - odparł Caldwell. - Jechałem za karetką swoim samochodem. - Mówił, że byłem w tym czasie oszołomiony. Dlatego pewnie niczego nie pamiętam - mruknął Noonan i przez chwilę milczał. - To prywatna klinika podjął po chwili. - Moje ubezpieczenie nie pokryje kosztów. - O to niech pan się nie martwi - uspokoił go Caldwell. - Pozwólmy zapłacić Białemu Domowi. Mogę to załatwić jednym telefonem. Proszę o tym w ogóle nie myśleć. Niech pan po prostu stara się wrócić do zdrowia, żeby móc wziąć udział w tym przyjęciu. - Wrócę, może mi pan wierzyć - zapewnił Noonan. - W dalszym ciągu pan chce, żebym opowiedział te anegdoty? - Jeśli czuje się pan na siłach... - Oczywiście. - To świetnie. Przed wyjściem zostawię panu w recepcji dyktafon. Przyniesie go panu jedna z pielęgniarek. Ale jeśli gazety zwietrzą tę historię, wszystko znajdzie się jutro na pierwszych stronach. Nie wolno nam pisnąć ani słówka przed przyjęciem. - Jasna sprawa - oświadczył Noonan. - Kiedy wszystko wyjdzie na jaw, stanie się pan na pewno sławnym człowiekiem - stwierdził Caldwell i wstał z krzesła. - Wybaczy pan, panie Noonan, ale muszę teraz wracać do hotelu. Wiceprezydent jest przekonany, że spędziłem dzień na rozmowach z miejscowymi biznesmenami. Mam nadzieję, że nie zażąda raportu, w którym będę musiał napisać, o czym dyskutowaliśmy. Mogłoby się to okazać trochę trudne. - Caldwell stanął w drzwiach i posłał ostatnie spojrzenie Noonanowi. - Wieczorem każę sobie przywieźć dyktafon i jutro rano dam panu znać, które anegdoty powinien pan opowiedzieć. I niech pan pamięta, że wszystko to ma pozostać tajemnicą. - Niech pan się nie obawia - odparł z promiennym uśmiechem Noonan. - Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć minę wiceprezydenta, kiedy sprawimy mu tę niespodziankę. - Ja też - stwierdził Caldwell i wyszedł z pokoju. - Rasha? Głos rozbrzmiewał echem w najgłębszych zakamarkach jej umysłu. A potem usłyszała go ponownie. Głośniej. Coś dotknęło jej policzka. Otworzyła oczy. Stało nad nią kilku Indian, przyglądając się jej z poważnymi minami. Zobaczyła wśród nich czarownika, ale dopiero po kilku chwilach zdała sobie sprawę, gdzie się znajduje. W shabono, sto mil na północ od Boa Vista. Gdzie ją znaleźli? Co stało się z załogą? Co z „Koniczynką”? Hekura podniósł dłoń, kiedy zarzuciła go pytaniami. Grupa myśliwych znalazła ją nieprzytomną na brzegu i przyniosła do wioski. Usłyszeli dwa wybuchy, ale kiedy dotarli do rzeki, zobaczyli tylko unoszące się na wodzie szczątki. Nie ocalał nikt poza nią. Specjalnie jej to nie zdziwiło. Zapytała o to, nie żywiąc większych nadziei. Wyprostowała się w hamaku i dopiero w tym momencie odkryła, że jest zupełnie naga pod kocem, którym ją dyskretnie okryto. Owinęła się nim, wstała z hamaka i podeszła do swoich mokrych rzeczy, które rozłożono na ziemi, żeby wyschły. Obszukała kieszenie ogrodniczków i znalazła bransoletkę oraz kartkę, którą dał jej Ray przed swoim wyjazdem. Nie sposób było jej teraz odczytać. ale nie miało to większego znaczenia. Zdążyła nauczyć się na pamięć numeru jego domowego telefonu. Martwiła się teraz o to, jak dostać się do Boa Vista. Dopiero wtedy będzie mogła zadzwonić do Raya i powiedzieć mu, co zobaczyła w notesie Donalda. Zanim będzie za późno... Dochodziła północ, kiedy taksówka zatrzymała się przed blokiem w Cobble Hill na Brooklynie. Brennan zapłacił kierowcy i otworzył osobistą kartą oszklone drzwi do jasno oświetlonego hallu. Jego mieszkanie mieściło się na drugim piętrze i normalnie korzystał ze schodów, tym razem był jednak tak zmęczony, że zdecydował się na małą przejażdżkę windą. Z małego przedpokoju wchodziło się bezpośrednio do salonu. Brennan zrzucił z nóg buty i położył torbę na sofie, a potem zaciągnął zasłony, włączył automatyczną sekretarkę i wszedł do kuchni, żeby wziąć sobie zimne piwo z lodówki. Pierwsze trzy wiadomości nie wywarły na nim większego wrażenia koledzy z komisariatu dzwonili, żeby złożyć mu kondolencje. Czwarty telefon był od jego ciotki. - Raymondzie, mówi Gloria. Proszę, zadzwoń do mnie zaraz po powrocie. To bardzo ważne. Jestem w domu twojej matki. Gdyby to był ktoś inny, nie przejąłby się zbytnio i zadzwonił rano. Wiedział jednak, że artretyzm daje się Glorii tak boleśnie we znaki, iż rzadko kiedy kładzie się do łóżka przed drugą lub trzecią w nocy. I nawet wtedy ma kłopoty z zaśnięciem. Wystukał numer telefonu i usiadł na skraju fotela czując, jak zakrada się w jego serce niepokój. W końcu w słuchawce odezwał się znajomy głos. - Halo, kto mówi? - To ja, Ray. Czy coś się stało? - Chodzi o twoją matkę, Raymondzie. Kilka godzin po twoim wyjeździe miała łagodny wylew. Doktor nie widzi konieczności hospitalizacji, lecz zaleca kompletny spokój przez najbliższe tygodnie. Pozostaje tylko jeden problem. Co zrobić z Jasonem? Chętnie bym się nim zajęła, ale z tym przeklętym artretyzmem ledwo mogę zadbać o samą siebie. - Gillian ma przecież krewnych - odparł Brennan, domyślając się, w jakim kierunku zmierza ich rozmowa. - Jej rodzice, jak dobrze wiesz, nie żyją. Siostra jej matki przebywa gdzieś w Nebrasce, ale Shirley mówi, że jej mąż pije. Ważniejsze jednak jest co innego. Nowy Jork to przecież rodzinne miasto Jasona. Jak możesz wyrwać ze swojskiego otoczenia dziewięcioletniego chłopca, który właśnie stracił ojca, i wysłać go do jakiejś ciotecznej babki, której nigdy nie widział na oczy? - Uważasz więc, że powinien zamieszkać u jakiegoś wujka, którego w ogóle nie zna podsumował Brennan. - On ciebie zna. - Jako rzadkiego gościa, który składał krótkie wizyty w domu jego dziadków na Boże Narodzenie i w Święto Dziękczynienia. Gdyby dzieciak mrugnął w tym momencie okiem, mógłby mnie w ogóle nie zauważyć. - Pamiętam, jak ty i Jason oglądaliście mecz w telewizji i jak pomogłeś mu zbudować ten tor wyścigowy, który kupiłeś mu kiedyś na gwiazdkę. Tobie może nie utkwiło to w pamięci, ale z pewnością zrobiło wrażenie na chłopcu. Brennan wstał i zaczął spacerować po pokoju. - Nie wiem, czy jestem dla niego w tej chwili najbardziej odpowiednią osobą, Glorio - stwierdził. - Twoja matka otoczyła Jasona troskliwą opieką od pierwszej chwili, kiedy się tu zjawił, ale on nie może być wiecznie trzymany pod kloszem. Wcześniej czy później będzie musiał stawić czoło temu, że Donald odszedł. A ty bardziej niż kto inny możesz mu pomóc pogodzić się ze śmiercią ojca. - Nie wiem dlaczego zdaje mi się, że zapędzasz mnie do narożnika - mruknął. - Nie zapędzam cię do narożnika! - oburzyła się Gloria. - Twierdzę tylko, że twojej matce bardzo by pomogło, gdyby nie musiała się teraz zajmować Jasonem. I obaj mielibyście wspaniałą sposobność, żeby lepiej się poznać. Rozumiem jednak, że perspektywa wzięcia go do siebie nie bardzo cię zachwyca. To był tylko luźny pomysł, nic więcej. Znajdę jakieś inne rozwiązanie. - Kiedy mam go odebrać? - Jesteś pewien, że chcesz to zrobić, Raymondzie? - zapytała. - Kiedy? - powtórzył. - Powiedzmy... jutro koło południa? Nie musiałbyś dzięki temu podrywać się wcześnie rano. - W porządku - odparł. - To dobrze. Jason spakował torbę, kiedy tylko powiedziałam mu, że zamieszka z tobą po twoim powrocie do Nowego Jorku. - Gloria przerwała na chwilę. - Do zobaczenia do jutra. Będziesz mi mógł wtedy opowiedzieć o swojej podróży do Amazonii. Dobranoc, Raymondzie. - Dobranoc, Glorio. Brennan odłożył słuchawkę. Nagle zapomniał o zmęczeniu i świetnie wiedział dlaczego. Martwienie się na zapas nie miało jednak sensu. Musiał przyjąć Jasona i postarać się, żeby wszystko ułożyło się jak najlepiej. A tymczasem dobrze mu zrobi ciepła kąpiel. Obudził go znajomy dźwięk. Wyciągnął rękę, żeby wyłączyć budzik, ale w normalnym miejscu na nocnej szafce go nie było. Niechętnie otworzył jedno oko... i przypomniał sobie, że przed pójściem spać postawił go specjalnie na podłodze. Zrzucił z siebie kołdrę i wyłączył alarm, a potem walcząc z pokusą wskoczenia z powrotem do ciepłego łóżka, postawił budzik na nocnej szafce i spryskał się zimną wodą w łazience. Wycierając się ręcznikiem, przeszedł do kuchni, żeby zrobić sobie kawy. Bez niej nie mógł zacząć nowego dnia. Zabrał kubek do salonu i rozsiadł się w swoim ulubionym fotelu. Nie pamiętał, kiedy ostatnio tak dobrze mu się spało. Ale może nie należało się temu dziwić po spędzeniu w hamaku trzech niespokojnych nocy, w trakcie których odgłosy dżungli zapładniały zjawami jego przeczuloną wyobraźnię. Po wypiciu kawy ogolił się i włożył dżinsy oraz biały podkoszulek. Zakładając zegarek zobaczył, że jest dwadzieścia siedem po dziewiątej. Zadzwonił do komisariatu i poprosił, żeby połączono go z Lou Monksem w pokoju detektywów. - Cześć, stary. Witaj z powrotem - pozdrowił go Monks. - Kiedy przyleciałeś? - Wczoraj wieczorem. Koło jedenastej. - Powinieneś do mnie zadzwonić. Odebrałbym cię z lotniska. - Dzięki, ale zaraz po powrocie chciałem walnąć się do łóżka - odparł Brennan. - Jak ci tam poszło? - Dobrze, opowiem ci o wszystkim, kiedy się zobaczymy. Chcę, żebyś wyświadczył mi pewną przysługę, Lou. Chodzi o kilka nazwisk, które trzeba sprawdzić w komputerze. Niewykluczone, że są fałszywe, ale zawsze warto spróbować. - Jesteś na urlopie okolicznościowym, na litość boską. Przez kilka dni zapomnij o robocie. Spędź trochę czasu z rodziną. - W słuchawce zapadło niezręczne milczenie. - Słuchaj, wiem, że nie układa ci się najlepiej z twoją matką, ale może to dobry moment, żeby zapomnieć o tym, co was dzieli... - Kim ty jesteś? Jakimś pieprzonym psychoanalitykiem? - przerwał mu ze złością Brennan. - Twoim przyjacielem. - Po prostu sprawdź te nazwiska, dobrze? - powiedział spokojniejszym tonem Brennan. Tom Caldwell i Bobby Dixon. Po południu wpadnę, żeby pogadać. Będę miał ze sobą dzieciaka. - Jakiego dzieciaka? - zdziwił się Monks. - Syna Donalda, Jasona. Mieszkał u mojej matki, ale zachorowała. To nic poważnego, jednak przez kilka tygodni musi mieć absolutny spokój. Zajmę się małym, dopóki nie będzie gotowa przyjąć go z powrotem. - Domyślam się, że jesteś dla niego teraz kimś w rodzaju ojca. - Ty martw się o to, żeby odnaleźć Caldwella i Dixona w bazie danych, a ja będę się martwił o Jasona - odparł ostro Brennan, zdając sobie sprawę, że jego partner ma świętą rację. - To mi się podoba. Do zobaczenia później. Brennan odłożył słuchawkę. Bywały chwile, kiedy nienawidził Monksa za to, że niczego nie owijał w bawełnę. On miał być ojcem? To było irytujące. Najbardziej jednak denerwowało go, że chłopak musiał wiedzieć o niesnaskach między nim i Donaldem niesnaskach, które zaczęły się jeszcze przed urodzeniem Jasona. Czy Donald zdradził mu, dlaczego stryjek nigdy ich nie odwiedzał? Jeśli tak, Jason z pewnością stanie po stronie ojca. Brennan zaczął żałować, że w ogóle zgodził się wziąć chłopca na kilka tygodni. Miał ochotę zadzwonić do ciotki i powiedzieć, że zmienił zdanie. Mógłby się w ten sposób łatwo wycofać. Nie był jednak człowiekiem, który cofa się przed wyzwaniem. Nadeszła pora spojrzeć prawdzie w oczy. Uczynił pierwszy krok, uświadamiając sobie, że powinien był załagodzić spór z Donaldem, kiedy miał na to szansę. Teraz było już za późno, ale nie mógł popełnić takiego samego błędu z Jasonem. A jeśli oznaczało to, że stanie się dla niego kimś w rodzaju ojca, w takim razie właśnie kimś takim się stanie. Najpierw jednak musiał lepiej poznać chłopca i zdobyć jego zaufanie. Otworzył drzwi pokoju gościnnego lub, jak go nazywał, graciarni gdzie składał książki, stare ubrania, sprzęt gimnastyczny i wszelkiego rodzaju rzeczy, do których się przywiązał i których nie chciał wyrzucić. Zajrzał do środka i jęknął widząc, ile nagromadziło się tam rupieci. Łóżko całkiem pod nimi zniknęło. Może Jason będzie mógł spać na łóżku polowym. W przeciwnym razie będzie musiał uprzątnąć cały ten śmietnik... Zadzwonił telefon. Kiedy podniósł słuchawkę, telefonistka zapytała, czy godzi się zapłacić za rozmowę z Kelly McBride w Manaus. - Niech pani łączy - powiedział. Po krótkiej chwili usłyszał głos Kelly z tym jej niemożliwym do podrobienia irlandzkim akcentem. - Ray? Słyszysz mnie? Ray? - Owszem, słyszę - odparł z uśmiechem.- Nie mam nic przeciwko płaceniu za rozmowę z tobą, ale mogłabyś wybrać tańszą porę. - Jestem w opałach, Ray. W prawdziwych opałach. Szukają mnie. I jeśli wpadnę im w ręce, zabiją mnie. Ray usiadł na skraju fotela i przestał się uśmiechać. - Kto chce cię zabić? zapytał. Cisza.- Jesteś tam, Kelly? - zawołał głośno. - Tak - odparła drżącym głosem. - Kto chce cię zabić? - powtórzył. - Pistoleiros Caldwella. Rozpełzli się po całym Boa Vista. Dlatego przyleciałam do Manaus. Jestem w budce telefonicznej na lotnisku. Mam przy sobie paszport, ale nie mam pieniędzy. - Wydostanę cię stamtąd. Teraz powiedz, co się stało. Od początku. Kelly zaczęła opowiadać. Zacinała się co chwila, potem jednak odzyskała pewność siebie. Kiedy skończyła, przez kilka sekund milczał, kompletnie zbity z tropu. - Słyszysz mnie, Ray? - zapytała. - Tak, słyszę - odpowiedział. - Jak zdołałaś się dostać do Manaus? - Do Boa Vista podwiózł mnie przejeżdżający kupiec. Wtedy właśnie usłyszałam, że mnie szukają. Poszłam do banku po paszport i tych parę groszy, które miałam odłożone w skrytce depozytowej. Starczyło akurat na kupno biletu do Manaus. - Załatwię tę sprawę tutaj telefonicznie i będziesz miała bilet na pierwszy samolot do Nowego Jorku - obiecał. - Postaraj się mnie stąd wydostać, Ray. Oddam ci pieniądze za bilet, kiedy tylko będę mogła. - W tej chwili martwmy się o to, żeby sprowadzić cię do Nowego Jorku, dobrze? - To pożyczka, Ray - odparła i w jej głosie zabrzmiała dawna stanowczość. - Zawsze spłacam swoje długi. - W porządku, to pożyczka - zgodził się. - Teraz daj mi swój numer. Zadzwonię do ciebie, kiedy będę miał w ręku bilet. Dwadzieścia minut później wiedział już, że wszystkie miejsca z Manaus do Nowego Jorku zarezerwowane są aż do połowy przyszłego tygodnia. Również z połączeniami przez Rio i Sao Paulo. - Nie mogę powiedzieć, że mnie to zdziwiło - stwierdziła Kelly, kiedy podzielił się z nią tą wiadomością. - Nie załamuj się. Wciąż mam w rękawie parę asów. To może trochę potrwać, ale nie oddalaj się od telefonu. - Nigdzie się nie wybieram - zapewniła go. Brennan zadzwonił do domu matki i zakomunikował Glorii, że wypadło mu coś w pracy i na razie nie będzie mógł odebrać Jasona. Potem pojechał do swojego komisariatu i wbiegł na pierwsze piętro, gdzie mieścił się pokój detektywów. Lou Monks podniósł wzrok znad papierów i podał rękę swemu wspólnikowi. - Przykro mi z powodu Donalda oznajmił. Marilyn prosiła mnie, żebym przekazał od niej kondolencje. Powiedziała, że jeśli masz ochotę, możesz wpaść do nas w przyszłym tygodniu na kolację. - Przekaż jej, że chętnie was odwiedzę. Dziękuję. - Brennan wziął go pod ramię i odprowadził na bok, gdzie nikt ich nie słyszał. - Masz coś na temat Caldwella albo Dixona? - zapytał. - Jeszcze nie. Co to za faceci? - Łobuzy - odparł Brennan. - Muszę pogadać z d’Arcym. Jest u siebie? - Z tego, co wiem, nigdzie nie wychodził - mruknął Monks. - Co jest grane, Ray? - Chodź ze mną, to się dowiesz. Brennan zapukał w matową szybę drzwi. - Wejść! - zahuczał d’Arcy. - Miło cię z powrotem widzieć w jednym kawałku, Ray - stwierdził, kiedy Brennan i Monks stanęli w progu gabinetu. - Ale co ty tutaj robisz? Dostałeś przecież urlop. Korzystaj z życia. - Czy to prawda, że jutro wieczorem wiceprezydent wydaje w hotelu Richmond bankiet dla weteranów wojny w Wietnamie? - zapytał Brennan. - Owszem potwierdził d’Arcy. - Ale my nie mamy z tym nic wspólnego. Ochroną zajmują się chłopcy ze śródmieścia razem z Secret Service. To ich problem, nie nasz. - Od tej chwili również i nasz, kapitanie - oznajmił Brennan. - Mam wszelkie powody wierzyć, że jutro, najprawdopodobniej w hotelu, planowany jest zamach na wiceprezydenta. - Mów dalej - powiedział d’Arcy i z rosnącym niepokojem wysłuchał relacji Brennana, który powtórzył mu w skrócie, czego dowiedział się od Kelly. Kiedy skończył, kapitan odchylił się do tyłu w fotelu i przez chwilę badawczo mu się przyglądał. - Czy ta... Kelly McBride to osoba godna zaufania? - zapytał w końcu. - Jak najbardziej - zapewnił Brennan. - Bardzo dobrze - stwierdził po krótkim milczeniu kapitan d’Arcy. - Poinformuję o wszystkim Secret Service i pozwolę im przejąć pałeczkę. Na pewno będą chcieli cię przesłuchać. - To nie mnie powinni przesłuchać, ale Kelly - oznajmił Brennan. - Ona tam była. - Jeśli jest godna zaufania, w takim razie z pewnością ci wszystko powtórzyła? - W tej chwili siedzi na lotnisku w Manaus, a podkomendni Caldwella depczą jej po piętach. Po tym, co stało się wczoraj, można się spodziewać, że nie będą się z nią patyczkować, kiedy ją dopadną. - Co według ciebie powinniśmy zrobić? - zapytał d’Arcy. Brennan oparł dłonie na jego biurku. - Proponuję, żebyśmy zabrali ją stamtąd, zanim ją zlikwidują... panie kapitanie. Wie pan równie dobrze jak ja, że Secret Service potrafi to zorganizować. - A co każe ci sądzić, że się na to zgodzą? - rzucił pytanie d’Arcy. - Nie wydaje mi się, że wiceprezydent zyska na popularności, gdyby wyszło na jaw, że kobietę, dzięki której udaremniono zamach na jego życie, zostawiono na łasce zabójców, mimo że Biały Dom miał możliwość ją ocalić. - Bądź pewien, że nie omieszkam przekazać twojej opinii ludziom z Secret Service - odparł d’Arcy. - Ale zanim tu się pojawią, chcę mieć na biurku fotografie Caldwella i Dixona. - Będzie je pan miał zapewnił go Brennan. - Czy sprawdziłeś w kartotece? - zapytał d’Arcy, zwracając się do stojącego z tyłu Monksa. - Wciąż czekam na odpowiedź z Krajowej Bazy Danych, kapitanie. - Więc złap za telefon i powiedz, żeby się pośpieszyli! - zagrzmiał d’Arcy. - Myślę, że Brennan ma rację: używają prawdopodobnie fałszywych nazwisk. Ale dopóki się o tym nie przekonamy, chcę mieć dane na temat każdego Toma Caldwella i Bobby’ego Dixona, którzy kiedykolwiek pojawili się w kartotece. - Zaraz się tym zajmę - oznajmił Monks, ruszając w stronę drzwi. - I pamiętaj: nikomu ani słowa zawołał za nim d’Arcy. - Zależy ci na tej kobiecie? zapytał Brennana, kiedy Monks wyszedł na korytarz. - Owszem, ale nie chodzi w tej chwili o moje osobiste uczucia. Ryzykowała życie, stawiając czoło Dixonowi i jego bandziorom. Teraz wszystko straciła i myślę, że nie zasługuje na to, żeby zostawić ją na lodzie. - Miejmy nadzieję, że agenci Secret Service podzielą twoje zdanie - mruknął d’Arcy, - podnosząc słuchawkę telefonu. - Jestem pewien, że potrafi pan ich przekonać - odparł Brennan i wyszedł z gabinetu. - Dzień dobry - odezwał się pogodnym tonem Clive Noonan, kiedy Caldwell wszedł do jego separatki. - Jak pan się dzisiaj czuje? - zapytał Caldwell. - Dobrze. Doktor powiedział, że wieczorem mogę wrócić do domu. - To wspaniała wiadomość. - Caldwell wyjął z kieszeni kopertę i położył ją na nocnym stoliku. - Oto lista historyjek, które może pan opowiedzieć podczas bankietu. Zabraknie czasu na wszystkie. Trzy moim zdaniem wystarczą. Noonan wziął do ręki kopertę, otworzył ją i przebiegł wzrokiem treść kartki. - Przypuszczałem, że te pan skreśli - stwierdził, parskając śmiechem. - Nie mogę powiedzieć, żeby mnie to zdziwiło, ale pomyślałem sobie, że i tak je panu opowiem. Wsunął kartkę z powrotem do koperty i położył ją na stoliku. - To nie jest jedyny powód, dla którego odwiedzam pana dziś rano - oznajmił Caldwell. - Doszedłem do wniosku, że powinienem zawiadomić pana, iż nie wezmę udziału w bankiecie. Po południu muszę wracać do Waszyngtonu i co najmniej przez kilka dni będę bardzo zajęty. Ale w hotelu pozostaną moi koledzy i jeden z nich powie panu, kiedy sprawić niespodziankę wiceprezydentowi. - Bardzo żałuję, że tam pana nie będzie - stwierdził autentycznie rozczarowany Noonan. - Podobnie jak ja, może mi pan wierzyć. Tak bardzo cieszyłem się na ten dzień. Takie jest jednak życie polityka. - Caldwell uścisnął mu dłoń. - Życzę powodzenia. Jestem pewien, że się panu uda. I dziękuję za owocną współpracę. Naprawdę jesteśmy panu bardzo wdzięczni. - To ja powinienem panu dziękować - odparł Noonan. - Ale jak można wyrazić wdzięczność człowiekowi, który uratował komuś życie? - Odwdzięczy mi się pan odpowiednio, jeśli jutro wszystko pójdzie zgodnie ze scenariuszem - zapewnił go Caldwell i wyszedł z pokoju. Kardiolog czekał na niego w pomieszczeniu dla personelu. - No i co? - zapytał. - Dokładnie, jak się tego spodziewałem - stwierdził lekceważącym tonem Caldwell. - Facet uważa się za urodzonego gawędziarza. Kilka anegdot dałoby się może od biedy wysłuchać, ale jego puenty są tak samo śmieszne jak wykonywana tępym nożem wasektomia. - Najważniejsze, że ma dobre chęci - mruknął kardiolog, po czym wyjął z kieszeni pilota i dał go Caldwellowi. - Zrobiłem, co do mnie należało. Pan zajmie się resztą. - Skontaktuję się z panem, kiedy będziemy mieli następnego klienta - oznajmił Caldwell, chowając urządzenie. - Ale nie wcześniej niż za parę tygodni. Tymczasem niech pan weźmie krótki urlop. Zasłużył pan sobie. - Niegłupi pomysł - odparł kardiolog. - Czy ma pan kogoś konkretnego na myśli? - Być może - stwierdził wymijająco Caldwell. - Domyślam się, że wszystko zależy od tego, kto zgodzi się zapłacić żądaną cenę. Milion dolarów to w końcu sporo grosza. - W zamian mogą liczyć na naszą fachowość, dyskrecję i gwarantowany sukces. Oraz całkowitą pewność, że nic nie wskaże na nich jako na sprawców zamachu. Moim zdaniem to całkiem niezły interes. - Mimo to ma pan pewien problem - powiedział kardiolog. - Bobby Dixon to moja sprawa - odparł Caldwell. - To samo oświadczył pan na ranczu. - Powiedziałem również, że zostanie zastąpiony... ale dopiero po jutrzejszej nocy. Do tego czasu stanowi część zespołu. - Ma pan kogoś, kto mógłby go zastąpić? - Niewykluczone. - Jeśli chce pan, żeby jego śmierć wyglądała na nieszczęśliwy wypadek, mogę panu dać trochę wodorocyjanku - zaproponował kardiolog. - Musi pan tylko trysnąć mu gazem w twarz i będzie martwy w ciągu kilku sekund. Pan zażyje odpowiednio wcześniej odtrutkę. Gaz ulotni się po kilku minutach, nie zostawiając żadnego śladu. Będzie to wyglądało na zawał serca. Śmierć z przyczyn naturalnych. Nie wymaga żadnego śledztwa. - Będę o tym pamiętał - mruknął Caldwell i zerknął na zegarek. - No, na mnie już czas. Za godzinę muszę być na lotnisku. - Spotyka się pan z kimś? - Caldwell przystanął w drzwiach. - Dixon przylatuje czarterowym samolotem z Miami. Nie zapomnę przekazać mu pańskich pozdrowień. Ma pan gościa, kapitanie - oznajmił jeden z detektywów, stając w progu gabinetu d’Arcy’ego. - Secret Service. - Możesz go wprowadzić - odparł d’Arcy, zamykając leżącą przed nim teczkę. - I przekaż Monksowi i Brennanowi, żeby tu przyszli. - Tak jest - powiedział detektyw, po czym zaprosił gościa do środka i zamknął za nim drzwi. - Agent specjalny Chip Garrett, szef ochrony wiceprezydenta - przedstawił się mężczyzna. Rozmawialiśmy przez telefon. - Zgadza się. D’Arcy podał mu rękę. Oceniał Garretta na jakieś czterdzieści lat. Gładko ogolony. Krótkie czarne włosy. Nieźle umięśniony. W młodości prawdopodobnie uprawiał jakiś sport. Miał posturę runningbacka. - Rzeczywiście grałem w futbol, ale na innej pozycji. - stwierdził, śmiejąc się, Garrett, kiedy d’Arcy zwierzył mu się ze swych domysłów. - Byłem odbierającym. Ale to dawno temu. Nie rozegrałem ani jednego poważnego meczu od ukończenia studiów. - Kawy? - zapytał d’Arcy. - Policyjnej kawy? Pan żartuje? - parsknął Garrett. - Chyba że robicie tutaj lepszą niż wasi koledzy z Manhattanu. Tym świństwem, które parzą, mogliby wyasfaltować Piątą Aleję. - Nie słyszał pan, że właśnie to zrobili? - odezwał się za jego plecami Brennan. - W ramach oszczędności, które wprowadził nasz nowy republikański gubernator. I wie pan, co panu powiem? Mógłbym przysiąc, że jednym z jego wyborczych postulatów było zwiększenie wydatków na sektor publiczny. - Dosyć tego, Brennan! - przerwał mu poirytowanym tonem d’Arcy, po czym przedstawił Garretta detektywom. Agent specjalny podał rękę Monksowi i odwrócił się do stojącego w progu Brennana. - O to panu zdaje się chodziło - powiedział, wyjmując kartkę papieru z kieszeni marynarki. Brennan rozłożył ją. Był to faks potwierdzający rezerwację na lot z Manaus do Miami oraz z Miami do Nowego Jorku. Oba miejsca były w pierwszej klasie. - Dzwoniłem do wszystkich linii lotniczych, jakie udało mi się poszukać w książce telefonicznej, i nie znalazłem dla niej miejsca nawet w luku bagażowym - zdziwił się Brennan. - Pan podniósł telefon i załatwił nie tylko rezerwację, ale i miejsca w pierwszej klasie. Musicie mieć jakąś czarodziejską różdżkę w Białym Domu. - Stanowisko szefa ochrony ma swoje plusy - stwierdził Garrett z porozumiewawczym uśmiechem. - Normalnie nie uciekalibyśmy się do takich środków, ale kapitan d’Arcy przekonywał nas bardzo elokwentnie, dlaczego powinniśmy wydostać panią McBride z Manaus. Dodał przy tym, że przytacza tylko to, co usłyszał od pana. - No cóż mruknął - Brennan, wzruszając ramionami. - Domyślam się, że dwóch pasażerów zostało po prostu przez was na lodzie. Muszę zadzwonić do Kelly i powiedzieć jej, co załatwiłem dodał, pokazując faks d’Arcy’emu. - Tylko się pośpiesz. Mamy dużo do zrobienia - ponaglił go d’Arcy, po czym wręczył Garrettowi portrety pamięciowe Caldwella i Dixona. - To dzieło Brennana i jednego z naszych policyjnych rysowników. Kiedy ich spotkał, mieli na oczach okulary. Caldwell ani razu ich nie zdjął, ale Dixon zrobił to i Brennan twierdzi, że ma niebieskie oczy. Garrett przyglądał się przez chwilę dwóm portretom. - Rozumiem, że sprawdził ich pan już w kartotece? za pytał. - Bez skutku odparł - Monks. - Nazwiska pojawiły się kilka razy, ale żadne ze zdjęć nie pasowało do portretów. - Brennan jest prawie na sto procent pewien, że nazwiska są fałszywe - powiedział d’Arcy. - Wygląda na to, że się nie myli. - Chyba że są czyści - stwierdził Garrett. - Mogli służyć w armii - oświadczył Monks. - Kelly McBride powiedziała Rayowi, że słyszała, jak ludzie Caldwella tytułują go pułkownikiem. - Skontaktowaliście się już z wojskiem? - zapytał Garrett. - Nie. Pomyślałem, że najlepiej będzie poczekać z tym do pańskiego przyjazdu - wyjaśnił d’Arcy. - Oficjalnie podpada to przecież pod waszą jurysdykcję. - To dobrze - zgodził się Garrett. - W tej chwili im mniej osób o tym wie, tym lepiej. Chciałbym przefaksować te portrety mojemu oficerowi łącznikowemu w dowództwie w Waszyngtonie. Jeśli któryś z nich służył kiedyś w wojsku i uda się ich zidentyfikować, wtedy będziemy przynajmniej wiedzieli, z kim mamy do czynienia. - Niech pan się nie krępuje - powiedział d’Arcy, wskazując stojący za jego biurkiem faks. - Dziękuję. Lepiej będzie, jeśli najpierw do niego zadzwonię i powiem, co się dzieje - stwierdził Garrett, podnosząc słuchawkę. - Czy mogliby panowie zostawić mnie na chwilę samego? - dodał, wskazując drzwi. Zaczekał, aż d’Arcy i Monks wyjdą na korytarz, po czym wystukał zastrzeżony numer w Pentagonie. Telefon został odebrany po pierwszym dzwonku. Garrett przedstawił się telefonistce, po czym podał swój tajny kod. Po krótkiej pauzie, w trakcie której kod został potwierdzony przez komputer, zapytano go, z kim chce rozmawiać. - Z Jimem Lovellem - poinformował, siadając na wyściełanym fotelu d’Arcy’ego. Tym razem doczekał się odpowiedzi dopiero po sześciu albo siedmiu sygnałach. - Co jest? - odezwał się męski głos. - Mamusia nie nauczyła cię, jak odbierać telefon? - zapytał wesoło Garrett. - Cześć, Chip. Jak się masz? - Sądząc po twoim głosie, lepiej od ciebie - odparł Garrett. - U mnie wszystko w porządku. Jestem po prostu zawalony robotą. - Bardzo mi przykro, Jim, ale będę musiał ci jeszcze coś dorzucić. To sprawa absolutnie priorytetowa. - W takim razie odkładam na bok całą resztę. Co to takiego? - Wysyłam ci faksem dwa portrety. Nazwiska są prawdopodobnie fałszywe, więc będziesz musiał poradzić sobie bez nich. - Masz jakieś odciski? - Niestety nie - odpowiedział Garrett. - Ale obaj mogli służyć kiedyś w wojsku... jeden był prawdopodobnie pułkownikiem. Zobacz, co da się zrobić, Jim, i jak najszybciej się ze mną skontaktuj. - Nie mogę niczego obiecywać, ale zrobię, co w mojej mocy, Chip. Gdzie mam cię łapać, jeśli będę miał coś do przekazania? - Dzwoń pod ten numer. - Garrett dał Lovellowi numer swojego telefonu komórkowego i przefaksował dwa portrety do kwatery głównej Secret Service w Waszyngtonie. Kiedy otworzył drzwi gabinetu, Brennan, d’Arcy i Monks rozmawiali w pokoju detektywów. Brennan zobaczył Garretta i podszedł do niego. - Rozmawiałem z Kelly oznajmił. Prosiła mnie, żebym przekazał panu podziękowania. - Nie ma sprawy - odparł Garrett. - Chce pan przesłuchać ją dziś wieczorem? - zapytał Brennan. - Nie wydaje mi się, żeby to było konieczne. Na pewno ma za sobą ciężkie przejścia. Nie spała od kilku dni i nie sądzę, żeby w tym stanie mogła nam się do czegoś przydać. Zapomni o tym, co najważniejsze. Umówmy się jutro na dziewiątą. - Tutaj? - Jasne, czemu nie? - zgodził się Garrett. - Potrzebuję twojej pomocy, Lou - szepnął Brennan do Monksa, kiedy wchodzili z powrotem do gabinetu d’Arcy’ego. - Chcesz, żebym odebrał ją z lotniska - rzucił Monks. - Owszem. Jak się domyśliłeś? - zapytał zdumiony Brennan. - Ponieważ dziś będzie nocował u ciebie Jason, a biorąc pod uwagę godzinę, o której przylatuje samolot, nie zabierzesz go ze sobą raczej na lotnisko. I na pewno nie możesz go zostawić samego w domu. - Z takim analitycznym umysłem powinieneś zostać detektywem - stwierdził z uśmiechem Brennan. - Masz świętą rację zgodził się Monks, - wyjmując mu z dłoni faks. - Ktoś do ciebie, Ray - powiedział d’Arcy, podając mu słuchawkę. - Twierdzi, że jest gliniarzem. Telefonuje z Rio. - Szybko się uwinął - mruknął Brennan, po czym wysłuchał uważnie Brazylijczyka. Na koniec zadał mu kilka pytań i zanotował odpowiedzi na papierze leżącym na biurku d’Arcy’ego. - O co mu chodziło? - zapytał kapitan, kiedy Brennan odłożył słuchawkę. - Zadzwoniłem wcześniej do brazylijskiej policji federalnej - odparł Brennan. Poprosiłem ich, żeby dowiedzieli się dyskretnie czegoś na temat tego rancza w Amazonii. Caldwell utrzymywał, że należy do Eduarda Silvy, jednego z największych tamtejszych hodowców bydła. Według tego gliniarza ranczo rzeczywiście należało kiedyś do Silvy, ale co najmniej dwanaście miesięcy temu zostało sprzedane firmie mieszczącej się w Sao Paulo. Jej właścicielem jest amerykański milioner naftowy, Lamar Zander. - Chciałeś powiedzieć „był” - poprawił go d’Arcy. - Facet zmarł w tym roku. Jeśli dobrze pamiętam, na atak serca. - Zgadza się - potwierdził Garrett. - Cierpiał na serce przez całe życie. Miał nawet prywatnego kardiologa, który wszędzie z nim podróżował, a także własną klinikę kardiologiczną na Brooklyn Heights. Z tego, co wiem, nigdy nie przyjęto tam żadnego pacjenta z zewnątrz. - Najwyraźniej dużo pan o nim wie - zauważył Brennan. - Na Kapitelu żartowano sobie często, że Biały Dom jest garsonierą Lamara Zandera - odparł Garrett. - Był liberałem i starał się utrzymywać dobre stosunki z obiema partiami. Prezydent i różne osoby w Białym Domu często zabiegali o jego względy. A jeśli Zander zgadzał się z polityką rządu, opowiadano, że wspierał go również swoją książeczką czekową. Kilka razy się z nim spotkałem. Czarujący człowiek. Bardzo dowcipny. I bardzo inteligentny. - Co łączyło go z Caldwellem i Dixonem? - zapytał Brennan. - Mówili, że są „konsultantami do spraw bezpieczeństwa”. Prawdę powiedziawszy, nie bardzo w to wierzę. - Ranczo należy do założonej przez niego firmy - stwierdził Garrett. - Kto wie, może zatrudniono ich dopiero po jego śmierci? - Według Kelly obaj przebywali na ranczu mniej więcej od roku - wyjaśnił Brennan. Kiedy dokładnie zmarł Zander? - Nie dalej jak sześć miesięcy temu - oświadczył autorytatywnym tonem d’Arcy. Garrett pokiwał głową. - Więc co takiego robili na ranczu? - zapytał Monks. - Czy to znaczy, że pracowali dla Zandera przed jego śmiercią? - Myślę, że powinieneś jeszcze raz zadzwonić do brazylijskiej policji federalnej - powiedział d’Arcy, podając słuchawkę Brennanowi. - Muszę wracać do hotelu - oznajmił Garrett. - Zostało nam jeszcze mnóstwo roboty przed jutrzejszym przyjazdem wiceprezydenta do Nowego Jorku. Będę w kontakcie, ale informujcie mnie o wszystkich nowych faktach. - A pan niech nas zawiadomi, jeśli pańscy ludzie zidentyfikują Caldwella i Dixona - odparł d’Arcy. - Naturalnie - zapewnił go Garrett. - Zabieram te portrety. - Rozdamy je wszystkim członkom ochrony w hotelu. Dziś po południu prześlę je panu z powrotem. - Mogę je odebrać, kiedy będę w hotelu - oznajmił Brennan. - W jakim celu, jeśli wolno spytać, tam się wybierasz? - zdziwił się d’Arcy. - Chcę wejść w skład zespołu, który będzie się zajmować ochroną bankietu - odparł Brennan. - Nawet o tym nie myśl! - warknął d’Arcy. - Ochronę hotelu pozostaw agentowi Garrettowi i jego ludziom. Po to tutaj są. - Jestem jedyną osobą, która widziała Caldwella i Dixona - stwierdził spokojnie Brennan. - Co będzie, jeśli zmienili wygląd? Czy jego ludzie ich rozpoznają? - A ty? - odpalił d’Arcy. - Ty ich rozpoznasz? - Może rozpoznam, a może nie, ale mam w każdym razie większą szansę. Na pewno warto spróbować. - Chciałbym zaangażować go do swojego zespołu - oświadczył Garrett. - Skoro pan chce, proszę bardzo - skapitulował d’Arcy. - Chcę, żeby pan wziął również Monksa - powiedział Brennan. - Z całym szacunkiem dla pana i pańskich ludzi, Lou jest jedyną osobą, do której mam całkowite zaufanie. - A macie obaj smokingi? - zapytał Garrett. - Do czego miałby mi być potrzebny smoking? - zdziwił się Brennan. - Mój leży posypany naftaliną gdzieś na strychu stwierdził Monks. - Ostatnim razem miałem go na sobie chyba w latach siedemdziesiątych. Nawet wtedy był już niemodny. - W takim razie będziecie musieli je obaj wypożyczyć - oznajmił Garrett. - Chcę, żebyście zgłosili się w hotelu dzisiaj o pierwszej po południu. Zapoznacie się z terenem. - Będziemy punktualnie - zapewnił go Monks. - Czy zamierzacie uprzedzić wiceprezydenta o niebezpieczeństwie? - zapytał Brennan. - Traktujemy polityków w ten sam sposób, w jaki oni traktują swoich wyborców. Mówimy im tylko to, co uważamy, że powinni wiedzieć - odparł Garrett. Brennan zaczekał, aż agent wyjdzie, po czym sięgnął po słuchawkę telefonu leżącą na zarzuconym papierami biurku kapitana. - Dzwonisz do Rio? - zapytał d’Arcy. - Najpierw muszę już po raz drugi dzisiaj zawiadomić, że nie odbiorę swojego siostrzeńca - westchnął Brennan, posyłając zdesperowane spojrzenie Monksowi. - Sam nie wiem dlaczego, ale mam przeczucie, że nie będzie to łatwa i rozmowa... Bingo! zawołał Jim Lovell, kiedy komputer znalazł twarz łudząco podobną do jednego z przysłanych przez Garretta portretów. Na ekranie ukazały się dwa okna i pasujące do siebie obrazki pojawiły się obok siebie. W lewym dolnym rogu migał napis: PRAWDOPODOBIEŃSTWO BŁĘDU 6%. - Mnie to wystarczy, kotku - powiedział Jim, klepiąc pieszczotliwie monitor. Następnie wystukał kod i na ekranie pojawiło się całe dossier. Miałeś rację, Chip, ale w końcu rzadko jest inaczej mruknął pod nosem, czytając dane. Nasz przyjaciel jest byłym wojskowym. I wcale nie nazywa się Bobby Dixon. Wydrukował dossier i przypiął je spinaczem do portretu pamięciowego, a potem załadował drugi portret i odchylił się do tyłu w fotelu, czekając na wynik. Jim Lovell był komputerowym maniakiem, którego całe życie kręciło się wokół najnowszych zdobyczy technologii. Komputery zajmowały mu cały wolny czas i jeśli nie wymyślał akurat jakiegoś nowego rewolucyjnego programu, całymi go dzinami kontaktował się z podobnymi do siebie entuzjastami w Intemecie. O jego obsesji wiedziano dobrze w kwaterze głównej Secret Service, a także w obozie szkoleniowym w Laurel w stanie Maryland, gdzie prowadził kurs komputerowy dla nowych roczników. Chociaż w ciągu siedmiu lat, jakie przepracował w Departamencie Skarbu któremu podlega Secret Service udało się dzięki zgromadzonym przez niego informacjom udaremnić co najmniej kilka zamachów jego koledzy uważali go za outsidera: faceta zza biurka, który nigdy nie sprawdził się w terenie. Mimo to było kilku agentów, których Jim darzył wysokim szacunkiem. Należał do nich Chip Garrett. - Kurczę blade! - zawołał, klaszcząc w dłonie, kiedy na ekranie ponownie pojawiły się dwa okna. Po jednej stronie był portret pamięciowy, po drugiej numer akt i migający pod spodem napis ZASTRZEŻONE B2. Tylko dwie osoby w Secret Service miały dostęp do akt opatrzonych krypto nimem B2: dyrektor i jego zastępca. Chociaż Jim próbował to zrobić od wielu lat, nigdy nie udało mu się stworzyć programu, który pozwoliłby zajrzeć do tych pilnie strzeżonych danych. Nie chodziło mu o dostęp do konkretnych akt. Chciał tylko udowodnić samemu sobie, że potrafi przechytrzyć rządowych spryciarzy, którzy instalując zabezpieczenia utrzymywali, że nikt nigdy nie zdoła ich złamać. Był pewien, że któregoś dnia mu się uda. I wtedy poszuka nowych wyzwań. Zadzwonił do zastępcy dyrektora i wyjaśnił mu sytuację. Zastępca kazał mu podać numer akt, po czym wpisał go do komputera i wystukał swój własny kod dostępu. - Czy to jedyna osoba, której rysopis zgadza się z portretem otrzymanym od Garretta? - zapytał. - W tym wypadku mamy do czynienia z najwyższym stopniem prawdopodobieństwa - odparł Lovell. - Komputer wybrał ten rysopis po przeskanowaniu wszystkich dostępnych danych. Mogę uruchomić program ponownie i poprosić o podanie innych odpowiedzi, ale w tym momencie obniżony zostanie automatycznie współczynnik prawdopodobieństwa. Chce pan, żebym powtórzył przeszukanie? - Nie. Sądząc z tego, co powiedział Garrett, to musi być nasz człowiek. - Co mam robić dalej? - Zostaw to mnie. Zadzwonię do Garretta. Możesz dać mi również numer Dixona. Lovell podał zastępcy żądany numer. - Co mam zrobić z portretami pamięciowymi? zapytał. Biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z zastrzeżonymi aktami, najlepiej będzie, jeśli wyślę do ciebie kogoś, kto je osobiście odbierze. Umieść je w zapieczętowanej kopercie. Im mniej ludzi będzie wiedziało o całej sprawie, tym lepiej. - Ten Caldwell musi być wysoko postawiony, skoro zasłużył sobie na takie traktowanie - stwierdził Lovell, gwiżdżąc cicho pod nosem. - Bardzo wysoko - odparł zastępca i w słuchawce zapadła cisza. - Proszę wejść zawołał Lovell, słysząc pukanie do drzwi. Obejrzał się i uśmiechnął do dwóch osób, które weszły do pokoju. Oboje, mężczyzna i kobieta, byli doświadczonymi agentami, zatrudnionymi w sekcji ochrony prezydenta. Mężczyzna miał muskularną posturę, ospowatą twarz i wyraźnie krzywy nos. Kobieta była olśniewająca. Tak dalece odbiegała od jego ligi, że Lovell miał wyrzuty sumienia, iż w ogóle ośmiela się o niej marzyć. Skupił wzrok na jej koledze. - Co słychać na poddaszu? - zapytał, używając słowa, którym zawsze określał piętra położone nad jego piwnicą. - Super - odparł mężczyzna, podnosząc w górę kciuki. - Wszystko jest dla was zawsze super - stwierdził z chichotem Lovell. - Więc po co tu do mnie w ogóle zaglądacie? - Przyszliśmy odebrać kopertę dla zastępcy dyrektora - oświadczyła oschłym tonem kobieta. - Musieliście się po nią fatygować oboje? - zdziwił się Lovell, podając jej kopertę. - Powiedzcie zastępcy dyrektora, że w środku jest wszystko. I przekażcie mu moje pozdrowienia. - A to są pozdrowienia od nas - odparła, wyjmując z torebki na ramieniu mały gazowy pistolet. Strzeliła mu prosto w twarz. Szklana fiolka stłukła się, uwalniając ładunek zabójczego gazu. Lovell zaczął natychmiast łapać kurczowo powietrze i chwycił się za gardło, ale nie miał żadnych szans. Gaz sparaliżował w ciągu kilku sekund jego serce. Mężczyzna podtrzymał go w chwili, gdy osuwał się bokiem ze swojego krzesła, a potem położył mu głowę na biurku. Kobieta sprawdziła puls. Lovell był martwy. Zmierzyła lekceważącym spojrzeniem jego zwłoki i gwiżdżąc cicho pod nosem wyszła w ślad za swoim kolegą z pokoju. - Dziękuję, że dałeś mi znać - powiedział do telefonu Caldwell, po czym odłożył słuchawkę i wrócił do salonu, gdzie czekał na niego Dixon. W telewizji podawano właśnie najnowsze informacje na temat planowanej nazajutrz wizyty wiceprezydenta w Nowym Jorku. - Jakiś problem? - zapytał Dixon, wyłączając pilotem fonię. - To był Jackson. Kelly McBride jest cała i zdrowa. - Nie mogę w to uwierzyć. Dixon wyjął papierosa z paczki leżącej na stoliku i zapalił. - Co więcej, skontaktowała się dziś rano z Manaus z Brennanem i opowiedziała mu o notesie - kontynuował Caldwell. - Nie mam pojęcia, jak dużo wie, ale na pewno nie zdołamy się teraz do niej zbliżyć. Traktowali ją z najwyższymi honorami przez całą drogę do Nowego Jorku. I jakby tego było mało, Brennan sporządził nasze rysopisy, które wysłano już do wszystkich ważniejszych rządowych agencji bezpieczeństwa. W tym do Secret Service. Utkwiliśmy po same uszy w gównie. Gdybyś wykonał do końca moje rozkazy i zabił Kelly McBride, w ogóle by do tego nie doszło. - Dałbym głowę, że utonęła, kiedy statek poszedł na dno - stwierdził Dixon, po czym podszedł do okna i przyglądał się przez chwilę ruchowi ulicznemu. - Czy w związku z tym wycofujemy się z całej operacji? - Nie! - odparł twardo Caldwell. - Jutro rano zameldujesz się, tak jak planowaliśmy, w hotelu. Ale będziesz musiał zmienić swój wygląd... i zrobisz to dzisiaj w nocy. Kiedy skończymy, nie pozna cię rodzona matka. - Co będzie, jeśli to nie zda egzaminu? - zapytał z wahaniem Dixon. - Wtedy następne dwadzieścia pięć lat spędzisz w więzieniu federalnym - stwierdził Caldwell. - To całkiem silny bodziec, żeby się postarać, nie sądzisz? Dixon zgasił papierosa. - Kiedy zaczynamy? - zapytał. Hali wejściowy hotelu Richmond przyozdobiony był wspaniałą sztuczną kaskadą i tropikalnymi roślinami. Strudzonych gości witały zawieszone na ścianach ręcznie tkane gobeliny, a korytarz prowadzący do sal recepcyjnych obity był eleganckim srebmo-złotym brokatem. Przestronna sala, w której wiceprezydent wydawał bankiet z okazji Dnia Niepodległości, miała ściany wyłożone brazylijskim mahoniem, a ze środka złoconego sufitu zwisał wielki kryształowy żyrandol. Monksa wyraźnie zafascynował otaczający go splendor; na Brennanie jednak wnętrze hotelu nie wywarło większego wrażenia. Uważał je za typową manifestację złego smaku. - Niebrzydkie, co? - zapytał Garrett, dając znak głową agentowi, który wprowadził ich do hotelu. Facet oddalił się. - Niewiarygodne - stwierdził z zachwytem Monks. - Każdemu według jego potrzeb - mruknął Brennan. - Czasami potrafisz być prawdziwym mantyką, Ray - powiedział Monks, potrząsając z oburzeniem głową. - Zobaczyliśmy już wszystko? - Brennan spojrzał na Garretta. - Owszem. Możemy wrócić do foyer - odparł Garrett. - Wasze przepustki będą gotowe dzisiaj w nocy. Chcecie, żebym przesłał je wam do komisariatu, czy odbierzecie je tutaj? - Mogę je odebrać jutro rano - oznajmił Monks. - Wpadnę tu w drodze do pracy. - Kiedy wiceprezydent przybędzie do Nowego Jorku? - zapytał Brennan. - Ma wylądować jutro o wpół do pierwszej po południu. Z lotniska pojedzie prosto do hotelu i nie będzie go opuszczał aż do następnego ranka. To zdjęło z moich barków wielki ciężar. Jeszcze przed kilku tygodniami wspominał, że chce wziąć udział w ulicznej paradzie w Harlemie. Jakby nie miał dość wrogów wśród białej populacji... Ledwie zdołałem odwieść go od tego zamiaru, Afroamerykanie uważają go za prawicowego bigota, który sympatyzuje skrycie z białymi rasistami. - Nie jest to opinia zbyt daleka od prawdy - zauważył Brennan. - Nie lubi go pan, prawda? - zapytał Garrett. - Nie. - Być może niektóre jego poglądy można uznać za kontrowersyjne, ale rasistów darzy wyłącznie pogardą. Więc niech go pan tak łatwo nie potępia. Przynajmniej dopóki pan się z nim osobiście nie spotka. W kieszeni Garretta zadzwonił przenośny telefon. Kiedy go odebrał, w słuchawce zabrzmiał ku jego zaskoczeniu głos wicedyrektora Fraina. - Spodziewałem się telefonu od Jima Lovella, panie dyrektorze - przyznał, oddaliwszy się kilka kroków od Brennana i Monksa. - Tak, wiem - odparł posępnym tonem wicedyrektor. - Jim Lovell nie żyje, Chip. - Nie żyje? - powtórzył z niedowierzaniem Garrett. - Jest zbyt wcześnie, żeby wiedzieć coś na pewno, ale lekarze sądzą, że miał atak serca. Oczywiście dowiemy się więcej po sekcji zwłok. Miał tylko trzydzieści osiem lat i nie chorował nigdy na serce. Wciąż nie mogę w to sam uwierzyć. - Powiedział, że jest zawalony robotą, kiedy z nim rozmawiałem - przyznał Garrett. Ale on zawsze był zapracowany. To go napędzało. Jim nie był facetem, który wybrałby się po południu do klubu albo zagrał parę setów w tenisa. Komputery stanowiły jego całe życie. - Może tu właśnie tkwi przyczyna. Za dużo pracy i za mało relaksu. Nie znałem go zbyt dobrze, ale z tego, co słyszałem, cały wolny czas spędzał, surfując po Internecie. Nie był to zbyt zdrowy tryb życia. - Wysłałem do niego wcześniej kilka faksów - napomknął Garrett. - Tak, zapisał to w swoim raporcie. Jeśli o to chodzi, był zawsze bardzo sumienny. Nie znalazł nikogo, kto odpowiadał by tym rysopisom, ale pomyślałem, że lepiej będzie to jeszcze raz sprawdzić. - I odkrył pan coś, panie dyrektorze? - zapytał Garrett. - Niestety nie. Skontaktuję się z Pentagonem... z biurem, a także innymi wydziałami wojskowymi. Może oni coś znajdą. Nie wiązałbym jednak z tym nadziei. I tak mamy większość ich danych w naszej kartotece. Informuj mnie o wszelkich nowych faktach, Chip - dodał wicedyrektor po krótkiej przerwie. - W dzień i w nocy. Obojętnie, o której godzinie. - Oczywiście, panie dyrektorze - odparł Garrett, po czym schował telefon do kieszeni. - Sprawdzenie rysopisów nic nie dało poinformował Brennana i Monksa. - Nie jestem tym zbyt zaskoczony - mruknął Brennan. - Wybaczcie, ale mam teraz na głowie kilka spraw. - Garrett strzelił palcami do dwóch agentów stojących przy recepcji i cała trójka ruszyła w stronę windy. Brennan zerknął na zegarek. - Jezu, zobacz, która godzina. Muszę jeszcze pojechać do Hamptons po Jasona, a potem wrócić z nim do mojego mieszkania. Do zobaczenia później, Lou. - Jasne - rzucił Monks, ale Brennan zmierzał już w stronę drzwi hotelu. Przyjechał do domu swojej matki kilka minut przed piątą. Lokaj wprowadził go do salonu. Shiriey Brennan siedziała w swoim ulubionym fotelu przy wygaszonym kominku, z za rzuconym na kolana pledem. - Witaj, Ray - powiedziała, po czym zamknęła książkę, którą czytała przed jego przyjściem, i położyła ją na stojącym obok stoliku do kawy. - Jak się czujesz? - zapytał Brennan. - Jestem trochę osłabiona, ale doktor Robson zapewnił mnie, że nie będzie żadnych trwałych efektów ubocznych. Wylew był dość łagodny. - Najważniejsze, że dobrze się czujesz - stwierdził Brennan, siadając na sofie naprzeciwko niej. - Nic mi nie jest. Ale wiesz, że mam teraz dużo wypoczywać. Dlatego właśnie twoja ciotka poprosiła cię, żebyś zaopiekował się Jasonem. Zrobiła to za moimi plecami. Uważam, że powinien zostać u mnie. - Shiriey pociągnęła energicznie za dzwonek. Po kilku chwilach drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł lokaj. - Przyprowadź tutaj Jasona, Haskins. I zanieś jego walizkę do samochodu pana Brennana. - Tak jest, proszę pani - odparł sztywno lokaj i wyszedł. - Przypuszczam, że byłeś w stanie wykonać instrukcje, które Donald zostawił w swoim liście - powiedziała matka. - Zabrałem ciało do... - Nie chcę znać szczegółów - przerwała mu ostro. - Powiedz tylko, czy zrobiłeś to, o co prosił. - Brennan pokiwał głową. - To dobrze - oświadczyła. Żadnej wdzięczności. Po prostu potwierdzenie faktu. Specjalnie go to nie zdziwiło. Drzwi otworzyły się i do salonu wszedł Jason z zaczerwienionymi i spuchniętymi od płaczu oczyma. Zbliżył się do Brennana i podał mu z wahaniem rękę. - Dzień dobry, stryju - powiedział. Brennan uścisnął jego dłoń. Wiedział, że matka poinstruowała dokładnie chłopca, jak ma się wobec niego zachować. Wszystko, co działo się wokół niej, musiało być zawsze takie cholernie oficjalne. Wciąż pamiętał, co powiedziała do niego i Donalda przed pogrzebem ojca. „W obecności innych niezbędne jest zachowanie wewnętrznej dyscypliny i stoicyzmu”. Nie miało dla niej znaczenia, że ci „inni” byli członkami rodziny i najbliższymi przyjaciółmi. Najważniejsze było zachowanie pozorów. - Co masz powiedzieć stryjkowi Rayowi? - zapytała Jasona. - Dziękuję, że pozwalasz mi u siebie zamieszkać - zabrzmiał posłusznie cienki głosik. - Nie ma sprawy - odparł z uśmiechem Brennan. - Powinniśmy już chyba jechać. Dojazd do domu zajmie nam ze dwie godziny. Jesteś gotów? - Jest gotów od pierwszej po południu - stwierdziła poirytowanym tonem Shiriey Brennan, po czym odwróciła się do Jasona. - Podejdź i daj swojej babci całusa na pożegnanie. Brennan zauważył niepewność w ruchach Jasona, kiedy mały podszedł do babki i poddał się sztywno jej uściskom. Cmoknął ją w policzek i skrzywił się lekko, gdy wcisnęła mu w dżinsy podkoszulek. - Idź do samochodu i zaczekaj tam na stryjka - poleciła i milczała, aż za małym zamknęły się drzwi. - Myślę, że dałam jasno do zrozumienia, iż nie pochwalam tego, co zrobiła twoja ciotka... oznajmiła, zwracając się do syna. - W tej kwestii absolutnie się ze sobą zgadzamy - przerwał jej w połowie zdania, nie czekając, aż wygłosi kolejne ze swoich kazań. Wysłuchał ich w życiu dosyć. - Nie martw się. na pewno opatulę go grubą warstwą waty i zamknę w pokoju gościnnym. W ten sposób nie stanie mu się nic złego. Tego chyba chcesz, prawda? - Może jestem wobec niego nadopiekuńcza. lecz tylko dlatego, że bardzo mi na nim zależy. Jest wszystkim, co mi zostało. Ale i tak nie oczekuję, że to zrozumiesz. - Rozumiem aż nadto dobrze - odparł chłodno Brennan. - Dokładnie to samo zrobiłaś Donaldowi, kiedy był mały. I zrobiłabyś mnie, gdybyś tylko miała okazję. - Może gdybym to zrobiła, dokonałbyś czegoś w swoim życiu. Spójrz, jak wiele osiągnął twój brat: cieszący się światową sławą antropolog, kochany przez żonę i uwielbiany przez swego syna. - Kochany przez żonę! - parsknął szyderczo Brennan. - Ich małżeństwo rozpadło się na długo przed śmiercią Gillian. - To nieprawda! - zaprotestowała gniewnie. - Byli sobie głęboko oddani. - Wiesz równie dobrze jak ja, że to była tylko fasada. Trudno się zresztą dziwić, że nie chcesz tego przyznać, szczególnie że pamiętam, co powiedziałaś mi podczas pogrzebu taty, - Zobaczył na jej twarzy wahanie, gdy próbowała sobie przypomnieć własne słowa, i ten widok dostarczył mu perwersyjnej przyjemności. Szach-mat, pomyślał z satysfakcją. Kiedy wrócił do samochodu, Jason siedział już na miejscu obok kierowcy, zapięty pasem bezpieczeństwa. Brennan siadł za kierownicą, zapalił silnik i odjechał. Wszelkie próby nawiązania rozmowy w samochodzie chłopiec zbywał monosylabami. Brennan włączył w końcu radio. Było nastawione na rozgłośnię nadającą bluesa, ponieważ jednak wątpił, czy ten gatunek spodoba się Jasonowi, kręcił gałką, aż trafił na stację grającą pop. Po półtorej godziny tego rodzaju muzyki z ulgą zaparkował samochód przed swoim blokiem. Wysiadł i otworzył bagażnik, ale nim zdążył wyjąć z niego walizkę Jasona, chłopiec sam złapał za jej rączkę. - Daj, ja, ja wezmę - powiedział, lecz Jason nie puszczał. Brennan wzruszył ramionami, zamknął bagażnik i już miał zamiar przebiec między przejeżdżającymi samochodami na drugą stronę ulicy, kiedy tknęła go nagła myśl. Powinien dawać dobry przykład. Pamiętając o tym, zaczekał, aż droga będzie wolna. Wjechali windą na drugie piętro. Brennan otworzył drzwi apartamentu i zaprosił Jasona gestem do środka. - Mieszkanie jest niezbyt duże, ale przytulne - stwierdził, po czym zamknął za sobą drzwi i przeszedł do salonu. Jason stanął w przedpokoju, trzymając przed sobą walizkę. - Postaw to na podłodze i chodź do salonu - poprosił Brennan, sprzątając z sofy kilka czasopism. Chłopiec wszedł do salonu i usiadł. - Jadłeś coś w domu swojej babci? - Przeczący gest głowy. - Jesteś głodny? Chwila zastanowienia i kolejne nieme zaprzeczenie. - Nie wierzę. Musisz być głodny... ja na przykład jestem. Jakie lubisz jedzenie? Co powiesz na pizzę? Niedaleko stąd jest bardzo dobra pizzeria. - Lubię pizzę - powiedział cicho Jason, wbijając oczy w dywan. - Ja też - stwierdził Brennan i złożył zamówienie przez telefon. - Przywiozą za dwadzieścia minut - oznajmił. - Teraz posprzątam pokój gościnny, bo w przeciwnym razie nie będziesz miał gdzie spać dziś w nocy. Chcesz mi pomóc? - Kiwnięcie głową. - To wspaniale. Chodź, zabierzemy się do dzieła. Kartony z wymiętoszonymi książkami, powpychane do plastikowych toreb stare ubrania, kołyszące się niebezpiecznie sterty czasopism sportowych i oparta o ścianę kolekcja płyt analogowych. Przenieśli to wszystko do sypialni Brennana i posłali łóżko. Kiedy wtykał prześcieradło pod materac, jego palce trafiły na leżącą pod łóżkiem piłkę futbolową. - Tu się schowałaś - mruknął, uśmiechając się do siebie i obracając ją powoli w rękach. Rzucił piłkę Jasonowi, który zgrabnie ją złapał. - Dał mi ją jeden z największych zawodników, jacy kiedykolwiek grali w barwach Gigantów, legendarny Lawrence Taylor - wyjaśnił. - Zrobił to zaraz po tym, jak zdobyli Superbowl. Nawet ją dla mnie podpisał. - Dał ci ją sam Lawrence Taylor? - powtórzył z nabożnym zachwytem Jason, wpatrując się w złożony czarnym flamastrem podpis. - Nie myślałem, że coś o nim słyszałeś. Przeszedł na emeryturę już przed kilku laty. - Każdy kibic Gigantów słyszał o L,T. - Jesteś kibicem Gigantów? - zdziwił się Brennan. - To dzięki tobie zainteresowałem się futbolem, stryjku - odparł Jason. - Kilka lat temu oglądaliśmy razem w domu babci mecz Gigantów. Wyjaśniłeś mi zasady gry. - Tak, pamiętam - stwierdził Brennan. - Ale wtedy nie wydawało mi się, żebyś zbytnio uważał. - Nie zrozumiałem wszystkiego, co mówiłeś, ale połknąłem haczyk. Teraz oglądam wszystkie mecze Gigantów, które puszczają w telewizji. Zawsze chciałem pójść na mecz, ale wiem, że naprawdę trudno jest dostać bilety na ich stadion. Może mi się uda, kiedy będę starszy. - Mógłbym chyba załatwić dwa bilety na mecz w przyszłym sezonie - rzucił lekkim tonem Brennan. - Och, stryjku! - zawołał zachwycony Jason. - Jak je załatwisz? - Mam swoje kontakty - powiedział Brennan, wydymając wargi. - Czy to znaczy, że możemy pójść na dowolny mecz? - zapytał Jason, z trudem wierząc we własne szczęście. - Czemu nie, pod warunkiem że zdobędę bilety. - To fajnie - odparł Jason i podał mu z powrotem piłkę. - Jest twoja. - Naprawdę? - Tak, możesz ją zatrzymać. - Jezu, dziękuję, stryjku. Rozległo się pukanie. Przyjechał chłopak z pizzą. Brennan otworzył drzwi, zapłacił mu i przeszedł do salonu razem z Jasonem, który trzymał teraz pod pachą piłkę. W telewizji nadawali właśnie wiadomości. Brennan zainteresował się migawką na temat mającej nastąpić nazajutrz wizyty wiceprezydenta w Nowym Jorku. - Babcia go bardzo lubi. Mówi, że któregoś dnia będzie z niego dobry prezydent - oznajmił Jason, pokazując wiceprezydenta, który pojawił się na ekranie. Następnie umilkł i skończywszy ostatni kawałek pizzy, zamknął pokrywkę i odłożył starannie puste pudełko na zarzucony czasopisami stół. - Dziękuję za obiad, stryjku - powiedział. - Niezłe było, prawda? - Jason pokiwał głową. - Tato i ja często tak jedliśmy. Ale babcia nigdy nie pozwalała mi oglądać telewizji przy jedzeniu. Zawsze musieliśmy jadać przy stole. A babcia potra... - Potrafi tam siedzieć całą wieczność - dopowiedział Brennan, kiedy Jason urwał w pół słowa. - Możesz się uważać za szczęściarza. Ja musiałem to znosić przez siedemnaście lat. Co więcej, kazała mi aż do dwunastego roku życia jeść obiad w garniturze pod krawatem. W tym czasie miałem w szafie więcej garniturów niż dżinsów. Inne dzieciaki bez przerwy się ze mnie z tego powodu nabijały. Wtedy właśnie postanowiłem z tym skończyć. - Co zrobiłeś? - Któregoś dnia obciąłem rękawy wszystkich marynarek, nogawki wszystkich spodni i przeciąłem na pół wszystkie krawaty. Kiedy nadeszła pora obiadu, włożyłem jeden ze zniszczonych garniturów, ucięty krawat bez koszuli, stare trampki i tenisowe skarpetki. Twoja babcia dostała apopleksji i wysłała omie z powrotem do mojego pokoju. Ale osiągnąłem swój cel. Nigdy więcej nie musiałem zasiadać do obiadu w garniturze. - Ja nigdy nie mógłbym tego zrobić babci... - Boisz się jej? zapytał Brennan. - Nie - odparł stanowczym tonem Jason, w jego oczach widać było jednak wahanie. Wzruszył z zakłopotaniem ramionami. - No, może czasami. Kiedy się na mnie wścieka. Strasznie wtedy krzyczy. I ma taką złą twarz. Zupełnie jakby nie była moją babcią. Zawsze się boję, że mnie uderzy. Ale ona nie robi tego. Tylko krzyczy. To może być naprawdę przykre, - Tak samo się zachowywała, kiedy byłem dzieckiem - przyznał Brennan. - Mnie też nigdy nie uderzyła, ale zawsze wydawało mi się, że zaraz to zrobi, gdy się wściekała. A to zdarzało się dość często. Twoja babcia uważała, że dzieci nie powinno się słyszeć, zwłaszcza kiedy odwiedzały ją jej przyjaciółki. Powinny siedzieć w swoich pokojach, niewidoczne i nie sprawiające kłopotu. W ten sposób została wychowana. Nigdy nie znałeś mojej babki... swojej prababki. To była dopiero straszna kobieta. Gdy byliśmy dziećmi, twój ojciec i ja mogliśmy odezwać się w jej obecności tylko, kiedy zadano nam pytanie. Jak szepnęliśmy coś do siebie, zdejmowała pantofel i waliła nas po łopatkach. Myślisz pewnie, że to wcale tak bardzo nie boli... ale ona była zbudowana jak zapaśnik. Brennan wziął do ręki dwa puste pudełka i wstał od stołu. - Chcesz się czegoś napić? - zapytał. - Kupiłem dzisiaj trochę pepsi-coli. Podobno to twój ulubiony napój. - Owszem, ale wolałbym teraz mleko... jeśli masz. - Jedna szklanka mleka dla pana Jasona - zawołał Brennan, po czym zniknął w kuchni. Wróciwszy, w jednej ręce trzymał mleko, w drugiej butelkę budweisera. Wręczył szklankę Jasonowi, po czym usiadł w swoim ulubionym fotelu przy oknie i pociągnął duży łyk chłodnego piwa. Opowiedział Jasonowi o Kelly i o tym, że spodziewa się jej późnym wieczorem, nie wspomniał jednak ani słowem o zatopieniu „Koniczynki”. Przedstawił to tak, jakby przyjeżdżała na wakacje. Jason nie musiał wiedzieć nic więcej. - Czy ona znała tatę? - zapytał chłopiec. - Owszem, znała. Możesz ją o to rano zapytać. Jest na prawdę miła. Na pewno ją polubisz. - Czy jest twoją dziewczyną, stryjku? - Nie, skądże znowu - odparł bez zastanowienia. Za szybko się tego wypierasz, skarcił się w duchu. Spotkałem ją dopiero przed kilku dniami. Jesteśmy przyjaciółmi, to wszystko. - Chcesz, żeby została twoją dziewczyną? Czy dlatego przyjeżdża? Brennan zachichotał. - Oglądasz chyba za dużo telewizji. Tak jak powiedziałem, jesteśmy tylko przyjaciółmi. I nie chcę tego wcale zmieniać. Dobrze, że nie jesteś podłączony do wykrywacza kłamstw, pomyślał, bo igła zjechałaby z papieru. Co miał mu jednak powiedzieć? Że cały drży z podniecenia niczym nastolatek przed pierwszą prawdziwą randką? Nie czuł się w ten sposób od tamtej magicznej chwili, kiedy Gillian zgodziła się z nim pójść na drinka. Jason wypił mleko, wytarł białe wąsy z górnej wargi i podniósł się z sofy. - Chciałbym iść już spać, stryjku - oznajmił. - Nie jesteś w domu swojej babci. Nie musisz pytać mnie o pozwolenie za każdym razem, kiedy masz zamiar coś zrobić. W tym mieszkaniu obowiązuje tylko jedna zasada: nie ma żadnych zasad. Chcesz się wykąpać albo wziąć prysznic... proszę bardzo. Chcesz oglądać telewizję... włącz telewizor. Chcesz iść spać... śpij. Tutaj robi się to, na co ma się ochotę. Kapujesz? - Dziękuję, stryjku - odparł z uśmiechem Jason. - I nie musisz się do mnie bez przerwy zwracać „stryjku”. - Słysząc to, Jason trochę się stropił. - Ale jeśli chcesz, mnie to oczywiście nie przeszkadza - dodał szybko Brennan. - Dobranoc... stryjku. Towarzyszący tym słowom uśmiech świadczył, że chłopak nie miał problemu z dokonaniem wyboru. - Do zobaczenia rano - powiedział Brennan. - Jeśli będziesz czegoś potrzebował, zawołaj. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i pociągnął kolejny łyk piwa, a potem zerknął na ulicę, którą podążało akurat kilku hałaśliwych nastolatków. Wybierali się prawdopodobnie do klubu większość brooklyńskich klubów ożywiała się dopiero koło północy. Parę znajdowało się przy jego ulicy, ale dobie gająca z nich muzyka była tak przytłumiona, że nigdy mu to nie przeszkadzało. Czasami, kiedy nie mógł zasnąć, siadywał przy otwartym oknie, słuchał kompaktu i przyglądał się ło wom, w których brały udział nierealne nocne postaci. Obrócił się w fotelu i przejechał palcem po stojących na półce kompaktach, po czym wybrał album Neila Younga, umieścił go ostrożnie na talerzu i przed wciśnięciem PLAY obniżył siłę głosu. Kiedy rozległy się pierwsze takty muzyki, postawił butelkę z piwem na parapecie, odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy. Za parę godzin miała do niego przyjechać Kelly, a jednak zamiast ku niej jego myśli pobiegły do Jasona. Ta futbolowa piłka przełamała między nimi pierwsze lody. Jak wyglądałby wieczór, gdyby nie odnalazł jej pod łóżkiem? Czy to było zrządzenie losu? Nie wiedział, ale i tak dziękował za nie opatrzności. Zakarbował sobie w pamięci, żeby załatwić bilety u koników. Postanowił już, że zabierze Jasona do Meadowlands, aby obejrzał, jak Giganci radzą sobie z Kowbojami i drużyną 49. Dostrzegał oczywiście własną niekonsekwencję. Zaledwie przed paru godzinami nie chciał go przyjąć pod swój dach, a teraz planował z nim wspólne rozrywki, ba, cieszył się na myśl o nadchodzących tygodniach. Nareszcie pozna lepiej Jasona. Dawno powinien to zrobić. Chociaż wciąż czekało go wiele pracy, przez kilka godzin dowiedział się o nim więcej niż w ciągu poprzednich dziewięciu lat. Z tego, co widział, Donald dobrze go wychował. Nie uszło jego uwagi, że chociaż Jason kilkakrotnie mówił o ojcu, ani razu nie zadrżał mu głos, ani razu nie zaszkliły się oczy. Wiedział, że wpływ na to miała niewątpliwie Shirley Brennan. Jeśli będzie miał okazję, pozwoli Jasonowi się wypłakać, bez względu na to, jak długo to potrwa. Nie zamierzał oczywiście sam poruszać tego tematu, ale kiedy to się stanie, mały nie będzie musiał się krępować. Najlepiej zaczekać, aż do tego dojrzeje... Ziewnął od ucha do ucha i zasłonił poniewczasie dłonią usta. Dawała o sobie znać męcząca podróż do Hamptons. Zerknął na zegarek. Kelly lądowała w Nowym Jorku dopiero za godzinę, a to oznaczało, że przyjedzie tutaj najwcześniej za dwie. Miał dość czasu na krótką drzemkę. Położył się na sofie i przyłożył głowę do miękkiego przedramienia. Boże, jak wy godnie. I przyjemnie. Zwłaszcza, że z głośników płynie głos szukającego Peace of Mind Neila Younga. Brennan zasnął, jeszcze zanim skończyło się pierwsze nagranie. - Zbudź się! Brennan otworzył gwałtownie oczy i zobaczył stojącego nad nim Lou Monksa. - Jak się tu dostałeś, Lou? - zapytał, tłumiąc ziewnięcie i starając się szybko zebrać myśli. - Nie pamiętasz? Dałeś mi zapasowy klucz, po tym jak zatrzasnąłeś drzwi i musiałeś je wyważać. - Prawda - wymamrotał Brennan, pocierając oczy. - Nie chciałem walić w drzwi, żeby nie obudzić Jasona. Dlatego użyłem klucza. I co takiego widzimy po wejściu? Pochrapujący na sofie Ray. Nieźle witasz gości, nie ma co stwierdził Monks, oglądając się na Kelly. Wzrok Brennana pobiegł powoli za jego spojrzeniem. Z tego, co mówiła przez telefon, spodziewał się zobaczyć ją w za dużych dżinsach i koszuli w kratę, pożyczonych od kupca, który podwiózł ją do Boa Vista. Zamiast tego była ubrana w luźny dres, jasnoniebieski T-shirt i białe płócienne buty. Jasne włosy opadały jej na ramiona. - Cześć, Ray - powiedziała drżącym lekko głosem. Poczuł, jak porywa go potężna niczym pustynny wiatr fala ulgi i radości, odsuwając na bok wszelkie obawy i wahania, jakie żywił od czasu jej porannego telefonu z Manaus. Zerwał się z sofy i podbiegł do niej, nie zważając wcale na obecność Monksa. Chciał tylko jednego: przytulić ją, obronić przed niebezpieczeństwem i nigdy już nie wypuszczać z ramion. Jeszcze zanim ją objął, uświadomił sobie, jak sentymentalnie to brzmi, ale w tym momencie nic sobie z tego nie robił, Liczyło się tylko to, że jest bezpieczna. Przez dłuższy czas stali tak w milczeniu niczym dwa złączone w wiecznym uścisku posągi. Ciszę przerwała w końcu Kelly, pociągając nosem i starając się powstrzymać łzy, które stanęły jej w oczach. Po chwili uwolniła się niechętnie z jego ramion i posłała mu nieśmiały uśmiech. Monks, który trzymał się przez cały czas z boku, dał krok do przodu i poklepał Brennana po ramieniu. - Będę leciał - oznajmił, szczerząc zęby w uśmiechu. - Zobaczę się z wami jutro rano. - Po co ten pośpiech?- zdziwił się Brennan. - Możesz zostać na kawę. Mam nawet trochę bourbona. Naleję ci szklaneczkę. Co ty na to? - Dziękuję, stary, ale obiecałem Marilyn, że wrócę przed godziną duchów. I jeśli tego nie zrobię, będzie na mnie czekała przy drzwiach z moją własną policyjną pałką. Porozmawiam z nią, żeby zaprosić was oboje na barbecue, kiedy tylko Kelly trochę się zadomowi. - To bardzo miło z twojej strony - stwierdził Brennan. - I nie zapomnij, że Garrett chce się spotkać z Kelly jutro o dziewiątej rano. - Będziemy tam oboje - odparł Brennan, odprowadzając Monksa do drzwi. - Jeszcze raz dziękuję, że przywiozłeś mnie z lotniska, Lou - zawołała za nimi Kelly. - Nie ma o czym mówić - rzucił Monks. - Do zobaczenia rano. - Ja też ci dziękuję, Lou. To wspaniałe, że mogłeś ją odebrać - powiedział Brennan, otwierając drzwi. Monks położył dłoń na jego ramieniu. - Wiesz, że nigdy nie lubiłem Gillian - stwierdził, celowo ściszając głos. - Nie była dla ciebie odpowiednia. - Ale uważasz, że Kelly jest? - mruknął Brennan, posyłając mu pytające spojrzenie. - Ja nie uważam, ja wiem. I ty chyba też to wiesz - odparł Monks i ruszył w stronę schodów. Brennan zamknął za nim drzwi i wrócił do salonu. Kelly siedziała na skraju sofy, czytając pierwszą stronę leżącego na podłodze „USA Today”. Kiedy wszedł, podniosła wzrok i uśmiechnęła się. - Lou to bardzo fajny facet - stwierdziła. - Ja też tak uważam - zgodził się Brennan. - Znalazłeś coś na temat Caldwella i Dixona? - Nie. Nie ma ich w naszej kartotece. Żaden nie był w przeszłości karany... przynajmniej nie pod znanym nam nazwiskiem. Secret Service też ich szukała, ale bez rezultatu. - Brennan wypił trochę piwa, które zostało w butelce, i skrzywił się z niesmakiem. Było już ciepłe. - Chcesz się czegoś napić? - zapytał. - Niestety nie mogę ci zaproponować cachaca. - Bardzo śmieszne - odparła z kamienną twarzą. - Po proszę kawę. Jak Jason przyjął śmierć Donalda? - zapytała, przechodząc za nim do kuchni. - Na pewno cierpi, ale w ogóle tego nie okazuje, W każdym razie nie w mojej obecności. Ale to dobry chłopak. - Brennan nalał jej kawę i podał kubek. - Skąd masz te ciuchy? - zapytał. Wyglądają na nowe. - Bo są - przyznała Kelly, kiedy wrócili do salonu. Siadła po turecku na sofie i objęła obiema dłońmi kubek z kawą. - Podeszłam do stanowiska Delty, żeby odebrać bilety, i zanim zdążyłam się zorientować, znalazłam się w pomieszczeniu na tyłach biura. Na stole leżało to ubranie oraz papierosy i przybory toaletowe. Usłyszałam, że to prezent od linii lotniczych. Przypuszczałam, że miał z tym coś wspólnego twój znajomy, ale nic nie powiedziałam. Byłam szczęśliwa, mogąc się pozbyć brudnych łachów, które miałam na sobie. - Urwała na chwilę, żeby napić się kawy. - To samo czułam, kiedy się okazało, że podróżuję pierwszą klasą. Nie mogłam w to uwierzyć. Jeszcze przed chwilą ochrona lotniska w Manaus patrzyła na mnie jak na włóczęgę, a teraz traktowali mnie jak księżniczkę. Stewardesy w kabinie nie wiedziały, jak mi dogodzić. - Gdybym przypuszczał, że będziesz podróżować w takim stylu, postarałbym się trochę posprzątać mieszkanie - rzucił lekkim tonem. - Cieszę się, że tego nie zrobiłeś. Zawsze lubiłam swojskie ciepełko - oznajmiła, rozglądając się dookoła. - To nadaje wnętrzu... charakter. - Tak jak na „Koniczynce”? - Brennan natychmiast pożałował tego, co powiedział. - Przepraszam, Kelly - mruknął, łajać się w duchu za brak taktu. - Nic się nie stało - odparła ku jego zaskoczeniu. - Oczywiście, że brakuje mi „Koniczynki”. Przez osiem lat była częścią mojego życia. Ale to wcale nie znaczy, że musisz unikać tego tematu. Powinieneś chyba znać mnie lepiej. Jasne, że nie było łatwo ją porzucić, gdy tonęła, lecz nie miałam innego wyjścia. Kiedy doszłam do siebie, płakałam... częściowo z radości, że jeszcze żyję, ale głównie z powodu Kanibawy i Matowy. Byli dla mnie kimś więcej niż tylko członkami załogi. Byli moimi przyjaciółmi. I będzie mi ich brakować o wiele bardziej niż „Koniczynki”. - Wrócisz tam? - Nie - powiedziała bez wahania, - Cóż bym tam miała robić? Mieszkać w shabono? Nie po ośmiu latach spędzonych na rzece. Ten etap mojego życia jest już skończony. Czas zacząć coś nowego. - Dokąd pojedziesz? - zapytał. - Jestem tu dopiero przez godzinę, a już usiłujesz się mnie pozbyć. - Wiesz, że możesz tu zostać, jak długo chcesz - oznajmił poważnym tonem i dopiero potem zobaczył igrający w kącikach jej ust uśmiech. - Słuchaj, nie chciałbym psuć dobrej zabawy, ale minęła już północ, a jutro o dziewiątej rano masz spotkanie z agentem specjalnym Garrettem. Kelly dopiła kawę i wstała. - Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli przed pójściem spać wezmę prysznic? Ostatni raz miałam styczność z wodą, kiedy „Koniczynka” poszła na dno, a ja wylądowałam w rzece. - Jak już powiedziałem wcześniej Jasonowi, jedyną zasadą, jaka obowiązuje w tym miejscu, jest brak wszelkich zasad. Czuj się jak u siebie w domu. Kiedy będziesz się myła, przygotuję ci spanie. - Czy mógłbyś mi pożyczyć na dzisiejszą noc jakiś obszerny podkoszulek i parę szortów? zapytała. - Oczywiście. Zaraz coś znajdę. Brennan przeszedł do sypialni, pogrzebał w szufladach i znalazł sportowe szorty i podkoszulek Jankesów, który nawet dla niego był trochę za duży. Kiedy wrócił do salonu, Kelly tam nie było. Z łazienki dochodził szum płynącej wody. Zapukał lekko do drzwi. Żadnej odpowiedzi. Zapukał głośniej. W dalszym ciągu nic. Uchylił drzwi i zajrzał do środka. Jej ubranie złożone było schludnie na stołku obok plastikowej zasuniętej zasłony prysznica. Wciąż stał w progu, nie wiedząc, gdzie położyć szorty i T-shirt, kiedy zza zasłony wychyliła się twarz Kelly. - Chciałem ci to zostawić - powiedział szybko. - Połóż na stołku odparła. Zachowywał się jak jakiś spłoszony uczniak, którego złapano na podglądaniu koleżanek. Co się z nim, u licha, działo? Połóż to na stołku i zabieraj się stąd, powiedział sobie. Rzucił szorty i podkoszulek na leżący tam dres, ale kiedy się odwracał, jej ręka wysunęła się zza zasłony i wciągnęła go pod prysznic. A potem zaczęła go całować, wsuwając mu język w usta i rozpinając szybko guziki jego koszuli. W końcu rozchyliła ją i przesunęła rękoma po jego nagim brzuchu. Brennan przysunął ją do siebie. Kelly zmagała się w tym czasie z guzikiem jego dżinsów. Brennan wyręczył ją w tym, a kiedy Kelly zsunęła w dół nogawki, zrzucił je z nóg. Kelly odchyliła głowę pod prysznic, a on pochylił się i zaczął całować najpierw jej wygiętą do tyłu szyję, a potem piersi. Woda zalewała mu usta i nos. Łapiąc oddech, poczuł między nogami jej rękę. Nie musiała go specjalnie zachęcać. Jej palce masowały go wolnymi zmysłowymi ruchami, a kiedy myślał już, że nie wytrzyma z rozkoszy, przerwała pieszczotę i wprowadziła go w siebie. Para w kabinie była tak gęsta, że prawie się nie widzieli, ale nie miało to w tym momencie większego znaczenia. Liczył się tylko wilczy apetyt, który w sobie budzili. Nie myśleli o niczym innym. Nie miał pojęcia, jak długo poruszał miarowo biodrami, gdy poczuł, że zbliża się do orgazmu. Nagle ujrzał przed sobą urażoną twarz Gillian. Musisz o niej zapomnieć, przemknęło mu przez głowę i wizja zniknęła tak samo szybko, jak się pojawiła. Oddychając coraz szybciej, czuł, jak palce Kelly wbijają mu się w plecy. Wpił się mocno ustami w jej usta, tłumiąc ekstatyczny krzyk, który wydała, gdy przez jej ciało przeszedł dreszcz rozkoszy. A potem wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby, a ona przeorała paznokciami po jego grzbiecie. Brennan przyciągnął ją do siebie i zamknął w ramionach. Kelly oparła mu głowę na piersi i mocno się do niego przytuliła. Żadne z nich się nie poruszyło. Żadne nie odezwało. Dopiero kilka minut później wyzwoliła się niechętnie z jego uścisku i zakręciła wodę, po czym wyszła z kabiny, sięgnęła po najbliższy ręcznik i zaczęła się wycierać. - Mama nigdy ci nie mówiła, żebyś nie stał na podłodze w ociekającym wodą ubraniu? - zapytała z figlarnym uśmiechem. - Nie bardzo pamiętam, ale na pewno uprzedzała mnie, bym nie pozwalał pięknym kobietom wciągać się w ubraniu pod prysznic. Kelly zabrała ze stołka swoje rzeczy. - W dalszym ciągu chcesz, abym sama spała? - Nigdy tego nie chciałem. - Wiem o tym - odparła z rezolutną miną i wyszła z łazienki. Brennan wrzucił mokre ubranie do wiklinowego kosza na brudną bieliznę, owinął się ręcznikiem i przeszedł do sypialni. Kelly suszyła włosy przed lustrem. Włożyła już jego T-shirt, ale była bez szortów. - Podoba mi się stwierdziła, - dotykając podkoszulka i wpatrując się w lustro. - Jest twój - oznajmił, po czym ściągnął z siebie ręcznik i włożył szorty, w których zawsze spał. - Będziemy musieli kupić ci trochę ubrań. Nie możesz paradować bez przerwy w tym dresie. - Brzmi to zachęcająco - oświadczyła. Słyszałam, że w Nowym Jorku jest kilka modnych butików. - Jest tutaj również kilka dobrych sklepów, w których prowadzą sezonową wyprzedaż - powiedział szybko. Daffy. Dollarbill. Loehmann. Mają całkiem porządne rzeczy. Tam właśnie się wybierzemy. - Wystarczą mi dwie pary dżinsów, marynarka i kilka bluzek - stwierdziła, czesząc włosy szczotką. - Myślę, że mój budżet jakoś to wytrzyma - mruknął, podchodząc z tyłu i obejmując ją w pasie. Kelly oparła głowę na jego nagiej piersi. - Tylko jeśli uznasz to za pożyczkę. - Jak sobie życzysz. Ale uprzedzam, że niełatwo ci będzie znaleźć tutaj legalną pracę. Musisz mieć do tego wizę H-l. - Innymi słowy, będę się musiała obijać niczym jakaś utrzymanka - powiedziała, wysuwając się z jego objęć. - Mam kontakty w tej dzielnicy. Lecz to może być co najwyżej posada kelnerki albo barmanki. - Bardzo dobrze, jeśli zdołam dzięki temu się utrzymać. I tak już mnóstwo dla mnie zrobiłeś. Nie chcę być dla ciebie ciężarem. - Nie bądź głupia... - Mówię poważnie - przerwała mu i cofnęła ręce, kiedy chciał jej dotknąć.- Jeśli ma nas w ogóle coś łączyć, muszę być niezależna. Nie chcę być pasażerem w twoim pociągu. - Rozumiem, o co ci chodzi. Jutro i pojutrze zasięgnę trochę języka. Zobaczę, co da się zrobić. Brennan usiadł po swojej stronie łóżka, nastawił budzik na siódmą i położył się. Zaczekał, aż Kelly wejdzie do łóżka, i zgasił nocną lampkę. Przytuliła się do niego plecami, a potem wzięła jego rękę i położyła ją sobie na biodrze. - Dobranoc, Ray szepnęła. - Dobranoc - odparł, po czym uśmiechnął się zadowolony i zamknął oczy. Obudziło go pragnienie. Suche nieprzyjemne uczucie w ustach, uczucie, którego doznawał na ogół, gdy coś mu groziło. Ale czego się teraz obawiał? Nie przyśnił mu się żaden koszmar. Nie był spocony. Jego serce biło normalnym rytmem. Pomyślał o bankiecie, który wieczorem wydawał wiceprezy dent. Też nie to. Więc co takiego? Jego oczy pobiegły do Kelly, która leżała obok niego na brzuchu. Po jej miarowym oddechu domyślił się, że śpi. Może to ona jest przyczyną jego niepokoju. Starał się odsunąć od siebie tę myśl, ale powracała. Nie czuł nic podobnego w stosunku do żadnej kobiety poza Gillian. Może bał się zobowiązań? Zupełnie wyschło mu w gardle. Wstał ostrożnie z łóżka, nie chcąc zbudzić Kelly, a potem okrył ją delikatnie kołdrą, poszedł do kuchni i pociągnął duży łyk chłodnego mleka z lodówki. Wycierając usta wierzchem dłoni, usłyszał nagle stłumiony szloch dobiegający z pokoju Jasona. Czy miał tam zajrzeć, czy też odwrócić się tyłem w momencie, gdy chłopiec najbardziej go potrzebował? Nie mógł jednak tak po prostu pójść do swojej sypialni. Zapukał lekko, uchylił drzwi i zajrzał do środka. Jason siedział w łóżku, opierając się o podsuniętą do ściany poduszkę i przyciskając do brzucha piłkę, którą dostał w prezencie. Brennan widział jego twarz w smudze światła padającego przez szparę w drzwiach. Chłopak miał zaczerwienione oczy, a jego piegowate policzki lśniły od łez. - Przepraszam, stryjku. Nie chciałem cię obudzić - powiedział, gniotąc palcami załzawione oczy. - Nie obudziłeś mnie - odparł uspokajającym tonem Brennan. - Usłyszałem cię, kiedy poszedłem do kuchni napić się mleka. Chcesz się czegoś napić? - Jason potrząsnął głową. - Mam z tobą zostać, czy chcesz być sam? - Zostań - szepnął Jason. Brennan wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i zapalił światło. Usiadł na łóżku i milczał, czekając, aż Jason sam zacznie. Chłopiec obrócił piłkę w rękach, jakby próbował zebrać rozproszone myśli, a potem położył ją obok siebie na łóżku. - Tato powiedział, że nigdy do nas nie przychodziłeś, bo byłeś na niego zły za to, że ożenił się z mamą. Mówił, że mama była kiedyś twoją dziewczyną. Czy to prawda, stryjku? Takie właśnie są dzieci: przystawiają człowiekowi nóż do gardła, w ogóle nie zdając sobie z tego sprawy, pomyślał Brennan. Tydzień wcześniej próbowałby zastosować jakiś unik. Ale nie dzisiaj. - Tak, to prawda - przyznał. - W gruncie rzeczy twoja matka i ja oddalaliśmy się od siebie, jeszcze zanim spotkała twojego ojca. Jeśli nie on, to byłby ktoś inny. Nie byliśmy chyba dla siebie stworzeni. Dlaczego kłamał w ten sposób? Czy chciał ratować twarz, czy też pomniejszyć w oczach Jasona znaczenie zdrady, jaką popełnił jego ojciec? Wolał myśleć, że kieruje się tym drugim motywem, lecz nie był tego do końca pewien. - Pamiętasz swoją mamę? - zapytał. - Niespecjalnie... ale tato wszystko mi o niej opowiedział. I mam mnóstwo fotografii. Była bardzo ładna. - Owszem, była - odparł Brennan. Jason trącał machinalnie palcem piłkę. - Babcia powiedziała, że pojechałeś do Amazonii, żeby pochować tatę. Brennan pokiwał głową. Przynajmniej raz przyznał rację matce, która użyła tego eufemizmu. Pochowanie zwłok to jednak nie to samo co spalenie ich na stosie. Jasonowi można będzie powiedzieć prawdę, kiedy dorośnie. - Nie znosiłem tych jego corocznych wyjazdów do Amazonii - szepnął chłopiec i po policzkach znowu zaczęły mu płynąć łzy. - Zawsze tak długo go nie było. W zeszłym roku wyjechał na sześć miesięcy. A po powrocie zamknął się na kilka tygodni w swoim gabinecie i wpisywał notatki do komputera. Chłopcy w szkole powtarzali, że kocha swoją pracę bardziej ode mnie. - Łzy płynęły coraz obficiej. - Ale to nieprawda, stryjku. To nieprawda. - Oczywiście, że nieprawda - stwierdził Brennan i uścisnął go lekko za ramię. - Twój ojciec i ja mieliśmy pewne nieporozumienia, ale kiedy się spotykaliśmy, zawsze o tobie opowiadał... ja oglądałem wtedy zwykle jakiś mecz w telewizji. Mówiąc to lekko się uśmiechnął. Koncentrowałem się na jakimś ciekawym zagraniu, a on mówił, jakie masz stopnie w szkole. Pamiętam, jak przyniósł raz wykonane przez ciebie rysunki. To musiało być jakieś pięć, sześć lat temu. Chciałem oglądać mecz, lecz on nie dał mi spokoju, póki wszystkich nie obejrzałem. Był naprawdę z ciebie bardzo dumny, dzieciaku. Nigdy o tym nie zapominaj. Jason zachichotał przez łzy. - Tato nienawidził futbolu oznajmił pociągając nosem. Nigdy nie oglądał go w telewizji. Lubił tylko programy dokumentalne i czamo-białe filmy. - Dokładnie jak twoja babcia. Ona też uwielbia stare filmy. Ty wdałeś się w dziadka. On i ja byliśmy jedynymi miłośnikami sportu w całej rodzinie. - Czy babcia pozwalała ci grać w futbol w ogrodzie? - Nigdy - odparł Brennan. - Ten ogród to było jej oczko w głowie. Przez wiele lat dostawała za niego nagrody w różnych konkursach. Dlatego kiedy twój dziadek i ja chcieliśmy zagrać w futbol, co zdarzało się na ogół w weekendy, musieliśmy chodzić do parku. - Mnie też nie pozwala. I nie mam tam żadnych przyjaciół. Wszyscy moi koledzy mieszkają koło domu taty. Zapytałem raz babcię, czy mój najlepszy przyjaciel, Danny, może zostać na weekend, ale ona odparła, że nie i żebym nigdy już o to nie prosił. Brennan uświadomił sobie, że rozpacz Jasona wynika z czegoś więcej niż tylko z powodu śmierci ojca. Chociaż nie wyraził tego dosłownie, bał się, że będzie musiał przeprowadzić się do babci i opuścić dom, gdzie się wychował i gdzie mieszkali wszyscy jego koledzy. Brennan zastanawiał się, jak mały znosił pobyt u niej podczas długich nieobecności ojca. Wiedział, że jego matka robiła wyłącznie to, co uważała za dobre dla Jasona, ale chłopiec przypominał mu do złudzenia samego siebie, gdy miał dziewięć lat. Potrzebował wolności, żeby się rozwinąć. Shirley Brennan uważała jednak, że niezależność dzieli bardzo wąska granica od buntu i, odczuwszy to na własnej skórze, Brennan zdawał sobie sprawę, że Jason był niemal więźniem w ochronnym kokonie stworzonym przez swoją babkę. - Czy babcia pozwalała nocować w domu twoim kolegom, kiedy byłeś mały? - zapytał Jason, przerywając tok jego myśli. - Nie. Ja i twój ojciec nie mogliśmy także nigdy nocować w domach naszych przyjaciół. Ale ona cię kocha. Jesteś teraz wszystkim, co jej pozostało. Chce po prostu, żebyś, podobnie jak twój ojciec, osiągnął sukces. Była z niego zawsze bardzo dumna. - Brennan wziął do ręki piłkę i wstał z łóżka. - Pobyt u niej nie będzie takie straszny, jak myślisz. Wkrótce ci odpuści i pozwoli robić to, co chcesz. Tak stało się z twoim ojcem. I wyszło mu to tylko na dobre, prawda? - zapytał, rzucając piłkę do Jasona. - Jeśli będziesz mnie potrzebował, dzwoń. Wpadnę i zabiorę cię do siebie. Możesz także spędzać tutaj weekendy albo wakacje. A jeśli będziesz chciał, zawsze mogę cię podrzucić do twoich kumpli w Yorkville. Co ty na to? - Cieszę się. - Ja też. Teraz trochę się zdrzemnij, bo rano wcześnie wstajemy. Muszę być w pracy o dziewiątej. Byłeś już kiedyś w komisariacie? - Nie. Widziałem je tylko w telewizji. - W takim razie zafunduję ci pięciogwiazdkową wycieczkę - oznajmił Brennan. Spotkasz się w jej trakcie z kapitanem i usiądziesz w jego specjalnym fotelu. Żaden z detektywów tam nigdy nie siadał. Będą ci naprawdę zazdrościć. Ja również. - Brennan wyłączył światło. Śpij dobrze, mały. - Dziękuję, stryjku - zawołał w ciemności Jason. - Drobiazg - odparł Brennan i wrócił do własnej sypialni. Kelly leżała na swojej połowie, trzymając rękę na jego poduszce. Położył się cicho i miał właśnie unieść jej dłoń, kiedy odwróciła się na plecy i uśmiechnęła do niego w półmroku. - Nie chciałem cię zbudzić - powiedział przepraszającym tonem. - Nie zrobiłeś tego - odparła. - Zbudziłam się sama kilka minut temu. Zobaczyłam, że nie ma cię w łóżku, i poszłam cię poszukać. Usłyszałam, jak rozmawiasz z Jasonem, i wróciłam, żeby na ciebie zaczekać. - Ma teraz na głowie mnóstwo zmartwień. Najbardziej niepokoi go to, że będzie musiał zamieszkać na stałe u swojej babci. - Kiedy w końcu przyznasz, że masz do niego słabość? - zapytała Kelly i przytknęła mu palec do ust, gdy chciał od powiedzieć. - Nie próbuj zaprzeczać. I tak ci się nie uda. Znam cię wystarczająco, dobrze, Rayu Brennanie. - Naprawdę? - Więc dobrze, spójrz mi prosto w oczy i powiedz, że go nie lubisz - oznajmiła, przysuwając twarz na kilka cali do jego twarzy. - No, powiedz. - Zbijasz mnie z tropu - poskarżył się wesołym tonem. - Widzisz, miałam rację. Nie możesz tego powiedzieć - szepnęła, po czym pocałowała go w usta i przesunęła rękę w dół po jego brzuchu. Brennan złapał ją, nim dotarła do celu. - Jesteś niepoprawna, wiesz o tym? - zapytał, wstrzymując oddech. - To przez te długie rozpustne noce w Amazonii - odparła z figlarnym uśmieszkiem. - Zawsze trafiał się jakiś zagraniczny naukowiec, gotów zapłacić za podwiezienie go w górę rzeki. Większość z nich miała dość siwych włosów, żeby być moimi dziadkami, ale czasami pojawiali się młodsi. Przystojni. Inteligentni. Jedno prowadziło do drugiego. Wiesz, jak to jest. Po wysadzeniu na brzeg nigdy już ich nie widziałam. Jeśli o mnie chodzi, to był idealny układ. - Przygoda na jedną noc - mruknął Brennan. - To zależało, jak długo płynęliśmy tam, gdzie chcieli - powiedziała, wciąż się uśmiechając, a potem odwróciła się z powrotem na plecy. - Ale nie zdarzało się dość często - dodała. - Jestem pewien, że możemy to zmienić - stwierdził Brennan, kiedy obróciła głowę, żeby na niego spojrzeć. - Wiem, że możemy - westchnęła, ponownie przesuwając rękę po jego podbrzuszu. Tym razem jej nie powstrzymał. Obudził go zapach smażonego bekonu. Mrużąc oczy, zerknął na stojący na nocnej szafce budzik. Było piętnaście po siódmej. Wyłączył alarm i przewrócił się na drugi bok. Kelly nie było w łóżku. Wstał i zajrzał do kuchni. Smażyła na patelni bekon i dwa jajka; Jason smarował masłem grzanki. - Dzień dobry - zawołała wesoło, widząc stojącego w progu Brennana. - Dobrze się spało? - Pod koniec całkiem dobrze - odparł z uśmiechem. A potem jego oczy zatrzymały się na patelni. - Skąd to wzięłaś? W lodówce nie miałem jajek ani bekonu. - W lodówce nie miałeś kompletnie niczego - poprawiła - Nie zdążyłem jeszcze pójść do sklepu po powrocie - wyjaśnił ze wstydem Brennan. - Kupiłem bekon i jajka w delikatesach na rogu, stryjku - oświadczył Jason. - Kelly dała mi pieniądze. - Myślałem, że jesteś zupełnie spłukana - stwierdził Brennan, mierząc Kelly podejrzliwym spojrzeniem. - Wyjęłam dziesięć dolarów z twojego portfela - odparła, po czym nałożyła na talerz jajko i kilka plastrów bekonu i podała Jasonowi. - Powiedziałeś, żebym czuła się jak u siebie w domu - dodała. - Naprawdę tak powiedziałem? - mruknął, kręcąc głową. - Mogę pooglądać telewizję, stryjku? - zapytał Jason. - Proszę bardzo - zgodził się Brennan - ale najpierw zjedz śniadanie. Potem chcę, żebyś się ubrał. Jeśli mamy być w komisariacie na dziewiątą, musimy stąd wyjść najpóźniej o ósmej. - Jest cudowny- oświadczyła Kelly, kiedy Jason wyszedł z kuchni. - Nie mogę uwierzyć, że Donald był jego ojcem. Tak bardzo się różnią... - Cokolwiek mówilibyśmy o Donaldzie, na pewno nie był złym ojcem. Pod tym względem nie można mu naprawdę nic zarzucić - stwierdził Brennan, po czym położył trzy plastry bekonu na grzance, umieścił na nim sadzone jajko i przykrył całość jeszcze jedną grzanką. - Tak jakby był dwiema różnymi osobami - ciągnęła Kelly. W stosunku do Jasona był kochającym czułym ojcem. Ale ja widziałam w nim zawsze sprośnego, obleśnego faceta, któremu sprawiało chyba perwersyjną przyjemność upokarzanie kobiet. - Donald nigdy nie czuł się dobrze w obecności płci odmiennej. Winę za to ponosi nasza matka. W końcu musiała mu nawet znaleźć żonę. Zanim wcisnęła mu Gillian, nie umówił się ani razu na randkę. Zastanawiam się, czy ożenił się z nią z miłości, czy po to, by sprawić przyjemność mamie. - Nie mogę powiedzieć, żeby zależało mi na spotkaniu z twoją matką - stwierdziła Kelly. - Możesz być pewna, że ona czuje to samo - odparł Brennan, po czym wziął do ręki kubek z kawą i wrócił do sypialni, aby przygotować się do wyjścia. Eddie Morrison został doprowadzony do czterdziestego komisariatu przez umundurowanego policjanta i posadzony na drewnianej ławce naprzeciwko stanowiska sierżanta. Policjant rozpiął mu kajdanki i natychmiast założył następne, przytwierdzone na stałe do siedzenia. A potem zamienił kilka słów z sierżantem i wyszedł z komisariatu. - Hej, jak długo mam tutaj siedzieć przykuty do ławki?! - wrzasnął po jakimś czasie Morrison. - Nie zrobiłem nic złego. To są nieuzasadnione szykany i porozmawiam o tym z moim adwokatem. - W porządku, Eddie - mruknął zrezygnowanym tonem sierżant, w ogóle na niego nie patrząc. Morrison zaklął gniewnie pod nosem, wystarczająco głośno, żeby usłyszał go mężczyzna siedzący po drugiej stronie ławki, gość, którego pomógł zapuszkować przed kilku laty. Facet nie miał oczywiście pojęcia, że to informacje uzyskane od Morrisona doprowadziły do jego ujęcia i skazania. W jego oczach Morrison był urodzonym nieudacznikiem, który spędził ponad połowę swego dorosłego życia za kratkami. Wszyscy znali Morrisona, ale nikt nie zwracał na niego większej uwagi. Był to idealny układ dla kapusia. Nawet jego poranne aresztowanie to mistyfikacja. Mógł się spotkać z detektywem w zaciszu komisariatu i przekazać mu poufne informacje. W południe zostanie zwolniony do domu ze stoma dolarami w kieszeni. Dzięki tym pieniądzom będzie mógł spłacić kolejne tygodniowe odsetki od długów zaciągniętych na hazard. A może spróbuje szczęścia i postawi wszystko w popołudniowych wyścigach w Belmont Park... Otworzyły się frontowe drzwi i do środka wszedł detektyw Ray Brennan. Morrison lubił Brennana. Współpracowali od dawna i Brennan nigdy go nie oszukał. W zamian Morrison dostarczał mu zawsze sprawdzone informacje. Jego wzrok zatrzymał się na towarzyszących detektywowi kobiecie i chłopcu. Zaciekawiło go to. Z tego, co wiedział, Brennan nie był żonaty. Przyjrzał się uważnie kobiecie. Było na czym zatrzymać oko. Niektórzy faceci spijają samą śmietankę, pomyślał. On przez całe życie zadowalał się ulicznymi dziwkami. I musiał im za to płacić. Kelly i Jason przystanęli kilka stóp od miejsca, w którym siedział, a Brennan wdał się w rozmowę z dyżurnym sierżantem. Morrison uświadomił sobie, że jej twarz wydaje mu się znajoma. Im dokładniej jej się przyglądał, tym bardziej skłaniał się do przekonania, że gdzieś ją już kiedyś widział. Na pewno jednak nie należała do osób, które spotykał w swoich codziennych peregrynacjach. - O co chodzi? - zapytała go Kelly. - Przepraszam. Wydawało mi się, że gdzieś już panią widziałem - odparł Morrison. - Bardzo wątpię. Frontowe drzwi otworzyły się na oścież i dwaj mundurowi wprowadzili do środka skąpo ubranego transwestytę. Czekające na rejestrację, podobnie odziane prostytutki powitały go głośnymi gwizdami. Transwestyta posłał im wiązankę przekleństw i zaczął wyrywać się trzymającym go policjantom. Z pomocą swoim kolegom pośpieszył trzeci gliniarz, a sierżant kazał im zabrać transwestytę do celi, żeby ochłonął. Zanim im się to jednak udało, facet odepchnął od siebie jednego z policjantów, który stracił równowagę i zatoczył się na Kelly. Oboje wylądowali na podłodze. Złota bransoletka ześlizgnęła się z dłoni Kelly i spadła tuż obok sfatygowanego buta Morrisona, który natychmiast zdał sobie sprawę, że dostanie za nią dobrą cenę u znanego mu pasera, specjalizującego się w kradzionej biżuterii. Podniósł bransoletkę, ale łańcuch krępujący jego nadgarstki był zbyt krótki, by mógł ją włożyć do kieszeni. Musiał po prostu za czekać, aż zdejmą mu kajdanki. - Oddaj to, Eddie. Przestraszony Morrison podniósł szybko wzrok. - Nie powinien pan tak zachodzić człowieka od tyłu; panie Brennan - powiedział. - Śmiertelnie mnie pan nastraszył. - A ty nie powinieneś brać tego, co do ciebie nie należy - odparł Brennan, wyciągając do niego otwartą dłoń. - Oddaj bransoletkę, Eddie. - Naturalnie - zgodził się z nerwowym chichotem Morrison, kładąc ją szybko na wyciągniętej ręce Brennana. - Musiała chyba zsunąć się z ręki tej pani, kiedy się wywróciła - wyjaśnił. - Pomyślałem sobie, że podniosę ją, zanim przyklei się do ręki jakiemuś wszarzowi. Niech pan zobaczy, panie Brennan, ile ich się tu kręci. - Właśnie widzę - stwierdził Brennan, nie spuszczając z oczu Morrisona. - Miałem zamiar ją oddać, panie Brennan - pisnął Morrison. - Naturalnie, Eddie - zgodził się Brennan, podając bransoletkę Kelly. Morrison patrzył, jak kobieta nakłada ją na nadgarstek. Wciąż nie potrafił zlokalizować jej twarzy. Ale po przeczytaniu inskrypcji wyrytej wewnątrz bransoletki znał przynajmniej jej imię... Brenann zaczekał, aż prostytutki zostaną zarejestrowane, i dopiero wtedy podszedł ponownie do biurka, tym razem z Kelly i Jasonem. - Dobrze się pani czuje? - zapytał sierżant. - Nic mi nie jest - odparła. Sierżant pochylił się do przodu, oparł dłonie o biurko i zmierzył wzrokiem Jasona. - Twój stryj twierdzi, że chcesz obejrzeć komisariat. - Stryjek Ray powiedział, że załatwi mi pięciogwiazdkową wycieczkę - pochwalił się Jason. Pięciogwiazdkową? - zdziwił się sierżant. - Mam spotkać się z kapitanem i usiąść w jego specjalnym fotelu - poinformował go mały. - Czy kapitan d’Arcy wie, co go czeka? - zapytał cicho sierżant, zwracając się do Brennana. - Jeszcze nie, ale zostaw to mnie. Postaram się go uprzedzić. - Nie zapomnij tego zrobić - oznajmił policjant i kiwnął palcem na Jasona. - Zaczniemy wycieczkę od tego miejsca, młody człowieku. Chodź, pokażę ci, jak rejestrujemy przestępców, kiedy ich do nas przywożą. Brennan przykucnął przy Jasonie. - Sierżant zawsze trzyma w szufladzie biurka pączki z dżemem. Nie wychodź stąd, póki ci nie da. - Dziękuję, stryjku - szepnął Jason, po czym ruszył za sierżantem. Brennan zaprowadził Kelly na pierwsze piętro, do pokoju detektywów. Monks pomachał im i kiedy ruszyli w jego stronę, zamknął akta, nad którymi pracował. - Cześć, Lou - przywitała go Kelly. - Nie wstawaj. - Cześć - odparł Monks. - Dobrze spałaś? - Bardzo dobrze - Kelly spojrzała na Brennana. Monks uśmiechnął się, widząc zbolałą minę przyjaciela, po czym wstał zza biurka i włożył marynarkę. - Garrett już przyszedł. Jest u kapitana. Mamy do nich zajrzeć. Kiedy weszli do gabinetu d’Arcy’ego, oczy Garretta spoczęły na Kelly, która stanęła skromnie za dwoma detektywami. - Pani Kelly McBride, jak sądzę - odezwał się, podając jej rękę. - Jestem agent specjalny Chip Garrett, szef ochrony wiceprezydenta. - Przypuszczam, że to panu powinnam podziękować za wydostanie mnie wczoraj z Manaus - odparła, wysuwając się spomiędzy Brennana i Monksa, żeby uścisnąć jego dłoń. - To dla nas drobiazg - stwierdził Garrett. - Czy otrzymaliście od innych agencji wywiadowczych jakieś dane o Caldwellu lub Dixonie? - zapytał Brennan. - Niestety nie. Nie ma ich również w kartotece sił zbrojnych. Nikt nic o nich nie wie. Zupełnie jakby ci dwaj faceci w ogóle nie istnieli. - Albo starali się sprawiać takie wrażenie - zasugerował Monks. - Nie możemy wykluczyć, że jakiś wysoko postawiony funkcjonariusz jednej z agencji wywiadowczych celowo blokuje informacje - odparł Garrett. - Dopóki nie dowiemy się czegoś więcej, musimy brać pod uwagę wszystkie hipotezy. - Wiemy już, że Caldwell przybył do Nowego Jorku - oznajmił d’Arcy. - Przyleciał na lotnisko Kennedy’ego dwa dni temu. Niestety nie wiemy, dokąd się stamtąd udał. - A co z Dixonem? - Nie został rozpoznany na żadnym z lotnisk powiedział d’Arcy. - Z informacji dostarczonych przez linie lotnicze wiemy także, że jeśli tu przyjechał, nie podróżuje pod nazwiskiem Bobby’ego Dixona. Garrett podniósł leżące na biurku kapitana portrety pamięciowe i podał je Kelly. - Sporządziliśmy to wczoraj na podstawie spostrzeżeń detektywa Brennana. Czy jest może coś, co pominął? Blizna? Skaza na twarzy? Cokolwiek, bez względu na to, jak mało istotne może się pani wydawać. W tej chwili te portrety są wszystkim, czym dysponujemy. - W rozmowie ze mną Caldwell nie zdjął ciemnych okularów. Nie wiem, jakiego koloru ma oczy- przyznał Brennan. - Piwne - powiedziała bez wahania. - Wydaje się pani tego bardzo pewna - zauważył Garrett. - Bo jestem - odparła. - W gabinecie zapadła cisza i kiedy podniosła wzrok, zobaczyła, że wszyscy czterej czekają na jakieś wyjaśnienie. - Spotykałam się z nim czasem w barze. Kiedy siedzi się naprzeciwko faceta, trudno nie zauważyć, jakiego koloru ma oczy. - Spotykała się pani z nim czasem w barze? - powtórzył Garrett. - Zdarzyło mi się kilka razy - przyznała. - Na ogół wtedy, kiedy nocowałam w Boa Vista. Wypijaliśmy razem drinka, rozmawialiśmy trochę, a potem mówiliśmy sobie do widzenia. Nie licząc starych antropologów lub botaników, którzy podróżowali po tamtym rejonie, był jedynym mówiącym po angielsku facetem, z którym miałam okazję pogadać. - A Dixon? Spotykała się pani z Bobbym Dixonem? - zapytał Monks. - Bardzo rzadko. I nigdy z nim nie piłam. Nie zgodziłabym się, nawet gdyby zaproponował. Nie czułam się dobrze w jego obecności... ale trudno się temu dziwić, biorąc pod uwagę plotki, jakie krążyły o nim w Boa Vista. - Jakie plotki? - zainteresował się Garrett. Że zadaje się z nieletnimi prostytutkami, które polują na klientów w dzielnicy portowej - wyjaśniła z wyraźną odrazą w głosie. - Czy Caldwell wspominał pani kiedyś, co robił w przeszłości? - Nie, a ja nigdy się tym nie interesowałam. Podobnie jak on nie interesował się moją przeszłością. Właściwie wiedziałam o nim tylko tyle, że jest szefem ochrony na ranczu Silvy. Przykro mi, że nie mogę wam więcej pomóc - stwierdziła Kelly, oddając rysunki Garrettowi. - Portrety są bardzo wierne. Jedyną informacją, która może wam się poza tym przydać, jest to, że Caldwell nie ma czubka palca wskazującego u lewej ręki. - Nie zauważyłem tego - powiedział z zakłopotaniem w głosie Brennan. - Nic dziwnego - odparła. - Kiedy z kimś rozmawia, zwykł przyciskać lewą rękę do boku. Nie wiem, czy robi to świadomie, czy podświadomie. - To może okazać się użyteczne - ożywił się Garrett, - zapisując informację w notesie. - Chciałbym teraz porozmawiać bardziej szczegółowo na temat wydarzeń, które poprzedziły atak na pani statek, pani McBride. Zdaję sobie sprawę, że być może nie odkryjemy niczego nowego, ale mimo to pragnąłbym usłyszeć pani wersję. - Postaram się maksymalnie pomóc. - Będę bardzo wdzięczny - odparł Garrett. - Czy mógłbym skorzystać z pokoju przesłuchań? zapytał, zwracając się do kapitana. - Zobaczę, czy któryś jest wolny odparł d’Arcy i podniósł słuchawkę telefonu. Zamienił z kimś kilka słów i odłożył ją. - Pokój numer dwa - oznajmił. Jeden z panów pokaże wam, gdzie to jest. - Czy mógłbyś to zrobić, Lou? - poprosił Brennan. - Chciałbym porozmawiać chwilę z kapitanem. Monks wyszedł wraz z Kelly i Garrettem z gabinetu i zamknął za sobą drzwi. - O co chodzi? zapytał d’Arcy. - Przez kilka najbliższych tygodni będę musiał się zajmować swoim bratankiem powiedział Brennan. Przypro wadziłem go dzisiaj ze sobą. Obiecałem, że załatwię mu z panem spotkanie i... że będzie mógł usiąść w pańskim fotelu. - Wiesz, że trzeba sobie zasłużyć na to, żeby móc w nim zasiąść. Dlatego nie pozwalam na to żadnemu z was, darmozjady -mruknął d’Arcy, klepiąc skórzane oparcia. - Dziś w nocy był naprawdę załamany i obiecałem mu to, by dodać dziecku otuchy. Wiem, że strasznie mu to zaimponuje, zwłaszcza że nikomu nie wolno siedzieć w fotelu szefa. - W tych okolicznościach uchylam zakaz - zadecydował d’Arcy i jego kamienna twarz rozjaśniła się w jednym z rzadkich uśmiechów. - Zamknij za sobą drzwi. Brennan wyszedł z gabinetu i ruszył szarym korytarzem w stronę pokojów, w których odbywały się przesłuchania. Jedne z drzwi były lekko uchylone i zobaczył siedzącą samotnie przy stole Kelly. Paliła papierosa i obracała w dłoniach stojącą przed nią plastikową popielniczkę. Monks i Garrett rozmawiali na korytarzu. Brennan podszedł do nich. - Mówiłem właśnie detektywowi Monksowi, że kiedy tylko pomalujemy oczy na brązowo, prześlę portret Caldwella do hotelu wraz z informacją na temat jego palca - oznajmił Garrett. - Będzie mu teraz o wiele trudniej przedrzeć się przez kordon wokół budynku, - Może używać protezy powiedział Brennan. - Niewykluczone, ale z tego, co powiedziała pani McBride, należy wnosić, że wciąż będzie przyciskał lewą rękę do boku. Instynktowna reakcja. Trudno jest wykorzenić stare nawyki. I w ten sposób się zdradzi. - Garrett ruszył w stronę uchylonych drzwi. - Do zobaczenia o szóstej w hotelu. - Mam nadzieję, że nie okażemy się potrzebni - mruknął filozoficznie Monks. - Ja też - odparł Garrett - ale nie możemy ryzykować. Jeśli Caldwell uzna, że ma szansę przejść przez kordon, zrobi to. Możecie być tego pewni. Ubrany we wspaniały cylinder i frak, odźwierny podbiegł, żeby otworzyć drzwiczki, kiedy taksówka zatrzymała się przed hotelem Richmond. Wysiadł z niej Dixon. Bagażowy podał mu walizkę, którą wyjął z bagażnika. Dixon wsunął dziesięciodolarowy banknot w odzianą w rękawiczkę dłoń odźwiernego i wszedł do hallu w ślad za bagażowym przez otwierane elektronicznie drzwi. Wszędzie rzucała się w oczy obecność ochrony. Naliczył dwunastu ubranych w czarne garnitury agentów Secret Service, a także kilku umundurowanych policjantów. Nikt nie usiłował go jednak zatrzymać, gdy ruszył za bagażowym do recepcji. W ścianie za recepcją znajdowało się specjalne dwustronne lustro; wiedział, że siedzą za nim dwaj agenci, których zadaniem jest dokładna obserwacja każdego, kto chciał wynająć pokój. Przypomniał sobie wypowiedziane poprzedniego wieczoru słowa Caldwella, że nie pozna go nawet rodzona matka. Wpatrując się we własne odbicie w lustrze, musiał przyznać, że Caldwell wykonał wspaniałą robotę. Jego błękitne oczy ukryte były teraz za brązowymi soczewkami kontaktowymi. Na głowie miał przetykaną srebrnymi nitkami czarną perukę, pasującą do siwawych wąsów, które dodawały mu powagi i odwracały uwagę od reszty twarzy. Szara kredka uwydatniała zmarszczki. W ustach miał dwie plastikowe wkładki, które wypychały policzki, oraz trzecią, pod podniebieniem, która zmieniała tembr głosu. Zupełnie nie przypominał teraz twarzy z portretu, który został przesłany faksem do mieszkania Caldwella. Recepcjonista poprosił go o wypełnienie karty gościa. Dixon wiedział, że Secret Service sprawdziła tożsamość wszystkich, którzy mieli spędzić tę noc w hotelu. Rezerwując dla niego pokój, Caldwell podał adres pewnego apartamentu w Dallas. Kolega, który zamieszkał tam, kiedy dokonano rezerwacji, otrzymał telefon od Secret Service i potwierdził szczegóły, które Dixon wpisywał teraz na karcie. Mieszkanie było w tej chwili puste, co jeszcze bardziej uwiarygodniało wersję Dixona, a tymczasowy lokator przyleciał do Nowego Jorku. Dixon spotkał się z nim krótko na lotnisku i wręczył obiecane dwadzieścia tysięcy dolarów. Facet powrócił do własnego nazwiska i odleciał do rodzinnego Chicago, a Dixon przyjechał taksówką do hotelu. Otrzymał elektroniczny klucz do pokoju wraz z życzeniami przyjemnego pobytu. W drodze do windy Dixon spostrzegł w korytarzu prowadzącym do głównej sali recepcyjnej elektroniczny wykrywacz metalu, podobny do tych, jakie widuje się na lotnisku. Lekko się uśmiechnął. Tak jakby to mogło go powstrzymać. Jego przeciwnicy błądzili w mroku. I mieli za to drogo zapłacić. Wjechał na osiemnaste piętro i używając elektronicznej karty otworzył drzwi do pokoju. Znalazłszy się w środku, wyjął z ust wkładki, położył walizkę na najbliższym z dwu podwójnych łóżek, po czym wyciągnął z niej smoking, czarne spodnie oraz białą koszulę i powiesił je w szafie. W wewnętrznej kieszeni smokingu tkwiło pozłacane zaproszenie na bankiet. Wydrukowane na nim nazwisko znajdowało się na liście gości. Wiedział, że po zamachu na wiceprezydenta zablokowane zostaną wszystkie wyjścia z hotelu, ale miał już obmyśloną drogę ucieczki. Wyjął z walizki mundur nowojorskiego policjanta, strzepnął wyimaginowany pyłek z rękawa i powiesił go obok smokingu. Do kieszonki na piersi przymocowana była laminowana karta identyfikacyjna, pozwalająca legitymującej się nią osobie wchodzić do hotelu i wychodzić z niego. Powrót do pokoju i przebranie się w policyjny mundur nie powinno mu zabrać więcej niż kilka minut. Następnie opuści hotel i odjedzie samochodem zaparkowanym w pobliskim podziemnym garażu. Włączył telewizor. Kawalkada wiceprezydenta była już w drodze i Dixon oglądał przez chwilę obraz transmitowany na żywo z helikoptera CNN. Wyjął z barku miniaturową brandy, odkręcił nakrętkę i podniósł buteleczkę w stronę ekranu. - Pańskie zdrowie, panie wiceprezydencie - powiedział szyderczym tonem, po czym wypił duszkiem zawartość. Następnie wyrzucił buteleczkę do kosza na śmieci i podniósł słuchawkę, żeby wezwać obsługę hotelową. Jadąc metrem na St Lawrence Avenue, a potem maszerując do swojego mieszkania w obracającej się w ruinę kamienicy w południowym Bronksie, Eddie Morrison przez cały czas miał przed oczyma twarz Kelly. Nie sprawiało mu to specjalnej przykrości. Była z niej niezła laska. Ale jego myśli koncentrowały się bardziej na spodziewanym zysku niż na rozpuście. Był pewien, że gdzieś ją widział. I to niedawno. W ciągu ostatnich paru tygodni. I wiedział dokładnie, gdzie może to sprawdzić. Wchodząc do kamienicy, usłyszał za sobą przenikliwy kobiecy krzyk. Odwrócił się i w wejściu do budynku po drugiej stronie ulicy zobaczył mężczyznę i kobietę. Kobieta klęczała, zasłaniając rękoma głowę, a mężczyzna kopał ją i okładał pięściami. Morrison nie był taki głupi, żeby interweniować. Kobieta z pewnością by mu nie podziękowała, a facet mógł go dziabnąć nożem. Dawno temu uświadomił sobie, że w tej okolicy chodzi przede wszystkim o to, żeby przetrwać. Wbiegł do swojego budynku, wspiął się po schodach i ruszył korytarzem do drzwi zamkniętych na trzy ciężkie kłódki. Wiedział, że nie stanowią wystarczającej zapory dla agresywnego intruza. Na drzwiach wciąż widać było czarny ślad podeszwy po ostatnim włamaniu. Otworzył kłódki i wsunął je do kieszeni płaszcza, po czym wszedł do środka i zaryglował cztery zasuwy. Mieszkanie było zimne i nieprzytulne. Na ścianach nie było tapet, na suficie widniały wilgotne plamy, a podłoga z desek skrzypiała przy każdym kroku. Jedyne umeblowanie salonu stanowiły dwa wyleniałe fotele, które znalazł na śmietniku, oraz stojący w kącie rozbity czarno-biały telewizor ostatni intruz walnął nim w ścianę. Morrison miał szczęście, że nie było go akurat w mieszkaniu. Zniszczenie telewizora nie wydawało mu się zbyt wysoką ceną za uratowanie życia. Sypialnia była pusta, jeśli nie liczyć materaca i dwu koców leżących przy przeciwległej ścianie. Kawałek listwy podłogowej przegnił na wylot i ziejąca w niej dziura stała się szybko znakomitym przejściem dla szczurów, które zagnieździły się w porzuconych apartamentach po obu stronach jego mieszkania. Kiedy otworzył drzwi ściennej szafy, z półmroku wyskoczył spasiony gryzoń i pobiegł w stronę dziury. Morrison machnął nogą i w ostatniej chwili trafił go czubkiem buta. Szczur przeleciał przez cały pokój, odbił się od przeciwległej ściany i spadł na podłogę ze złamanym grzbietem, poruszając konwulsyjnie drobnymi łapkami. Morrison rozdeptał mu mściwie łeb i kopnął do dziury. O jednego mniej. Wrócił do szafy i zdjął z najwyższej półki kartonowe pudło. Wewnątrz były setki plakatów ze zdjęciami poszukiwanych przestępców. Zbierał je od piętnastu lat. Większość opublikowała policja Nowego Jorku. Dysponując nieocenioną znajomością miejscowego półświatka, nigdy nie miał kłopotu z otrzymaniem ich od swoich mocodawców na komisariatach. Wyrzucał plakat, dopiero kiedy przestępca został ujęty, a nagroda wypłacona. Wtedy nie miał już dla niego wartości. Ostatnią wielką selekcję przeprowadził zaledwie kilka tygodni temu i był pewien, że oglądał wtedy jej twarz. Nie sądził, żeby poszukiwała jej policja Nowego Jorku: w pudle miał plakaty, których nie opublikowała żadna z miejskich służb policyjnych. Wyjął cały plik i zaczął żmudny proces sprawdzania. W końcu znalazł to, czego szukał. Stary poplamiony plakat nadgryziony przez szczury. Ale widniejąca na nim twarz była nienaruszona. Miał rację. Plakatu nie opublikowała policja Nowego Jorku, nie pamiętał jednak, od kogo go dostał. Na odwrocie zawsze zapisywał datę. Odwrócił plakat, ale róg, w którym ją zanotował, był odgryziony. Przyjrzał się uważniej twarzy. Była młodsza. Oceniał ją na jakieś dwadzieścia lat. Miała krótsze włosy, jaśniejszą cerę i pozbawione wyrazu oczy. Ale to była ona. Nad portretem grube czarne litery układały się w słowo POSZUKIWANA! Poniżej taką samą tłustą czcionką wydrukowane było nazwisko: KELLY McBRIDE. W dołączonej do plakatu broszurze oferowano piętnaście tysięcy dolarów każdemu, kto poda informację o miejscu jej pobytu. Znajdował się tam także zagraniczny numer telefonu. No jasne! Plakat dostał od znajomego, którego miał kiedyś w Noraid. To oznaczało, że wydano go jeszcze w latach osiemdziesiątych. Piętnaście tysięcy dolców! Będzie mógł spłacić wszystkie swoje karciane długi. Wyrwie się z tego mieszkania. Warto było przeznaczyć kilka dolarów na rozmowę międzynarodową, jeśli nawet nic z tego nie wyjdzie... Kelly była za młoda, żeby pamiętać, gdzie się znajdowała, kiedy zamordowany został prezydent Kennedy albo kiedy Neil Armstrong postawił stopę na Księżycu. Ale będąc od najmłodszych lat zagorzałą wielbicielką Beatlesów, wciąż świetnie pamiętała tę chwilę w grudniu 1980 roku, gdy dowiedziała się, że zginął John Lennon. Dzień zaczął się jak każdy inny. Obudziło ją radio, grające Just Like Starting Over. Jak tylko piosenka się skończyła, przygnębiony spiker oznajmił, że po przedniego wieczoru, o godzinie dwudziestej drugiej pięćdziesiąt czasu wschodniego John Lennon został zabity pięcioma kulami z rewolweru kaliber trzydzieści osiem, tuż przy luksusowym Dakota Building w Nowym Jorku, gdzie mieszkał ze swoją żoną Yoko Ono. O godzinie dwudziestej trzeciej zero siedem w Manhattan Roosevelt Hospital oficjalnie stwierdzono zgon. Kiedy trzy lata wcześniej zmarł Elvis, powszechnie uzna no to za kres legendy. Dla niej jednak John Lennon był czymś więcej niż legendą i ślubowała, że któregoś dnia odbędzie pielgrzymkę do Nowego Jorku, żeby złożyć mu hołd. Ten dzień nareszcie nadszedł... Kiedy Garrett skończył przesłuchanie, Brennan wrócił razem z nią i Jasonem do mieszkania. Tam zostawili samochód i cała trójka pojechała metrem na Siedemdziesiątą Drugą Ulicę. Stąd mieli tylko kilka kroków do Dakota Building z jego wspaniałym widokiem na Central Park. Kelly kupiła czerwoną różę i położyła ją obok innych kwiatów, które fani Lennona pozostawiali codziennie przed wejściem do kamienicy. Potem Brennan pokazał jej Strawberry Fields, cichy dwuipółakrowy ogród pokoju w Central Parku; kalejdoskop bar wnych roślin z całego świata, otwarty w roku 1984 i utrzymy wany od tego czasu przez Yoko Ono. Jason zaczął się trochę nudzić i postanowili, że przejdą się na Sheep’s Meadow, piętnastoakrowe błonia, na których kilkunastu chłopców grało w futbol. Jednej z drużyn zabrakło akurat zawodnika, którego niesympatyczny rodzic zabrał do domu. - Czy mogę zagrać, stryjku? - Oczywiście odparł Brennan i Jason pobiegł do chłopców. - Możemy tu usiąść powiedział do Kelly. - Złapać, póki się da, trochę słońca. - Jasne - powiedziała bez przekonania. Wyczuł, że coś nie daje jej spokoju. Od wyjścia z komisariatu prawie się nie odzywała. Położył się na trawie i wziął ją za rękę. Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, obserwując Jasona. - Dobrze się czujesz? - zapytał w końcu. - Jasne - powtórzyła. - Coś cię gryzie? - Nigdy jeszcze nie widziałam tyle beznadziei, co dzisiaj, kiedy jechaliśmy przez południowy Bronx. Długo tutaj pracujesz? Nie wiem, jak możesz to znieść. - Od dziesięciu lat. Oferowano mi w tym czasie transfery do innych komisariatów, wszystkich uważanych za lepsze od czterdziestego, ale nigdy nie kusiło mnie, żeby odejść. - Sam poprosiłeś o przydział w to miejsce? - Nikt nie prosi o przydział na południowy Bronx - odparł szybko. - Zsyłają cię tu, a potem każdy usiłuje jak najszybciej zwiać. Na początku ja też miałem ochotę dać nogę. Ale kiedy poznałem lepiej tę dzielnicę, zacząłem ją lubić. Fakt, że mam za partnera Lou, też ma swoje znaczenie. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł pracować z kimś innym. Widząc wracającego do nich Jasona, Brennan usiadł i uśmiechnął się. - Mecz skończony? - Chłopiec pokiwał głową. - Mark musiał iść do domu. To była jego piłka - odparł zdyszany. - Widziałeś moje dwie bramki, stryjku? - Oczywiście - zapewnił go Brennan, mimo że widział tylko pierwszą. - Zrobimy z ciebie jeszcze świetnego skrzydłowego. Ale najpierw pójdziemy się czegoś napić, - Może coś przekąsimy? - zapytała Kelly, kiedy Brennan pomógł jej wstać. - Nie wiem jak wy dwaj, ale ja konam z głodu. Ten sandwicz z bekonem nie był zbyt pożywny. - Lubisz teriyakfi - zapytał Brennan. - Nie sądzę, żebym to kiedyś jadła - odparła. - W takim razie najwyższy czas, byś spróbowała tego specjału - stwierdził. - Znam miejsce, gdzie go podają. - Przekonałeś mnie - zgodziła się. - Czy mogę dostać hamburgera, stryjku? Z keczupem? - zapytał z wahaniem Jason. - Naturalnie - powiedział Brennan, po czym ruszyli razem do najbliższego wyjścia z parku. - O której musisz być w hotelu? - zapytała Kelly, kiedy wrócili do domu. - Lou i ja spotykamy się w hallu o szóstej - odpowiedział Brennan i zerknął na zegarek. Minęła trzecia. - Lubię Chipa - oznajmiła. - Naprawdę robił, co mógł, żebym nie była taka spięta w trakcie porannego przesłuchania. - Więc teraz zakochałaś się w Chipie? - stwierdził żartobliwie. - To nasza słodka tajemnica - odparła wesoło. - byłoby dobrze, gdyby ludzie wzięli nas na języki. Nie - Chyba nie - zgodził się Brennan. - Chcesz kawy? - zapytał po chwili, ruszając do kuchni. - Bardzo proszę. Ten kurczak teriyaki był wspaniały, ale bardzo tuczący. Nie będę nic jadła przez następnyty dzień. Brennan otworzył lodówkę. - Pięknie - mruknął, po czym z powrotem ją zamknął. - Nie mamy mleka. - To moja wina - przyznała. - Wypiłam całe przy śniadaniu. Wyskoczę i kupię karton. - Może to zrobić Jason. Wie, gdzie jest sklep. - Pójdę z nim powiedziała. Czas, żebym poznała najbliższą okolicę. - Będziesz potrzebować pieniędzy - stwierdził, sięgając po portfel. - Mam jeszcze resztę z tych dziesięciu dolarów, które dałam rano Jasonowi - odparła. Chłopiec siedział w salonie, zmieniając telewizyjne kanały, żaden jednak nie zdołał przykuć jego uwagi na dłużej niż kilka sekund. Kiedy zapytała, czy chce pójść z nią do sklepu, kiwnął głową i rzucił pilota na kanapę. - Zaraz wracamy - zawołała do Brennana, mijając kuchnię. Siedział odwrócony do nich plecami, czytając „New York Post”, który kupił w drodze do domu. Kelly zamknęła frontowe drzwi i ruszyła wraz z Jasonem korytarzem. - Lubisz stryjka Raya, prawda? - zapytał chłopiec, nacisnąwszy guzik wzywający windę. - Jasne, że lubię - odparła, zdziwiona jego pytaniem. - Bardzo? Kelly parsknęła śmiechem. - O co ci dokładnie chodzi? - Jason wzruszył ramionami. - On też cię lubi. Ale wczoraj powiedział mi, że nie jesteś jego dziewczyną. Uważa, że jestem za młody, żeby rozumieć tego rodzaju sprawy. Ja wcale nie jestem za młody. Jesteś jego dziewczyną, prawda? - Może i jestem - odparła z zagadkowym uśmiechem. - Więc dlaczego wracasz do Amazonii? - Nie wracam - stwierdziła, kiedy otworzyły się przed nimi drzwi windy. - Naprawdę? - Jason wszedł do kabiny i nacisnął przycisk parteru. - Stryjek Ray powiedział, że przyjechałaś tu tylko na wakacje. Czy on wie, że nie wracasz? Kelly znalazła się w pułapce. Nie wiedziała tylko, czy wmanewrował ją tam Jason, czy też wpadła w nią sama, odpowiadając na jego pytania. Gdyby chłopiec był podobny do swego ojca, głosowałaby za pierwszą możliwością. Ale on w niczym nie przypominał Donalda. - Ray wie, że zostaję... ale powiedziałam mu o tym dopiero dziś rano - oznajmiła, usiłując wybrnąć z opresji. - Wczoraj jeszcze o tym nie wiedział. - Zamieszkasz u niego? - zapytał Jason, kiedy wyszli z windy. - Możliwe - odpowiedziała. - Dlaczego mnie o to wszystko pytasz? - Chodzi o to... - zaczął Jason i urwał. - Nieważne stwierdził po chwili, ale kiedy dotknął ręką drzwi, przytrzymała je grzecznie, lecz stanowczo. - O co chodzi? - zapytała, kucając obok niego. - Pomyślisz, że to głupie - wykręcał się Jason. - Może i pomyślę, ale nie będziemy tego wiedzieć, dopóki mi nie powiesz. - Jason spuścił oczy. - Pomyślałem sobie, że mógłbym przyjechać tu i zamieszkać razem z tobą i stryjkiem Rayem. Naprawdę mi się tu podoba. Kelly uśmiechnęła się do niego. - Decyzja w tej sprawie należy chyba do stryjka Raya. To w końcu jego mieszkanie. A gdyby nawet na to przystał, coś do powiedzenia będzie miała również twoja babcia. Nigdy jej nie spotkałam, słyszałam jednak... podejrzewam, że mogłaby się nie zgodzić. - Nie chcę u niej mieszkać - stwierdził ponurym tonem Jason. - Wiesz, co ci powiem? Porozmawiamy o tym ze stryjkiem Rayem za kilka dni, kiedy wszyscy będziemy mieli sposobność się lepiej poznać. Prawdę mówiąc, na razie jesteśmy sobie prawie obcy. - Myślisz, że pozwoli mi zostać? - zapytał drżącym głosem chłopiec. Na jego twarzy malowała się jednocześnie nadzieja i niepokój. - Zobaczymy. Postanowiła, że poruszy ten temat z Rayem w nocy. Nie wiedziała, jak zareaguje, ale nie było sensu rozbudzać nadziei Jasona, jeśli Ray nie zechce go adoptować. Bo do tego właśnie sprowadzała się cała kwestia. Do adopcji. Tylko w ten sposób można było zapewnić sobie prawną opiekę nad chłopcem. Shirley Brennan na pewno nie odda go bez walki. Ale czy Ray się na to zgodzi? A potem, czy uda mu się wygrać proces? Kelly wyszła w ślad za Jasonem na ulicę i natychmiast zauważyła poobijaną czerwoną furgonetkę marki Chevrolet, która stała zaparkowana przed budynkiem. Kierowca gapił się prosto na nią. Jego twarz częściowo zasłaniały przepocona czapka z daszkiem i popękane ciemne okulary, ale i tak go poznała. A potem zobaczyła zbliżającego się do niej biegacza w kapturze nasuniętym na pochyloną głowę. Biegł prosto na nią i Kelly instynktownie dała krok do tyłu, żeby uniknąć zderzenia. Dopiero kiedy się z nią zrównał, zobaczyła w jego ręku elektryczny pistolet wysuwający się powoli w jej stronę. Biegacz wbił pręty pistoletu w jej klatkę piersiową, porażając ją prądem o napięciu siedemdziesięciu tysięcy woltów, a potem złapał wpół, gdy ugięły się pod nią nogi. Boczne drzwi furgonetki odsunęły się i na trotuar wyskoczył drugi mężczyzna w nasuniętej na twarz czarnej pończosze. Jason złapał Kelly za rękę, próbując ją ratować, ale drugi mężczyzna uderzył go w twarz i chłopiec upadł na ziemię. W pobliżu zdążyło się zatrzymać kilku gapiów, żaden z nich nie pośpieszył jednak z pomocą Kelly. Porywacze wrzucili ją do samochodu, Chevrolet ruszył z piskiem opon i po chwili zniknął. Dopiero wtedy jedna z kobiet podbiegła do Jasona. Chłopiec podniósł się z ziemi i zmierzył pogardliwym spojrzeniem stojących wokół niego dorosłych. Kelly została porwana i nikt nie próbował temu przeszkodzić. Z oczyma pełnymi łez wbiegł do budynku i popędził po schodach na drugie piętro. Zatrzymał się dopiero przy drzwiach mieszkania i zaczął walić w nie pięściami. - Jezu, co się stało? - zawołał Brennan, kiedy otworzył drzwi i zobaczył spuchnięty policzek chłopca. - Porwali Kelly! - zaszlochał Jason. - Próbowałem ich powstrzymać, stryjku, ale nie udało mi się. - Kto porwał Kelly? - Nie wiem. Biegacz... miał pistolet. Potem wrzucili ją do furgonetki i odjechali. Chciałem jej pomóc, stryjku, ale nie mogłem! Brennan wybiegł z mieszkania i skacząc po dwa stopnie naraz pognał po schodach. Otwierając oszklone drzwi na zewnątrz, zobaczył stojący na chodniku tłumek. - Czy ktoś widział, co się stało? - zawołał. W odpowiedzi odezwało się kilka głosów. Każdy z gapiów próbował zakrzyczeć pozostałych. - Cisza! - ryknął Brennan, po czym wskazał palcem mężczyznę, który stał najbliżej schodów. - Widział pan, co się wydarzyło? - Pewnie, że widziałem. To stało się tuż koło mnie - odparł facet, potrząsając z niedowierzaniem głową. - Zupełnie jak na filmie. Wszystko zdarzyło się tak szybko. Do diabła, nie sposób było cokolwiek zrobić. - Niech pan mi po prostu powie, co pan widział - warknął przez zaciśnięte zęby Brennan. W piersi wzbierało mu tyle różnych uczuć. Ból. Rozpacz. Frustracja. W tym momencie wszystko spychała jednak na dalszy plan wściekłość na tych ludzi, z których żaden nie próbował nawet pomóc Kelly. - Niech pan nie zapomni powtórzyć tego gliniarzom, kiedy tutaj przyjadą - mruknął, gdy facet skończył swoją relację. - Czy ktoś wezwał gliniarzy? - Ja wezwałem - rozległ się głos w tłumie. - Są w drodze. - Powiedzcie im, że jestem w mieszkaniu numer dziewiętnaście. Na drugim piętrze! - krzyknął i wrócił na górę. Jason siedział w salonie, trzymając się za obolały policzek. Brennan zawinął trochę lodu w ścierkę, ukląkł przy nim i delikatnie odsunął jego ręce od twarzy. - Przyciśnij to do policzka. Nie spuchnie ci tak bardzo. Daj, pokażę ci, jak to zrobić. - Jason syknął głośno, kiedy lód dotknął twarzy, a potem przytrzymał go drżącą ręką. - Broniąc Kelly, okazałeś wiele odwagi - powiedział mu Brennan. - Jestem z ciebie naprawdę dumny, synu. I wiem, że Kelly też będzie, kiedy się o tym dowie. - Dlaczego ją porwali, stryjku? - Nie mam pojęcia - odparł Brennan, po czym wyprostował się i podszedł do okna. Tłum przerzedził się trochę, lecz kilku gapiów wciąż stało przed domem. Nie było śladu policji. - Czy przyjrzałeś się dobrze któremuś z porywaczy? - zapytał, odwracając się od okna. - Widziałem kierowcę odpowiedział Jason. - Czy rozpoznałbyś go, gdybyś go ponownie zobaczył? - Chyba tak powiedział z wahaniem Jason. - Miał ciemne okulary i czapkę z daszkiem. - A inni? - Ten, który mnie uderzył, miał na twarzy czarną pończochę. A biegacz miał nasunięty kaptur i maskę na ustach. - Powinieneś chyba przejrzeć kilka fotografii na komisariacie. - Pojedziesz tam ze mną? - zapytał Jason. - Owszem. Sporządzę dla nich portret pamięciowy Kelly. - Brennan wziął do ręki przenośny telefon. - Muszę teraz zatelefonować. Będę w sypialni. Jeśli ktoś zapuka do drzwi, otwórz. To będą gliniarze. W komisariacie poinformowano go, że Lou Monks właśnie wyszedł. Brennan wystukał jego domowy numer i opowiedział mu, co się stało. - Caldwell? zapytał Monks, - wysłuchawszy całej opowieści. - To samo sobie w pierwszej chwili pomyślałem - odparł Brennan. - Ale teraz nie jestem tego wcale taki pewny. Jeśli Caldwell dowiedział się, że Secret Service depcze mu po piętach, co może zyskać, porywając Kelly? Dlaczego nie wycofać się lepiej z całej operacji? Nie, to nie ma sensu, Lou. - Jeśli nie Caldwell, to kto? - Najprawdopodobniej jakiś urażony dupek, którego posłałem kiedyś do pierdla i który pała teraz żądzą zemsty - odpowiedział Brennan. - Kelly jest w Nowym Jorku dopiero od wczoraj. Jak, do licha, zdążyli tak szybko zastawić na nią pułapkę? - Nie mam pojęcia, ale będę pierwszym, który się dowie, kiedy tylko dorwę w swoje ręce tych sukinsynów - warknął Brennan, siadając powoli na łóżku. - Niech to wszyscy diabli. Nigdy jeszcze nie czułem się tak bardzo bezradny. - Potrafię to zrozumieć - odparł Monks. - Co z dzisiejszym wieczorem? Czujesz się na siłach? - Chyba mnie znasz, Lou. Mamy do wykonania robotę. Spotykamy się o szóstej w hotelu. I postaraj się nie spóźnić. - A co z Jasonem? Kto się nim zaopiekuje, kiedy będziesz w hotelu? - Cholera... W ogóle o tym nie pomyślałem. - Poproszę Lisę, żeby posiedziała z nim w twoim mieszkaniu. Będzie się tam chyba lepiej czuł. - Być może będzie go musiała odebrać z komisariatu - stwierdził Brennan. - Chłopak dostanie tam do obejrzenia całą furę zdjęć i nie sądzę, żeby skończył przed moim wyjściem. Zabieram ze sobą smoking. Przebiorę się na miejscu. Rozległo się głośne pukanie do frontowych drzwi. - Muszę kończyć, Lou - powiedział Brennan. Przyszli gliniarze. Pierwszą rzeczą, z jakiej zdała sobie sprawę Kelly po odzyskaniu przytomności, było uporczywe łupanie w skroniach. Kiedy próbowała się ruszyć, silny ból przeszył jej bok. Przypomniała sobie zakapturzonego biegacza i elektryczny pistolet. Otworzyła oczy, ale dopiero po kilku sekundach jej wzrok przyzwyczaił się do otoczenia. Leżała na podłodze w małym nieumeblowanym pokoju. Naprzeciwko znajdowały się drzwi. W oknie wisiały dwie brudne jasnoniebieskie zasłony. Przez rozdarcie w jednej z nich padała smużka światła. Za oknem słyszała stłumione niewyraźne głosy, ale nie mogła wzywać pomocy: zalepili jej usta taśmą. Ręce miała skute kajdankami. Łączący obręcze łańcuszek obejmował biegnącą wzdłuż ściany zardzewiałą mrę. Kelly skrzywiła się z bólu, próbując usiąść. Nie miała pojęcia, gdzie się znajduje i dlaczego ją porwano. I to ją przerażało. Ale jeśli nauczyła się czegoś w ciągu dziesięciu twardych lat, spędzonych w Amazonii, to tego, jak ważne jest zachowanie wewnętrznej siły. Niech ją wszyscy diabli, jeśli pozwoli swoim porywaczom myśleć, że zmusili ją do uległości. Zgrzytając zębami z bólu, który rozrywał jej czaszkę, obróciła się twarzą do ściany, oparła o nią mocno stopy i zaczęła szarpać kajdankami, próbując wyrwać skorodowaną rurę z jej uchwytów. Drzwi otworzyły się na oścież. - Co ty, kurwa, wyprawiasz? - usłyszała za sobą głos. Ktoś złapał ją za ramię i odsunął od ściany. Przewróciła się na bok, ale kiedy próbowała usiąść, stopa mężczyzny wbiła się w jej ramię, przygważdżając ją do podłogi. - W tej chwili przestań, rozumiesz?! - wrzasnął. Miała wrażenie, że kilkanaście nie zsynchronizowanych ze sobą świdrów pneumatycznych wwiercało się jednocześnie w jej czaszkę. Chciała tylko jednego: żeby ustał ten potworny ból. Stopa podniosła się z jej ramienia, a potem czyjaś ręka złapała ją za kołnierz dresu i pomogła usiąść. Było ich dwóch, obaj mieli na twarzach czarne pończochy. Ten, który stał bliżej, ubrany był w podkoszulek bez rękawów i podarte dżinsy, drugi, stojący w drzwiach, w koszulę khaki i oliwkowe wojskowe spodnie. Ten bliższy ukucnął przy niej. - Jesteś naprawdę ładna, wiesz? - zapytał, gładząc ją po włosach. Odsunęła się gwałtownie i kopnęła go w udo. Facet roześmiał się. - I ostra dodał jego kolega. - Lubię, jak są ostre - odparł pierwszy z nieprzyjemnym uśmiechem i próbował wsadzić jej rękę pod dres. Jej stopa śmignęła do przodu niczym rozprężająca się sprężyna, trafiając go prosto w krocze. Facet wrzasnął z bólu i runął na podłogę, wciskając ręce między nogi. Drugi mężczyzna wybuchnął śmiechem. - Prawdziwa z ciebie dupa - mruknął. Miał zamiar podejść do kolegi, ale w tej samej chwili rozległo się pukanie do frontowych drzwi. Trzy razy. Przerwa. Dwa. Kolejna przerwa. I jeszcze dwa. Kelly zaczekała, aż obaj wyjdą do sąsiedniego pokoju, i ignorując łupanie w głowie zaczęła znowu szarpać kajdankami. Nagle ktoś złapał ją za włosy i pociągnął do tyłu. Zamarła z przerażenia, czując zimne pręty elektrycznego pistoletu, dotykające jej odsłoniętej szyi. - Szarpnij jeszcze raz tę rurę, dziwko, to dowiesz się, jak wygląda prawdziwy ból - syknął jej groźnie do ucha mężczyzna. - Zostaw ją w spokoju - odezwał się nowy głos. Facet odsunął pistolet od jej szyi i puścił włosy. - Przynieś strzykawkę rozkazał nowy. Kelly odwróciła się i przyjrzała stojącemu w progu mężczyźnie. Miał te same popękane ciemne okulary i czapkę z daszkiem, które włożył, kiedy widziała go za kierownicą furgonetki. Ale to jej nie zmyliło. Wiedziała, kim jest. Nie mogła tylko zrozumieć, dlaczego ją porwał. To nie miało sensu. Drugi mężczyzna wrócił do pokoju ze strzykawką. Kelly zaczęła wierzgać wściekle nogami, kiedy próbował złapać ją za ramię. - To tylko środek nasenny - oznajmił mężczyzna w ciemnych okularach. - Wyłączy cię na kilka godzin. Nic ci się nie stanie. - Kelly w dalszym ciągu nie pozwalała zbliżyć się do siebie jego koledze, kopiąc go, kiedy tylko znalazł się w zasięgu jej nóg. - Nie - zmuszaj nas, żebyśmy ponownie użyli elektrycznego pistoletu. Na pewno tego nie chcesz. Zamaskowany porywacz z pistoletem dał krok do przodu. Widziała po grymasie na jego twarzy, że ma wielką ochotę go użyć. Nie mogła z nimi wygrać. Miała do wyboru albo dalej walczyć, albo oszczędzić sobie bólu i pozwolić im zrobić zastrzyk. Zakładając, że to był rzeczywiście środek nasenny. Nie miała jednak powodu w to wątpić. Nie wiedziała, dlaczego ją porwali, ale było jasne, że chcą ją mieć żywą. Wewnętrzna siła jest czymś więcej niż tylko bezustannym stawianiem oporu. Polega również na tym, żeby zdawać sobie sprawę, kiedy trzeba pójść na kompromis. Kelly oparła się o ścianę i patrzyła obojętnym wzrokiem na igłę, która wbijała się w jej skórę. Zamknęła oczy i odprężyła się, zapadając powoli w odrętwienie. Przynajmniej przestanie mnie boleć ta cholerna głowa, pomyślała i straciła przytomność. Secret Service do spółki z nowojorską policją zablokowały wszystkie przecznice wokół hotelu Richmond. Postawiono również blokady na wszystkich drogach dojazdowych i miano je zlikwidować dopiero rankiem, kiedy hotel opuszczą dostojni goście. Na dachy pobliskich domów wysłano najlepszych policyjnych snajperów, a w okolicy kręcił się przez cały czas przynajmniej jeden helikopter. Policjantom strzegącym blokad powiedziano wyraźnie, żeby nie puszczali nikogo, kto nie ma ważnej przepustki, potwierdzonej rezerwacji hotelowej bądź też zaproszenia na obiad weteranów. Wszystkich zaopatrzono w listy gości, które miały służyć do dodatkowej weryfikacji. Nie mogło być mowy o żadnym błędzie. Sierżant z wielkim brzuchem zaczekał, aż samochód zatrzyma się przed drewnianą zaporą, po czym podszedł leniwie do drzwiczek. - Dobry wieczór - powiedział, wyciągając z kieszeni niebieskiej koszuli listę gości i w ogóle nie patrząc na kierowcę. - Widzę, że wciąż opychasz się smażoną kaszanką. - Sierżant zajrzał do środka samochodu i kiedy zobaczył w świetle latarki twarz kierowcy, zaskoczenie na jego twarzy ustąpiło miejsca rozbawieniu. Niech mnie kule biją. Ray Brennan. Dawno się nie widzieliśmy. - Od dnia, kiedy odszedłeś w zeszłym roku z czterdziestego komisariatu - odparł Brennan, podnosząc rękę, żeby osłonić oczy przed snopem światła. Możesz to zabrać z mojej twarzy? - Co cię tu sprowadza? - zapytał sierżant, zgasiwszy latarkę. Brennan pokazał mu swoją kartę identyfikacyjną. - Wchodzę w skład korpusu ochrony - powiedział. Znajdziesz moje nazwisko na jednej ze swoich list. Sierżant włączył ponownie latarkę, żeby sprawdzić listę. - Zgadza się, mam cię. Ciebie i Lou. Zapuściliście się daleko od domu. Dlaczego ściągają tu gliniarzy aż z południowego Bronxu? - To długa historia, Morty, a i tak nie mógłbym ci jej opowiedzieć - odparł Brennan. - To jak, puścisz mnie w końcu? Sierżant machnął do swoich ludzi, żeby przesunęli na bok zaporę, i Brennan podjechał pod hotel. Parkingowy wskazał mu wjazd do dwupoziomowego podziemnego garażu. Brennan znalazł miejsce na niższym poziomie, przypiął swoją kartę identyfikacyjną do kieszonki smokingu i ruszył do windy. Po obu stronach drzwi stało dwóch umundurowanych policjantów. Przyjrzeli się bacznie jego karcie, ale nic nie powiedzieli. Brennan wjechał na parter i dopiero tam został sprawdzony przez agenta Secret Service, który poprosił go o kartę, przesunął ją przez skaner i oddał z powrotem. - Na czym to polega? - zainteresował się Brennan, przypinając powtórnie do kieszonki plastikowy prostokącik. - Każda wydana członkowi ochrony karta ma wbudowany niewidoczny gołym okiem mikroprocesor - odparł agent. - Jest na nim wydrukowany numer seryjny. Ten na pańskiej karcie zgadza się z pańskim nazwiskiem. - A gdyby się nie zgodził? - Zostałby pan aresztowany i poddany przesłuchaniu - poinformował go agent i usunął się na bok. - Życzę miłego wieczoru, detektywie Brennan. - Miejmy nadzieję, że będzie miły - odpowiedział Brennan i ruszył na poszukiwanie Monksa. Znalazł go przy głównym wejściu, pogrążonego w rozmowie z dwoma agentami Secret Service. - Masz jakieś wiadomości o Kelly? - zapytał Monks, kiedy odeszli na bok. - Na razie nic. Próbowałem namówić Jasona do sporządzenia portretu pamięciowego kierowcy, lecz na niewiele to się zdało. Kiedy wychodziłem, wciąż oglądał zdjęcia. Ale nie robię sobie wielkich nadziei. - Kto prowadzi sprawę? - Nie znam go. Jerry Richards. Przed kilkoma miesiącami przeniesiono go do komisariatu siedemdziesiątego dziewiątego z wydziału zabójstw w Los Angeles. - Mnie też nic nie mówi to nazwisko - stwierdził Monks. - Co mu powiedziałeś o Kelly? - A co mu mogłem powiedzieć? Musiałem uważać, żeby nie zająknąć się na temat Caldwella i Dixona. Facet wziął mnie pewnie za kompletnego głąba. Za to bardzo dobrze potraktował Jasona i postawił straż przy moim mieszkaniu. Wiem, że ci dranie nie spróbują chyba porwać małego... mogli to przecież zrobić dziś po południu... ale mimo to czuję się trochę spokojniejszy. Richards powiedział, że odwiezie chłopca z powrotem. Lisa nie będzie musiała przynajmniej odbierać go z komisariatu. - Przed wyjściem z domu dałem jej zapasowy klucz do twojego mieszkania. - To urocze dziecko. - Ona ma dziewiętnaście lat, Ray. - Wciąż pamiętam ją jako dziesięcioletnią panienkę z warkoczykami - zadumał się Brennan. - Trudno uwierzyć, że tak szybko dorosła. - To my się zestarzeliśmy, przyjacielu - stwierdził Monks, po czym wskazał mu głową zbliżającego się szybkim krokiem Garretta. - Słyszałem o tym, co wydarzyło się dziś po południu - powiedział agent, zwracając się do Brennana. - Bardzo mi przykro. Wiem, że pana i Kelly łączy więcej niż bliska znajomość. Zdaję sobie sprawę, jak się pan w tej chwili czuje. Sądzi pan, że stoi za tym Caldwell? - Nie. - Wydaje się pan bardzo pewien tego, - Jak już powiedziałem w rozmowie z Lou, jeśli nawet Caldwell wie, że depczecie mu po piętach... a bardzo w to wątpię, chyba że ma jakiegoś wysoko postawionego informatora... co zdołałby osiągnąć, porywając ją? Nie, ja uważam, że to jakiś drań, którego wsadziłem kiedyś za kratki i który teraz chce się zemścić. Garrett wziął Brennana pod ramię i odprowadził go kilka kroków na bok. - Nie zdziwię się, jeśli zechce się pan dzisiaj zwolnić. Z pewnością ma pan co innego na głowie. - Powinien pan mieć o mnie lepsze zdanie - przerwał mu ostro Brennan. - Oczywiście, że martwię się o Kelly, ale mam tutaj do wykonania zadanie i może pan być pewien, że wypełnię je najlepiej, jak mogę. To oznacza stuprocentowe zaangażowanie. Jeśli jednak uważa pan, że będę wam tylko przeszkadzał, proszę nie owijać tego w bawełnę. - W porządku, w takim razie zabieramy się do roboty - powiedział Garrett. Dał znak Monksowi, żeby się do nich przyłączył, i wszyscy trzej ruszyli korytarzem prowadzącym do sal recepcyjnych. Przed wykrywaczem metali Garrett wręczył jednemu z agentów specjalnych swój przydziałowy pistolet SIG-Sauer P228, parabellum 9 milimetrów, a potem przeszedł przez bramkę i odebrał z powrotem broń. Brennan wyjął z kabury smitha wessona.357, przekazał go najbliżej stojącemu agentowi wraz z zegarkiem oraz kluczykami od samochodu i przeszedł przez wykrywacz, nie uruchamiając alarmu. Agenci przeszukali go, a potem zwrócili należące do niego przedmioty. Tej samej procedurze poddany został Monks. - Przez bramkę będą musieli przejść wszyscy goście. Zostaną także osobiście zrewidowani - powiedział Garrett. - Gdzie chce pan nas umieścić? - zapytał Brennan. - Właśnie tutaj - odparł Garrett. Wciąż jest pan jedyną osobą, która widziała na własne oczy Caldwella i Dixona. Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, żeby którykolwiek z nich mógł prześlizgnąć się przez kordon bezpieczeństwa, ale nie możemy ryzykować. Jeśli dotrą aż tutaj, oznacza to, że są w przebraniu... i to dobrym. Może pan ich nie poznać, ale oni rozpoznają pana. Będą wtedy wiedzieli, że na nich polujemy. Może ich to zbić z tropu, zmusić do przedwczesnego działania. Jeśli to zrobią, będziemy przygotowani. Nikt nie ma prawa znaleźć się tutaj bez oficjalnego zaproszenia. Przed ich wysłaniem przez Biały Dom każde nazwisko na liście gości było osobiście sprawdzane przez naszego zastępcę dyrektora, - Może spróbują przebrać się za kelnerów - zasugerował Monks. - Niemożliwe. Wszyscy kelnerzy należą do stałego personelu, podobnie jak pracownicy kuchni. Wszyscy zostali gruntownie sprawdzeni i dostali karty wstępu. Tylnych drzwi do kuchni pilnuje dwóch mundurowych. Kolejnych dwóch stoi przy wyjściu przeciwpożarowym. Nie chodzi tylko o zamknięcie dostępu z zewnątrz, ale o zatrzymanie personelu w środku, to znaczy w kuchni i sali recepcyjnej w ciągu całego wieczoru. Jedynym wyjątkiem będą kelnerzy, którzy obsługują pokoje na górze, ale postawiliśmy już przy służbowej windzie człowieka, który pilnuje, żeby nikt nie upoważniony nie dostał się do kuchni z któregokolwiek piętra. - Wygląda na to, że teren jest szczelnie obstawiony - stwierdził Brennan, kiwając z uznaniem głową. - To standardowa procedura - odparł rzeczowym tonem Garrett, po czym wręczył Brennanowi i Monksowi dwa miniaturowe radiotelefony, które leżały na stoliku obok bramki wykrywacza metalu. - Domyślam się, że wiecie, jak to działa. - Owszem - mruknął Brennan, wpinając mikrofon w klapę smokingu. - Wszystkie radiotelefony oprócz mojego nastawione są na tę samą częstotliwość, ale tylko mój otrzymuje sygnał: tak więc cała łączność musi odbywać się za moim pośrednictwem. To ja będę oceniał rozwój sytuacji i przekazywał wam instrukcje. W ten sposób unikniemy zamieszania. - Garrett zerknął na zegarek. Było piętnaście minut po szóstej. - Wiceprezydent wraz z małżonką powinien przybyć tutaj w ciągu pół godziny. Pierwsi goście pojawią się o siódmej. Muszę was teraz pożegnać. Zostało mi jeszcze parę spraw do załatwienia. Odezwijcie się, gdyby coś się działo. - Miejmy nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby - dodał Monks. - Nie byłbym takim optymistą - zauważył Brennan. Garrett przyglądał mu się przez kilka sekund, a potem ruszył w stronę drzwi na końcu korytarza. Caldwell zaparkował furgonetkę w słabo oświetlonej alejce przy Lexington Avenue, niedaleko skrzyżowania ze Wschodnią Pięćdziesiątą Czwartą, trzy przecznice od hotelu. Zgasił silnik i światła, po czym otworzył wewnętrzne drzwiczki za kabiną i przeszedł do tylnej części furgonetki. Stał tam czternastocalowy telewizor Sony zaopatrzony w antenę odbiorczą ze wzmacniaczem oraz magnetowid tej samej marki. Caldwell włączył telewizor ekran był czarny i taki miał pozostać aż do chwili, gdy Dixon uruchomi miniaturową kamerę. Nagranie zamachu było pomysłem Caldwella film miał stanowić najważniejszy punkt w trakcie pertraktacji z przyszłymi klientami. Za milion dolarów będą chcieli czegoś więcej niż tylko zapewnień, że jego plan jest niezawodny. Cóż lepiej od taśmy wideo mogło zaświadczyć o jego kwalifikacjach? Zadzwonił przenośny telefon i Caldwell natychmiast go odebrał. - Taksówka Noonana zbliża się do blokady drogowej przy skrzyżowaniu Piątej Alei i Zachodniej Pięćdziesiątej Czwartej - oznajmił głos w słuchawce. - Powinien być w hotelu za pięć minut. Caldwell rozłączył się bez słowa. Noonan był śledzony od chwili, gdy wyjechał ze swego domu w Hoboken. Agent, który skręcił w bok, nie dojeżdżając do samej blokady, wykonał powierzone mu zadanie. Reszta należała do Dixona. Caldwell wyjął z kieszeni pilota i położył go ostrożnie na telewizorze. A potem zadzwonił do Dixona znajdującego się w hotelu. - Jeszcze pięć minut. Caldwell nie powiedział nic więcej. Dixon odłożył słuchawkę. Odwracając się od okna, zobaczył swoje odbicie w stojącym w kącie dużym lustrze. Był ubrany tak samo jak rano, kiedy przybył do hotelu. Wtedy podszył się pod dyrektora firmy w Dallas, teraz był właścicielem agencji przewozowej. Secret Service nie miała szansy go sprawdzić; cały personel agencji został zwolniony do domu o piątej po południu. Będzie po prostu kolejną twarzą w tłumie. Podszedł do szafy, zdjął z wieszaka swój smoking i włożył go. W podszewkę klapy wszyta była szerokokątna miniaturowa kamera z obiektywem tak małym, że mieścił się między włóknami materiału. Wszystkie jej części były z plastiku, dzięki czemu nie mógł jej wykryć detektor metalu. Dixon przesunął palcami po klapie. Kamery nie sposób było wyczuć. Pociągnął za plastikowy przewód pod klapą i włączył ją. Był gotów do wyjścia. Wyszedł z pokoju, ruszył korytarzem do windy i nacisnął przycisk. Przyjechała pusta. - Dobry wieczór - odezwał się nagrany na taśmie kobiecy głos. - Proszę podać piętro, na które życzy pan się udać. - Parter powiedział Dixon. - Parter. Dziękuję. Po kilku sekundach winda dotarła do celu. - Życzę przyjemnego wieczoru - odezwał się głos, kiedy rozsunęły się drzwi. - Z całą pewnością będzie przyjemny - odparł Dixon, po czym przeciął foyer, usiadł w jednym ze stojących w hallu foteli i zaczął obserwować wejście, w którym miał się pojawić Noonan. Po chwili zjawił się przy nim kelner i zapytał, czy ma ochotę zamówić coś w barze. Dixon potrząsnął głową i kelner odszedł. Krótko potem w oszklonych drzwiach pojawiła się korpulentna sylwetka Clive’a Noonana. Policjant poprosił go o zaproszenie, Noonan pokazał mu je i wpuszczono go do środka. Dixon wstał z fotela i ruszył w ślad za nim w stronę korytarza, w którym grupka gości czekała w kolejce do kontroli. Obaj stanęli na jej końcu. Wtedy właśnie Dixon zobaczył Brennana, który przyglądał się bacznie wszystkim gościom przechodzącym przez bramkę detektora. Jego obecność specjalnie go nie zdziwiła. Caldwell uprzedził go, że detektyw będzie na bankiecie. Nie spędzało mu to snu z powiek... aż do tej chwili. Chociaż starał się zachować zimną krew, widok Brennana wyprowadził go z równowagi. Nie miał się czego obawiać tak przynajmniej zapewniał go Caldwell. Jego charakteryzacja była dobra. Ale czy dość dobra, żeby oszukać Brennana? - Pan też jest sam? - odezwał się Noonan. Dixon odwrócił się do niego. - Niestety tak - odparł, przerzucając się bez wysiłku na teksaski akcent. Zdziwiło go, jak łatwo potrafi udawać kogoś innego przy tak rozdygotanych nerwach. - Może posadzą nas przy tym samym stole - powiedział Noonan, podając mu rękę. - Clive Noonan. Dwudziesta Piąta Dywizja Piechoty. - Dywizja wiceprezydenta - odparł Dixon. - Służył pan razem z nim? - Pod nim - poprawił go Noonan. - Byłem tylko szeregowcem. On był oficerem. Dixon zerknął na Brennana. Nie wiedział, czy ten gliniarz już mu się przyjrzał. Miał nadzieję, że tak. Oznaczałoby to, że nie został rozpoznany. Facet nie stałby spokojnie w miejscu, gdyby mnie poznał, uspokajał siebie. Nie uda mu się, na litość boską. Widział mnie tylko przez chwilę. - Nie usłyszałem pańskiego nazwiska, kolego - powiedział Noonan. - Jordan. Miles Jordan - Dixon podał nazwisko, które widniało na jego zaproszeniu. - Z jakiej jednostki? - nie dawał mu spokoju Noonan. - Dwudziesta Dywizja Kawalerii Powietrznej. Siły Specjalne. Noonan gwizdnął pod nosem. - Zielone Berety? Na pewno daliście niezłego łupnia Wietnamczykom. - Jasne. - Ma pan akcent z Południa, prawda? - Z Houston - odparł Dixon. - Zamieszkałem tam przed kilku laty. - Podoba się panu u nas w Nowym Jorku? Dixon uśmiechnął się z przymusem. Paplanina Noonana stawała się irytująca, pocieszał się jednak, że nie będzie musiał jej długo znosić. Jego oczy ponownie spoczęły na Brennanie. Zastanawiał się, jak długo gliniarz mógł się na niego gapić, kiedy poczuł na ramieniu rękę Noonana. - Dobrze się pan czuje? - zainteresował się grubas. - Tak. - Zna pan tego faceta? - zapytał Noonan, wskazując palcem Brennana. Dixon miał ochotę strącić z ramienia rękę tego idioty, zanim ściągnie na nich uwagę ochroniarzy. Na szczęście Brennana zasłaniała teraz stojąca przed nimi para. - Przypomina po prostu trochę mojego brata - mruknął, wypowiadając pierwszą myśl, która przyszła mu do głowy, - Zginął w Wietnamie. Byliśmy ze sobą bardzo blisko związani. - Przykro mi - stwierdził Noonan ze współczuciem w głosie. - To było dawno temu - odparł Dixon, wzruszając ramionami. Obaj przez jakiś czas milczeli. - Zaraz nasza kolej - odezwał się Noonan, kiedy stojąca przed nim para znalazła się na początku kolejki. Dixon miał ochotę spojrzeć na Brennana. Sprawdzić, czy na jego twarzy pojawiło się choćby najmniejsze podejrzenie. Trzymał jednak nerwy na wodzy i unikał kontaktu wzrokowego. Para przed nim przeszła przez punkt kontrolny. Nadeszła jego kolej. Pokazał zaproszenie agentowi specjalnemu i jego nazwisko zostało odszukane na liście gości. Zapytano, czy ma przy sobie jakieś metalowe przedmioty, i poproszono o zdjęcie zegarka. Dixon położył go na stole razem z wyjętymi z kieszeni kluczykami i przeszedł przez bramkę. Serce biło mu jak młotem. Alarm nie odezwał się. Poddano go osobistej rewizji i odetchnął z ulgą, kiedy sprawdzający go agent nie zauważył kamery. Wkładając z powrotem na rękę zegarek, obejrzał się na innych gości i pozwolił, żeby jego oczy spoczęły na chwilę na Brennanie. Detektyw patrzył prosto na niego. Dixon poczuł, jak ściska go w żołądku, ale całą siłą woli powstrzymał się, żeby nie uciec w bok wzrokiem: mogło to świadczyć o nieczystym sumieniu. Po chwili zerknął na zegarek i zapiął jego metalowy zamek. - Życzy pan sobie drinka? - odezwał się ktoś z boku. Dixon odwrócił się i zobaczył kelnera trzymającego tacę z szampanem i sokiem pomarańczowym. Wiedział, że powinien wypić sok, ale górę wzięło w nim upodobanie do alkoholu i poczęstował się kieliszkiem szampana. Wypił łyk i zerknął ukradkiem przez krawędź kieliszka na Brennana. Detektyw już na niego nie patrzył. Dixon przytknął ponownie skraj kieliszka do ust i lekko się uśmiechnął. Wszystko szło zgodnie z planem. - Nie mogę przez to przejść - oświadczył Noonan. - Jeśli nie zgodzi się pan poddać kontroli... - agent specjalny przerwał na chwilę, żeby sprawdzić jego nazwisko na liście gości - nie będzie pan mógł uczestniczyć w bankiecie, panie Noonan. - Nie chodzi o to, że nie chcę - wyjaśnił Noonan ale, że nie mogę. Zakazał mi doktor. Mam stymulator serca. Powiedziano mi, że taki wykrywacz może zakłócić częstotliwość. Niech pan zobaczy, mogę pokazać szwy. - Nie tutaj - rzucił szybko agent, kiedy Noonan zaczął rozpinać koszulę. - Będzie pan musiał poddać się dokładnej kontroli osobistej w jednej z pustych sal recepcyjnych. Przykro mi, ale to jedyne wyjście, które zostaje panu w tych okolicznościach. - Nie ma problemu, jeśli tylko spotkam się ponownie z wiceprezydentem - oświadczył wesoło Noonan. - Był moim dowódcą w Wietnamie. Ciekawe, czy mnie jeszcze pamięta. - Na pewno - uspokoił go agent. Wiedział, że asystenci wiceprezydenta przekazali mu krótkie informacje na temat wszystkich gości, którzy służyli razem z nim w Wietnamie. Do rewizji osobistej oddelegowano innego członka ochrony i Noonana odprowadzono na bok. - Uparty facet - powiedział Monks, kiedy Noonan zniknął wraz z agentem w bocznej sali. - Owszem - odparł machinalnie Brennan, nie spuszczając z oczu gości oczekujących w kolejce. - W dalszym ciągu nic? - Brennan potrząsnął głową. - To mógł być każdy z kilkunastu facetów, których tu dziś widziałem. Poza tym nie sądzę, żeby przyszli tu obaj. To byłoby zbyt ryzykowne. Jeśli Caldwell jest choć w połowie tak sprytny, jak myślę, do brudnej roboty wyznaczył Dixona. - Myślisz, że spróbują coś wykręcić dziś wieczorem, prawda? - Będą musieli najpierw... - zaczął Brennan i nagle urwał. - Co się stało? zapytał Monks. - Żadnej odpowiedzi. - Ray? - To on, Lou - szepnął Brennan. - Kto? Dixon? Brennan nie odpowiedział. Zamiast tego włączył zainstalowany w klapie mikrofon i pochylił głowę, żeby przybliżyć usta do urządzenia. - Garrett, tu Brennan. Niech pan tu zaraz przyjdzie! Żadnych pytań, proszę tu przyjść! - powiedział i rozłączył się. - Co się, do jasnej cholery, dzieje? - zapytał Monks. Ponownie nie doczekał się odpowiedzi. A potem zobaczył Garretta maszerującego ku nim raźnym krokiem, wymijającego innych gości. - Co jest? - zapytał krótko agent. - Facet stoi trzeci od końca w kolejce - powiedział Brennan, - Koło pięćdziesiątki. Siwiejące włosy. Jego żona ma niebieską wieczorową suknię. Widzi go pan? - Naturalnie - odparł Garrett. - To Jackson Frain, zastępca dyrektora Secret Service. Przyleciał z wiceprezydentem i jego świtą. O co panu chodzi? - Zastępca dyrektora Secret Service? - zapytał z niedowierzaniem Brennan. - Chyba mówię wyraźnie - mruknął poirytowany Garrett. - Może jednak powie mi pan, do diabła, o co chodzi. - To ten facet, który spotkał się z Caldwellem na ranczu w Amazonii - oświadczył Brennan, nie spuszczając z oczu Fraina. - Jesteś pewien? - zapytał Monks. - Oczywiście - warknął Brennan. Kilka osób zaskoczonych podniesionym tonem jego głosu odwróciło się w ich stronę. - Oczywiście, że jestem pewien powtórzył ciszej. Widziałem, jak wysiadł z samolotu i podał rękę Caldwellowi. Potem Dixon odwiózł ich obu na farmę. To on. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. - Zaczekajcie tutaj - rzucił Garrett, po czym ominął wykrywacz metalu i podszedł do Fraina. - Miło cię widzieć. Chip oświadczył przyjaznym tonem zastępca dyrektora, podając mu rękę. - Garrett uścisnął ją i ukłonił się grzecznie żonie Fraina. - Czy mogę zamienić z panem kilka słów, panie dyrektorze? - Wal śmiało. - Na osobności. Frain wyczuł napięcie w głosie Garretta i położył lekko dłoń na ramieniu żony. - Przepraszam, kochanie. Obowiązki służbowe. Wrócę najszybciej, jak będę mógł. - Możemy porozmawiać w jednej z pustych sal, panie dyrektorze - powiedział Garrett. Chciał ponownie obejść bramkę detektora, ale został zatrzymany przez jednego z własnych ludzi. - Wie pan, że nie mogę panu pozwolić - oznajmił agent. Garrett miał ochotę pokazać mu, kto tu rządzi, ale po chwili się zmitygował. Facet wykonywał po prostu rozkazy, które wydał mu przed kilku godzinami. Oddał pistolet i przeszedł przez bramkę. Frain, który nie miał przy sobie broni, przeszedł za nim, nie uruchamiając alarmu. Garrett zaprowadził go do najbliższych drzwi, otworzył je i zaprosił gestem do środka. Kiedy zapalił światło i odwrócił się, żeby zamknąć drzwi, zobaczył obok siebie Brennana. - Sam się tym zajmę - powiedział oschle. - Nie. Zajmiemy się tym obaj - odparł Brennan i zamknął za sobą drzwi. - Kto to jest? zapytał Frain. - Detektyw Ray Brennan z nowojorskiej policji - poinformował Garrett. Frain skinął wyniośle głową Brennanowi. - W porządku, Chip, wyduś z siebie w końcu, o co chodzi. Domyślam się, że to coś poważnego, w przeciwnym razie nie bawiłbyś się w te całe podchody. Co masz? - Brał pan ostatnio udział w konferencji w Caracas, prawda, panie dyrektorze? - zapytał Garrett. - Owszem - odparł Frain, marszcząc brwi. - Czy nie poleciał pan stamtąd przypadkiem do Brazylii? - Nie wiem, do czego... - Niech pan po prostu odpowie na pytanie! - przerwał mu Garrett. - Czy poleciał pan, czy nie poleciał do Brazylii w trakcie trwania konferencji? - Jak śmiesz się do mnie tak odzywać? - zagrzmiał Frain. - A teraz, wybaczcie panowie, ale czeka na mnie żona. - Będzie się musiała do tego przyzwyczaić - odezwał się Brennan i jego ręka powędrowała pod smoking. Nie wyciągnął broni, ta interwencja powstrzymała jednak Fraina przed wyjściem. - Nie wiem, co w ciebie wstąpiło, Chip, lecz powiem ci, że będziesz miał szczęście, jeśli po dzisiejszym dniu nie wylecisz na zbity łeb ze służby - stwierdził zastępca dyrektora, piorunując wzrokiem Garretta. - W zaistniałych okolicznościach gotów jestem podjąć to ryzyko - oświadczył Garrett. - Czy będzie pan teraz łaskaw odpowiedzieć na zadane przeze mnie pytanie, panie dyrektorze? I niech pan pamięta, że wystarczy jeden telefon, żeby sprawdzić, czy mówi pan prawdę. - Owszem, poleciałem do Brazylii - odparł poirytowanym tonem Frain, - Mieliśmy jeden dzień wolny. Chciałem się trochę przewietrzyć. Amerykański ambasador pożyczył mi swój prywatny odrzutowiec. Wszystko było załatwione legalnie, mogę cię zapewnić. Na pewno nie doszło do nadużycia własności rządowej, jeśli to właśnie insynuujesz. - Dokąd pan poleciał? - zapytał Garrett, ignorując jego uwagę. - Do Amazonii. Zawsze chciałem ją zobaczyć. - Gdzie pan wylądował? - Uzupełniałem dwukrotnie paliwo w Manaus. Pierwszy raz po przylocie, a potem zanim odlecieliśmy z powrotem do Caracas. Wszystko można sprawdzić na lotnisku w Manaus. - Nie lądował pan nigdzie indziej? - Powiedziałem ci już, że lądowałem tylko dwa razy - oznajmił podenerwowanym tonem Frain. - Zapomniał pan o lądowaniu na ranczu Lamara Zandera, gdzie spotkał się pan z Tomem Caldwellem - wtrącił Brennan. W oczach Fraina pojawił się na krótki moment błysk niedowierzania. - Nie mam pojęcia, o czym pan mówi? - odparł drżącym głosem. - Widziałem, jak spotkał się pan z Caldwellem i Dixonem. Mogę nawet powiedzieć, jak był pan wtedy ubrany. Popielaty garnitur. Jasnoniebieska koszula rozpięta pod szyją. Dixon odwiózł pana na farmę białym mercedesem. - Brennan wiedział, że ma teraz przewagę, i postanowił zablefować. Zdawał sobie sprawę, że może to się łatwo obrócić przeciwko niemu, ale Frain był wyraźnie roztrzęsiony i warto było wbić ostatni gwóźdź do jego trumny. - Pamiętam również numer umieszczony na kadłubie samolotu. Czy chce pan, żebyśmy zadzwonili do Caracas i zapytali, jaki jest numer prywatnego odrzutowca ambasadora? Krew odpłynęła z twarzy Fraina, zanim jeszcze Brennan skończył zdanie. Wiedział, że detektyw nie mógł tego zmyślić. Musiał tam być. - W tej chwili interesuje mnie wyłącznie uchronienie wiceprezydenta przed zamachem - powiedział Garrett. Czy Caldwell znajduje się na terenie hotelu? - Milczenie. A Dixon? - Milczenie. - Może pan albo ułatwić, albo utrudnić życie swojej rodzinie. Pańska córka jest na drugim roku prawa w Yale, nieprawdaż? I z tego, co mi wiadomo, całkiem dobrze sobie radzi. A żona prowadzi jedną z najbardziej ekskluzywnych catering firms w Waszyngtonie, Z jej usług korzystają wszyscy wybitni politycy. Niech pan sobie wyobrazi, co się z nimi stanie, kiedy wiadomość o tym, co pan zrobił, znajdzie się na pierwszych stronach gazet w całym kraju. Ale jeżeli ten zamach jest dla pana ważniejszy niż los własnej rodziny, proszę bardzo. Mam tylko nadzieję, że żona i córka zdołają panu wybaczyć, zanim zostanie pan stracony. Egzekucja z użyciem śmiertelnego zastrzyku. Taka jest teraz kara za zabójstwo pierwszego stopnia w stanie Nowy Jork. - Dixon już tu jest - wyjąkał Frain, przesuwając drżącą dłonią po twarzy. - Ale zmienił powierzchowność. Nie mam pojęcia, jak wygląda. Przysięgam. - W jaki sposób ma zamiar zabić wiceprezydenta? - zapytał Garrett. - On go nie zabije - odparł Frain. - Zrobi to Caldwell za pomocą nadajnika radiowego. Nie ma go w hotelu. Nie wiem, gdzie jest. Nie chciał mi tego zdradzić. - Za pomocą nadajnika? - zdziwił się Brennan. - Co to jest? Jakaś zdalnie sterowana bomba? - Można tak powiedzieć - zgodził się Frain. - Niech pan mówi dalej - ponaglił go Garrett. - Najpierw muszę uzyskać pewne gwarancje - oznajmił Frain. Próbował się stawiać, ale w jego głosie nie słychać było woli walki. - Biorąc pod uwagę, że w przypadku zgonu wiceprezydenta wyląduje pan w celi śmierci, nie wydaje mi się, aby mógł pan żądać jakichkolwiek gwarancji - zauważył lodowatym tonem Garrett. - Proponuję, żeby powiedział nam pan wszystko, co wie, zanim będzie za późno. Zapędzony w ślepą uliczkę, Frain wyjaśnił, w jaki sposób ma zostać przeprowadzony zamach. - Kto ma to urządzenie? - zapytał Garrett, kierując się do drzwi. - Nazywa się Clive Noonan odparł Frain. - Wiem który to - rzucił Brennan. - Kilka minut temu widziałem go przy bramce detektora. - W takim razie niech pan odszuka tego mężczyznę i postara się go odizolować - polecił Garrett. - Trzeba to zrobić dyskretnie. Jeśli inni goście zorientują się, co się dzieje, może wybuchnąć panika. Brennan wyszedł na korytarz i ruszył prosto do sali, w której rewidowano Noonana. Była pusta. - Co jest grane? - zapytał, podchodząc do niego, Monks. - Musimy znaleźć tego faceta ze stymulatorem serca. Pamiętasz go? - Jasne - Monks zmarszczył czoło. - Nie powiesz mi chyba, że to był Dixon? - Nie - stwierdził Brennan. - Nie mam teraz czasu na wyjaśnienia. Jeśli go znajdziesz, zabierz go do najbliższego pustego pomieszczenia i zostaw tam. Potem skontaktuj się z Garrettem. Cokolwiek się stanie, nie przebywaj z nim razem dłużej, niż to absolutnie konieczne. Monks nie bardzo rozumiał, o co chodzi, ale wiedział, że wszystkiego dowie się później. Brennan ruszył do sali jadalnej, w której wiceprezydent wraz z małżonką witali przybywających gości. Jeśli nie znajdzie tam Noonana, to może przechwyci go, zanim ten dotrze do wyznaczonego celu. Miał ochotę puścić się biegiem, odpychając na bok każdego, kto stanie mu na drodze, ale opanował się, przypomniawszy sobie ostrzeżenie Garretta, żeby starać się nie wywoływać paniki. Rozglądał się na wszystkie strony, szukając Noonana. Nigdzie go nie widział. Gdzie on, do diab ła, się podział? W korytarzu nie było zbyt wielu gości. Może poszedł do łazienki? Łatwo byłoby go tam odizolować. Natychmiast przeklął się w duchu za to, że wyprzedza wydarzenia. Przede wszystkim musi znaleźć Noonana. Nagle go zobaczył. Częściowo zasłonięty przez innych gości, którzy czekali przy wejściu, Noonan zerkał zza drzwi niczym szykujące psikusa dziecko. A potem zniknął. Brennan widział dwóch roześmianych mężczyzn, którzy stali na końcu krótkiej kolejki do sali jadalnej, i kobietę biorącą kieliszek szampana od kelnera. Miał wrażenie, że ogląda ich w zwolnionym tempie. Nie było dźwięku. A potem mężczyźni przestali się śmiać. Wpatrywali się w niego rozszerzonymi oczyma. Wpatrywali się w niego wszyscy goście. Kelner zatoczył się do tyłu, taca wypadła mu z dłoni i kieliszki runęły na dywan. Cisza została zmącona. Ktoś krzyczał głośno do agenta specjalnego, który dawał Noonanowi znak, że może przywitać się z wiceprezydentem. I wtedy Brennan zorientował się, że to on... że to on krzyczał. Goście reagowali na jego zachowanie. To on potrącił kelnera. Dobiegł do drzwi, przy których zaalarmowany przez niego agent stanął już między Noonanem i wiceprezydentem. Widział jednak, że wciąż stoją dość blisko, by gaz okazał się skuteczny. Rzucił się na Noonana, zbijając go z nóg, a potem przycisnął twarzą do podłogi, wiedząc, że w wypadku gdy Caldwell uruchomi urządzenie, gaz zostanie częściowo wchłonięty przez ciało grubasa. Po chwili usłyszał krzyk Garretta. Agent wołał do swoich ludzi, żeby zabrali wiceprezydenta i jego małżonkę w bezpieczne miejsce. Specjalni agenci otoczyli parę i wyprowadzili ją do kuchni. Brennan poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Ktoś ściągnął go z Noonana, który leżał na podłodze. A potem usłyszał stłumioną eksplozję, kiedy zdetonowane zostało urządzenie umieszczone w klatce piersiowej grubasa. W tym momencie zdążył już wstrzymać oddech i turlał się po podłodze. Musiał uciec jak najdalej od ciała. Umknąć przed zabójczym gazem. Po chwili poczuł na sobie kolejne ręce, które go zatrzymały. Próbował im się rozpaczliwie wyrwać. Musiał uciec jak najdalej od ciała. - Niech pan przestanie się szarpać, na litość boską! - To był głos Garretta. - Jest pan bezpieczny. - Czy wiceprezydentowi nic się nie stało? - Nic. Brennan spojrzał na leżące przy wejściu do jadalni nieruchome ciało Noonana. Wyciekająca spod niego krew tworzyła coraz szerszą kałużę na jasnoniebieskim dywanie. - Biedny sukinsyn. Nie miał najmniejszej szansy - mruknął. - Przed zdetonowaniem bomby udało nam się wyprowadzić innych gości - poinformował go Garrett. - W suficie nad drzwiami jest zainstalowany wentylator. Powinien wchłonąć większość gazu. Nagle rozległ się kobiecy krzyk. Goście rozpierzchli się w popłochu. Na środku sali stał mężczyzna z smithem wessonem przy głowie Monksa. Brennan nie rozpoznał go, ale wiedział, że to musi być Dixon. Z tyłu mierzyło do niego z pistoletów czterech agentów specjalnych. Garrett dał znak, żeby zabrano gości w miejsce, gdzie nie mogło im się stać nic złego. - Każ im rzucić broń na podłogę, Brennan - zawołał Dixon, przyciskając mocniej lufę rewolweru do skroni Monksa. Wypluł już z ust wkładki i wyraźny akcent z Alabamy potwierdził podejrzenia Brennana. Mimo to nigdy by nie zgadł, że ma do czynienia z Dixonem. Charakteryzacja była doskonała. - Nikt nie rzuci broni na podłogę, Dixon! Świetnie o tym wiesz! - odkrzyknął. - Gra skończona. Odłóż broń. - Pierdolę was! - warknął Dixon. - Nie zdołasz stąd wyjść z zakładnikiem - oznajmił Brennan. - To niemożliwe. Masz przed sobą dwie opcje. Albo wyjdziesz stąd w kajdankach, albo wyjedziesz w plastikowym worku. Wybór należy do ciebie, Dixon. - Jeśli odłożysz broń, możemy się jeszcze dogadać - dodał Garrett. - Możesz nam wydać Caldwella i powiedzieć wszystko, co wiesz o operacji. Gwarantuję, że odbije się to korzystnie na twoim wyroku. - Noonan nie żyje - odparł Dixon. - To wystarczy, żebym dostał czapę. - Powiedziałem, że możemy się jeszcze dogadać - powtórzył chłodno Garrett. - Bądź rozsądny i odłóż broń. - Jeśli nawet nie skażą mnie na śmierć, i tak grozi mi co najmniej dwadzieścia pięć lat. Pierdolę to. Brennan ma rację. Mam tylko dwa wyjścia. Wybieram plastikowy worek. Dixon pchnął silnie Monksa w plecy, kierując go w stronę Brennana, a potem wsadził sobie lufę rewolweru do ust i strzelił. Jeden z agentów specjalnych dopełnił formalności, sprawdzając puls. Po chwili spojrzał na Garretta i pokręcił głową. - Dopóki nie wydam zezwolenia, nie wpuszczajcie tutaj nikogo z prasy - polecił Garrett. - Chcę, żeby przekazano to wszystkim mundurowym przy blokadach dróg. Zapowiedzcie, że jeśli któryś puści parę z ust, osobiście dopilnuję, by o szóstej rano wszyscy znaleźli się na służbie. Wykonać. Kiedy pierwszy agent oddalił się, rozkazał drugiemu: - Żaden z gości nie może opuścić hotelu. Postaw dodatkowych ludzi przy głównym wejściu i dopilnuj, żeby nie likwidowano posterunku na korytarzu. Nie chcę, by kręcił się tu ktoś nieupoważniony. Dotyczy to również personelu hotelu. - Tak jest - odparł agent i odszedł, żeby wykonać rozkazy. - Jak to się stało? - zapytał Garrett, zwracając się do Monksa. - Facet wpadł w panikę wyjaśnił Lou. Przecisnął się przez tłum i próbował wrócić do hallu. Chciałem go zatrzymać, ale rąbnął mnie w żebra, a potem sięgnął pod mój smoking i wyjął z kabury rewolwer. - Frain jest teraz jedyną osobą, która łączy nas z Caldwellem - stwierdził Garrett. - Gdzie on może być? rzucił Brennan. - Tam, gdzie go zostawiłem. Pilnuje go dwóch ludzi. - Gdzie chce go pan zabrać? - To twoje miasto, Brennan. Miałem nadzieję, że pan mi to powie. W jakieś spokojne miejsce. Nie chcę, żeby jego aresztowanie zostało publicznie ujawnione, dopóki nie porozumiem się z moimi zwierzchnikami i nie dowiem, jak chcą to rozegrać. - Może zabierzemy go do komendy policji w Centrum Miejskim? - zaproponował Monks. - Unikniemy dzięki temu reporterów, którzy kręcą się przy posterunkach. - Potrafi pan to załatwić? - zapytał Garrett. - Zadzwonię w parę miejsc, zobaczę, czy mi się uda - odparł Monks. - Niech pan skorzysta z mojego przenośnego telefonu, Monks. - Garrett wyjął z kieszeni aparat i podał policjantowi. Brennan i Garrett wrócili do sali, w której przetrzymywany był Frain. Zastępca dyrektora siedział w pustym pomieszczeniu, z rękoma na kolanach i spuszczoną głową. Przy drzwiach stali dwaj agenci. Garrett kazał im wyjść. - Chciałbym go jeszcze zapytać o Kelly powiedział Brennan. Tak, wiem, sam stwierdziłem, że wątpię, czy Caldwell maczał palce w tym porwaniu... i w dalszym ciągu tak sądzę, ale nie zaszkodzi zapytać. - Dobrze, niech pan pyta. Brennan podszedł do Fraina. - Czy pan albo Caldwell kazaliście porwać dziś po południu Kelly McBride? Frain podniósł głowę po raz pierwszy, odkąd weszli do pokoju. - Nie wiedziałem nawet, że została porwana. I na pewno nie wydałem takiego polecenia. Wątpię także, czy zrobił to Caldwell. Rozmawiałem z nim może godzinę temu i nie wspomniał o czymś takim. Co miałby przez to osiągnąć? Drzwi otworzyły się i do środka zajrzał Monks. - Dostałem zgodę na przewiezienie Fraina do komendy - poinformował ich. - Doskonale - ucieszył się Garrett. - Czy możemy dostać w tym celu nieoznakowany samochód policyjny? - Jasne odparł Monks. Gdzie ma na nas czekać? - W podziemnym garażu - rzucił Garrett, po czym wziął Fraina pod ramię i zmusił go, żeby wstał z krzesła. - Proszę zabrać go na korytarz, Monks, i zaczekać tam na nas. Chcę zamienić kilka słów z Brennanem. Na osobności. Kiedy za Frainem zamknęły się drzwi, zwrócił się do detektywa. - Pański szybki refleks ocalił dzisiaj życie wiceprezydentowi. Ponieważ jutro rano wraca do Waszyngtonu, chcę zapytać, czy pragnie pan, byśmy go o tym poinformowali. Osobiście panu wtedy podziękuje. Jestem pewien, że będzie chciał to zrobić. - Zabawne, nie? - mruknął Brennan. - Poglądy tego człowieka budzą we mnie odrazę. Mimo to ryzykowałem własne życie, żeby go ocalić. Kto wie, może uratowałem przyszłego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Mogę tylko mieć nadzieję, że nie popełniłem właśnie najgorszego błędu w moim życiu. Co się tyczy spotkania z nim twarzą w twarz, myślę, że zna pan już moją odpowiedź. Rozległo się pukanie do drzwi i pojawiła się w nich głowa Monksa. - Samochód czeka w garażu. - Niech pan zabierze Fraina na dół, Brennan, i zaczeka tam na mnie. Zaraz do pana dołączę. Pan, Monks, niech zostanie tutaj. Zaraz przyjdzie do nas Frank Lewis. Po moim wyjściu on przejmuje dowództwo. - Co robimy w sprawie Caldwella? - zapytał Monks, kiedy dwaj agenci specjalni i Brennan wyprowadzili Fraina. - Nie możemy nic zrobić, póki go nie znajdziemy. Ale sądzę, że Frain go wyda, jeśli tylko zaproponujemy odpowiednią cenę. Garrett odwrócił się w stronę mężczyzny, który przeszedł przez kordon Secret Service i podążał ku nim szybkim krokiem. - A oto i Frank. Chodź, przedstawię cię... - Dlaczego tak długo zwlekałem...? Caldwell nie pamiętał, ile razy zadał już sobie w myśli to pytanie. I zawsze odpowiadał na nie w ten sam sposób. Skąd mógł wiedzieć, że Brennan dopadnie Noonana? Nic na to nie wskazywało. Winę za to ponosił Dixon. Stał w odpowiednim miejscu, naprzeciwko drzwi, przy których wiceprezydent i jego żona witali gości. Sądząc po sposobie, w jaki Brennan zwalił z nóg Noonana, musiał go wcześniej widzieć. Kamera jednak uchwyciła to zbyt późno. W tym momencie Noonan leżał już na brzuchu, a wiceprezydent wraz z małżonką znaleźli się poza zasięgiem działania gazu. Wtedy właśnie Dixon wpadł w panikę. Nie miało to zresztą większego znaczenia. Caldwell wątpił, czy jego podwładnemu udałoby się uciec, gdyby nawet zamach zakończył się sukcesem. Ale Dixon od początku przeznaczony był na straty. Podobnie jak Noonan. Nie wahał się go zabić. Tylko w ten sposób można było uchronić urządzenie przed dostaniem się w niepowołane ręce. Zamach nie powiódł się, ale nie była to jeszcze katastrofa. Miał za granicą wpływowych znajomych, którzy zapewnią mu schronienie. Będzie tam mógł przegrupować siły, korzystając z pieniędzy pobieranych z konta, które Zander otworzył na ich potrzeby podczas pobytu w Amazonii. Zarezerwował już sobie bilet do Amsterdamu, gdzie miał się z nim spotkać jeden z jego łączników. Samolot odlatywał za dwie godziny. Całą działalność można będzie zacząć od nowa. Wyłączył telewizor i magnetowid i odryglował drzwi. Kiedy jednak otworzył je, żeby wejść z powrotem do szoferki, zobaczył, że wyjazd z alejki blokuje policyjny samochód. Z drugiej strony zamykał ją ceglany mur. Znalazł się w potrzasku. W pierwszej chwili pomyślał, że władze wpadły na jego trop. Ale to było niemożliwe. Jedynym człowiekiem, który wiedział, że tu jest, był Dixon. A Dixon nie żył. Gdyby nawet zdradził, w co bardzo wątpił, wtedy z pewnością zamknęliby cały teren i zaatakowali furgonetkę. Albo przynajmniej wezwali go, żeby się poddał. A jednak nie mógł się zdecydować. Czy lepiej nie ruszać się z miejsca, ryzykując spóźnienie na samolot do Amsterdamu? Czy też poprosić policjantów, żeby przejechali kilka jardów dalej? Było jeszcze trzecie wyjście, ale mógł z niego skorzystać tylko wtedy, gdyby zawiodły inne: zabić policjantów i samemu przesunąć ich samochód. Miał rewolwer przymocowany do fotela kierowcy, strzały zaalarmowałyby jednak kręcących się w pobliżu innych funkcjonariuszy. Najlepiej było postępować dyplomatycznie. Los chciał widocznie inaczej. Drzwiczki od strony pasażera otworzyły się, z samochodu wysiadł policjant i wsunął pałkę do futerału przy pasie. Kierowca wysiadł także i obaj ruszyli w stronę furgonetki. Caldwell usiadł na fotelu kierowcy i zaryglował drzwi. Alejka była słabo oświetlona i dopiero kiedy policjanci znaleźli się kilka jardów od furgonetki, spostrzegł, że kierowca jest kobietą. Atrakcyjną i zgrabną. Jej partner był wysoki i miał ospowatą twarz. Caldwell otworzył szybę i uśmiechnął się do policjantki. - Dobry wieczór pani. Jakiś problem? 256 - Już nie - odparła, wyjmując zza pleców zaopatrzony w tłumik samopowtarzalny pistolet SIG-Sauer P228. Caldwell sięgnął rozpaczliwym gestem po przymocowany do fotela rewolwer, ale zanim zdążył go odpiąć, został trafiony. - Strzał w dziesiątkę, partnerko - pochwalił ją mężczyzna, po czym otworzył drzwiczki i sprawdził puls. Stwierdziwszy zgon, przeszukał kieszenie Caldwella i znalazł kluczyki do furgonetki. Oddał je kobiecie, po czym odsunął wewnętrzne drzwiczki, złapał Caldwella pod pachy i wciągnął go do tylnej części samochodu. Kiedy kładł go na podłodze, tylne drzwi otworzyły się od zewnątrz. Kobieta wskoczyła zgrabnie do środka, położyła swoją broń obok Caldwella i wyjęła taśmę z magnetowidu. - Porzucę samochód policyjny na Bronksie oznajmiła. - Rano zostanie z niego tylko wypalony szkielet. Ty pozbądź się Caldwella i furgonetki. Pamiętaj, że ma zniknąć bez śladu. - Zostaw to mnie - odparł z lodowatym uśmiechem. - Spotkamy się w hotelu, no... o dziesiątej - powiedziała, zerknąwszy na zegarek. Myślę, że mają dobrą kuchnię. Jestem głodna jak wilk. - Jutro będziemy z powrotem w Waszyngtonie - stwierdził facet, wyskakując za nią z furgonetki. - Nie mogę się już doczekać. Tęsknię za dzieciakami. - Wyjechałeś przecież tylko na kilka dni - mruknęła, zamykając drzwi i oddając mu kluczyki. - Jestem domatorem. Cóż na to mogę poradzić? - oświadczył, siadając za kierownicą. - Do zobaczenia w hotelu - rzuciła i pogwizdując cicho pod nosem zawróciła do stojącego u wylotu alejki samochodu policyjnego. - Caldwell nie żyje. Frain siedział w pokoju przesłuchań na siódmym piętrze nowej komendy policji w Centrum Miejskim. Dwa stojące naprzeciwko niego krzesła były puste. Garrett stał przy ekspresie do kawy, szykując nowy napar, a Brennan przy oknie, z rozpiętym kołnierzykiem u koszuli. Niewygodną muszkę schował do kieszeni spodni. Patrzył na rozciągającą się w dole betonową płytę Police Plaża. Trochę wyżej mógł zobaczyć oświetlone dachy oddalonego o kilka przecznic zespołu sądów przy Foley Square. Bywał tam częstym gościem zwłaszcza w „Grobowcu”, jak nazywano budynek sądu kryminalnego. Słysząc słowa Fraina, odwrócił się od okna, ale Garrett odezwał się pierwszy: - Nie żyje? powtórzył. Nie rozumiem. - Na samym początku uzgodniono, że operacja ograniczy się tylko do zabicia wiceprezydenta - wyjaśnił Frain. - Ale Caldwell nie dotrzymał umowy. Chciał działać dalej na własną rękę, a wolny strzelec pracujący dla czystego zysku był nam w tej sytuacji najmniej potrzebny. Zdecydowano więc, że bez względu na to, co się dziś wydarzy, Caldwell zostanie usunięty, nim zdąży zaoferować swoje usługi innym. Nie wiem, co stanie się z ciałem, ale na pewno nie zostanie odnalezione. - Skąd wiedzieliście, że miał zamiar się usamodzielnić? - zapytał Brennan, siadając na swoim krześle. - Odkrył to Dixon. Był moimi uszami i oczyma w obozie Caldwella. Ten ostatni oczywiście nic o tym nie wiedział. Uważał Dixona za graniczny przypadek psychopatii. Dixon miał swoje grzeszki, nikt temu nie przeczy, ale był o wiele sprytniejszy, niż wydawało się Caldwellowi. Wątpię, czy Caldwell byłby zadowolony, gdyby wiedział, że Dixon go szpieguje. - Kto zabił Caldwella? - ciągnął Brennan. - Nie mogę wam tego powiedzieć. Ci ludzie wykonywali tylko rozkazy. - Skąd pan jest taki pewien, że Caldwell już nie żyje? Nie kontaktował się pan z nimi od momentu, kiedy pana aresztowaliśmy. - Po przyjeździe tutaj miałem prawo do jednej rozmowy telefonicznej - odparł z uśmiechem Frain. - Na razie nie potrzebuję adwokata. - Sprytne - stwierdził Garrett, stawiając filiżankę kawy przed Frainem. - Przypuszczam także, że gdybyśmy chcieli sprawdzić numer, okazałoby się, że dzwonił pan do którejś z budek telefonicznych w śródmieściu. - Obok stacji metra przy Wschodniej Pięćdziesiątej Trzeciej - przyznał Frain. - Ale jestem pewien, że i tak to sprawdzicie. Garrett podał Bromianowi kawę, po czym podsunął sobie krzesło i usiadł obok niego. - Kim naprawdę byli Caldwell i Dixon? - zapytał. - Ich prawdziwe nazwiska nic panu nie powiedzą. Caldwell był wyższym oficerem Sił Specjalnych. Weteranem wojny w zatoce. Dixon służył kiedyś w piechocie morskiej. - W którymś momencie będzie pan musiał ujawnić ich nazwiska - zauważył Brennan. Frain wzruszył lekceważąco ramionami. Brennana zdumiewała zmiana, jaka w nim zaszła. W hotelu był przegrany i załamany, ale teraz odzyskał pewność siebie, a wraz z nią pojawiła się arogancja i bezczelność. Śmiał im się w twarz. Udaremnili co prawda zamach, ale Frain wodził ich teraz za nos. Zwłaszcza Garretta, który przez cały czas informował go o rozwoju sytuacji, pozwalając na kontrposunięcia, które osłaniały innych spiskowców. Garrett może i nie ponosił za to winy, ale Brennan miał wrażenie, że jego zwierzchnicy w Secret Service popatrzą na to inaczej. Jeśli biurokratom w Waszyngtonie będzie potrzebny kozioł ofiarny, przydzielą prawdopodobnie tę rolę Garrettowi. Chyba że uda mu się wykaraskać z coraz trudniejszej sytuacji... - Czy za tym wszystkim stał Zander? - zapytał Garrett. Frain roześmiał się cicho, po czym wziął do ręki polistyrenową filiżankę i wypił łyk kawy. - Zander dostarczał pieniędzy, nic więcej. Wiadomo było, że występował przeciwko bigoteryjnej prawicy w Partii Republikańskiej. Uznałem, że będzie idealnym kandydatem na sfinansowanie całego projektu. Był również moim bliskim przyjacielem, wiedziałem więc, że jeśli nawet nie zgodzi się nam pomóc, na pewno nie powie nic, żeby zapobiec operacji. Jak się okazało, bardzo chętnie wyłożył pieniądze. - Nam? - powtórzył podejrzliwie Brennan. - Ja byłem tylko pośrednikiem. Spisek zawiązała grupa liberalnych senatorów na Kapitelu już w kilka dni po wyborze prezydenta. On sam nie miał z tym nic wspólnego. Chcę to wyraźnie podkreślić. Prezydent nie wiedział o planach zamordowania wiceprezydenta. Żeby zrozumieć, jakie były motywy tej akcji, musicie cofnąć się do kampanii wyborczej. Jak zapewne dobrze wiecie, prezydenta popierał przede wszystkim środek i lewe skrzydło partii. Nie miał jednak zbyt wielu zwolenników z prawej strony. A w ciągu ostatnich dziesięciu lat republikańska prawica znacznie się wzmocniła. Bez jej głosów nigdy nie zostałby oficjalnym kandydatem na stanowisko prezydenta w wyścigu przeciwko demokratom. Dlatego musiał zawrzeć alians z obecnym wiceprezydentem. Wielu analityków twierdziło w tamtym czasie, że było to sprytne posunięcie, ale ich zdania nie podzielała partyjna większość. Najbardziej obawiano się, że w razie śmierci prezydenta rządy obejmie automatycznie wiceprezydent i do władzy dojdzie skrajna prawica. Podobnie jak moi koledzy zawsze uważałem, że należy od dzielić religię od polityki. Ci fanatycy nie mają prawa narzucać całemu społeczeństwu poglądów mniejszości. A z pewnością by to zrobili, gdyby udało im się wejść do Białego Domu. Caldwellowi, który zajmował się w Siłach Specjalnych bronią bakteriologiczną i miał w tej dziedzinie duże doświadczenie, zlecono opracowanie metody, która odwróciłaby wszelkie podejrzenia od działaczy partii. Stymulator serca był jego pomysłem. W tym momencie poproszono o pomoc kardiologa, osobistego lekarza Zandera. Współpracując ze sobą, skonstruowali prototyp, który poddany został intensywnym testom w Amazonii. - Testowali go na Indianach? - zapytał z oburzeniem Brennan. - Tylko w ten sposób można było udoskonalić urządzenie - odparł spokojnie Frain. - Miejsce, w którym dokonywano eksperymentów, zostało starannie wybrane. Indianie stale giną w dżungli i nikt nie odnajduje ich ciał. Wiedzieliśmy, że nie wzbudzimy żadnych podejrzeń, w każdym razie nie u miejscowych władz. I tylko to nas interesowało. Caldwell mógł całkowicie bezkarnie prowadzić eksperymenty na Indianach. To był idealny układ. - Ty sukinsynu - warknął Brennan, zrywając się na nogi, ale zanim zdążył coś zrobić, Garrett chwycił go za rękę. - Dosyć tego! - upomniał go. - Albo pan siądzie i będzie się zachowywał jak człowiek, albo proszę wyjść z pokoju. Brennan przeczesał palcami włosy i walnął pięścią w biurko. W końcu zajął niechętnie z powrotem swoje miejsce. - Przykro mi, jeśli pana uraziłem, panie Brennan - oświadczył nieporuszony specjalnie jego wybuchem Frain. - Chodzi po prostu o to, że przyszłość kraju znaczy dla mnie o wiele więcej niż życie kilku dzikich. Najwyraźniej nie podziela pan jednak mojego zdania. - Którzy senatorowie planowali zabójstwo? - zapytał Garrett. - Podam ich nazwiska wyłącznie prezydentowi. Nikomu więcej. - Niech pan słucha... - Nie. Tym razem załatwimy to inaczej - stwierdził Frain, przerywając Garrettowi gestem dłoni. - Do tej pory zgodnie z wami współpracowałem. Ale nazwiska spiskowców są ostatnim asem, jaki mam w rękawie. I zamierzam jak najlepiej go wykorzystać. - Niech pan nie oczekuje żadnych specjalnych względów ze strony prezydenta - odparł Garrett. - Nie nazywałbym tego względami, raczej propozycją. Chcę mieć wolne od podsłuchu połączenie z Białym Domem i możność prywatnej rozmowy. Garrett wstał z krzesła. - Jeśli pan pozwoli, chciałbym tu z nim zostać - powiedział Brennan. W oczach agenta pojawiło się wahanie. - Czego się pan obawia? Że po pana wyjściu go znokautuję? Garrett wyszedł bez słowa z pokoju. Brennan wyłączył magnetofon, pochylił się do przodu i oparł dłonie o stół. - Mam jeszcze jedno pytanie, które jest dla mnie o wiele ważniejsze niż całe to polityczne gówno. Poza protokołem. Co przytrafiło się mojemu bratu? I w jaki sposób dał się wmieszać w to wszystko? - Z tego, co słyszałem, koroner uznał jego śmierć za nieszczęśliwy wypadek. - Co pan chce przez to powiedzieć? Że pan nie wie... czy nie chce mówić? - Skontaktował się z nim podobno jeden ze współpracowników Caldwella. Ktoś, kto brał udział w eksperymentach. Zaproponował pańskiemu bratu, że w zamian za pewną sumę pieniędzy poinformuje go o tym, co dzieje się na ranczu. Spotkali się dwukrotnie i Donald wszedł w posiadanie wysoce obciążających nas informacji. Wtedy właśnie Caldwell dowiedział się o zdradzie. Informator wyruszył na trzecie spotkanie z Donaldem, ale tym razem szli za nim Caldwell i Dixon. Pański brat wymknął się z zasadzki. Wysłano za nim pościg z psami. W końcu wpadł w potrzask i próbował uciekać. Skacząc do rzeki, zranił się w głowę. Więc w gruncie rzeczy koroner wcale się nie mylił. To był rzeczywiście nieszczęśliwy wypadek. W pokoju zapadła cisza, którą przerwał dopiero Garrett. - Rozmawiałem z Białym Domem - oznajmił, stając w drzwiach. - Prezydent zgodził się z panem rozmawiać. Ale ostrzegam, żeby nie próbował pan żadnych sztuczek. - Prezydent zorientuje się, że mówię prawdę, kiedy podam mu nazwiska - stwierdził Frain, - Myślę, że już teraz wie, kim mogą być konspiratorzy. Garrett dał znak Brennanowi, żeby podszedł do drzwi. - Może pan już wracać do domu - powiedział półgłosem. - Nie ma powodu pana dłużej zatrzymywać. Zadzwonię po powrocie do Waszyngtonu. Dobrze się pan dzisiaj spisał. Dziękuję - dodał, podając mu rękę. - Może nawet zbyt dobrze - odparł Brennan i odwzajemnił uścisk. - Niewykluczone - mruknął Garrett, odprowadzając wzrokiem idącego do windy detektywa. Ku zaskoczeniu Brennana w domu czekał na niego Lou Monks, siedząc na kanapie. - Gdzie jest Lisa? - zapytał, rzucając smoking na najbliższy fotel. - Kazałem jej wracać do domu - wyjaśnił Monks. - Jutro rano musi wcześnie wstać. Jedzie na kilka dni na obóz z koleżankami z pracy. - Kiedy tu przyjechałeś? - Mniej więcej pół godziny temu. W hotelu nie miałem nic do roboty. Wszystkim zajęła się Secret Service. Byłem zbyt podekscytowany, żeby wracać do domu. Pomyślałem sobie, że dobrze mi zrobi, jeśli przez chwilę pobędę sam. - I dobrze ci zrobiło? - zapytał Brennan. - Chyba tak - - odparł Monks i pochylił się do przodu, opierając ręce na kolanach. Jestem gliniarzem od ponad trzydziestu lat. Nie pamiętam, ile razy brałem udział w odbijaniu zakładników. Ale teraz po raz pierwszy to ja byłem zakładnikiem. Po raz pierwszy ktoś przystawił mi broń do głowy. I powiem ci, Ray, że o mało nie zesrałem się ze strachu. Myślałem, że umrę. Czasami zastanawiam się... - Czy to wszystko jest tego warte? - dokończył za niego Brennan. - A jest? - zapytał Monks, wpatrując się zadumanym wzrokiem w dywan. - Marilyn suszy mi od pewnego czasu głowę, żebym odszedł na wcześniejszą emeryturę. Nigdy nie podobało jej się zbytnio to, że jestem gliniarzem. Powtarzałem jej zawsze, że ludzie tacy jak ty są dla mnie drugą rodziną i że odchodząc na emeryturę, rozstawałbym się z cząstką samego siebie. Ale po tym, co zdarzyło się dziś wieczorem, mam wrażenie, że w mojej argumentacji tkwi błąd, że ważniejsza jest jednak moja prawdziwa rodzina: Marilyn i dziewczęta. Ruth mówi, że chce się zaręczyć. Za rok albo dwa wyjdzie za mąż. Chcę odprowadzić ją do ołtarza i chcę widzieć, jak dojrzewają moje wnuki. A dzisiaj myślałem, że to mnie ominie. - Rozumiem, co czujesz - stwierdził Brennan. - Mam te wątpliwości od pewnego czasu. Zawsze odsuwałem je na bok, lecz dzisiejszy wieczór je potwierdził. Teraz, kiedy się nad tym chwilę zastanowiłem, widzę, że muszę zdecydować, co chcę robić w przyszłości. - Może powinieneś porozmawiać z psychologiem? - Nie chcę, żeby jakiś dupek mówił mi, co mam robić. Nie, to jest sprawa, którą muszę rozstrzygnąć samodzielnie. To moja rodzina. I moja przyszłość. - Monks wstał z kanapy. - Będę już leciał. Marilyn dowiedziała się pewnie, co się stało, z telewizji, a to oznacza, że usłyszę dzisiaj normalne kazanie: o tym, jak bardzo się o mnie boi, dlaczego nie załatwię sobie spokojnej roboty za biurkiem albo w ogóle nie odejdę ze służby i nie zatrudnię się jako konsultant od spraw bezpieczeństwa. Słyszałem to tak często, że znam chyba cały tekst na pamięć. Więc im szybciej będziemy to mieli za sobą, tym szybciej będę mógł pójść do łóżka. - Mówi to tylko dlatego, że się o ciebie troszczy, Lou - przypomniał mu Brennan. - Wiem. Wolałbym, aby znalazła inny sposób, w jaki mogłaby to okazać. Naprawdę. Brennan odprowadził swojego partnera do drzwi. - Dziękuję, że zaopiekowałeś się dzieciakiem, Lou. - Nie sprawiał żadnego kłopotu. Lisa powiedziała, że poszedł spać koło ósmej. Po jej wyjściu zajrzałem do niego raz albo dwa. Spał jak suseł, zaciskając w rękach piłkę. Nie zabrałem mu jej, bojąc się, że go obudzę. Brennan uśmiechnął się i otworzył drzwi. - Przekaż moje podziękowania Lisie, dobrze? Wyślę jej jakieś kwiaty. - Na pewno się ucieszy, zwłaszcza kiedy się dowie, że to od ciebie. Ale poczekaj z tym parę dni. Jak już powiedziałem, wyjeżdża teraz na obóz. Do zobaczenia jutro. Brennan zamknął drzwi za Monksem, poczęstował się zimnym piwem z lodówki i usiadł w swoim ulubionym fotelu w salonie. Chociaż okno było zamknięte, słyszał przytłumione dźwięki muzyki, dobiegające z jednego z położonych w pobliżu nocnych klubów. Były dziwnie krzepiące. Muzyka miała w sobie życie. A z życiem przychodziła nadzieja... Miał wrażenie, że otworzyły się nagle wrota jego podświadomości, uwalniając wszystkie obawy i troski, które na kilka godzin zupełnie od siebie odsunął. Nie zrobił tego dobrowolnie, lecz z konieczności. Tylko w ten sposób zapominając o własnych uczuciach mógł należycie wypełniać swoje zawodowe obowiązki. Próbował sobie wmówić, że właśnie czegoś takiego oczekiwała od niego Kelly. Ale to wcale nie złagodziło bólu. I poczucia winy. Wiedział, że miałby do siebie o wiele większe pretensje, gdyby wiceprezydent zginął z powodu jego nieuwagi. Gdyby zaczął rozmyślać o Kelly, nie zauważyłby i nie rozpoznał Fraina i zamach mógł dojść do skutku. Czy zdołałby to sobie kiedykolwiek wybaczyć? Wszystkie te spekulacje zepchnęła jednak na dalszy plan wszechogarniająca frustracja i bezradność: Kelly była gdzieś niedaleko, przerażona i osamotniona, a on nie mógł nic zrobić, żeby jej pomóc. Chodziło o coś więcej: nie potrafił zapomnieć, że nie było go, kiedy go najbardziej potrzebowała. Dlaczego sam nie poszedł do sklepu? Jasne, nie mógł wiedzieć, co wydarzy się dzisiaj po południu... ale to była tylko wymówka. A wymówki starczają za odpowiedź tylko na krótką metę. Nie ma co się oszukiwać: zawiódł ją. I jeśli teraz stanie się jej coś złego... Nie przyjmował tego do wiadomości. Sięgnął po swoje piwo. Zapowiadała się długa noc... Kiedy obudził go dzwonek telefonu, natychmiast pomyślał o Kelly. Siedział w swoim ulubionym fotelu przy oknie. Bolały go plecy i kark. Nie zważając na to, wyprostował się i podniósł do ucha słuchawkę. - Halo? - Brennan? Kto mówi? zapytał. - Chip Garrett. Brennan osunął się w dół w fotelu, stłumił ziewnięcie i spojrzał na ścienny zegar. - Jest siódma rano, Garrett. Dlaczego, do diabła, dzwoni pan o takiej zakazanej godzinie? - Musimy porozmawiać. - O czym? - Zaszły pewne nowe wydarzenia, nic więcej nie mogę powiedzieć przez telefon. Chcę pogadać z panem osobiście... zanim usłyszy pan o tym w radiu albo przeczyta w gazecie. Myślę, że jestem to panu winien, Brennan. Ale nie mam zbyt wiele czasu. Jeszcze przed południem muszę wracać do Waszyngtonu. Czy mogę wpaść do pana do domu? - Jasne odparł Brennan, masując kark czubkami palców. - Domyślam się, że pan wie, gdzie mieszkam, Garrett? - My wiemy wszystko. - W takim razie powinien pan również wiedzieć, Garrett, że skończyło mi się mleko. Mógłby pan kupić po drodze karton? W słuchawce zapadła cisza. Brennan odłożył ją i poszedł się umyć. W sypialni włożył dżinsy i świeży podkoszulek. Wychodząc z powrotem do salonu, zobaczył leżącą na nocnej szafce złotą bransoletkę Kelly. Może obluzowała się. pomyślał, i spadła jej z ręki. Więc dlaczego nie założyła jej z powrotem, tak jak to zawsze robiła? A może zdjęła ją celowo? Może chciała zacząć nowe życie? Pogładził palcami jej T-shirt. który ułożyła schludnie i zostawiła na poduszce po swojej stronie łóżka. Po swojej stronie łóżka? To brzmiało tak naturalnie. Stanowiła teraz część jego życia. Nie wyobrażał sobie bez niej... Odsunął od siebie tę myśl wiedząc, dokąd go ona zaprowadzi. Wrócił do salonu, rozsiadł się na kanapie i nastawił telewizor na CNN. Zaproszeni do studia dyskutanci analizowali właśnie reperkusje nieudanego zamachu na wiceprezydenta. Oprócz prowadzącego w debacie uczestniczyły dwie osoby: wykładowca nauk politycznych z Princeton i szanowany powszechnie polityk z prawicowo-chrześcijańskiej koalicji. Brennan wyłączył pilotem telewizor i w tej samej chwili usłyszał pukanie. Podszedł do drzwi i zerknął przez wizjer. To był Garrett. Otworzył drzwi i zaprosił go gestem do środka. - Mleko - oznajmił agent, podając karton Brennanowi. - Chodźmy do kuchni. Nie chcę obudzić chłopca. Garrett ruszył w ślad za Brennanem do kuchni, ale zamiast wejść do środka stanął w progu z rękoma w kieszeniach. - Nie ma pan żadnych wiadomości o Kelly? - Nie. I nie przyszedł pan chyba, żeby o niej mówić - stwierdził Brennan. - Przejdźmy do rzeczy. - Frain nie żyje. - Co się stało? - Wczoraj wieczorem zmarł na atak serca w swoim hotelowym apartamencie. - Dlaczego zwolniono go z aresztu? - W ogóle nie przebywał w areszcie - odparł Garrett. - Przynajmniej oficjalnie. - Nie rozumiem... - Brennan umilkł na chwilę. - Oczywiście. Atak serca wywołany przez cyjanowodór. Mam rację? - Tak - potwierdził Garrett. - Przy jego zwłokach leżała mała szklana fiolka podobna do tej, która znajdowała się w urządzeniu wszczepionym Noonanowi. - Skąd ją wziął? - Nosił ją przez cały czas przy sobie. - To chyba ma coś wspólnego z jego wczorajszym telefonem do Białego Domu? - Wygląda na to, że zaproponował prezydentowi umowę. Nazwiska konspiratorów w zamian za wyłączenie własnego nazwiska z dochodzenia. Tylko w ten sposób mógł uratować przed hańbą swoją rodzinę. - Więc jego własna śmierć stanowiła element umowy? - Była jej podstawą - odparł Garrett. - Wiedział, że jest skończony. Obchodził go wyłącznie los rodziny. - A prezydent zgodził się na te warunki? - Z tego, co do mnie dotarło, nie od razu. Nie kontaktowałem się z prezydentem. Rozmawiałem z jednym z jego asystentów, który poinformował mnie, że prezydent zgodził się zawrzeć umowę dopiero po skonsultowaniu się z dyrektorami Secret Service i CIA. - Jakie działania podejmie się w stosunku do innych spiskowców? - zapytał Brennan. - W ciągu kilku następnych dni prezydent odbędzie z nimi dyskretne rozmowy. Jest ich razem sześciu. Da im do wyboru rezygnację z fotela senatorskiego do końca roku bądź też ujawnienie ich roli w zamachu i publiczną dyskredytację. Przekona się pan, że wybiorą to pierwsze. - Innymi słowy, sprawa zostanie zatuszowana - stwierdził z przekąsem Brennan. - Nazwałbym to raczej minimalizacją szkód. Na zdrowy rozum to całkiem sensowne rozwiązanie. Gdyby spisek wyszedł kiedykolwiek na jaw, najbardziej poszkodowaną osobą stałby się sam prezydent. Mogłoby to go zupełnie pogrążyć i wtedy w Gabinecie Owalnym znalazłby się jego zastępca. Nawet gdybyśmy stawili czoło burzy, jego pozycja uległaby osłabieniu. - Ile na ten temat dowie się wiceprezydent? - Nic. Będzie wiedział tylko to, co przeczyta w gazetach. - To znaczy? - drążył dalej Brennan, kiedy Garrett umilkł. - Że Dixon i Noonan współpracowali ze sobą. Noonan przemycił mały ładunek wybuchowy przez kordon bezpieczeństwa i chciał zdetonować go w bezpośredniej bliskości wiceprezydenta. To miała być misja samobójcza. Kiedy spisek został odkryty, Noonan popełnił samobójstwo, chcąc uniknąć śledztwa. Nie będzie żadnej wzmianki o cyjanowodorze ani o urządzeniu wszczepionym w klatkę piersiową. Co do Dixona, jego samobójstwo zostanie przedstawione dokładnie tak, jak się odbyło. W ciągu kilku następnych dni ma być ujawniona dokumentacja wiążąca obu mężczyzn ze skrajnie prawicowymi organizacjami białych suprematystów. Dixon był członkiem Aryan Nations w Idaho i to uwiarygodni dodatkowo całą historię. Suprematyści zaprzeczą oczywiście, by mieli z tym coś wspólnego, ale wymowa dokumentów będzie trudna do obalenia. To jeszcze bardziej pognębi ich w oczach opinii publicznej. - Jakie miejsce zajmuje w tym wszystkim Caldwell? - Nie zajmuje żadnego. Nie żyje. - A kardiolog? - Wczoraj wieczorem odleciał do Amsterdamu razem z żoną, która jest psychiatrą i również brała udział w eksperymentach na ranczu. CIA jest na ich tropie. - Co zrobią, kiedy ich złapią? Sprowadzą ich z powrotem do Ameryki, żeby mogli produkować te urządzenia dla CIA? - zapytał zbulwersowany Brennan. - Naprawdę nie wiem - odparł Garrett. - I nie powinno mnie to obchodzić. Pana też. - Czy to groźba? - Stwierdzenie faktu. Przyszedłem tutaj, żeby powiedzieć panu prawdę, zanim gazety opublikują okrojoną wersję wydarzeń. Uważałem, że jestem panu to winien. Dyrektor Secret Service nie był tego wcale taki pewien. Musiałem go długo przekonywać, zanim pozwolił mi przyjść tutaj dzisiaj rano - Garrett wpatrywał się przez chwilę zamyślonym wzrokiem w podłogę. - Nie podoba mi się to tak samo jak panu. Ale jeśli pokaże mi pan inny sposób, w jaki można ochronić prezydenta i nie dopuścić wiceprezydenta do Gabinetu Owalnego, z radością przekażę go ważniakom w Waszyngtonie. - Zostawiam to wam, chłopcy. Macie do tego wrodzony talent. - Ja nie brałem w tym udziału - mruknął Garrett. - Jestem tylko pionkiem, podobnie jak pan. Zacząłem się czegoś domyślać, kiedy kazano mi zwolnić Fraina. „Nie zadawaj pytań. Po prostu zrób to”. Takie otrzymałem rozkazy. Dopiero po samobójstwie Fraina zapoznano mnie ze szczegółami. I zrobiono to, ponieważ zagroziłem, że jeśli nie dowiem się, co jest grane, podejmę działania na własną rękę. - Ale pan tego nie zrobi, prawda? - Żeby doprowadzić do ustąpienia prezydenta? - Garrett potrząsnął głową. - Wiedzą, że nigdy bym się na to nie zdecydował. Za bardzo go szanuję. - A dlaczego ja miałbym nie ujawnić tej afery? - zapytał prowokacyjnie Brennan. - Nie wierzę, żeby pan to zrobił. A gdyby nawet pan spróbował, nic pan nie zdziała. Niech pan mi wierzy, Biały Dom wszechstronnie się zabezpieczył. To byłoby pańskie słowo przeciwko ich słowu. - A Lou Monks? Ile on wie? - Bardzo mało. Może mu pan przekazać to, co pana zdaniem powinien wiedzieć. Zważywszy na to, że przechodzi wkrótce na emeryturę, nie sądzę, by sprawiał jakieś kłopoty. - Nie, chyba nie - mruknął Brennan, przypominając sobie rozmowę, jaką odbył ze swoim partnerem poprzedniego wieczoru. - Jest jeszcze jedna kwestia. Dyrektor Secret Service skontaktował się wczoraj wieczorem z komisarzem policji i uzgodniono, że będziemy unikać wszelkich wzmianek na temat pana i Monksa. Wywołałoby to tylko wiele kłopotliwych pytań. Dlaczego dwaj detektywi z komisariatu w południowym Bronksie współpracowali tak blisko z Secret Service? I niech pan nie myśli, że chcemy was w ten sposób pozbawić zasług. Za uratowanie wiceprezydentowi życia nie czekają nas żadne laury. Na tym polega nasza praca. Tego się od nas oczekuje. W nagrodę sprawią nam tylko cięgi prasa i Kapitel za to, że pozwoliliśmy Noonanowi podejść tak blisko do wice prezydenta. - To mi całkiem odpowiada - stwierdził Brennan. - Ostatnią rzeczą, której teraz potrzebuję, jest zainteresowanie prasy moją osobą. Będą grzebali w moim prywatnym życiu, żeby zdobyć jakieś smakowite kąski dla brukowców, i jeśli pojawi się, nie daj Boże, nazwisko Kelly, może to sprowokować porywaczy do jakichś nie przemyślanych kroków. - Muszę już wracać do hotelu. Mamy jeszcze dużo do zrobienia, zanim wiceprezydent uda się na lotnisko - oznajmił Garrett. Brennan skrzyżował ręce na piersi. - Secret Service i Biały Dom bardzo szybko ukręciły łeb sprawie, żeby chronić prezydenta - mruknął. Skąd pan wie, że on sam nie zaaprobował zabójstwa i nie zaplanowano tego wszystkiego wcześniej, aby ratować go, kiedy zamach się nie uda? - Słyszał pan, co powiedział Frain. Prezydent nic o tym nie wiedział - odparł z oburzeniem Garrett. - Dlaczego Frain miałby kłamać? - No właśnie, dlaczego? - rzucił Brennan, otwierając frontowe drzwi. - Gdyby prezydent uczestniczył w tym od samego początku, wtedy znałby chyba nazwiska innych spiskowców? - dodał Garrett. - A on nie znał ich przed rozmową z Frainem. - Ma pan na to tylko słowo Fraina - stwierdził Brennan. - Ale, jak pan już powiedział, dlaczego taki porządny facet miałby kłamać? Garrett posłał mu niepewne spojrzenie, po czym obrócił się na pięcie i zbiegł po schodach. Brennan stał bez ruchu, dopóki kroki Garretta nie umilkły w oddali. Dopiero wtedy zamknął drzwi i poszedł obudzić Jasona. Godzinę później wchodzili obaj do komisariatu. Brennan skinął ręką sierżantowi dyżurnemu i uśmiechnął się widząc, jak wielką radość sprawiło Jasonowi to, że tamten pozdrowił ich obu po nazwisku. Kiedy weszli do sali detektywów, Monks siedział już przy biurku. - Masz te zdjęcia, o które prosiłem? - zapytał Brennan. - Leżą na twoim biurku. - Dzień dobry, Lou - powiedział Jason, stając obok biurka Monksa. - Dzień dobry - odparł Monks, po czym skarcił wzrokiem swojego partnera. - Przynajmniej jedna osoba w rodzinie jest dobrze wychowana. - Ktoś wstał dzisiaj z łóżka lewą nogą - rzucił oschle Brennan. - Widzę, że Marilyn prawiła ci kazania dłużej niż normalnie. - Kiedy wróciłem do domu, wybuchła piekielna awantura. Byłem wciąż spięty po tym, jak Dixon... - Monks urwał, kiedy jego oczy spoczęły na Jasonie. - Oczywiście niczego jej nie powiedziałem. Skończyło się na tym, że spędziłem noc w pokoju gościnnym. Zapomniałem już, jak twardy jest tam materac. Obracałem się z boku na bok przez całą noc. Nie wiem, czy w ogóle zmrużyłem oko. - Najwyraźniej nie - stwierdził Brennan. - Brennan! - rozległ się nagle donośny głos. - Brennan jęknął. Głos nietrudno było rozpoznać: wzywał go kapitan d’Arcy. - Słucham, panie kapitanie?! odkrzyknął. - Do mojego gabinetu! Już! Brennan poklepał dwa leżące na jego biurku sfatygowane albumy ze zdjęciami. - Czy mógłbyś przejrzeć te fotki razem z Jasonem, Lou? Może uda wam się zidentyfikować kierowcę furgonetki - powiedział, po czym ruszył do gabinetu d’Arcy’ego. Zanim wszedł, zapukał do drzwi. - Pan mnie wzywał, kapitanie? - zapytał, stając w progu. - Zamknij za sobą drzwi - oświadczył d’Arcy i zaczekał, aż Brennan wykona jego polecenie. - Chcę ci pogratulować dobrze wykonanej roboty. - Dziękuję, panie kapitanie - odparł Brennan. - Nie sądziłem, że pan wie. - Dziś rano zadzwonił do mnie komisarz i poinformował o tym, co się wydarzyło. Szczerze mówiąc, cała sprawa trochę mi śmierdzi. Ocaliłeś wczoraj wieczorem życie wiceprezydentowi. Za coś takiego należy się oficjalna pochwała z Białego Domu. Znakomita okazja dla detektywa twojego kalibru. To otworzy przed tobą wiele drzwi. Musisz tylko szepnąć słówko, a komisarz dopilnuje, żeby doceniono twoje zasługi. - Wiem, co ma pan na myśli, kapitanie, i jestem bardzo wdzięczny - odparł Brennan. - Ale z całym należnym szacunkiem, nie mam wcale ochoty wylądować za biurkiem. To nie dla mnie. Chcę pracować na ulicy razem z innymi gliniarzami. Tam jest moje miejsce. - Cóż, decyzja należy do ciebie. Najwyraźniej już ją podjąłeś. - Tak jest, panie kapitanie. - To wszystko - oznajmił d’Arcy, wskazując mu drzwi. Brennan wrócił do swojego biurka. - Jak ci idzie, mały? - zapytał, pochylając się nad Jasonem, który pilnie studiował fotografie. - Na razie nic, stryjku - odparł przygnębionym głosem chłopiec. - Nie zniechęcaj się - Brennan poklepał go po ramieniu. - Wiem, że większość tych twarzy oglądałeś już wczoraj, ale czasami warto spróbować jeszcze raz. Jason pokiwał głową i zerknął na Brennana. - Chce mi się trochę pić, stryjku. Czy mógłbym dostać coli? - Oczywiście - odparł Brennan, po czym wyłowił z kieszeni kilka monet i wysypał je na złożone razem ręce chłopca. - Automat z napojami jest na parterze. Zaczekał, aż Jason wyjdzie, po czym przysunął sobie krzesło do biurka Monksa i usiadł. - Dziś rano był u mnie Garrett - oznajmił przyciszonym głosem, mimo że w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ich słyszeć. - Sprawa zostanie zatuszowana, żeby nie podważać wiarygodności prezydenta. Powiem ci, czego się dowiedziałem. - Narażałeś wczoraj swoje życie i w ten sposób ci się odwdzięczają - stwierdził z niesmakiem Monks, wysłuchawszy do końca jego opowieści. - Nie zaczynaj ty znowu - zniecierpliwił się Brennan. - Przed chwilą miałem o to samo przeprawę z d’Arcym. Mnie to odpowiada i koniec dyskusji. - Dzięki temu mógłbyś odejść ze służby patrolowej, Ray. Osobiście nie wahałbym się ani chwili, gdyby zaproponowano mi awans, ale ja nigdy nie nadawałem się na dowódcę. Dosyć czasu już przepracowałeś w tej dziurze. Postaw się i zażądaj nagrody za to, co zrobiłeś. - Nie chcę awansu. Przynajmniej nie teraz. Może za pięć lat zmienię zdanie. Kto to może wiedzieć? W tej chwili chcę zostać na ulicy. - Może za pięć lat będzie już za późno - mruknął półgłosem Monks. - To jest ryzyko, które muszę podjąć, Lou - odparł Brennan, po czym odwrócił się, słysząc za plecami szybkie kroki. To był Jason. - Stryjku! To on! - wołał zdyszany, wskazując rozdygotanym palcem drzwi. - To on! To on! - Powoli, chłopcze - powiedział Monks, kładąc mu ojcowskim gestem dłoń na ramieniu. - Złap oddech - poradził i przez chwilę podnosił i opuszczał rękę w rytmie oddechu Jasona. - W porządku, teraz mów, co się stało. - Kierowca furgonetki! - wykrztusił Jason. - Jest na dole! - Jesteś pewien? - zapytał Monks. - Tak, to on! - Jason zwrócił się do Brennana. - To on, stryjku! Ma te same ciemne okulary. Z popękanymi szkłami. Rozmawiał z policjantem. Chyba z detektywem, bo miał kaburę pod pachą. - Chcę, żebyś mi go pokazał - oznajmił Brennan. - Ale on nie może nas zobaczyć. Monks odsunął krzesło i zbiegł razem z nimi po schodach. Zatrzymali się na półpiętrze, skąd widać było przez metalową kratę cały hali wejściowy. - Widzisz go, Jason? - zapytał szeptem Monks, kucając przy chłopcu. - Stał obok... - Jason przerwał nagle i powoli podniósł drżący palec. - To on! Tam! Widzicie tego detektywa przy drzwiach? Tego grubego? W niebieskiej koszuli? - Widzę go odparł Monks. Kierowca furgonetki to ten facet, który z nim rozmawia. Ten z długimi włosami, w brudnym ubraniu - wskazał Jason. - Eddie Morrison? - Zdumiony Monks zagwizdał pod nosem. - To tylko nędzny kapuś. Jesteś pewien? - Kapuś, który miał kiedyś kontakty z Noraid - stwierdził Brennan. I który kolekcjonuje fotografie osób poszukiwanych. - Zgadza się - przytaknął z wahaniem Monks, nie wiedząc, dokąd zmierza jego partner. - Ojciec Kelly wydał na nią wyrok, kiedy pomogła sądowi i jej bracia zostali ukarani za popełnienie morderstwa. Możesz być pewien, że wiadomość o tym dotarła aż tutaj. - Brennan zobaczył zaintrygowaną minę Monksa. - To za długa historia, żeby ją teraz opowiadać. Ale uważam, że Jason ma rację. Kelly zderzyła się wczoraj w hallu z Morrisonem. Jeśli jej twarz była na którymś z plakatów, niewykluczone, że ją rozpoznał. A jeśli za wskazanie jej miejsca pobytu wyznaczono nagrodę, mogę się założyć, że porwał ją dla pieniędzy. To trzyma się kupy, Lou. - Więc co teraz robimy? - zapytał Monks. - Morrison wychodzi! - przerwał mu Brennan, - po czym zbiegł szybko po schodach i pognał do wyjścia. Kiedy wyskoczył na ulicę, Morrison wsiadał właśnie do żółtej taksówki, która po chwili odjechała. Brennan wrócił do środka i o mało nie zderzył się w progu z Monksem. - Załatw nie oznakowany samochód i zajedź przed główne wyjście - poprosił partnera, po czym podszedł do detektywa, z którym rozmawiał Morrison. - Dokąd pojechał Eddie Morrison? - zapytał. - Skąd mam to wiedzieć? - odparł policjant. Kilka dni temu dał mi cynk. Byłem mu za to winien stówę. Przyszedł dziś rano po pieniądze. - Więc nie powiedział, dokąd jedzie? - Już ci mówiłem, Ray, nie. Stwierdził, że się śpieszy. Ja zresztą też. Detektyw odszedł, a Brennan spojrzał na Jasona, który wciąż stał na schodach. - Dzielnie się spisałeś, mały - powiedział, podnosząc w górę kciuki. - Naprawdę dzielnie. - Wiesz, gdzie jest Kelly? - zapytał podekscytowanym tonem Jason. - Jeszcze nie, ale wkrótce się tego dowiemy. Chcę, żebyś tutaj zaczekał. I nie plącz się nikomu pod nogami. Jeśli masz ochotę, usiądź przy moim biurku. - Czy wrócisz tu razem z Kelly? - Taki mam zamiar. Idź na górę. Spotkamy się później. Brennan poprosił sierżanta dyżurnego, żeby zadzwonił do pokoju detektywów i powiadomił, by mieli na oku jego bratanka. Następnie wyszedł na ulicę i czekał niecierpliwie, aż pod komisariat zajedzie prowadzony przez Monksa nie oznakowany samochód. - Dokąd jedziemy? - usiłował się dowiedzieć Lou, kiedy Brennan siadł na miejscu pasażera. - Do domu Morrisona w Union Port. Niewykluczone, że przetrzymują tam Kelly. - To szaleństwo, Ray. Pierwsza zasada, jakiej uczą rekrutów w akademii, zakazuje udziału w akcji, jeśli policjant jest emocjonalnie związany z którymś z uczestników. - Nie jestem jakimś pieprzonym rekrutem prosto po akademii! - odpalił Brennan. - Nie, jesteś doświadczonym gliniarzem, który powinien wiedzieć lepiej. - Skoro mam stracić przez to odznakę, chrzanię to, mogą ją sobie zabrać. W tej chwili najważniejsze jest dla mnie bezpieczeństwo Kelly. Jeśli zgłosimy to d’Arcy’emu, wezwie od dział SWAT. A oni nie znają tego terenu tak dobrze jak my. Ale jeśli nie chcesz ze mną jechać, wal śmiało. Po tym, co wspomniałeś wczoraj o wcześniejszej emeryturze, nie będę miał do ciebie pretensji. - Powiedziałem tylko, że myślałem o wcześniejszej emeryturze. I miałem na to dużo czasu, przewracając się wczoraj w łóżku. Podjęcie decyzji nie było wcale takie trudne, z dźwięczącym mi w uszach głosem Marilyn. Więc czy to ci się podoba, czy nie, jesteś na mnie skazany. - Monks wrzucił bieg i ruszył do przodu. - Może teraz powiesz mi wreszcie, dlaczego ojciec Kelly wyznaczył nagrodę za jej głowę. I postaraj się o niczym nie zapomnieć. Monks zaparkował samochód tak, żeby nie było go widać z obracającej się w ruinę kamienicy, w której mieszkał Morrison. Obaj detektywi wysiedli, starając się dobrze ukryć schowaną pod marynarkami broń. Nie chcieli zwracać na siebie niepotrzebnie uwagi. Idąc, zerkali do góry, pamiętając o snajperach, którzy czaili się często na okolicznych dachach, gotowi strzelać do członków wrogich gangów albo zastrzelić pierwszą lepszą osobę, która pojawiła się w wizjerze. W południowym Bronksie nie było dyskryminacji płciowej ani rasowej. Każdy miał szansę na to, by zostać ofiarą. Brennan z ulgą dotarł do wejścia. Pchnął frontowe drzwi i stanął twarzą w twarz z dwoma czarnymi nastolatkami. W jednym z nich rozpoznał sprawcę niedawnego włamania. Młodzieńcy mierzyli przez chwilę detektywów chłodnym spojrzeniem, ale uznali chyba, że nie warto zaczynać, i wybiegli na ulicę. Monks zamknął za nimi drzwi. - Pierwsze piętro, tak? - zapytał. Brennan kiwnął głową, a potem wyciągnął broń i ruszył ostrożnie na górę, stąpając po zaśmieconych schodach. Na piętrze zatrzymał się z plecami opartymi o ścianę, po czym zrobił zwrot, omiótł lufą pusty korytarz i, asekurowany przez Monksa, ruszył w kierunku mieszkania Morrisona. Dotarłszy tam, zajął pozycję po jednej stronie drzwi. Monks przywarł do ściany po drugiej stronie i skinął głową, kiedy Brennan dał mu znak, że za chwilę wyważy nogą drzwi. Brennan odsunął się od ściany, gotów do akcji, ale nagle usłyszał na schodach czyjeś kroki. Złapał Monksa za ramię i wciągnął go do pustego pomieszczenia naprzeciwko mieszkania Morrisona. Kroki zbliżały się. Brennan obserwował fragment korytarza przez szparę między drzwiami i framugą. W polu jego widzenia pojawiła się jakaś postać. To był Eddie Morrison. Brennan wstrzymał oddech, bojąc się, że najmniejszy ruch może zdradzić ich obecność. Morrison zapukał do drzwi najpierw trzy, a potem dwa razy po dwa razy. Po kilku chwilach rozległ się zgrzyt odsuwanych zasuw i drzwi otworzyły się. Z miejsca, gdzie stał, Brennan nie mógł zobaczyć osoby, która była w środku. Monks postukał go w ramię i pokazał na migi, że powinni wkroczyć. Brennan pokręcił głową. - Wy dwaj możecie już iść - powiedział Morrison. - Wróćcie wieczorem. Koło dziewiątej. Będę miał wtedy pieniądze. - Lepiej nas nie wyroluj, Morrison, bo wyrwę ci z piersi serce - warknął niewidoczny mężczyzna. - Dostaniecie swoje pieniądze, ale muszę załatwić to z tym facetem sam na sam. Takie były jego ustalenia, nie moje. - O dziewiątej. Przychodzimy po całą forsę - powtórzył mężczyzna - Chodź, idziemy. Dwaj porywacze oddalili się w stronę schodów. Morrison zamknął drzwi i zaryglował z powrotem zasuwy. Potem zapadła cisza. - Mieliśmy ich wszystkich na widelcu, Ray - szepnął Monks.- Teraz ci dwaj skubańcy odeszli. - I co z tego? Słyszałeś, co powiedzieli? Jeszcze tu wrócą. Co by było, gdyby zabarykadowali się w mieszkaniu, zanim udałoby nam się ich aresztować? Kelly stałaby się wtedy ich zakładniczką. A tego chyba wcale nie chcemy. Teraz w mieszkaniu jest prawdopodobnie tylko Morrison i ona. Dwóch na jednego. Nie uważasz, że to daje nam większe szansę? - Jak zamierzasz tam wejść? Słyszałeś te zasuwy. Urządził sobie tutaj niezłą fortecę. - Zapukam do drzwi tak jak każdy. Brennan wyszedł na korytarz i kazał Monksowi zająć pozycję z boku drzwi. A potem zastukał umówionym szyfrem. Trzy razy. Pauza. Dwa razy. Pauza. I jeszcze dwa. Usłyszał, jak Morrison klnie pod nosem, a potem ponownie zazgrzytały zasuwy. Kiedy drzwi były już otwarte, Brennan kopnął je z całej siły. Morrison krzyknął z bólu jedna z metalowych zasuw przecięła mu policzek i runął na podłogę. Brennan pozostawił Monksowi zakucie go w kajdanki i wyważył nogą drzwi do sypialni. Kelly siedziała w kącie, z rękoma przykutymi do biegnącej za nią rury i ustami zaklejonymi taśmą. Podbiegł do niej i zdarł jej taśmę z ust. - Dobrze się czujesz? - zapytał zaniepokojony. - Poczuję się lepiej, kiedy zdejmiesz mi te cholerne kajdanki - odparła. W progu sypialni stanął Monks i rzucił mu kluczyk, który znalazł w kieszeni Morrisona. Brennan rozpiął kajdanki i pomógł Kelly wstać. - Złapaliście pozostałych dwu? - zapytała, masując czerwone pręgi na nadgarstkach. - Jeszcze nie, ale wkrótce będziemy ich mieli. - A co z Caldwellem i Dixonem? Aresztowaliście ich? I co z wiceprezydentem? Nic mu się nie stało? - To długa historia. Wiceprezydent jest zdrów i cały. Dixon i Caldwell nie żyją. Ale opowiem ci wszystko później. - Wiesz, dlaczego mnie porwano? Z początku myślałam, że stoi za tym Caldwell, ale zmieniłam zdanie, kiedy zobaczyłam tego tutaj - powiedziała, wskazując Morrisona. - To on próbował wczoraj w komisariacie ukraść mi bransoletkę. Wzięłam go wtedy za drobnego złodziejaszka. - Bo właśnie nim jest - stwierdził Monks. - Drobnym złodziejaszkiem, który dorabia na boku jako kapuś. - Więc dlaczego mnie porwał? - Może ty chcesz na to odpowiedzieć, Eddie? - zapytał Brennan. - Proszę, panie Brennan, ja bardzo krwawię - zajęczał Morrison. - Niech pan każe odwieźć mnie do szpitala. - Gdzie jest plakat? - nie dawał za wygraną Brennan. - Jaki plakat, panie Brennan? Ja nic nie wiem o żadnym plakacie. - Im dłużej będziesz bawił się z nami w chowanego, tym dłużej zajmie nam wezwanie ambulansu - poinformował go Brennan. - Jest w kartonowym pudle w tej szafie. - O czym wy mówicie? - zdziwiła się Kelly, kiedy Brennan otworzył szafę i wyciągnął pudło. - O tym - odparł, wyciągając plakat spomiędzy innych papierów. - O mój Boże - szepnęła z niedowierzaniem, biorąc go do ręki. - Przypomniałaś sobie stare czasy? mruknął. - Żebyś wiedział. Ale ten plakat ma dziesięć lat - stwierdziła zbulwersowana. - Skąd on go wziął? - Miał go przez cały czas - wyjaśnił Brennan. - Jak powiedział Lou, to kapuś. Donosząc na innych, zarabia na życie. W tym celu zapamiętuje twarze, które widział na plakatach. Zobaczył cię w komisariacie i zorganizował porwanie, żeby otrzymać nagrodę. - Znasz numer telefonu, który tu wydrukowali? - zwrócił się do niej Monks. - Nie. Mogę tylko powiedzieć, że to numer z Belfastu, - Z kim rozmawiałeś, Eddie? - zapytał Brennan. - Nie znam jego nazwiska. Kiedy zatelefonowałem, powiedzieli mi, że zadzwonią z powrotem. Musiałem czekać pół godziny. Dzwonił ktoś inny. Nie chciał podać nazwiska. Powiedział, że zapłaci mi, kiedy tu się zjawi. Podałem mu adres. Wtedy odwiesił słuchawkę. - Przyjeżdża tutaj? - podjął Monks. - Powiedział, że będzie w porze obiadowej - odparł Morrison. - Więc można się go spodziewać o jakiejś szóstej, siódmej - stwierdził Brennan. - Chyba że miał na myśli irlandzki obiad - dodała Kelly. - Jedzą go u nas w porze lunchu. - Cholera - zaklął Brennan, spoglądając na zegarek. - To znaczy, że może się tu zjawić już za godzinę. Wracaj do samochodu, Lou. Powiedz im, żeby przysłali ambulans po Morrisona, a także mundurowego, który pojedzie z nim do szpitala. Potem zadzwoń do d’Arcy’ego i wyjaśnij, co jest grane. Potrzebne nam są nazwiska wszystkich pasażerów, którzy przylecieli z Belfastu w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. - Kogo dokładnie szukamy? - zapytał Monks. - Mojego ojca, Seamusa McBride’a - oświadczyła Kelly. - Dziesięć lat temu przysiągł, że zabije mnie za to, że zeznawałam przeciw moim braciom podczas ich procesu. Nie wyśle jakiegoś podkomendnego, żeby wykonał za niego robotę. Chce osobiście pociągnąć za cyngiel. - Zaraz się tym zajmę - powiedział Monks. - Domyślasz się chyba, że d’Arcy dostanie białej gorączki, kiedy dowie się, co się stało. - Potem może ze mną zrobić, co chce... ale niech dopilnuje, żeby ojciec Kelly został zatrzymany na lotnisku - odparł Brennan. - Mógł już wylądować i jedzie w tej chwili do miasta - zauważył Monks. - W takim razie po przyjeździe tutaj czeka go nie lada niespodzianka - mruknął Brennan. - Zabiorę ze sobą Morrisona i przekażę go sanitariuszom - stwierdził Monks, po czym wyszedł z mieszkania razem z zakutym w kajdanki Eddiem. - Nie powiedziałeś jeszcze, jak mnie znalazłeś - odezwała się Kelly, kiedy zostali sami. - Musisz za to podziękować Jasonowi - odparł Brennan. - Zobaczył dziś rano w komisariacie Eddiego i rozpoznał go po tych popękanych szkłach. Ale to nie wszystko. Próbował nie dopuścić wczoraj do twojego porwania i dostał po twarzy za swoje starania. Dziś rano wyskoczył mu na policzku potężny siniak. - Wiedziałam, że go nie porwali. Powiedział mi o tym Morrison. Jason to wyjątkowy chłopiec, nie sądzisz? - Tak, masz rację - zgodził się Brennan. Słysząc warkot silnika, wyirzał ostrożnie przez okno, ale samochód przejechał koło budynku i zniknął. - Wiesz, że on nie chce mieszkać z twoją matką? - zapytała Kelly. Brennan odwrócił się powoli od okna. - Tak, mówił mi o tym przedwczoraj wieczorem. Muszę powiedzieć, że nie mam nic przeciwko, żeby zamieszkał u mnie na stałe, ale za wcześnie jeszcze chyba o tym myśleć. To nie jest łatwa decyzja. Trzeba ją dobrze rozważyć. - Czy zgodzisz się go kiedyś adoptować? - Tak, jeśli uznam, że to będzie w jego interesie. - Wiesz chyba, że twoja matka nie odda go bez walki? - Nie, ale życzliwy sędzia może raczej wziąć pod uwagę to, czego chce sam Jason, a nie to, co według mojej matki jest dla niego najlepsze. W dzisiejszych czasach sędziowie skłonni są wsłuchiwać się w głos dziecka bardziej niż powiedzmy dziesięć lat temu... Brennan urwał, słysząc czyjeś kroki. Wyjął z kabury rewolwer i pokazał Kelly, żeby odsunęła się od wejścia. Kroki zatrzymały się przed mieszkaniem i po chwili uchyliły się frontowe drzwi. Brennan wypuścił z płuc powietrze i schował broń na widok Monksa. - Samolot wylądował na lotnisku Kennedy’ego przed godziną. Pasażerowie przeszli już przez odprawę celną - powiedział Lou i spojrzał na Kelly. - To nie jest twój ojciec. Zmarł przed czterema laty. To twój brat, Feargal. - To niemożliwe - stwierdziła stanowczym tonem. - Feargal odsiaduje dożywocie w więzieniu Mare. Na pewno ktoś podszył się pod jego nazwisko. To nie Feargal. Nie ma mowy. - To on - odparł cicho Monks. Kapitan d’Arcy rozmawiał z wyższym funkcjonariuszem Królewskiej Policji Ulsterskiej, który poinformował go, że przed dwoma miesiącami twój brat został zwolniony z więzienia. Policja była temu przeciwna, ale psychiatrzy twierdzili, że jest wzorowym więźniem i rekomendowali go do zwolnienia warunkowego. - Nie mam wątpliwości, że był wzorowym więźniem - mruknęła gniewnie. - Zawsze potrafił owijać sobie ludzi wokół palca. Najwyraźniej znowu mu się to udało. Czy Patrick także wyszedł? - Patrick zginął przed sześciu laty dźgnięty nożem w więzieniu - oznajmił Monks. - Z tego, co dowiedział się d’Arcy, Feargal nigdy nie próbował zemścić się za jego śmierć, mimo że wiedział, kto to zrobił. - Założę się, że wywarło to wielkie wrażenie na psychiatrach - parsknęła Kelly. - Mam pewien pomysł - stwierdził Brennan, po czym spojrzał na Kelly. - Ale to może być niebezpieczne. Musisz mi kompletnie ufać. - Wiesz, że ci ufam - odparła, ściszając głos. - Więc lepiej powiedz, co wymyśliłeś. - Jesteś pewien, że to się uda? - zapytał d’Arcy, kiedy Brennan przedstawił mu swój plan. Stali obaj w sypialni Morrisona, drzwi do sąsiedniego pokoju były zamknięte. - Owszem, jestem - oświadczył Brennan. - W tej chwili nie mamy na tego drania żadnego haka. Oczywiście możemy go zatrzymać, kiedy się tu pojawi. Jeśli będzie uzbrojony, możemy go aresztować za nielegalne posiadanie broni. Ale to przecież żaden zarzut. Łatwo się wywinie. W ten sposób niczego nie osiągniemy. Facet spróbuje znowu dobrać się do Kelly. Musimy go przygwoździć. Możemy to zrobić, jeśli uda nam się złapać go podczas przekazywania pieniędzy. Będzie mu wtedy można zarzucić współudział w porwaniu. To poważne przestępstwo. Ze swoją przeszłością dostanie co najmniej dziesięć lat. A może nawet więcej. - A ty będziesz udawać Morrisona? - Facet nie wie, jak wygląda Eddie. - Okay, godzę się, ale musicie włożyć kamizelki - powiedział po dłuższej chwili d’Arcy. - A kiedy to się skończy, porozmawiam z tobą na temat złamania regulaminu. - Kiedy to się skończy, może mnie pan obedrzeć ze skóry i powiesić przed komisariatem. - Nie wódź mnie na pokuszenie - odparł d’Arcy. - A teraz sprowadź tu panią McBride. Musimy dopracować wszystkie szczegóły, żeby zabezpieczyć się na każdą ewentualność. - Spóźniłeś się! - Przepraszam. Wpadłem w korek w Holland Tunnel. Miło cię znowu widzieć, Feargal. Feargal McBride usiadł na miejscu pasażera i cisnął swoją torbę na tylne siedzenie. - Nie gadaj, tylko jedź, Johnny. I tak jest już późno. - Jak minął lot? - Dobrze - odparł poirytowanym tonem Feargal. - Gdzie jest broń? - W schowku na rękawiczki. McBride zaczekał, aż wyjadą z lotniska na autostradę, po czym otworzył schowek i wyjął z niego dziewięciomilimetrowy pistolet samopowtarzalny browning Hi-Power. Sprawdził magazynek i wsunął broń do bocznej kieszeni skórzanej kurtki. - Ciężko było zdobyć gnata w tak krótkim terminie. To podniosło cenę. Wiesz, jak to jest - powiedział Johnny. McBride wyjął z wewnętrznej kieszeni kopertę i cisnął ją na tablicę rozdzielczą. - To powinno pokryć wszystkie dodatkowe koszty - stwierdził. - Wiesz chyba, że nie chodzi o pieniądze, Feargal - mruknął Johnny, biorąc kopertę i wsuwając ją do kieszeni na piersi. - Jesteśmy w końcu przyjaciółmi. Przebyliśmy długą drogę. Dużo razem przeżyliśmy. Ty, ja i Patrick. - Patrick nie żyje. - Nie... nie miałem pojęcia. Co się stało? - Po prostu nie żyje. Nie wchodźmy w szczegóły - - oświadczył McBride. Co wiesz o tym Eddiem Morrisonie? - To drobny złodziejaszek. - Ma broń? - Nie. To nie jego branża. Wszyscy o tym wiedzą. - Feargal McBride lekko się uśmiechnął.- Ile zajmie nam dojazd? zapytał. - Czterdzieści minut. Najwyżej pięćdziesiąt. - Postaraj się, żeby to było czterdzieści. - Jasne. - Przez chwilę trwało niezręczne milczenie. - Naprawdę chcesz zabić Kelly? - zapytał w końcu Johnny. - Nie przeleciałem pół świata, żeby sprowadzić ją z powrotem na łono rodziny - warknął McBride. - A co z tym Morrisonem? Myślisz, że piętnaście kawałków wystarczy, żeby trzymał gębę na kłódkę? - Nic dziwnego, że nigdy nie awansowałeś w IRA. Czasami jesteś taki cholernie naiwny. Naprawdę myślisz, że mam zamiar mu zapłacić? Z tego, co słyszałem o południowym Bronksie, dwa kolejne trupy nie powinny tu wzbudzić większych podejrzeń. A ja wrócę do Belfastu, zanim je odnajdą. Zemsta jest rozkoszą bogów, Johnny. Kierowca przełknął nerwowo ślinę i spojrzał niepewnie na McBride’a. - Możesz być pewien, że ja nikomu o niczym nie powiem, Feargal - oznajmił. - Wiem o tym - odparł McBride, po czym odchylił się do tyłu w fotelu, skrzyżował ręce na piersi i zamknął oczy. - Wyglądasz jak typowy lump - stwierdził Monks, mierząc wzrokiem strój Brennana, kiedy umieścił mu już pod koszulą miniaturowy mikrofon. - I na pewno śmierdzisz jak lump - dodała Kelly, marszcząc z niesmakiem nos. - Żeby kupować ubranie od ulicznego włóczęgi... - mruknął d’Arcy, stając w bezpiecznej odległości od Brennana. - Nie będzie to najlepiej wyglądało w miesięcznym zestawie wydatków. - Masz broń? - zapytał Monks. Brennan pokiwał głową i dotknął przypiętego do pasa smitha wessona. W tym samym momencie zatrzeszczał radio telefon d’Arcy’ego. - Zbliża się podejrzany pojazd oznajmił członek grupy wspierającej, siedzący w samochodzie niewidocznym z okien mieszkania, zaparkowany kilkadziesiąt jardów dalej. - W środku dwaj mężczyźni. Obaj biali. Pojazd zwalnia. Powinni być teraz w zasięgu wzroku. Bez odbioru. Brennan przysunął się do okna i odchylił lekko zasłonę. Samochód zatrzymał się przed domem. Drzwi od strony pasażera otworzyły się i wysiadł mężczyzna. - Krótko przycięte rude włosy. Blada cera. Wiek: trzydzieści kilka lat - powiedział Brennan. - To musi być Feargal - odezwała się Kelly. Przez chwilę ujrzał w jej oczach cień słabości. - Będziemy prowadzić nasłuch w sąsiednim mieszkaniu - powiedział Monks. - Nie zamykaj drzwi, na wypadek gdybyśmy musieli tu szybko wkroczyć. - Dobra, dobra, Lou, przerabialiśmy to już sto razy - mruknął Brennan, po czym wypchnął ich z mieszkania i zaryglował drzwi. - Nie pozwolę, żeby stało ci się coś złego zwrócił się do Kelly z uśmiechem, zgarniając kosmyk z jej twarzy. Przysięgam. - Wiem - odparła cicho. Brennan nałożył jej taśmę na usta i usiadła na podłodze, chowając za sobą ręce, żeby wyglądało, iż jest przykuta do rury. Brennan zaczął spacerować po pokoju, uderzając pięścią w otwartą dłoń. Był przekonany, że mu się uda. Nie zawiedzie zaufania, jakie pokładała w nim Kelly. Nie wolno mu jej zawieść. Nie potrafił jednak opanować niepokoju, który zbu- dził się w nim, kiedy samochód zaparkował przy kamienicy. Słysząc pukanie do drzwi, zamarł w pół kroku. Ten sam szyfr, którego użył, aby tu wejść. Morrison nigdy nie grzeszył nadmiarem wyobraźni, pomyślał, wychodząc z sypialni. Pod szedł do frontowych drzwi, wziął głęboki oddech i otworzył zasuwy. - Morrison? - zapytał Feargal McBride. Brennan nie odpowiedział. - Rozmawialiśmy przez telefon - dodał McBride, po czym poklepał się po kieszeni kurtki. - Piętnaście tysięcy dolarów, W używanych banknotach. Tak jak uzgodniliśmy. Brennan odsunął się na bok, wpuszczając McBride’a do mieszkania. Ten zamknął za sobą drzwi i zaryglował zasuwy. - Nie chcemy, żeby ktoś nam przeszkadzał, prawda? - mruknął. - Mała szansa, żeby ktoś chciał to zrobić - odparł Brennan. D’Arcy i Monks nie będą mogli teraz szybko wejść do mieszkania. Ale nie mógł na to nic poradzić, jeśli nie chciał wzbudzić podejrzeń Irlandczyka. McBride ruszył w stronę sypialni. - Najpierw pieniądze - powiedział Brennan, podnosząc rękę. - Dostaniesz je, kiedy zobaczę kobietę - oświadczył McBride i wskazał ręką drzwi. - Ty pierwszy, przyjacielu. Brennan dotknął ręką klamki. Kiedy chciał ją przekręcić, McBride przytknął mu do pleców lufę browninga. - To tylko środek zapobiegawczy na wypadek, gdyby ktoś za tymi drzwiami szykował się do skoku - szepnął mu do ucha. Osobiście nic do ciebie nie mam. Jestem pewien, że to rozumiesz. Teraz otwórz szeroko drzwi. Brennan pchnął mocno otwartą dłonią drzwi, które zatoczyły krąg i uderzyły w ścianę. A potem wszedł do pokoju z wciśniętą w plecy lufą. Zauważył niepokój w oczach Kelly i spostrzegł, że się poruszyła, jakby miała zamiar wstać. Powstrzymała jednak ten odruch i kiedy spojrzała na brata, zamiast niepokoju w jej oczach pojawiła się nienawiść. - Witaj, siostrzyczko - pozdrowił ją McBride, po czym odepchnął od siebie Brennana i strzelił mu w plecy. Ten runął ciężko na podłogę, a McBride wycelował z browninga w Kelly i nim zdążyła zareagować, strzelił jej w klatkę piersiową. Słysząc odgłos wyważanych drzwi, odwrócił się gwałtownie do tyłu. Drzwi frontowe zadygotały, ale zasuwy nie puściły. Rozległo się kolejne uderzenie. McBride zorientował się, że wpadł w pułapkę. Zerknął na Kelly zobaczył ku swemu zaskoczeniu, że jej dres nie jest wcale zakrwawiony. Miała na sobie kamizelkę kuloodporną! Walenie w drzwi nie ustawało. Jeszcze tylko kilka sekund i wpadną do środka. Ponownie wycelował w Kelly. Mierzył w głowę. Tym razem nie sfuszeruje. Uśmiechnął się zimno, widząc przerażenie w jej oczach, i zacisnął palec na spuście. Pocisk trafił go w pierś, rzucając o ścianę. Krew trysnęła mu z gardła i pociekła z kącika ust. Zachodzącymi mgłą oczyma spojrzał na leżącą na podłodze Kelly. Wiedział, że umiera. To nie miało znaczenia. Najważniejsze, że zabierze ją ze sobą. Ostatkiem sił wycelował w nią po raz trzeci. Drugi pocisk trafił go w samo serce. Browning wysunął mu się z palców i McBride runął bezwładnie na podłogę. Drzwi w końcu ustąpiły. Do mieszkania wpadli d’Arcy, Monks i dwaj mundurowi. Brennan leżał na podłodze sypialni i wciąż celował ze swego smitha wessona tam, gdzie przed chwilą jeszcze stał Feargal McBride. Monks wyjął mu ostrożnie broń z ręki, a jeden z funkcjonariuszy podszedł do McBride’a i ujął go za nadgarstek. Pulsu nie było. Drugi policjant znalazł koc i przykrył nim ciało. Brennan usiadł. - Nie miałem wyboru, Frank - powiedział. Facet myślał tylko o jednym: chciał zabić Kelly. Celował w jej głowę. Musiałem go załatwić. - Poszło niezupełnie zgodnie z planem - stwierdził d’Arcy, ale w jego głosie nie słychać było gniewu, raczej rezygnację. Oboje wyszli z tego zdrowi i cali, a to najważniejsze. Zawsze chronił swoich ludzi, jeśli uważał, że ich działania były usprawiedliwione i nie miał wątpliwości, że Brennan zmuszony był zabić Feargala McBride’a. Czekało ich dochodzenie, ale sprawa powinna zostać umorzona. Już on tego dopilnuje. Monks ukucnął przy Kelly. - Nic ci nie jest? - zapytał. Dziewczyna pokiwała głową i ściągnęła dres, żeby pomógł jej rozpiąć kamizelkę i zdjąć przez głowę. Monks pokazał jej, gdzie trafiła kula. - Wygląda na to, że dostałaś prosto w mostek stwierdził. - Tutaj - powiedziała, dotykając obolałego miejsca. Monks pomógł jej wstać i podszedł do siedzącego na podłodze Brennana, który masował się po plecach w miejscu, gdzie trafił go pocisk. - Nie miałem innego wyboru - zwrócił się do Kelly. - Przykro mi. - Mnie też jest przykro - odparła z goryczą. - Przykro mi, że sama go nie załatwiłam. - Chodźcie - ponaglił d’Arcy. - Ekipa dochodzeniowa jest już w drodze. Chcę, żeby zapieczętowano mieszkanie przed ich przyjazdem. Brennan podniósł się z trudem z podłogi i lekko się zatoczył. Kelly przystanęła, żeby spojrzeć na brata leżącego pod zakrwawionym kocem. Po chwili wyszła z sypialni. Kiedy zamykał za sobą drzwi, objęła dłonią jego kark, przyciągnęła do siebie i pocałowała. - To za uratowanie mi życia - szepnęła. - Przypomnij mi, żebym robił to częściej - odparł z uśmiechem. - Masz to jak w banku. - Brennan! - dobiegł z korytarza donośny głos d’Arcy’ego. - Idziemy! Już! - Wrócimy do tego później - stwierdził Brennan, po czym otworzył drzwi i wyszedł na korytarz. - To też masz jak w banku - szepnęła i ruszyła w ślad za nim.