Patrick Robinson BUNT NA USS SHARK Dom Wydawniczy REBIS poleca m.in. thrillery: Richard North Patterson WYROK OSTATECZNY MILCZĄCY ŚWIADEK OCZY DZIECKA Graham Masterton KATIE MAGUIRE KEZYWA SWEETMANA GŁÓD OFIARA GENIUSZ KONDOR IKON Vince Flynn PRZERWANE KADENCJE PRZEJĘCIE WŁADZY Paul Lindsay PRAWO DO ZABIJANIA Patrick Robinson HMS UNSEEN USS SEAWOLF thrillery medyczne: Robin Cook EPIDEMIA ZARAZA MUTANT CHROMOSOM 6 INWAZJA TOKSYNA GORĄCZKA ŚMIERTELNY STRACH NOSICIEL ZABÓJCZA KURACJA SZKODLIWE INTENCJE DOPUSZCZALNE RYZYKO COMA OZNAKI ŻYCIA WSTRZĄS Patrick Robinson BUNT NA USS SHARK Przełożył Janusz Szczepański Dom Wydawniczy REBIS Poznań 2002 Tytuł oryginału The Shark Mutiny Copyright © 2001 by Patrick Robinson Ali rights reserued Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2002 Redaktor Małgorzata Chwałek Opracowanie graficzne okładki Jacek Pietrzyński Fotografia na okładce CORBIS/FREE Agencja Fotograficzna Wydanie I ISBN 83-7301-218-4 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74 rebis@pol.pl www.rebis.com.pl Książkę tę dedykuję wszystkim, którzy przeciwni są redukcji budżetu marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych, a zwłaszcza politykom, którzy pragną odwrócić ten trend PODZIĘKOWANIA Jak zwykłe przy pisaniu powieści o tematyce militarnej mam całą listę oficerów służby czynnej, którym absolutnie nie zależy na formalnym uznaniu w roli doradców autora. Temat jest zawsze zbyt tajny, a moje źródła zbyt wysoko postawione, abym mógł ujawnić ich tożsamość. „Czy chcę, by moje nazwisko było wymienione w jednej z TWOICH książek? Chyba żartujesz!" - oto typowa odpowiedź na moje pytanie; a mimo to służą mi pomocą za każdym razem, umożliwiając właściwe poprowadzenie powieści, nie skąpiąc rad i szczegółów technicznych, ponieważ wierzą, że ta lektura pozwoli czytelnikom bardziej docenić bohaterów sił zbrojnych USA. Kiedy planuję ataki lądowe, najczęściej korzystam z porad byłych oficerów służb specjalnych. Wgląd w mroczne tajemnice wywiadowczego światka Fortu Meade zawdzięczam dwóm eks-szpiegom, którym zależy jedynie na podkreśleniu czystego profesjonalizmu tej instytucji. Jeśli jednak chodzi o działania morskie, moim głównym doradcą jest jak zwykle admirał sir John „Sandy" Woodward, dowódca zespołu Royal Navy, który wygrał bitwę o Falklandy w 1982 roku. Admirał „Sandy" snuł wraz ze mną plany i wątki akcji tak na wodzie, jak i pod wodą, pomagając mi wprowadzić czytelnika w realia centrali dowodzenia okrętem podwodnym. Bez niego nie potrafiłbym przydać realizmu powieści o tematyce podwod-niackiej. Nie zawracałem admirałowi głowy pytaniami o szczegóły dotyczące postępowania w sądzie wojskowym; zwróciłem się z nimi do prawników US Navy, którzy również nie życzyli sobie podania ich nazwisk. Dołączyli oni do całej rzeszy nowych doradców, którzy wolą zachować w tajemnicy swoje dane personalne: kapitanów zbiornikowców, od których czer- pałem wiedzę na temat ich łatwopalnego ładunku; ludzi na kierowniczych stanowiskach w koncernach naftowych, próbujących przewidzieć własne postępowanie na wypadek podobnej krytycznej sytuacji; urzędnika Aeroflotu, który opowiedział mi wszystko o samolocie Antonow, nie wiedząc, do czego ta wiedza będzie użyta! Jednym z moich rzadkich jawnych informatorów był świetny pisarz geopolityczny, podróżnik i badacz Charles Stewart Goodwin z Cape Cod, który dostarczył mi danych o flotach starożytnych Chin, a także o zbiorach Muzeum Pałacu Narodowego w Tajpej. Charles wie, jak jestem mu wdzięczny. Jego prace na temat polityki światowej są dla mnie wyrocznią. Za wnikliwe uwagi o reinkarnacji oraz o nerwicy pourazowej pragnę podziękować dr Barbarze Lane z Wirginii, której książka Echoes from the Battlefield: First Person Accounts of Civil War Last liues („Echa z pola bitwy: relacje w pierwszej osobie z życia w czasach wojny domowej") jest zapewne najlepszą pracą w tej dziedzinie. Rozległa wiedza dr Lane w tym zakresie, jak również jej wiadomości o planetach stanowiły dla mnie najwyższej klasy źródło informacji. Jeśli chodzi o zagadnienia związane ze stresem na polu walki, jej poglądy niemal się pokrywały z wypowiedziami admirała Woodwarda. Chcę również podziękować mojemu przyjacielowi Chri-sowi Choi Man Tat, którego eleganckie i uprzejme zachowanie jako menedżera „Kite's", najlepszej chińskiej restauracji w Dublinie, nie pozwala się domyślić jego przeszłości jako bosmana na gigantycznym zbiornikowcu, pływającym między Zatoką Perską i portami Dalekiego Wschodu. Jego opowieści o tych wielkich statkach były dla mnie nieocenioną pomocą. Na koniec dziękuję też mej przyjaciółce Olivii Oakes, która sądziła, że przybywa na cichy, spokojny weekend z moją rodziną, a wylądowała w roli korektora, przez piętnaście godzin studiując rękopis tej powieści w pogoni za błędami ortograficznymi i interpunkcyjnymi. Winą za wszelkie niedociągnięcia w tym zakresie zamierzam... niesprawiedliwie, oczywiście... obciążyć wyłącznie ją. 8 Akcja Buntu na USS Shark jest całkowicie fikcyjna. Każda występująca w powieści postać jest wytworem mojej wyobraźni, choć może się zdarzyć, że paru uczelnianych bejs-bolistów rozpozna tu swoje nazwiska - lecz nie swe życiorysy ani żadne inne powiązania z rzeczywistością. Patrick Robinson OSOBY Naczelne dowództwo amerykańskie prezydent Stanów Zjednoczonych (naczelny dowódca sił zbrojnych USA) wiceadmirał Arnold Morgan (doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego) Robert MacPherson (sekretarz obrony) Harcourt Travis (sekretarz stanu) generał Tim Scannell (przewodniczący Połączonego Komitetu Szefów Sztabów) Jack Smith (sekretarz ds. energetyki) Dowództwo US Navy admirał Alan Dickson (szef operacji morskich) admirał Dick Greening (dowódca Floty Pacyfiku - CINC--PACFLT) kontradmirał Freddie Curran (dowódca Floty Podwodnej Pacyfiku - COMSUBPAC) kontradmirał John Bergstrom (dowódca Sił Specjalnych -SPECWARCOM) USS Shark komandor Donald K. Reid (dowódca okrętu) komandor porucznik Dan Headley (zastępca dowódcy -ZDO) komandor porucznik Jack Cressend (oficer uzbrojenia) komandor porucznik Josh Gandy (oficer sonarowy) starszy bosman Drew Fisher (szef okrętu) porucznik Shawn Pearson (oficer nawigacyjny) porucznik Matt Singer (oficer pokładowy) porucznik Dave Mills (sternik ASDV) porucznik Matt Longo (nawigator ASDV) 10 USS John F. Kennedy admirał Daylan Holt (dowódca zespołu) US Navy SEALs* komandor Rick Hunter (dowódca pododdziału szturmowego nr 2) komandor Russell „Rusty" Bennett (głównodowodzący, pododdział szturmowy nr 1) komandor porucznik Ray Scheaffer (dowódca pododdziału szturmowego nr 1) porucznik Dan Conway (zastępca dowódcy pododdziału szturmowego nr 1) porucznik John Nathan (saper, pododdział szturmowy nr 1) starszy bosman Rob Cafiero (szef obozu wypadowego, pododdział szturmowy nr 1) bosman Ryan Combs (obsługa ckm, pododdział szturmowy nr 1) mat Charlie Mitchell (elektryk, pododdział szturmowy nr 1) porucznik Dallas MacPherson (saper, zastępca d-cy pododdziału szturmowego nr 2) porucznik Bobby Allensworth (strażnik przyboczny kmdra Huntera) starszy bosman Mikę Hook (saper, pomocnik por. MacPhersona) bosman Sum Jones (pomocnik por. Allenswortha) marynarz Riff „Grzechotnik" Davies (obsługa ckm, pododdział szturmowy nr 2) marynarz Buster Townsend (pododdział szturmowy nr 2) Agencja Bezpieczeństwa Narodowego (National Security Agency, NSA), Fort Meade admirał David Borden (p.o. dyrektora) porucznik Jimmy Ramshawe (oficer operacyjny bezpieczeństwa) * Kryptonim oddziałów specjalnych w marynarce USA (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). 11 Sąd wojskowy przewodniczący: kapitan Cale „Boomer" Dunning sędzia: kapitan Sam Scott sędzia i obserwator: kapitan Art Brennan prokurator: komandor porucznik David „Magazynier" Jones obrońca: komandor porucznik Al Surprenant Dowództwo chińskie admirał Zhang Yushu (pierwszy zastępca przewodniczącego Rady Marynarki Ludowo-Wyzwoleńczej) admirał Zu Jicai (naczelny dowódca marynarki wojennej) Kapitanowie zbiornikowców Don McGhee (M.V. Global Bronco) Tex Packard (M.V. Galveston Star) Narzeczone Kathy O'Brien (admirała Morgana) Jane Peacock (porucznika Ramshawe'a) PROLOG Lato 1987 r. Stadnina Hunter Valley, Lexington, stan Kentucky Było o wiele za gorąco na bejsbol. Tylko lekki wiaterek poruszał trawą na rozprażonym padoku wielkiej stadniny rasowych koni, znajdującej się przy starej szosie Iron-Works Pikę, nieopodal miasteczka Paris. Młody Dan Headley nie potrafił odbić piłki rzuconej przez Ricka Huntera, choćby od tego miało zależeć jego życie. - Odpuść trochę, Ricky! Daj żyć, nie dam rady tego odebrać. Ale piłka znów nadlatywała z niesamowitą prędkością, niska i podkręcona, raz za razem uderzając w ścianę malowanej na czerwono stodoły za plecami Dana. Rick, szesnastoletni olbrzym, wył ze śmiechu, kiedy jego najlepszy przyjaciel zamaszyście wymachiwał kijem i znów pudłował. - Musisz się skupić, Danny! - Na czym? - Na piłce, głupi! - Jak mogę się na niej skupić, skoro nawet jej nie widzę? Nikt by jej nie widział. - Pete Rosę by widział - zaprzeczył z powagą Rick, mając na myśli legendarnego zawodnika Cincinnati Reds. - Pete Rosę dostrzegłby nawet pocisk z haubicy. - To co, jeszcze raz? - Nie. Mam dosyć. Wracajmy, napijemy się lemoniady. *ocę się jak wół. Rick Hunter ściągnął rękawicę, piłkę wcisnął do kieszeni dżinsów i obwiązał się w pasie bluzą. Przeskoczył przez płot z żerdzi na rozległy padok, na którym było kilka klaczy ze 13 źrebiętami. Dan Headley poszedł w jego ślady. Wymachując kijem z emblematem Louisville Sluggers, przyglądał się źrebakom, nowemu pokoleniu koni wyścigowych z Kentucky, z których najlepszy może któregoś dnia usłyszeć ryk tłumów na torze Belmont Park, Royal Ascot, Saratogi czy Long-champs. Być może nawet Churchill Downs. - Nadal nie mogę zrozumieć, dlaczego po prostu nie zostaniesz tutaj, by się dorobić fortuny - powiedział Dan. -Hodowałbyś roczniaki, sprzedawał je za ciężką forsę jak twój tata. Jezu, Ricky, przecież to wszystko na ciebie czeka. - Danny, rozmawiamy na ten temat od trzech lat i moja odpowiedź nie zmieniła się ani trochę. Po prostu mnie to nie interesuje. Poza tym uważam, że ten cały popyt na roczniaki nie będzie trwał wiecznie. - No, trwa od ponad dziesięciu lat i nic nie wskazuje na to, by miał się załamać. - Zawali się, stary. Rynek zawsze w końcu pada, a wtedy będzie tu cała kupa starych kowbojów bez grosza, facetów, którym się wydawało, że się w czepku urodzili. - Tak, ale to nie dlatego chcesz stąd wiać. Ty się tu nudzisz, mimo całej tej forsy, w której brodzisz. Ale dlaczego chcesz zostać oficerem marynarki, zamiast rozjeżdżać się tu jak jakiś cholerny car? Ty, pan na Hunter Valley, hodowlanej stolicy świata? Nie mam zielonego pojęcia. - Przecież ty też zamierzasz jechać ze mną, nie? - Jasne, Ricky. Ale mój stary jest tu tylko masztalerzem. Twój jest właścicielem całej okolicy, a ty nawet nie masz rodzeństwa. Wszystko to będzie twoje, całe dwa tysiące akrów i wszystkie błękitnokrwiste klacze. - Daj spokój, Danny. Znasz się na hodowli lepiej ode mnie. Gdybyś chciał, mógłbyś zajść daleko w tym interesie. Twój tata ma parę własnych klaczy. Każdy musi od czegoś zacząć. - Ricky, nie dałbym rady odłożyć dość forsy na podobny kawałek ziemi i przez tysiąc lat. Skończyłbym jako jeszcze jeden masztalerz. Nikogo nie dziwi, że wolę być kapitanem Danem Headłeyem, dowódcą amerykańskiego krążownika, niż Dannym Headłeyem, stajennym w Hunter Valley. - Nudzisz się tu tak samo jak ja — rzekł Rick z uśmiechem, wiedząc, że rozmawia z bratnią duszą. 14 - Trochę. Ale ja nie mam takiego startu. - To niczego nie zmienia. Marzy ci się przygoda, jak i mnie. Konie za długo rosną, a my po prostu nie mamy czasu, co? Dan wyszczerzył zęby w uśmiechu. Był o wiele niższy od Ricka i musiał żwawo przebierać nogami, aby dotrzymać kroku przyjacielowi. Teren lekko się wznosił, a dookoła rozciągały się wspaniałe łąki. Szli równym tempem, przyglądając się źrebiętom, które z wolna zbliżały się ku nim, wiedzione ciekawością; klacze podążały za swym przychówkiem nieco wolniej. - Po kim jest ta kasztanka? - Która, Danny? Ta z białą gwiazdką? - Tak. Gdy podrośnie, będzie miała tyłek jak kelnerka. - A w nim motorek. To córka Sekretariata i całkiem niezłej klaczy po Nashui. - No, to znaczy, że tutejsza. Nashua mieszka po sąsiedzku, a i Wielki Koń niedaleko. Koniarze z Kentucky zawsze nazywali zwycięzcę Triple Crown z siedemdziesiątego trzeciego roku Wielkim Koniem, mimo że nie zrobił zbyt błyskotliwej kariery jako ogier zarodowy. - Klacz należy do ojca. Stary twierdzi, że Sekretariat płodzi wspaniałe matki. Na pewno zatrzymamy tę kasztankę dla siebie. - A ten gniady, co się tak rozpycha? - To syn Tancerza Północy. Typowy; mały i nieco rozbrykany. Pójdzie na sprzedaż i pewnie trafi do Irlandii, do pana 0'Briena. Chyba że Arabowie przebiją wszystkich. Wtedy znajdzie się w Newmarket, a to nie byłoby najlepsze. - Ten siwek chyba jest po Radży? - Zgadza się. Po naszym Czerwonym Radży, dumie i radości Barta Huntera. Ten ogier to wredne bydlę, ale mój stary go uwielbia, a twój daje sobie z nim radę. Bobby Headley, najlepszy masztalerz w okolicy... to opinia mojego ojca. - No, kręcę się przy Radży od pięciu lat i nie widzę w nim nic wrednego. - A ja owszem. Możesz mi wierzyć. On po prostu nie znosi 15 obcych. Co prawda przy twoim ojcu zachowuje się jak stare psisko. Doszli do przeciwległego płotu i przeleźli na podwórze, gdzie natknęli się na Bobby'ego Headleya, spieszącego ku spichrzowi. Bobby był szczupłym, średniego wzrostu mężczyzną o twardym spojrzeniu, nie tak przystojnym jak jego szesnastoletni syn. Miał głęboki, wibrujący głos, zaskakujący u człowieka tak niewielkiej postury. - Cześć, chłopaki, jak leci? - pozdrowił ich, spoglądając na kij bejsbolowy. - Wciąż nie daje sobie rady z twoimi piłkami, co, Ricky? - Tak, sir. Ale nie idzie mi łatwo. Wystarczy stracić koncentrację, a Danny może zdrowo dołożyć. Bobby Headley zaśmiał się. - Dan, zrób mi przysługę, dobra? - zwrócił się do syna. -Leć do boksu Radży i przynieś moje zgrzebła. Zostawiłem je tuż za drzwiami. - Jasne. Rick, spotkamy się w domu? - Za pięć minut. Dan ruszył truchtem ku stajni trzech wielkich ogierów na przeciwległym krańcu zagrody. Odsunął skobel i wszedł do boksu ośmioletniego Czerwonego Radży, łagodnie zagadując: - Cześć, Radża, staruszku. Jak się miewasz? Dobrze cię tu traktują? Wielki, niemal mlecznobiały ogier o wzroście prawie siedemnastu dłoni* nie miał założonego kantara i nie był uwiązany do żelaznego pierścienia osadzonego w ścianie. Było to niezwykłe w wypadku konia o takim temperamencie. Ten masywny zwycięzca wielu gonitw z Kalifornii był wnukiem ognistego Czerwonego Boga i synem odznaczającej się szybkością córki znanego angielskiego zarodowca, Suwerena. Dla profesjonalnego hodowcy taka genealogia jest z piekła rodem i stanowi przepis na prawdziwie niebezpiecznego ogiera. Suweren był tak nieprzewidywalny i tak groźny dla ludzi, że w jego boksie zainstalowano wysokociśnieniowy hydrant na wypadek konieczności poskromienia go i ratowania ofiary jego agresji. Czerwony Radża też kilkakrotnie : Amerykańska miara wysokości konia, równa ok. 10,16 cm. 16 atakował ludzi, ale przy tym był w swoim czasie wysokiej klasy koniem wyścigowym, wytrzymałym i dobrym na finiszu, a teraz ceniono go jako zarodowca. Wart był czterdzieści tysięcy dolarów. Przez ostatnie parę lat Bobby Headley zdawał się trzymać go w ryzach. Radża spoglądał na młodego Dana Headleya, poruszającego się delikatnie z tyłu. Nie zdradzał oznak gniewu, ale ci, którzy go znali, zauważyliby lekko położone uszy i oczy rzucające szybkie spojrzenia najpierw do przodu, potem do tyłu; daleko do tyłu, wprost na Dana. Koń nie poruszył przy tym wcale łbem. Chłopak pochylił się po zgrzebła, a gdy się wyprostował, ogier nieznacznie zmienił pozycję. Dan wyczuł zmianę nastroju zwierzęcia i zareagował jak doświadczony koniarz. Uniósł rękę niczym policjant z drogówki i mruknął: - Spokój, Radża, staruszku. Spokojnie, stary. W tym momencie, bez najmniejszego ostrzeżenia, Radża zaatakował. Błyskawicznie obrócił łeb do tyłu i zacisnął zęby na bicepsie Danny'ego jak krokodyl, tnąc mięsień i miażdżąc kość ramienia. Nie puścił go, ale pociągnął w dół, na pod-ściółkę, szykując się do ulubionej sztuczki ogierów-zabójców: przyklęku na swej ofierze, jak to robią wielbłądy lub słonie, gruchocząc jej żebra. W branży hodowlanej o takich wypadkach raczej się nie mówi. Dan Headley krzyknął z bólu i przerażenia, a jego głos rozległ się echem na podwórzu. Rick Hunter był w pół drogi do domu, kiedy go usłyszał. W pobliżu nie było nikogo innego, a przez głowę Ricka przemknęło tysiąc strasznych myśli o prawdziwej naturze wnuka Czerwonego Boga. Dan krzyknął znowu. Stał w obliczu śmierci i zdawał sobie z tego sprawę. Usiłował kopnąć ogiera, ale z równym skutkiem mógłby próbować powstrzymać ciężarówkę. Rick Hunter biegł co sił ku stajni. Słyszał drugi krzyk przyjaciela i skierował się wprost do boksu Radży. Znalazłszy się na miejscu, rozejrzał się za jakąś bronią; znalazł oparty o ścianę kij bejsbołowy. Schwycił go mocno i otworzył drzwi boksu, ze zgrozą ogarniając wzrokiem scenę: Danny z silnie krwawiącą ręką próbował się osłonić przed atakującym zwierzęciem, które szykowało się do przyklęku. Rick nie wahał się 17 ani chwili. Zamachnął się kijem i z całej siły grzmotnął nim w żebra Radży. Cios ten z pewnością mógłby zabić człowieka; na koniu nie zrobił jednak większego wrażenia. Ogromny siwek odwrócił ku niemu łeb, jakby chciał zdecydować, na którego z dwóch chłopców ruszyć. Ricky uderzył go ponownie w to samo miejsce, wrzeszcząc: - Zwiewaj, Danny! Rany boskie, ruszaj się! Zamknij za sobą drzwi, ale nie na zamek! Dan Headley, otępiały od szoku i zwijający się z bólu, przetoczył się na brzuch i wypełzł z boksu. Nie podnosząc się z ziemi, kopnięciem zatrzasnął drzwi. Szesnastoletni Rick Hunter znalazł się sam na sam z rozwścieczonym ogierem. Stał w rogu pomieszczenia, o pięć metrów od wyjścia, i obserwował bacznie konia, który cofnął się o parę kroków. Rick trzymał kij oburącz, bojąc się wymierzyć cios w głowę. Gdyby nie trafił, koń mógłby chwycić go za gardło, albo - co było bardziej prawdopodobne - za jądra. Sytuacja wyjaśniła się w następnym ułamku sekundy. Ogier rzucił się ku niemu, mierząc w twarz. Rick pchnął kijem w przód i potężne szczęki zacisnęły się na nim, miażdżąc twarde drewno niczym zapałkę. Danny zemdlał z bólu. Rick był sam. Radża znów cofnął się o krok, kładąc uszy po sobie i wciąż łypiąc oczyma na przemian za i przed siebie. Przez umysł Ricka przemknęło wspomnienie rozmowy z jednym z miejscowych komuchów, który opowiadał o jedynym znanym mu sposobie powstrzymania szarżującego konia. Chłopak opadł na kolana, zdając sobie sprawę, że jeśli jego podstęp spali na panewce, łatwo może stracić życie... jak straciłby je Danny, gdyby on nie przybył na czas. Rick przywarł do ziemi w pozie odwiecznego i strasznego wroga koni, lwa. Usiłował przyjąć przyczajoną, groźną postawę gotującego się do skoku wielkiego kota, obudzić strachy wielu tysięcy lat zakodowane w podświadomości ogiera. Potarł butem o beton pod słomą, zawarczał głębokim basem, wbijając wzrok w oczy przeciwnika. Po chwili podniósł głowę, wydał z siebie głuchy ryk i posunął się o krok naprzód. Czerwony Radża stanął jak wryty. Cofnął się nieco, a na obu łopatkach dało się zauważyć delikatne drżenie mięśni. Cofnął 18 się dalej, spuszczając nisko łeb, jakby chciał zasłonić gardło. Do głosu doszedł instynkt. Rick ponownie zaryczał, przez cały czas starając się rozwiązać opasującą go bluzę dresową. Radża jakby nagle stracił ochotę do walki; stał w przeciwległym rogu absolutnie nieruchomo. Nie był przygotowany do obrony, kiedy mierzący sto dziewięćdziesiąt cztery centymetry „następca tronu" Hunter Valley skoczył naprzód, ciasno omotując bluzą jego łeb. Ogier nagle znalazł się w ciemności, a żaden koń nie lubi się poruszać, kiedy nie widzi otoczenia. Stał tylko bez ruchu, drżący i ślepy. Rick ostrożnie wycofał się ku drzwiom, otworzył je po cichu i wypadł na zewnątrz, zatrzaskując je za sobą w biegu. Dan ocknął się tymczasem. Rick uruchomił sygnał alarmowy i usiadł przy przyjacielu, dopóki nie nadeszła pomoc. Zarówno on, jak i obaj ojcowie czekali całą noc w szpitalu w Lexington, podczas gdy dwaj chirurdzy pieczołowicie zszywali rozerwane mięśnie i nastawiali strzaskaną kość. Rankiem, kiedy Dana przewieziono na salę pooperacyjną i gdy już odzyskał przytomność, ujrzał nad sobą młodego lwa z Hunter Valley. Pokręcił głową w milczącym podziwie dla odważnego przyjaciela, uśmiechnął się i wyszeptał: - Jezu, Ricky! Uratowałeś mi życie. Mówiłem ci, że lepiej nam będzie na okręcie... -1 tu się z tobą zgadzam, stary - przytaknął Rick. -Pieprzyć ten cały wyścigowy bajzel. Można tu zginąć! Już wolę być pod ostrzałem. Myślisz, że Annapolis* jest gotowe na nasze przybycie? * Stolica stanu Maryland, siedziba Akademii Marynarki Wojennej USA. ROZDZIAŁ 1 23 stycznia 2007 r. Biały Dom, Waszyngton Admirał Arnold Morgan siedział samotnie w swym biurze, rozważając dwa poważne zagadnienia życiowe, które naszły go tego popołudnia. Pierwszym z nich była decyzja o pozostaniu na stanowisku doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego przez jeszcze jeden rok, czemu sprzeciwiał się jego własny rozsądek. Drugim była potężna kanapka z pieczenia wołową, wyniesiona do rangi uczty przez dodatkowe dawki majonezu i musztardy, jakiej nigdy w życiu nie ośmieliłby się zamówić w obecności swej sekretarki i przyszłej żony, pięknej Kathy O'Brien. Na szczęście nie miała się ona pojawić w okolicach Pennsylvania Avenue aż do szesnastej. Admirał uśmiechnął się wesoło, krążąc wokół biurka niczym puma szykująca się do skoku na ofiarę. Uważał kanapkę za absolutnie zasłużoną nagrodę za znoszenie całymi tygodniami nagabywania, szykan i obietnic ze strony paru najpoważniejszych figur z kręgów amerykańskiej polityki i wojska, a w końcu ulegnięcie ich perswazji i zgodę na pozostanie w Białym Domu. Postanowienie to wyciśnięto zeń po dziewięciu tygodniach wewnętrznych zmagań. Decyzję o wgryzieniu się w kanapkę w wersji el grando przed ponownym wpłynięciem pani O'Brien do biura podjął znacznie szybciej... Sześćdziesię-ciojednoletni admirał jakimś cudem zdołał zachować końskie zdrowie i nie przytył więcej niż pięć kilogramów od czasów, kiedy przed dwudziestu siedmiu laty był dowódcą atomowego okrętu podwodnego. Zasłonił teraz dużą płócienną serwetką swój nienagannego kroju garnitur i złoto-czerwony krawat od 20 Hermesa, który Kathy dała mu na Gwiazdkę, po czym zagłębił się w zakazane rozkosze kulinarne. Za oknem szalała śnieżyca. Prezydent - bardzo roztropnie - przebywał z wizytą w południowej Kalifornii, w pełnym słońcu i przy dwudziestu kilku stopniach ciepła. Tu zaś, w Zachodnim Skrzydle Białego Domu, nie działo się absolutnie nic, co mogłoby zaprzątnąć umysł militarnego stratega, którego na całym świecie szanowano i obawiano się najbardziej. - Nadal nie rozumiem, co ja tu, u diabła, robię - mruknął do siebie Morgan. - Ten cholerny świat się uspokoił... na razie... a ja tu waruję jak wierny psiak, czekając, aż nasz czcigodny, choć postrzelony przywódca wywlecze się z jakiegoś pieprzonego basenu w Beverly Hills. Postrzeleniec, kompletny cymbał... takie słowa na temat prezydenta padały często podczas ostatniego spotkania w domu admirała Scotta Dunsmore'a, mądrego i przy tym zamożnego byłego przewodniczącego Połączonego Komitetu Szefów Sztabów. Arnold Morgan nie mógł pojąć, o co ten cały szum. Przed nim już tylu doradców do spraw bezpieczeństwa podawało się do dymisji, ale jemu najwyraźniej odmawiano tego podstawowego prawa człowieka. Cholera, byli tam wszyscy, a jego nikt nawet nie uprzedził. Wszedł jak w zasadzkę do pokoju, gdzie czekał nań nie tylko generał Scannell, przewodniczący Połączonego Komitetu, ale i aż dwaj jego poprzednicy, do tego szef operacji morskich i dowódca korpusu marines. Był tam i sekretarz obrony, dwaj członkowie senackiej komisji sił zbrojnych (w tym bardzo doświadczony senator Ted Kennedy, którego niezachwiany patriotyzm i nieustanna troska o dobro państwa zawsze czyniły naturalnym przywódcą w takim środowisku). Poza tym na jego przybycie oczekiwało czterech członków Rady Bezpieczeństwa Narodowego (NSA). Ich wspólna misja była prosta: przekonać admirała Morgana, aby wycofał swą rezygnację i pozostał na stanowisku do końca drugiej kadencji republikańskiego prezydenta. Zaledwie kilka tygodni wcześniej, po zakończeniu szczególnie niebezpiecznej tajnej operacji na terenie Chin, prezydent wykazał tak szokujące samolubstwo i brak rozsądku, że nie można było dłużej ufać, 21 iż będzie działał w najlepszym interesie Stanów Zjednoczonych. O tym, że sytuacja na świecie jest gorąca, nikt nie musiał Arnolda Morgana przekonywać. Ale człowiek w Gabinecie Owalnym miał skłonność do nominowania na wpływowe stanowiska pochlebców i potakiwaczy, a obecnie, w ostatnich dwóch latach swej prezydentury, zdawał się myśleć wyłącznie o sobie, swoim wizerunku i popularności. Ludzie zebrani w domu admirała Dunsmore'a obawiali się, że bez granitowej opoki realizmu i wyczucia Morgana w centrum międzynarodowych spraw militarnych może dojść do strasznego i kosztownego błędu. Arnold Morgan nie mógł sobie przypomnieć, kto pierwszy wypowiedział głośno opinię, że prezydent jest „cholernym cymbałem i z każdym dniem mu się pogarsza", ale pamiętał, że skwitowano ją potakującymi kiwnięciami głów i że nikomu nie było do śmiechu. Pamiętał też, że gospodarz zwrócił się do swego starego przyjaciela, senatora z Massachusetts, w te słowa: „Problem polega na tym, że on interesuje się sprawami wojska, ale nie można mu ufać. Przemów Arnoldowi do rozumu, Ted. Powiesz to lepiej niż ktokolwiek z nas". I Ted Kennedy, zło-tousty mędrzec z Hyannisport, zrobił to. Po kilku krótkich, ale wzruszających zdaniach admirał Morgan skinął głową i odpowiedział: „Wycofuję rezygnację". Siedział teraz w „fabryce", zastanawiając się nad względnym spokojem, jaki od miesiąca panował w znanych punktach zapalnych na świecie. Na Bliskim Wschodzie cisza, terroryści jakby jeszcze nie wrócili z ferii zimowych. Indie i Pakistan przestali sobie wygrażać, a i Chiny od jesieni zachowywały się nad podziw spokojnie. Jak wykazywały zdjęcia satelitarne, Chińczycy zaprzestali nawet manewrów marynarki w pobliżu Tajwanu, co było wielką odmianą. Nic też nie świadczyło, że ich nowy strategiczny okręt podwodny, Xia III, zamierza wyjść w morze ze swej przystani w Szanghaju. Jedyny w miarę interesujący raport wywiadu, jaki trafił w ręce Morgana od Bożego Narodzenia, nadszedł z wydziału Rosji CIA. Według informacji jednego z ich agentów w Moskwie położone na przedmieściu zakłady „Rozwoorużenije" ni stąd, ni zowąd ruszyły z produkcją dużej liczby morskich min kotwicznych. Było to niezwykłe, ponieważ zakłady te specja- 22 lizowały się dotychczas w minach dennych serii MDM, zwłaszcza śmiertelnie groźnych, ważących 1750 kilogramów MDM-6, które można stawiać przez wyrzutnie torpedowe okrętów podwodnych. W „Rozwoorużenije" produkowano teraz unowocześnione jednotonowe miny kotwiczne PLT-3, przystosowane do stawiania i z okrętów nawodnych, i z podwodnych. Agent nie wiedział, jakie jest przeznaczenie min, ale był pewien, że cała sprawa jest wielce dziwna. Większość wytwarzanych w Rosji min morskich trafia obecnie do odbiorców zagranicznych. Admirał Morgan powiedział sobie (w duchu, z uwagi na przeżuwaną właśnie pieczeń zalaną majonezem): „I kto, u diabła, nagle potrzebuje mnóstwa min kotwicznych, co?" Nie podobało mu się to doniesienie. „Jeżeli cholerne Ruski bez grosza przy duszy zabrali się do produkcji min, to znaczy, że ktoś je zamówił. A skoro tak, to zamierza ich użyć, nie? Inaczej by ich nie zamawiał. Pytanie, gdzie? Oto, co chcemy wiedzieć. Kto planuje małe, zaskakujące poletko minowe?" Dokończył posiłek i siedział nad kawą, pogrążony w myślach. Kiedy Kathy wróci, każe jej zadzwonić do Langley i upomnieć ich, by informowali go na bieżąco. Musi się dowiedzieć natychmiast o wszelkich większych partiach min opuszczających rosyjskie porty. „Nie chcemy, żeby jakiś pieprzony kacyk w turbanie stał się nagle zbyt ambitny, co, Douglas?" Morgan zerknął na portret generała MacArthura, wiszący nad biurkiem. „Trzeba mieć ich bez przerwy na oku". Godzina 9.00 czasu miejscowego, 23 stycznia 2007 r. Renmin Dahuitang (Wielki Pałac Ludowy), Plac Niebiańskiego Spokoju, Pekin Największy budynek rządowy świata, siedziba Narodowego Zgromadzenia Ludowego, był tego wtorkowego ranka zamknięty na wszystkie spusty. Zawieszono wszelką działalność, zabroniono wstępu osobom postronnym, a zachodnią stronę placu patrolowało więcej uzbrojonych żołnierzy, niż kiedykolwiek widziano od masakry studentów w 1989 roku. Wewnątrz kompleksu również krążyły patrole, przemierza- 23 jące nie kończące się korytarze. Szesnastu wartowników stało nieruchomo z bronią na ramieniu, pilnując placyku otaczającego wejście do jedynej windy łączącej budynek ze wspaniałą, jaskrawo oświetloną Bramą Południkową, niegdyś zarezerwowaną wyłącznie dla cesarza. Plac Niebiańskiego Spokoju, pokryty wielką śniegową kołdrą, wydawał się obumarły bez tysięcy pracowników instytucji rządowych, którzy drepczą po nim każdego ranka. Smagany mroźnym wiatrem, był cichy i pusty jak stadion po wielkim meczu. W pokoju operacyjnym panowała za to napięta atmosfera. Na końcu pomieszczenia, tuż pod trzymetrowej szerokości ekranem monitora widniała majestatyczna sylwetka admirała Zhanga Yushu. Admirał niedawno zrezygnował z funkcji naczelnego dowódcy marynarki wojennej i został mianowany przez samego Najwyższego Sternika ChRL na stanowisko głównego wiceprzewodniczącego wszechpotężnego Komitetu Armii i Marynarki Ludowo-Wyzwoleńczej. Przed ośmioma tygodniami Zhang gładko wyprzedził pozostałych trzech członków o równie dużym doświadczeniu i obecnie zajmował pozycję o takim znaczeniu, że odpowiadał wyłącznie przed prezydentem, sekretarzem generalnym partii komunistycznej i przewodniczącym Komisji do spraw Wojskowych -a tak się składało, że była to jedna i ta sama osoba: Najwyższy Sternik, który nie chciał słyszeć złego słowa o swym protegowanym. Niektórzy twierdzili, że jest tylko kwestią czasu, by admirał Zhang Yushu sam doszedł do takich szczytów władzy. W tej chwili admirał po raz pierwszy zwracał się do swego audytorium, starannie ważąc słowa, witając wszystkich na najbardziej tajnym spotkaniu w czterdziestoośmioletniej historii Wielkiego Pałacu Ludowego - tak tajnym, że z jego powodu na cały dzień przerwano normalną pracę rządu, aby uniknąć podsłuchania obrad. Wśród obecnych zasiadali trzej starsi wiekiem koledzy Zhanga z Komitetu AMLW, dawni dowódcy wojsk lądowych. Był tam i nowy dowódca marynarki, admirał Zu Jicai, wraz z dowodzącym wielką Flotą Północną admirałem Yibo Yunshengiem. Cieszący się ogromną władzą komisarz polityczny, wiceadmirał Yang Zhenying, 24 przybył poprzedniej nocy z Szanghaju w towarzystwie szefa sztabu, wiceadmirała Sang Ye. Najbardziej wpływowy z zastępców dowódcy chińskiej marynarki, admirał Zhi Heng Tan, siedział u boku samego Zhanga, u szczytu wielkiego, mahoniowego stołu. Za ich plecami wisiał ponadmetrowej wysokości portret Mao Zedonga, wielkiego rewolucjonisty, który marzył jedynie o potężnych Chinach, samotnie stawiających czoło imperialistycznemu Zachodowi. Portret był reprodukcją olbrzymiej podobizny Mao, spoglądającej z chłodną obojętnością na plac z wysokości bramy Tiananmen. Tego dnia przypominał zebranym w jasno oświetlonej sali przedstawicielom naczelnego dowództwa chińskich sił zbrojnych, kim naprawdę są. W pokoju operacyjnym byli jeszcze trzej inni mężczyźni: Irańczycy. Najstarszy rangą z nich był brodaty, czarno odziany ajatollah, którego nazwiska nie wymieniono. Świętemu mężowi towarzyszyli dwaj oficerowie marynarki, kontradmirał Hossein Shafii, dowódca związku taktycznego z Bandar Abbas, i kontradmirał Mohammed Badr, dowódca irańskiej floty podwodnej. Admirał Zhang, mężczyzna o wzroście ponad sto osiemdziesiąt centymetrów, był zdecydowanie najwyższym i najmocniej zbudowanym wśród obecnych w pokoju operacyjnym Chińczyków. Przemawiał jednak miękkim, nietypowym wibrującym głosem, z przyjaznym uśmiechem na szerokiej twarzy. Posługiwał się językiem angielskim, który Irańczycy znali doskonale. Wiceadmirał Yang, który w młodości studiował przez cztery lata na Uniwersytecie Kalifornijskim, tłumaczył jego słowa na chiński. - Panowie - zagaił Zhang Yushu. - Jak wszyscy dobrze wiecie, za parę tygodni wejdzie do eksploatacji nowy chińsko--irański rurociąg poprowadzony z pól naftowych Kazachstanu. Tysiące baryłek ropy popłyną przez wasz wielki kraj na południe, do nowej chińskiej rafinerii na wybrzeżu cieśniny Ormuz. To oznacza dla nas nadejście nowych dni, dni wielkich zysków dla Iranu i, dzięki Bogu, koniec wiecznego uzależnienia Chin od Zachodu w kwestii dostaw paliw. Trwające od dziesięciu lat przymierze między naszymi wspaniałymi narodami doprawdy jest darem niebios. 25 Admirał przerwał i szeroko rozwarł ramiona. Przeszedł na prawą stronę stołu i stanął, promiennie się uśmiechając, obok gości z pustynnego kraju. Ajatollah również podniósł się z miejsca i ujął obie dłonie admirała, życząc wszystkim nieustającej łaski Allacha. Dwaj oficerowie z Bandar Abbas powstali także i kolejno objęli legendarnego dowódcę chińskiej marynarki wojennej. Zhang wrócił na swoje miejsce u szczytu stołu i rzucił okiem na notatki. Na chwilę się zamyślił, ale zaraz się uśmiechnął, podejmując przemowę. - Nie muszę nikomu z was przypominać, jak wielki był koszt budowy tego tysiącsześćsetkilometrowego rurociągu i samej rafinerii. Poszły na to miliardy dolarów. Jednak w tej chwili jest już tylko jedna ciemna chmura nad naszym horyzontem: nadzwyczaj niska cena baryłki ropy na światowym rynku. Ubiegłego wieczoru wynosiła ona trzynaście dolarów, to poziom najniższy od dziesięciu lat. Nie możemy wpływać na państwa arabskie, ponieważ zbyt mocno polegają na amerykańskiej ochronie i handlu. Musimy przez to sprzedawać naszą ropę za połowę, a nawet za jedną trzecią jej prawdziwej wartości. Obecnie Iran zarabia dwadzieścia procent na każdej baryłce, która dopływa do nowej rafinerii, co wynosi niespełna trzy dolary. Wasz kraj traci w ten sposób co miesiąc miliony dolarów. Pytam was, panowie: jak rozwiązać ten problem? Przypominam, że to spisek, diaboliczny zachodni spisek zmierzający do podkopania gospodarki naszych państw, do zdominowania nas, tak jak to zawsze usiłowali czynić! - Zhang stopniowo podnosił głos podczas tej wypowiedzi, ale wnet powrócił do spokojnego, miękkiego tonu: — Otóż mamy rozwiązanie, panowie. Już wcześniej o nim rozmawialiśmy i sądzę, że znajdzie ono aprobatę obu naszych rządów. Ajatollah, prawdziwie zdumiony, wbił w mówcę pytające spojrzenie. Admirał odpowiedział uśmiechem i bez dalszych wstępów wypalił: - Proponuję zaminowanie historycznych wód terytorialnych Islamskiej Republiki Iranu. Postawmy pole minowe w poprzek samej cieśniny Ormuz. Admirał Badr poderwał głowę i natychmiast zaprotestował: 26 - Yushu, przyjacielu, przez lata stałeś się wypróbowanym i zaufanym powiernikiem naszego kraju. Czuję się jednak zmuszony przypomnieć ci, że już niejednokrotnie rozważaliśmy kwestię blokady Ormuz. Za każdym razem odstręczały nas od tego te same trzy przyczyny: po pierwsze, przeciwległa strona cieśniny należy do Omanu, kraju pod absolutną kontrolą amerykańskich pachołków z Londynu. Po drugie, nigdy nie zdążymy położyć min tak szybko, by nie wykryły tego amerykańskie satelity, a to z całą pewnością ściągnęłoby na nas gniew USA. Po trzecie, Amerykanie w końcu prze-trałowaliby szlak, a nas odmalowali jako bandytów, wrogów całego pokojowo nastawionego świata. Nic dobrego by z tego nie wynikło, w każdym razie nie dla nas. Admirał Zhang skinął głową i poprosił zebranych o cierpliwość. - Mohammedzie, wszystko to prawda - powiedział. - Ale teraz czasy się zmieniły i stawka jest znacznie wyższa. Ty i ja mamy inną ropę na sprzedaż i do naszego własnego użytku. Mamy też nienaruszalny wspólny interes i nasze własne szlaki naftowe z cieśniny na Daleki Wschód. Mohammedzie, masz pełne wsparcie Marynarki Ludowo-Wy-zwoleńczej. Wspólnie z całą pewnością możemy postawić pole minowe, korzystając z okrętów podwodnych i nawodnych, i dokonać tego tak szybko, że nikt nie będzie miał o niczym pojęcia. - Ale przecież w końcu do tego dojdą. - Niekoniecznie. Mogą się wprawdzie domyślać, ale nie zdążą na czas. Któregoś bowiem pięknego dnia wielki zachodni zbiornikowiec wpadnie na jedną z min, wyleci w powietrze i przez następny rok ceny ropy pobiją rekord skoku wzwyż... poza naszą ropą, naturalnie. Nas paliwo będzie kosztować tyle samo, co do tej pory - czyli tyle co nic. Za to ze sprzedaży uzyskamy fortunę, podczas gdy światowa flota zbiornikowców stanie w dryfie po obu stronach pola minowego, obawiając się przez nie przejść. Przez jakiś czas będziemy panami prawie całego światowego rynku paliw płynnych. Badr uśmiechnął się i pokręcił głową. - To śmiały plan, Yushu, przyznaję. Zapewne mógłby się 27 powieść. Jednak w moim kraju i w mojej flocie już poczuliśmy, co znaczy wściekłość Pentagonu. Nie chcielibyśmy znów tego doświadczyć. -1 my mamy takie doświadczenie, Mohammedzie. Oni jednak nie są niezwyciężeni. Ostatecznie są tylko bezbożnym narodem, zainteresowanym wyłącznie pieniądzem. Staną na głowie, żeby oczyścić szlaki zbiornikowców, ale będą to postrzegać jako problem ekonomiczny, a nie powód do zbrojnego konfliktu. Poza tym nie będą chcieli wojny w rejonie Zatoki Perskiej, ponieważ to by tylko jeszcze bardziej skomplikowało problemy z ropą i spowodowało dalszy wzrost cen i dalszy spadek świętego indeksu NYSĘ. - Ale, Yushu, jeśli zaczną podejrzewać, że stoją za tym Chiny, rozwścieczy ich to jeszcze bardziej! - To prawda, Mohammedzie, święta prawda. Ale nie rozwścieczy ich to do tego stopnia, by chcieli z nami wojny. Wówczas Wall Street zawaliłaby się z kretesem. Nie, moi przyjaciele, Amerykanie oczyszczą wody Ormuz z min, otworzą szlaki zbiornikowców i przyślą poważne siły morskie, by zapewnić ich drożność. Do tego czasu zarobimy olbrzymie pieniądze, i Chiny, i Iran, a przy tym zdobędziemy wielu nowych przyjaciół i klientów, którzy w przyszłości być może będą woleli robić interesy z nami. Jedno małe pole minowe, Mohammedzie, szerokie na dwadzieścia mil, i otworzymy sobie wrota do jasnej, świetlanej wspólnej przyszłości. Tego samego dnia w dyrekcji Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Fort Meade, stan Maryland Porucznik Jimmy Ramshawe po raz kolejny tego popołudnia zapisał zawartość ekranu na dysku. Jako oficer operacyjny odpowiadał za przydzielanie wydruków wybranym oficerom w całym supertajnym labiryncie kompleksu wywiadu wojskowego USA, instytucji tak strzeżonej, że nawet w ścianach budynków umieszczono miedziane ekrany dla uniemożliwienia podsłuchu elektronicznego. Cała ta procedura setnie nudziła porucznika, zmuszonego od lunchu przesiewać 28 nadchodzące wiadomości, raporty i sygnały z amerykańskich sieci nasłuchowych na całym świecie. Jednakże dwa ostatnie dokumenty, które dopiero co wpłynęły z wydziału Rosji CIA, zwróciły jego uwagę: Niezwykła aktywność w fabryce min „Rozwoorużenije" na przedmieściach Moskwy. Trzy ciężkie wojskowe pojazdy zauważone w trakcie opuszczania zakładów z pełnym ładunkiem. Pojazdy te spostrzeżono ponownie dwie godziny później na lotnisku Szeremietiewo 2. Opuściły lotnisko o godz. 1400 czasu wschodnioamerykańskiego, puste, cel nieznany. Kolejny sygnał z tego samego źródła nadszedł dziewięćdziesiąt cztery minuty po pierwszym. Langley na razie zostawiło wiadomości bez komentarza, ograniczając się do podania suchych faktów: Rosyjski antonow 124 odleciał z Moskwy o 2300, prawdopodobnie w kierunku wschodnim. Na pokładzie tylko załoga i ciężki ładunek. An-124 potrzebował 3000 m rozbiegu, aby wystartować. Agent CIA nie mógł dotrzeć do planu lotu. Śledztwo w toku. Dla Jimmy'ego Ramshawe'a to było coś: złożony, nieco złowrogi problem, domagający się przestudiowania, jeśli nie rozwiązania. Wiedział, że ten gigantyczny transportowiec -od mitycznego rosyjskiego olbrzyma zwany Rusłanem - może przewieźć sto dwadzieścia ton ładunku na pułapie ponad dziesięciu tysięcy metrów. Bez trudu wyobraził sobie sto dwadzieścia wielkich min morskich, jak w stratosferze z prędkością przekraczającą tysiąc kilometrów na godzinę zmierzają ku jakimś odległym brzegom, gdzie mogą zagrozić flotyllom US Navy. W wieku dwudziestu ośmiu lat Jimmy Ramshawe został wyselekcjonowany przez marynarkę do służby w wywiadzie. Wysoki, ciemnowłosy młody oficer miał bystry, analityczny umysł. Myślał wielokierunkowo, miał dar dostrzegania najbardziej pokrętnych i skomplikowanych powiązań. Jako dowódca okrętu byłby jednoosobowym piekłem na ziemi dla podwładnych, ponieważ na żadnej jednostce nie istnieje 29 zespół, który kiedykolwiek mógłby dostarczyć mu wystarczająco dużo danych do podjęcia ważnej decyzji. Nie można było mu jednak odmówić inteligencji; miał najwyższy iloraz wśród podchorążych swojego rocznika w Annapolis i szybko wpadł w oko przełożonym. Był wprost urodzony do pracy w wywiadzie na najwyższym szczeblu i kiedy jego koledzy, przyszli dowódcy okrętów, ruszyli na wspinaczkę po szczeblach morskiej kariery, szczupły i muskularny Jimmy trafił do najważniejszej i najpilniej strzeżonej instytucji wywiadowczej USA, gdzie, według słów admirała zajmującego się przydziałami służbowymi absolwentów, miał znaleźć „szerokie ujście dla swych wyjątkowych talentów". Porucznik Ramshawe był dość niezwykłym członkiem personelu Fortu Meade, choćby z tego powodu, że wyglądał i mówił jak Australijczyk. Ten syn dyplomaty z Sydney urodził się w Waszyngtonie, gdzie jego ojciec przez pięć lat był attache morskim w monumentalnej ambasadzie Australii przy Massachusetts Avenue. Powrócili do Nowej Południowej Walii na zaledwie dwa lata, po czym admirał Ramshawe przyjął stanowisko w zarządzie linii lotniczych Quantas i został na stałe oddelegowany do Nowego Jorku. Młody Jimmy, obywatel amerykański z akcentem z antypodów, poszedł do szkoły w Connecticut, przez trzy lata był gwiazdą szkolnej drużyny bejsbolowej, a potem w ślad za ojcem przywdział granatowy mundur - tyle że amerykański. Minęło właśnie dziesięć lat jego służby w US Navy, ale jeszcze do niedawna nieodmiennie budził uśmiech na smętnej zazwyczaj twarzy dyrektora NSA, admirała George'a Morrisa, swym codziennym powitaniem: „Dzidobry, sir. Mam te szpargały, których pan potrzebował. Tylko parę godzinek i wszystko będzie gotowe". Ramshawe do końca życia będzie mówił jak Banjo Patterson lub inna postać z australijskiego folkloru, ale był Amerykaninem do szpiku kości, admirał Morris zaś cenił go równie wysoko jak swą wieloletnią przyjaźń z jego ojcem, emerytowanym admirałem-dyplomatą z kraju kangurów. Niestety, George Morris właśnie trafił do szpitala marynarki wojennej w Bethesdzie z podejrzeniem raka płuc, a jego zastępca, kontradmirał David Borden, preferował bardziej formalne kontakty i dystans wobec podkomendnych, 30 w związku z czym spostrzeżenia młodego porucznika Ramshawe'a nie trafiały mu do przekonania. W przyszłości mogło się to okazać niedogodne dla obu stron: jakiś ważny szczegół może ujść uwagi pełniącego obowiązki dyrektora, który nie zechce wysłuchać swego nietypowego oficera. Porucznik wpatrywał się teraz w leżące przed nim dwa doniesienia i atakował przedstawiany przez nie problem w swój zwykły sposób: z miejsca przyjmując najgorszy możliwy scenariusz wydarzeń. W tym wypadku brzmiał on mniej więcej tak: „Jakiś zagraniczny świr właśnie zakupił kilkaset min morskich od cholernych Rusków i knuje ich potajemne postawienie w jakimś sobie tylko znanym miejscu". Ram-shawe zmarszczył brwi. Nie wydawało się prawdopodobne, aby Rosjanie sami chcieli te miny wykorzystać. Nie mieli żadnych akwenów do minowania, a w ostatnich czasach rzadko zabierali się do produkcji morskich środków bojowych, jeżeli w grę nie wchodził eksport. „Dla kogo więc, do diabła, je zrobili?" Jimmy szybko przebiegł w myśli katalog potencjalnych klientów. „Jeden z tych szaleńców znad Zatoki? Kadafi? Ajatollahowie? Irak? Nikt z nich nie ma właściwie takiej potrzeby, ale Irańczycy już nie raz grozili postawieniem pól minowych. Ale wówczas ten An-124 skierowałby się na południe, nie na wschód. Albo też miny wyekspediowano by transportem drogowym. Chiny? Nie, oni produkują własne... chyba. Korea Północna? Możliwe, ale oni też są samowystarczalni". Porucznik Ramshawe uznał tę zagadkę za wartą wnikliwszego przestudiowania. Zabrał obie wiadomości i wstał od komputera, mrucząc pod nosem: „Lepiej tego nie spieprzyć, bo jak gdzieś na Dalekim Wschodzie czy gdziekolwiek indziej statki zaczną wylatywać w powietrze, to najpewniej my za to oberwiemy. Zwłaszcza jeśli będą to statki amerykańskie". Odgarnął grzywkę z czoła i ruszył zdecydowanym krokiem ku gabinetowi dyrektora. Wciąż na nowo odczytywał treść doniesień, przemierzając korytarze budynku, aż dotarł do tego sanktuarium, niegdyś zajmowanego przez samego Arnolda Morgana. Nie przerywając czytania, zastukał do drzwi, po czym nacisnął klamkę i wszedł, tak jak to miał w zwyczaju. 31 - Dzidobry, sir. Mam tu parę spraw, którym według mnie powinniśmy się uważnie przyjrzeć. David Borden podniósł wzrok z wyrazem zaskoczenia na twarzy. - Poruczniku, zastanawia mnie, czy mógłby pan się zmusić do okazania mi elementarnej uprzejmości i zapukać, zanim pan wejdzie do mego gabinetu? - zapytał chłodno. - Słucham, sir? Wydawało mi się, że właśnie to zrobiłem. - Może więc by pan zaczekał na moje „proszę"? - Sir, nie jestem tu z żadną cholerną wizytą towarzyską. Mam w ręku pilne sprawy i sądzę, że powinien pan być o nich niezwłocznie powiadomiony. - Poruczniku Ramshawe, my w US Navy wciąż jeszcze trzymamy się pewnych zasad etykiety, choć w pańskim kraju zapewne dawno daliście sobie z tym spokój. - Mój kraj jest tutaj, sir. - Oczywiście. Co prawda takiego akcentu jak pański nie słyszałem u żadnego innego znanego mi oficera. - Cóż, nic na to nie poradzę. Ale skoro marnujemy tu czas, a ja nie chciałbym przy tym podpaść panu na samym wstępie, kiedy zasiadł pan na tym stołku, wyjdę teraz i zaczniemy od początku, dobrze? Zanim admirał Borden zdążył odpowiedzieć, Jimmy Ramshawe wyszedł z gabinetu i zamknął za sobą drzwi. Po chwili zapukał i dyrektor, czując się cokolwiek głupio, powiedział: - Proszę, poruczniku! - Jezu, cieszę się, że mamy to już za sobą - rzekł Jimmy ze swym krzywym, po australijsku filozoficznym uśmiechem. - W każdym razie, dzidobry, sir. Mam tu coś, na co powinniśmy rzucić okiem. Podał dyrektorowi oba wydruki. Borden zerknął na nie pobieżnie i rzekł: - Nie widzę tu niczego niepokojącego. Po pierwsze, nie wiemy nawet, czy te miny są na pokładzie samolotu. Gdyby były, nie mamy pojęcia, dokąd je wysłano, a kiedy już tam dotrą, gdziekolwiek to jest, ich rozładunek, przewiezienie na okręt i rozpoczęcie stawiania zajmie wiele czasu, a tymczasem nasze satelity z pewnością je odnajdą. Na pańskim miejscu nie traciłbym już więcej czasu na tę sprawę. 32 - Chwileczkę, sir. Mamy do czynienia z paruset nowiutkimi minami morskimi, niemal na pewno zapakowanymi do ładowni największego samolotu transportowego świata, który w tej chwili leci na wschód w stronę Chin, a może Indii, Pakistanu, Korei czy Indonezji. Nowoczesne miny wyprodukowane na specjalne zamówienie. A panu nie wydaje się konieczne wyśledzenie, cóż to za gość nimi teraz dysponuje? - Nie, poruczniku. Sądzę, że w odpowiedniej chwili sprawa sama się wyjaśni, bez marnowania na nią naszych cennych zasobów, a zwłaszcza pańskiej energii. - No cóż, skoro pan tak uważa, sir. Ale to kupa materiału wybuchowego i, no, jakiś bubek zamierza jej użyć w jakimś bardzo konkretnym celu. Myślę, że admirał Morris chciałby wszcząć dochodzenie, a może i zaalarmować Wielkiego Człowieka z Białego Domu. - Poruczniku, admirał Morris już tu nie dowodzi i mam nadzieję, że od tej chwili będzie pan szanował moje poglądy. Zapomnijcie o minach. Wkrótce same pojawią się na horyzoncie. - Mam tylko nadzieję, że nie w towarzystwie jakiegoś dymiącego wraku. - Jimmy Ramshawe ukłonił się sztywno, wykonał w tył zwrot i odmaszerował, burcząc pod nosem stary australijski zwrot: - Niezły z tego kundla kawał sukinsyna. Wieczorem tego samego dnia. Pokój operacyjny, Wielki Pałac Ludowy Wielki ekran komputerowy został wyłączony. Irańska delegacja była w drodze na międzynarodowe lotnisko pekińskie, admirał Zhang zaś został sam z Zu Jicai. Dwaj przyjaciele i koledzy sączyli herbatę, którą Yushu kazał zaparzyć jednemu z wartowników, ponieważ w gmachu nie było absolutnie nikogo ze stałego personelu. Smakuje jak resztki z termosu Mao z czasów Wielkiego Marszu w 1935 roku, pomyślał. - To do mnie nadal nie dociera, Yushu — odezwał się Zu Jicai. — Naprawdę uważasz, że odniesiemy wystarczającą korzyść z wywołania ogólnoświatowej zapaści na rynku ropy naftowej? 33 -Ach, Jicai... Z ciebie wieczny taktyk i strateg. Nie możesz wyjść z roli dowódcy przed bitwą. Widzisz wszystko wyraźnie, każdy bieżący krok i jego natychmiastowy skutek. - No, a ty? - Ja też taki byłem jako dowódca marynarki. Teraz jednak muszę myśleć politycznie i moja perspektywa uległa zmianie. Usiłuję ogarnąć szerszy horyzont. - Myślę, Yushu, że horyzont będzie bardzo szeroki, kiedy amerykański zbiornikowiec wpadnie na jedną z tych rosyjskich min w cieśninie Ormuz. Admirał Zhang uśmiechnął się i zapytał cicho: - Myślisz, że zaakceptowali mój plan? Że Hossein zadzwoni i przekaże aprobatę swojego rządu? - Tego jestem pewien. Ty masz dar perswazji, zwłaszcza wobec ludzi, którzy chcą zostać przekonani. - To część mojej strategii, Jicai. Wiem, że w głębi ducha każdy irański oficer jest rewolucjonistą. Oczywiście, że mają wielką ochotę na zarobienie kroci na światowym kryzysie naftowym. Ale tak naprawdę pragną zadać gwałtowny i druzgocący cios Wielkiemu Szatanowi, zwłaszcza zaś taki, który spowoduje chaos w codziennym życiu szarego Amerykanina. - Obawiam się, że się nie mylisz w tej ocenie, Yushu, i że twój plan zostanie wprowadzony w życie. Powstanie to pole minowe. Bardzo się też jednak obawiam konsekwencji. Jest bardzo prawdopodobne, że Amerykanie wpadną do Zatoki z wyciągniętymi spluwami, niewykluczone, że zaatakują też nasze okręty, a tak naprawdę to nie jesteśmy dla nich równorzędnymi przeciwnikami. - A ty znowu swoje, Jicai. Posunięcie i skutek, akcja i reakcja. Niedługo skłonię cię, abyś nieco podniósł wzrok, ale jeszcze nie teraz. Najpierw muszę dostać pozytywną odpowiedź od Irańczyków. Wtedy wszystko przed tobą odsłonię. - Nie mogę się tego doczekać, Yushu. Ale póki co, przypominam, że tkwimy w tym pokoju od dwunastu godzin. Pora pójść gdzieś na kolację. Dwaj admirałowie wyjechali windą na główny poziom Pałacu Ludowego, gdzie ośmioosobowa eskorta odprowadziła ich do wyjścia na pogrążony teraz w mroku, mroźny plac Niebiańskiego Spokoju, gdzie czekał na nich długi czarny 34 mercedes z włączonym silnikiem. Po chwili śnieg zaskrzypiał pod oponami i samochód skierował się wzdłuż zachodniej strony placu ku Zakazanemu Miastu, od wieków stojącemu na straży Tronu Smoka i po dziś dzień w oczach wielu ludzi z Zachodu stanowiącemu symbol chińskiej potęgi. Olbrzymi portret niezapomnianego przywódcy Mao Zedonga, spoglądającego poprzez wirujące w powietrzu śniegowe płatki na sunącego przez plac mercedesa, nie uśmiechnął się, choć może powinien. Niewypowiedziany dotąd plan admirała Zhanga Yushu właśnie Wielkiemu Przewodniczącemu najbardziej przypadłby do serca. Godzina 21.00, tego samego dnia. NSA, Fort Meade Admirał Borden udał się do domu. Pracę rozpoczęła nocna zmiana operatorów nasłuchu i tylko jeden oficer ze zmiany dziennej wciąż tkwił na posterunku: porucznik Jimmy Ramshawe. Zamknięty w swoim gabinecie, ślęczał nad mapami Azji, starając się odgadnąć, dokąd zmierza gigantyczny antonow z ładunkiem min, a zwłaszcza, gdzie chce uzupełnić paliwo. „Te cztery wielkie silniki D-18T muszą spalać ponad dziesięć ton benzyny na godzinę, więc zasięg tego sukinsyna nie może znacznie przekraczać czterech tysięcy kilometrów. Musi gdzieś wylądować, i to wkrótce". Jimmy był zdania, że samolot będzie musiał tankować w pięć godzin po starcie. Dwukrotnie dzwonił do wydziału Rosji w Langley, ale nie otrzymał żadnych nowych wiadomości. Trzy razy niepokoił MENA, wydział Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej NSA, ale i tam nic nie wiedziano. Upór porucznika Ramshawe'a miał jednak rozmiary Queenslandu, młody oficer postanowił więc nie ruszać się z biura, dopóki nie dowie się od kogoś, gdzie wylądował największy transportowiec świata. Minęła dwudziesta druga i nic się nie działo. Telefon zadzwonił dopiero pół godziny później. Człowiek po drugiej stronie bezpiecznej linii z Langley miał konkretne wieści: antonow właśnie wystartował ze strzeżonego lotniska nieopodal dalekiego kazachskiego miasta Żezkazgan. Interesu- 35 jąca była jego nazwa: Bajkonur, ściśle tajne centrum rosyjskiego programu kosmicznego. CIA zawsze miała tam swoich ludzi. - Bardzo ładnie, stary - mruknął Jimmy pod adresem kontrolera ruchu powietrznego w środkowej Azji, o jedenaście tysięcy kilometrów stąd. Wybrał odpowiednie mapy na ekranie monitora i raz jeszcze zastanowił się nad prawdopodobnym portem przeznaczenia dla stu dwudziestu min morskich. Sprawdził trasy do Indii, spoglądając na wielki, wyniosły masyw Himalajów, ale w końcu uznał, że wniosek może być tylko jeden: miny lecą do Chin. - A skoro to świństwo działa tylko w wodzie... - mruknął do siebie - to taki tuz intelektu jak ja może się domyślić, że samolot zmierza aż nad ocean, może do samego Szanghaju albo do którejś z chińskich baz na południu. Dokądkolwiek by leciał, antonow musi jeszcze raz uzupełnić paliwo, pomyślał. Tym razem nastąpi to pewnie w jakiejś głuszy na zachodzie Chin. Jimmy postanowił iść spać, a za dwanaście godzin, przed południem, poszukać meldunku o wylądowaniu skurczybyka gdzieś na chińskim wybrzeżu. Pomyślał, że nie ma jednak sensu się tym gorączkować, skoro dla nowego szefa jego opinie nie są warte funta kangurzych kłaków. Ruszył niezadowolony przez wielkie główne pomieszczenie - Centrum Operacyjne NSA - ku wyjściu; i on, i jego przełożony spali więc smacznie, kiedy antonow wylądował na chińskim lotnisku wojskowym w odludnej części kraju, na obrzeżach bezlitosnej pustyni Takla Makan, nieopodal Lop Nor, miejsca konstrukcji i testów bomb jądrowych. Takla Makan, rozpościerająca się na przestrzeni prawie dwóch tysięcy kilometrów, jest największą pustynią Chin. Jej nazwa oznacza „Miejsce, gdzie się wchodzi, lecz nigdy nie wychodzi". Antonow nie przejął się tym specjalnie i w godzinę po wylądowaniu ruszył znów w przestworza z pełnymi zbiornikami, kładąc się na kurs południowo-wschodni. Ostatni odcinek lotu mierzył niespełna dwa tysiące osiemset kilometrów. Celem była baza Floty Południowej admirała Zu Jicai. 36 Siedem tygodni później. 13 marca 2007 r. Baza Floty Południowej w Zhanjiang, prowincja Guangdong Portowe światła usiłowały rozjaśnić ponury wieczór nad nabrzeżami, ale przegrywały z zacinającym od zachodu deszczem, nisko zawieszonym sklepieniem czarnych chmur i zimną mgłą. Przy nabrzeżu numer pięć stał czarny samochód sztabowy marynarki z włączonym silnikiem i reflektorami. Wycieraczki walczyły z deszczem, by dać pasażerom, admirałom Zhangowi i Zu, jako taki widok na wychodzący w morze zespół okrętów. Była to przypuszczalnie pierwsza dalekomorska flotylla chińska, która opuściła Chiny z zadaniem bojowym na obcych wodach od czasów wypraw admirała Zhenga He po skarby w pierwszej połowie piętnastego wieku. Owe siedem podróży przez Ocean Indyjski do Afryki i Zatoki Perskiej nazywa się największym osiągnięciem największej floty, jaką świat kiedykolwiek widział. A była wielka: u szczytu potęgi liczyła trzy i pół tysiąca okrętów, z czego dwa tysiące siedemset bojowych, bazujących w licznych portach chińskiego wschodniego wybrzeża. Admirał Zheng zabrał z sobą sto okrętów i prawie trzydzieści tysięcy ludzi na wschodnie brzegi Afryki, do dzisiejszej Kenii, do Arabii, zapuścił się głęboko, na Morze Czerwone i na Zatokę Perską, by wymieniać jedwab i porcelanę na arabskie leki i egipską mirrę. W drodze powrotnej zawinął do Syjamu po złoto, perły i nefryt. Flagowy okręt admirała był potężnym dziewięciomasztowcem o długości ponad sto dwadzieścia metrów, niemal pięciokrotnie większym od późniejszej o sześćdziesiąt lat Santa Marii Kolumba. Ów największy chiński odkrywca wyprzedził podróż Vasco da Gamy do Afryki Wschodniej o osiemdziesiąt lat. Portugalczycy mieli szczęście, nie natykając się tam na Chińczyków, bowiem wielkie okręty Zhenga He z pewnością zgniotłyby w boju ich małe, niespełna trzydziestometrowe jednostki, z trudem pokonujące burzliwe wody wokół Przylądka Dobrej Nadziei. Można tylko zgadywać, co opętało cesarza z dynastii Ming zaledwie kilka lat później, że celowo zniszczył swą potężną flotę. Czy była to odwieczna chińska podejrzliwość wobec cudzoziemców, tradycyjne poczucie wyższości czy też melan- 37 cholijne poczucie izolacji? A może to śmierć niepokonanego admirała Zhenga He w roku 1433, na środku Oceanu Indyjskiego w drodze powrotnej z ostatniej wyprawy, pozostawiła w chińskim dowództwie lukę nie do wypełnienia? Być może ostateczne wytłumaczenie tej zagadkowej, niesamowitej decyzji tkwi w słowach samego cesarza Zhu Zhanji, patrona wielu z wiekopomnych rejsów admirała: „Nie obchodzą mnie sprawy cudzoziemców". Wielka chińska flota z epoki Ming aż do czasów I wojny światowej nie miała sobie równych tak pod względem liczebności, jak i relatywnej siły ognia. Cesarz nie miał, oczywiście, na myśli ropy naftowej z rozległych pól Kazachstanu. Teraz, w 2007 roku, admirał Zhang Yushu nie mógł sobie pozwolić na wzgardliwe odrzucenie spraw cudzoziemców. Właśnie zamierzał zerwać z obowiązującą niemal od pięciuset osiemdziesięciu lat polityką morską Chin, od której ten wielki kraj nie odstąpił dotąd ani na krok. Zhang spoglądał teraz przez szybę samochodu na odchodzącą od nabrzeża fregatę rakietową Shantou, okręt o wyporności 1700 ton, który przy olbrzymiej Czystej Harmonii admirała Zhenga He wyglądałby jak łupinka. - Odpływają, Jicai. To historyczna chwila w dziejach naszej morskiej potęgi - powiedział. - Tylko pomyśl, ta niewielka fregata klasy Jianghu 053 rusza w ślady naszych przodków sprzed pięciuset lat. Ta sama trasa, co w najchwaleb-niej szych dniach historii Chin, morski odpowiednik Szlaku Jedwabnego. Powracamy na wody Zatoki Perskiej jako poważna siła, by w pewnym sensie na nowo podbić cały świat handlu. - Nie jestem tylko pewien, czy Amerykanom spodobałoby się takie ujęcie. Im się wydaje, że mają w Zatoce wszelkie prawa - odparł dowódca Floty Południowej. - Ach, tak. Wydaje im się. Ale pamiętaj, że my byliśmy tu mile widzianymi gośćmi i partnerami handlowymi pół tysiąca lat wcześniej. Na brzegach Ormuz odkryto niedawno chińską porcelanę z okresu Ming. Mamy w tej okolicy historyczne korzenie, a Irańczycy chcą, abyśmy tam powrócili i pomogli im w walce z Zachodem. Tak, Jicai, mamy prawo do tych wód, dane nam przez naszych antenatów. 38 -1 udowodnimy to za pomocą masy trotylu, co, Yushu? Shantou wyszła na główny kanał. Sylwetka fregaty odcinała się ostro na tle świateł portowych i wyraźnie widoczne były główne elementy uzbrojenia: połyskujące od deszczu wielkie wyrzutnie rakiet woda-woda, sześć wieżyczek z podwójnymi działkami 37 mm i pięciolufowe moździerze ZOP*. Nie można było jednak zobaczyć broni o zasadniczym znaczeniu dla aktualnego zadania Shantou: sześćdziesięciu rosyjskich min, szczelnie zakrytych plandekami przed wścibskim okiem amerykańskiego satelity, który przeleciał nad portem parę godzin wcześniej. Na niewidocznym w czerni nocy horyzoncie czekały bliźniacze okręty, zbudowane w Szanghaju Kangding i Zigong, w towarzystwie Hangzhou, pierwszego z zamówionych w Rosji, wartych po czterysta milionów dolarów niszczycieli klasy Sowremiennyj o wyporności 8000 ton i długości stu pięćdziesięciu metrów, uzbrojonych w naddźwiękowe rakiety kierowane typu Raduga SS-N-22. Ściśle tajne zadanie Hangzhou nie polegało jednak na angażowaniu się w walkę z jednostkami nawodnymi. Niszczyciel miał poprowadzić trzy fregaty w liczącą sześć tysięcy mil morskich podróż do cieśniny Ormuz i niósł na pokładzie dodatkowe czterdzieści min. Niemniej na wypadek konfrontacji zbrojnej był on najlepiej przygotowany, by wydobyć tę małą flotyllę z opałów, choć nie byłby równym przeciwnikiem dla amerykańskiego krążownika dowodzonego przez zdecydowanego oficera. Kurs zespołu prowadził przez Morze Południowochińskie ku cieśninie Malakka i dalej, na Zatokę Bengalską, gdzie miało nastąpić spotkanie ze zbiornikowcem zaopatrzeniowym Nancang o wyporności 37000 ton, stacjonującym w nowej chińskiej bazie na wyspie Haing Gyi, u ujścia birmańskiej rzeki Bassein, nieopodal żyznych pól ryżowych w jej delcie na zachód od Yangonu**. Baza ta była powodem niejednej nieprzespanej nocy doradcy prezydenta USA do spraw bezpieczeństwa narodowego, który z zasady traktował * Zwalczania okrętów podwodnych; skrót odnoszący się do wszelkich typów broni i jednostek przeznaczonych do tego celu. ** Dawniej Rangun, stolica Birmy. 39 Chińczyków i ich posunięcia podejrzliwie. Utworzenie dużej chińskiej stacji bunkrowej* i portu wojennego na wodach terytorialnych Birmy przyprawiło go o dreszcz niepokoju, zwłaszcza że Chińczycy zbudowali też linię kolejową łączącą Kunming, dwutysiącletnią stolicę prowincji Yunan, z birmańską stacją Lashio, położoną tuż przy granicy, i mogli teraz z łatwością przerzucać ciężki sprzęt wojskowy, którego już mieli w tym kraju za prawie półtora miliarda dolarów. Admirał Zhang ciaśniej owinął się płaszczem i wysiadł z samochodu, by lepiej widzieć Shantou zmierzającą ku czarnej kresce falochronu i dalej, na wody Morza Południo-wochińskiego. - Czy to cię nie podnieca, Jicai? - spytał przyjaciela. -Sam widok okrętów naszej wspaniałej floty oceanicznej wyruszającej w tę ciemną noc do boju, na poważną zamorską wyprawę po raz pierwszy od ponad pięciuset lat? - Owszem, Yushu. Powiem ci więcej, kiedy się przekonamy, jak bardzo nasze działanie rozwścieczy Amerykanów. Następne słowa admirała Zhanga zadziwiły nawet mądrego i doświadczonego Zu Jicaia. - To tylko najzwyklejsze zmylenie przeciwnika... Godzina 12.00 czasu miejscowego, 13 marca. Biały Dom, Waszyngton - I dokąd, u diabła, oni się wybierają? - warknął admirał Morgan, wpatrując się w niewyraźną fotografię satelitarną, wykonaną poprzez deszczowe chmury nad Morzem Południo-wochińskim. - Wygląda mi to na trzy fregaty i niszczyciel klasy Sowremiennyj, idące na południe. Po co i jak daleko płyną? I kto, do cholery, uzupełni im paliwo? Odpowiedz mi! - Obawiam się, że nie leży to w moich kompetencjach — odparła słodko Kathy O'Brien. - A powinno. Każdy w Waszyngtonie powinien się na tym znać. - Nie zdawałam sobie z tego sprawy... * Bunkier, bunkrowanie - w żargonie marynarskim paliwo i jego uzupełnianie, od ang. bunker. 40 - No więc, jak daleko się wybierają? - Nie mam pojęcia. - Wiem, wiem. Proszę tylko o radę. Czy to za wiele? Interesuje mnie, czy zaplanowali długi rejs, być może z wizytą do swoich kolesiów w Iranie, bo jeśli tak, to będą bunkrować w tej ich cholernej nowej bazie na tej cholernej birmańskiej wysepce. - Jakiej wysepce? - Haing Gyi. To pierwsza większa chińska baza morska poza granicami Chin... w całej historii! - zagrzmiał Morgan. - Wracamy do cholernego piętnastego wieku, kiedy ich flota dominowała na Oceanie Indyjskim i w Zatoce Perskiej! A co się stało z tymi parszywymi minami z Rosji, które widzieliśmy podczas wyładunku w Zhangjiang? Gdzie one się, do diabła, podziały i dlaczego nikt mnie o tym nie informuje? Co robi George Morris? - Jak ci doskonale wiadomo, kochanie, ma nowotwór prawego płuca. - Dobrze mu tak, skoro tyle palił - mruknął admirał, zaciągając się dymem z cygara. — Gdzie on teraz jest? - Na intensywnej chemioterapii, o czym także dobrze wiesz. A ponieważ to okropne leczenie bardzo go męczy, pewnie teraz śpi. - No to niech go ktoś obudzi. - Kochanie... - westchnęła najładniejsza rudowłosa kobieta w Waszyngtonie. Dwa tygodnie później, 27 marca. Fort Meade Porucznik Ramshawe metodycznie przesiewał stos zdjęć satelitarnych. Wybrał kilkanaście z nich i próbował dopasować je do siebie, by sprawdzić, czy widoczne na nich trzy okręty podwodne rzeczywiście idą w małym konwoju na Morzu Arabskim. Jako odniesienie posłużyły mu dwa płynące w pobliżu zbiornikowce VLCC* i w końcu doszedł do Ang. skrót od Very Large Crude Carrier, czyli „bardzo duży transportowiec ropy naftowej", określający zbiornikowce o nośności Powyżej 250 tys. ton. 41 wniosku, że płynące w odstępach mili morskiej jednostki stanowią jeden zespół, sunący na północ po gładkiej, lazurowej powierzchni morza. Co ważniejsze, były to niewielkie, lecz groźne spalinowo-elektryczne okręty rosyjskiej klasy Kilo, sprzedawane przez Rosjan każdemu chętnemu z odpowiednio wypchanym portfelem, a zwłaszcza Chińczykom, Hindusom i Irańczykom. Jimmy Ramshawe starał się teraz zidentyfikować przynależność wykrytych podwodniaków. Był prawie pewien, że zna miejsce pobytu całej trójki irańskich Kilo: jeden stał w Bandar Abbas, dwa pozostałe w bazie w Chah Bahar, usytuowanej na zewnątrz Ormuz, na północnym wybrzeżu Zatoki Omańskiej. Również żaden z hinduskich okrętów nie przebywał w morzu, a to niemal na sto procent oznaczało, że te trzy Kilo niosą banderę Chin i zmierzają wprost do Chah Bahar. Sytuacja była raczej niezwykła, ale bynajmniej nie wstrząsająca. Obecność chińskich okrętów na Oceanie Indyjskim i Morzu Arabskim przestała być czymś niezwykłym, a od czasu do czasu zapuszczały się one aż po Ormuz. Właśnie dzisiaj satelita sfotografował flotyllę czterech jednostek z niszczycielem klasy Sowremiennyj na czele, płynącą przez Zatokę Bengałską ku południowemu krańcowi subkon-tynentu indyjskiego. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby cała ta cholerna banda ciągnęła do Ormuz, pomyślał Ramshawe. W końcu mają tam tę nową rafinerię i Bóg wie, co jeszcze... Cztery okręty nawodne płynęły ostentacyjnie jawnie przez całą drogę z Morza Południowochińskiego (Nie ma zmartwienia, skomentował sobie Jimmy), ale trzy Kilo zachowywały się znacznie bardziej tajemniczo. Nikt ich nie widział od chwili opuszczenia bazy, ponieważ większość drogi przebyły w głębokim zanurzeniu, tylko krótko płynąc na chrapach. Teraz jednak przestały się ukrywać i jawnie zmierzały do swych bliskich przyjaciół na południowym wybrzeżu Iranu. - To razem siedem chińskich okrętów płynących w tym samym kierunku i pewnie do tego samego portu - mruknął pod nosem Jimmy, sięgając po najnowsze wydanie katalogu okrętów wojennych świata „Jane's Fighting Ships", biblii sił morskich wszystkich krajów. Niech spojrzę... Jest. Fregaty Jianghu. Mogą przenosić po sześćdziesiąt min... a ten 42 niszczyciel czterdzieści. A co mówią o Kilo? Mogą zabrać dwadzieścia cztery torpedy albo tyleż min, ale nie jedno i drugie naraz. Jeżeli zatem te sukinsyny wiozą miny, daje to siedemdziesiąt dwie sztuki. I dwieście dwadzieścia na nawodnych, razem niemal trzysta. Niech mnie, można tym narobić nielichego kłopotu. Oficer zdawał sobie sprawę, że usiłuje połączyć w jedną dwie zagadki „Co się, u diabła, stało z minami wyładowanymi w Zhangjiang" i „Co te pieprzone Chinole robią na tamtych wodach?" Nie miał oczywiście ani skrawka dowodu, że na pokładach tych okrętów znajduje się choćby jedna mina. Na zdjęciach satelitarnych widać było tylko zakrywające coś duże plandeki. Uważał jednak za swój obowiązek uprzedzić swego przełożonego, admirała Bordena, o takiej możliwości, choćby nawet jego uwagi miały zostać odrzucone. Sporządził więc zwięzłą notatkę i posłał ją szefowi. W kwadrans później został wezwany do biura p.o. dyrektora, zapukał do drzwi i zaczekał na polecenie wejścia. - Poruczniku, doceniam pańską pilność w tej sprawie, ale już wcześniej słyszałem z Langley, że Irańczycy urządzają z chińską marynarką jakiś dwudniowy militarny jubel w Bandar Abbas. Będą orkiestry, defilady, czerwone chodniki, przyjęcia, przemowy, telewizja, cały cholerny festyn. Najwyraźniej te okręty nawodne mają tam zawinąć w poniedziałek. Mocno się zatem obawiam, że pańska teoria wielkiego pola minowego czającego się na ich pokładach upadła. Dziękuję panu za ten wysiłek, pamiętam jednak, że poleciłem panu o tym zapomnieć. Jeśli ktoś chce postawić te miny, dowiemy się o tym... w odpowiednim czasie. To wszystko. - Tak jest, sir. Porucznik Ramshawe odmeldował się regulaminowo i wyszedł, mrucząc pod nosem: - Arogancki sukinsyn... Będzie miał za swoje, kiedy się okaże, że ten cały cholerny festyn to tylko przykrywka i cała amerykańska flota zbiornikowców wyleci w powietrze. 43 Godzina 20.15, wtorek, 3 kwietnia. Baza marynarki wojennej w Bandar Abbas Dzień odświętnych imprez się skończył. Ostatni z irańskich gości rozjeżdżali się do domów, a potężne latarnie oświetlające plac defiladowy wreszcie pogasły. Opuszczono wielkie flagi państwowe Islamskiej Republiki Iranu i Chińskiej Republiki Ludowej. Sześćdziesięcioosobowa kompania honorowa Armii Ludowo-Wyzwoleńczej w galowych zielonych mundurach i czapkach z czerwonym otokiem wracała na pokład Hangzhou. Na okrętach gaszono sznury żarówek rozciągnięte między masztami i obramowujące kontury nadbudówek, ale flotylla bynajmniej nie szykowała się do snu. Bandery opuszczano, lecz potężne turbiny pracowały, dowódcy byli na mostkach, a marynarze rzucali cumy. Urządzanie nocnych ćwiczeń po wyczerpującym dniu przygotowań i parad było dziwnym pomysłem, ale najwyraźniej to właśnie zaplanowano. Trzy chińskie fregaty manewrowały już w basenie, wycofując się na główny kanał, ostatnio pogłębiony do dziewięciu metrów przy niskiej wodzie. W pół godziny po nich niszczyciel Hangzhou, o wyporności 6000 ton - największy okręt, jaki kiedykolwiek odwiedził ten port — z pomocą dwóch trzydziestometrowych holowników wyszedł w morze. W ślad za nim ruszyła irańska korweta Bayandor, zbudowana w Teksasie przed niespełna czterdziestu laty, pomimo późnej wieczornej pory wciąż niosąca zielono-biało-czerwoną banderę swego kraju*. Jej siostrzany okręt, Naghdi, jak i ona uzbrojony w nowoczesne działa Bofors i Oerlikon, oczekiwał na wypływającą flotyllę o milę na południowy wschód od główek portu, aby przeprowadzić ją przez daleko sięgające mielizny ławicy Bostanu. W swej sześćdziesięciomilowej podróży zespół miał minąć wielką, piaszczystą wyspę Qeshm i wyjść na głębsze wody cieśniny Ormuz. Po czterdziestu milach, na wschód od wystającego w morze omańskiego przylądka Qabr al Hindi, na * Zgodnie z obowiązującą w większości flot etykietą bandery podnoszone są bądź o świcie, bądź o godzinie 8.00 (jak w polskiej i brytyjskiej), opuszczane zaś o zachodzie słońca. 44 pozycji 2619'N, 05640'E miało nastąpić spotkanie. Na mostku Hangzhou przebywał admirał Mohammed Badr, towarzysząc dowódcy, pułkownikowi Weidongowi Gao (w chińskiej marynarce wojennej wszyscy dowódcy okrętów noszą ten lądowy stopień). Okręty płynęły na południowy wschód przy bezchmurnej pogodzie, lekkiej martwej fali i ciepłym zachodnim wietrze o sile do 5° Beauforta. Osiągnąwszy długość geograficzną 056°40'E, pułkownik Weidong polecił zmienić kurs na 180. Ostatni, sześciomilowy odcinek wiódł przez akwen o piaszczystym dnie i głębokości w granicach dziewięćdziesięciu metrów. Flotylla stopniowo redukowała prędkość, aż w końcu sonarzyści z Hangzhou odebrali wyraźny sygnał od chińskich Kilo, bezszelestnie patrolujących na peryskopowej w mrocznej głębi u poszarpanych, skalistych brzegów Omanu. Plan akcji został dopracowany kilka tygodni wcześniej. Okręty podwodne miały się zająć sześciomilowym pasem na południowym skraju wyznaczonego akwenu o głębokości stu kilku metrów i poczynając od głębiny na wysokości przylądka Qabr al Hindi, ruszyć kursem 098°, szykiem czołowym w odstępach pół mili. Co pięćset metrów ich wyrzutnie torpedowe opuszczać będą miny PLT-3 wyprodukowane w zakładach „Rozwoorużenije" pod Moskwą; te same, których tajny transport przez całą Azję nad Morze Południowochińskie tak niepokoił Jimmy'ego Ramshawe'a. Po sześciu milach te trzy linie śmiertelnych pułapek miały skręcić o dziesięć stopni w lewo i przez następne dwadzieścia cztery mile biec prosto w poprzek cieśniny Ormuz, ku przybrzeżnym wodom Iranu, do punktu leżącego dwadzieścia dziewięć mil na południe od nowej chińsko-irańskiej rafinerii nieopodal miasteczka Kuhestak. W tej chwili trzy chińskie fregaty mające stawiać miny, zajmowały pozycje wyjściowe. I one płynęły wolno w całkowitym zaciemnieniu, w półmilowych odstępach obok siebie, sterując na wschodni północo-wschód. Cichy pomruk ich silników co pięćset metrów przeplatał się z pluskiem kolejnych nun, zdradzieckich nasion śmierci tworzących barierę przegradzającą najważniejszy szlak naftowy świata. Zapas sześćdziesięciu min na każdej z fregat wystarczy do za- 45 minowania siedemnastomilowego odcinka. Ostatni, przybrzeżny fragment pola minowego miał postawić niszczyciel, pozostawiając trzymilową przerwę dla chińskich i irańskich zbiornikowców, które jako jedyne miały być poinformowane o pozycji bezpiecznego przejścia. Nowo położone miny czekały tymczasem zakotwiczone na dnie morza na elektroniczny sygnał aktywacyjny, po którym uwolnione z zaczepów wypłyną w górę; ich stalowe liny kotwiczne zatrzymają je o trzy i pół metra pod powierzchnią, dopóki nie podejrzewający niczego nawigator zbiornikowca nie nadpłynie pełną prędkością i nie uderzy w jedną z nich, unicestwiając w ten sposób swój statek. Od Bandar Abbas dzieliło ich teraz dwie i pół godziny drogi. Zespół nawodny ruszył do bazy o czwartej, trójka Kilo zaś skierowała się do Chah Bahar, pozostając cały czas na głębokości peryskopowej. Czasu mieli aż nadto, ponieważ amerykański satelita zwiadowczy miał nadlecieć nad ten rejon dopiero o ósmej. Fregaty i niszczyciel zacumowały na swoich miejscach o wpół do siódmej. Rozpoczął się kolejny etap planu admirała Zhanga Yushu. Na Hangzhou niezwłocznie załadowano następne czterdzieści min, pozostawiając je w pełni widoczne, podobnie jak jego pierwotny ładunek ubiegłego wieczoru. Kiedy kilka minut po ósmej rano satelita robił serię zdjęć, chiński niszczyciel wyglądał identycznie jak podczas poprzedniego przelotu, tuż przed wielką wieczorną defiladą. Dowódca zespołu wysłał do Zhangjiang uzgodniony sygnał potwierdzający udane wykonanie zadania: hasło „Ważka". Godzina 11.30 czasu miejscowego, wtorek, 3 kwietnia. Fort Meade Pomiędzy Wschodnim Wybrzeżem USA a Iranem istnieje denerwująca ośmioipółgodzinna różnica czasu. Granica stref czasowych przebiega w okolicach Teheranu i w jednej połowie kraju powinien obowiązywać czas o trzy godziny „starszy" od Greenwich, w drugiej o cztery. Zamiast tego zastosowano kompromis i w całym Iranie wprowadzono strefę trzech i pół 46 godziny. W Nowym Jorku z kolei zegary wskazują siódmą rano, kiedy w Londynie jest południe. Z tego powodu zdjęcia zrobione o dziewiętnastej trzydzieści w Bandar Abbas odebrano w Fort Meade o jedenastej rano tego samego dnia. Trafiły na biurko porucznika Ramshawe'a w chwili, gdy zjawił się na swą zmianę pół godziny przed czasem. Wpatrywał się teraz w doskonałej jakości fotografie z owego „cholernego festynu" zaanonsowanego przez admirała Bordena. Widział rzędy zaparkowanych w porcie wojennym cywilnych samochodów i okręty chińskie oraz irańskie na użytek publiczności skąpane w rzęsistej iluminacji. Jimmy Ramshawe domyślał się, że w ciągu dnia dotrą doń kolejne zdjęcia, obrazujące w odpowiednich odstępach rozwój wydarzeń w głównej bazie marynarki Iranu. Wciąż nie przestając myśleć o rosyjskich minach, szukał ich na pokładach chińskich fregat przez szkło powiększające, lecz nie było ich tam ani śladu. Za to na niszczycielu komplet czterdziestu min tkwił na szynach wyrzutni, wyraźnie teraz widoczny, choć podczas rejsu z Chin był szczelnie zakryty plandekami. Późnym popołudniem nadeszła nowa seria zdjęć. Tym razem satelita uchwycił całą flotyllę w ruchu. Nad Zatoką Perską panowała noc i obraz nie był już tak wyraźny, ale nie miało to większego znaczenia. Ważne było tylko, że czwórka chińskich okrętów w towarzystwie dwóch korwet irańskich wyszła w morze w środku nocy. Według porucznika Ramshawe^ mogło to oznaczać wszystko, włącznie z planowanym atakiem na Oman czy Irak albo „jakąś inną zabitą dechami dziurę". Połączył się więc z biurem dyrektora, który potraktował go jak zwykle szorstko. - Na pańskim miejscu nie martwiłbym się tak, poruczniku. Zapewne udają się na wspólne ćwiczenia, co nie jest niczym niezwykłym przy takich międzynarodowych wizytach. - Tak jest, sir. Ale ja tu widzę pełen ładunek min na niszczycielu. - Spodziewam się, że będą tam nadal następnego ranka, Poruczniku. To wszystko. Jimmy powoli odłożył słuchawkę. Przyszło mu na myśl to samo pytanie, które zadawał sobie już z tysiąc razy: po co 47 Chińczycy zamówili w Rosji dostawę bardzo drogich specjalistycznych min kontaktowych, jeżeli nie planują postawienia gdzieś cholernego pola minowego? Zdawał sobie sprawę, że tylko łut szczęścia sprawił, iż zauważono start antonowa z moskiewskiego lotniska, a później ponownie z Bajkonuru. Nikt nie wykrył miejsca drugiego tankowania. W opinii porucznika było jak najbardziej możliwe, że wielki transportowiec wykonał i drugi lot transazjatycki. Dałoby to łączną liczbę dwustu czterdziestu przewiezionych min, z nawiązką wystarczającą na uzbrojenie tych czterech okrętów nawodnych, które mogły w sumie załadować ich dwieście dwadzieścia. Nie brał pod uwagę trzech podwodniaków klasy Kilo, jako że od kilku dni nikt ich nie widział. Nie mógł jednak przestać myśleć o tych minach. Łatwo admirałowi Nudziarzowi* mówić, żeby zapomnieć o sprawie, dopóki nie przyjdzie bardziej konkretna informacja, ale jeśli te zwariowane sukinsyny stawiają w tej chwili pole minowe w poprzek Ormuz, co wtedy, do cholery? Ramshawe ruszył na poszukiwanie filiżanki kawy, myśląc, że skoro satelita znajdzie się ponownie nad Bandar Abbas o ósmej rano czasu miejscowego, to gdzieś po północy on będzie mógł zobaczyć kilka dobrych zdjęć cumujących okrętów. Zamierzał nie opuszczać stanowiska, dopóki te fotografie doń nie trafią. Wiedział dobrze, że taki stan rzeczy nie uszczęśliwi jego dziewczyny, ciemnowłosej Jane Peacock, córki australijskiego ambasadora w Waszyngtonie. Ramshawe'owie i Peacockowie przyjaźnili się od dawien dawna i wszyscy przyjmowali za pewnik, że Jimmy i Jane w końcu się pobiorą. Porucznik miał teraz jeszcze mniejszą ochotę telefonować do Jane niż do swego szefa. Tych dwoje mogłoby pewnie iść w zawody o to, kto umie lepiej zaleźć mi za skórę, pomyślał. Nie pomylił się wielce. - Jimmy, na litość boską, skąd nagle to zainteresowanie arabską marynarką? - Oni nie są Arabami - poprawił ją. - To Persowie. Różnica jest istotna. * W oryginale gra słów: nazwisko Borden przekręcono na Bo-redom, „nuda". 48 - Mogą sobie być nawet Marsjanami! - krzyknęła. -Mieliśmy zjeść kolację z Julie w Georgetown. Ręce mi opadają. Jesteś niemożliwy. Przecież sama tam nie pójdę! - Posłuchaj, Jane. Myślę, że to naprawdę ważna sprawa. Może nawet kwestia życia lub śmierci. - No, to chyba są tam ważniejsi od ciebie, którzy powinni się nią zająć? - Nie ma nikogo ważniejszego ode mnie, kto choćby mi uwierzył, a cóż dopiero zajął się nią. - Zostaw więc to w spokoju i poczekaj, aż ktoś poleci ci coś zrobić. - Nie mogę, Jane. Muszę zostać. Ale jutro przyjadę po ciebie wcześniej i zjemy razem śniadanie, zanim wyjdziesz na zajęcia. Będę wolny do wpół do dwunastej, akurat do chwili, kiedy ty musisz być z powrotem w Georgetown. - No, dobra - burknęła dziewczyna. - Bądź o dziewiątej w ambasadzie, ale i tak jesteś koszmarny. Nawet twoja matka tak sądzi. Jimmy zachichotał. Uwielbiał swą piękną i inteligentną narzeczoną i nie cierpiał sprawiać jej zawodu. Tym razem jednak widział się samotnym obrońcą porządku świata przed grożącym mu być może chaosem. No, w każdym razie czymś w tym rodzaju. Po prostu nie ufam tym sukinsynom, to wszystko, przeniknęło mu przez myśl. Wieczór wlókł się powoli. Jimmy zabijał czas do północy czytaniem pracy o międzynarodowym terroryzmie; zasadniczo przygnębiająca książka, sypiąca przykładami niezwykłej głupoty służb wywiadowczych rozmaitych zachodnich państw. Boże, ileż z tego bałaganu można by uniknąć, gdyby ludzie byli odrobinę bystrzejsi, zżymał się w duchu, tymczasem nawet na pierwszej linii wywiadu są faceci, których bardziej obchodzi zachowanie posady niż właściwe wykonanie roboty bez względu na koszty. Jimmy Ramshawe był jeszcze dość młody, by hołubić takie ideały. Wolałby nie pracować zbyt długo dla takiego zachowawczego cynika jak David Borden, który wypatruje tylko spokojnej emerytury 1 chętnie odbija przysłowiową piłeczkę, jak ognia unikając Wszczynania paniki na wysokim szczeblu bez konkretnych powodów. 49 Minęła północ. Satelita wykonał nową serię zdjęć pół godziny wcześniej, ale odbitki dotarły na biurko porucznika z Krajowego Centrum Zwiadowczego dopiero za dwadzieścia pierwsza. Przeglądał je teraz w poszukiwaniu chińskiego niszczyciela. Wkrótce też go znalazł; stał przy swoim nabrzeżu i miał na pokładzie pełen ładunek min, tak samo jak przed rozpoczęciem nocnych ćwiczeń. Fregaty również były zacumowane na swoich miejscach, a na ich rufach wciąż widniały plandeki skrywające tory minowe. Na innych zdjęciach widoczna była baza w Chah Bahar; po trzech chińskich Kilo, które stały tam jeszcze w sobotę wieczorem, nie było ani śladu. - Bóg jeden wie, dokąd popłynęły - mruknął Jimmy. Zdjął z wieszaka marynarkę i opuścił biuro, kierując się ku głównemu wyjściu i dalej, na słabo oświetlony parking, gdzie dwaj wartownicy z korpusu marines oddali mu honory. Usiadł za kierownicą swego dziesięcioletniego czarnego jaguara i ruszył ostro drogą dojazdową w stronę autostrady Waszyngton-Baltimore. O tej porze nie było żadnego ruchu i Jimmy pozwolił sobie na jazdę z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Po szesnastu kilometrach skręcił w zjazd numer 33 na Connecticut Avenue, prowadzącą wprost do centrum stolicy. Odbił w prawo na Dupont Circle, mijając Uniwersytet George'a Washingtona i zmierzając w stronę kompleksu Watergate, gdzie jego rodzice od prawie trzydziestu lat posiadali apartament. Obecnie rzadko, jeśli w ogóle, z niego korzystali, mieszkając w Nowym Jorku; Jimmy uważał, że to się świetnie składa, mógł bowiem dzięki temu mieszkać jak milioner, nie wydając ani grosza. Po chwili wjechał do podziemnego garażu i wyłączył silnik. Była druga nad ranem i czuł się niemal zbyt zmęczony, by wysiąść z samochodu. Mimo to żałował, że w domu nie czeka na niego Jane, i po raz kolejny pomyślał, o ile łatwiej mu się żyło, kiedy dyrektorem NSA był admirał Morris. George Morris był cholernie pewny siebie, a przy tym Wielki Człowiek z Białego Domu chętnie go słuchał. Nikt nie był w bardziej zażyłych stosunkach z Arnoldem Morganem niż George i obydwaj często się z sobą konsultowali. Dlatego Jimmy'emu świetnie się pracowało pod takim szefem, który zawsze gotów 50 był go wysłuchać i nieodmiennie rozważał wszelkie możliwości i ewentualności, nie próbując wynosić się ponad swoich ludzi. Wyznawał zasadę, że skoro jeden z jego wybranych pracowników uważa, że jakaś kwestia wymaga zbadania, to prawdopodobnie ma rację. Nie tak, jak ten cholerny Nudziarz. Jimmy siedział przez chwilę w samochodzie, obracając w myślach niemiłe zadanie, które czekało go następnego dnia: będzie musiał udać się do Bordena i przyznać, że chiński niszczyciel wciąż ma na pokładzie swoje miny. Już słyszał tego zmęczonego życiem starego sukinsyna: „No cóż, poruczniku, musiało to pana wielce zaskoczyć, ale proszę nie mówić, że pana nie uprzedzałem..." - Byle tylko mnie nie podkusiło, żeby wyłożyć mu następną nieprawdopodobną teorię - burknął do siebie. - Teorię, że te cholerne miny mogą nie być tymi samymi, które widzieliśmy poprzedniego wieczoru. Odpowie, że to wierutne bzdury i nazwie mnie paranoikiem. Ale to nie bzdury, bo ja sam to właśnie bym zrobił, gdybym chciał zaminować cieśninę Ormuz. - Wysiadł z samochodu i zamknął pilotem drzwi. W drodze do windy wciąż mruczał pod nosem: -Załadowałbym na pokład nowe miny, zanim o ósmej nadleci satelita, nie? Żeby zmylić tych głupich Amerykanów. IRAN / 1/ CIEŚNINA ORMUZ (o wyspa Qeshm i—iKuhestak rafineria ropy płw. Musanda IRAN baza rakietowa ROZDZIAŁ 2 W sobotę siódmego kwietnia o świcie dwa z chińskich okrętów, Hangzhou i Shantou, opuściły Iran, udając się w drogę powrotną. Pozostałe dwie fregaty cumowały przy swoim nabrzeżu w Bandar Abbas. Trzy godziny później, 0 dziewiątej pięćdziesiąt czasu miejscowego trzy okręty podwodne Kilo wyszły z Chah Bahar na wody cieśniny i skierowały się na południe, na Morze Arabskie. Amerykańskie satelity obserwowały te manewry na rozświetlonych słońcem wodach i wkrótce potem w Fort Meade porucznik Ramshawe mógł sporządzić krótką notatkę dla swego przełożonego, opisującą szczegółowo ruchy chińskich okrętów. Dwa dni później z wydziału Bliskiego Wschodu CIA w Langley nadeszła informacja o przemieszczeniu baterii irańskich ciężkich rakiet typu Sunburn wraz z wyrzutniami 1 jednostką obrony przeciwlotniczej gdzieś na południowo--wschodnie wybrzeże Zatoki Omańskiej. Człowiek CIA nie znał dokładnie ich pozycji docelowej, ale operator z Fort Meade dokonał odpowiednich poprawek w ustawieniu obiektywu satelity i przy następnym jego przelocie nad tą okolicą udało się zrobić dwa zdjęcia ustawianych właśnie na stanowiskach ogniowych i skierowanych ku morzu wyrzutni, niespełna pięćdziesiąt kilometrów od Kuhestak. Ramshawe zanotował współrzędne: 26°23'N, 057°05'E. Odruchowo zerknął na mapę, rozglądając się za możliwymi celami lądowymi, ale nie było tam dosłownie nic. Gdyby rakiety wystrzelono na zachód, prostopadle do linii brzegowej, pomknęłyby prosto nad morze. Przy kierunku nieco bardziej południowym trafiłyby w północny przylądek Omanu, z którym Iran pozostawał w przyjaznych stosunkach. Na owym przylądku, najdalej wysuniętym w morze krańcu pustynnego półwyspu Musandam prawie nie było miejsc zamiesz- 53 kanych. Jedyną widniejącą na mapie nazwą było Ra's Qabr al Hindi. - Niech mnie, co to za cholerna nazwa? - burknął Ramshawe. - Wyobrażam sobie kogoś stamtąd na odprawie granicznej w Stanach. Pańskie miejsce zamieszkania, sir? Ra's Qabr al Hindi. Jezu, zamknęliby gościa dla zasady. Porucznik przygotował raport potwierdzający dokładne umiejscowienie irańskich rakiet, po czym powrócił do sprawy, która najbardziej zaprzątała jego myśli: dwóch chińskich fregat, które pozostały w Bandar Abbas, Kangding i Zigong. Z ostatnich fotografii wynikało, że oba okręty podniosły teraz irańską banderę. Jimmy wpatrywał się w ich sylwetki przez długą chwilę. A co, jeśli oni postawili jednak to pole minowe w ubiegłym tygodniu? Może te fregaty zostały w Iranie, aby je w odpowiedniej chwili aktywować? — zastanawiał się. Wiedział, że jego teoria zostanie wyśmiana przez admirała Bordena, jak wszystkie poprzednie dotyczące tych rosyjskich min, a co więcej, szef miał dotychczas rację. Niemniej Jimmy postanowił pójść do niego i przedstawić swe najgorsze obawy. Admirał, stary wyga, uśmiechnął się, przybierając pobłażliwą minę. - James... - zaczął. - Mogę pana tak nazywać, poruczniku? - Lepiej Jimmy, sir. Nikt do mnie nigdy nie mówił James. Pomyślałbym, że zwraca się pan do kogoś innego. Admirał zamrugał, jak zwykle zaskoczony bezpośredniością Australijczyka. - Okay, niech będzie Jimmy. Posłuchaj więc. Wiesz, dlaczego te dwie fregaty podniosły irańską banderę? - Nie wiem, sir. Ale może to być jakiś podstęp Chińczyków, podczas gdy przygotowują się do postawienia min albo do ich aktywacji. - Nie, Jimmy - zaprzeczył Borden z naciskiem. - Powód jest inny: Iran właśnie zakupił te okręty. O to chodziło w tym całym jublu w Bandar Abbas. To była chińska wyprawa handlowa. Nie sądzisz chyba, że ciągnęliby się w taki daleki rejs za darmo, co? Nie Chińczycy. Oni lubią forsę bardziej niż cokolwiek innego. Nie mam wątpliwości, że mieliśmy tu do czynienia z wizytą kurtuazyjno-biznesową. Przeprowadzili 54 wspólne ćwiczenia, wymienili informacje i w efekcie pod koniec fety Iran zgodził się kupić te fregaty, pierwsze poważne okręty rakietowe w ich marynarce. - No cóż, sir, jeśli takie jest pańskie zdanie, będę musiał się z nim zgodzić. - A twoje jest inne? - Sir, zastanawiałem się nad kwestią tych min i nadal nie mam pewności, czy Chinole nie uknuli jakiegoś demonicznego planu ich zastosowania. - Ach, to twoje prawo jako oficera wywiadu. Korzystałeś jednak z tego prawa przez całe długie tygodnie i nic z tego nie wynikło, jak zresztą ci to przepowiedziałem. - Zgadza się, szefie. Kupuję to. Być może oni po prostu chcieli kupić sobie trochę ruskich min na zapas, do jakiegoś przyszłego zadania. W każdym razie, jeśli to pan ma rację, zapłacili za nie forsą uzyskaną ze sprzedaży dwóch fregat, prawda? Cwaniaki z nich, co? - Zaczynasz się uczyć, Jimmy. - Admirał się uśmiechnął. - W tym fachu łatwo zmarnować życie na uganianiu się za własnym ogonem i widzieć szpiegów, spiski i knowania za każdym rogiem. Zachowaj tylko czujność i wypatruj naprawdę ważnych rzeczy, co do których będziesz miał niepodważalne dowody. To wszystko. Młody oficer wrócił do swego biura i raz jeszcze zapatrzył się na pokrytą symbolami i notatkami mapę cieśniny Ormuz. Po chwili swoim zwyczajem mruknął pod nosem: - Zastanawiam się tylko, co tam tkwi na dnie na wysokości tych nowo ustawionych wyrzutni. Dwa tygodnie później, 24 kwietnia. Sztab Floty Południowej, Zhanjiang Admirał Zu Jicai, obecnie naczelny dowódca chińskiej marynarki wojennej, siedział w swym dawnym biurze, łącząc się bezpieczną linią z Pekinem i czekając, aż Zhang Yushu podejdzie do telefonu. Kiedy wielki człowiek w końcu odpowiedział, rozmowa była lakoniczna, jak na dwóch tak bliskich przyjaciół: 55 - Żadna z obcych sieci nie podaje nic na temat „Ważki". - Nikt niczego nie podejrzewa? - Nikt. Czy mam aktywować pole za dwa dni? -Tak. - Do widzenia, towarzyszu admirale. - Do widzenia, Jicai. Trzy dni później, 27 kwietnia. Cieśnina Ormuz Na błękitnej gładzi południowych wód cieśniny z trudem można by się dopatrzyć choćby najmniejszej zmarszczki. Był to jeden z tych parnych arabskich poranków, kiedy żar pustynnego słońca czyni życie na lądzie niemal nieznośnym, a na morzu, na pokładzie jakiegokolwiek statku, niewiele lepszym. O sześć mil na północny wschód od półwyspu Musandam woda miała niemal oleisty wygląd, kiedy prąd przypływu zaczynał wpływać do Zatoki z Morza Arabskiego. Nie było martwej fali ani drobnych wirów, w rozpalonym powietrzu nie czuło się najmniejszego ruchu. Fale jednak miały się tu wkrótce pojawić: długie, dobrze widoczne wodne fałdy biegnące spod dziobu Global Bronco, czarnego gazowca o wyporności osiemdziesięciu tysięcy ton, płynącego kursem południowo-wschodnim z prędkością osiemnastu węzłów. Statek o długości dwustu siedemdziesięciu metrów wiózł sto trzydzieści pięć tysięcy metrów sześciennych gazu ziemnego, schłodzonego do minus stu sześćdziesięciu stopni Celsjusza. Mówiąc bardziej obrazowo, ta objętość odpowiada wysokiemu na trzydzieści metrów budynkowi o podstawie sześćdziesiąt na sześćdziesiąt metrów; innymi słowy, jest to bardzo dużo gazu, który powszechnie uważa się za najbardziej niebezpieczny ładunek na wszystkich oceanach świata. Inaczej niż ropa naftowa, która nie ulega natychmiastowemu zapaleniu, gaz ziemny jest ogromnie łatwopalny, a przy tym na czas transportu morzem sprężony do ciśnienia sześćset razy większego niż normalnie. Na całym świecie armatorzy gazowcow niemal paranoicznie traktują sprawy bezpieczeństwa na swoich statkach. Każdy z nich naszpikowany jest niezawodnymi, wielokrotnie dublowanymi 56 urządzeniami i systemami. Gazowce nie należą do największych zbiornikowców, ale tak samo można powiedzieć, że torpeda z głowicą nuklearną nie jest najsilniejszą bronią. Trzeba jednak przyznać, że światowa flota transportująca płynny gaz ani razu nie zanotowała pożaru na pokładzie, a cóż dopiero eksplozji. Na mostku, niemal trzydzieści metrów nad powierzchnią morza, obsesyjnie ostrożny kapitan Don McGhee z teksas-kiego portu Houston wpatrywał się w horyzont ponad czterema ogromnymi kopułami zbiorników koloru mosiądzu, wznoszącymi się osiemnaście metrów ponad czerwonym pokładem głównym. Od nadbudówki aż do części dziobowej przecinała je wstęga spoczywającego na nich stalowego pomostu. Gazowiec trzymał się z dala od omańskiej strefy ruchu przybrzeżnego, pozostawiwszy o dziesięć mil w tyle akwen ćwiczeń artyleryjskich miejscowej marynarki wojennej. Przed dziobem miał najwęższą, trzydziestomilową część cieśniny Ormuz. Przy tej pięknej pogodzie z mostku wyraźnie widać było wysunięte na północ przylądki Omanu: na półwyspie Musandam oraz Ra's Qabr al Hindi. Połyskujące w słońcu brzegi Iranu były zbyt odległe, by można je zobaczyć. Kapitan McGhee konferował ze swym starszym mechanikiem, Andre Waughem. Daleko w przedzie widniała sylwetka wielkiego brytyjskiego VLCC, trzystutysięcznika pod liberyjską banderą. Doganiali go powolutku przez całą drogę z nowego terminalu gazowego nieopodal Kataru, wiodącą dookoła półwyspu Emiratów, obok portów w Abu Dhabi i Dubaju. Znajdowali się teraz o niespełna pięćdziesiąt mil morskich od otwartego Morza Arabskiego. Wszyscy kapitanowie zbiornikowców cieszyli się, kiedy wreszcie opuszczali Zatokę Perską, i McGhee nie był wyjątkiem. Patrolujące te wody irańskie okręty wojenne zawsze roztaczały złowrogą atmosferę, którą pogłębiła w ostatnich miesiącach kolejna pogróżka Iranu, zapowiadająca rychłe postawienie pola minowego bezpośrednio przy ich brzegu w tym wąskim gardle cieśniny. Obaj oficerowie wiedzieli, że od kilku tygodni na świecie panował niepokój związany z obecnością chińskich okrętów w bazie Marynarki ajatollaha w Bandar Abbas. Wiedzieli także o na- wywołanym otwarciem nowiutkiej chińsko-irańskiej 57 rafinerii na końcu zbudowanego przez Chińczyków ruro ciągu, biegnącego od pól naftowych Kazachstanu przez Turkiestan i gorące irańskie pustynie do odległego o ponad tysiąc sześćset kilometrów wybrzeża. Każdy w zachodnim biznesie naftowym zdawał sobie sprawę, że ten rurociąg dawał Chinom coś w rodzaju monopolu na te drugie co do zasobności złoża łatwo dostępnej ropy na świecie. Za którymś razem kolejna groźba zablokowania wejścia na Zatokę w wykonaniu coraz hałaśliwszych polityków irańskich doprowadzi zapewne Pentagon do zbiorowego odtańczenia tańca śmierci. To wzajemne wygrażanie sobie jest zwykłą grą polityczną, ale dla ludzi w rodzaju Dona McGhee, kapitanów wielkich zbiornikowców i gazowców operujących w tym rejonie, ta gra ma posmak ponurej rzeczywistości. — To wredne miejsce zawsze przyprawia mnie o dreszcze — powiedział McGhee. — Nie mogę się doczekać, kiedy wyjdziemy na otwarty ocean. — Świetnie cię rozumiem — odrzekł starszy mechanik Waugh. - To samo myślą Brytyjczycy, jak widać. Ten śmigłowiec przed nami jest z Royal Navy, eskortuje tego tankera przez cieśninę. Ostatnio robią to dla każdego płynącego tędy brytyjskiego statku. Musi im się nie podobać aktualna sytuacja polityczna, nie? W całej historii żeglugi nie było statków o większym znaczeniu politycznym od wielkich zbiornikowców. Od ich bezpiecznego i swobodnego pływania zależy normalne funkcjonowanie połowy świata. Gospodarka, a nawet los wielu krajów leży na szali, kiedy te morskie olbrzymy przewożą podstawowe źródło energii tam, gdzie go potrzeba. Kapitan McGhee, pływający na zbiornikowcach od trzydziestu lat, ani razu nie wszedł na wody Iranu, zawsze trzymając się jak najbliżej strony omańskiej. Prezes Texas Global Ships Inc., Robert J. Heseltine III, zasiadający w pokoju operacyjnym na trzydziestym drugim piętrze biurowca przy Travis Street, wydał niedwuznaczne zarządzenie: trzymać się z dala od aja-tollahów i ich marynarki wojennej. Donowi McGhee nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Spółka Texas Global Ships eksploatowała sześć statków, ale Global Bronco był wśród nich jedynym gazowcem. 58 Heseltine, dumny ze swych korzeni Teksańczyk, nazwał swe pozostałe jednostki Global Star, Global Rosę, Global Brand, Global Steer i Global Rangę. Wszystkie one zaliczały się do typu VLCC o wyporności trzystu tysięcy ton i zazwyczaj kursowały na trasie z Zatoki Perskiej wokół Afryki do portów naftowych Wschodniego Wybrzeża USA i Europy. Bronco natomiast obsługiwał linię wschodnią, pływając z gazowych zagłębi Kataru i Abu Dhabi do Zatoki Tokijskiej, gdzie spółka Japanese Electric przyjmuje tygodniowo miliony metrów sześciennych gazu ziemnego. Obecna podróż miała być jednak krótsza: portem docelowym był tym razem Yungan na południu Tajwanu. Niemal cały ładunek Global Bronco przeznaczony był dla celów energetyki. Robert J. Heseltine III nie widział żadnego ze swych statków od trzech lat i najpewniej nie zobaczy ich przez następne trzy. Dzienny koszt eksploatacji wielkiego zbiornikowca, zwanego w gwarze marynarskiej tankerem, waha się w granicach stu tysięcy dolarów, dlatego muszą one nieprzerwanie pracować, przemierzając świat z ładunkiem lub po ładunek. Nigdy nie było powodu, aby którykolwiek z sześciu statków Heseltine'a zawinął do macierzystego Houston. Załogi i zaopatrzenie wysyłano liniami lotniczymi do mijanych przez nie portów oddalonych o tysiące mil, skąd przewożono je na pokład śmigłowcem, a wielkie tankery ani na chwilę się nie zatrzymywały w drodze do celu. Żaden inny statek handlowy od czasów dziewiętnastowiecznych kliprów nie podejmował takich dalekich i przy tym nieprzerwanych rejsów w tak regularny sposób. Kapitan McGhee płynął teraz o kilka węzłów szybciej od poprzedzającego go VLCC. Manewrował w związku z tym odpowiednio, szykując się do wyprzedzenia go za kilka godzin o pół mili po jego lewej burcie. Global Bronco znajdował się na pozycji 26°20'N, 056°38'E, o osiem mil od przylądka Qabr al Hindi, i kapitan dostrzegał już przez lornetkę zarysy brzegu. Zamówił przez telefon kawę i kanapkę z serem 1 szynką. Zanim steward przyniósł je na mostek, gazowiec Przebył kolejną milę kursem południowym. Była dokładnie godzina 12.10, z nieba lał się słoneczny żar, morze wciąż było gładkie, kiedy Global Bronco dotknął kadłubem rosyjskiej 59 miny kontaktowej PLT-3 admirała Zhanga Yushu. Tona skompresowanego materiału wybuchowego w stalowej kuli zakotwiczonej pod powierzchnią detonowała z brutalną mocą. Płynący szybko statek przesunął się jeszcze o parę metrów, zanim potężny podwodny wybuch rozerwał poszycie prawej burty tuż za dziobem. Grad iskier zasypał wnętrze statku. Wykonany ze wzmocnionego aluminium przedni zbiornik ładunkowy wytrzymał przez chwilę, a potem pękł. Blisko dwadzieścia tysięcy ton jednego z najbardziej łatwopalnych gazów na świecie, zawierającego między innymi propan i metan, zaczęło wypływać z mroźnego wnętrza. Zetknąwszy się z atmosferą cieplejszą o prawie dwieście stopni Celsjusza, gwałtownie przeszedł z postaci ciekłej do gazowej i eksplodował z ogłuszającym hukiem. Zniszczenia przedniej części statku były potworne. Potężny wybuch tak wielkiej ilości gazu z pierwszego zbiornika uszkodził kolejny zbiornik. W sekundę później eksplodowało następne dwadzieścia tysięcy ton. Wielki statek zatrząsł się cały, a słup ognia wystrzelił na kilkadziesiąt metrów w niebo. Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu zbiorniki trzeci i czwarty wytrzymały, ale pozostałe jeszcze w uszkodzonych zbiornikach tysiące ton gazu wciąż wypływały dołem przez rozerwane poszycie pod linią wodną do morza, błyskawicznie unosząc się ku powierzchni. Kapitan McGhee i starszy mechanik wciąż stali na mostku zaszokowani piekłem, jakie rozpętało się dwieście pięćdziesiąt metrów przed nimi. Żar zaczynał topić metal. Widzieli, jak rozpalony do białości dziobowy koniec pomostu nad pokładem wygina się niczym plastelina. Statek wciąż parł naprzód z wielką inercją, pozostawiając za sobą szeroki strumień płynnego gazu na wodzie, który błyskawicznie parował i unosił się w powietrze. McGhee zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Odprężony gaz w atmosferze rozproszy się stosunkowo szybko, ale groźba jego zapalenia była wciąż wielka. Zadziwiające, ale oba silniki główne ciągle pracowały. Kapitan nakazał ich zatrzymanie. Dziób gazowca zanurzył się teraz głęboko i ogień nieco przygasł. Woda przelewała się przez rozżarzony pokład dziobowy, posyłając w niebo kłęby pary. Gaz wciąż jednak wylewał się do morza sześć metrów 60 pod powierzchnią. Don McGhee nie sądził, by jego podzielony na wiele wodoszczelnych przedziałów statek poszedł na dno, i był przekonany, że w miarę zanurzania się dziobu pożar straci na sile. Niepokoił go tylko nieprzerwanie unoszący się ku powierzchni ładunek. Obaj z Waughem czuli jego charakterystyczny odór w powietrzu. Marynarze biegli w stronę mostku, nie wiedząc, co robić. Na szczęście w chwili eksplozji nikt nie znajdował się w części dziobowej i nie było zabitych ani rannych. Problem stanowiło wydostanie się ze statku. Nie można było skakać do wody, którą pokrywała wielka plama toksycznego płynnego gazu, a kapitan wiedział, że próba ewakuacji śmigłowcem byłaby śmiertelnie niebezpieczna. Najmniejsza iskra z silnika maszyny zamieniłaby chmurę gazu w monumentalny słup ognia, sięgający setek metrów w górę, niemal na pewno w jednej chwili unicestwiając statek wraz z pozostałymi czterdziestoma tysiącami ton ładunku w ocalałych zbiornikach. Szalejący na dziobie pożar przypominał olbrzymi palnik gazowy, z którego strzelał kilkunastometrowy niebieski płomień, zbyt głośny, zbyt groźny, by myśleć o jakiejkolwiek próbie ugaszenia go. Kapitan McGhee wydał rozkaz: - Opuścić statek! Obsadzić lewoburtowe szalupy! Załoga rzuciła się do wyjścia. - Nadam sygnał Mayday, zanim zejdziemy! - krzyknął radiooficer. Reszta marynarzy i oficerów skierowała się ku spoczywającym na żurawikach trzem dużym pomarańczowym zodia-com na lewej burcie. I wtedy kapitan spostrzegł lecący ku nim nisko nad wodą śmigłowiec Royal Navy, nieświadomy istnienia chmury gazu ziemnego unoszącej się po prawej stronie za rufą Global Bronco. Natychmiast krzyknął do radiooficera, aby włączył ukaefkę na kanał szesnasty i za Wszelką cenę powstrzymał pilota. Sam otworzył drzwi wiodące na przedni pomost wystający przed nadbudówką i wybiegł na zewnątrz, podskakując i wymachując rękami, w daremnej próbie uratowania sytuacji wrzeszcząc na całe gardło do zbliżającego się śmigłowca: - Stop! Na rany boskie, stop! Zawróć! Pilot i nawigator brytyjskiej maszyny zauważyli despe- 61 rackie sygnały kapitana płonącego gazowca. Nawigator zdążył jeszcze powiedzieć do kolegi: - Skręć w lewo. Ten gość nas ostrzega. Spróbuję się z nim dogadać przez radio. Ale było już za późno. Śmigłowiec sea king Mk IV, lecący z prędkością nieco ponad sto kilometrów na godzinę, znalazł się w środku gazowego obłoku, który eksplodował niczym bomba jądrowa. Potworny czarno-czerwono-niebieski słup ognia i dymu wzniósł się na półtora kilometra w powietrze. Brytyjski śmigłowiec spłonął w jednej chwili. Global Bronco wraz z całą załogą zginął w ułamku sekundy, kiedy całą rufową część statku ogarnął potężny płomień o temperaturze niemal dwa tysiące stopni. W dwie minuty później ze wspaniałego zbiornikowca pozostał tylko powyginany, rozżarzony wrak na syczącej i parującej wodzie. Ogień na pokładzie powoli dogasał, nie pozostało już bowiem nic, co mogłoby się palić, nawet warstwa farby czy fragment kabla elektrycznego. Jakimś cudem natury bądź techniki zbiornik numer trzy ocalał, ale aluminiowa powłoka czwartego stopiła się i jeszcze jedna ogromna porcja gazu eksplodowała. Zalegający w dolnej części zbiornika płynny gaz wylał się do morza, parował i płonął, podsycając szeroką na dwieście metrów kolumnę ognia, ssącą tlen z atmosfery jak gigantyczna trąba powietrzna, sięgającą coraz wyżej i wyżej, jakby sam Szatan chciał dać znak Bogu w niebie. Godzina 8.00, piątek, 27 kwietnia. Biuro admirała Arnolda Morgana, Biały Dom, Waszyngton Arnold Morgan oglądał wiadomości na kanale CNN z wielką uwagą. Głównym punktem było zniszczenie amerykańskiego zbiornikowca wraz z całą załogą w samym środku cieśniny Ormuz. Unoszący się na odludnym morzu, o sześć mil od pustynnych wybrzeży Omanu i czterdzieści mil od Bandar Abbas wrak Global Bronco był na ustach wszystkich. CNN pokazywała komputerowe projekcje płonącego statku i wielkiej kolumny ognia. Reporter mówił o nurtującym wszystkich niepokoju, że ocalały zbiornik numer trzy 62 może w każdej chwili eksplodować, w związku z czym nikt nie chciał ryzykować zbliżenia się do wraku. Ponieważ statek znajdował się po omańskiej stronie cieśniny, dziennikarze mogli działać z terytorium przyjaznego państwa, a w niedalekim Dubaju większość sieci i organizacji medialnych miała swoje oddziały. Dwa helikoptery krążyły już w okolicy, próbując filmować miejsce katastrofy, ale nie mogły podlecieć blisko. Omańska marynarka wojenna wysłała dwie korwety rakietowe, które patrolowały akwen, zawracając z drogi inne statki zmierzające do Ormuz. CNN pokazała zdjęcia tych zbudowanych w Anglii okrętów. W odległości dziesięciu mil ustawiły się też dwie eks-chińskie fregaty pod irańską banderą. Waga wydarzenia przerosła ograniczone jeszcze możliwości dziennikarzy. Dwudziestoczterogodzinny kanał wiadomości był już w błędzie, podając, że Global Bronco wciąż ogarnięty jest pożarem, gdy tymczasem to nie statek płonął, ale uwolniony z jego zbiorników gaz. Przeprowadzono wywiad z komandorem z Royal Navy służącym na patrolowcu, który stacjonował w Dubaju. Oficer wyraził opinię, że konieczne może się okazać wystrzelenie torpedy w kadłub wraka w okolicy zbiornika numer trzy, aby detonować pozostałą część ładunku. Można też ostrzelać z dział wystającą nad pokład kopułę. Jak powiedział, „nie można go tak po prostu zostawić własnemu losowi i pozwolić, by zatonął z dwudziestoma tysiącami ton gazu". Arnold Morgan sączył czarną kawę i słuchał, kiwając głową i zastanawiając się na głos: - A kim, u diabła, jest Ttexas Global Ships i co też oni sami mają do powiedzenia w tej sprawie? No, jazda, chłopaki, poślijcie tam paru reporterów. Dajcie mi jedyną informację wartą wysłuchania. Co armator myśli o zniszczeniu jednego ze swych statków? Wypadek? Pewnie tak. Ale jaki? Na tych gazowcach chyba nigdy nie było poważnego pożaru i eks-Plozji, w każdym razie od czasu katastrofy w Zatoce To-kijskiej przed dwudziestu laty... - Wyłączył telewizor i przeszedł za biurko. - Szkoda, że tak mało wiem o tym typie statków. Muszą przecież mieć najlepsze z możliwych systemy bezpieczeństwa, nie? Nie sądzę, aby to ci cholerni turba- wpakowali w niego torpedę albo postawili pole 63 minowe na wyjściu z Zatoki. Nie, chyba nie. Nic na to nie wskazuje. Ale muszę podkręcić Fort Meade w tej sprawie. Chciałbym tylko dowiedzieć się czegoś więcej o Global Bronco. Kathy!!! - wrzasnął, jak zwykle gardząc małym zielonym aparatem telefonicznym na biurku, który mógłby go połączyć z dowolną osobą na świecie, włącznie z damą za drzwiami jego gabinetu, zjawiskowo piękną rudowłosą Kathy O'Brien, która od trzech lat odmawiała poślubienia go, jako warunek stawiając jego przejście na emeryturę. Szerokie drewniane drzwi otworzyły się i pani O'Brien wpłynęła do środka, kręcąc z dezaprobatą głową. - Rozumiem, że wolałbyś mieć pod ręką okrętową rozgłośnię i móc drzeć się jednocześnie na wszystkich, ale mamy dwudziesty pierwszy wiek i telefony weszły do powszechnego użytku. Może więc zastanowiłbyś się nad skorzystaniem z nich od czasu do czasu? - Mógłbym dostać jeszcze jedną kawę? - Morgan uśmiechnął się. - A potem będę miał dla ciebie drobne zadanie. - Nie jestem tu po to, by zajmować się drobnymi zadaniami. Nie masz większych? - Czy widziałaś ostatnie wiadomości? - Nie, ale słyszałam w radiu o zbiornikowcu, który dopiero co eksplodował w Zatoce. Od razu się domyśliłam, że sprawa znajdzie się w czołówce twojego porządku dnia. - No cóż, Kathy, to jest gorący rejon i musimy bez przerwy mieć się na baczności przed jakąś wariacką akcją tubylców. Ten statek należał do firmy o nazwie Texas Global Ships. Chcę, abyś ich zlokalizowała i połączyła mnie z prezesem zarządu. - Znasz adres? - Nie, spróbuj w informacji dla okręgu Houston-Gal-veston. Oni muszą mieć siedzibę w którymś z portów naftowych. Dasz sobie radę. Po pięciu minutach Kathy wróciła z informacją, że znalazła firmę, ale rozmawiała tylko z pracownikiem ochrony, ponieważ jeszcze nie zaczął się tam dzień pracy. - Jak się nazywa prezes? - Robert J. Heseltine trzeci. - Zadzwoń jeszcze raz do tego ochroniarza i przekaż mu, 64 aby powiadomił prezesa, że ma natychmiast zatelefonować do Białego Domu. Podaj mu główny numer centrali i poinstruuj operatora, żeby go od razu ze mną połączył. Kathy potraktowała to zlecenie optymistycznie. Wiedziała, jakie wrażenie robią na przeciętnym Amerykaninie te dwa słowa: „Biały Dom", i nie pomyliła się co do reakcji ochroniarza. - Tak jest, madame. Natychmiast. Upłynęły trzy minuty i piętnaście sekund, zanim zadzwonił telefon i w słuchawce usłyszała głęboki teksański akcent: - Dzień dobry, tu Bob Heseltine. Połączyła go z Morganem, który złożył krótkie wyrazy ubolewania w związku z utratą statku i załogi, po czym spytał: - Bob, czy masz jakiekolwiek powody podejrzewać, że Global Bronco nadział się na coś z morskiego arsenału? Minę, torpedę czy cokolwiek w tym stylu? - No, wprawdzie każdy tankerman ma stracha w cieśninie, ale po stronie omańskiej zawsze było bezpiecznie. Ze statku nie dostaliśmy żadnego sygnału o zagrożeniu. Royal Navy twierdzi, że nasz radiooficer zdążył tylko dwukrotnie powiedzieć „Mayday", zanim łączność się urwała. - Czyli cokolwiek tam się stało, trwało cholernie krótko. - Tak, sir. Na to wygląda. - Co mogło spowodować wybuch? - Nie wiemy, panie admirale. Mamy informacje od naocznych świadków z liberyjskiego tankera, który płynął o dwie mile przed Bronco. Mówią, że z całą pewnością przednia kopuła eksplodowała pierwsza, a potem widzieli wybuch następnej. - To chyba potwierdzałoby hipotezę o minie. Każdy statek uderza w nie częścią dziobową. W przypadku torpedy bardziej prawdopodobne byłoby uderzenie w śródokręcie. - Tak, sir. Ale nie przypuszczam, że Bronco trafił na pole minowe. Chociaż z drugiej strony nie przychodzi mi do głowy choćby jedna przyczyna, by prawie nowy zbiornik gazu, odległy o dwieście metrów od gorącej siłowni czy choćby Pomieszczeń załogi, miał ni stąd, ni zowąd pęknąć i wylecieć w powietrze. 65 - I to jest moje główne pytanie, Bob. W jaki sposób mogło to nastąpić? - Nie mam pojęcia, sir. Chyba tylko wskutek sabotażu. Ale trudno mi sobie wyobrazić, by ktokolwiek chciał wysadzić w powietrze statek, na którym sam się znajduje. Sabotaż samobójczy zdarza się raczej rzadko. - Co powoduje eksplozję gazu ziemnego? - Arnold Morgan nie dawał za wygraną. - No, musi to być płomień albo jakaś iskra. Zapala się tylko gaz w fazie lotnej, a nie płynnej. Niech mnie szlag trafi, jeśli wiem, dlaczego zaczął się ulatniać na Bronco i co spowodowało eksplozję. - Cóż, miej oczy i uszy otwarte, Bob, dobra? Jeśli cokolwiek nowego wypłynie, daj mi znać. Zadzwoń pod ten sam numer, a oni już mnie znajdą. - Z przyjemnością, sir. Miło było pana poznać. Ostatnie słowa trafiły w próżnię, jako że admirał odłożył już słuchawkę. Bob Heseltine jeszcze nie był świadomy zwyczaju doradcy do spraw bezpieczeństwa, który zawsze w ten sposób kończył rozmowy telefoniczne, nie mówiąc „do widzenia" nawet prezydentowi... ostatnio zresztą zwłaszcza jemu. - Kathy! - wrzasnął teraz Morgan. - Daj no mi Fort Meade! Admirał David Borden wręcz rzucił się na telefon, przygotowany do pierwszej rozmowy z Wielkim Człowiekiem. - Słucham, sir. - Dzień dobry, David. Masz tam już sprawy pod ścisłą kontrolą? - Próbuję, sir. - Dobra. Zacznij od opowiedzenia mi wszystkiego, co wiesz o tym zbiornikowcu, który wyleciał w powietrze w Or-muz. - No cóż, sir... Dopiero co otrzymałem wstępny raport. - Tak? Mamy teraz ósmą czterdzieści pięć, a wybuch nastąpił około trzeciej trzydzieści. Czego ty używasz do łączności, satelitów czy gołębi? Admirał Borden przełknął ślinę. - Sir, ja dopiero dotarłem do biura. 66 - Chcesz powiedzieć, że nie tylko posługujesz się sprzętem rodem z mroków średniowiecza, ale na dodatek spóźniasz się do pracy? " Upłynęło sporo czasu, odkąd ktokolwiek zwracał się do Davida Bordena w taki sposób, ale admirał wiedział, że odwrotnie niż w porzekadle, kły Arnolda Morgana są groźniejsze od jego szczekania. Ta rozmowa wkraczała na zdecydowanie złe tory. - Sir, czy mogę prosić o pół godziny czasu na naprawienie błędów? - Owszem. Ale zapamiętaj sobie, co teraz powiem. Jeśli kiedykolwiek w cieśninie Ormuz albo gdzieś w okolicy przytrafi się tak wielkie bum, lepiej zabierz się do tego naprawdę szybko. Mamy właśnie do czynienia z poważną katastrofą, w której amerykański frachtowiec został zniszczony o czterdzieści mil od Bandar Abbas. Wokół wraku krążą irańskie okręty rakietowe. Może tam być pieprzone pole minowe. Admirale Borden, gówno mnie obchodzi, gdzie się pan obracał i co robił. Nie interesuje mnie, czy musi pan gnać do biura w nocnej koszuli i kalesonach o trzeciej nad ranem. Ale kiedy gdziekolwiek w pobliżu ajatollahów coś wylatuje w powietrze, Fort Meade ma się na to rzucić jak głodujący wilk na schaboszczaka. Słyszy mnie pan, admirale? - Tak, sir. - No to bierz dupę w troki, marynarzu, a swoich najlepszych ludzi do galopu. Nie trudź się szukaniem armatora. Załatwiłem to, kiedy ty jeszcze żułeś swoje pieprzone płatki kukurydziane. Trach! Słuchawka w dół. Admirał Borden był wyraźnie wstrząśnięty, jak już przed nim niejeden człowiek z Fort Meade. Rozważał nawet wystosowanie pisemnej skargi do prezydenta na „niewybaczalnie obraźliwy" sposób, w jaki został potraktowany przez jego doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego. Posunął się nawet do tego, że zatelefonował do swego starego przyjaciela w Białym Domu, sekretarza stanu Harcourta Travisa, który roześmiał się i powiedział: - Obawiam się, że byłby to pożegnalny list samobójcy. Morgan przypuszczalnie wywaliłby stąd was obu, 67 ciebie i prezydenta, w ciągu godziny. Arnie to teraz największy chłopak w klasie. Nawet nie myśl o tym, żeby z nim zadzierać. David Borden posłuchał tej rady, zamierzając jak najbardziej zbagatelizować całą sprawę, co, jak sądził, pozwoli mu na cichy i pełen godności odwet, zwycięstwo wojskowej inteligencji nad wrzaskiem zupaka. Jak na plan zemsty, jego zamiar był dość umiarkowany; Borden nie zdawał sobie tylko sprawy, że mógł także złamać mu karierę. W tej chwili ktoś zapukał do drzwi gabinetu dyrektora. Borden zawołał „Wejść!", ale widok gościa nie sprawił mu przyjemności. - Dzidobry, sir. - Jimmy Ramshawe miał zafrasowaną minę. - Przyjechałem natychmiast, kiedy usłyszałem o tym tankerze, ale włączyłem wiadomości dopiero o piątej, obawiam się więc, że się spóźniłem. W każdym razie doszedłem do wniosku, że trzeba naprawdę poważnie rozważyć możliwość istnienia w cieśninie irańskiego pola minowego, postawionego przy współpracy Chińczyków. - Ale zdaje się, że ten gazowiec eksplodował u brzegów Omanu, nieprawdaż? - Wiem o tym, sir. Mimo to nie można nie żywić podejrzeń. Wiemy, że Chińczycy zamówili w Moskwie kupę min i z łatwością mogli je przerzucić do Iranu. Wiemy też, że po cieśninie przez całą noc lub dłużej kręciły się ich cztery okręty, a możliwe, że i trzy podwodniaki. Cała siódemka jest przystosowana do stawiania min. Nie możemy tej sprawy po prostu pozostawić własnemu biegowi. - Omańczycy najwyraźniej tak zrobili. Ani słówkiem nie napomknęli o jakichkolwiek podejrzeniach wobec Irańczykow. - Tb dlatego, że nie potrafią odróżnić własnego tyłka od łokcia, sir. - Możliwe. Niemniej jednak, przy braku choćby cienia dowodu, jednej pływającej tam miny, jednego sygnału od któregokolwiek z naszych ludzi w Pekinie czy Teheranie... Jimmy, nie mogę wszczynać niczego, nie mając choć minimum konkretnych informacji. - Ja je mam, sir. Po pierwsze, te cholerne miny, może aż kilkaset, dostarczone w najściślejszej tajemnicy, które 68 zniknęły bez śladu. Po drugie, spora flotylla opuszcza bazy w Chinach i kieruje się wprost do Iranu. Potem urządzają nocne ćwiczenia, podczas których bez problemu mogli postawić w cieśninie pole minowe. Mielibyśmy wtedy bardzo dziwną sytuację. Obaj dobrze wiemy, że takie pole można postawić i aktywować elektronicznie dopiero wtedy, kiedy będzie to komuś odpowiadało. No i Chinole zabierają się na Zatokę Bengalską, pozostawiając w Iranie dwie fregaty zdolne do stawiania min, Kangding i Zigong, a kto się pierwszy pojawił na miejscu katastrofy? Właśnie te dwie fregaty, tym razem pod irańską banderą. Według mnie sterczały w cieśninie, aktywując tylko niektóre miny. Ale naprawdę ważne jest coś innego. Pamięta pan, jak parę tygodni temu sfotografowaliśmy irańskie rakiety, ustawiane na wybrzeżu o pięćdziesiąt kilometrów na południe od Kuhestak? Naniosłem je na swoją mapę Ormuz. Otóż Global Bronco wyleciał w powietrze niemal w prostej linii od tych wyrzutni, niespełna dwadzieścia cztery mile morskie na zachodni północo-zachód. - Jimmy, każde dwa punkty możesz połączyć prostą. Potrzeba trzech, aby zaczęło to cokolwiek znaczyć. - Ale przynajmniej bliskość tych rakiet powinna nas zastanowić, sir. - Niekoniecznie, Jimmy. Obawiam się, że wszystkie twoje tak zwane dowody są zaledwie poszlakami, i to wielce mglistymi. Dla mnie to znaczy, że nic nie wiemy. Te zamówione prze Chińczyków miny mogą równie dobrze leżeć w magazynie w Zhanjiang. Global Bronco wiózł osiemdziesiąt tysięcy ton najniebezpieczniejszego z produktów petrochemicznych na świecie. Eksplozję mogło spowodować cokolwiek. Chętnie bym cię wysłuchał, gdybyś mógł mi złapać choć jeden niezbity fakt. Zostaw to na razie, Jimmy. Najpierw musimy znaleźć solidny dowód. Porucznik Ramshawe wyprostował się i spojrzał przełożonemu prosto w oczy. - Mam tylko cholernie dziwne przeczucie, sir, że kiedy dowód się znajdzie, nie będzie się nam wcale podobał. Admirał Borden pokręcił tylko głową i odprawiwszy ofiara, zadzwonił do Arnolda Morgana. 69 - L»ir, nie mamy ani jednej danej, która wskazywałaby na inną [przyczynę eksplozji tego gazowca niż nieszczęśliwy wypadek. - W to akurat nie wątpię, admirale. Problem w tym, czy nie po»winien pan poruszyć nieba i ziemi, żeby jakieś dane znaleźć. - S ir, czasami po prostu nie ma nic do znalezienia. - Pakt, że pan nie potrafi zdobyć informacji, nie znaczy, że ona nie istnieje. - Arnold Morgan zaczynał czuć antypatię do p.o. dyrektora z Fort Meade, a to była zła wiadomość dla tego ostatniego... Wyraźnie czuł, że David Borden po prostu nie chce niczego znaleźć. - Na twoim miejscu, Davidzie, byłbym bardzo ostrożny w przyjmowaniu negatywnej postawy, ponieważ jeśli doprowadzisz do tego, że się na coś spóźnimy, będę zmuszony dobrać ci się do tyłka, nie? Trach! Słuchawka w dół. - Kathy! Drz:wi się otworzyły i weszła panna 0'Brien, uśmiechając się aż za słodko. - Kathy, przy której zaczyna się i kończy każdy mój dzień! Zamierzam cię wtajemniczyć w wielki i jak dotąd nie wypowiedziany sekret: otóż zaczynam podejrzewać, że na stołku poczciwego George'a Morrisa w NSA zasiadł kompletny dupek. - Och, jakież to przygnębiające! - Bardziej, niż ci się wydaje. Zarezerwuj nam stolik w restauracji w Georgetown, dobrze? Może we trójkę z monsieur Pierre'em i moim starym kumplem Billym Beycheville'em dacie radę poprawić mi nastrój. - Ależ oczywiście, sir - odrzekła Kathy, przybierając południowy akcent silniejszy od własnego, dawno już zapomnianego zaśpiewu z Alabamy. - Będę wielce zaszczycona, mogąc przywrócić pana światu wesołej biesiady i eleganckich manier. Arnold patrzył za nią, kiedy posuwiście wymaszerowała z gabinetu, potrząsnął z uśmiechem głową i ponownie włączył telewizor na kanał CNN. Dzień upłynął bez większych wydarzeń, jak i bez wiado- 70 mości o tym, co zaszło na Global Bronco. Wielka kolumna ognia biła w niebo przy wraku gazowca, dopóki cały parujący gaz nie spłonął. Kiedy płomienie w końcu zgasły, prawa burta Bronco była rozżarzona do białości. Wielki kadłub kołysał się delikatnie na fali. Dziób zniknął pod wodą, która sięgała teraz aż po wciąż nienaruszony i wypełniony gazem zbiornik numer trzy, sterczący między stopioną częścią rufową a wystającymi z wody powyginanymi częściami rozerwanych konstrukcji dziobowych. CNN i pozostałe agencje nie mogły dodać nic nowego. Bob Heseltine zadzwonił do Arnolda Morgana, aby go poinformować, że Texas Global wysyła własną ekipę dochodzeniową do Dubaju. Wspomniał też, że odbył całodzienną konferencję ze swymi doradcami technicznymi i nikt z nich nie mógł się doszukać jakiejkolwiek przyczyny eksplozji dziobowego zbiornika, jeśli wykluczyć wpadnięcie na minę bądź storpedowanie. Odkładając słuchawkę, admirał Morgan był tak zamyślony i zaniepokojony, że wbrew swemu zwyczajowi znalazł czas na pożegnanie się z chętnym do pomocy Teksańczykiem z Travis Street w Houston. Porucznik Ramshawe spędził dzień na studiowaniu zdjęć satelitarnych i map cieśniny. Rozmawiał też z wydziałem Bliskiego Wschodu CIA, szukając jakichkolwiek przesłanek, które mogłyby wskazywać na to, że Iran zdecydował się odciąć resztę świata od tego niemal śródlądowego akwenu, który historycznie uważa za własny. Na zdjęciach widać było dwa chińskie okręty, Hangzhou i Shantou, zacumowane v nowej bazie na terytorium Birmy, na wyspie Haing Gyi. Wyspa ta leży na północ od szerokiego na sześć mil pasa mielizn; jej brzegi są niemal wyłącznie bagniste, ale od strony wschodniej na krótkim odcinku wybrzeża morskie dno opada znacznie niżej, sięgając przy odpływie głębokości przekraczającej dwanaście metrów. W ostatnich latach Chiny, znacznie rozbudowujące swoje siły morskie, przekształciły ten dwumilowy fragment brzegu w betonowy port dla swych okrętów wojennych operujących z dala od macierzystych baz. Jego położenie w szerokim na ponad dwadzieścia kilometrów uJściu rzeki Bassein do Zatoki Bengalskiej jest idealne pod 71 względem strategicznym; długie pirsy wyposażono w podstawowe urządzenia stoczniowe, dźwigi, stacje bunkrowe z szesnastoma wielkimi betonowymi zbiornikami paliwowymi i magazyny zaopatrzeniowe. Odległa od Szanghaju o siedem i pół tysiąca mil morskich Haing Gyi była pierwszą od ponad pięciuset lat zamorską bazą chińskiej marynarki wojennej. Jimmy'emu nie podobało się to, co widział przed sobą. Nawet na fotografiach satelitarnych te dwa chińskie okręty sprawiały wrażenie nazbyt zadomowionych na birmańskiej wyspie, o krok od obcego oceanu. - To tak, jakby ktoś zaparkował parę irackich fregat pod operą w Sydney - mruknął. - One tu absolutnie nie pasują. Szkoda tylko, że nie wiem, co ci Azjaci knują. Może zmienię nazwisko na Riksza i wyruszę tam na przeszpiegi. Rozbawiony własnym kiepskim żartem, porucznik sporządził lakoniczny raport, w którym stwierdził, że chińska fregata i niszczyciel uzupełniają na Haing Gyi paliwo przed drogą powrotną do Chin. Podkreślił nieobecność trzech Kilo w Birmie i przyjął, że obrały bardziej południową trasę, by uniknąć cieśniny Malakka, którą zmuszone byłyby przepłynąć w wynurzeniu. „Wygląda na to, że nie chcą być zauważeni - z nieznanych powodów", napisał w zakończeniu, dodając po namyśle: „jak dotąd". Wrócił potem do wydanej przez US Navy dużej, bardzo dokładnej mapy Ormuz. Wziął długą linijkę i nakreślił prostą łączącą pozycję nowej wyrzutni irańskiej, 26°23'N, 057°05'E, z miejscem eksplozji gazowca. Linia miała dokładnie trzydzieści pięć i pół centymetra długości, co przy skali 1:125000 oznaczało, że odległość między tymi dwiema pozycjami wynosi niemal dokładnie dwadzieścia cztery mile morskie. Uwagę Ramshawe'a zwrócił fakt, że na zachód od miejsca katastrofy, w kierunku wybrzeża Omanu, głębokość pozostaje duża, a w kierunku wschodnim stopniowo, o dziesięć metrów co parę mil, maleje. - Jeżeli tam naprawdę jest pole minowe, to zapewne w głębokim akwenie po stronie omańskiej wykorzystali Kilo, a okręty nawodne w części płytszej - mruknął do siebie. Porucznik oficjalnie kończył zmianę o szesnastej, ale tego dnia, mimo że pojawił się w biurze już o szóstej rano, jeszcze 72 godzinę później tkwił za biurkiem, bijąc się z myślami. Zdawał sobie sprawę, że decyzja, którą miał podjąć, jest drastycznym' posunięciem, które może go kosztować całą karierę. Postanowił jednak to zrobić. Złożył mapę i zabrał ze sobą. W chwilę potem jechał już w stronę autostrady, zmierzając do ambasady Australii na Massachusetts Avenue. Ruch był jak zwykle duży i Ramshawe dotarł do celu tuż przed osiemnastą. Zastał Jane Peacock przy pogawędce z matką i przyłączył się do nich, wymieniając spostrzeżenia na temat wspaniałej wiosennej pogody i pięknie rozkwitłej roślinności, po czym dwoje młodych ludzi udało się do prywatnej rezydencji ambasadora. Jane zamówiła herbatę, usiadła obok narzeczonego i poleciła mu wszystko wyśpiewać. - Widzisz, chodzi o to, że zamierzam porozmawiać z doradcą prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego, admirałem Arnoldem Morganem. - Nie musisz mi mówić, jak on się nazywa, kotku. Wszyscy to wiedzą. - Tak, ale nie wszyscy chcą dzwonić pod jego prywatny numer. - A ty znasz ten numer? - Nie, nie znam. Jak więc zamierzasz tego dokonać? Ty to zrobisz za mnie, kochanie. Ja? - Tak jest. Cały problem w tym, że pomijam wszystkich swoich przełożonych włącznie z dyrektorem. Jeśli ktokolwiek się o tym dowie, będę dla marynarki skończony. - Coś podobnego! A czym byś się w takim razie zajął? - Cóż, zastanawiam się, czyby nie zmienić nazwiska na Riksza i nie zostać chińskim szpiegiem. Jane roześmiała się, co sprawiło mu przyjemność. Sam uważał to za niezły dowcip, ale nie ma to jak czyjaś aprobata. - Jimmy, czy wolno mi zapytać, dlaczego to robisz i jak według ciebie mam znaleźć numer telefonu, który zapewne zQa tylko prezydent Stanów Zjednoczonych? - No, aż tak tajny to on nie jest. Operator może go otrzy- 73 mać w imieniu ambasadora, a przynajmniej uzyskać połączenie za pośrednictwem centrali Białego Domu. - Chcesz, bym się posłużyła nazwiskiem taty? - Nie. Ja będę rozmawiał. Ale chcę zadzwonić stąd i umożliwić weryfikację: poproszę, by oddzwonili na prywatny numer twojego ojca, który jest im znany. Biały Dom ma bezpośrednie połączenia z wszystkimi ważniejszymi ambasadorami. W ten sposób uda mi się połączyć z admirałem. - Pewnie tak. Nie sądzę, aby miały z tego wyniknąć wielkie kłopoty, a jeżeli, to tylko dla ciebie. Mam nadzieję, że to, co chcesz mu powiedzieć, jest naprawdę ważne. Ten cholerny admirał ma opinię tygrysa. - Tak, wiem. Mój tata znał go trochę, kiedy jeszcze służył w marynarce. - W każdym razie wybrałeś dobry dzień. Oboje rodzice dziś wychodzą. - I to wiem. Sama mi mówiłaś: kolacja w ambasadzie brytyjskiej, prawda? - Aha. O siódmej już ich nie będzie. - To świetnie. Chciałbym zadzwonić około ósmej, bo wtedy on na pewno będzie już w jednym konkretnym miejscu, gdziekolwiek to jest. Mam nadzieję, że w domu. Nie chcę urządzać tej komedii dwa albo trzy razy, co by mnie czekało, jeśli akurat byłby w drodze. - Powiesz mi, do czego on ci jest potrzebny? - Raczej niechętnie. Ale jako że bez ciebie nie mogę tego zrobić, a zwłaszcza z własnego biura, muszę ci powiedzieć. Jane, sądzę, że Chińczycy z Irańczykami przegrodzili cieśninę Ormuz polem minowym. Eksplozja tego zbiornikowca nie była wypadkiem, a myślę, że będzie cholernie łatwo o następną. - Jezu, Jimmy! Czytałam o tym. Ale dlaczego Fort Meade tym się nie zajmie? - Ponieważ pełniący obowiązki dyrektora admirał Borden w to nie wierzy. Nie chce kiwnąć palcem, dopóki nie dostanie jakiegoś dowodu. - A dlaczego uważasz, że admirała Morgana bardziej to zainteresuje? - Nie wiem. Mam po prostu takie przeczucie. 74 - Może się ono okazać kosztowne, jeśli nie masz racji, a on zwróci się do Bordena i powie mu, że wśród jego ludzi jest taki narwaniec. - Tak, wiem. Niezła sytuacja, co? Ale nie sądzę, by tak postąpił. - Na razie chodźmy do gabinetu t^ty. Obejrzymy wiadomości i sprawdzimy, czy nie wysadzili w powietrze kolejnych statków. Potem możesz zacząć niszczyć własną karierę. Chcesz jeszcze herbaty? Półtorej godziny minęło szybko. Ambasador John Peacock wpadł na krótką pogawędkę, po czyrfl ruszył na spotkanie z żoną. Punktualnie o ósmej porucznik Ramshawe zasiadł za dużym biurkiem gospodarza, podniósł słuchawkę niebieskiego telefonu i wybrał numer głównej centrali Białego Domu. Uzyskawszy połączenie, odezwał się swym australijskim akcentem: - Dobry wieczór. Dzwonię z biura ambasadora Australii, który pragnąłby niezwłocznie porozmawiać z admirałem Arnoldem Morganem. Zechce pani zapewne sprawdzić ten telefon, proszę więc oddzwonić do ambasady, dobrze? - Tak jest, sir. Sprawdzę tylko prywatny numer ambasadora. Telefon zadzwonił po trzydziestu sekundach. - Czy to biuro ambasadora Peacocłta? - Zgadza się. - Sir, obawiam się, że doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego nie ma w Białym Domu- Jeśli to coś pilnego, możemy go namierzyć. - Proszę to zrobić. Upłynęły trzy minuty, z których większość zajęło przyniesienie i podłączenie telefonu przez Pierre'a, kierownika sali w „Le Bec Fin", do prywatnej loży najętej przez Morgana i Kathy O'Brien. Pierre postawił aparat tuż przy nietkniętej jeszcze, otwartej butelce Chateau Beycheville rocznik 1995. Arnold Morgan podziękował mu i podniósł słuchawkę. - Morgan. Mów. Kathy nie mogła powstrzymać się °d chichotu, mimo że dobrze znała niezmienny od lat sposófr odbierania telefonów Przez narzeczonego. 75 I - Chwileczkę, sir, łączę pana z ambasadorem Australii. Po chwili w słuchawce zabrzmiał australijski akcent: - Czy rozmawiam z admirałem Morganem? - We własnej osobie, ambasadorze. Zgaduję, że ma pan pilną sprawę? Akurat zasiadłem do kolacji. - Sir, nie jestem ambasadorem Peacockiem. Tu porucznik Jimmy Ramshawe. Pracuję w sekcji obserwacji w Fort Meade. Dzwonię do pana w okolicznościach, jakie mógłby pan nazwać cokolwiek niewłaściwymi. Zaskoczony Morgan szeroko otworzył oczy. - Oszukańczy telefon od Australijczyka tuż przed przystawką z krewetek z rusztu. Jezu, ten kraj schodzi na psy. - Ale to ważne, sir. - Domyślam się. Zadałeś sobie wiele kłopotu, aby przeszkodzić mi w spożywaniu kolacji. Jak się nazywasz? Jimmy Ramshawe? - Tak jest, sir. Sekcja obserwacji. - No dobra, Jimmy, strzelaj. I pospiesz się. Hm... zaczekaj chwilkę. - Admirał zakrył mikrofon i poprosił Kathy: -Powiedz Pierre'owi, żeby przystopował z tymi krewetkami na kilka minut, i nalej mi tego bordeaux. Mam przeczucie, że będzie mi potrzebne. Jimmy, zaczynaj — rzucił do słuchawki. - Nie wiem, czy jest pan na bieżąco w sprawie Global Bronco, sir? - No, nie rozmawiałem z armatorem już od dobrych czterech godzin. - Przepraszam, sir. To ja byłem operatorem, który śledził te miny morskie, które Chiny zamówiły w Rosji przed trzema miesiącami, a w każdym razie próbowałem to robić. Morgan nadstawił uszu jak myśliwski pies, choć skwitował to oświadczenie beznamiętnym „Aha". - Oni przetransportowali te miny w ścisłej tajemnicy, a później mieliśmy ten mały konwój okrętów nawodnych, trzy fregaty i niszczyciel klasy Sowremiennyj, udający się z Morza Południowochińskiego do Iranu. Wkrótce potem natrafiłem na trzy podwodniaki klasy Kilo płynące na północ przez Morze Arabskie. Trafiły w końcu do Chah Bahar. Cała siódemka, jak panu wiadomo, jest przystosowana do stawiania min. A zaraz po ich zawinięciu do baz irańskich odbyły 76 się wspólne nocne ćwiczenia. Bardzo niewiele udało nam się zobaczyć, ale okręty spędziły na morzu całą noc na wysokości Omanu. Następnie wykryliśmy przerzucane na połud-niowo-wschodnie wybrzeże Iranu baterie rakiet Sunburn S-A, a potem ni stąd, ni zowąd wylatuje w powietrze cholernie wielki zbiornikowiec, znajdujący się o dwadzieścia cztery mile morskie na wprost od tych rakiet. A co widzimy na pierwszy rzut oka po wybuchu? Dwie z tych chińskich fregat, teraz już pod banderą irańską, tkwią zaledwie o pięć mil od miejsca katastrofy, czterdzieści mil od swej bazy w Bandar Abbas. Morgan słuchał, nie odzywając się ani razu. - Sir, myślę, że ich zadaniem mogła być aktywacja min. Jestem zdania, że w cieśninie Ormuz istnieje poważne pole minowe, być może rozciągające się od brzegu omańskiego, od Ra's Qabr al Hindi aż po Iran. Uważam, że powinniśmy to sprawdzić. - Jimmy, zakładam, że meldowałeś o tym wszystkim admirałowi Bordenowi? - Oczywiście, sir. Tylko że on nie chce niczego przyjąć do wiadomości. Wciąż żąda dowodów. Ja ich oczywiście nie mam, ale poszlak jest dość, aby warto było się temu cholernie dobrze przyjrzeć. Admirał Morgan rozważał w myślach zasłyszane wieści, po czym rzekł: - Zapewne brałeś pod uwagę konsekwencje takiego telefonu z pominięciem normalnej drogi służbowej? - Tak jest, sir. - Ale mimo to zdecydowałeś się podjąć ryzyko? - Tak, sir. - To, co teraz powiem, będzie bardzo oficjalne, poruczniku Ramshawe. Wasze działanie jest najzupełniej niewłaściwe. Musi pan wrócić do Fort Meade i przekazać całą sprawę w ręce admirała Bordena. Jest absolutnie konieczne, aby na Przyszłość stosował pan nasze normalne procedury informa-cyjne. Ani marynarka wojenna, ani wywiad nie może pozwa-*ać na takie niesubordynowane i nieortodoksyjne postępowa-nie. Proszę dopilnować, żeby to się już nigdy nie powtórzy-*°- - To powiedziawszy, odłożył słuchawkę, zwracając się do 77 towarzyszki: - Kathy, to była całkiem interesująca rozmowa. Potwierdziła to, co już podejrzewałem: że facet, który zasiadł na stołku George'a Morrisa, jest kompletnym dupkiem. W ambasadzie Australii Jimmy Ramshawe siedział jak porażony. ~ Wysłuchał wszystkiego z uwagą, a potem objechał mnie z góry na dół za to, że nie zwróciłem się do niego za pośrednictwem admirała Bordena - powiedział. - Jezu, przecież dzwoniłem do niego tylko dlatego, że nie mogłem tego zrobić! - Jestem pewna, że on dobrze to wie - pocieszyła go Jane. - Nawet ja to rozumiem, choć śledziłam tylko twoją połowę waszej rozmowy. - Zgadza się. Ale i tak jestem przegrany. Jeśli Morgan mi uwierzył, najprawdopodobniej zadzwoni do dyrektora i opowie mu o moim telefonie, żeby go porządnie opieprzyć. Jeśli zaś nie uwierzył, też zadzwoni i poradzi mu, by odsunął mnie od wszelkich poufnych spraw. Stary sukinsyn nawet nie dał mi szansy, bym poprosił go o zachowanie tego w tajemnicy. - Jimmy, Arnold Morgan nie znalazł się tam, gdzie teraz jest, dlatego że jest głupcem. Nie mam wątpliwości, że od razu wczuł się w sytuację i najpewniej będzie ci wdzięczny za ten telefon, a może podejmie jakieś działania. Doceni twój czyn i myślę, że cię nie wyda. - Chryste, mam nadzieję, że się nie mylisz. Chodź, wyjdźmy stąd gdzieś. Jimmy i Jane nie zjedli tak dobrej kolacji i w tak eleganckim otoczeniu jak Morgan i Kathy. Spędzili jednak wieczór nad cheeseburgerami i piwem, w jednym z barów w Georgetown, niedaleko od „Le Bec Fin". Porucznik miał służbę od szóstej rano następnego dnia, więc nieco przed północą odwiózł Jane do domu, a sam wrócił do Watergate. Znalazłszy się u siebie, zdjął buty, nastawił czajnik, sprawdził, czy nie ma wiadomości na automatycznej sekretarce (nie było), i włączył telewizor na kanał CNN, mrucząc pod nosem: - Oby tylko nikt nie wypowiedział jakiejś wojny... W dzienniku o niczym podobnym nie mówiono. Wiadomości były, pomyślał, raczej drugorzędne i bezdennie nudne: 78 coś o opiece medycznej, o rozwodzie jakiejś podrzędnej piosenkarki, o głodzie w Afryce. - Ble, ble, błe. Ci faceci powinni nazywać się czterema reporterami Apokalipsy: Wojną, Rzezią, Głodem i Śmiercią. Zwłaszcza Śmiercią, na siwym koniu. Tylko o tym, cholera, myślą. Po chwili jednak, idąc do kuchni, stanął jak wryty. Dotarły doń słowa kolejnej informacji: „Dochodzą wieści o poważnym wycieku ropy naftowej na Zatoce Perskiej. Wielki zbiornikowiec dryfuje w przechyle nieopodal wybrzeży Omanu, jak się zdaje, z uszkodzoną dziobową sekcją kadłuba. Jak donoszą źródła z kręgów żeglugowych w Dubaju, z przednich zbiorników wylewa się ropa". - Jasna cholera! Porucznik Ramshawe rzucił się z powrotem do salonu, ale prezenter przeszedł już do innego tematu, powtarzając wiadomość o planowanej wizycie prezydenta w Indiach. Jimmy złapał za słuchawkę, wykręcił numer Fort Meade i zaatakował swego zmiennika, porucznika Raya Carpentera: - Masz tam coś o ropie lejącej się z tankera do Zatoki Perskiej? - Coś ty, Jimmy, za kogo ty mnie masz? Za Greenpeace? Nic tu nie mam. Ramshawe nie mógł się nie roześmiać, odkładając słuchawkę. Następnie zadzwonił do centrali CNN w Atlancie, przedstawiając się jako dyrektor firmy Texas Gas Transport, i spytał, czy znają dokładną pozycję zbiornikowca. Wytłumaczył, że obawia się, iż może to być jeden z jego statków. Obiecał, że jeśli tak jest, dopilnuje, aby sieć otrzymywała °d firmy wszelkie nowe informacje. Dyżurny dziennikarz działu zagranicznego niewiele mógł mu pomóc, ale poradził zwrócić się do ich człowieka w Dubaju, zwłaszcza że na Bliskim Wschodzie jest już dziewiąta rano następnego dnia. ^mshawe podziękował mu wylewnie, po czym wybrał podany numer i zadał to samo pytanie tamtejszemu reporterowi, Davidowi Alidai. - Przykro mi, stary. Mam kontakt z biurem rzecznika ^arki wojennej Omanu. Jedyny gość na miejscu to nie- i Hassam, ale nie wie za dużo. Myślę, że kazali mu trzy- 79 mać dziób na kłódkę, dopóki się nie zorientują w skali zanieczyszczenia środowiska. Ale skoro to wasz statek, może będzie rozmowniejszy. Podam ci jego numer i... powodzenia. Jimmy połączył się z Omanem i wkrótce rozmawiał z owym Hassamem. - Przepraszam, ale nie mogę panu nic powiedzieć. Sami właściwie nic nie wiemy. - Posłuchaj, Hassam. To może być nasz statek. Mamy jednego VLCC akurat w tym rejonie. Chcę tylko znać pozycję wypadku. Na pewno możecie mi to powiedzieć. Proszę spróbować, bo w przeciwnym razie będę musiał porozmawiać z admirałem. Jimmy nie miał pojęcia, z którym admirałem miałby rozmawiać, a i Hassama niewiele to obeszło. Przetrzymał go na linii przez dobre pięć minut, zanim wreszcie się odezwał. - Panie Haig, uszkodzony statek znajduje się na pozycji dwadzieścia sześć dziewiętnaście nord, pięćdziesiąt sześć czterdzieści dziewięć east. Głębokość wynosi tam siedemdziesiąt pięć metrów. - Hassam, jestem ci wdzięczny za tę informację. Na szczęście to chyba nie nasza jednostka. Za daleko na południe. Nie wiesz, czy są tam w pobliżu jakieś inne statki? - Mamy tam dwie korwety klasy Qahir, które usiłują utrzymać porządek. W cieśninie panuje duży ruch. W tej chwili zatrzymujemy wszystkie zbiornikowce. Zdaje się, że są tam też dwie irańskie fregaty, ale nic więcej nie mogę powiedzieć. Jimmy odłożył słuchawkę i wybiegł sprintem z mieszkania. Zjechał windą na parking i wyciągnął z jaguara mapę, pozostawioną w kieszeni na drzwiach. Zamknął wóz i rzucił się z powrotem do windy, która jeszcze tkwiła na tym poziomie. Wróciwszy do siebie, rozpostarł mapę na stole w jadalni, wyciągnął linijkę i zmierzył odległość. Nieszczęsny zbiornikowiec w cieśninie Ormuz znajdował się o niecałe dwadzieścia trzy centymetry od irańskiego stanowiska rakietowego, czyli około czternaście mil morskich. Wrak Global Bronco unosił się na wodzie o dziesięć mil dalej. Co ciekawsze, te trzy punkty leżały na jednej prostej. - Jezusie, Mario i Józefie święty! - wybuchnął Jimmy. - 80 Ite sukinsyny zaminowały cieśninę i stawiam dolary przeciw obwarzankom, że ten VLCC wpadł na jedną z min. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął świstek z numerem Białego Domu. Spojrzał na zegarek; była za piętnaście pierwsza. - No, nie udało mi się wylecieć z roboty przed pięcioma godzinami, ale tym razem jestem absolutnie pewien, że dopnę swego. Kiedy zgłosił się operator z Białego Domu, Jimmy powiedział: - Mówi porucznik Jimmy Ramshawe, starszy oficer z działu Bliskiego i Dalekiego Wschodu NSA. Muszę natychmiast rozmawiać z admirałem Arnoldem Morganem w sprawie najwyższej wagi. Admirał przyjmie mój telefon. Proszę go odszukać i połączyć mnie z nim. Po raz drugi tego wieczoru personel Białego Domu naruszył spokój groźnego doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. Morgan i Kathy byli już w domu, sącząc przed snem swego ulubionego sauternes rocznik 1995 - słodkie jedwabiste wino znad Żyrondy, kiedy zadzwonił telefon. - Sir, tu centrala Białego Domu. Mam na linii niejakiego porucznika Ramshawe'a, który domaga się rozmowy z panem. Morgan wzniósł oczy ku niebu, ale przyjął telefon. - Jimmy, oby to było ważne! - zgrzytnął zębami. - To jest ważne, sir. W cieśninie Ormuz uszkodzony został kolejny zbiornikowiec. Przed chwilą CNN podało to jako wiadomość z ostatniej chwili. Zadzwoniłem do ich człowieka w Dubaju, a potem do marynarki omańskiej i wyciągnąłem od nich pozycję statku. Znajduje się on o czternaście mil morskich od tej wyrzutni rakiet, o której panu wspominałem, 1 o dziesięć mil od Global Bronco. Co ważniejsze, ta pozycja leży dokładnie na prostej łączącej gazowiec z wyrzutnią. Prawdopodobieństwo takiego zbiegu okoliczności musi być jak jeden do milionów. Oni zaminowali cieśninę, sir, jestem tego zupełnie pewien. Arnold Morgan wciągnął głośno powietrze przez zaciśnięte zęby. Myśli goniły mu po głowie. - Jimmy, gdzie jesteś? - W moim mieszkaniu, sir. W Watergate. 81 I ii - W Watergate? Do diabła, znałem kiedyś australijskiego admirała, który tam mieszkał. Jakiś krewny? - To mój ojciec, sir. Kilka lat temu był tu attache morskim. - Niech mnie. To się robi coraz gorsze. Spędziliśmy z twoim papą parę miłych chwil. On teraz mieszka na stałe w Nowym Jorku, nie? Pracuje dla Qantas? - Tak jest, sir. - W porządku. A teraz posłuchaj. Stawisz się u mnie w biurze, w Białym Domu, za dwadzieścia minut. Wyjeżdżam w tej chwili. Ktoś będzie na ciebie czekał przy wjeździe od West Executive Avenue. Wiesz, gdzie to jest? - Tak, sir. - Jimmy, nie rozmawiaj z nikim i do nikogo więcej nie dzwoń. Ani słówka. To bardzo ważne, wierz mi. - Tak jest, sir. - I nie zapomnij zabrać swojej mapy roboczej. Morgan wstał i poszedł do wyjścia. Krzyknął kilka słów instrukcji do swej drużyny Secret Service, zlecając eskortowanie porucznika Ramshawe'a w Białym Domu. Pocałowawszy Kathy na dobranoc, narzucił płaszcz i wyszedł. Przed domem czekał już jego samochód i dwaj agenci ochrony. - Prosto do fabryki, sir? - A jakże! Była prawie pierwsza nad ranem, kiedy czarny służbowy sedan przemknął przez most Taft Avenue i zwolniwszy biegu, skręcił w Connecticut Avenue. Padał deszcz i miasto było opustoszałe. Przejechali przez skrzyżowanie z DuPont Circle, kierując się ku Siedemnastej. Kiedy w końcu wjechali na West Executive, Morgan dojrzał przepuszczanego właśnie przez bramę jaguara. Admirał spotkał się z Ramshawe'em u wejścia. Czterej dyżurni agenci zajęli się wypisywaniem przepustki dla porucznika i zaparkowali jego wóz. Morgan wyciągnął rękę, uśmiechnął się i przedstawił: - Cześć, poruczniku. Jestem Arnold Morgan. Jimmy Ramshawe spotkał już w życiu kilka ważnych person, ale tym razem czuł, że ma do czynienia z kimś wyjątkowym. Admirał emanował władzą. Był od Jimmy'ego 82 niższy o całe dwadzieścia centymetrów, ale jego jasnoniebieskie oczy patrzyły nań z niespotykaną intensywnością, a uścisk dłoni "miał mocny. Ciemnoszary garnitur Morgana skrojony był chyba gdzieś w niebie, a czarne sznurowane pantofle lśniły w świetle lamp. Nienagannie zawiązany krawat pochodził z Akademii Marynarki Wojennej w Anna-polis; tego miejsca i doświadczenia Arnold Morgan nigdy nie zapomniał. Jimmy Ramshawe czuł się przy nim jak chłopczyk. W odpowiedzi na lakoniczne, choć ciepłe powitanie admirała zdołał wydobyć z siebie tylko zduszone „Sir". Dwa nieupoważnione telefony na prywatny numer prawej ręki prezydenta Stanów Zjednoczonych wyczerpały całą jego zuchwałość i tupet na tę noc. - Za mną - rzucił admirał do wszystkich, którzy byli w zasięgu jego głosu. Tym razem rozkaz objął dwóch jego osobistych agentów ochrony, czwórkę dyżurnych z Białego Domu i Jimmy'ego. Ruszyli w szyku torowym za swym przełożonym, który nigdy po prostu nie chodził, raczej parł naprzód z uniesionym podbródkiem, wyprostowany jak struna. Gdyby nagle na jego drodze wyrosła ściana, przebiłby ją chyba na wylot, zostawiając w niej wyrwę - zarys swej sylwetki, niczym bohater disneyowskich kreskówek. Interesy swego kraju prowadził w całkiem zbliżony sposób. U masywnych drewnianych drzwi do swego gabinetu zatrzymał się raptownie i wydał serię poleceń. - Przysłać mi tu kompetentną sekretarkę, która zastąpi panią O'Brien. Niech ktoś przyniesie kawę. Jimmy, jesteś głodny? - Tak, sir. - Talerz kanapek z kurczakiem dla porucznika. Dopilnujcie, by wyznaczono kogoś do wyłącznej obsługi mojego telefonu. A wy - zwrócił się do swych stałych agentów - zajmijcie pozycje w tym miejscu i trzymajcie gorącą linię do prezydenta w stanie podwyższonej gotowości. Być może będę z nim porozmawiać bez chwili zwłoki. Odpowiedzią były kiwnięcia wszystkich głów. Morgan wzrok w jednego ze swych ludzi i warknął: - I bez nawalanki, co, Bobby? 83 - Bez nawalania, sir! Tak jest, sir! - Bobby stanął na baczność. Była to dobrze wypraktykowana scena i wszyscy się roześmieli. - Dobra, panowie, to byłoby tyle. Poruczniku, bierzemy się do roboty. I powiedzcie tam, żeby się pospieszyli z tą kawą, bo jeszcze obaj uśniemy. Kiedy znaleźli się sami w gabinecie, Jimmy rozpostarł na biurku swą mapę. Arnold Morgan wpatrzył się we wskazane mu istotne punkty: rakiety irańskie, pozycję Global Bronco i uszkodzonego VLCC, wypluwającego do morza tysiące ton ropy naftowej. - Zacznijmy po kolei, poruczniku. Chcę wiedzieć, co faktycznie widział kapitan tego statku. Jeżeli oni wpadli na minę... co to miało być? Kontaktowe PLT-3 z Rosji? - Takie miny zamówili Chińczycy, sir. Dlatego przyjmuję, że z nimi właśnie mamy do czynienia. - Ja również. No, one robią sporo huku. Kapitan musiał coś słyszeć. - Też tak myślę, sir. Ale gość z biura rzecznika prasowego marynarki wojennej Omanu nie chciał nic powiedzieć. Musiałem go porządnie nacisnąć, żeby wydobyć z niego chociaż pozycję tego zbiornikowca. - No, skoro tak, to będę musiał kopnąć parę tyłków, i to solidnie. Znamy nazwę albo chociaż banderę tego statku? - Nie, sir. - Dobra. No, chłopcy z prasy dowiedzą się tego w trymiga. Ja tymczasem zaprzęgnę do pracy Royal Navy. Angole od lat dobrze żyją z Omańczykami. Cała niemal omańska flota pochodzi z Wielkiej Brytanii. - Podniósł słuchawkę i polecił sekretarce, by połączyła go z admirałem sir Richardem Birleyem w Northwood w Anglii. — Numer jest w moim dużym niebieskim notesie, w prawej górnej szufladzie. Znajdziesz go w domu, nieopodal bazy. Jest on dowódcą Floty Podwodnej Royal Navy. W niespełna dwie minuty później stary przyjaciel Morgana był już na linii. Wymienili pozdrowienia, a dowiedziawszy się, w czym rzecz, brytyjski admirał natychmiast zgodził się polecić komuś zadzwonić do Omanu i spraw- 84 ić, co się tam dzieje, kto jest właścicielem owego zbiornikowca i co zeznał jego kapitan. - Odezwę się w ciągu godziny, Arnie. A przy okazji... mogę spytać, skąd taki pośpiech? - Nie teraz, stary. Na razie nie mogę nic powiedzieć. - No cóż, na tamtych wodach zawsze trzeba być czujnym, nie? - Ano, trzeba. Pogadamy później, Dick. Admirał odwrócił się do Jimmy'ego Ramshawe'a i rzekł cicho: - Poruczniku, proszę słuchać bardzo uważnie. Tylko dwaj ludzie w tym kraju są zdania, że Irańczycy z Chińczykami mogli postawić pole minowe w poprzek cieśniny Ormuz. Pan i ja. Możemy się mylić, chociaż nie sądzę. Pańska linia prosta na mapie to zbyt duży zbieg okoliczności i nie zdziwi mnie, jeśli wkrótce kolejny statek wyleci w powietrze. Chcę jednak, żebyś dobrze zrozumiał: jeżeli to prawda, stoimy nad krawędzią kolosalnego światowego kryzysu naftowego. Zatokę trzeba będzie zamknąć na czas operacji odminowania, co zajmie całe tygodnie. Ceny ropy sięgną obłoków, a cała światowa gospodarka oszaleje. Japonia może stanąć na dobre, a tu, w Stanach, galon benzyny może podskoczyć do sześciu dolców. To, czemu staram się z tego miejsca zapobiec... jeśli to w ogóle możliwe... to ogólnokrajowa panika. Przyniesiono dużą tacę kanapek z kurczakiem. Jimmy zaatakował je z wigorem, a i admirał sięgnął po jedną, czekając na wiadomość od sir Richarda. Telefon zadzwonił tuż przed drugą. - Arnoldzie, to grecki statek, zaledwie dwuletni. Jest wielki, ma trzysta tysięcy ton nośności. Załadowany ropą saudyjską. Kapitan i załoga są wciąż na pokładzie. Statek nie tonie, chociaż ma przechył wzdłużny dziesięć stopni na dziób. Z przedniego zbiornika wylewa się siedemdziesiąt tysięcy ton ładunku. - Czy kapitan coś powiedział? - Tak, złożył oświadczenie dla omańskiej straży przybrzeżnej. Mówi, że nastąpiła potężna eksplozja w okolicy dziobu, bez żadnej wyraźnej przyczyny. Jeden z pięciu zbiorników ładunkowych jest kompletnie rozerwany. 85 - Czy statek miał podwójne poszycie, Dick? - O, tak. Bardzo solidna budowa, zwodowany w stoczni Daewoo w Korei. Podzielony na przedziały wodoszczelne na całej długości kadłuba. Prawie niezatapialny. Pewnie już wiesz, że znajduje się zaledwie o dziesięć mil od Global Bronco, który eksplodował wczoraj? - Taak. Wiemy o tym i mogę ci tylko powiedzieć, staruszku, że to cholernie niedobrze. - Zgadzam się, Arnie. Cała sprawa zaczyna wyglądać bardzo brzydko. ROZDZIAŁ 3 Sobota, 28 kwietnia. Biały Dom, Waszyngton O drugiej trzydzieści porucznik Ramshawe, zaprzysiężony do zachowania absolutnego milczenia, był w drodze do domu, admirał Morgan zaś stał samotnie w swym gabinecie. Taka sytuacja nie była mu obca, nawet w sobotę nad ranem. Krzyknął przez drzwi, aby ktoś przyniósł mu świeżej „i gorącej!" kawy, po czym zastanowił się, czy zaalarmować prezydenta. - Może lepiej nie - mruknął. - Nie wyniknie z tego nic dobrego. Gdy tylko prezydent się o tym dowie, wszyscy się dowiedzą. Chyba potrzeba nam trochę więcej czasu, zanim sprawa wyjdzie na jaw. Priorytetowym zadaniem było skierowanie do cieśniny kilku trałowców na zwiad. Jimmy Ramshawe miał spędzić ranek, przeglądając wszystkie napływające zdjęcia satelitarne i sprawdzać, czy jakimś zbiornikowcom udało się bezpiecznie przebyć niebezpieczny rejon. Arnold Morgan podejrzewał, że jeśli tak, będą to statki albo chińskie, albo irańskie, wiozące ładunek z rafinerii nieopodal Bandar Abbas, bądź z nowych chińskich zakładów położonych dalej na wybrzeżu. Z tym jednak Ramshawe da sobie radę. Problem stanowiły trałowce, małe, specjalistyczne okręty przeznaczone do wyszukiwania min i przecinania ich lin kotwicznych za pomocą holowanej pod wodą specjalnej liny stalowej. Stany Zjednoczone dysponują bardzo efektywnymi jednostkami klasy Avenger, wyposażonymi w wyspecjalizowane sonary, ale bazują one głównie na wybrzeżach Teksasu i mają prędkość rzędu trzynastu węzłów. — Przebycie trasy do Ormuz zajęłoby im całą wieczność! — Wknął Morgan. 87 Pomyślał o Brytyjczykach i ich doskonałych trałowcach klasy Hunt, ale i w tym wypadku problem był ten sam: są one powolne i stacjonują na drugim końcu świata. Nie, musi znaleźć kogoś o wiele bliżej, a to oznaczało właściwie tylko Hindusów. - Która też godzina jest teraz w Bombaju? Postawione sobie na głos pytanie było retoryczne; admirał znał na pamięć strefy czasowe i orientował się, że na zachodnim wybrzeżu Indii jest około południa. Podniósł słuchawkę i polecił sekretarce z nocnej zmiany, której nigdy przedtem nawet nie widział, aby natychmiast połączyła go z ambasadą Indii. Kiedy zgłosił się hinduski oficer dyżurny, Morgan powiedział po prostu: - Mówi Arnold Morgan, doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego prezydenta USA. Dzwonię z Białego Domu. Proszę zapisać mój numer i poprosić attache morskiego, by do mnie zadzwonił w ciągu najbliższych czterech minut. Dziękuję i proszę się pospieszyć. - Trzasnęła odłożona słuchawka. W trzy minuty i dwadzieścia dwie sekundy później telefon zadzwonił. - Tu wiceadmirał Prenjit Lal. Zdaje się, że chciał pan ze mną rozmawiać? - Witam, admirale, dzięki za telefon. Wiem, że to środek nocy, ale moja prośba jest nieskomplikowana. Chciałbym, aby admirał Kumar, wasz szef sztabu marynarki, zadzwonił niezwłocznie do mnie, do Białego Domu. Jest chyba w Bombaju? - Tak, panie admirale, dzisiaj jest. Skontaktuję się z nim od razu. - Proszę podkreślić, że sprawa jest niezwykle pilna. - Domyśliłem się tego po porze pańskiego telefonu, admirale. Zrobię to osobiście i natychmiast. Potrwało osiem minut, zanim admirał Kumar znalazł się na linii, zapewniając z góry, że będzie zaszczycony, mogąc służyć jakąkolwiek pomocą wielkim przyjaciołom Indii z Waszyngtonu. Morgan wiedział jednak, że to tylko półprawda. Dystyngowany i układny hinduski oficer nie dodał, że uczynią to, o ile nie zaszkodzi to stosunkom jego kraju z są- 88 siadami lub sojusznikami, oraz pod warunkiem że Stany Zjednoczone odwzajemnią się pokryciem wszelkich kosztów nie nazwanego przedsięwzięcia. Takie są nie wypowiedziane kruczki i haczyki dyplomacji. Morgan uznał, że najlepiej będzie zreferować rozmówcy sprawę tak szybko i brutalnie, jak mu się uda. Nie szukał efektownych wyrażeń i bardzo starannie opisał żelazny fakt - prostą linię Jimmy'ego Ramshawe'a. Swój monolog zakończył w te słowa: - Wygląda na to, że wszyscy światowi konsumenci ropy jadą na tym samym wózku. Ale to wasz kraj jest w posiadaniu najłatwiej dostępnych trałowców. Admirale Kumar, będziecie mieli pełne wsparcie ze strony USA. Wyekspediuję na miejsce dwa niszczyciele jako eskortę dla was, a co do kosztów, może pan przyjąć, że w całości zostaną pokryte przez wielkich odbiorców paliw, jak nasz kraj, Wielka Brytania, Japonia, Francja, Niemcy... jednym słowem przez wszystkich. Jestem pewien, że zdaje pan sobie sprawę, jakiego pośpiechu ta sytuacja wymaga. Nie możemy po prostu siedzieć sobie i czekać, aż kolejny wielki zbiornikowiec wyleci w powietrze. Musimy tam się udać, sprawdzić akwen i jeśli zajdzie konieczność, przetrałować bezpieczne przejście. Wasze trałowce klasy Pondicherry są najbliżej. - Admirale Morgan, jestem panu doprawdy wdzięczny za ten telefon, dowodzący pokładanego w nas zaufania — odpowiedział hinduski szef sztabu. - Gdyby Zatoka Perska pozostała zamknięta choć przez trzy tygodnie, mój kraj stanąłby przed olbrzymim problemem. Nie licząc nawet normalnych dostaw paliw, niemal cały propan-butan, powszechnie używany w kuchniach, pochodzi z tamtego rejonu. Indie mogłyby przestać funkcjonować. Oczywiście zwróciliśmy uwagę na oba wypadki zbiornikowców. Nikomu jednak nie Przyszło do głowy, że może to być spisek Irańczyków i tych Przeklętych Chińczyków. Może pan przyjąć, że sześć naszych Pondicherry wyjdzie w morze przed upływem doby. Sądzi Pan, że powinniśmy wysłać również okręt zaopatrzeniowy? - Jak najbardziej. Eskortę też. Admirale Kumar, nie Wiemy jeszcze, z czym naprawdę mamy tam do czynienia, --apewniam jednak, że po dotarciu do cieśniny wasze okręty otrzymają silną osłonę ze strony floty amerykańskiej. Niech 89 no tylko Chińczycy albo Irańczycy pisną, a poślemy ich na dno. Przyrzekam to panu. - Doskonale, admirale. Mój attache w Waszyngtonie skontaktuje się z panem za kilka godzin i poda czas wyjścia trałowców, ETA* i szczegóły dotyczące eskorty. Z Bombaju do cieśniny jest tysiąc mil, ale Pondicherry mają prędkość rejsową szesnaście węzłów. Postaramy się wypłynąć jutro o brzasku, co pozwoli nam dotrzeć na miejsce we wtorek przed zmierzchem. - Dziękuję, admirale Kumar. Cieszę się, że będziemy współpracowali. Szkoda tylko, że okoliczności nie są mniej poważne. Morgan odłożył słuchawkę, spojrzał na zegarek (było dwadzieścia po trzeciej) i wybrał numer Pentagonu, żądając od oficera dyżurnego natychmiastowego połączenia z szefem operacji morskich. W minutę później odezwał się admirał Alan Dickson; były dowódca Floty Atlantyku nie zdradzał najmniejszych objawów, które mogłyby świadczyć o tym, że wyrwano go ze snu nad ranem. Powiedział dziarskim tonem: - Dzień dobry, sir. Przepraszam, że kazałem tak długo na siebie czekać. - Wcale nie czekałem, Alan. Jednak to, co mam ci do powiedzenia, to przydługa historia, w dodatku raczej skomplikowana. Mógłbyś przyjechać zaraz do Białego Domu? Gdzie jesteś, w porcie? - Tak, sir. Proszę mi dać pół godziny. - Do zobaczenia zatem. Wjazd od West Executive Avenue. Czas płynął wolno. Doradca prezydenta rozważał przez chwilę pociągający pomysł obudzenia „tego bufona Bordena", ale uznał, że taki akt czystej złośliwości nie przyniósłby żadnego pożytku. Czekał więc cierpliwie, popijając kawę i myśląc o Kathy. Admirał Dickson zameldował się punktualnie o trzeciej czterdzieści osiem i Arnold Morgan po raz drugi tej nocy zreferował cały scenariusz wydarzeń w cieśninie Ormuz następnemu nieco zdumionemu dowódcy marynarki. Alan Dickson, który podczas wojny w Zatoce dowodził niszczycielem, skinął poważnie głową. * Ang. Estimated Time of Arrival, spodziewany czas przybycia. 90 - Dwa wypadki praktycznie w tym samym miejscu wykraczają poza granice prawdopodobnego zbiegu okoliczności. Chyba nie możemy się mylić, co? Nie słyszałem dotąd o takiej teorii. Czy to twoje dzieło dnia? - Bynajmniej, Alanie. Wpadł na to jeden z bystrzejszych chłopaków od George'a Morrisa, ale chętnie go w tym wspieram. - Ciekawa dedukcja, a prawdę mówiąc, sir, Pentagon jeszcze nie otrzymał pozycji tego drugiego statku, kiedy wychodziłem do pana. - Ani Pentagon, ani nikt inny. Ten młody porucznik wkręcił się do biura rzecznika prasowego marynarki omańskiej i wycyganił ją od nich. - Dobra robota! Miło słyszeć. Ale co dalej, sir? - Marynarka hinduska będzie z nami współpracować przy oczyszczaniu cieśniny. To jasne, musimy rozpocząć poważną operację przeciwminową jak najszybciej. Mam nadzieję, że już we wtorek wieczorem. Posyłają tam sześć tych zbudowanych w Rosji Pondicherry z własną eskortą. Ale ja chcę mieć tam też parę naszych niszczycieli, no i zespół lotniskowca, kiedy tylko się da. Dickson wyciągnął notes, w którym zapisane miał dane o wszystkich pięciu zespołach lotniskowców znajdujących się w czynnej służbie. Pięćdziesiąt pięć okrętów przydzielonych do tych wielkich jednostek to za wiele, by powierzać je samej tylko pamięci, toteż metodyczny bostończyk Alan Dickson nie ruszał się nigdzie bez tej niewielkiej książeczki. - A więc, sir... Jesteśmy rozlokowani całkiem nieźle. Zespół Constellation tkwi w północnej części Zatoki Perskiej, u brzegów Iraku. Na Morzu Arabskim odbywa ćwiczenia USS John C. Stennis w eskorcie dziewięciu okrętów rakietowych i dwóch okrętów podwodnych. Są około półtorej doby drogi od cieśniny. Harry S. Truman stoi gotów do akcji w Diego Garcia. Jest z nim pełna eskorta: krążownik, dwa niszczyciele, sześć fregat i dwa podwodniaki, klasy Los Angeles i Sturgeon. Do tego cały zespół zaopatrzenia. John F. Kennedy i jego przyboczni są prawie gotowi do wyjścia w morze z Pearl Harbor, w każdym razie nie później niż w ciągu trzech dni. W bazie San Diego stoi Ronald Reagan, 91 którego kapitalny remont jest na ukończeniu. Może wejść do służby w ciągu dwóch miesięcy, jeśli zajdzie taka potrzeba. — To świetnie, Alan. Chyba powinniśmy postawić jeden zespół na południowym podejściu do cieśniny, a drugi od strony zatoki. Rozmieścić okręty w poprzek cieśniny, a przy tym skoncentrować siły w okolicach Bandar Abbas. W ostatnich tygodniach kręciło się tam parę chińskich niszczycieli. Kiedy już hinduskie trałowce dotrą na miejsce, skłonimy prezydenta, aby wystosował dyskretne ostrzeżenie wobec Iranu: każdy okręt, który spróbuje w jakikolwiek sposób przeszkodzić w naszych działaniach, zostanie zatopiony. Przez nas. Bez zbędnych słów. Jasne? — Jasne, sir. Wydam rozkaz, aby zespół Constellation przesunął się na południe, pod Bandar Abbas, a Stennis zamknął cieśninę. Harry'ego Trumana postawimy w dwudziestoczterogodzinnym pogotowiu do wyjścia z DG. Tam się teraz robi cholernie gorąco i trudno jest trzymać chłopaków na pozycji dłużej niż parę miesięcy, bo oszaleją. Jeśli rozkażę zespołowi Kennedy'ego wyjść z Pearl za parę dni, mogą pójść prosto do DG. W ten sposób możemy stworzyć system rotacyjny z czterech zespołów, z których dwa zawsze będą w akcji. Tak możemy ciągnąć przez rok, jeśli będzie trzeba. - Dobra. A jak tam Kennedy? Jezu, Alan, przecież ten okręt ma prawie czterdzieści lat! - Nie ma problemu, sir. W dziewięćdziesiątym piątym przeszedł kapitalny remont i jest jak nowy. Nic się z nim nie dzieje. Nasz stary „Numer sześćdziesiąt siedem" jest trochę mniejszy od jednostek klasy Nimitz, ale zabiera prawie sześć tysięcy ton benzyny lotniczej. Niejedno widział w służbie, sir. Jest jak jego mały braciszek, senator Ted: niezniszczalny, a przy tym tak samo zawzięty, kiedy mu się tak podoba. Admirał Morgan zdusił śmiech. Język marynarki... wciąż go uwielbiał. Wciąż czuł, jak duma rozpiera mu pierś, kiedy wielkie amerykańskie okręty pokazują swoją potęgę. Tak było w czasach jego pierwszego dowództwa na atomowym podwodniaku, przed ponad dwudziestu laty, i tak zostało do dzisiaj. Dusza Arnolda Morgana opleciona była złotym galonem na granatowym tle. 92 Poniedziałek, 30 kwietnia. Mesa oficerska, baza US Navy na Diego Garcia, Ocean Indyjski Komandorowi porucznikowi Danowi Headleyowi brakowało już tylko jednej tury służby do awansu na pełnego komandora we Flocie Podwodnej Pacyfiku. Ponieważ miał dopiero trzydzieści pięć lat, był z tego bardzo dumny: uważano go powszechnie za jednego z najlepszych podwod-niackich ZDO w całej marynarce. Był doświadczonym oficerem z wieloletnim stażem, ekspertem w dziedzinie sonarów i uzbrojenia. Na Diego Garcia przyleciał, aby objąć stanowisko zastępcy dowódcy na starzejącym się atomowym okręcie podwodnym klasy Sturgeon o wyporności pięciu tysięcy ton, USS Shark. Shark był wysłużonym narzędziem walki, najprawdopodobniej odbywającym ostatnią służbę. Miał być wycofany z linii już w 2005 roku. Ten najmłodszy z czterech Sturgeonów był też chyba wśród nich najlepszy. W zanurzeniu osiągał prędkość trzydziestu węzłów i miał na pokładzie dwadzieścia trzy rakiety klasy Harpoon i Tomahawk, nie licząc torped. Na pokładzie przed kioskiem miał dwa bliźniacze suche hangary, przeznaczone do transportu DSRV i ASDV*, ewentualnie jako „garaże" dla trzech lub nawet czterech pneumatycznych łodzi z silnikami przyczepnymi. Okręt był cichy, w znacznym stopniu wyłożony akustycznymi płytkami bądź pokryty specjalnymi farbami rozpraszającymi fale dźwiękowe. Mógł przenosić rakiety z głowicami jądrowymi i działać pod pokrywą lodową; komandor Headley jednak wątpił, by okazało się to przydatne podczas następnego rejsu. Był w bazie ledwie od trzech godzin, kiedy zaczęła szerzyć S^C pogłoska, że coś się dzieje w cieśninie Ormuz. Wszyscy wiedzieli, że w tamtym rejonie były już zespoły USS Constellation i John C. Stennis. Zadawano sobie pytanie: jak szybko potężny stutysięcznik klasy Nimitz, USS Harry S. * Skróty od: Deep Submergence Rescue Vehicle (głębokowodny Pojazd podwodny) i Advanced Swimmer Delivery Vehicle (miniaturowa łódź podwodna służąca do przewożenia płetwonurków w pobli-Ze miejsca lądowania). 93 Truman, podąży ze swą eskortą na północ, aby do nich dołączyć w tym ciasnym przesmyku, jedynym wyjściu z zamkniętego wśród lądów arabskiego morza naftowego. Nikt nie znał odpowiedzi, ale starsi oficerowie byli zdania, że chodzi raczej o godziny niż dnie. Do Bandar Abbas było dwa tysiące sześćset mil, a zespół Trumana mógł płynąć ze stałą prędkością trzydziestu węzłów, pokonując siedemset dwadzieścia mil na dobę. Gdyby opuścili DG o brzasku następnego dnia, u celu znaleźliby się w piątek pod wieczór. W ciągu następnych dwudziestu czterech godzin komandor porucznik Headley musiał się spotkać z wieloma ludźmi, przed każdym z nich skrywając pewien sekret. Sztab SUB--PAC nie był zadowolony z pracy weterana komandora Donalda Reida, dowódcy USS Shark. Dan Headley został specjalnie wyznaczony, aby pomagać mu na wszelkie możliwe sposoby. Przyjął to jako zwykłe porozumiewawcze mrugnięcie i sójkę w bok, ponieważ nikt nie chciał mu powiedzieć, co właściwie nie jest w porządku z Reidem. Dowiedział się jedynie, że dowódca okrętu jest „hmm... nieco... ekscentryczny". Nikt nie użył słowa „dziwak" ani „wariat", wiadomo było jednak, że spędził w służbie podwodniackiej wiele lat i według naocznych świadków okazywał „bardzo sporadyczne oznaki stresu". Dan Headley oczekiwał na spotkanie z przełożonym z mieszanymi uczuciami. Najpierw jednak postanowił napisać list, zasiadł więc w rogu mesy z filiżanką kawy i zgodnie z przyzwyczajeniem całego życia zaczął od zaadresowania koperty: komandor Rick Hunter, US Navy Pacific Command, Coronado, California 92118. Drogi Ricku, To tylko krótki list z gratulacjami z powodu awansu. Jestem pewien, że absolutnie zasłużonego, nawet w tej twojej wariackiej firmie. Przed laty, kiedy obaj wyruszyliśmy do Annapołis, zawsze myślałem, że obaj skończymy jako dowódcy okrętów, nie tylko ja sam (mam nadzieję!), podczas gdy ty będziesz taplał się w błocie z majchrem w zębach i kieszeniami wypchanymi dynamitem. Tak czy owak, jestem teraz na Diego Garcia, czekając na objęcie stanowiska ZDO na Sharku. Mówią mi, że to ostatni raz, a potem mnie awansują. W ciągu najbliższej doby popłyniemy na 94 północ, a dokąd? Możemy zgadywać. W każdym razie, zanim przeczytasz ten list, derby Kentucky już się zakończą. Hej, ale by było, gdyby wygrał je Biały Radża, co? Twój stary pewnie na wieki będzie żałował, że go sprzedał jako roczniaka, a mój tak samo długo będzie mu wypominał, że mu to odradzał. Ale i tak jego wygrana byłaby miła sercu, skoro Bart wciąż ma w stajni jego matkę i dwie rodzone siostry. Byłby to sukces klasycznego amerykańskiego rodu, a wy stalibyście się jeszcze bogatsi. Zabawne, kiedy przypomnieć sobie tego wrednego skurczybyka Czerwonego Radżę, co? Mogłoby się okazać, że ten naturalny kandydat na odtwórcę głównej roli w Urodzonych mordercach był pradziadkiem zwycięzcy derbów! Chryste, ręka mnie boli jak cholera na samo jego wspomnienie. Muszę kończyć, idę poznać się z załogą. Mam nadzieję, że się zobaczymy. Na pewno w święta, jeśli nie wcześniej. Moje najlepsze, i uściskaj Barta. Danny Złożył kartkę i zakleił kopertę. Podszedłszy do dyżurki, poprosił służbowego o jej wysłanie. Od pirsu podwodniaków, gdzie czekał na niego USS Shark, dzielił go tylko krótki marsz. Tego samego dnia, sztab Floty Południowej, Zhanjiang - Yushu, wyglądasz na rozczarowanego. - No cóż, Jicai, można by sądzić, że zachodnia prasa okaże się o wiele czujniejsza w kwestii konsekwencji dwóch katastrof zbiornikowców w samym środku cieśniny Ormuz, zaledwie o parę mil od siebie. - Właśnie. Ale to różnica czasu mogła się przyczynić do !ch niemrawej reakcji. - Co masz na myśli? - Widzisz, „Washington Post" zamieścił w sobotnim wyda-Mu porannym informację o wielkim pożarze gazowca. Kilka tonych gazet w Stanach zrobiło to samo, ale bez zdjęć, "ewnie odległość była dla fotografów za duża. Ale kiedy Uszkodzony został drugi zbiornikowiec, było już za późno, aby 95 trafiło do kolejnego wydania. Zresztą sprawa była mniej ważna... zwykły wyciek ropy w zatoce. - Przestudiowałeś prasę dokładniej ode mnie, Jicai. Czy ktokolwiek połączył te dwie sprawy? - Tylko niedzielna edycja „Dallas Morning News" z Teksasu. Zamieścili wywiad z armatorem Global Bronco, a pod spodem dali informację o wycieku. Nie podkreślają jednak specjalnie bliskości geograficznej tych dwóch „katastrof. - A więc, mój Jicai, będziemy musieli szybko coś zrobić, żeby ich na to naprowadzić. - Och, nie będzie z tym większego problemu. Jesteśmy niezwykle dobrze zorganizowani. Tego samego dnia, godzina 9.00 czasu miejscowego. Waszyngton Arnold Morgan właśnie ostro zbeształ pełniącego obowiązki dyrektora NSA. Admirał Borden, szczerze obawiający się teraz o swą przyszłość, poszedł prosto do biura porucznika Ramshawe'a, przepełniony udawanym świętym oburzeniem, że nie informowano go na bieżąco o rozwoju sytuacji w Ormuz. Jimmy Ramshawe rozważał przez mgnienie, czyby nie powiedzieć szefowi, aby pukał przed wtargnięciem do czyjegoś biura, ale zrezygnował z tego pomysłu. Zorientował się jednak od razu, że dyrektor musiał się znaleźć w zasięgu rażenia Wielkiego Człowieka, a sam wiedział, że nie jest to miłe miejsce. - Jest niezwykle ważne, żeby informował mnie pan o wszystkim niezwłocznie, poruczniku - powiedział Borden. - To ja odpowiadam przed admirałem Morganem i to, że wie on więcej ode mnie, stawia mnie w bardzo niekorzystnej sytuacji. Ramshawe ponownie ugryzł się w język, opierając się przemożnej chęci powiedzenia Bordenowi, że każdy wie więcej od niego. Zamiast tego odparł po prostu: - Sir, odniosłem wrażenie, że chciał pan, aby ignorować tę sprawę, dopóki nie znajdą się konkretne dowody. Tak mi pan powiedział. - Zgadza się. Ale kiedy uszkodzeniu uległ drugi zbior- 96 nikowiec, z pewnością wiedział pan, że muszę być informowany o nowych wydarzeniach, o tym, że te statki znajdowały się tak blisko siebie. - Sir, napisałem na ten temat raport i wręczyłem go pańskiemu oficerowi służbowemu w sobotę rano. Specjalnie w tym celu przybyłem do biura. - Cóż, nie otrzymałem go. Przez to znalazłem się w wyjątkowo złym położeniu, ponieważ Arnold Morgan doszedł do takich samych wniosków co pan. Powściągliwość Ramshawe'a ulotniła się. - Sir, nie potrafię sobie wyobrazić, jakim cudem ktokolwiek mógł dojść do jakichkolwiek innych wniosków. Ci cholerni turbaniarze i Chinole zaminowali tę cholerną cieśninę. Mówię panu o tym od miesiąca. Wiemy nawet, skąd wzięli miny; to też panu klaruję przez długie tygodnie. A jeśli życzy pan sobie jeszcze mojej rady, powiem panu, że na tym nie koniec. Admirał Borden wycofał się, mówiąc na odchodnym: - Nie zapomnijcie tylko, poruczniku, natychmiast mnie 0 wszystkim informować. Muszę wiedzieć dokładnie tyle samo co admirał Morgan. Dyrektor zatrzasnął za sobą drzwi, gubiąc w hałasie uwagę Ramshawe'a: - Chciałbym dożyć takiego dnia... Co ważniejsze, Borden zapomniał zapytać o ewentualne nowe wiadomości, mimo że widział na biurku podkomendnego stos zdjęć satelitarnych. Duży błąd. Jimmy miał fotografie czterech zbiornikowców, trzech pod banderą Iranu 1 jednego chińskiego; opuszczały bezpiecznie Zatokę Perską, trzymając się strony irańskiej. Cała czwórka przecięła prostą Unię pola minowego, posuwając się torem o szerokości poniżej trzech mil, leżącym w najbliższym punkcie o cztery i pół niili od brzegu. - To jest to - mruknął. - Nadal transportują irańską surową ropę i rafinowaną chińską z Kazachstanu, podczas Ldy reszta świata siedzi na tyłkach w oczekiwaniu na pozwolenie przejścia od Omańczyków. I nie dostaną go. Cieśnina zamieni się w olbrzymi parking dla zbiornikowców, a ajatol-lahowie i Chińczycy cholernie się wzbogacą. 97 Podniósł słuchawkę bezpiecznego telefonu i wybrał numer centrali Białego Domu. Odpowiednio poinstruowany operator połączył go natychmiast z gabinetem doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego. - Jest przejście, sir. Pomiędzy pięćdziesiąt sześć stopni pięćdziesiąt sześć minut i pięćdziesiąt sześć pięćdziesiąt dziewięć długości wschodniej. Na razie przeszły cztery statki, trzy irańskie i jeden chiński. - Dzięki, Jimmy. Idź powiedzieć swojemu szefowi, a ja powiem mojemu. W kioskach pojawiły się kolejne wydania gazet i wciąż nikt nie sugerował, że w cieśninie Ormuz dzieje się coś niezwykle złego. Arnold Morgan chodził po gabinecie, wytężając umysł i czekając na nieuchronne wydarzenia. Jimmy Ramshawe pozostał przy swoim biurku długo po zakończeniu zmiany, wpatrując się w fotografie i co jakiś czas dzwoniąc do wydziału Bliskiego Wschodu CIA. Nie było żadnych nowych wieści, poza wstrząsającym zbiegiem okoliczności dwu katastrof zbiornikowców na tym samym kawałku morza. Prezydent beznamiętnie wysłuchał relacji Morgana. Stosunki między nimi były wyjątkowo chłodne. Osiem miesięcy wcześniej Arnold Morgan zagroził, że odejdzie ze stanowiska i pociągnie prezydenta za sobą. Wszyscy wiedzieli, że mógł to zrobić. Groteskowy skandal i zatuszowanie ubiegłorocznego incydentu na Morzu Południowochińskim były niczym nabity rewolwer wycelowany w głowę państwa. John Clarke miał doczekać końca swej kadencji w Gabinecie Owalnym tylko dzięki swemu doradcy, nie był zaś człowiekiem, którego cieszyłaby taka sytuacja. Dlatego też traktował każde ostrzeżenie ze strony swego niegdyś najbliższego współpracownika z podejrzliwością i z góry negatywnym nastawieniem. Nie sprzeciwił się sugestii wysłania poważnych sił morskich do Zatoki Perskiej, zdawał sobie bowiem sprawę ze śmiertelnie groźnych konsekwencji pomyłki w ocenie problemu. Oświadczył opryskliwie, że za to właśnie admirał pobiera pensję i może postępować według własnego uznania. Przesłał później Morganowi pismo, w którym powtórzył główne punkty ich rozmowy i odżegnał się od 98 wszelkiej odpowiedzialności na wypadek, gdyby sprawa zaczęła śmierdzieć, a te gigantycznie kosztowne manewry US Navy poszły na* marne. Admirał zmiął pismo w ręku i wyrzucił do kosza, uznając jego treść za majaczenia chorego umysłu, jeśli nie totalnego dupka. Poniedziałek, 30 kwietnia, godzina 19.00 czasu miejscowego. Cieśnina Ormuz Należący do armatora amerykańskiego zbiornikowiec Galveston Star był bezsprzecznie największym VLCC aktualnie operującym w Zatoce Perskiej. Miał nośność czterystu dwudziestu tysięcy ton, a jego sześć zbiorników ładunkowych wypełniało czterysta pięćdziesiąt tysięcy metrów sześciennych ropy naftowej, załadowanej na sztucznej wyspie Mina al Ah-madi nieopodal wybrzeża Kuwejtu. Celem jego podróży była Zatoka Meksykańska; statek szedł przez cieśninę Ormuz kursem niemal dokładnie wschodnim z prędkością dwudziestu węzłów. Radiooficer odebrał ostrzeżenie nadawane przez marynarkę wojenną Omanu, stwierdzające, że wprowadzono tymczasowe ograniczenia ruchu i że obecnie nie ma bezpiecznego przejścia na Morze Arabskie. Obszar zakazany określono jako ponadtrzydziestomilową linię łączącą Ra's Qabr al Hindi na północnym krańcu Omanu z pozycją o współrzędnych 25°23'N, 057°05'E na wybrzeżu irańskim. Komunikat nie podawał żadnych wyjaśnień poza dwoma faktami: że trzy dni wcześniej spłonął tam gazowiec, a w chwili obecnej z uszkodzonego zbiornikowca, znajdującego się o dziesięć mil dalej na wschód, wycieka ładunek ropy. Na kapitanie Teksie Packardzie nie wywarło to wielkiego wrażenia. Jego ogromny statek potrzebował prawie czterech nul, aby wytracić prędkość podróżną i się zatrzymać. Mieli już spóźnienie z powodu awarii pompy w Al Ahmadi; załadunek trwał trzydzieści cztery godziny zamiast planowanych dwudziestu jeden. Było też gorąco jak w piekle i kapitan pragnął tylko „wyjechać tym cackiem w cholerę z tego Parszywego miejsca i wrócić do domu, na Zatokę Meksykańską", gdzie co prawda upały też bywają piekielne. Tex 99 Packard nie był tylko przeciętnym nawigatorem, który spędził całe życie na tankerach. Był zatwardziałym purystą wśród z natury przecież sumiennych mężczyzn, jacy prowadzą takie techniczne potwory po oceanach świata. Jego statek mierzył niemal czterysta metrów od dziobu do rufy, a on znał każdy centymetr. Ten masywny, wysoki blondyn pochodził z Panhandle Plains, prerii północno-zachodniego Teksasu, gdzie, jak nieustannie powtarzał swoim kolegom, facet może wciąż zarobić na życie, siedząc w siodle i objeżdżając rozległe pastwiska. W końcu jego własna rodzina robi to od pokoleń, a on jest pierwszym z Packardów, który opuścił tamte szerokie i dzikie pola dla innego rodzaju nieograniczonej przestrzeni. W wieku czterdziestu siedmiu lat kapitan Tex wciąż ciepło wspominał miasteczko Lubbock, gdzie skończył Texas Tech i gdzie urodził się legendarny rockman Buddy Holly. Fakt, że Buddy zmarł na rok przed przyjściem na świat Teksa, nie przeszkadzał temu ostatniemu mówić 0 nim, jak gdyby byli nierozłącznymi kumplami „tam w domu, w Lubbock". Na Zatoce Perskiej często bywało, że w tchnące jeszcze żarem dnia wieczory odległe zaśpiewy muezzinów, przez potężne megafony wzywających wiernych do meczetów, mieszały się nad spokojną wodą z dźwiękami Peggy Sue, Maybe baby czy Oh, boy\, sączącymi się z mostku giganta Galueston Star. Pierwszą rzeczą, jaką Tex Packard sprawdzał przy powitaniu nowej załogi, była zdolność do odśpiewania refrenu Peggy Sue oraz sprawność kucharza w przyrządzaniu steków a la kurczak, które nazywał SK. Pokazywał nowo przybyłemu, jak zmiażdżyć wołowinę tłuczkiem do mięsa, zanurzyć ją w roztrzepanym jajku 1 mące z przyprawami, po czym wrzucić na wrzący olej. - To właśnie jest SK, chłopcze - grzmiał swym głębokim barytonem. - Zrób to dobrze, a w moim stanie przyznają ci miejsce na liście najbardziej zasłużonych. Tylko kilku kucharzy umie to robić prawidłowo i chcę, abyś ty też dołączył do tej złotej grupy, słyszysz mnie?! W Teksie Packardzie nie było jednak nic z bufona. Był doskonałym nawigatorem, przekonanym o swej wyjątkowej zręczności w manewrowaniu tym statkiem wielkości miasteczka, przypuszczalnie największym na świecie i niemal 100 niezatapialnym, z podwójnym kadłubem podzielonym na wodoszczelne przedziały. Często przypominał załodze, że „pięćdziesiąt lat temu Brytyjczycy z Francuzami posłali armię do Suezu z jedynym zadaniem: utrzymać wielkie zbiornikowce w ruchu". Znał historię transportu ropy i rozumiał, że normalne życie niezliczonych milionów ludzi zależy całkowicie od wolnej i nieograniczonej żeglugi tych monstrualnych statków. Dlatego też dla nikogo nie było niespodzianką, kiedy kapitan Packard rzekł do trójki swych najwyższych rangą członków załogi: starszego mechanika, starszego oficera i oficera ładunkowego, że nie ma zamiaru zatrzymywać się na życzenie omańskiej marynarki wojennej, niezależnie od jej problemów. — Jezu, można by zgubić całe ich państwo w zachodnim Teksasie. Trzymamy kurs zero dziewięćdziesiąt i zrobimy zwrot na południe po wyjściu z wód terytorialnych Omanu, ale trzymając się z dala od strony irańskiej. Potem idziemy prosto do wyjścia. Następny przystanek na brzegu Teksasu i niech mi nie zawracają tyłka. Utrzymać kurs i prędkość. Starszy mechanik Jeb Duross z południowej Luizjany wtrącił zupełnie niepotrzebnie: — W ten sposób przetniemy pas ruchu dla statków wpływających na Zatokę. Trzeba dobrze pilnować radaru. — Według Omańczyków większość statków stanęła i czeka na zezwolenie przejścia — odparł kapitan. — Nie sądzę, abyśmy mieli natknąć się na wielu „przeciwników", a zresztą wykryjemy ich z daleka. Nie ma problemu. Galveston Star parł naprzód. Dwadzieścia węzłów to wyjątkowo duża prędkość jak na VLCC, ale z powodu spóźnienia Packard nie żałował na to paliwa. Miał go w zbiornikach dosyć na przejście dwunastu tysięcy mil. W rytm melodii Buddy'ego Holly, niosącej się z wyniesionego na trzydzieści metrów nad wodę mostka, zbiornikowiec sunął ku irańskiemu końcowi prostej linii Jimmy'ego Ramshawe'a. Na ekranie radaru widniało już kilka plamek: tankery stojące w dryfie na wodach Omanu. Przeciwny pas ruchu wydawał SlC pusty. Pod stępką mieli ponad pięćdziesiąt metrów wody. Osiągnąwszy długość geograficzną 56°44'E, kapitan Packard Wykonał zwrot na południowy wschód, obierając kurs pro- 101 wadzący o pięć mil morskich na północ od uszkodzonego „greka", aby po jego minięciu skręcić na południe i ruszyć w stronę zakazanej linii. Oczywiście tylko admirał Morgan i porucznik Ramshawe byli przekonani o istnieniu regularnego, trzypasmowego pola minowego złożonego z postawionych w pięciusetmetrowych odstępach min kontaktowych PLT-3. Stawianie min w porze nocnej nie jest nauką ścisłą, ale w ogólnym zarysie można przyjąć, że statek przecinający takie pole dowolnym kursem będzie miał przed sobą miny odległe od siebie o sto siedemdziesiąt metrów. Gdyby przepłynął o dziesięć metrów na lewo od jednej, następna wypadnie o sto sześćdziesiąt metrów po prawej, a kolejne dwie odpowiednio o trzysta czterdzieści metrów po prawej i sto siedemdziesiąt po lewej. Oznacza to, że możliwe jest uniknięcie wszystkich min, jak to się udało wielu statkom. Niemniej jest to jedna z najbardziej szalonych odmian rosyjskiej ruletki, zwłaszcza o tym konkretnym wypadku: szerokość Galveston Star wynosiła siedemdziesiąt pięć metrów. O trzy mile przed pierwszym pasmem min kapitan Packard odebrał oficjalne ostrzeżenie od jednej z omańskich korwet, że dalsza nawigacja nie jest bezpieczna. Nikt jeszcze nie przyznał, że może tam być pole minowe, komunikat nie miał więc mocy w oczach Teksa Packarda. — Pieprzyć ich — burknął. — Wychodzimy stąd. Morze przed dziobem było czyste, przynajmniej na powierzchni. Gaheston Star sunął przez cieśninę przy wiejącym od niedawna silnym wietrze znad pustyni, wczesnym zwiastunie rozpoczynającego się południowo-wschodniego monsunu. Ta część Zatoki Perskiej leży w strefie konwergencji, gdzie późną wiosną północno-wschodnie wiatry od strony pustyń środkowych Chin, które przeważają przez całą zimę, ustępują przeciwnym wiatrom afrykańskim. Tego roku nadeszły wcześniej niż zazwyczaj; silne i porywiste, chwytały w objęcia wielką burtę VLCC i powodowały spory dryf, znosząc ku wschodowi Galveston Star, który parł przez krótkie fale po zakończeniu długiego i łagodnego zwrotu na południe. Pierwszą z min admirała Zhanga zbiornikowiec minął nie mniej niż sto pięćdziesiąt metrów po lewej. Ta 102 dobra wieść z pierwszego pasma nie wróżyła jednak nic dobrego w drugim: następna PLT-3 przeszłaby bardzo blisko dziobu. Statek pokovnał kolejne sześćset metrów, wciąż znoszony przez wiatr w lewo; odległość między kadłubem a zabójczym stalowym pojemnikiem z toną trotylu, kołyszącym się na uwięzi trzy i pół metra pod powierzchnią wody, systematycznie malała. Dziób nie trafił w minę. Odrzucona w bok falą odkosową, wkrótce jednak wróciła niczym odwrócone wahadło, uderzając silnie w lewą burtę o dziewięćdziesiąt metrów od dziobu. Było cztery minuty po dwudziestej, kiedy statkiem wstrząsnął potężny wybuch, rozrywając płyty poszycia i wybijając wielką dziurę w zbiorniku numer dwa. Buddy Holly wciąż śpiewał Oh, boy!, kiedy nastąpił zapłon wylewającej się ropy i nad statkiem rozszalała się kula ognia. Tex Packard nie wierzył własnym oczom. Zbiornikowiec zadygotał w śmiertelnych drgawkach. Naruszona konstrukcja rozpadała się pod wpływem własnego olbrzymiego ciężaru. Galueston Star w jednej chwili zmienił się w największy wrak świata, kołyszący się na wodzie dokładnie na linii Jimmy'ego Ramshawe'a, o cztery mile od nieszczęsnego greckiego zbiornikowca i o dwanaście mil od wybrzeży Iranu. Kapitan Packard już wiedział, że podjęta przezeń decyzja właśnie złamała mu karierę. - Co zamierza pan zrobić, sir? - zapytał Jeb Duross z malującym się na twarzy strachem. - Chyba kupię ranczo i zacznę hodować bydło - odrzekł Tex w zamyśleniu. - Hmm... miałem na myśli, co pan zrobi w tej chwili? - Wyślę sygnał Mayday. Połączę się z Omanem i Dubajem, żeby sprawdzić, czy da się uratować część ładunku, w co wąt-Pię. Przynajmniej na razie, dopóki nie uda się zorganizować Paru tankerów i odpompować ropy. Tymczasem będziemy tylko obserwować pożar. Ropa czasem się nie zapala, ale •flasza to zrobiła, a kiedy raz zacznie, może się palić bardzo, bardzo długo. - Wygląda na to, że ogień jest wewnątrz statku, a to jest naprawdę niebezpieczne - zauważył Jeb. - Jasne. Jeśli kadłub mocno się rozgrzeje, będziemy mu- 103 sieli opuścić statek. Cholera, nie chciałbym go zostawiać, ale ten szajs, kiedy zrobi się gorący, potrafi się zdrowo palić. Nie zamierzam zostać bohaterem, a już na pewno nie martwym bohaterem. Przygotuj szalupy, Jeb. I niech ktoś wyłączy muzykę, dobra? Nie chcę, żeby Buddy śpiewał na statku skazanym na śmierć. Poza tym zabieram moje płyty do domu. Nie oddam Buddy'ego żadnym pieprzonym turbaniarzom. Południe czasu miejscowego. Fort Meade, Ma-ryland Porucznik Ramshawe włączył swój mały telewizor w biurze na kilka minut przed rozpoczęciem południowego wydania wiadomości CNN. Kiedy usłyszał zapowiedź głównego punktu, nie miał już żadnych wątpliwości. Spiker mówił: - Otrzymujemy doniesienia, że jeden z największych zbiornikowców świata, Galveston Star o nośności czterystu dwudziestu tysięcy ton, zarejestrowany w Houston w Teksasie, płonie w cieśninie Ormuz, u wejścia na Zatokę Perską. Grozi mu przełamanie i zatonięcie. Przyczyna katastrofy jak dotąd nie jest znana, ale podobno kapitan i załoga przygotowują się do opuszczenia statku. Słup ognia nad pokładem sięga trzydziestu metrów wysokości. Jest to już trzeci poważny wypadek w cieśninie w ciągu ostatnich czterech dni, po piekle pożaru gazowca Global Bronco i sobotniej eksplozji na greckim zbiornikowcu Olympus 2004. Dziennikarz zakończył swą relację zapowiedzią, że US Navy ma wkrótce wydać oświadczenie na ten temat, ale podkreślił, że do tej pory nikt nie zasugerował możliwości umieszczenia przez jakiekolwiek państwo min morskich w cieśninie w celu zagrożenia światowych szlaków transportu ropy naftowej. W tej chwili zadzwonił telefon Jimmy'ego. W słuchawce dał się słyszeć burkliwy ton admirała Morgana: - No, Jimmy, chyba wszystko jasne. Idź poinformować swojego szefa, ale nie zapomnij mnie osobiście powiadomić, kiedy dotrą do ciebie jakieś zdjęcia z satelitów. Telefon zamilkł, zanim Jimmy zdążył cokolwiek odpo- 104 siedzieć. W chwilę potem zadzwonił znowu. Tym razem była to Jane; z miejsca pochwaliła go za przenikliwość i spytała, czy będzie mógł zjeść z nią i z jej rodzicami kolację w ambasadzie. - Oglądałaś telewizję? - odpowiedział pytaniem. - Jasne, że tak. Razem z papą. Od razu powiedział, że to Irańczycy zaminowali cieśninę, jak już nieraz grozili. Ja mu na to, że jestem tego samego zdania i że podejrzewałam coś podobnego, odkąd Global Bronco wyleciał w powietrze w piątek. Popatrzył na mnie dość niesamowitym wzrokiem. - Nie dziwię mu się. Ale czy on wie o tym telefonie z jego prywatnego aparatu? - Nie. W każdym razie nic o tym nie napomknął. No to co, przyjdziesz dzisiaj? Ojciec zaprosił kilku australijskich żeglarzy z regat o Puchar Ameryki. Może być fajnie. - Dobra, będę. Wpadnę około siódmej. Tego samego dnia, godzina 13.00. Gabinet Owalny Admirał Morgan przedstawił przebieg wydarzeń w Zatoce Perskiej zwięźle i bez niepotrzebnych słów. Prezydent wysłuchał go bez większego zainteresowania, po czym rzucił krótko: - Co pan zaleca? - Sir, wydałem już rozkazy, aby zespół lotniskowca Constellation przemieścił się z wybrzeża irackiego na południe, a John C. Stejinis zaniknął podejścia od strony Morza Arabskiego. Nasz trzeci zespół w tamtym rejonie, Harry S. Truman, powinien wyjść z Diego Garcia jutro rano, kierując się na północ. Dogadałem się z marynarką wojenną Indii, zęby rozpoczęli operację trałowania natychmiast po dotarciu do Ormuz. Ich trałowce klasy Pondicherry są już w drodze z Bombaju, przypuszczalnie będą na miejscu również jutro rano. Skłoniłem ich, by wyszli w morze w minioną niedzielę. ~ Myśli pan, że istnieje prawdopodobieństwo działań zbrojnych na pełną skalę, admirale? Nie chcę dać się rciĄgnąć w niepopularną wojnę z Iranem. Martwi amery-anscy marynarze kiepsko wpływają na grę polityczną. 105 - Sir, chyba nic nie jest w tej chwili ważniejsze dla Stanów Zjednoczonych. Czy zdaje pan sobie sprawę, co się może dziać, jeśli Zatoka Perska będzie zamknięta przez miesiąc? - Nie powiem, żebym poświęcił tej kwestii wiele rozważań, admirale. O wiele bardziej mnie niepokoi, że siedząc na tym stołku, mogę być powszechnie obwiniany za śmierć, zniszczenia i amerykańskie ofiary. A to właśnie się stanie, kiedy zacznie pan, jak to mówicie, prężyć muskuły wielkich okrętów. - Jak tego nie zaczniemy robić, sir, dostawy ropy naftowej dla całego świata wezmą w łeb. A kiedy w USA pogasną światła, rzeczywiście zapewni pan sobie specjalne miejsce w historii naszego kraju. Zwłaszcza jeżeli nie zechce pan wszcząć działań w Zatoce Perskiej w obliczu wrogich poczynań Iranu i ich kolesiów z Pekinu. - Jak zwykle, admirale, leży panu na sercu mój najlepiej pojęty interes. - W głosie prezydenta pojawiła się nuta sarkazmu. - Może i nie, sir. Ale zawsze kieruję się najlepiej pojmowanym interesem tego kraju. - Proszę więc postępować, jak pan uważa. I tak pan to zawsze robi. Niech mnie pan tylko uprzedzi, gdybym musiał wygłosić przemówienie, dobrze? A może Harcourt powinien poczynić jakieś kroki dyplomatyczne wobec Iranu i Chin? - Nie, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, w ten sposób zwrócilibyśmy uwagę całego świata na kryzys, który jeszcze możemy zdusić w zarodku. Po drugie, oni i tak po prostu wszystkiemu zaprzeczą, przy okazji pewnie bardzo się bawiąc naszym niepokojem. Zwłaszcza jeśli to naprawdę zrobili, a ja już wiem na pewno, że tak było. Arnold Morgan nie czekał na odpowiedź. Odwrócił się na pięcie i wyszedł, mrucząc do siebie pod nosem: - Ależ to cymbał! Ależ to cholerny cymbał! W pięć lat zmienił się ze świetnego prezydenta w samolubnego słabeusza! Późnym popołudniem już wszystkie gazety spekulowały na temat domniemanego pola minowego w cieśninie Ormuz-Powtarzana wielokrotnie groźba ajatollahów była na ustach 106 wszystkich korespondentów wojskowych we wszystkich rodzajach mediów. Sieci telewizyjne oczekiwały na oficjalne oświadczenie ze strony marynarki wojennej z ledwo hamowanym podnieceniem. Jednak kiedy nadeszło, okazało się suche i nieokreślone, tak jak zalecił Morgan. Szef operacji morskich odmówił wzięcia udziału w konferencji prasowej; wystosował własne oświadczenie, celowo przy tym opóźnione (o dwudziestej pierwszej trzydzieści), poprzez główne serwisy informacyjne, starannie unikając jakichkolwiek sformułowań, które Chińczycy i Irańczycy mogliby uznać za dowód paniki. Brzmiało ono następująco: Marynarka wojenna Stanów Zjednoczonych w ciągu ostatnich czterech dni zanotowała trzy wypadki zbiornikowców w cieśninie Ormuz. Mówiąc ściśle, dwa z nich spłonęły, jeden zaś ucierpiał w wyniku eksplozji, wskutek czego duża ilość ropy naftowej przedostała się do morza. Podkreślamy też, że wszystkie trzy wypadki miały miejsce w wąskim przejściu pomiędzy brzegami Omanu i Iranu. Skontaktowaliśmy się z naszymi najważniejszymi sprzymierzeńcami w tamtym rejonie i zgodziliśmy się wesprzeć ich w działaniach zmierzających do ustalenia przyczyn tych katastrof oraz ewentualnych związków między nimi. Niemniej za wcześnie jest jeszcze na wyciąganie jakichkolwiek wniosków. Spodziewamy się, że w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin przynajmniej jeden z naszych lotniskowców z eskortą przybędzie w rejon cieśniny. Inny zespół jest w drodze z Morza Arabskiego. Wraz z kilkoma innymi uprzemysłowionymi państwami jesteśmy głęboko zaniepokojeni i będziemy dążyć do przywrócenia swobodnej żeglugi zbiornikowców przez cieśninę w obu kierunkach. Zapewniliśmy naszych sprzymierzeńców o naszej nieustannej pomocy, na wypadek konieczności usunięcia skutków wrogiej działalności jakiegokolwiek kraju na tym pokojowym szlaku handlowym, od którego zależą losy tak wielu narodów. Admirał Alan Dickson, dowódca marynarki wojennej USA 107 Było to dobre oświadczenie, ale nie wystarczyło dziennikarzom. Cztery btilwarówki ze Wschodniego Wybrzeża krzyczały już nagłówkami w rodzaju: „Minowy terror w Zatoce Perskiej", „Statki wylatują w powietrze na minach", czy wręcz „Irańskie miny zatapiają amerykańskie zbiornikowce". Przez cały wieczór stacje telewizyjne rozwijały temat, dyskutując z ekspertami o niebezpieczeństwach w tej części Bliskiego Wschodu, przypominając irańskie groźby z minionych lat, rozważając prawdopodobieństwo współudziału Chin i przewidując skutki możliwej blokady Zatoki Perskiej. O północy prezydent zwołał nadzwyczajne zebranie rządu w dawnym Pokoju Sytuacyjnym Ronalda Reagana w zachodnim skrzydle. Najważniejsze mózgi gabinetu podjęły próbę balansowania pomiędzy przygotowaniami militarnymi a groźbą wywołania masowej paniki pod stacjami benzynowymi. Arnold Morgan, którego głosu słuchano najbardziej, ponieważ zajmował się tą sprawą już od piątku, w nietypowy dla siebie sposób zalecał ostrożność. Owszem, chciał, aby siły marynarki w cieśninie osłaniały operację indyjskich trałowców, ale nie widział korzyści w otwarcie wrogich działaniach wobec okrętów chińskich i irańskich. Doradzał jedynie, by jasno dano im do zrozumienia, że jeśli którykolwiek z nich spróbuje przeszkadzać w trałowaniu, zostanie natychmiast zatopiony przez jednostki US Navy. Według niego marynarka wojenna dostatecznie kontrolowała całą sytuację. Teraz, kiedy cieśnina Ormuz jest praktycznie niedostępna dla światowej żeglugi, szukanie zaczepki nie ma większego sensu, dopóki indyjskie trałowce nie zaczną oczyszczania tych wód. Admirał Morgan oceniał, że aby przetrałować trzymilowe bezpieczne przejście po stronie omańskiej, będą musiały one zlikwidować około czterdziestu min, co może zająć kilka dni, licząc od najbliższego wtorku wieczorem czasu miejscowego. Podkreślił, że trałowanie jest bardzo niebezpiecznym przedsięwzięciem i wymaga najdalej posuniętej ostrożności. Na pytanie prezydenta o szczegóły zasugerował, aby admirał Dickson wyjaśnił je wszystkim zebranym. - Sir, kiedy trałowiec wykrywa minę kontaktową, najczęściej jest ona zakotwiczona parę metrów pod wodą - zaczął szef operacji morskich. - Ma pływalność dodatnią i wypły- 108 nęłaby na powierzchnię, gdyby nie lina kotwiczna. Trałowiec holuje linę tnącą, zanurzoną na odpowiednią głębokość i odchyloną w bok o"d jego burty przez płetwę sterującą. Kiedy natrafi na linę kotwiczną miny, obie naprężają się, a w końcu ta ostatnia zostaje przecięta i uwolniona mina wypływa. Wówczas można ją z bezpiecznej odległości zdetonować ogniem z broni lekkiej. Wydaje się to łatwe, ale oczywiście często bywa niewykonalne, kiedy widoczność jest ograniczona. Przy tym choćby człowiek robił to nie wiem ile razy, zawsze będzie zaskoczony mocą eksplozji. - Hej, to całkiem sprytne! - orzekł prezydent. - I czasochłonne — dodał admirał. — Ile trałowców wysyłają Hindusi? - Sześć - odrzekł Morgan. - To powinno przyspieszyć sprawę. - A koszt? - spytał, co było do przewidzenia, sekretarz obrony Bob MacPherson. - Powiedziałem dowódcy hinduskiej marynarki, że załatwimy podział kosztów między wszystkie zainteresowane kraje: nas, Wielką Brytanię, Japonię, Francję, Niemcy i paru eksporterów bliskowschodnich. W sumie wyjdą grosze. - No, to nie ma problemu - stwierdził MacPherson. - Słuchaj, Arnoldzie - powiedział prezydent, po raz pierwszy od miesięcy zwracając się do swego doradcy po imieniu. -Wiem, że chcesz załatwić to po cichu i spokojnie. Nie jestem jednak pewien, czy nie powinniśmy od razu zażądać od Pekinu wyjaśnienia, czy w jakikolwiek sposób maczali w tym palce. - Sir, oni po prostu zaprzeczą wszystkiemu, o cokolwiek ich zapytamy. I tu przejdę do bardzo ważnego aspektu. - Mianowicie? - Z naszych obserwacji wynika, że te miny mogły zostać Przetransportowane do Iranu przez chińskie okręty. Mamy *iec sytuację, kiedy przez następne kilka tygodni Irańczycy, 1 w pewnej mierze także Chińczycy, zarobią kupę forsy. Wygląda na to, że mają przejście przez pole minowe na f Woich wodach terytorialnych, a na giełdach w Nowym Jorku ^Londynie cena za baryłkę ropy podskoczy zapewne do czterystu dolarów. Niemniej zupełnie nie rozumiem, co ci Chi nczycy robią. Jak może im się to opłacać? 109 - Może po prostu chcą pokazać, że dzięki swojemu rurociągowi z Kazachstanu stali się liczącymi się graczami na rynku naftowym - zasugerował Harcourt Travis. - Może. Ale to bardzo niebezpieczna karta jak na takie drobne moralne zwycięstwo - odparł Morgan. - Jezu, przecież wiedzą, że możemy się na nich poważnie wkurzyć. To wszystko nie ma żadnego sensu. - Czy polityczne mózgi widzą coś, co umknęło admirałowi? - zapytał prezydent. - Nic, sir - przyznał Travis. - Wiem tylko tyle: Chińczycy są bardzo przebiegli, bardzo cierpliwi i absolutnie nieszczerzy, kiedy im to pasuje - rzucił Morgan. - Na pewno jednak nie są głupcami, a to, co się do tej pory wydarzyło w cieśninie Ormuz, jest czystą głupotą. Co oni, u diabła, wyrabiają? Po co się w takie coś mieszają? - Pewnie mają swoje powody - odparł prezydent. - Mnie jeszcze bardziej niepokoi to, co wyrabiają Irańczycy. Wiem, że im się wydaje, że Zatoka Perska należy do nich. Uważają, że Zachód nie ma tam nic do powiedzenia. Ale i oni wiedzą, że jeśli spróbowaliby urządzić blokadę, rozwalimy ją i ich przy okazji. Też nie są głupcami, więc po co to robią? - Sześć tygodni temu nie umiałbym odpowiedzieć panu na to pytanie, sir - odrzekł Arnold Morgan. - Teraz jednak pewne rzeczy wypływają na wierzch. Mamy do czynienia z nową falą islamskiego fundamentalizmu. Szala opinii politycznej przechyla się ponownie na niekorzyść Zachodu, a za każdym razem, kiedy tak się dzieje, w Iranie odżywają wojownicze nastroje. Pamiętacie te zdjęcia z Teheranu, które otrzymaliśmy przed miesiącem? Rozruchy, żądania wyborów. Wszyscy wykrzykiwali te same hasła: całkowita separacja od Zachodu, prawo do własnej ropy, do kontroli nad Zatoką, wizja światowej dominacji islamu. To tylko faza przejściowa, ale niepokojąca. Na razie ta blokada cieśniny jest jednym wielkim WNT, to znaczy wrzodem na tyłku. Musimy ją zlikwidować albo staniemy w obliczu światowego kryzysu. 110 Wtorek, 1 maja rano. Kwatera główna AMLW, Pekin Admirał Zharig Yushu właśnie wszedł do swego nowego biura, gdzie czekał już naczelny dowódca marynarki, admirał Zu Jicai. - I co też nam dziś mówią satelity? - spytał od progu. - Same wspaniałe nowiny, Yushu. Dwa amerykańskie zespoły lotniskowców zamykają cieśninę. Harry Truman wyraźnie szykuje się do wyjścia z Diego Garcia jeszcze dzisiaj, a John F. Kennedy jest już w drodze na zachód z Pearl Harbor. - Czyli pozostał jeszcze tylko Ronald Reagan. Wciąż stoi w San Diego? - Tak, towarzyszu admirale. Wszystko wskazuje na to, że przyspieszają jego remont, aby wyjść w morze w ciągu kilku tygodni. W Stanach panuje naprawdę wielkie zamieszanie. Każda gazeta, każda sieć telewizyjna mówi tylko o tym. Zaczynają histeryzować, że to, co się dzieje w cieśninie Or-muz, jest zagrożeniem dla ich narodowych interesów. - No to może powinniśmy sprzedać im trochę bardzo dobrej rosyjskiej ropy prosto z naszej rafinerii w Iranie, co? Bardzo tanio, pięćdziesiąt dolarów baryłka, ha! - Twardy z ciebie zawodnik, Yushu. Choć pomysł mi się podoba, zalecałbym jednak zachować milczenie. Nic nie mówić, nie robić, nie widzieć. - A na razie wróćmy do poważniejszych spraw, Jicai. Czy e wojskowe prognozy są dokładne? Wciąż mamy zdolność transportową tylko dla dwunastu tysięcy żołnierzy? I dwustu pięćdziesięciu czołgów? -Tak, towarzyszu admirale. Ale czas nawrotu naszych amfibii będzie krótki. - Okręty wracają z Oceanu Indyjskiego? - Tak jest. - Doskonale. Trzy fregaty rakietowe i dwa Kilo? - Tak jest. Wszystkie są w drodze do domu. A jak ci ^adomo, niszczyciel zawrócił w kierunku Bandar Abbas. To ?** być ostrzeżenie dla Amerykanów, że nie życzymy sobie lanych ataków na naszych irańskich przyjaciół pod jakimkolwiek pozorem. 111 - Ach, zadanie zatem zostało dobrze wykonane, co, Jicai? - Zgodnie z prastarą tradycją zapoczątkowaną przez wielkiego admirała Zhenga He. Tak, jak zawsze marzyłeś. - I jakież to marzenie, Jicai! Pamiętasz słowa nieśmiertelnego admirała sprzed pięciuset lat? Wszyscy się ich uczyliśmy. „I oczy mieliśmy zwrócone ku dalekim krajom barbarzyńców, a nasze żagle, rozpostarte wysoko niczym chmury, przez dzień i noc pchały nas naprzód jak gwiazdy na niebie poprzez te dzikie odmęty". - Zhang zamilkł na chwilę, po czym cicho powiedział: - Taka jest nasza tradycja, która była tylko uśpiona. Nie umarła. Znów powstaniemy, aby panować na tych morzach. Wtorek, 1 maja, godzina 9.00. Międzynarodowa Giełda Ropy Naftowej, Londyn Jeszcze żaden dzień w całej dwudziestosześcioletniej historii głównej giełdy naftowej Europy nie był wyczekiwany z takimi obawami, złymi przeczuciami i niepokojem. Tu, w cieniu londyńskiej Tower, otoczonej ulicami o historycznych nazwach, jak na przykład Tomasza Morusa, nad wiekowymi nabrzeżami Saint Catherine's Dock, los całego przemysłowego świata zawisł w próżni niepewności. Giełda londyńska otwiera się pięć godzin przed rozpoczęciem transakcji na nowojorskiej giełdzie NYMEX. Z tą chwilą ustalone zostają wzorcowe ceny ropy dla całego świata na cały dzień, a bywa, że i na miesiąc. Obiektem handlu są tak zwane Brent Crude Futures, umowy terminowe dotyczące ropy naftowej. Cena za baryłkę ropy z Morza Północnego stanowi przedmiot spekulacji poważnych międzynarodowych finansistów i inwestorów. Jeśli maklerzy uważają, że w przewidywalnej przyszłości wystąpi nadmierna podaż, cena może spaść poniżej piętnastu dolarów, przez kilka lub kilkanaście dni utrzymując się na tym poziomie z niewielkimi tylko zmianami. Przy pierwszych oznakach niedoboru ropy natychmiast sięga trzydziestu dolarów. Poważniejsze kłopoty mogą spowodować, że ten nerwowy, niestabilny rynek utraci wszelkie poczucie rozwagi. Kiedy Irak najechał na Kuwejt 112 I w 1990 roku, wszyscy myśleli, że świat się wali, i jednego zwariowanego dnia na giełdzie cena za baryłkę Brent Crude strzeliła do siedemdziesięciu dolarów. Tego wtorku atmosfera była jak przed burzą. Statek kapitana Teksa Packarda wciąż płonął w cieśninie, a na londyńskim parkiecie nerwowi przedstawiciele wielkich producentów ropy, jej przetwórców, eksporterów i dystrybutorów mieszali się z jej głównymi odbiorcami. Maklerzy - reprezentujący przemysł energetyczny, linie lotnicze, przewoźników drogowych, koncerny chemiczne, a nawet supermarkety -ledwo powstrzymywali podniecenie. Wraz ze wszystkimi innymi w sześciokątnej sali, pod czujnym okiem niezliczonych kamer i agentów ochrony, zgromadzili się najważniejsi finansiści świata, z takich firm, jak Morgan Stanley. Poprzedniego wieczoru Brent Crude zamknęła się na poziomie dwudziestu ośmiu dolarów za baryłkę. Jej nowojorski odpowiednik, West Texas Intermediate, zakończył dzień o kilka centów taniej. Tego dnia telefony komórkowe amerykańskich handlowców nabijały potężne rachunki w transatlantyckich rozmowach na długo przed otwierającym gongiem w NYMEX. W tej chwili liczył się tylko gong w Londynie. Maklerzy w identyfikujących ich czerwonych, żółtych, zielonych bądź niebieskich marynarkach niecierpliwie obserwowali wielki zegar, którego wskazówki z wolna zbliżały się do dziesiątej. Punktualnie o pełnej godzinie rozbrzmiał długo wyczekiwany dźwięk, sygnalizując otwarcie giełdy. Na początek ruszyły transakcje terminowe na gaz ziemny, którego ceny miały tego dnia eksplodować. Upłynęła kolejna minuta. Zegar wskazał dziesiątą dwie i ponownie odezwał się gong, głośno i ostro, oznajmiając rozpoczęcie handlu ropą. W tym momencie cały system międzynarodowego rynku naftowego oszalał. Wybuchło ogólne pandemonium; kupujący krzyczeli: „Plus dwa, plus dwa!" Tym razem nie chodziło jednak o centy, jak w normalne dni. W grę wchodziły całe dolary: trzydzieści, potem trzydzieści dwa, trzydzieści pięć, czterdzieści. Podstawowa cena za baryłkę ropy podskoczyła o trzydzieści trzy i jedną trzecią Procent w ciągu pierwszych dziewięciu minut. „Matko Boska!", jęknął makler Shella, podczas gdy reprezentant nowo- 113 m jorskiego banku wrzasnął: „Plus pięć! Plus pięć za pięćset tysięcy!", co wyniosło cenę Brent Crude do zdumiewającego poziomu czterdziestu pięciu dolarów. Dealerzy, którzy pozostali w tyle w ogólnej gonitwie do najlepszych transakcji, rzucili się naprzód, popędzani szerzącą się na parkiecie plotką, że wkrótce cena sięgnie siedemdziesięciu dolarów. Maklerzy wielkich domów finansowych zbili się w gromadki, niepewni, czy jeszcze ją podbijać, czy zaczekać na tendencję malejącą. Niektórzy byli zdania, że taka w ogóle nie nadejdzie, a przynajmniej nie dzisiaj. Atmosferę podgrzewały krzyżujące się urywki nerwowych rozmów. Rozkrzyczane brytyjskie głosy mieszały się z jeszcze głośniejszymi tonami Amerykanów: „Jezu Chryste! To nie może długo trwać... Gówno nie może! Właśnie zamknęli Zatokę Perską!... To tylko trzy statki, do cholery!... Choćby to był tylko jeden, co z tego! Mówimy o pieprzonych polach minowych! To tylko krok od wojny światowej. US Navy przerzuca aż trzy lotniskowce w tamten rejon. Myślisz, że to sztuczny wzrost? Daj spokój, kto wie, czy z Zatoki wyjedzie jakikolwiek transport przez najbliższe pół roku!" Pięć minut później cena dobiła do pięćdziesięciu dolarów, kiedy handlowiec z Rotterdamu wyli-cytował kupno partii ropy Shella będącej właśnie w drodze do Skandynawii. Przez krótkie cztery minuty nic się nie działo, po czym gruchnęła wieść, że silny zespół indyjskich trałowców idzie pod eskortą przez Morze Arabskie w kierunku cieśniny Ormuz. W czterdzieści dwie sekundy za baryłkę dawano już pięćdziesiąt pięć. Niemożliwe było usłyszeć cokolwiek ponad ogólnym wrzaskiem maklerów przebijających się wzajemnie w usiłowaniu nabycia wszelkiej dostępnej ropy, jaka zdążyła już opuścić ciasne akweny Zatoki Perskiej. W normalny dzień z rąk do rąk przechodzi pięćdziesiąt milionów baryłek. Tego feralnego wtorkowego ranka przez pierwsze trzy kwadranse zmieniło właściciela aż trzydzieści milionów. Była bowiem tylko jedna rzecz gorsza od słonego przepłacania za ropę naftową: jej zupełny brak. - Plus dwa! Plus cztery! Plus ile tylko trzeba!!! O jedenastej cena ropy uległa podwojeniu. W chwili zamknięcia giełdy stanęła na poziomie siedemdziesięciu dwóch dolarów, co oznaczało wzrost o sto pięćdziesiąt pro- 114 cent. Nikt na londyńskiej giełdzie w życiu nie widział nic podobnego. W Nowym Jorku na otwarcie NYMEX za baryłkę West Texas Inteńnediate żądano sześćdziesięciu dolarów! Notowania paliwa dieslowego podskoczyły pod sufit, a transakcje terminowe na gaz ziemny, wskutek katastrofy Global Bronco, jeszcze wyżej. Wtorek, 1 maja, godzina 16.30 czasu miejscowego. Biały Dom Admirał Morgan wpatrywał się w piętrzący się przed nim stos danych. Trałowce w Ormuz już prowadziły akcję i nie było żadnych wątpliwości, że pole minowe składa się w całości z rosyjskiej konstrukcji min PLT-3. Indyjscy oficerowie stwierdzili na razie istnienie trzech równoległych pasm min odległych od siebie o pół mili morskiej. Przy brzegu omań-skim tkwiły one na głębokim akwenie i wyglądało na to, że owe trzy pasma rozciągają się przez całą cieśninę aż do stanowiska nadbrzeżnej baterii irańskich rakiet Sunburn. Jak dotąd, porucznik Ramshawe nie mylił się w żadnej ze swych dedukcji. Teraz jednak Fort Meade stał przed innymi zadaniami. Wszystkich nurtowało pytanie: gdzie Chińczycy przerzucą swoje okręty? Podwodniaki klasy Kilo zdawały się zniknąć z powierzchni ziemi, ale dwie fregaty, które wcześniej widziano pod banderą Iranu, satelita wykrył w drodze do bazy u ujścia rzeki Bassein w Birmie. Shantou z kolei już ją opuściła i skierowała się ku cieśninie Malakka. Po niszczycielu klasy Sowremiennyj zaginął ślad. Szczerze mówiąc, postępowanie Chińczyków wprawiało doradcę prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego w zdumienie. Po prostu nie miał pojęcia, co właściwie chcieli osiągnąć, dostarczając ajatollahom środki do zaminowania cieśniny. A jednak najwyraźniej to zrobili i teraz cały świat zachodni wraz 2 Japonią, Tajwanem i do pewnego stopnia także Koreą Południową znalazł się w wielkich opałach. Zapasy ropy naftowej wyczerpią się w ciągu paru tygodni, jeśli Zatoka Perska nie zostanie szybko odblokowana. Chińczycy zdawali 115 się sądzić, że ten chaos nie jest dla nich groźny; Arnold Morgan był zdania, że trzeba im dać solidną nauczkę. Można podszczypywać i irytować Stany Zjednoczone, ale kiedy ktoś zaczyna godzić w żywotne interesy światowego mocarstwa numer jeden, łatwo może wpędzić się w śmiertelnie poważne kłopoty. Morgan jednak poprzysiągł sobie, że nie da się ponieść emocjom, dopóki nie ustali, do czego zmierzają ludzie z Pekinu. Inaczej było z prezydentem. Kiedy ceny ropy naftowej na rynkach świata dostały szału, Clarke poszedł w ich ślady. Niemal nieustannie dzwonił do sekretarza do spraw energetyki Jacka Smitha, pytając wciąż o to samo: „Ale co to będzie oznaczać dla przeciętnego amerykańskiego konsumenta?" Już wczesnym popołudniem odpowiedzi na to pytanie nadchodziły zewsząd szybko i nieubłaganie. Były jednobrzmiące: ceny stromo w górę! Nie mogło być inaczej, skoro wielkie koncerny nagle zmuszone zostały, by wydawać fortunę na każdą z trudem zdobywaną baryłkę po obu stronach Atlantyku. Zanosiło się na to, że West Texas Intermediate zakończy dzień na jeszcze wyższym poziomie niż Brent Crude; wielki zbiornikowiec Teksa Packarda wciąż płonął w cieśninie niczym samotna pochodnia rozświetlająca mroczne wody, a porywisty wiatr, zmieniwszy kierunek na północno-wschodni, pchał gęstą chmurę czarnego dymu nad Arabię. Ceny detaliczne benzyny mogą za tydzień sięgnąć trzech, a nawet trzech i pół dolara za galon (osiemdziesięciu do dziewięćdziesięciu dwóch centów za litr), a wówczas prezydent Clarke znajdzie się w obliczu szalejącej inflacji o skali, jaka może wstrząsnąć Bankiem Rezerw Federalnych. Każdy produkt i artykuł ucierpi z powodu drastycznie podwyższonych kosztów transportu: taksówki, autobusy, koleje, ciężarówki, a już zwłaszcza linie lotnicze... jednym słowem wszystko, co się porusza na lądzie, wodzie i w powietrzu, oberwie mocno po kieszeni. Ale nie to było najgorsze. Prezydenta prześladowała koszmarna wizja: Stanom Zjednoczonym zacznie wręcz brakować ropy, a nie będzie czasu, by uruchomić własne rezerwy. Wysokie ceny za benzynę to poważny problem, ale absolutny brak paliwa byłby dramatem nie do opisania. Jeśli cały kraj stanie, Clarke przejdzie do historii 116 jako najbardziej nieudolny prezydent wszech czasów. A co, u diabła, robi w tej sprawie jego jakże genialny doradca do spraw bezpieczeństwa? Jak na razie, wielkie nic, zero! Prezydent podniósł słuchawkę i polecił sekretarce natychmiast sprowadzić Arnolda Morgana. W dwie minuty później Arnold Morgan, burcząc pod nosem, wszedł przez uchylone drzwi do Gabinetu Owalnego. - Chciał pan się ze mną widzieć, sir? - Admirale, co, u diabła, robimy w sprawie tego kryzysu w Zatoce Perskiej? - Sir, jak już wyjaśniałem, w cieśninie Ormuz jest pole minowe. Zatoka jest zamknięta. Irańczycy siedzą cicho, do niczego się nie przyznają i z całą pewnością nie zamierzają przyczynić się do oczyszczenia drogi. Podobnie, jak ich kolesie z Pekinu. To znaczy, że musimy dokonać tego sami. Hinduska marynarka wojenna zaczęła to za nas robić przed kilkoma godzinami. Mają tam sześć trałowców pod naszą osłoną, które odnajdują i detonują miny. Proces jest jednak powolny, a min wiele. Jak dotąd wyeliminowali trzy sztuki, a według mnie trzeba usunąć jeszcze ze czterdzieści, aby zapewnić bezpieczne przejście dla praktycznie bezsilnych wobec nich zbiornikowców. Poza tym mamy już do czynienia z katastrofalnym dla środowiska wylewem ropy z uszkodzonego statku. - No więc co zrobimy z tymi cholernymi Irańczykami? To twoja działka, Arnoldzie. - Sir, czy chce pan, abym wypowiedział im wojnę albo przynajmniej doradził panu taki krok? - Nie wiem. - Prezydent zaczynał podnosić głos. - Wiem tylko, że z tego może rozwinąć się poważny ogólnokrajowy kryzys gospodarczy, a my wydajemy się bezsilni. - Nie jest tak, sir. Nie chciałbym jednak podejmować pochopnych decyzji, dopóki nie pozbędziemy się min, cicho i bez emocji. Działania wojenne wokół trałowców byłyby absurdem. Kiedy pole minowe zostanie usunięte, z radością Postawię w cieśninie masę okrętów i ostrzegę Iran i Chiny, że Przy najmniejszym fałszywym ruchu z ich strony zatopimy ich natychmiast. - Czemu więc od razu nie wystosujesz takiego ostrzeżenia? 117 - Już to zrobiłem, sir. Przed trzema godzinami. - Powiedziałeś, że zatopimy ich okręty? - Sir, wysłałem właśnie komunikat do Teheranu i Pekinu, w którym jasno wyraziłem nasz gniew z powodu ich postępowania oraz zamiar posłania na dno każdego okrętu jakiegokolwiek kraju, który spróbowałby przeszkodzić w operacji trałowania. - A co z przyszłością, Arnoldzie? Przyszłość! Do niej się sprowadza cała moja praca. Co z tą cholerną przyszłością? Skąd pewność, że Chińczycy znów nie wymyślą podobnej sztuczki? - Jak panu wiadomo, mają oni wielką rafinerię ropy na południowym wybrzeżu Iranu, połączoną rurociągiem wprost z bogatymi złożami w Kazachstanie. Zamierzam zasugerować jej wyeliminowanie. - Co takiego? - Zniszczenie, sir. Tak, to znacznie lepsze słowo, zgadzam się. - Masz na myśli jej zbombardowanie? - Ależ, panie prezydencie! Nie bądźmy prymitywni. - Co więc zamierzasz? - Proponuję wysłanie sił specjalnych w celu zburzenia całego zakładu. - SEALs? - Tak jest. - Możemy ich tam przerzucić? I potem ewakuować? - Oczywiście. Możemy wszystko. - Ale z pewnością wszyscy będą wiedzieli, że to nasza sprawka. - Tak jak wszyscy wiedzą, kto zaminował cieśninę. Nikt jednak nic nie mówi, w każdym razie nie w sposób zaczepny. My też nikogo nie oskarżamy publicznie, a i oni się nie przyznają. Robimy po prostu swoje. - Ale Chinole dostaną szału, kiedy rozwalimy tę ich rafinerię. - Nie, sir. Będą mieli na to ochotę, ale dostaną od nas cichuteńką wiadomość: chcecie, chłopaki, robić nam energetyczne psikusy? Pokażemy wam, jak się to, kurwa, naprawdę robi. 118 - Arnoldzie, twoja brutalność czasami zapiera mi dech. Ale lubię ją. Czuję się wtedy bezpiecznie na tym dużym stołku. - Moim zadaniem, sir, jest zapewnienie poczucia bezpieczeństwa każdemu Amerykaninowi, bez względu na wielkość jego stołka. - Czy na tym zakończymy tę strategiczną naradę? - Panie prezydencie, to nie strategia. To bezpośrednie działanie. Oczyścić cieśninę, osłaniać trałowce, a potem trzymać tam straż tak silną, jak tylko możemy. Rozumiem przez to cztery zespoły lotniskowców rozlokowane od wnętrza Zatoki po naszą bazę na Diego Garcia. Każdy obcy okręt wojenny, który wpłynie w ten rejon bez naszego wyraźnego zezwolenia, przejdzie natychmiast do historii. - Arnoldzie, działaj według własnego uznania. - To niezupełnie wszystko, sir. - Nie? A co jeszcze? Planujesz podbój Rosji czy coś w tym rodzaju? - Nie, sir. Ale niepokoi mnie wyraźna i oczywista morska ekspansja Chin. Nie jest żadną tajemnicą, że po raz pierwszy od pięciuset lat chcą mieć flotę oceaniczną i że rozwijają swój morski potencjał w błyskawicznym i najwyraźniej dostosowanym do swych możliwości tempie. W ostatnich kilku latach stworzyli nową flotę podwodną, kupili dwa lotniskowce, trzy rosyjskie niszczyciele i kupę sprzętu z rozformowanych rosyjskich jednostek rakietowych. Oni sięgają daleko, sir, a nam się to wcale nie podoba. - Dlaczego? - Panie prezydencie, patrzymy właśnie w twarz poważnemu problemowi. Chiny ruszyły naprzód. Przymilali się nam przez całe lata i będą to robić tak długo, jak im to będzie Potrzebne. Ale kiedy poczują się gotowi do konfrontacji, do zdominowania Wschodu i przeważenia szali na swoją stronę, wtedy ujrzy pan prawdziwą twarz Chin. Proszę mi wierzyć. - Cóż więc zamierzasz w tej sprawie zrobić? - Zamierzam powstrzymać tę ekspansję w zarodku. Chcę Zepchnąć ich cholerną marynarkę z powrotem na morza chińskie. - Ale jak tego dokonamy bez otwartej wojny? 119 - Sir, a jak my sami utrzymujemy globalną obecność militarną? Dlaczego nasza marynarka wojenna może swobodnie przemierzać oceany świata i pilnować, by nikt nie wysuwał się przed szereg? Pax Americana, panie prezydencie, jak kiedyś pax Romana. Jesteśmy w stanie tego dokonać dzięki sieci amerykańskich baz na całym świecie: na Pacyfiku, na Indyjskim, na wyspach japońskich, z naszymi angielskimi kumplami na Atlantyku. To jedyny sposób. Łańcuch punktów zaopatrzenia i sprzymierzeńców. Tego Chiny nie mają... jeszcze. Z wyjątkiem jednego miejsca: w Birmie. - Masz na myśli tę ich nową bazę na bagnach na zachód od Yangonu. - Właśnie. Na wyspie w ujściu Bassein. Jest wielka, ma odpowiednie wyposażenie do bunkrowania i remontowania okrętów wszelkich rozmiarów, w tym i podwodnych też. Chińczycy panowali kiedyś nad całym Oceanem Indyjskim i instynkt mi podpowiada, że pragną dziś tego samego, ponieważ dałoby im to kontrolę nad głównym szlakiem naftowym na wschód, przez cieśninę Malakka. W tej chwili to wąskie i płytkie przejście ze swym cholernym granitowym dnem jest za daleko od Chin, aby mogły mieć jakikolwiek wpływ na tamtejszy ruch zbiornikowców. - Jak więc proponujesz zniechęcić ich do korzystania z bazy w Birmie? Arnold Morgan uśmiechnął się. - Nic pochopnego, sir. Mamy większe problemy. Ale jeśli ma pan jakieś udziały w chińskim przedsięwzięciu na wyspie Haing Gyi, radzę je sprzedać. ROZDZIAŁ 4 020330MAJ07. USS Shark, Ocean Indyjski, prędkość 30 w., głębokość 120 m Na pół godziny przed końcem północnej wachty komandor porucznik Headley przemierzał wnętrze trzydziestoletniego okrętu. O czwartej miał zluzować w centrali dowódcę, komandora Reida. Zdążył już zajrzeć do głównej siłowni, gdzie zastał komandora porucznika Paula Flynna obserwującego drobny przeciek na uszczelce wału napędowego. Pompy działały sprawnie i względnie łatwo radziły sobie z napływającą wodą. - Oby tylko to cholerstwo się nie pogorszyło - rzekł ciemnowłosy mechanik z Bostonu. - Ale reszta wygląda w porządku. Reaktor pracuje gładko, wał bez drgań. Przy dwudziestu dziewięciu węzłach staruszka się czuje jak na przejażdżce. Nie ma problemu, sir. Dan Headley dotarł do pomieszczenia nawigatora. Nie znał wcześniej Shawna Pearsona, ale wiedział, że młody porucznik został niedawno uratowany wraz z resztą załogi Sea-wolfa, po utracie tego wielkiego okrętu atomowego w ubiegłym roku na Morzu Południowochińskim. - Cześć, Shawn - powiedział, opierając się o stół nawigacyjny i spozierając na mapę. - Gdzie jesteśmy? Jakieś siedemset mil na nord-nord-west od DG? - Tak, sir. Dokładnie. Lubię to u ZDO. Dodaje mi to pewności. Posłałem właśnie po kawę, napije się pan? Headley od pierwszego spotkania polubił Shawna earsona za jego bystrość, humor i szacunek dla starszych 'ficerów. Nie wiedział, jaką rolę odegrał porucznik podczas *mtej historii z Seawolfem, ale był pewien, że wysokie oduczenie, jakie wtedy otrzymał, jest w pełni zasłużone. 121 - Dobry pomysł, poruczniku. Łatwiej mi będzie trzymać oczy otwarte przez następne cztery godziny. - W tej chwili mamy pięć stopni szerokości północnej i sześćdziesiąt pięć długości wschodniej. Suniemy pod milionem mil kwadratowych absolutnego pustkowia. Jakieś pięćset mil od Malediwów, choć jeszcze dobrze poniżej czubka subkontynentu indyjskiego. No, ale idziemy w dobrym kierunku. - Jakieś statki w pobliżu? - Nic, sir. Tylko nasza eskorta, fregata Vandegrift. Idzie o trzy mile na naszym prawym trawersie tym samym kursem, trzysta trzydzieści dwa. Trzymamy się o pięć mil na lewo od dziobu lotniskowca, a po obu jego burtach płyną niszczyciele, Mason z lewej, Howard z prawej. - A co z Cheyejine? - Jest jakieś cztery mile na wschód od nas, na tej samej głębokości. Dan Headley upił łyk gorącej kawy. - Nie ma pan nic przeciwko temu, żebym zabrał ją ze sobą? - spytał żartobliwie. - Absolutnie nic, sir. Utrzyma pana w stanie gotowości, podczas gdy ja będę sobie smacznie spał. - Nie zapominaj tylko, że do końca jeszcze kwadrans. Na razie, poruczniku. Nie zgubcie drogi. - Nie ma obawy, sir. Wszystko pod kontrolą. Idąc w kierunku centrali, Dan kolejny raz pomyślał o tym, jak ich sytuacja jest surrealna. Wielka, czarna stalowa rura sunąca na północ w głębinach Oceanu Indyjskiego, dziesiątki metrów pod wodą w całkowitej tajemnicy, śmiertelnie groźne dla każdego przeciwnika narzędzie wojny... Poczucie esprit de corps na okręcie podwodnym jest zupełnie inne niż na jakimkolwiek innym. Pomimo zaledwie kilkugodzinnej znajomości miał wrażenie, że są z Shawnem Pearsoneffl starymi przyjaciółmi. Tak już jest na podwodniakach; ludzie trzymają się razem i widzą tylko swoje najlepsze cechy. Dan był dumny, że służy na tym leciwym pudle, i jak na razie każdy członek załogi zrobił na nim dobre wrażenie. Podobał mu się zwłaszcza szef okrętu, starszy bosman sztabowy DreW Fisher, były środkowy z drużyny Uniwersytetu Georgii, ma- 122 sywnej postury blondyn. Drew rzucił studia, aby spróbować szczęścia w zawodowym bejsbolu, ale w karierze przeszkodziły mu ciągłe*kontuzje stawu skokowego. Wylądował więc bez dyplomu, pieniędzy i zawodu, jako sportowiec „na pół etatu". - Sir, nie miałem nawet własnego kija! - powiedział Headleyowi, kiedy się poznali. - No to wstąpiłem do marynarki i tak już zostało. Drew parł w górę po służbowej drabinie, a w opinii swego nowego ZDO jeszcze nie dotarł do szczytu. Wieść niosła, że ten dawny zawodnik Georgia Bulldogs ma wkrótce przyjąć nominację oficerską, a przyszłe samodzielne dowództwo nie jest aż tak znów odległe. Szef okrętu miał dopiero trzydzieści sześć lat, a poza swymi rozlicznymi obowiązkami znajdował czas na dodatkową naukę: zaliczał kurs za kursem, nabywając kwalifikacje w dziedzinie nawigacji, uzbrojenia, hydrologii, elektroniki i eksploatacji siłowni okrętowych. Teraz zajmował się systemami uzbrojenia i spędzał wiele czasu w towarzystwie komandora porucznika Jacka Crescenda, który odpowiadał za nie na Sharku. Obydwaj stali właśnie przed wejściem do centrali manewrowej i wesoło pozdrowili nadchodzącego ZDO. Szef okrętu, podobnie jak Dan, stawił się na wachtę przed czasem. Dowiedział się już, że nowo przybyły ZDO jest czymś w rodzaju eksperta od rasowych koni. Teraz, nad ranem, sunąc szybko nad wysokimi szczytami podwodnego Grzbietu Arabsko-Indyjskiego, chciał koniecznie wiedzieć, który koń wygra derby Kentucky w Chur-chill Downs w najbliższą sobotę. Cztery godziny wcześniej Dan Headley nie wypowiadał się zdecydowanie na ten temat, twierdząc, że cztery spośród zgłoszonych wierzchowców mają spore szansę. To nie usatysfakcjonowało Drew, który doma-Sał się konkretnych i szczegółowych informacji, zagadnął ^Cc teraz zastępcę dowódcy ponownie: - No, sir, niechże mi pan zdradzi, którego by pan na-Prawdę wybrał. - Niech ci będzie, Drew. Mój papa wychował jednego * tych ogierów od źrebaka. Duży, siwy, nazywa się Biały rjadża. Tresowany w Nowym Jorku dla niejakiego pana Płlippsa. - Potrafi biegać? 123 - Jasne, inaczej nie zgłoszono by go do derbów, nie? - Co już wygrał? - Trzy wyścigi jako dwulatek. Przegrał o nos w Saratodze, ale przez zimę nabrał formy. Posłali go na jakiś czas do Karoliny Południowej, potem znów się wynurzył i prawie wygrałby derby Florydy, gdyby nie pechowe losowanie. - To jego ostatni wyścig? - Skąd! Wrócił potem do Nowego Jorku i wygrał Memoriał Wooda z przewagą dziewięciu długości. Ja to uważam za najlepszą próbę przed derbami. Memoriał wygrywały jedne z najlepszych koni, prawdziwe pistolety. Kurczę, sam Sekretariat tam przegrał, zanim zdobył swoją potrójną koronę. - Niech mnie, sir! Pan to się naprawdę zna na tych końskich sprawach, co? - Tak myślę. Mam to we krwi. Moja rodzina hodowała wyścigowce w Pasie Błękitnych Traw od pięciu pokoleń. - Ale i tak nie podał mi pan żadnej naprawdę ciekawej informacji o tym Białym Radży. - Och, nie ma problemu. Jego dziadek niemal odgryzł mi prawe ramię, kiedy byłem jeszcze wyrostkiem. Zajadły był z niego sukinsyn. - Poważnie? Cholera, nie wiedziałem, że rasowe konie potrafią być tak dzikie. - Z tą akurat linią zawsze były problemy. Mają paskudny temperament. - Po co więc ludzie je hodują? - Bo te dranie potrafią biegać. To wszystko. A wiele z nich potrafi to bardzo dobrze, choćby Radża. - No, to sprawa załatwiona. Stawiam na niego. - Drew, myślisz, że w Morzu Arabskim znajdziesz buk-machera? - Do diabła, zapomniałem o tym. Jak pan myśli, da się zorganizować łączność satelitarną z San Diego? - Jasne. Płyniemy na front w samym środku światowego kryzysu naftowego, a nasza linia jest zajęta, bo szef okrętu próbuje obstawić Białego Radżę w derbach Kentucky. - Cholera, ależ to życie jest okrutne, sir... - Będzie jeszcze okrutniejsze, jeśli Radża wygra, szefie, a ty nie będziesz w grze. 124 Wszyscy trzej się roześmieli. Nie było dwóch zdań, że komandor porucznik Headley był już powszechnie lubiany na pokładzie. Wszedł teraz do centrali, witając się z dowódcą pogodnym „dzień dobry". - Jestem gotów przejąć wachtę, kiedy tylko pan powie, gir — dodał. Komandor Reid spojrzał na zegarek. - Jeszcze siedem minut, ZDO. Lubię odsłużyć pełne cztery godziny. - W porządku, sir. Jestem na miejscu. Łączność o szóstej, bez zmian? - Bez zmian. Tak, jak lubię. Dan Headley wykorzystał czas na zapoznanie się z rozkładem centrali, mniejszej niż na jego poprzednich jednostkach. Ostatnią turę służby odbył na USS Kentucky, jednym z ogromnych „boomerów", strategicznych okrętów rakietowych klasy Ohio, i wierzył, że otrzyma po niej dowództwo jednego z tych olbrzymów o wyporności dziewiętnastu tysięcy ton. Tymczasem niespodziewanie posłano go na Sharka — który najpewniej kończył swe czynne życie — aby pomagał komandorowi Reidowi, który także po raz ostatni dowodził okrętem. Dan przyjął, że przyczyną takiego stanu rzeczy było narastające w rejonie Zatoki Perskiej napięcie, a w sztabie floty najwyraźniej niepokojono się o równowagę psychiczną dowódcy-weterana. Na razie ocenił Reida jako człowieka pełnego rezerwy, uprzejmego, o nieco skostniałym sposobie myślenia jak na dowódcę okrętu podwodnego, i do przesady pedantycznego. Mógł jednak z tym wytrzymać, dopóki nie znajdą się w naprawdę gorącej sytuacji. Punktualnie o czwartej komandor Reid przekazał mu Wachtę, rzucając formalne: - Pan dowodzi, ZDO. - Aye, sir, przejmuję wachtę - potwierdził Headley. Sprawdził pozycję, kurs i prędkość, przypomniał ludziom z radiostacji o czekającym ich za dwie godziny połączeniu, po C2ym wydał polecenia sternikom w centrali: - Trzymać kurs trzysta pięćdziesiąt dwa, szybkość dwadzieścia dziewięć węzłów. Głębokość sto dwadzieścia metrów. Skontaktował się telefonicznie z siłownią; przeciek na 125 wale wciąż był pod kontrolą, pompy dawały sobie z nim radę, reaktor pracował bez zarzutu. Także w pomieszczeniu sonaru panował spokój, nie odnotowano żadnych nowych kontaktów, choć co prawda przy tej prędkości trudno się było ich spodziewać. Przez całą noc płynęli w kierunku Morza Arabskiego. Kiedy daleko po prawej nad oceanem zaczął wstawać dzień, Headley nakazał wynurzenie do głębokości peryskopowej, wysunął antenę i połączył się z satelitą komunikacyjnym. Rozkazy dla Sharka pozostały bez zmian: PŁYNĄĆ DO WSCHODNIEJ CZĘŚCI CIEŚNINY ORMUZ W ZESPOLE HARRY S TRUMAN. ZLUZOWAĆ ZESPÓŁ JOHN C STEN-NIS, KTÓRY ODEJDZIE NA DIEGO GARCIA. Komandor porucznik Gandy i szef okrętu byli obecni przy sprawdzaniu sygnału, więc Headley rzucił przez ramię: - Przykro mi, szefie. Nic dla ciebie od bukmacherów. Radża pobiegnie bez twoich pieniędzy na grzbiecie. Był to ostatni dowcip tej wachty. Pozostałe dwie godziny upłynęły powoli i bez zakłóceń, podobnie jak i następne dwa dni. O czwartej rano w piątek, czwartego maja Shark był już u wejścia na Zatokę Omańską, gdzie morskie szlaki zbiegają się ku wąskiemu gardłu cieśniny. Minęli dwudziesty czwarty równoleżnik, płynąc na głębokości trzydziestu metrów, siedemdziesiąt pięć metrów nad dnem. Za parę godzin zrobi się jasno; nie spodziewali się ujrzeć żadnych statków na powierzchni, ponieważ oczekujące na oczyszczenie drogi puste zbiornikowce, poza nielicznymi irańskimi i chińskimi, gromadziły się daleko na zachód od nich. Czwartek, 3 maja, godzina 17.30 czasu miejscowego. Fort Meade Pierwsze nocne zdjęcia satelitarne znad Morza Arabskiego i południowego Iranu dotarły na biurko porucznika Rai»' shawe'a późnym popołudniem. Nie było dlań zaskoczeniem, że zawierały masę informacji, poczynając od zapisu pracy indyjskich trałowców, wciąż mozolnie posuwających si? wzdłuż linii pola minowego. Poruszały się z minimalną pręd' 126 kością, nie większą od pięciu węzłów, holując długie trały kontaktowe GKT-2. W pobliżu dryfował okręt desantowy Ma§ar> służący im jako baza. Na miejscu był też zbiornikowiec zaopatrzeniowy i dwa niszczyciele rakietowe klasy Delhi, zbudowane w Bombaju i wysłane przez admirała Ku-mara jako eskorta cennych Pondicherry. Po akwenie krążyły też okręty z zespołu lotniskowca Constellation, patrolujące wewnętrzną stronę cieśniny. Od strony południowej straż trzymały na zmianę fregaty pod rozkazami z Johna C. Stennisa, który trzymał się o dziesięć mil dalej. Chyba jeszcze żadna eskadra nie była tak silnie osłaniana jak te sześć indyjskich trałowców, pracowicie starających się przetrzeć bezpieczny szlak o szerokości od trzech do pięciu mil po stronie omańskiej dla wyczekujących na możliwość przejścia statków. Co parę godzin wody cieśniny burzyła potężna eksplozja, kiedy kolejna mina została zlokalizowana, odcięta od kotwicy i zdetonowana. Z odległości prawie osiemnastu tysięcy kilometrów porucznik Ramshawe przyglądał się rozwojowi wydarzeń, robiąc szczegółowe notatki, układając meldunki, powiększając zdjęcia, uwypuklając detale dla zupełnie już zdyskredytowanego admirała Bordena, który pod względem dalszej kariery miał teraz wiele wspólnego z kapitanem Teksem Packardem. Kopie przesyłał pocztą elektroniczną do Pentagonu dla szefa operacji morskich, a także do dowództwa Floty Pacyfiku w San Diego. Stamtąd trafiały one do Pearl Harbor i dalej na Diego Garcia. Ramshawe informował też na bieżąco admirała Morgana, korzystając z bezpiecznej, prywatnej linii. Do tej pory, ku zadowoleniu ich obydwu, Irańczycy nie ośmielili się wysłać poza akwen przyległy do Bandar Abbas choćby używanej feluki. Była osiemnasta trzydzieści, kiedy uwagę Jimmy'ego Przykuły dwie kiepskie, ziarniste fotografie przedstawiające Wody przybrzeżne południowego Iranu. Niczym statek widmo 'e mgle widniał na nich kontur jakiegoś okrętu wojennego, orucznik sięgnął po lupę i przyjrzał się mu bliżej. Jakość ^ nie pozwalała jednak na rozróżnienie szczegółów, płynął na północ, ku brzegowi; głębokość na tamtym *W oscylowała wokół stu metrów. Siatka współrzędnych 127 wskazywała, że przekroczył właśnie dwadzieścia pięć stopuj i dziesięć minut szerokości północnej, czyli znajdował się 0 niespełna sześćdziesiąt mil od granicy pola minowego. Przez pół godziny, dzielące w czasie obie fotografie, pokonał zaledwie siedem mil. Jimmy nacisnął przycisk wzywający personel ciemni i poprosił o niezwłoczne powiększenie lewego górnego rogu pierwszego z zielonkawych nocnych zdjęć. Kiedy po dwunastu minutach je otrzymał, a.ie było lepsze, tylko większe. Jimmy znowu użył lupy. Po rozmiarach rufowej i dziobowej wieży artyleryjskiej ocenił: wielkość okrętu na jakieś siedem tysięcy ton. Przy tym tonażu musiał to być niszczyciel, a taką jednostką dysponuje niewiele państw. Nie mógł to być okręt amerykański, jako że Jirnmy doskonale orientował się w rozlokowaniu sił US Navy na tym akwenie. Nie był też na pewno brytyjski ani rosyjski. Iraiiczycy niszczycieli nie mają, podobnie jak Omańczycy czy Egipcjanie. Hindusi mieli tam dwa, a pozycje pozostałycŁ pięciu, rosyjskiej budowy klasy Rajput, też były znane. Czyżby to chiński Sowremiennyj, przystosowany do stawiania min Hangzhou, wracał z jakiegoś powodu do Bandar Abbas? Ramshawe przyjrzał mu się jeszcze raz i otworzył w komputerze plik z jego charakterystyką. 04 razu zobaczył, że śmigłowiec stoi we właściwym miejscu na pokładzie, bliżej dziobu i wyżej od pokładu rufowego, tuż za. moździerzami ZOP. Na fotografii dało się też odróżnić charakterystyczną przerwę między kopułą radaru kierowania ogniem a górną anteną radaru przeciwlotniczego. -O ile się poważnie nie mylę... - mruŁnął Jimmy -cholerne Chinole wróciły i Hangzhou skrada się ku przejściu w polu minowym. Co też oni, u diabła, knują? Sprawdził dokładniej zgodność fotogram z rysunkiem na ekranie komputera. Poczwórne wyrzutnie rakiet Sunburn 1 dwie rufowe woda-powietrze typu Gadfly były na swoim miejscu. To był on, bez żadnych wątpliwości. Najsilniejszy okręt nowej chińskiej floty oceanicznej, nowiutki Hangzhou rodem z zimnych wód Bałtyku, ze Stoczni Północnej w SanW Petersburgu, teraz w znacznie cieplejszych okolicach, wraca* na miejsce swej oczywistej minowej zbrodni. Poruczników Ramshawe'owi się to nie podobało: tak silnie uzbrojony k?* 128 mógł stawić czoło niemal każdemu. Nie widział sensu w alarmowaniu swego szefa; Borden z pewnością przypomniałby mu o pełnym prawie Chińczyków do przebywania na wodach Iranu, o ile Iran nie ma nic przeciwko temu. Ramshawe jednak miał coś przeciwko temu („jak cholera..."), podniósł więc słuchawkę i połączył się z Arnoldem Morganem. - Jesteście tego pewni, poruczniku? - Absolutnie, sir. To jest Hangzhou i nie ma co do tego dwóch zdań. Wygląda na to, że zmierza do Bandar Abbas. Morgan tym razem się zawahał. Już wcześniej dopilnował, aby US Navy wystosowała formalne ostrzeżenie do wszystkich krajów, aby nie próbowały przeszkadzać w operacji trałowania, ale nie był przygotowany na tak nagłe przybycie jednego z najważniejszych okrętów chińskiej marynarki wojennej, i to tego samego, który pomagał minować cieśninę. - Kiedy dostaniemy nowe zdjęcia, Jimmy? - Chyba za trzy godziny, sir. - Bóg jeden wie, gdzie oni wtedy będą. On jest szybki i niebezpieczny. Zostaw to mnie i nie zapomnij podrzucić porządnego raportu swemu przełożonemu. Doradca prezydenta był zaniepokojony. Jął krążyć w zamyśleniu po swym gabinecie, zastanawiając się nad zamiarami dowódcy Hangzhou. Jeśli niszczyciel przybywał tylko w roli obserwatora, trzeba będzie się z tym pogodzić. Ale przedstawiał przy tym na tyle poważne zagrożenie, że po prostu muszą go przepędzić, dopóki Pondicherry wciąż zajęte są trałowaniem... Morgan znał admirałów dowodzących zespołami Con-stellation i Johna C. Stennisa. Oba okręty, jak zawsze podczas patrolu, wysyłają w powietrze swoje tomcaty i super-hornety. Tym naddźwiękowym myśliwcom nietrudno utrzymywać przeciwnika w szachu. Morgan nie dopytywał się 0 szczegóły, ale wiedział, że tomcaty na pewno dają odczuć swoją obecność. Grasujący po tamtych wodach chiński niszczyciel o tak dużym potencjale przeciwlotniczym - dwie ^yrzutnie SA-N-7 Gadfly, dwa podwójne działa 130-mm * cztery trzydziestomilimetrowe działka 65-AK-630, wystrze-lWujące mordercze trzy tysiące pocisków na minutę - niko- 129 mu nie był potrzebny do szczęścia. A jego podwójne wyrzutnie torped, dwa sześciolufowe moździerze ZOP typu RNU--1000, rakiety woda-woda SS-N-22 Sunburn o zasięgu sześćdziesięciu mil morskich przy prędkości dwóch i pół macha? Bez wątpienia był to groźny okręt i Morgan odgadywał, że jego zadaniem jest eskortowanie pozostałych stawia-czy min, a nawet trójki Kilo. Domyślił się, że po zaminowaniu zatoki Hangzhou pobrał paliwo ze zbiornikowca z bazy Haing Gyi, co go zresztą przyprawiało o wściekłość. -1 gdzie on się teraz, u diabła, wybiera? - warczał w pustym pokoju. - Lepiej niech się trzyma z dala od naszych patroli. Hindusi chyba też go nie powitają z radością. Pytanie, co w tej sytuacji robić? Przecież nie możemy ot, tak sobie zatopić najlepszego chińskiego okrętu, nie ryzykując światowego zamieszania, które posłałoby ceny paliwa jeszcze wyżej. Ale Hangzhou na pewno musi opuścić ten akwen, zanim ktokolwiek da się ponieść nerwom i naciśnie spust. Zadzwonił do szefa operacji morskich i przedłożył mu cały problem. - Zgadzam się z panem, sir - odparł bez wahania Alan Dickson. - Nie możemy pozwolić mu pozostać w naszym rejonie działania. I Chińczycy, i wszyscy inni zostali co do tego uprzedzeni. Uważam, że wobec braku jakiegokolwiek zaprzeczenia ze strony Chin i Iranu musimy ich uznać za winnych pogwałcenia wszelkich międzynarodowych konwencji przez zaminowanie cieśniny Ormuz. Proponuję wysłać im ostatnie formalne ostrzeżenie, bezpośrednio do Pekinu. Albo usuną ten niszczyciel z akwenu, albo my zrobimy to za nich. - Chcesz powiedzieć, że go zatopimy? - Nie, sir. Uszkodzimy, z jak najmniejszą liczbą ofiar. -Jak? - Użyjemy okrętu podwodnego, sir. Wpakujemy mu jedną z tych Mk 48 prosto w rufę, rozwalając za jednym zamachem wał, śrubę i ster. Warto by też zniszczyć ich wyrzutnie rakietowe paroma pociskami. A potem pozwolimy ich irańskim kolesiom odholować ich do portu. W ten sposób nie narazimy się światowej opinii, nie zginie wielu Chińczyków, a Pekin dostanie jasne przesłanie: trzymać się jak najdalej od cieśniny. 130 - A jeśli niszczyciel odpowie ogniem? - Zatopimy go, sir. Od razu. - Dobry pomysł* Alan. Do dzieła. 040500MAJ07. USS Shark, 2440N/05055E. Prędkość 25 w, kurs 352°, głębokość 30 m Komandor porucznik Headley od godziny był na porannej wachcie, kiedy nadeszły rozkazy z lotniskowca. Polecił wydrukować je w dwóch egzemplarzach i zanieść jeden dowódcy. W pięć minut później czytał instrukcje od dowództwa zespołu, nakazujące Sharkowi odnaleźć i śledzić niszczyciel klasy Sowremiennyj, prawdopodobnie pod banderą Armii i Marynarki Ludowo-Wyzwoleńczej. Wykryty przez satelitę obcy okręt posuwa się wolno wzdłuż południowego wybrzeża Iranu przybliżonym kursem zachodnim. Według Fortu Meade powinien być w tej chwili, o piątej trzydzieści, gdzieś na północny północo-wschód od nich, w odległości około dwudziestu siedmiu mil. Sonarzyści Sharka już wykryli jakąś jednostkę we wskazanej okolicy, a nasłuch elektroniczny zameldował o odbiorze z rzadka nadchodzących impulsów rosyjskiego radaru. Dowództwo zespołu się nie myliło, obiekt poruszał się z niewielką prędkością. Okręt podwodny klasy Sturgeon mógł dopaść go w ciągu półtorej godziny. Rozkaz brzmiał: nawiązać kontakt z niszczycielem, śledzić go i oczekiwać dalszych instrukcji. Komandor Headley nakazał rozwinąć maksymalną prędkość i położył się na kurs północny, co powinno pozwolić mu znaleźć się na właściwej pozycji nieco przed siódmą. Wysłał kogoś, aby obudził dowódcę; chciał go zapoznać z sytuacją, lecz ku jego zdziwieniu Reid nie pokazał się w centrali przez czterdzieści pięć minut. Widocznie ma do mnie zaufanie, pomyślał, choć zna mnie zaledwie pięć dni. Shark mknął zatem na północ, trzymając się odrobinę Poniżej peryskopowej; tworzył na powierzchni ślad torowy, którego jednak nie miał kto dostrzec. O szóstej czterdzieści "an zwolnił i podszedł wyżej, by rozejrzeć się dookoła. I rzeczywiście, na horyzoncie, trzydzieści stopni na prawo od 131 1 ilf IM dziobu widniała sylwetka dużego okrętu. ZDO zdążył już nauczyć się na pamięć profilu klasy Sowremiennyj i od razu ją rozpoznał. Niszczyciel sunął o sześć mil od brzegu irańskiego, jakby był panem tych wód. Odbierane przez sonar widmo dźwięków jego siłowni odpowiadały zapisanej w pamięci komputera charakterystyce podwójnych turbin GZTA-674. Dan schował peryskop, podyktował i polecił nadać sygnał do dowódcy zespołu, w którym informował o kontakcie z szukanym obiektem i zamiarze śledzenia go o dwie mile za rufą do czasu nadejścia dalszych rozkazów. - Opuścić wszystkie maszty, kurs siedem stopni w prawo! Przez okręt przemknął dreszcz podniecenia, jak zawsze, kiedy w zasięgu znajdzie się potencjalny cel. Mając „na muszce" najgroźniejszy z chińskich okrętów, USS Shark w odczuwalny sposób budził się do życia. Dowódca zjawił się w centrali o siódmej. Rozmawiał z ZDO przez kilka minut, zapoznając się z sytuacją, nie przejął jednak dowodzenia. Zamiast tego wyszedł, jak powiedział, „poszukać jakiegoś śniadania", prosząc tylko Dana, aby dał mu znać, gdyby zaszło cokolwiek ważnego. W tej chwili podążali za niszczycielem, trzymając się cztery mile za jego rufą. Chiński okręt płynął teraz szybciej, wciąż kursem północno-zachodnim wzdłuż irańskiego brzegu. O ile można było ocenić, nie nadawał żadnych sygnałów, a nawet nie włączył sonarów, co dla Dana było „cokolwiek ekscentryczne, jeśli wziąć pod uwagę, że dopiero co zaminował cieśninę Ormuz i cały światowy biznes był na niego i jego załogę poważnie wkurzony". Niemniej Hangzhou sunął naprzód ze stałą prędkością dwudziestu węzłów, co też według Headleya było śmiechu warte. Zmieniając ją w zakresie, powiedzmy, od pięciu do dwudziestu pięciu węzłów, znacznie utrudniłby jego namierzanie. Z drugiej strony, płynąc od czasu do czasu wolniej, sam mógł wykryć śledzący go okręt podwodny, gnający pełną mocą, aby go dogonić, i hałasujący przy tym jak pociąg towarowy. „Cholera wie, gdzie ci faceci się szkolą. Chyba w jakiejś chińskiej pralni". I tak Shark jak cień pomykał za niszczycielem w kla- 132 sycznym pościgu, to doganiając swoją zwierzynę, to zwalniając na chwilę, przez kwadrans płynąc tak głęboko, jak się odważył V tych stumetrowej głębokości wodach, by potem na chwilę wynurzyć się do peryskopowej i uaktualnić dane do namierzania, na wypadek gdyby nagle nadszedł rozkaz otwarcia ognia. Przy każdym takim „zerknięciu" zmniejszali prędkości, do cichych pięciu węzłów, pozostając znacznie z tyłu. 0 sześć mil przed południową granicą pola minowego Hangzhou zmienił kurs na bardziej zachodni, jak gdyby w zamiarze posuwania się równolegle do niego. Było już jasno; Dan Headley niezwłocznie połączył się z lotniskowcem, aby zameldować o tym zwrocie. Admirał Bert Hartman, siedzący w pomieszczeniu operacyjnym wysoko w nadbudówce Trumana, nie był pewien, co robić, chociaż rozkazy miał wyraźne. Na razie polecił radiowcom ostrzec chiński niszczyciel, że wpływa on na akwen zamknięty, na którym amerykańskie okręty nadzorują operację trałowania min. Ostrzeżenie miało być niedwuznaczne: Hangzhou ma natychmiast opuścić rzeczony akwen, położyć się na poprzedni kurs ku Bandar Abbas i pozostać w porcie do odwołania. Chiński dowódca miał jednak własne instrukcje: obserwować postępy działań i nie uginać się przed żadnymi groźbami, ani ze strony Amerykanów, ani nikogo innego. Pułkownik Yang Xi był zdania, że to się może wydawać najzupełniej wykonalne, kiedy się siedzi za biurkiem w Pekinie, ale z mostku niszczyciela wyglądało to inaczej. Na horyzoncie widział sylwetki amerykańskich jednostek przesuwające się wzdłuż linii pola minowego, gdzie przed chwilą dostrzegł pokaźną eksplozję. Zdecydował mimo wszystko zignorować odebrane ostrzeżenie; nie przypuszczał, aby Amerykanie zechcieli otworzyć ogień. Na odwrót, postanowił zwolnić i podejść jeszcze dwie mile bliżej. Znajdował się teraz Qa wodach międzynarodowych i nie musiał się spieszyć ze zwrotem. A na wszelki wypadek nakazał ogłosić pełne pogotowie bojowe dla wyrzutni Sunburn. W pomieszczeniu operacyjnym lotniskowca zaobserwowano, że chiński okręt nie zamierza zastosować się do ich 133 wezwania. Admirał Hartman podniósł arkusz z otrzymanymi rozkazami i raz jeszcze odczytał je uważnie: JEŚLI JĄ. KIKOLWIEK OKRĘT WOJENNY POD JAKĄKOLWIEK BANDERĄ WTARGNIE NA ZAMKNIĘTY PRZEZ NAS AKWEN, POLECI PAN ŚLEDZĄCEMU GO OKRĘTOWI PODWODNEMU UNIERUCHOMIĆ GO, ALE NIE ZATOPIĆ. Nie było w tych słowach żadnej wieloznaczności, a Hang-zhou stanowił poważne zagrożenie i dla amerykańskich okrętów, i dla samolotów. Hartman dłużej się nie wahał i polecił nadać odpowiedni sygnał do USS Shark, nakazując mu uszkodzić chiński niszczyciel. Komandor porucznik Headley odczytał sygnał i rozkazał sternikowi rozpoczęcie szerokiego zwrotu przy pełnej prędkości, aby znaleźć się po lewej burcie Chińczyka. Zamierzał wystrzelić jedną torpedę w rufową część celu z odległości dwóch tysięcy metrów. Oznaczało to, że Mk 48 zniszczy śruby napędowe i ster, pozostawiając niszczyciel w bezsilnym dry-fie, dopóki nie nadejdzie jakaś pomoc. Posłał gońca z informacją o nowym zadaniu do dowódcy. Komandor przybył do centrali o siódmej czterdzieści pięć; wykazywał oznaki zdenerwowania, najwyraźniej czując się nieswojo w tej sytuacji, i wcale mu się nie uśmiechało otwarcie ognia do chińskiej jednostki. Zaczął kwestionować głośno sens admiralskiego rozkazu, zastanawiając się, czy wkrótce nie zostanie odwołany, czy nie popełniono pomyłki. Dan Headley wynurzył okręt jeszcze raz do peryskopowej i poprosił dowódcę, aby sam spojrzał przez okular. - Chińczyk nic sobie nie robi z naszych zakazów, to oczywiste, sir - powiedział. - A te instrukcje wyraźnie określają nasze zadanie. Mamy go uszkodzić i wyeliminować z gry, ale tak, żeby nie było zbyt wielu ofiar w ludziach. - Tak, rozumiem to - odparł Reid, składając uchwyty peryskopu. ~ Ale Hangzhou nie czyni nikomu żadnej szkody, może chce tylko popatrzeć... - Zamilkł na chwilę, po czym powtórzył machinalnie: - Może chce tylko popatrzeć... - Nasze rozkazy nie mówią, żebyśmy wiedli podobne rozważania, sir - rzucił Dan Headley. - Mówią nam, abyśmy stuknęli ten niszczyciel tu i teraz. Tak jest napisane na tym papierze. 134 Dowódca wykazywał zupełny brak entuzjazmu dla swego zadania. ^ - Nie mówią jednak, ile czasu mamy mu dać na zawrócenie z drogi - zauważył. - Myślę, że moglibyśmy o to zapytać, ZDO. - Jak pan sobie życzy, sir. Ale wolałbym, aby pan to uczynił osobiście, ponieważ w mojej opinii rozkaz, który otrzymaliśmy, jest jednoznaczny. Chińczyk otrzymał ostrzeżenie, nie wykonał zwrotu, a ja mam w ręku papier, na którym czarno na białym stoi: „otworzyć ogień". - To pańska wachta, komandorze. Chciałbym, żeby pisarz zanotował moje obiekcje i życzenie dodatkowych wyjaśnień. Ale jeśli jest pan taki pewny naszych rozkazów, ma pan moje zezwolenie na postępowanie według własnego uznania. - Dziękuję, sir. A teraz do roboty. Przedział torpedowy, tu ZDO. Przygotować wyrzutnie numer jeden i dwa. Załadować Mk 48. - Zobaczywszy u swego boku szefa okrętu, który zmaterializował się nie wiedzieć skąd, rzucił mu przez ramię: -Sprawdź to, Drew. Drugą wyrzutnię przygotowuję tylko na wypadek awarii pierwszej. Zamierzam wystrzelić tylko jedną torpedę. - Aye, sir. Sonarzyści wciąż słyszeli równe bicie śrub niszczyciela, opadające i wznoszące się w takt rozkołysu morza, w tej chwili w odległości około dwóch tysięcy metrów, prosto przed dziobem. Headley polecił podejście na peryskopową, a jego dłonie spoczęły na uchwytach peryskopu. Po chwili „oko" okrętu wynurzyło się ponad powierzchnię wody i Dan obrócił sie z nim dookoła, omiatając spojrzeniem horyzont i głośno oznajmiając namiar i odległość: - Zero siedemdziesiąt, dwa sto trzydzieści metrów! Opuścić maszty, zanurzenie trzydzieści! Mijały sekundy, aż wreszcie rozległy się słowa sona-rzysty: - ZDO, tu sonar, kontakt! Echo trzydzieści cztery, namiar zero sześćdziesiąt, odległość dwa tysiące. W przedziale torpedowym w obu wyrzutniach tkwiły już popędy, a oficer naprowadzania utrzymywał bezpośredni kontakt telefoniczny z ZDO w centrali. Dan Headley prze- 135 kazał prowadzenie okrętu oficerowi pokładowemu, porucznikowi Mattowi Singerowi, polecając mu utrzymywać prędkość trzech węzłów. Sonarzyści monitorowali podejście, ściszonym tonem podając Headleyowi szczegółowe dane. Reszta załogi zachowywała kamienne milczenie; Shark skradał się do przodu, przygotowując się do oddania strzału, który z całą pewnością odbije się echem aż w Wielkim Pałacu Ludowym w Pekinie. Dan raz jeszcze rzucił okiem na widnokrąg, po czym wydał rozkaz: - Uwaga pierwsza wyrzutnia, przygotować się do strzału na podstawie wskazań sonaru. - Namiar zero sześćdziesiąt, odległość dwa tysiące, komputer ustawiony. - Wystrzelić! Wszyscy poczuli słabe drgnięcie kadłuba, kiedy duża torpeda Mk 48 runęła w morze, kierując się prosto na chiński niszczyciel. - Naprowadzanie włączone, sir! Przy prędkości czterdziestu węzłów torpeda potrzebowała niecałych dwóch minut, by dotrzeć do celu. Uderzyła dokładnie w wybrane przez Headleya miejsce: w samą rufę. Eksplozja rozbiła główny wał napędowy na trzy części, oderwała od niego śrubę i zamieniła płetwę steru w niekształtną, poskręcaną bryłę. Hangzhou nie mógł już sterować, manewrować, nie mógł się w ogóle poruszać. Kiedy skrywająca go chmura dymu rozwiała się na wietrze, wyglądał niemal normalnie, ale w rzeczywistości był bezsilny. Na jego pokładach rozbrzmiały dzwonki alarmowe, rozgłośnia okrętowa wypluwała gorączkowe rozkazy, drużyny sanitarne biegły na rufę, by zająć się rannymi, ale jak na trafienie torpedą, ofiar było względnie mało. Pomieszczenie łączności było nietknięte, podobnie jak operacyjne. Pułkownik Yang Xi miotał się wściekle, rozglądając się za okrętem, który mógłby ostrzelać w odwecie. W promieniu dobrze ponad dwóch mil nie było jednak nic widać. Dysponował rakietami, torpedami, działami, ale nie miał dla nich konkretnego celu. Nie wiedział też, co trafiło w Hangzhou... jeśli w ogóle było to trafienie. Równie dobrze mogła to być eksplozja pod pokładem, ale od razu sobie 136 uzmysłowił, że byłby to zbyt duży zbieg okoliczności. W trzy minuty po uderzeniu radiostacja odebrała kolejny sygnał z amerykańskiego lotniskowca, ponownie nakazujący mu opuszczenie akwenu, ale jednocześnie oferujący przekazanie prośby o pomoc Irańczykom, „jeśli jego systemy łączności ucierpiały". Xi nie odpowiedział. Uznał też, że otwarcie ognia nie byłoby rozważnym posunięciem, ponieważ wtedy zostałby po prostu zatopiony. W obecnej sytuacji był uosobieniem siedzącej kaczki z myśliwskiego powiedzenia. Zdecydował wysłać tylko sygnał do irańskiego sztabu marynarki w Ban-dar Abbas z prośbą o udzielenie pomocy. Dan Headley tymczasem zawrócił Sharka na południe i powrócił na swą pozycję, dwadzieścia mil na lewo od dziobu Harry'ego S. Trumana. Piątek, 4 maja, godzina 1.00. Biały Dom Admirał Morgan siedział samotnie w swym gabinecie w zachodnim skrzydle. Obiecał Kathy, że będzie w domu o jedenastej, ale to było, zanim USS Shark wpakował torpedę w rufę Hangzhou. Od tamtej pory dzwonił do szefa operacji morskich niemal bez przerwy. Zespół Johna F. Kennedy'ego był już o pięć dni drogi od Pearl i kierował się na południe od swego normalnego kursu ku Tajwanowi. Admirał Dickson nakazał mu iść prosto do Diego Garcia. Narastające napięcie w rejonie Ormuz skłoniło go również, aby wydać dowódcy Floty Atlantyku rozkaz przerzucenia szóstego z aktualnie operujących zespołów lotniskowca, Theodore'a Rooseuelta, z Morza Śródziemnego na Ocean Indyjski. Podobnie jak Morgan, i on nie miał pojęcia, do czego zmierzają Chińczycy, i tak samo nie dawała mu spokoju ich nowa baza na rzece Bassein. Za kilka dni będą mieli cztery zespoły rotacyjnie mające dozór między cieśniną Ormuz a Diego Garcia, podczas gdy Rooseuelt będzie krążył swobodnie po przestrzeni oceanu, gotów ruszyć tam, gdzie Chińczycy mogą wywołać nowe kłopoty. Arnold Morgan uważał, że zobaczył już dostatecznie dużo. e traktował ludzi Orientu z daleko posuniętą nieufho- 137 ścią, a teraz był zdania, że pokazali swą prawdziwą twarz. Z zimną krwią spowodowali światowy kryzys naftowy, podsycany dantejskimi scenami w Zatoce Perskiej; nikt nie odważył się posłać wielkiego zbiornikowca przez prostą Jim-my'ego Ramshawe'a. Szaleństwo na rynku ropy wprawdzie nieco osłabło dzięki kojącym słowom amerykańskiego prezydenta, który zapewniał, że wkrótce ruch przez Ormuz zostanie przywrócony, ale w USA za galon benzyny płacono już po trzy i pół dolara, a Texaco i trzy inne krajowe korporacje groziły podniesieniem cen do czterech dolarów. Prezydent Clarke odchodził od zmysłów, żądając natychmiastowego otwarcia cieśniny; najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji kolejnej katastrofy zbiornikowca i rozmiaru światowego oburzenia, jakie by ona wywołała, gdyby USA zadeklarowały wcześniej bezpieczeństwo żeglugi. Weekend minął bez większych wydarzeń. Biały Radża uważany był za faworyta, ale przegrał w Churchill Downs o pół długości po zaciętych zmaganiach ze zwycięzcą od samego startu. Jednak w poniedziałek o wpół do szóstej rano czasu miejscowego na północnym krańcu cieśniny Malakka zdarzyło się coś jeszcze bardziej nieoczekiwanego. Pusty japoński zbiornikowiec o nośności trzystu tysięcy ton rozleciał się dosłownie na kawałki, eksplodując w ogromnej kuli ognia na wysokości północnego cypla Sumatry, zaledwie o parę mil od otwartego oceanu. Podobnie jak Ormuz, Malakka jest bardzo ruchliwym szlakiem naftowym, morską autostradą na Daleki Wschód, którą podąża niemal każdy „tanker" czy to z Zatoki Perskiej, czy z roponośnych pól Afryki: na wprost przez bezmiar Oceanu Indyjskiego ku Nikobarom, na Morze Andamańskie i do cieśniny, zwężającego się ku południowi leja pomiędzy Sumatrą a Półwyspem Malajskim. Malakka ma długość około ośmiuset kilometrów. Zbiornikowce wybierają ten szlak w obie strony; niemal całość dostaw ropy i gazu ziemnego dla Dalekiego Wschodu odbywa się właśnie tędy, najkrótszą drogą na Morze Południowochińskie. Statki zaoszczędzają w ten sposób blisko tysiąc mil, gdyby nie cieśnina bowiem> musiałyby płynąć wokół zwanego niegdyś Indiami Wschodnimi archipelagu Indonezji. 138 Arnold Morgan wysłuchał wiadomości o katastrofie z nie skrywanym zdenerwowaniem. - Sprawa się robi cholernie poważna - warknął, kiedy wraz z Kathy zasiadali do niedzielnej kolacji o dwanaście stref czasowych od miejsca zdarzenia. Ani słowo skargi nie nadeszło od Chińczyków po uszkodzeniu ich niszczyciela. Oczywiście dalej nie przyznawali się też do współudziału w zaminowaniu cieśniny. Tb Kathy pierwsza usłyszała wiadomość o katastrofie, kiedy Arnold zajęty był pieczeniem wieprzowych kotletów na grillu. Cały dzień spędzili, pływając na Potomacu jachtem przyjaciela i z jakiegoś powodu na pokładzie był tylko alkohol i chrupki ziemniaczane. Morgan prawie nigdy nie pijał za dnia i kiedy pod wieczór zeszli z pokładu, oboje byli zmarznięci i niemożliwie głodni. Reszta gości wybierała się do restauracji, oni jednak pospieszyli do domu. Okutani w ciepłe swetry, z kieliszkami wina z doliny Loary rozpalili grill i właśnie rozpoczynali ulubioną przez Arnolda część dnia, kiedy Kathy zameldowała mu o zatonięciu VLCC. -1 jak się to, u diabła, stało? - spytał Freda, labradora swej narzeczonej, który nie odpowiedział, wpatrzony roziskrzonym wzrokiem w skwierczące na ruszcie kotlety. Kathy przyniosła wino, ale niewiele nowych informacji. - Mówią, że statek był pusty. Nie wiadomo, jak doszło do wybuchu. Nawiązali do tych trzech wypadków w Ormuz sprzed tygodnia i spiker wspomniał, że ostatnio pech zdaje się prześladować światowy biznes przewozu ropy. - Taak... - burknął Arnold. - Pech z cholernym abażurem na głowie, jadający posiłki za pomocą dwóch malowanych patyków. Kathy się roześmiała. Nikt nie potrafił jej tak rozśmieszyć jak jej prezydencki doradca, zwłaszcza kiedy stawał się ironiczny. Objęła go mocno i pocałowała, miękko i długo. Nikt tak dojmująco piękny nie całował przedtem Arnolda Mor-, a już na pewno nie w taki sposób. - Gdyby nie te miliony ton tonażu rejestrowego płonące ś na Wschodzie i zagrażające końcem cywilizacji, mógłbym się poważnie zaangażować w ten biznes z całowaniem. - No, to powinieneś częściej o tym pomyśleć. Opracuj jakiś 139 system zmianowy. Wiesz, raz ratujesz świat, raz kochasz się z Kathy. Raz świat, raz Kathy, i znów świat. Jeśli będzie trzeba. Na razie biorę cię takiego, jaki jesteś. - Dzięki! - Morgan wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - A może coś takiego: zjeść kotlety, kochać się z Kathy, napić się meursault, całować Kathy? - Kupuję to. Ale co z ratowaniem świata? - Pieprzyć świat - odparł, obejmując ją w talii. — Czy świat nie widzi, że jestem cholernie zajęty? Admirał zdjął z rusztu mięso, chwytając je między dwa długie, srebrne pręty. Jeden z nich złamał się i kotlet spadł na ziemię. Fred rzucił się na niego, jakby nie jadł od stulecia, i umknął w krzaki. - Czy ten żarłoczny mały potwór nie ma przypadkiem domieszki chińskiej krwi? Kathy zaśmiała się, wzięła z rąk Arnolda talerz z aromatycznie pachnącymi kotletami i odrzekła: - Jasne, że ma. Fred, czcigodny wnuk Dalajlamy. - To w Tybecie, głupia. - Nie ma różnicy, jeśli spytasz Republiki Ludowej. W parę chwil zgasili gaz pod rusztem i przenieśli się do domu, gdzie w kominku płonęły już grube polana. Dom był wielki i zaprojektowany ze smakiem; Kathy dostała go od męża w ramach polubownie przeprowadzonego rozwodu. Mąż był zamożnym człowiekiem, a jego dumą i radością był gabinet pełen książek, połączony łukowym przejściem z jadalnią. Kathy była pewna, że urządził sobie podobny w swym nowym domu w Normandii, gdzie zamieszkał z żoną Francuzką. Zawsze opisywała tego wykształconego dyplomatę z rodzinnym interesem zbożowym w środkowych Stanach jako uprzejmego i miłego, bez reszty oddanego problemom świata i równie zabawnego jak drzewo. Był od niej znacznie starszy, jak zresztą i Arnold, ale w jego przypadku różnice wieku niwelował wspólny śmiech, jego chęć rozmawiania z nią bez przerwy i radość z bycia razem. Byli sobie bardzo oddani i któregoś dnia Kathy za niego wyjdzie... kiedy Arnold wreszcie przejdzie na emeryturę. Na razie zaś nakryła do stołu, podała mięso, sałatę i bagietki, usiadła i zapytała: 140 - Dlaczego wielkie statki płoną, skoro nic w nich nie ma? q0 tam się ma palić? Spiker mówił, że on wracał po ładunek do Zatoki. - No cóż, nie słyszałem, co on tam mówił, ale brzmi to właściwie. Widzisz, te wielkie zbiornikowce nigdy naprawdę nie pozbywają się całego ładunku w porcie docelowym. Nie jestem pewien ile, ale po zakończeniu pompowania w każdym zbiorniku prawdopodobnie pozostaje po kilka do kilkunastu centymetrów ropy. Ale to nie surowa ropa, która jest czarną, błotnistą mazią, ulega zapłonowi, tylko unoszące się z niej gazy. Można powiedzieć, że statek z pełnymi zbiornikami jest mniej narażony na pożar, ponieważ ten rzekomo pusty jest w rzeczywistości wypełniony łatwopalnymi oparami. Tak samo jest z benzyną. Gdyby jakimś cudem udało ci się wetknąć płonącą zapałkę do kanistra, nie podpalając po drodze oparów, benzyna zgasiłaby płomień jak woda. Pewnie tego nie wiedziałaś, ale dwadzieścia pięć lat temu, kiedy Angole bili się z Argentyńczykami o Falklandy, w jeden z okrętów trafiła bomba. Sądzę, że musiała uderzyć pod ostrym kątem, bo przebiła poszycie i wypadła przez przeciwną burtę. Wywołała niewielki pożar, ale potem wpadła do sporego zbiornika paliwa. Zimna ropa wylała się kaskadą i momentalnie zgasiła płomienie. Tak to działa, kochanie, i to właśnie było przyczyną wybuchu na tym tankerze: łatwopalne opary. - Dziękuję, sir. Przystępnie wytłumaczone. A co mogło spowodować zapłon? - Boję się o tym teraz nawet pomyśleć. Wiem tylko jedno. Na pewno nie ma tam pola minowego. I Singapur, i Indonezyjczycy bogacą się na wciąż rosnących opłatach za pilotaż przez Malakkę. Ostatnią rzeczą, jakiej by sobie życzyli, jest jej blokada. Chińczycy nie uzyskaliby od nikogo pomocy. A to znaczy, że musimy szukać innej przyczyny. Jednak nie dzisiaj, kochanie. Teraz jemy kolację, potem nie będę ratował świata, tylko spokojnie położymy się do łóżka. Jutro będzie inaczej. I ja, i ty wcześnie zaczniemy pracę, a admirał Borden Qiech lepiej dobrze zapnie pasy. - Zaczynam żałować biednego admirała. -Nie zaczynaj. Facet ma negatywny charakter, a w wypadzie to poważna wada. W Fort Meade trzeba trzymać cały 141 czas rękę na pulsie. Poza tym Borden, jak się zdaje, zalazł z& skórę temu świetnemu porucznikowi Ramshawe'owi. Nie podoba mi się to. Tak bystrzy młodzi oficerowie powinni być zachęcani, a nie frustrowani i zmuszani do telefonowania do cholernego Białego Domu, żeby ktoś ich wysłuchał. - No, ty sam nieźle go objechałeś, kiedy do ciebie zadzwonił. - Kathy, w amerykańskiej marynarce wojennej istnieje formalna droga służbowa i trzeba ją zawsze zachowywać. To często uspokaja wzburzone wody, a czasami nawet czyni prawdę znośniejszą, ale na pewno jej nie ukrywa. Jimmy Ramshawe wiedział o tym, łapiąc za telefon. Musiał się spodziewać, że potraktuję go cokolwiek oschle, ale wiedział też, że go do końca wysłucham. Dlatego zadzwonił. Nie musiał mi mówić, że jego szef jest głupi jak but. Wiedział, że sam się tego domyśle, i nie mylił się. Sam wtedy nie miał pojęcia, jak bardzo się nie mylił. - To, jak wydedukował chińskie zaangażowanie, chyba mogło robić wrażenie, co? - Jasne. Był zawsze o parę kroków przede mną, a przecież biegliśmy tym samym torem. Nie przywykłem do podobnych sytuacji. - A czy przypadkiem trochę nie masz mu tego za złe? Taki młody człowiek... - Do diabła, nie! Chłopak zaoszczędził mi wiele czasu i myślenia. Wyłożył elegancko prawie wszystko. - Jak to prawie? Admirał oparł się wygodniej i pociągnął łyk meursault. - Widzisz, Kathy, w całej tej cholernej sprawie jest coś naprawdę dziwnego. Zadam ci pytanie. Co każdy w miarę porządny detektyw zawsze chce wiedzieć o morderstwie? - Kto zabił? Morgan zaśmiał się, ujął dłoń Kathy i powiedział, że ją kocha. Potem spoważniał i rzekł: - Motyw, pani 0'Brien. Motyw. Dlaczego tę zbrodnię popełniono? - Okay, Sherlocku, kontynuuj. - Nie mogę, Kathy. Za nic w świecie nie mogę się dopatrzyć najmniejszego motywu zaangażowania Chińczyków 142 yt blokadę Zatoki Perskiej. Wytężam mózg i za każdym razem, kiedy robimy kolejny duży ruch, aby osłaniać operację trałowania w Ortnuz, doznaję cholernie dziwnego uczucia na temat całego scenariusza. - Jakiego uczucia? - Nasza marynarka ma chronić hinduskie trałowce. Ale w tej chwili mamy tam całe zespoły, czekające w pogotowiu, aby zluzować inne zespoły. Kolejny zespół właśnie przepływa z Morza Śródziemnego na Indyjski. Zdajesz sobie sprawę, ile to okrętów? Pięć zespołów lotniskowców? - W każdym jest kilkanaście, to razem około sześćdziesięciu? - Kathy, to dość sił morskich, by podbić cały świat ze trzy razy pod rząd. Takiego zgrupowania amerykańskich okrętów nie widziało się od czasów drugiej wojny światowej. O co więc tu, u diabła, chodzi? Nie mamy do czynienia z wrogimi działaniami. Miny, na których wyleciały w powietrze te zbiornikowce, są w zasadzie pasywne, tkwią tam po prostu w wodzie, a Hindusi jedną po drugiej likwidują. Ani Chińczycy, ani Irańczycy nie otworzyli do nikogo ognia. Kurczę, dopiero co łupnęliśmy torpedą w ich najważniejszy niszczyciel, a oni ani się nie bronili, ani nawet nie zaprotestowali. Ogarnia mnie dziwne uczucie, że nie dostrzegam całości obrazu. Zaczynam myśleć, że zgromadziliśmy za dużo okrętów w jednym miejscu. Wiem, że to przez naszego prezydenta, którego jedyną troską jest cena benzyny w USA. Zastanawiam się też, czy nie przesadzamy z reakcją na to naftowe zagrożenie cywilizacji. Może ktoś po prostu wpuszcza nas w maliny? Poniedziałek, 7 maja, godzina 17.00. Sztab Floty Południowej, Ningbo, prowincja Zhejiang O tej porze ulice zawsze są tłoczne w tym prastarym portowym mieście, położonym o sto dziewięćdziesiąt kilometrów na południe od Szanghaju, nad wielką zatoką Hangzhou. Ningbo sięga korzeniami czasów dynastii Tang i ma za sobą Ponad tysiąc lat handlowego prosperowania. Każdego dnia 143 zaczyna się komercyjna gorączka, jak gdyby cała ludność rzucała się, aby z prądem odpływu zdążyć wyjść w morze. Tłumy sunęły przez stary most Xinjiang w głównej części portu; na całej długości centralnej ulicy Zhongshan Lu handlarze kupowali i sprzedawali towary. Nie jest to okolica, w której często można ujrzeć mundur wyższego oficera marynarki, podążającego pieszo przez tę jedną z najstarszych dzielnic miasta. Tego dnia jednak zatłoczone trotuary żwawym krokiem przemierzał wysoki, szczupły i wciąż trzymający się prosto głównodowodzący Marynarki Ludowo-Wyzwoleńczej, admirał Zu Jicai. Nie był w tym mieście obcym; tu właśnie się urodził przed sześćdziesięciu laty i jego morska kariera rozpoczęła się na nabrzeżach prowincji Zhejiang, choć wkrótce - przed ukończeniem trzydziestu lat - trafił do Szanghaju. W ślad za nim podążali czterej uzbrojeni marynarze; nawet podczas tak nietypowego zadania jak dzisiejsze admirałowi nie było wolno poruszać się poza terenem marynarki bez ochrony. Zu Jicai dotarł do budynku stojącego po lewej stronie ulicy i zatrzymał się, by zamienić kilka słów ze swą eskortą. Polecił marynarzom zaczekać na zewnątrz i za czterdzieści pięć minut sprowadzić sztabowy samochód. Ruszył potem schodami w górę i wszedł przez jedne z szerokich, przesuwanych drzwi do Tianyige, najstarszej prywatnej biblioteki w całych Chinach, powstałej w szesnastym wieku w czasach szczytu handlowej prosperity Ningbo za dynastii Ming. Członek rodziny właścicieli powitał go ukłonem, który admirał odwzajemnił, po czym został poprowadzony przez wypełniony książkami główny pokój do mniejszego, słabo oświetlonego i najwyraźniej przeznaczonego do spokojnego rozmyślania i pracy; mieścił się też w nim zbiór encyklopedii i słowników. Sufit był tu wyłożony ciemnym drewnem, a krzyżujące się belki tworzyły układ kasetonów, dekorowanych intarsjami z jaśniejszych gatunków drewna i kości słoniowej. Przy ustawionym na środku pomieszczenia stole, skryty w półcieniu siedział admirał Zhang Yushu. - Ach, Yushu, znalazłeś więc moją kryjówkę z lat dzieciństwa - powitał go Zu Jicai. 144 -Witaj, Jicai. Miałeś rację, to rzeczywiście jeden z najbardziej dyskretnych pokojów w całych Chinach. Możemy tu rozmawiać, ale musimy się pospieszyć i zachować przy tym ostrożność. Co zatem możesz mi powiedzieć o niszczycielu? - Bardzo niewiele. Amerykanie ostrzegli go, by nie zbliżał się do pola minowego, co dowódca zignorował, jak było umówione. Wówczas jeden z nich otworzył ogień i w efekcie unieruchomił go. Zniszczone zostały oba wały ze śrubami i płetwa steru. Nie było jak odpowiedzieć ogniem, a zresztą nawet nie było wiadomo, kto ich ostrzelał. Dlatego myślę, że był to okręt podwodny. - Tak, oczywiście. Ale straty w sumie są niewielkie. Czy Irańczycy go holują do siebie? - Tak jest. - A co ze zbiornikowcem na wyjściu z cieśniny Malakka? - Nasz Kilo trafił go torpedą i zniknął. Wygląda na to, że dowódca wybrał piękny cel: odpowiednio duży i pusty. - Doskonale. Amerykanie panikują? - Nie mam co do tego pewności, towarzyszu admirale, ale właśnie skierowali na Ocean Indyjski kolejny zespół lotniskowca. Jest w tej chwili w Kanale Sueskim. - A John Kennedy? - Zmierza wyraźnie do Diego Garcia. Idzie daleko na południe od swego zwykłego szlaku do Tajwanu i Japonii. - Czyli... - Czyli w sumie mają pięć lotniskowców na Indyjskim albo w drodze w tamte strony, między Ormuz i Diego Garcia. - Co z Ronaldem Reaganeml Wciąż w San Diego? - Tak, i nie będzie gotów do akcji jeszcze przez dobre dwa niiesiące. Zgaduję, że odwołają Kennedy'ego na Tajwan. - Będziemy więc musieli sobie z nim poradzić. Ale nie sądzę, byśmy mieli z tym kłopot. Mając do dyspozycji Kilo... - Oczywiście, towarzyszu admirale. Stosunki między obu mężczyznami były prawdziwie chińskie. Oficjalne do pewnego stopnia - kiedy chodziło o sprawy służbowe, rozmawiali jak dowódca rodzaju wojsk ze swym najwyższym przełożonym - ale gdy tylko przechodzili od konkretów do rozważań i wymiany opinii, zmieniały się 145 natychmiast w pełną zrozumienia więź dwóch wieloletnich przyjaciół. - Powiedz mi jeszcze, Jicai, czy coś się poprawiło w kwestii zdolności przewozowej amfibii? - Raczej nie, towarzyszu admirale. Myślę, że musimy się pogodzić z liczbą jedenastu tysięcy. - A jak z gotowością? - Jeszcze nieszczególnie. Ale przygotowania idą pełną parą. - Gdzie widzisz punkty krytyczne? - Na pewno Kiło, towarzyszu admirale. Muszą przejść okresowy przegląd. Większość pozostałych jednostek jest w pogotowiu. Oddziały powietrzno-desantowe, jak mi wiadomo, szkolą się z pewnym powodzeniem, ale jeszcze mają się czego nauczyć. Dowódcy piechoty niczego nie zapomnieli, czołgi też są gotowe do boju. Jeśli chodzi o powietrze, obawiam się, że poniesiemy jakieś koszty. - Mamy już wyznaczoną datę? - Chcę być gotów za dziesięć dni. - Zaczniemy od mylącego wypadu na zewnętrzną wyspę? - Oczywiście. - Czy ufasz w nasze siły, mój przyjacielu? - Z niewielkimi zastrzeżeniami, towarzyszu admirale. - lb dobrze, Jicai. Wszyscy dowódcy muszą się trochę bać. Admirał Jicai podszedł do drzwi i cicho zawołał do przyjaciela, członka dwudziestego pokolenia rodu właścicieli biblioteki. Gospodarz po chwili przyniósł każdemu z nich małą Porcelanową czarkę z grzanym, słodkim i ciężkim czerwonym winem Shaosdng. - Wznieśmy toast, Jicai - zaproponował admirał Zhang. -Za nieśmiertelnej pamięci władcę wszystkich mórz, admirała Zhenga He. Poniedziałek, 7 maja, godzina 11.00. Biały Dom Arnold Morgan domagał się odpowiedzi i żadnej nie otrzymywał, w każdym razie nie od admirała Bordena-Pełniący obowiązki dyrektora NSA nie potrafił pojąć, jak bardzo Wielki Człowiek z Białego Domu potrzebuje informa' 146 cji, kto i jak zatopił zbiornikowiec w cieśninie powiedział nawet ni mniej, ni więcej, tylko: - Sir, nie mamy, jak sądzę, żadnego dowodu, że ten został w ogóle przez kogokolwiek zatopiony. Było to równoznaczne z powiedzeniem Evande^owj Holyfieldowi, że nikt mu wcale nie odgryzł kawałka Ucha. Morgan był wściekły. Cisnął słuchawką akurat w chwili, g(jy z głośnika telewizora płynęła wiadomość o wzroście ceny Brent Crude do siedemdziesięciu ośmiu dolarów za baryłę po tym jak giełdę londyńską obiegła plotka o powszechnym strajku kapitanów wielkich zbiornikowców. Ameryce zajt2aj0 do oczu widmo konieczności płacenia pięciu dolarów za galon benzyny; co gorsza, niektórym z ważnych elektrowni używa_ jących ropy bądź gazu ziemnego groziło zamknięcie, jeśli bieg spraw się w najbliższym czasie nie odmieni. -Kathy!!! Sekretarka weszła do gabinetu, zamykając za sobą pO_ spiesznie drzwi, aby nikt nie usłyszał gniewu jż szego doradcy wojskowego prezydenta. - Połącz mnie natychmiast z George'em Morrisem! żądał Morgan. - Arnoldzie, on miał dzisiaj rano operację. Wiesz 0 tym. Musi teraz spać. - No to go obudź! : - Nie bądź śmieszny. Nie mogę tego zrobić. On jest bardzo chory. - Będzie jeszcze bardziej chory, kiedy pogasną świat}a 1 przestaną pracować jego żelazne płuca. -W nowoczesnych szpitalach od dawna nie stosuje sję żelaznych płuc, mój drogi. - Postaraj się tylko nie zanudzać mnie technologiczny^ nowinkami. Elektryczność jest dla każdego szpitala jak krew No dobra, nie budź go na razie, ale potem powiedz mu, żeby jutro stawił się w Fort Meade i wyrzucił tego dupka Bor,jena na zbity pysk. - Kochanie, wierzę, że mógłbyś załatwić zbombardowanie Szanghaju, ale nie możesz kazać ordynatorowi chii^pgjj w Bethesdzie wypisać jego chyba najważniejszego pacjenta do domu. za_ 147 - Kathy, nie zwracaj uwagi na te moje majaczenia. Proszę cię tylko, dopilnuj, abym mógł porozmawiać z George'em, kiedy odzyska zmysły... bo ten cymbał w Fort Meade chyba nigdy nie odzyska swoich. - Tak jest, sir. A do tego czasu mogę coś jeszcze dla pana zrobić? - Owszem. Daj mi na bezpiecznej linii tego miłego chłopca, Jimmy'ego Ramshawe'a. Rusz no się i nie mów mi, że akurat śpi czy coś takiego. - Wiesz, że któregoś dnia mogę cię zamordować, kocha-chanie? - rzuciła przez ramię Kathy, wychodząc z gabinetu i starając się nie roześmiać. Agencja Bezpieczeństwa Narodowego, Fort Meade Dzwonek telefonu porucznika Ramshawe'a rozbrzmiał gniewnie i natarczywie, odzwierciedlając nastrój jego rozmówcy. - Witam, sir. Tak, tu Jimmy. Zajmuję się tym, odkąd tu przyszedłem o trzeciej rano. Chce pan znać moje zdanie? Myślę, że to jeden z chińskich Kilo wsadził temu tankerowi torpedę. - Co cię skłania do takiej opinii? - Sir, przeglądałem dokładne zdjęcia całego akwenu od Yangonu po północny cypel Sumatry i Nikobary. Mogę panu powiedzieć, że przez cały weekend nigdzie nie było ani jednego okrętu wojennego, a tu nagle bum! Bladym świtem następny tanker wylatuje w powietrze. I gdzie? Mam tu jego pozycję: sześć stopni dziesięć minut północnej i dziewięćdziesiąt cztery pięćdziesiąt wschodniej. To siedemdziesiąt mil na południowy wschód od Point Pygmalion, południowego cypla archipelagu Nikobarów, i sześćset mil od chińskiej bazy w Birmie. Jeśli w okolicy nie ma okrętów, które mogłyby go wykryć, Kilo idący cicho z prędkością do dwunastu węzłów pokonał tę odległość w niespełna trzy doby. Nikt go tam zresztą nie szuka, nie musiałby nawet zachowywać ostrożności. Ale to nie wszystko, sir. - Mów dalej. 148 - Sir, mam tu dwa zdjęcia, na których widać okręt klasy Kilo na powierzchni, płynący prosto na archipelag Mergui... to tuż przy wybrzeżu birmańskim... - Wiem, do cholery, gdzie leżą pieprzone Mergui. Mów dalej. - Tak jest, sir. Morgan uśmiechnął się sam do siebie. - On jest około sto osiemdziesiąt mil od tankera, czyli nie więcej jak piętnaście godzin drogi. Mógł więc to zrobić, ale wygląda na to, że nie obchodzi ich, iż ktoś się o tym dowie. - Bardzo to wszystko dziwne, Jimmy. Co z tego rozumiesz? - Niewiele, sir. Nie widzę sensu, chyba że chcą po prostu wywołać chaos. Wiem tylko, że nie wygląda mi to na akt przypadkowego wandalizmu. - Myśl dalej, Jimmy. Pisz raporty i informuj mnie na bieżąco. Dziesięć minut później Arnold Morgan stał w Gabinecie Owalnym, oznajmiając prezydentowi, że bez najmniejszej wątpliwości Chińczycy są odpowiedzialni za następną, już czwartą katastrofę wielkiego zbiornikowca. Dodał, że jak dotąd nie widzi żadnego racjonalnego motywu w tych działaniach, poza chęcią wywołania potężnej zwyżki cen ropy naftowej, która z kolei może pchnąć Japonię na krawędź bankructwa i pozbawić tchu kwitnącą gospodarkę amerykańską. - A co do Europy... Cóż, złoża w Morzu Północnym są na Wyczerpaniu, siedzą więc tam teraz praktycznie bez zapasów, za to z masą cholernie kosztownych ludzi i potężnymi programami socjalnymi zdolnymi wstrzymać Ziemię w biegu... Bóg jeden wie, co się z nimi stanie bez arabskiej ropy. - Arnoldzie, muszę wykonać jakiś ruch. Muszę coś zrobić. Nie mogę pozwolić, aby coś takiego się działo bez reakcji Stanów Zjednoczonych. Czy Zatoka jest pod kontrolą? - Pod kontrolą, ale jeszcze nie jest bezpieczna. Mamy tam dość sił, by wygrać choćby trzecią wojnę światową na lądzie, Wodzie i w powietrzu, włączając w to słońce, księżyc i planetę Pieprzonych małp. Prezydent roześmiał się, ale zaraz spoważniał. 149 - Arnoldzie, trzeba pokazać poważną siłę. Przerazić wszystkich na śmierć, udowodnić, że nie rzucamy słów na wiatr. - Sir, do tego wystarczyłby jeden lotniskowiec. Każdy z nich ma na pokładzie osiemdziesiąt myśliwców, ale póki co nie mają do kogo strzelać. A my mamy tam aż pięć zespołów. Kiedy ropa znów zacznie płynąć, te okręty same mogłyby wyssać wszystko do sucha. - Czuję, że jest coś dziwnego w tym pakcie chińsko--irańskim, ale nie mogę się domyślić, co oni knują. Wiem tylko, że nie możemy stracić czujności. - Być może. Ja natomiast czuję, że szykuje się coś, czego nie potrafimy dostrzec. Nie widzę żadnego motywu w postępowaniu Chińczyków, ale wiem, że musimy zrobić jedno: usunąć ich z Oceanu Indyjskiego. - Masz na myśli to, o czym wcześniej rozmawialiśmy? - Tak, panie prezydencie. Musimy się pozbyć tej ich nowej rafinerii, no i tej birmańskiej bazy. Trzeba odesłać tych sukinsynów z powrotem na Morze Południowochińskie. - Arnoldzie, aby tego dokonać, potrzeba nam wsparcia przynajmniej jednego sprzymierzeńca, a nie wiem, skąd mielibyśmy go wziąć. - Jezu, to akurat łatwe, sir. Nawet nie musimy marszczyć czoła. - Łatwe? - Tak jest. Hinduska marynarka oddałaby zęby trzonowe, żeby tylko wyrzucić Chinoli z Zatoki Bengalskiej i z każdego miejsca na zachód od niej. Proszę pamiętać, że ich wzajemna animozja jest równie mocno zakorzeniona, jak między Iranem i Irakiem. Hindusi nie życzą sobie, aby chińska marynarka buszowała na ich podwórku. Indie są niemal równe Chinom pod względem populacji, a przy tym bogatsze. Od lat uważam, że powinni być naszymi najlepszymi kumplami na Wschodzie. - Hmm... myślisz, że pomogą nam nakopać Chińczykom? - Zasadniczo nie powinniśmy nikomu mówić o naszych planach, z wyjątkiem drobnego cynku dla admirała Kumara. Będzie nim zachwycony, podobnie jak sam premier. - Nadal optujesz za akcją w wykonaniu twoich ulu- 150 bionych oddziałów, rzezimieszków z SEALs i ich światowej sławy techniki rozwiązywania problemów za pomocą dynamitu? - To moja ulubiona metoda, sir. Przede wszystkim dlatego, że nikt potem nie wie, co się właściwie stało. A przy tym nie mogą się nie domyślić, że to nasza robota. i - No cóż, Arnoldzie, odkąd zasiadłem na tym stołku, pozwoliłem ci poszczuć tych ludzi na kilka celów i muszę przyznać, że zawsze wywiązali się z zadania. - Tak będzie i tym razem. Mam po uszy tego chińskiego barachła. - Dobrze więc, czyń swoją powinność tak, jak uważasz za stosowne, Arnoldzie. Poślij tam swoich bezszelestnych rozrabiaków. - Tak trzeba, sir. Maksymalny efekt, minimum poszlak. Damy tym szalonym żółtkom siedemdziesiąt osiem dolców za baryłkę. Morgan po tych słowach odwrócił się i wyszedł, zatopiony w galopujących mu po głowie myślach. Przeniósł się wyobraźnią w mroczne, gorące zakamarki wielkiej rafinerii w Iranie, zobaczył chłopaków z SEALs, jak wynurzają się z morza i brną przez pustynię, wypatrując zbrojnej straży, czuł w sobie ich strach i siłę, i patriotyzm. Minął biurko Kathy, nie zatrzymując się, rzucił jej jedynie krótką komendę: - Połącz mnie z admirałem Bergstromem ze SPECWAR-COM w Coronado Beach. Bezpieczna linia z kodowaniem. Chodzi o czarną operację, Kathy. Procedura jak zwykle. ROZDZIAŁ 5 Poniedziałek, 7 maja, godzina 13.30. Biały Dom Rozmowa admirała Morgana z Johnem Bergstromem trwała niecałe cztery minuty i sprowadzała się do prośby 0 postawienie dwóch oddziałów SEALs w dwudziestoczterogodzinnym alercie, gotowych w każdej chwili odlecieć na Diego Garcia. Bergstrom miał tylko jedno pytanie: - Stopień ryzyka? - Wysoki. Ale twoi ludzie pewnie nawet się nie spocą. Następna rozmowa nie miała być tak prosta, jako że nawet Arnold Morgan nie mógł na własną rękę posłać Ameryki na wojnę. Poprosił swego cywilnego adiutanta, Kathy O'Brien, by zarekwirowała Pokój Sytuacyjny na parterze zachodniego skrzydła, a następnie wezwała sekretarza stanu, sekretarza obrony i sekretarza do spraw energetyki, szefa operacji morskich i przewodniczącego Połączonego Komitetu Szefów Sztabów na spotkanie o charakterze ściśle tajnym 1 priorytetowym, za półtorej godziny. Była punktualnie piętnasta, kiedy generał Tim Scannell spiesznie wszedł przez duże drewniane drzwi, pilnowane przez dwóch wyprężonych marines, i zajął miejsce u szczytu stołu, po prawicy admirała Morgana. - Przepraszam za spóźnienie, panowie - powiedział uprzejmie. - Po prostu na Bliskim Wschodzie dzieje się więcej niż siedemnaście lat temu, kiedy Saddam wysunął się przed szereg. Okrętów też jest tam teraz więcej. Na lewo od przewodniczącego zasiadał sekretarz stanu, szpakowaty, doświadczony dyplomata Harcourt Travis, i sekretarz do spraw energetyki Jack Smith, prawdopodobnie 152 najlepszy prezes General Motors w całej historii koncernu. Po przeciwnej stronie zajęli miejsca nowo mianowany dowódca US Navy admirał Alan Dickson, wcześniej dowodzący Flotą Atlantyku, oraz sekretarz obrony Robert MacPherson. Ponieważ zebranie było osobiście zwołane i prowadzone przez admirała Morgana, układ miejsc dla wojskowych miał charakter hierarchiczny. „Cywile mają swoje prawa, naturalnie, ale kiedy trzeba ocenić sytuację i działać naprawdę szybko, wojskowi mają większe". Ten pogląd admirała był bezkompromisowy i powszechnie akceptowany, głównie dlatego, że i tak wszyscy wiedzieli, iż zdania nie zmieni. - Panowie - rozpoczął teraz - zostaliśmy wpakowani w cholernie gównianą sytuację. Jack Smith, dla którego była to praktycznie pierwsza rada wojenna, uśmiechnął się na to poetyckie sformułowanie i oficjalnym tonem powiedział: - Ze Środkowego Zachodu dochodzą meldunki, że cena za galon benzyny sięgnęła czterech dolarów. - Jeezu! - Morgan potrząsnął głową i mruknął: - Jak nie będziemy cholernie uważać, to się nam może zupełnie wymknąć spod kontroli. - Następnie przeszedł do opisu sytuacji w Zatoce Perskiej i swej propozycji działania. - Wszyscy wiecie w ogólnym zarysie, co tam zaszło. Irańczycy z Chińczykami postawili pole minowe, jak się wydaje, trójpasmowe, w poprzek cieśniny Ormuz na długości około dwudziestu mil. Jak dotąd wpadły na nie i spłonęły trzy zbiornikowce. Hinduska marynarka wojenna prowadzi operację trałowania, starając się oczyścić przejście o szerokości siedmiu mil i umożliwić normalny ruch statków. Potrwa to jednak trochę 1 jest niebezpieczne. Teraz mamy w tamtym rejonie pięć zespołów lotniskowców, na miejscu bądź w drodze. Chodzi Słownie o osłonę dla Hindusów i zabezpieczenie tej drogi Morskiej dla światowego handlu ropą i gazem. W większej Cz?ści są to działania rutynowe i całkowicie udane. Jednakże dziś wcześnie rano zdarzyło się coś, co mi się bardzo nie podo-"a- Na wyjściu z cieśniny Malakka nagle wyleciał w podetrze pusty japoński zbiornikowiec. Mam powody przy-Puszczać, że został trafiony torpedą wystrzeloną z chińskiego B*rętu podwodnego klasy Kilo. Twierdzę też, że ów Kilo uzu- 153 pełnił wcześniej paliwo w nowej chińskiej bazie morskiej w Birmie, a teraz do niej wraca. Ale to tylko sprawa poboczna. Prawdziwym problemem są Chiny i ich zamierzenia, stopień zaangażowania w zaminowanie cieśniny, ich ambicje w rejonie Morza Arabskiego, Zatoki Perskiej, Oceanu Indyjskiego, a w szczególności Zatoki Bengalskiej. - Przerwał, ale nikt się nie odezwał, po chwili więc podjął: - Panowie, jestem przekonany, że jeśli nie przegnamy Chińczyków z tych mórz, gorzko tego w przyszłości pożałujemy. Pamiętajcie, że w kwestii morskiej ekspansji pozostawali bierni przez pół tysiąclecia, utrzymując jedynie skromną marynarkę dla obrony własnych wybrzeży. To jednak już przeszłość. Teraz są najwyraźniej w nastroju imperialistycznym, nabywają okręty podwodne, niszczyciele i parę lotniskowców od Rosjan. Budują nową nuklearną flotę podwodną i prą na zachód. Ich nowa rafineria ropy na południe od Bandar Abbas daje im pretekst do wysyłania na Zatokę własnych okrętów dla jej ochrony, a nowy port wojenny na terytorium Birmy pozwala im praktycznie kontrolować szlak naftowy przez cieśninę Malakka. Mówimy tu o wszystkich trasach zbiornikowców na zachodni i północny Pacyfik. - Morgan znów przerwał na chwilę, po czym warknął: - Panowie, ci faceci nie nadeptują nam lekko na odcisk. Oni nas rozjeżdżają całą flotą pieprzonych riksz, a ja na to nie pozwolę! Smith i Scannell uśmiechnęli się, a Harcourt Travis roześmiał się w głos. - Ależ ty masz gadane, Arnold! Powinieneś naprawdę pomyśleć o karierze dyplomaty! Wszyscy obecni wiedzieli, że elegancki sekretarz stanu niezbyt lubi szorstkiego doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego, niektórzy zaś byli zdania, że jego spokój i rozwaga są dobrą przeciwwagą dla drażliwości byłego dowódcy atomowego okrętu podwodnego. Jednak intelekt admirała nieodmiennie dawał mu przewagę w ich rozgrywkach, tak że Morgan wygrywał niemal każdą taką słowną potyczkę, choć czasami istotnie zachowywał się jak sierżant w paskudnym nastroju. - Hej, Harcourt, staruszku! Cieszę się, że wciąż jesteś bystrzak, bo właśnie potrzebuję twojej oceny. Gdybyś chciał 154 wyrzucić Chińczyków z Indyjskiego, jakie działania wziąłbyś pod uwagę? - To znaczy, jako Amerykanin? - Chryste! Nie, jako Etiopczyk! Smith i Scannell nie wytrzymali i wybuchnęli śmiechem. Bob MacPherson i Alan Dickson starali się zachować dystyngowany spokój, a nawet samemu Travisowi wymknął się - co prawda powściągliwy - chichot. - Sam widzisz, Harcourt. - Morgan też się uśmiechnął. -Na tym polega problem z wami dyplomatami. Zawsze szukacie dodatkowego pół zdania, żeby zyskać kilka sekund na myślenie. To nałóg! Tak, Harcourt, jako Amerykanin, udało ci się za pierwszym razem. - No cóż, zacząłbym od tego, że udałbym się na modły do grobu mojego dawnego cesarza Hajle Syllasje, Lwa Judy. Potem bym chyba wrócił i doradził wam rozwalić ich w drobiazgi. Czy to zabrzmiało dostatecznie prymitywnie? - Harcourt, podoba mi się to - odparł admirał bez uśmiechu, a oczy zwęziły mu się niebezpiecznie. Wszyscy znów się lekko roześmieli, ale tym razem z odcieniem nerwowości, jak po żarcie wypowiedzianym tuż przed katastrofą. Marynarze są w tym dobrzy. Podczas drugiej wojny światowej nie było wypadku, aby na którymś z amerykańskich okrętów trafionych bombą lub torpedą ktoś nie rzucił czegoś w rodzaju: „Jak się nie znasz na żartach, trzeba było nie wstępować do marynarki!" Admirał szybko wrócił do meritum. - Mówię tu o polityce. Znacie nasze problemy: irańska baza w Bandar Abbas, położona tuż przy niej rafineria, druga rafineria niby chińsko-irańska, ale faktycznie własność Chin, 0 i baza morska Marynarki Ludowo-Wyzwoleńczej w Bir-"tie. Wszystkie te cztery urządzenia stanowią potężny wrzód na tyłku nie tylko dla nas, ale dla wszystkich państw potrzebujących ropy i gazu. Harcourt Travis skinął głową zaniepokojeny. - Arnoldzie, nie możemy z zimną krwią zniszczyć Pańskiego portu wojennego. Choćbyśmy nie wiem jak skrycie zrobili, wszyscy i tak się domyśla, że to my, a to według i zostanie odebrane jako jaskrawy akt wojny. Myślę jed- 155 nak, że opinia światowa nie będzie miała nam za złe zatopienie paru okrętów, które uznalibyśmy za zagrożenie dla swobodnej żeglugi w Zatoce. - Aha. A co powiesz o irańskiej rafinerii? - Kiepski pomysł. Jeśli sytuacja w cieśninie zrobi się naprawdę brzydka, możemy potrzebować ropy z tego zakładu. Ba, niewykluczone, że będziemy musieli ją siłą zająć. Nie niszczmy jej, choćby ajatollahowie nie wiem jak nas wkurzali. - A chińska? - To już inna sprawa. Ta rafineria daje Marynarce Ludowo-Wyzwoleńczej powód do operowania w zachodniej części Oceanu Indyjskiego i na Morzu Arabskim. Nie mówię, że powinniśmy tam polecieć i zmieść ją z powierzchni ziemi, przy okazji zapewne wywołując trzecią wojnę światową. Ale gdyby miała ona zostać... hmm... wyłączona z produkcji na skutek jakiejś... awarii, to chyba wielu ludzi odetchnęłoby z niemałą ulgą. - No, to jeszcze pozostała baza na rzece Bassein. - Z nią musimy się rozprawić - odparł stanowczo Travis. - Jakieś nowiny na temat stanu umysłu rządu Birmy czy też Myanmaru, czy jak się tam oni nazwali? - Jak ci wiadomo, to junta wojskowa, Arnie. Jest u władzy niezależnie od wyniku demokratycznych wyborów, a ostatnio stali się o wiele mniej przyjaźni wobec Chińczyków. Ale Wielki Smok siedzi tuż za ścianą i zbudował drogi, a nawet koleje w poprzek kraju do wybrzeża Zatoki Bengalskiej. Chiny uzbroiły birmańską armię, sprzedały im Bóg wie ile sprzętu na długoterminowy kredyt. Obawiam się, że Birmańczycy wdepnęli w to za głęboko, by się wycofać. Nie dostaniemy od nich żadnego wsparcia. Jak chcesz się pozbyć tej bazy, musisz sam sobie poradzić. Ale masz paru kibiców w Indiach... - Wciąż są wkurzeni na stację nasłuchową na Wielkie] Wyspie Kokosowej? - Jak cholera. Chińczycy zbudowali ją bardzo sprytnie i ukradkiem, dodali lotnisko, a teraz mogą wścibiać n°s daleko w głąb ich wschodniej części kraju. Myanmar twierdzi, że stacjonuje tam ich własny 75. Batalion Radarowy, ale 156 wszystkim wiadomo, że to stacja chińska. Monitorują całą 2atokę Bengalską i śledzą każdy start samolotu z lotniska w Kalkucie i wszystkich lotnisk wojskowych na całym wschodnim wybrzeżu. Bob MacPherson, również weteran obecnego rządu republikańskiego, wtrącił na poparcie słów sekretarza stanu: - W tym regionie jest więcej problemów, niż nawet nam się wydaje. Chińskie okręty szpiegowskie buszują po całej Bengalskiej, głównie dzięki tej bazie na Haing Gyi. Bez niej byłoby im o wiele, wiele trudniej. - Problem w tym, że to birmańskie wybrzeże jest tak cholernie ważne strategicznie. Wyspy Kokosowe leżą na samym krańcu wód terytorialnych Myanmaru, nad Kanałem Kokosowym, główną drogą morską dla wszystkich statków zdążających do portów wschodnich Indii i Bangladeszu. Tuż na południe od nich, nie więcej niż dziesięć mil, rozpoczyna się hinduski archipelag Andamanów i Nikobarów, ciągnący się przez pięćset mil ku cieśninie Malakka. Nikt w tamtym rejonie nie czuje się bezpiecznie, dopóki chińskie okręty patrolują akwen. - Powiem wam coś jeszcze - dorzucił Jack Smith. - Przez Zatokę Bengalską każdego dnia przepływa średnio trzysta statków, z których wiele to zbiornikowce. Nowe prognozy ekonomiczne sugerują, że w ciągu następnych dwudziestu lat pięćdziesiąt procent światowego handlu skoncentruje się po azjatyckiej stronie Pacyfiku. Kto wie, jak wzrośnie wtedy liczba statków... - Chiny widzą siebie w roli wielkiego kontrolera tych szlaków - rzekł Bob Smith. - Ale likwidacja bazy Haing Gyi cofnęłaby ich w tej ekspansji o dobre ćwierć wieku. - Jakie więc są nasze priorytety? - zapytał admirał Morgan. - Myślę, że musimy jasno powiedzieć Chińczykom, że Zatopimy każdy ich okręt, który zapędzi się do strefy zakaźnej w Ormuz. Potem po cichu spowodujemy... problem techniczny w ich irańskiej rafinerii, przez co zakład, mówiąc jednie, zaprzestanie produkcji. To ich usunie z Morza babskiego i zachodniej części oceanu. Kwestia ropy jest dru-Bo, bo pochodzi ona z Kazachstanu i tak czy inaczej ją 157 dostaną, prawdopodobnie rurociągiem, do ich zachodnich terytoriów i dalej, aż do Szanghaju. - Boże, toż to... ile? Dziesięć tysięcy kilometrów? - Morgan uniósł brwi. - Niemożliwe, aby tego dokonali. - Z całym szacunkiem, czcigodny doradco - odparł Harcourt swym najlepszym kantońskim akcentem. - Oni już raz zbudowali bardzo długi i bardzo wysoki mur. Chyba potrafią wykopać pieprzony rów? Arnold zaśmiał się, ale był bardzo zamyślony. - A co potem? - zapytał. - Myślę, że sam wiesz. Przegonimy ich po cichu z rzeki Bassein i zyskamy sobie wdzięczność wielu milionów ludzi. Arnold Morgan siedział zatopiony w myślach. Miał w przeszłości kilka ostrych starć z Harcourtem Travisem, ale mimo to raczej lubił sekretarza stanu, przede wszystkim z jednej, najważniejszej przyczyny: „Ten ułożony sukinsyn zna swój fach. Jest naukowcem, realistą i cynikiem. To facet, u którego można liczyć na poważne opinie". - Dziękuję ci, Harcourt - powiedział, kończąc zebranie. -Dziękuję wszystkim panom. Cywile mogą uważać zebranie za zamknięte. Alan, Tim, chciałbym z wami pogadać jeszcze z pół godzinki o sprawach taktycznych. - Powstał zza stołu i wymienił uściski dłoni z odchodzącymi politykami. - Nie muszę panom przypominać o ściśle tajnym charakterze spraw, nad którymi tu dyskutowaliśmy. Nie ma ani jednej osoby, która musi o nich wiedzieć poza tu obecnymi. Podszedł potem do ściany, gdzie Kathy przypięła dużą mapę cieśniny Ormuz, pokazującą linię brzegową od Bandar Abbas aż po pustynne miasteczko Kuhestak, oddalone od portu wojennego o osiemdziesiąt kilometrów. - Podejdźcie tu i popatrzcie - powiedział do pozostałych w pokoju oficerów. - Widzicie to miejsce, Kuhestak? Chińska rafineria stoi o trzy kilometry na południe od niego. Jest wielka. Dociera do niej potężny rurociąg biegnący z pól Kazachstanu przez ponad półtora tysiąca kilometrów, samym środkiem Iranu. Zbudowany przy rafinerii port wkrótce będzie zaopatrywał Chiny w źródło energii od drugiego największego producenta na świecie. Może przyjmować zbiornikowce o praktycznie nieograniczonym tonażu, które potem 158 mają czystą drogę przez ocean i cieśninę Malakka na Morze poludniowochińskie. Według mnie cały problem do tego właśnie się sprowadza: to dlatego Chiny chcą zwiększać tu swą obecność militarną i z tego samego powodu my nie możemy im na to pozwolić. Słyszeliście przed chwilą zdanie Harcourta i Boba. Teraz ja chcę od was usłyszeć, jak kilkunastu SEALs może załatwić tę rafinerię. Mówię kilkunastu, gdyż woda jest tam płytka i dobrze patrolowana. Potrzebne będzie SDV, jestem tego pewien, a w okolicy mamy tylko jedno: to, które jedzie na grzbiecie poczciwego starego Sharka. Dobre wieści są takie, że nie potrzeba aż tak dużo materiału wybuchowego, żeby wysadzić w powietrze rafinerię paliw. To cholerstwo samo wyleci w powietrze, jak mu dać dobrze na rozpęd. - Masz na myśli wybuch w Texas City w czterdziestym siódmym? - spytał generał Scannell. - Miałem wuja, który mieszkał gdzieś pod Galveston. Kiedy jeszcze byłem dzieckiem, opowiadał mi, że eksplozję słychać było w promieniu dwustu pięćdziesięciu kilometrów. - Miałem wtedy trzy lata i nie mieszkaliśmy aż tak daleko od miejsca katastrofy - odparł Arnold. - Pamiętam, jak ojciec mówił, że statek, od którego to się zaczęło, eksplodował z taką siłą, że jego półtoratonowa kotwica przeleciała ponad trzy kilometry i wbiła się na trzy metry w ziemię na terenie rafinerii Pan American. Wspomnienie tragedii w Texas City uzmysłowiło wszystkim trzem, jak wielki problem taktyczny przedstawia zamiar zniszczenia dużego zakładu przetwarzającego ropę naftową, gdzie każdy metr kwadratowy terenu jest przesycony materiałami łatwopalnymi, w tym ogromnymi ilościami gazu ziemnego w zbiornikach ciśnieniowych. Chińska rafineria pod Kuhestak nie była pod tym względem wyjątkiem. W Texas City zginęły setki ludzi, było tysiące rannych, budynki miejskie zostały całkowicie zniszczone. Dewastacja &ie ograniczyła się do terenów portowych, instalacji przetwórczych i składowych. Wybuch wręcz zmiótł całe miasto. Spiker radiowy krzyknął po prostu: „Texas City właśnie wy-*eciało w powietrze!" Grzyb dymu i ognia wzbił się na kilka-Set metrów w górę. Wielkie, rozżarzone do białości części 159 kadłuba francuskiego frachtowca SS Grandchamp zostały rozrzucone wokoło, trafiając w oddalone o setki metrów zbiorniki paliw i powodując kolejne eksplozje, szerzące jeszcze większe zniszczenie. Tb Grandchamp, wyładowany azotanem amonowym, surowcem do produkcji nawozu sztucznego, był odpowiedzialny za tę katastrofę, jeszcze po sześćdziesięciu latach uznawaną za największą w historii amerykańskiego przemysłu. W tamtych odległych latach, tuż po drugiej wojnie światowej, nie stosowano jeszcze tylu nowoczesnych środków bezpieczeństwa, nie było też, rzecz jasna, ponurego pod-glądactwa późniejszej telewizji z końca dwudziestego wieku, z jej nienasyconym apetytem na tragedię, masakrę i dramat. Niemniej nawet bez archiwalnych zdjęć telewizyjnych to, co się wydarzyło w 1947 roku w Texas City, zapisało się najczarniejszymi literami w historii amerykańskich katastrof przemysłowych. Admirał Morgan, rodowity Teksańczyk, nie życzył sobie cywilnych ofiar wśród mieszkańców małego irańskiego miasteczka Kuhestak, choć bynajmniej nie obchodził go los chińskich techników z samej rafinerii. A ta musiała zostać zniszczona. Pozostawało tylko pytanie, kiedy... i jak wydostać stamtąd komandosów SEALs, zwanych potocznie „Fokami", zanim wszystko dookoła nich zacznie wylatywać w powietrze. Przez ten czas admirał Dickson wpatrywał się w maleńkie cyferki na mapie, sprawdzając głębokości morza i prowadząc w myśli obliczenia. ,JShark nie może działać w akwenach pły^szych niż czterdzieści pięć metrów. Jak blisko będzie mógł podejść, zanim chłopaki będą musieli przesiąść się do małego SDV, jak długo z kolei potrwa, zanim i on dobije do piasku i jak daleko będą musieli płynąć wpław?" -1 co pan o tym sądzi, admirale? - zapytał Morgan, odsuwając się trochę, aby zrobić Dicksonowi więcej miejsca przy mapie. - Sharkowi będzie potrzebne przejście przez pole minowe-Potem może iść w zanurzeniu przez dwadzieścia mil na nora nord east aż do tego punktu, około dwunastu mil od brzegu-Będzie miał tam wszędzie co najmniej pięćdziesiąt kilka metrów wody... Powiedzmy, do pozycji dwadzieścia sześć 160 stopni trzydzieści sześć minut północnej i pięćdziesiąt sześć czterdzieści dziewięć wschodniej. - Ja też wybrałem dokładnie to samo miejsce. Wielkie umysły myślą podobnie, co? - W każdym razie racjonalne umysły, sir. Shark nie powinien podchodzić ani trochę bliżej brzegu, bo zacznie zostawiać na powierzchni ślad, a to byłoby szukanie guza. Iran ma parę szybkich kutrów z moździerzami ZOP. Trzeba będzie zachowywać się naprawdę cicho. - Ilu ludzi bierze na pokład SDV? - Starszy typ mieścił tylko dziesięciu, dwie osoby załogi i ośmiu SEALs. Ten nowy zabiera czternastu, czyli mamy do dyspozycji dwanaście Fok. Całe szczęście, że SDV akurat jest na Sharku, bo inaczej bylibyśmy w kłopocie. Ale i tak potrzeba nam jeszcze więcej szczęścia. Nie mieliśmy go od dłuższego czasu, a czuję, że naprawdę trzeba to zrobić. - No, to jest nas dwóch. A co pan powie, generale? Tim Scannell wyglądał na zamyślonego. - Zastanawiam się, co będzie, kiedy coś pójdzie źle. Na przykład nasz podwodniak oberwie... Myśleliście o jakimś wsparciu? Wystarczy lotniskowiec, żeby odstraszyć wszystkich z tego akwenu, czy mam przerzucić trochę samolotów na lotnisko w Omanie? Brytyjczycy by nam w tym pomogli. - Dobry pomysł, generale. Jeśli ktokolwiek strzeli do Sharka, to znaczy jakiś okręt nawodny, rozwalamy go na proszek, nie? - Tak jest, Arnie. Ale jeżeli znajdzie się tam chiński lub irański Kilo? Oba kraje nimi dysponują, a wiemy, co z nich za ziółka pod wodą. Admirał Dickson odpowiedział natychmiast: - Wyślę tam dwa okręty klasy Los Angeles, żeby obstawiały Sharka. Wykryją Kilo, jeśli podejdzie dostatecznie blisko. - I co wtedy? - Arnold Morgan popatrzył na niego pytająco. - Jeśli będzie w zanurzeniu, zatopimy go bez zbędnych Pytań. I - Dziękuję, Alan. Mówisz moim językiem. Z tymi turba-niarzami i żółtkami można się cackać tylko do czasu, nie? 161 - Otóż to, sir. Wróćmy jednak do samej akcji. Powiedziałbym, że naszym największym zmartwieniem będzie dotarcie Fok na miejsce po opuszczeniu SDV. Jak pan widzi, izobata dwudziestometrowa przebiega aż pięć mil od brzegu. Dziesięciometrowa raptem o pół mili bliżej. Potem mają parę mil do brzegu w wodzie o głębokości zaledwie metr do półtora. Teren jest w porządku, ale istnieje ryzyko wykrycia, a do bezpiecznej, głębokiej wody będą wtedy mieli cholernie daleko. - Daleko dla ciebie i dla mnie, Alan, ale nie dla tych facetów. Prześlizną się przez te mielizny jak ławica fiorydz-kich barrakud, szybkich, smukłych, nieprzewidywalnych i chętnych do bójki. - A ja się właśnie najbardziej obawiam wykrycia i pościgu, zwłaszcza jeśli mają tam eskadrę śmigłowców. - Alan, kiedy cała ta okolica wyleci w powietrze, tak jak to sobie wyobrażam, nie będzie żadnego pościgu. Bergstrom ma potrzebne mapy, a do planowania wykorzysta swych najlepszych instruktorów. Spodziewam się, że grupą będzie dowodził komandor Rick Hunter, nie wiem tylko, czy będzie w Iranie, czy w Birmie, bo na pewno nie tu i tam. - Wierzy pan w SEALs bez zastrzeżeń, prawda? - Do pewnego stopnia. Jeśli oni czegoś nie zrobią, to znaczy, że jest to niewykonalne. A ja wiem, że zespół najlepiej wyszkolonych dywersantów na tej planecie potrafi wysadzić w powietrze pieprzoną rafinerię ropy. Dajcie mi pudełko zapałek, a sam to zrobię. I Dickson, i Scannell roześmieli się na te słowa doradcy prezydenta, który zawsze wykazywał się właściwą kombinacją siły i intelektu, szacunku i pogardy, stanowczości i humoru. Arnold Morgan był rzeczywiście idealnym pierwszoli-niowym strażnikiem interesów USA. Obaj oficerowie cofnęli się teraz nieco, gdy podszedł znowu bliżej do mapy, tym razem podnosząc do góry niewyraźną czarno-białą fotografię-Na mapie narysował ołówkiem krótką kreseczkę odległą o pięć mil od brzegu, dokładnie na linii izobaty dwudziestometrowej. - To jest pirs ładunkowy. Właśnie ukończono jego budowę-Tu będą cumować chińskie VLCC. Rurociąg jest gotowy, cho- 162 ciąż nic jeszcze nie wskazuje, aby już rozpoczęli przeładunek. Szkoda, że to draństwo jest tak daleko od brzegu, bo inaczej moglibyśmy po prostu podłożyć minę pod jakiegoś tankera i urządzić im drugie Texas City. Ale, jak by to ujęli gospodarze rafinerii, to się nie dać zrobić. Trzeba więc łupnąć ich w samym środku zakładu, a jak się uda, to w drodze powrotnej jeszcze machnąć to nabrzeże. - Okay, sir. Trochę to będzie skomplikowane, ale dać się zrobić. Chce pan teraz pomówić o rzece Bassein? - Na razie nie, Tim. Spodziewam się, że to będzie o wiele trudniejsze zadanie. Zanim podejmiemy ostateczne decyzje, ściągniemy tu Johna Bergstroma i być może paru jego dowódców oddziałów. Powiedzmy, za dwa dni. Środa rano. Odprowadził obu wojskowych do wyjścia, po czym wrócił do mapy, mrucząc pod nosem: - Oni muszą wiedzieć, że ta cholerna rafineria jest narażona na atak. Nie mogą się nie spodziewać jakiegoś odwetu, kiedy Ameryka się dowie, że brali udział w tym minowaniu. A może liczą na to, że się nie domyślimy? — Przerwał na całą minutę, po czym burknął: - Niee, nie są aż tak głupi. Muszą wiedzieć, że do tego dojdziemy. A skoro tak, pozostaje tylko jedno pytanie. Co oni tak naprawdę knują? 072200MAJ07. Cieśnina Ormuz, pokład startowy USS Constellałion. 2630N/05650E. Kurs 225°, prędkość 30 w. Lotniskowiec, ukochana w US Navy czterdziestopięcioletnia „Connie", jak go zdrobniale nazywano, szedł kursem Południowo-zachodnim, zwrócony dziobem pod gorący wiatr babskiej nocy. Znajdował się o pięć mil na północ od linii Pola minowego. Okolica wydawała się spokojna, a hinduskie Pondicherry nieprzerwanie robiły swoje, wyszukując miny, odcinając je od kotwic i detonując na powierzchni. Mimo to Myśliwce bombardujące F-14D Tomcat, noszące barwy eskadry VF-2 o przydomku Łowców Nagród, z rykiem silników startowały z trzystumetrowego pokładu w czarne niebo nad tym najniebezpieczniejszym aktualnie skrawkiem 163 morza na świecie. Każdy z pilotów miał na rękawie emblemat eskadry: żółty myśliwiec na pasiastym, czerwono--biało-niebieskim tle. Większość nosiła też nieoficjalną zawadiacką naszywkę, przedstawiającą kocura-kowboja opartego 0 duże „D", na której widniały dopiero co wyhaftowane słowa „Kiedy zechcesz, stary". Samoloty krążyły po obwodzie prostokąta nad zaminowanym akwenem, zawracając ostro nad irańskim brzegiem. „Kiedy zechcesz, stary" - tym razem bowiem US Navy nie żartowała i wszystkim było to wiadome. Jedno piśniecie ze strony irańskiej baterii przeciwlotniczej, jeden impuls radaru, jedno choćby podejrzenie, a natychmiast zostałaby ona unicestwiona gradem celnych rakiet. Piloci lotnictwa morskiego US Navy są przywyczajeni do oskarżeń o „amerykański terror". Jednak tej ciemnej nocy, kiedy cały świat oczekiwał na otwarcie Zatoki dla zbiornikowców, byli raczej podniebnymi rycerzami, za jakich sami się zresztą na ogół uważali. Ich tomcaty, najgroźniejsza powietrzna kawaleria w historii, mknęły przez czerń muzułmańskiego nieba, wykonując proste zadanie: likwidować wszelkie zagrożenie ze strony znanego przeciwnika. Byli gotowi; napis na naszywkach mówił to dobitnie. W dole, na pokładzie Connie panował kontrolowany chaos. Ważące dwadzieścia dwie tony myśliwce kończące patrol lądowały grupkami jeden po drugim, podczas gdy okręt manewrował na ograniczonym akwenie, ustawiając się odpowiednio do wiatru, inaczej do startu, inaczej do lądowania. Każdą maszynę natychmiast otaczał rój personelu technicznego, zabezpieczając zawleczkami mechanizmy odpalające rakiet Sidewinder. W nozdrza biła mieszanka ostrych woni paliwa lotniczego, palonej gumy, rozgrzanego metalu 1 słonej wody, uszy zaś wypełniał grzmot silników, przeplatany komendami z głośników. USS Constellation odbywał ostatnią turę służby. Na rufie, nie zwracając uwagi na rozdzierający bębenki hałas nadlatujących odrzutowców, dyżurny oficer odpowiedzialny za liny hamujące, podporucznik Bobby Myers z Ohio, spływający potem pod fluoryzującą żółtą kurtką, pozostawał w stałym kontakcie z operatorami siłowników hydraulicznych pod pokładem. System hamujący musiał 164 wytrzymać siłę trzydziestu czterech ton, kiedy tomcat wpadał na pokład z prędkością trzystu kilometrów na godzinę, a pilot nie zdejmował ręki z manetki gazu na wypadek, gdyby hak nie zaczepił o zbawczą linę. Dwudziesto-ośmioletni oficer podniósł głos, rzucając komendy operatorom: - Uwaga na linach! Tomcat jeden zero siedem, dwie minuty! Obejrzał się za rufę, szukając w ciemności świateł podchodzącego do lądowania myśliwca. Znał jego pilota i jak za każdym razem, tak i teraz czuł, jak coś ściska mu pierś, a serce przyspiesza rytm. Nic nie może rozluźnić nerwowego napięcia, jakie chwyta każdego oficera od lin hamujących, kiedy samolot wchodzi w końcową fazę manewru lądowania. Tbmcat był o pięć mil od pokładu i Bobby go już widział. Jeszcze raz sprawdził liny i upewnił się przez radio, że ogromny siłownik jest gotów przyjąć na siebie obciążenie w nadchodzącym kontrolowanym zderzeniu myśliwca z liną. - Gotów! - krzyknął do mikrofonu, co oznaczało „nadlatuje, przygotować się!" Dwie mile od pokładu pilot walczył o utrzymanie na kursie samolotu podrzucanego przez nieregularne podmuchy gorącego wiatru, wpatrując się w światła pasa startowego i żelaznym uściskiem trzymając wolant. Widział, jak rufa lotniskowca lekko unosi się i opada na fali i dobrze zdawał sobie sprawę, że lądowanie z dużą prędkością będzie wymagać centymetrowej precyzji. Każdy pilot wie, że przy powrocie na lotniskowiec jest o włos od śmierci, i pamięta, że co piąty z nich ie w pierwszych dziewięciu latach służby. Chwilę później Bob Myers krzyknął: „Zaraz!" - ko- ndę, aby wszyscy odsunęli się od mechanizmów. Tomcat był tuż, wpadając nad pokład z ogłuszającym hukiem. wJest!" - wrzasnął do mikrofonu Bob i wszystkie oczy zwróciły się na wyciągnięty za ogonem samolotu hak. Powietrze falowało od żaru spalin, ryk silnika uniemożliwiał jakiekolwiek porozumiewanie się. Teraz wystarczy jeden, najmniej-Szy błąd, a nie tylko pilot zginie. Karambol na pokładzie star-°wym mógłby wywołać eksplozję benzyny lotniczej i pożar lny okaleczyć i wycofać z akcji cały okręt. 165 i Tłum techników pokładowych, którzy zęby zjedli na takich operacjach, rzucił się już naprzód, bezgłośnie wyszeptał: „Bogu dzięki!", kiedy rozkołysany hak zaczepił o linę hamującą, powstrzymując gwałtownie w biegu rozpędzoną maszynę. Za parę minut znów westchną to samo ciche dziękczynienie, kiedy kolejny F-14 D stanie bezpiecznie na pokładzie, wróciwszy z nocnej misji, a oni uzupełnią w nim paliwo i przygotują do kolejnego lotu. I tak to jest tam, na pierwszej linii, na stalowej pięści US Navy, gdzie ludzie stają w obliczu niebezpieczeństwa niemal każdej minuty, działając w stanie zagrożenia każdego dnia, zawsze na rozkaz, zawsze pracując dla sprawy. Ich wynagrodzenie jest skromne, w każdym razie finansowo; w pewnym sensie jednak otrzymują największą zapłatę, nie czekiem czy przelewem, ale wypisaną w ich własnych sercach. Tymczasem daleko w domu dwieście milionów obywateli złości się i wyrzeka na wciąż rosnące ceny benzyny. - Tomcat jeden zero sześć, minuta. Uwaga! 080600MAJ07. USS John F. Kennedy, 1000S/13700E. Kurs 270°, prędkość 30 w. Lotniskowiec Kennedy o podobnej do Connie wyporności osiemdziesiąt osiem tysięcy ton znajdował się w połowie drogi między Pearl Harbor i Diego Garcia. Przebywszy już wąskie gardło Cieśniny Torresa, płynął pełną prędkością przez Morze Arafura, na południe od archipelagu indonezyjskiego, kierując się ku niemal bezdennej głębi Rowu Jawajskiego. Wielkie turbiny „Dużego Johna" pracowały bez zarzutu, przekazując na cztery śruby moc dwustu osiemdziesięciu tysięcy koni mechanicznych. Powietrza nie poruszał nawet najmniejszy podmuch wiatru i upał panował iście piekielny. Na pokładach lotniskowca spoczywało ponad czterdzieści samolotów bojowych, tomcatów F-14A i hornetów F/A-18C, oraz kilkanaście maszyn zwiadowczych, rozpoznania elektronicznego i eskadry ZOP. Piloci na Kennedym nosili emblematy legendarnych eskadr US Navy: „Czarnych Asów", „Kapeluszników" z 14- 166 Myśliwskiego i „Złotych Wojowników" ze skrzydła VFA-87. Na razie w Zatoce Perskiej nie rozgorzała jeszcze wojna na pełną skalę, ałe patrząc na uzbrojony po zęby lotniskowiec, sunący naprzód ku odległej o pięć tysięcy mil linii porucznika Ramshawe'a, trudno by się było tego domyślić. Zespół Kennedy'ego miał być już piąty w tamtym rejonie i było niemal pewne, że natychmiast po przybyciu do bazy na Diego Garcia otrzyma rozkaz udania się na północ i zluzowania USS Constellation. Na mostku lotniskowca kontradmirał Daylan Holt studiował rozlokowanie swojego zespołu, składającego się z jednego krążownika, dwóch niszczycieli, pięciu fregat, dwóch atomowych okrętów podwodnych i zbiornikowca zaopatrzeniowego. Przy tej prędkości zużywali duże ilości paliwa, ale rozkaz był wyraźny: IŚĆ PEŁNĄ MOCĄ DO DG I CZEKAĆ W POGOTOWIU DO PATROLU W ZATOCE. Krótkie zdanie, jak na posłanie kogoś w liczącą dziesięć tysięcy mil podróż, ale kontradmirał Holt był gotów, choć na razie trudno było ocenić, jak poważna jest sytuacja w cieśninie Ormuz. Popijał teraz gorącą czarną kawę w towarzystwie oficera uzbrojenia, komandora porucznika Chrisa Russa. Słońce właśnie wschodziło, krwiście czerwone, za rufą wielkiego okrętu. Na pokładach panowała atmosfera napięcia, niezmienna od samego wyjścia z Pearl. Piloci, jak się po nich można było spodziewać, trzymali aż nadto zawadiacki fason. Komandor Russ po raz pierwszy postawił dowódcy zespołu to pytanie: - Sir, czy myśli pan, że możemy rzeczywiście być zmuszeni do walki? Mam na myśli prawdziwą, gorącą wojnę. - Myślę, że to możliwe, choć mało prawdopodobne, Chris. Popatrz, z jakimi nieprzyjaciółmi mamy do czynienia: z Iranem, który postawił pole minowe, i z Chinami, które mu w tym pomogły. No cóż, Iran na przykład nie wystrzeli w nas aQi jednego pocisku. Wiedzą, że moglibyśmy w dwadzieścia i zrównać z ziemią cały kraj. Dotąd nie strzelili i sądzę, w ogóle tego nie zrobią. ~ A Chińczycy, sir? - Mogliby nas zaatakować, gdyby akcja odbywała się na 167 Morzu Południowochińskim, gdzie mają swoją główną flotę, a nas jest znacznie mniej. Ale nie zrobią tego w Zatoce. Są za daleko od domu i poza tym też dobrze wiedzą, że możemy ich zatopić w dwadzieścia minut. - To byłoby cholernie męczące dwadzieścia minut, sir -rzekł Russ z uśmiechem. — Lepiej się zmęczyć, niż umrzeć — odparł bez uśmiechu Holt. Wtorek, 8 maja, godzina 6.00. Kwatera główna SPECWARCOM, Coronado Beach, San Diego, Kalifornia Komandor Russell „Rusty" Bennett, jeden z najwyżej odznaczonych SEALs, jacy kiedykolwiek służyli w tej formacji, był zadowolony ze swego nowego zajęcia jako starszego instruktora dla wyszkolonych i gotowych do boju żołnierzy. Były poławiacz homarów z Maine, w Coronado wynoszony pod niebiosa za swe zasługi jako dowódcy grupy uderzeniowej w sensacyjnym ataku na chińskie więzienie wojskowe przed rokiem, był teraz znów w domu, na swojej plaży, biegnąc przez fale przyboju i pchając swych podkomendnych wciąż naprzód, zanim jeszcze słońce wyjrzało znad klifu. Byli w akcji od czwartej trzydzieści i kilku z nowych chłopaków, świeżo po kursie BUDS (podstaw dywersji podwodnej), miało trudności z nadążeniem za resztą. Metody Rusty'ego były nadzwyczaj brutalne. Ustawił sześć pneumatycznych zodia-ców o kilometr od brzegu i nakazał całej pięćdziesiątce popłynąć ku nim z plaży i wsiąść na łodzie. Kiedy już zajęli miejsca, musieli powiosłować do brzegu, wylądować, zawrócić i znów wypłynąć w morze, walcząc z przybojem znów tylko siłą własnych ramion. Kilometr dalej wszyscy ponownie wskoczyli do lodowatej wody, ubrani tylko w kąpielówki) i przedarli się na suchy ląd, pozostawiając na łodziach tylko sześciu sterników. Umęczeni i zmarznięci, poderwani zostali do kilkukilometrowego biegu w zupełnych ciemnościach, a na mecie znów czekały na nich łodzie... o kilometr od plaży. Ćwiczenie zostało już wykonane dwukrotnie, ale SEALs 168 słyszeli wciąż tylko głos komandora Bennetta, ponaglający ich do dalszego wysiłku: - Ciągnfj naprzód, synu. Najprawdopodobniej ratuję ci życie. Te same słowa Rusty słyszał od własnych instruktorów piętnaście lat wcześniej. Co więcej, dla niego okazały się prorocze i dzięki temu właśnie twardy jak dąb komandor wciąż żył i oddychał po latach służby, w czasie których sześciokrotnie patrzył kostusze prosto w oczy. Rudowłosy były dowódca grupy uderzeniowej Fok okazał się jednak zbyt odporny, by umrzeć, i teraz starał się dopilnować, aby dotyczyło to również wszystkich ludzi, których szkolił. W ciągu ostatnich piętnastu minut trzech młodych komandosów padło na piasek, zbyt zmarzniętych i wyczerpanych, aby dbać o cokolwiek. Za każdym razem Rusty Bennett stawał nad delikwentem i wrzeszczał, lżąc go od ostatnich i przysięgając, że jeśli natychmiast nie wstanie i nie pobiegnie dalej, dostanie kulę w łeb. Dwaj z nich byli niemal nieprzytomni, jeden szlochał, ale cała trójka dobyła resztek sił i parła naprzód, gnana mieszaniną bólu i zaciętości. Na koniec ćwiczenia komandor Bennett wziął każdego na stronę i po cichu powiedział: - O to właśnie chodzi, synu: trwać, kiedy już nic ci nie zostało. Zrobiliście świetną robotę. Jestem z ciebie dumny. Po powrocie do sztabu komandor został wezwany do biura dowódcy formacji, admirała Johna Bergstroma. - Dzień dobry, Rusty - powitał go szef. - Jak tam chłopaki? - W porządku, sir. Bardzo dobrzy. Sześciu z weteranów już jest dobrymi przywódcami, a niektórzy z nowych mają duże możliwości. Mamy tam świetnych pływaków, dobrych radiowców, strzelców wyborowych i saperów. No i kilku wyraźnych twardzieli. - Będzie można z nich złożyć dwa dwunastoosobowe oddziały do dwóch ważnych zadań? - Jestem pewien, że tak, sir. Naprawdę podoba mi się to, Co u nich widzę. Ale chętnie bym się dowiedział, gdzie z grub-Sza nas posyłają. - Zaraz po północy ty i ja ruszamy do Waszyngtonu na 169 ostateczną odprawę. Będziemy tam cały dzień, to się chyba dowiemy. - Spotykamy się z Wielkim Człowiekiem, sir? - Osobiście. - Chryste. Jest pan pewien, że się do tego nadaję? - Nadajesz się. Musisz tylko pamiętać, że on szczeka groźnie, ale gryzie jeszcze dotkliwiej. Daj spokój, żartuję. Admirał jest zakochany w Fokach. Uważa nas za najważniejszych facetów w całych siłach zbrojnych USA. A poza tym chyba jest raczej oczywiste, dokąd chce was posłać? - Obawiam się, że tak, sir. Na Bliski Wschód. Zastanawiam się tylko, co mielibyśmy tam robić. - Na pewno nie nagrywać teledyski reklamowe. Jeśli Arnold Morgan nas potrzebuje, to albo chce coś zrównać z ziemią, albo posłać na milę w powietrze. Możesz mi wierzyć. - Do diabła, mam nadzieję, że nie chodzi mu o ten duży irański port wojenny u wejścia na Zatokę. Tam się roi od wojska. - Mówisz to jako ekspert? - Tak jest. Ciarki mnie przechodzą na samą myśl. - Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że na pewno nie o Bandar Abbas będziemy z nim rozmawiać. - Dlaczego nie, sir? Powiedział, żebyśmy mieli w pogotowiu dwa dwunastoosobowe oddziały szturmowe, a to oznacza dwa cele. Dwa oddzielne cele. - Nawet Arnold Morgan nie mógłby sobie wyobrazić, że dwunastu komandosów może wykończyć całą bazę marynarki z tysiącami ludzi na służbie. - Mielibyśmy szansę, gdybyśmy uderzyli nocą - odparł Bennett z uśmiechem. - Ale zgadzam się z panem. On musi mieć na myśli coś bardziej pasywnego. John Bergstrom podszedł do szczegółowej mapy elektronicznej, przedstawiającej akwen przy południowo-wschodnim wybrzeżu Iranu. Stał przez chwilę, wpatrując się w nią, jakby szukał punktów odniesienia. Potem mruknął pod nosem, niemal bezgłośnie: - Może to ta cholerna wielka chińska rafineria? - Przepraszam, sir, nie dosłyszałem? - Nic takiego, Rusty, tak sobie tylko pomyślałem. Za- 170 czekajmy do jutra. Do zobaczenia o zero trzydzieści. Bądź po cywilnemu. W Białym Domu spotkamy się z komandorem Hunterem. " - Aye, sir. Środa, 9 maja, godzina 8.59. Trawnik przed Białym Domem Admirał Morgan odwrócił głowę bokiem do wiatru i wpatrzył się w niebo na południowym wschodzie, niczym kontroler ruchu lotniczego szukając wzrokiem dużego śmigłowca marynarki, którym John Bergstrom i Rusty Bennett mieli przylecieć z bazy lotniczej Andrews. Spojrzał na zegarek; do planowego wylądowania była jeszcze minuta, a nad wschodnim brzegiem Potomacu wciąż nie było ani śladu supercobry w barwach marines. - Nawet gdybym teraz zobaczył sukinsyna, i tak byłby spóźniony. Sterczę tu na środku trawnika jak jakiś pieprzony ogrodnik. Ci cholerni niezorganizowani marynarze! Gdzie oni, u diabła, są? Musiał poczekać jeszcze dwie minuty, zanim dostrzegł bojowy śmigłowiec kierujący się ku Białemu Domowi. Pilot zatoczył łuk nad budynkiem, przechylając maszynę na lewą burtę, i łagodnie osiadł na lądowisku. W sekundy później ktoś z załogi otworzył drzwi, w których ukazała się sylwetka władcy Fok, admirała Johna Bergstroma. Za nim wyszedł komandor Bennett, ubrany w szary garnitur, białą koszulę z granatowym krawatem i błyszczące czarne buty. Jedynym wyróżniającym go szczegółem był przypięty do lewej klapy marynarki złoty trójząb SEALs. Jego koledzy zarzekali się, że Rusty przypina go sobie każdej nocy do piżamy. Morgan ruszył im naprzeciw z powitalnym uśmiechem. - Cześć, John. Miło cię znów widzieć. Uścisnął dłoń dowódcy SPECWARCOM, po czym zwrócił SJC do młodszego oficera, trzymającego się z tyłu, onieśmielonego obecnością legendarnej postaci. - Komandorze Bennett, proszę mi podać rękę. Czekałem na ten moment bardzo długo. 171 'Ii1!' Rusty podszedł bliżej, mówiąc cicho: - Panie admirale, cieszę się, że mogę pana poznać. Kiedy uścisnęli sobie dłonie, Morgan puścił wodze wyobraźni. Miał przed sobą eleganckiego, dobrze się prezentującego oficera w cywilnym ubraniu, ale nagle ujrzał wojownika z poczernioną twarzą i odbezpieczonym pistoletem maszynowym, wychodzącego z wody na czele swego oddziału, by stanąć przed niewyobrażalnym niebezpieczeństwem. W błękitnych oczach Rusty'ego zobaczył zimne spojrzenie urodzonego dowódcy, weterana trzech brutalnych akcji, tygrysa w ludzkiej skórze. Pokręcił głową i rzekł: - Komandorze, nieczęsto zdarza mi się spotykać prawdziwego bohatera. Chcę, aby pan wiedział, że uważam to za wielki zaszczyt. Rusty skinął głową i odpowiedział tylko: - Dziękuję, sir. W tle widział sylwetkę Białego Domu, uosobienie potęgi Ameryki, i z całego serca pożałował, że jego owdowiały ojciec, Jeb Bennett, który strawił życie na łowieniu homarów przy Mount Desert, nie może go teraz widzieć choćby przez kilka sekund. Ruszyli razem w stronę głównego wejścia, gdzie agenci Secret Service wręczyli obu wojskowym przygotowane dla nich przepustki, i poszli korytarzem do gabinetu Morgana. Na miejscu powitała ich Kathy O'Brien, informując szefa, że admirał Dickson i generał Scannell już czekają, a z bazy w Quantico otrzymała wiadomość, iż komandor Hunter jest na miejscu i powinien wylądować przy Białym Domu za pięć minut, lecąc prosto z Little Creek, głównej kwatery SEALs na Wschodnim Wybrzeżu. Admirał Morgan przedstawił wszystkich obecnych, głównie na użytek komandora Ben-netta, jako że pozostali oficerowie dobrze się znali. Kathy poszła zamówić kawę, ale natychmiast wróciła, anonsując przybycie Ricka Huntera, legendarnego dowódcy grupy Fok, która działając w głębokiej konspiracji, przeprowadziła morderczy atak na transportowany północnymi kanałami nieboszczyka Stalina nowiutki kadłub Kilo, przeznaczony dla Chin. Hunter dowodził też całością operacji odbicia załogi Seawolfa z chińskiego więzienia, a za niespełna sześć tygo- 172 dni miał poprowadzić Foki przeciwko chińskiej bazie w Birmie. Stanął teraz w drzwiach, potężnie zbudowany: sto dziewięćdziesiąt cztery centymetry wzrostu i sto kilogramów żywej wagi bez grama tłuszczu, podobnie jak Rusty odziany w szary garnitur i białą koszulę. On również miał wpięty w lewą klapę złoty trójząb. Admirał Morgan wstał zza biurka i podszedł, aby się z nim przywitać. Znowu podkreślił, że jest zaszczycony spotkaniem z liniowym dowódcą-weteranem. - Sir, nie miałem pojęcia, że w ogóle pan o mnie słyszał -odrzekł Hunter. - Rick, gdybym nazwał cię jednym z najlepszych oficerów w całej historii naszych sił specjalnych, jeszcze byłoby mało -odpowiedział Morgan. - Wiem, kim jesteś i czego dokonałeś. Proszę cię, siadaj tam, za biurkiem, w moim fotelu i pozwól, że przyniosę ci filiżankę zapewne okropnej kawy. Nic więcej nie mogę zrobić. Wszyscy się roześmieli, a wielki komandos rzeczywiście rozsiadł się na miejscu admirała. - Gdybyś tylko wiedział, Rick, ile godzin przesiedziałem na tym meblu, myśląc o tobie i twoich zadaniach, i czy może ci się udać... Czuj się na nim jak u siebie. To mój fotel do zamartwiania się na śmierć o Ricka Huntera. Morgan nalał wszystkim kawy i skierował ich uwagę na elektroniczną mapę połoudniowo-wschodniego Iranu na wielkim ekranie w końcu pokoju. Rzucały się na niej w oczy trzy przerywane linie, łączące omańskie miasteczko Ra's Qabr al Hindi z odległym o dwadzieścia mil punktem na wybrzeżu irańskim, rozciągające się w poprzek cieśniny Ormuz niczym mur. - To jest to pole minowe, Arnie? - spytał John Bergstrom. - Tak jest. Za parę dni powinniśmy mieć w nim spore Przejście. Hinduskie trałowce dobrze się spisują. Oczyściły fr do czterech mil. - Tankery ruszają w tym tygodniu? - No, aż tak czysto to tam jeszcze nie jest. - Kawę na ławę, szefie - nacisnął dowódca SEALs. - mamy uderzyć? - Tutaj, John. Dwadzieścia dziewięć mil na północ. Wi- 173 dzisz miasto Kuhestak? Trzy kilometry na południe od niego znajdują się nowe chińskie zakłady petrochemiczne i rafineria ropy. Są ogromne. - I chcesz, żebyśmy je wyłączyli z akcji. - Aha. Chcę, abyście je obrócili w perzynę. - Jezu! - jęknął Rick Hunter. - Jaka tam jest głębokość przy brzegu? - spytał Rusty Bennett. - Cholernie płytko. Mamy tam około pięciu mil poniżej trzech metrów, a ostatnie dwie poniżej półtora. - Czy podwodniak może podejść blisko? - Najbliżej na siedemnaście mil, a potem do płycizn trzeba podpłynąć SDV. Ostatnie pięć mil musicie przepłynąć, przejść czy się przeczołgać. Woda jest ciepła, nic nam nie wiadomo o obecności jakichkolwiek jednostek wojskowych. Puste wybrzeże. Komandor Hunter skinął głową. - Mamy do dyspozycji to nowe SDV, na czternastu ludzi? - Mamy. Stoi na pokładzie Sharka. Dwóch załogantów i dwanaście Fok. - Zasięg? - Szesnaście mil przy sześciu węzłach. - Będzie czekać przy zerowym zużyciu energii czy też wróci po chłopaków później? - Zaczeka. Hunter znów skinął głową, po czym zwrócił się do admirała Bergstroma: - Idę tam, sir? - Nie tym razem. Ty poprowadzisz misję numer dwa, w dwa tygodnie później. Jeśli, oczywiście, się zgodzisz. Odsłużyłeś już swoje na linii, jak sam dobrze wiesz. Nie rozkazuję ci tam iść, ale będę wdzięczny, gdybyś odpowiedział pozytywnie. - Nie wiem przecież, na czym miałoby polegać to zadanie - Chodzi o chińską bazę morską na rzece Bassein w Birmie - wtrącił Arnold Morgan. - Będzie niebezpieczne, ale precyzyjnie zorganizowane. Niepowodzenie jest nie &° pomyślenia. 174 - Sir, nie jestem najgorszy w eliminowaniu Chińczyków. - Jesteś też najlepszym dowódcą zespołu, jakiego mieliśmy od czasów Wietnamu, jeśli posłuchać Johna. Z wyjątkiem, naturalnie, tu obecnego i świeżo emerytowanego Rusty'ego. Mówię uczciwie, komandorze, nie byłbym szczęśliwy, gdyby ktokolwiek inny dowodził tą operacją. - Czy to będzie moja ostatnia akcja, sir? - Tak jest. Zapewni ci też ona szlify admiralskie w najkrótszym możliwym czasie. Admirał Dickson może ci to zagwarantować. Zapytaj go, Alan. - Komandorze Hunter, czy przyjmie pan dowodzenie misji numer dwa, ataku na chińską bazę w Birmie? Nie było wahania w odpowiedzi. - Przyjmuję, sir. Trzej admirałowie skinęli głowami w uświęconym morską tradycją geście uznania dla powziętej ważkiej decyzji. Wszyscy zwrócili się potem ku mapie i John Bergstrom pokazywał kurs, jakim Shark popłynie do rejonu działania. Arnold Morgan już wcześniej zakodował koordynaty punktu spotkania, gdzie okręt podwodny będzie czekał na SDV, na akwenie o głębokości pięćdziesięciu pięciu metrów, o siedemnaście mil na południowy zachód od rafinerii. Komandor Bennett robił już pracowicie notatki. Morgan przygotował dla niego i Bergstroma dwa egzemplarze mapy, aby mogli je zabrać do Coronado. Rusty naniósł już na nie linie pola minowego i teraz zaznaczał głębokości. - Cholernie długa droga będzie przez te płycizny - powiedział. - Są tam jakieś radary? - Żadnego nie widać, a już na pewno nie ma chińskich. Nie wykryliśmy w okolicy żadnych śladów ich obecności militarnej. Najbliższy radar jest przy tej baterii rakiet na końcu Pola minowego. To blisko pięćdziesiąt kilometrów. Jak chło-Paki będą płynąć po powierzchni, nie ma szans, żeby ich Wykrył. - Martwi mnie ostatnie parę mil - powiedział Rusty. -Wody raptem po kostki, potem coś w rodzaju bagien, a dalej teren jest płaski, piaszczysty i trudny. ~ Póki mogą go pokonać w góra dwanaście minut - odparł admirał Morgan. - Szansa, że jakiś turbaniarz z radarem 175 może z pięćdziesięciu kilometrów wykryć podchodzący zespół, jest jak jeden do dziesięciu tysięcy. - Niezupełnie o to mi chodzi, panie admirale. - Przepraszam, komandorze. Co więc pana gnębi? - Nie ma problemu z przedostaniem się do celu. Bardziej mnie martwi wydostanie się stamtąd. - W porządku, Rusty. Poświęciłem temu trochę myśli -uspokoił go Morgan. - Przyjmijmy najgorszy scenariusz: rafineria wylatuje w powietrze, zanim się wycofacie. Powiedzmy, że nie łupnęliście w wieżę kontrolną dość mocno i straż przemysłowa zdąży nacisnąć guzik i zaalarmować kolesiów z irańskiej marynarki w Bandar Abbas. To prawie osiemdziesiąt kilometrów dalej. Za daleko na kuter patrolowy i mogą was złapać tylko śmigłowcami. Zanim poderwą w powietrze parę maszyn, minie ze dwadzieścia minut. Czas lotu przy stu siedemdziesięciu węzłach wyniesie około kwadransa. To znaczy, że mieliście trzydzieści pięć minut na dotarcie do jakichś głębszych wód. Będzie ciemno choć oko wykol, no i muszą was znaleźć. Niedaleko mam dwie fregaty rakietowe, a wy macie radio. Jak te cholerne śmigłowce podlecą za blisko, zdmuchnę je z nieba i zwalę winę na eksplozje w rafinerii. Właściwie to mogę je zdmuchnąć nawet zaraz po starcie. Pieprzyć turbaniarzy. - A jeśli mają śmigłowiec lub dwa przy tej baterii? - Cokolwiek wzniesie się w powietrze w pobliżu pola minowego, zamieni się w przypaloną grzankę - warknął admirał. - Nie zapominajcie, że w tej chwili Stany Zjednoczone Ameryki sprawują wyłączną kontrolę nad Zatoką Perską, cieśniną Ormuz i północnym Morzem Arabskim. Nikt nie ma prawa się tam ruszyć, dopóki mu na to nie pozwolimy. Nikt, powtarzam. - Dziękuję, sir - rzekł Rusty Bennett. - Zawsze do dyspozycji, komandorze. Cieszę się, że mogę pomóc. Arnold Morgan uśmiechnął się lekko. Uwielbiał rozma-wiać z prawdziwymi żołnierzami, ludźmi, którzy coś wiedzą-Z odpowiednimi ludźmi. Spojrzał na Fokę, weterana większe] liczby niebezpiecznych sytuacji, niż ktokolwiek może sobie wyobrazić. Rusty stał wciąż nad mapą, robiąc notatki, wyprosto- 176 wany i spokojny. Morgan mógłby z nim gadać cały tydzień. Teraz jednak zwrócił się nagle do drugiego z komandosów: - Komandorze*, mogę panu zadać raczej osobiste pytanie? - Oczywiście, sir. ii - Kiedy w zeszłym roku uderzaliście na tę wyspę na Morzu Południowochińskim, pan na czele swojego pododdziału, czy czuł pan w którejkolwiek chwili strach? - Tak, sir. - Czy pozbył się pan go, kiedy rozpoczęła się właściwa akcja? - Nie, sir, obawiałem się przez cały czas. - Czy ktokolwiek z pańskich ludzi się tego domyślił? - Nie, sir. - A czy oni się bali? - Tak jest, sir. - Czy ktokolwiek poddał się strachowi? - Nie, sir. - Skąd pan to wie? - Ponieważ wszyscy nosimy ten trójząb, sir. Arnold Morgan tylko kiwnął głową i powiedział: - Oczywiście. Widać było, że admirał jest wzruszony tą krótką konwersacją. John Bergstrom przejął inicjatywę i spytał: - Rusty, pojedziesz na tę misję, jak sądzę? Nie do samej akcji, ale będziesz tam na miejscu? - Tak, sir. Nie byłem przedtem pewien, co się z tym wiąże. Chciałbym otrzymać dowództwo nad operacją do chwili opuszczenia okrętu przez oddział. Wtedy przekażę go jego dowódcy. Popłynę z nimi Sharkiem do punktu spotkania. W ten sposób będę w pobliżu, gdyby... no, gdyby coś się stało. Coś... hmm... nieoczekiwanego. Proszę o pańskie pozwolenie, sir. - Ma je pan, komandorze. Admirał Morgan obwieścił, że uznaje sprawę przerzucenia >EALs na miejsce i ich wycofania po wykonaniu zadania za Jasną dla wszystkich i że czas teraz na przyjrzenie się samej rafinerii. Wyłączył mapę elektroniczną i zastąpił ją dosko-QN jakości kolorowym przezroczem o wymiarach sześćdzie- na siedemdziesiąt pięć centymetrów, wykonanym przez 177 satelitę i przedstawiającym cały wielki zakład przetwórczy ropy naftowej. Wyjaśnił, że zbudowano go kosztem dwóch miliardów dolarów, a jego zdolność produkcyjna ma sięgać wartości dziesięciu milionów dziennie. Produkcja obejmuje benzynę, naftę, paliwo lotnicze, mazut, płynny gaz, smołę i siarkę. W zaledwie parę miesięcy po uruchomieniu każdego dnia przerabiano tam ćwierć miliona baryłek ropy. - Jak porządnie w to wszystko łupniecie, zacznie tam biegać wielu bardzo rozeźlonych Chińczyków. To wielka fabryka z masą rur, wież i zaworów. Nie wystarczy jednak narobić w nich dziur. Dziurawe rury i pogięte wieże można odłączyć i naprawić, i w sumie szkody będą niewielkie. Nie o to nam chodzi. Chcemy wysadzić całe to miejsce w powietrze i dlatego potrzebny jest nam ogień, nie? Piękny, duży pożar. - I bez nawalanki — wtrącił admirał Dickson w nie skrywanej parodii ulubionego zwrotu doradcy prezydenta. - Właśnie, admirale - potwierdził Morgan. - Bez nawalanki. - Przeszedł do biurka, podniósł długą metalową linijkę i wrócił do ekranu. - No, dobra. Przyjmuję, że nie jesteście ekspertami, jeśli chodzi o rafinację ropy, więc wyjaśnię, czego szukamy. Dwadzieścia cztery godziny temu sam nic na ten temat nie wiedziałem, ale Jack Smith mnie oświecił. Mam dla każdego z was przygotowane opracowanie na ten temat, żebyście mogli to sobie spokojnie przestudiować, ale teraz chcę, żebyśmy to wspólnie omówili. Zacznę od początku dla jasności. Rafineria przetwarza surową ropę naftową, w tym wypadku kazachską, na cały szereg produktów. Ropa jest właściwie zlepkiem węglowodorów, który zostaje rozdzielony na różne grupy zwane frakcjami. Proces ten określa się jako krakowanie, czyli rozdzielanie, przetwarzanie i obróbkę chemiczną. Zasadniczo chodzi o destylację, ale jest to bardziej skomplikowane, poszczególne frakcje bowiem zaczynają wrzeć i parować w bardzo różnych temperaturach: benzyna już przy dwudziestu kilku stopniach Celsjusza, niektóre ciężkie oleje napędowe aż przy trzystu piętnastu. Skraplają się też w różnych temperaturach. Robi się więc tak: pompuje się ropę rurami przez piec, gdzie podgrzewa się ją do jakichś trzystu osiemdziesięciu stopni. Powstała w ten sposób mieszanka gorącego gazu i cieczy przechodzi do pionowego 178 stalowego cylindra, zwanego wieżą krakingową. I naszym celem będzie właśnie ta wieża. Dzieje się w niej bardzo wiele rzeczy. W dolnef części skraplają się ciężkie paliwa, w środkowej i górnej lżejsze frakcje, jak benzyna i nafta. Poszczególne płyny są zbierane i odprowadzane zewnętrznymi rurami biegnącymi wzdłuż wieży. Niektóre frakcje nie zdążą się dostatecznie oziębić, aby ulec skropleniu, i uchodzą u szczytu wieży do urządzenia odzyskiwania par, czyli kondensera. Mowa więc o wysoce łatwopalnych materiałach. Wyobraźcie sobie, co się stanie, kiedy ktoś podłoży bombę w dolnej części takiego czegoś. Ciężki olej zamieni się w burzę ognia, po kolei podpalając naftę, benzynę i w końcu skroplone w kon-denserze gazy. Dla nas to znaczy, że taka wieża stanowi największy na świecie fajerwerk. - Morgan postukał w ekran linijką. - Widzicie tę grupkę w północnym krańcu rafinerii? Jest tam dziesięć wież krakingowych. O ile się nie mylę, najwyższa ma około trzydziestu metrów wysokości. Chcemy zaminować tę właśnie, i tę, i tamtą po prawej niedaleko zbiorników składowych. Jack twierdzi, że są pełne benzyny. Zaryzykowałbym zatem twierdzenie, że kiedy wysadzimy wieże, zabiorą one z sobą do nieba i zbiorniki. Mogą to zrobić z całą okolicą, więc wolałbym, abyście znaleźli się w odpowiedniej odległości, zanim zdetonujecie ładunki. - Tu zrobił efektowną przerwę, ale nikt się nie odezwał, po chwili więc podjął wykład. - Ten wysoki budynek to centrala kontrolna. Musicie go załatwić, bo mogą stamtąd zdalnie odciąć dopływ ropy do całych kilometrów rurociągów, a tego przecież nie chcemy. Ropa musi płynąć, podsycać ogień i nie dać mu zgasnąć. Na koniec przechodzimy do tej grupy zbiorników składowych. Według Jacka trzymają tam tysiące ton zamrożonego gazu ziemnego. Jest ich tam około trzydziestu i z naszego punktu widzenia są nieźle rozłożone strategicznie. Są daleko od wież krakingowych i od centrali, zatem nie zmarnujemy Naszych ładunków na dublowanie celów. Ze zdjęcia widać, że S3 olbrzymie, być może o średnicy i wysokości kilkunastu metrów. Myślę, że jeśli wysadzimy pięć z nich, reszta też ^yleci w powietrze. W ten sposób uzyskamy trójkąt ognia 1 eksplozji: wieże, centrala i zbiorniki gazu, przez co z pewnością polecą wszystkie leżące pomiędzy nimi składy i urzą- 179 dzenia. - Popatrzył na audytorium i stwierdził, że wciąż słuchają go z napiętą uwagą. - Panowie, tam dalej, na północny zachód od rafinerii widzimy kolejną grupę zbiorników. Jack Smith jest zdania, że to zakłady chemiczne, niewykluczone, że jest w nich cała kupa fosforanu amonowego do produkcji nawozów. Wiem, że będziecie mieli pełne ręce roboty, skoro tylko dwunastu może wylądować na miejscu akcji. Ale gdybyście stwierdzili, że zostało wam trochę czasu i trochę ładunków, moglibyście narobić niezłego bigosu za pomocą tego szajsu, który niegdyś zrównał z ziemią Texas City. -Arnoldzie... - przerwał mu admirał Bergstrom - ...czy chcesz opracować tu na miejscu cały plan akcji, a my go mamy później tylko... hm... doszlifować? - Absolutnie nie, John. Już skończyłem. Chciałem tylko, żebyśmy śpiewali ten hymn z tego samego śpiewnika, jeśli chodzi o sam desant i wycofanie, i o zakres zadania, niezbędną ilość materiału wybuchowego i główne cele. Liczba ludzi będzie ograniczona pojemnością SDV, ale reszta należy do was: jak i kiedy przedrzecie się przez ten wysoki płot, jak sobie poradzicie z ewentualnymi alarmami i strażnikami. Wydam rozkaz, aby wszelkie nowe informacje z Fort Meade trafiały do Coronado nieprzerwanie przez następne kilka dni. Marynarka otrzyma rozkazy, by zapewnić absolutnie wszystko, czego sobie zażyczą komandorowie Bennett i Hunter podczas wykonywania zadań. Mam tu na myśli, oczywiście, silne wsparcie ogniowe. Wszystko, co się okaże niezbędne. - Okay, Arnie. A teraz powiedz, co z rzeką Bassein? Z misją numer dwa? - Na razie zbieram dane na ten temat, John. Ale przygotowałem dla was mapy i trochę okropnej jakości czarno-białych zdjęć tego miejsca. Mam w opracowaniu lepsze i kolorowe, doślę je wam później. Cała ta operacja leży w gestii US Navy, dlatego Alan Dickson osobiście obejmie ogólne dowództwo. Zwłaszcza podczas tego ściśle tajnego etapu-Będę z nim w ciągłym kontakcie, ale chciałbym, żebyście wy dwaj współpracowali ze sobą bezpośrednio. W zależności od tego, czego się dowiem, ustalimy taktykę działania. Nie chcC 180 po prostu zaczynać niczego, co w przyszły czwartek może się okazać nieaktualne. I - Jasne, sir. Zebranie zakończyło się o jedenastej czterdzieści pięć. Trójka SEALs odrzuciła zaproszenie na lunch i natychmiast wróciła na pokład czekającego śmigłowca, udając się do bazy Andrews i dalej wojskowym samolotem do San Diego. „Bez nawalanki", jak by to ujął Arnold Morgan. Odprowadzając ich korytarzami zachodniego skrzydła, powiedział im jeszcze tylko jedno: - Pamiętajcie, chłopaki, gdy rozwalicie tę rafinerię, to Chińczycy znikną z zachodniej części Oceanu Indyjskiego, bo nie będą już mieli żadnego pretekstu, żeby tam się szwendać. Nie pozwolimy, by pieprzeni rikszarze doprowadzali wolny świat do kryzysu. We wschodniej części też ich nie chcemy. Ta ich birmańska baza ma zniknąć z mapy, a ich marynarka ma wrócić na chińskie morza, gdzie jest jej miejsce. Kiedy port na Bassein będzie zniszczony, zamierzam powiedzieć tym kutasom dlaczego i niech sobie to wsadzą w miskę z ryżem. Stał na trawniku jeszcze długo po starcie supercobry, mrucząc pod nosem: - Ostatni raz Chiny miały wielką flotę na Bliskim Wschodzie pięćset lat temu. Mogą poczekać jeszcze pięćset. Czwartek, 10 maja, godzina 10.00. Sztab Floty Wschodniej, Ningbo, prowincja Zhejiang Admirał Zhang Yushu był zdziwiony. Stany Zjednoczone skoncentrowały w rejonie Zatoki Perskiej największe siły morskie od czasu wojny z Irakiem przed siedemnastu laty, a nie nawiązały absolutnie żadnego kontaktu z krajami, które postawiły to pole minowe. - Myślisz, że mogą nie wiedzieć, kto jest sprawcą? - zapytał admirała Zu Jicai. - Wiedzą - odpowiedział zagadnięty. - Widzieli tam nasze °kręty. Nie bez powodu uszkodzili nasz niszczyciel. W każdym razie tak myślę, dowodów nie mam. ~ No, jeśli tak jest, to mamy do czynienia z dziwnie cichą 181 wojną, nie sądzisz? Dwa z najpotężniejszych mocarstw plus odwieczny strażnik Zatoki Perskiej trzymają się za łby w jakimś chwycie sumo i nikt się ani słówkiem nie odzywa. - A w dodatku, niestety, nie ma sędziego - dodał Zu Jicai. - Tb dziwaczne. Amerykanie nie wystosowali najmniejszego protestu po zaminowaniu cieśniny. Przerzucili za to imponującą liczbę okrętów i stoją tam one jak ta idiotyczna wielka małpa, którą oni się tak zachwycają, King Kong, wymachująca potężnymi pięściami, ale bez żadnego celu, w który mogłaby uderzyć. Admirał Zu Jicai zaśmiał się, ubawiony porównaniem, a Zhang Yushu ciągnął: - Problem z Amerykanami tkwi w tym, że oni zawsze coś knują na boku. Nie możemy osłabić czujności. Nasze okręty nie mogą się do nich zbliżać. - Myślisz, że knują uderzenie odwetowe przeciwko nam? W końcu jesteśmy odpowiedzialni za kompletne zniszczenie czterech bardzo drogich zbiornikowców. - Trudno powiedzieć, Jicai. Nie sądzę, żeby zaatakowali nas wprost, na przykład jakieś miasto czy choćby bazę morską. Cóż więc zostaje? - No, mamy bardzo dużą rafinerię ropy w Iranie. - Och, tak, ale jej Amerykanie nie ruszą. Za bardzo cenią pieniądze, a w tej chwili ropa naftowa jest najcenniejszym towarem na świecie. Któregoś dnia mogą spróbować kupić jej akcje, ale nie zechcą jej zniszczyć! Taki czyn, bez oglądania się na ekologię regionu, nie wspominając wielu cywilnych ofiar, postawiłby ich w jednym szeregu z Saddamem Hu-sajnem. - Niemniej, Yushu, myślę, że powinniśmy wzmocnić straż w rafinerii. Może nawet pożyczyć kilka tresowanych psów obronnych, jakie mają w Bandar Abbas. - To z pewnością nie zaszkodzi, Jicai, zgadzam się z tobą. Nie należy lekceważyć wrodzonej zaciekłości tych ludzi z Pentagonu. - Nawet jeśli ich ukryte zamiary pozostają nieznane. - Podobnie jak nasze, Jicai. i ROZDZIAŁ 6 101200MAJ07. USS John F. Kennedy, 1040S/14600E „Duży John" zdawał się nie spieszyć do celu. Wielki lotniskowiec znajdował się znów na ciepłych wodach o dwieście mil od brzegów australijskiego stanu Queensland, powtórnie przeszedłszy przez Cieśninę Torresa. Wiatru wciąż nie było, zespół tak samo płynął pełną prędkością i upał panował nieziemski. Jedyną różnicą wobec sytuacji sprzed tygodnia było to, że teraz kierowali się na wschód. Lotniskowiec został zawrócony. Nikt nie podał żadnej przyczyny, nadszedł tylko lakoniczny sygnał ze sztabu III Floty w San Diego, nakazujący zwrot i położenie się na przeciwny kurs. Zapomnijcie o Diego Garcia, wracajcie na Pacyfik, omińcie Nową Gwineę od wschodu i sterujcie na północ, by zająć pozycję u wschodnich wybrzeży Tajwanu. Na pokładzie sądzono powszechnie, że Chińczycy muszą się jak zwykle kręcić za blisko niepodległej wyspy, w którą Amerykanie tak wiele zainwestowali i której zobowiązali się bronić niemal do upadłego. Prawda była jednak bardziej przyziemna. W sztabie uznano po prostu, że lotniskowiec klasy Nimitz, Ronald Reagan, który dopiero co zakończył poważny remont w stoczni w San Diego, wymaga znacznie dłuższego okresu wdrażania do służby niż tydzień. A skoro w rejonie Ormuz były już cztery inne lotniskowce, zdecydowano, że "¦zagan powinien otrzymać odpowiednio dużo czasu na do-Prowadzenie się do pierwszoliniowej gotowości bojowej, a JFK smiało może zawrócić i podjąć patrol przy Tajwanie. Problemem kryzysu w bramie na Zatokę Perską wystarczająco dobrze zajmą się okręty już się tam znajdujące. Już sama °°ecność Constellation i Trumana odstraszyła Irańczyków, 183 Chińczyków i każdego innego łazęgę, który miałby ochotę coś tam zmalować. I dlatego John pędził teraz ku Morzu Koralowemu, a jego załoga pociła się pod pokładami, zastanawiając się, co takiego, u diabła, zrobili Chińczycy, a nawet, co oni sami takiego zrobili, żeby zasłużyć na to zwariowane krążenie na południe od Indonezji, na morzach, które nikogo nie obchodzą. Czwartek, 10 maja, godzina 10.00. Baza US Navy w Coronado Nawet w niedostępnym, mrocznym wewnętrznym sanktuarium SPECWARCOM rzadko zachowywano tak daleko posuniętą tajemnicę. Głęboko pod ziemią, w jednym z pomieszczeń operacyjnych Coronado, za zamkniętymi i strzeżonymi przez uzbrojonych wartowników drzwiami, dwudziestu czterech wybranych komandosów SEALs przechodziło dwudniową odprawę w wykonaniu trzech najtwardszych facetów, jacy kiedykolwiek nosili wojskowe kamasze: admirała Johna Bergstroma i komandorów Bennetta i Huntera. Postawione przed nimi zadanie było, jak na SEALs przystało, zwięzłe: zniszczenie dwóch obcych obiektów, z których jeden jest niezbyt pilnie strzeżony. Jednak nadrzędny cel operacji był godny Heraklesa - wyprzeć Chińską Republikę Ludową z Zatoki Perskiej, cieśniny Ormuz, Morza Arabskiego, Oceanu Indyjskiego i Zatoki Bengalskiej, dokładnie w tej kolejności. Dwudziestu czterech żołnierzy najbardziej elitarnej jednostki sił specjalnych USA przeciwko zbiorowej woli miliarda i trzystu milionów chińskich obywateli, w tym trzystu tysięcy personelu ich marynarki wojennej? Szansę nie były zbyt wielkie... dla Chińczyków. W odprawie brało udział tak naprawdę dwadzieścia osiem osób, cztery były w rezerwie na wypadek, gdyby komuś z „pierwszego składu" coś się przydarzyło. Komandor Hunter sam należał do głównej grupy i jako dowódca grupy szturmowej miał poprowadzić swych ludzi w misji numer dwa-W tej chwili omawiał wstępną fazę lądowania, pierwsze czte- 184 ry do pięciu mil, które pododdział szturmowy numer jeden miał pokonać wpław, zanim dotrze do rozległego terenu rafinerii. Wskazując na wyświetloną na ekranie mapę przybrzeżnych płycizn, zaczął w charakterystyczny dla SEALs nieformalny sposób: - No cóż, chłopaki, wszyscy widzicie, jakie tam są głębokości. Jak będziemy mieli szczęście, SDV może uda się podejść na jakieś cztery mile, ale na dokładności tej mapy nie można polegać. W najlepszym układzie podwiozą was do linii dziesięciu metrów, co oznacza trzy mile wpław w ciepłej wodzie nie głębszej niż trzy metry. Potem wygląda na to, że ostatnią milę trzeba będzie przejść w bród. Dobra wiadomość jest taka, że nie ma tam wojska. Zbadaliśmy teren rafinerii szczegółowo i nie wykryliśmy żadnej obecności wojskowych. Najbliższa jednostka stacjonuje o pięćdziesiąt kilometrów dalej. Poza tym będziecie mieli potężną osłonę z morza. Nasze okręty przez ostatnie parę tygodni napędziły wszystkim porządnego stracha. - Rusty przerwał i czekał na pytania, ale nikt się nie odezwał. Zamknął więc mapę brzegu i wyświetlił powiększony plan rafinerii. - Od tej chwili zacznijcie robić notatki. Każdy z was otrzyma wyraźny wydruk planu obiektu, który teraz widzicie, w formacie dwadzieścia pięć na dwadzieścia centymetrów. Oczywiście będziecie podchodzić od zachodu, przez ten bagnisty obszar, potem w górę plaży i przez wydmy. Zobaczycie na zdjęciach satelitarnych, że około czterystu metrów przed linią ogrodzenia teren jest kryty. Tb ważne, bo trzeba będzie wejść dwa razy. Pierwszej nocy staniecie pod płotem około godziny dwudziestej czwartej. Macie przeciąć siatkę i zrobić dziurę dość szeroką, by zmieściło się w niej naraz dwóch ludzi. Czterech z was, wyposażonych w ładunki burzące, zajmie się od razu tą najbliższą grupą zbiorników składowych. - Wskazał na widoczną na zdjęciu serię białych, okrągłych obiektów przypominających puszki. - Są zrobione z lanego betonu i od zewnątrz Pokryte stalową blachą. Mają po dziewięć metrów wysokości 1 średnicę osiemnaście metrów. Każdy jest pełen świeżo rafinowanych produktów. Widzicie ten rurociąg? Możecie iść vzdłuż niego na zachód, a potem za ogrodzeniem znów go Oc«ialeźć na wysokości kei załadunkowej. To musi być benzy- 185 na, a ta, jak wiadomo, nieźle się pali. Nie będzie to czasochłonne zajęcie. Wszystko, o czym tu powiedziałem, nie powinno wam zająć więcej niż dwadzieścia minut od czasu przejścia przez ogrodzenie. Oczywiście, gdybyście zostali schwytani lub zaatakowani, cała misja zostanie odwołana. -Rusty przerwał znowu, napił się wody i ciągnął dalej: - Kolejna trójka będzie odpowiedzialna za wycięcie dziury w siatce, a potem założenie jej i przypięcie z powrotem na miejsce po zakończeniu pierwszego nocnego wypadu. Jej zadaniem będzie też obserwacja i unikanie pieszych patroli straży przemysłowej. Nie możemy dopuścić do wykrycia z oczywistych przyczyn: nasz główny atak nastąpi kolejnej nocy. Pytania? - Ile bomb zabieramy, sir? - Sześć do zbiorników składowych, po trzy na każdą z dwóch grup. Trzy na wieże, co będzie aż nadto, uważam bowiem, że już jedna wystarczy, aby w powietrze poszło z dwadzieścia kilometrów kwadratowych rurociągów. I jeszcze trzy na centralę kontrolną, dwie na poziomie gruntu, trzecia gdzieś wyżej, jak się da. Jeśli starczy czasu, przydadzą się jeszcze ze dwie na zakład petrochemiczny, ale zdaję sobie sprawę, że może nam go zabraknąć. W sumie czternaście sztuk, dla większości z was po jednej. Trzy bomby pójdą za płot pierwszej nocy, jedenaście następnej. Wiem, że to kupa dźwigania, do tego broń osobista, draegery, deski pływackie i zestawy saperskie, ale w sumie nie będzie tak źle, z wyjątkiem tego długiego brodzenia przez płycizny. - Czy zabieramy jakąś ciężką broń, na wypadek gdybyśmy wpadli w poważniejsze tarapaty? - Nie. Nic naprawdę dużego. Jeśli stanie się coś nieoczekiwanego, jesteście tylko o jeden sygnał radiowy od pomocy. Na Constellation będą w pogotowiu śmigłowce w minutę gotowe do startu, które zabiorą was stamtąd od razu. - A jak ci cholerni Irańczycy też poderwą śmigłowce po wykryciu naszego zespołu? - Jeśli cokolwiek ruszy w górę z którejkolwiek irańskiej bazy, zestrzelimy to zaraz po starcie. Uważam, że wasze bezpieczeństwo nie jest w tym wypadku najważniejszym zmartwieniem. Będziecie mieli najcięższą osłonę, jaką dysponuje- 186 my, Danny. Chodzi o skrytość działania. Po prostu nie dajcie się wykryć. - Okay, sir - odparł porucznik Dan Conway, kolejny z odznaczonych weteranów - ubiegorocznej operacji na Morzu południowochińskim. - Cicho, cicho, bo będzie licho. - Będzie licho, jak mają tam psy obronne, dobermany czy owczarki. Będziemy musieli je zastrzelić, bo nas rozerwą na strzępy. W najlepszym razie zaczną ujadać jak wściekłe. - Słusznie, Bobby. Jak dotąd, nie stwierdziliśmy, aby straż rafinerii miała psy. Nie zaobserwowaliśmy nawet rutynowych pieszych patroli. Zgadzam się jednak, że trzeba to wziąć pod uwagę, bo wystarczy, że jeden zły pies zacznie szczekać, a całą tajemnicę diabli wezmą. Nie byłoby to tragedią, bo naszym głównym zadaniem jest zniszczenie obiektu, ale wolelibyśmy tam wejść i wyjść nie zauważeni. - Jak zastrzelimy kilka psów, to się o nas dowiedzą, nie? - Jasne. Ale może uda się znaleźć sposób na uciszenie dobermanów bez ich zabijania, jeśli będziemy mieli nieszczęście natknąć się na nie pierwszej nocy. Następnym razem nie będzie to już miało takiego znaczenia, nie sądzę bowiem, aby ktokolwiek z personelu ocalał. Drobiazgowe opracowywanie planu ataku przeciągnęło się na cały ten dzień, a po przerwie na kolację trwało jeszcze długo w noc. Oddział zebrał się ponownie w piątek rano i zakończył pracę po południu. Teraz każdy z nich szczegółowo zaznajomił się ze swymi zadaniami i wiedział, jak je wykonać, do ostatniego punktu. Nikt ani razu nie stwierdził, że misja będzie łatwa. Sobota, 12 maja, godzina 9.30. 370 km na zachód od San Diego, wysokość 9000 m. Ogromny galaxy US Navy, wiozący pododdziały szturmowe SEALs, leciał z prędkością siedmiuset czterdziestu kilometrów na godzinę nad Pacyfikiem, w kierunku Hawajów. Po krótkim postoju w Pearl Harbor, by uzupełnić paliwo 1 wyładować kilka ton okrętowych części zapasowych, wystartował w dalszą drogę, tym razem non stop do amerykańskiej 187 bazy na wyspie Diego Garcia na Oceanie Indyjskim. Foki stłoczyły się razem w tylnej części samolotu. Ich sprzęt osobisty wraz z resztą wyposażenia, które zataszczą na brzeg, do rafinerii, spoczywał spakowany w skrzyniach. Każdy z nich własnoręcznie złożył swój robiony na miarę neoprenowy kombinezon i zaprojektowane do uzyskiwania dużej prędkości płetwy. Na każdej z nich widniał osobisty numer identyfikacyjny, jaki nadawano komandosom po zakończeniu kursu BUDS. Wszyscy mieli po dwie zwykłe cywilne maski o jaskrawych barwach, ale starannie zamaskowane czarną wodoodporną taśmą. Jednym z najważniejszych elementów podwodnego wyposażenia jest deska pływacka, która dla płynących do akcji Fok ma pierwszorzędne znaczenie. Posługują się nią płetwonurkowie prowadzący zespół, a wyposażona jest w zegar i kompas, absolutnie niewidoczne dla kogokolwiek poza nimi. Żaden z komandosów nigdy nie wchodzi do wody ze zwykłym zegarkiem na ręku w obawie, że odbity od niego promień światła może zwrócić uwagę wartownika na brzegu. Dowódca zespołu płynie przodem, odliczając czas między każdym pchnięciem płetwy: naprzód-raz-dwa-trzy-cztery--pięć, naprzód-raz-dwa-trzy-cztery-pięć. Odstępy pięciose-kundowe, z których każdy odpowiada trzem metrom przebytej drogi. Trzydzieści sześć metrów na minutę, kilometr w dwadzieścia osiem minut, trzy mile morskie w dwie i pół godziny. Nie ulegało wątpliwości, że najważniejsze będzie jak najbliższe podejście SDV do brzegu. Ponaddwugodzinne pływanie, nawet w spokojnym i równym tempie i w wykonaniu mężczyzn o żelaznej kondycji z Coronado, poważnie wyczerpuje siły. Wszyscy będą potem potrzebowali wysokoenergetycznego posiłku, wody i półgodzinnego wypoczynku, zanim wyruszą do dalszej akcji. W całej grupie było dwunastu żołnierzy z doświadczeniem bojowym, a kilku miało za sobą takie lądowanie z kilkumilowej odległości. Wszyscy znali uczucie wyczerpania w wodzie, ale wiedzieli też, że umieją sięgnąć do najgłębszych rezerw i dać sobie z nim radę. W tym wypadku krytyczna będzie ostatnia mila, gdzie jest za płytko na płynięcie, a szybkie brodzenie będzie bardzo męczące, z masą ekwipunku do niesienia, włącznie z płetwami. 188 Dwunastoosobowy pododdział szturmowy wyznaczony do ataku na rafinerię liczebnie był odpowiednikiem półtorej drużyny SEAY.S. Ten nietypowy skład wymuszony był pojemnością SDV. Do boju miał ich poprowadzić komandor porucznik Ray Schaeffer, niemal legendarny komandos rodem z portu Marblehead w Massachusetts. Ray brał udział w dwóch najniebezpieczniejszych akcjach, jakie SEALs przeprowadziło w czasie pokoju: ataku na okręt podwodny głęboko wewnątrz terytorium północnej Rosji i owym słynnym odbiciu więźniów z chińskiego więzienia, za które on również został wysoko odznaczony. Zgodnie z tradycją formacji nie musiał przyjąć jeszcze jednego rozkazu udania się w misji bojowej, ale takiego rozkazu nikt nie musiał mu wydawać. Ray Schaeffer nie tylko zgłosił się na ochotnika, ale wręcz nalegał na to, a jego dawny dowódca Rick Hunter był szczerze zadowolony, mając go „na pokładzie". Atak na rafinerię miał dla Raya być pierwszym i ostatnim w roli głównodowodzącego całością akcji na pierwszej linii. Po jej zakończeniu miał wrócić do Little Creek na stanowisko starszego instruktora BUDS. Nikt nie miał wątpliwości, że komandor porucznik Schaeffer posiada wszelkie kwalifikacje do tego dowództwa. Niezależnie od swego doświadczenia w akcjach i otwartych, i zakonspirowanych, był wyśmienitym nawigatorem, marynarzem i żeglarzem. Jego ojciec był kapitanem frachtowców, a on sam niegdyś z powodzeniem reprezentował pluton w wadze średniej w boksie. Nie był tak masywnej postury jak Rick Hunter, ani tak brutalnie silny. Mało kto mógł się pod tym Względem równać z Hunterem; Ray jednak działał z zimną krwią, władał nożem jak ekspert, doskonale posługiwał się Wszelką bronią palną, a pod ogniem zamieniał się w bezlitosnego zabójcę. Jego ludzie poszliby za nim do piekła. Jego zastępcą miał być porucznik Dan Conway, który Wyróżnił się w akcji na chińskie więzienie, ekspert minerski r°dem z New London, atlantyckiej bazy okrętów podwodnych. Wstępne szkolenie, zwane „piekielnym tygodniem", Morderczy sprawdzian, który łamie co drugiego kandydata Pokę, ukończył z pierwszą lokatą. Zanim wstąpił do s, o mało co nie został zawodowym sportowcem, ale 189 i marynarka wzięła górę nad ligą bejsbolową i ten trzydziestoletni obecnie były gwiazdor uniwersyteckiej drużyny nigdy już się nie obejrzał wstecz. Wszyscy wiedzieli, że jego prze. znaczeniem jest wysokie stanowisko w SEALs, a awans na komandora podporucznika po zakończeniu irańskiej misji wydawał się przesądzony. Do pierwszego pododdziału miał zostać włączony jeszcze jeden oficer, dwudziestoośmioletni porucznik John Nathan, po raz pierwszy idący do akcji bojowej. John, syn właściciela dobrze prosperującego biura podróży z Richmond, wybrał zawód specjalisty od materiałów wybuchowych i najróżniejszych typów detonatorów. To jego pieczy powierzone będzie jedenaście min przyczepnych, spoczywających teraz w ła-downi wielkiego samolotu. Sześć z nich, zaopatrzonych w specjalne ładunki kierunkowe, zostanie przyczepionych do ogromnych zbiorników składowych z benzyną i produktami petrochemicznymi. Następne trzy trafią na podstawy wież krakingowych. Wszystkie miny miały uprząż plecakową do transportu przez płetwonurków i duże magnesy, dzięki którym mocno przywierają do powierzchni celu. John Nathan brał udział w naradzie admirała Berg-stroma z komandorami Bennettem i Hunterem, na której omawiano taktykę operacji. Z początku admirał przemyśli-wał o zaatakowaniu centrali kontrolnej minami Mk 138; sugerował ich wrzucenie przez okna w ostatniej chwili przed ucieczką w stronę ogrodzenia, zostawiając Chińczykom radzenie sobie z wynikłym chaosem, dopóki po paru godzinach nie eksplodują główne ładunki, rozwalając całą okolicę w drobiazgi. Wcześniejsze zniszczenie centrali uczyniłoby niemal niemożliwym zamknięcie zaworów odcinających, regulujących przepływ ropy przez labirynt rurociągów rafinerii. Rus-ty Przyjął jednak ten plan ze sceptycyzmem. Według niego eksplozja w centrali spowodowałaby natychmiastowe wezwanie przez Chińczyków pomocy z irańskiej bazy w Bandar Abbas w celu przeszukania całego terenu zakładu. Takie przeszukanie, powiedział Rusty, z całą pewnością odkryłoby miny przyczepione do zbiorników i wież. - Wystarczy, że rzuci im się w oko jedna z nich, a przewrócą do góry nogami każdy metr kwadratowy i znajdą 190 «rsz.ystkie pozostałe - powiedział, dodając uwagę, że w jego opinii taki plan nie jest zbyt mądry. Nie, centrala* musi wylecieć w powietrze razem z pozo-gtał^ymi obiektami. Trzeba zastosować zapalniki czasowe z parogodzinnym opóźnieniem, dając Fokom czas na wyco-faoi-e się na głęboką wodę. John Nathan polecił C-4, plastyczny materiał wybuchowy, dający się dowolnie kształtować i deponowany za pomocą zapalnika lontowego M-60, odpalające go klasyczny lont prochowy płonący z prędkością poniżej jedr»ego centymetra na sekundę. John preferował ten typ zapalnika, ponieważ była to zasadniczo sprężynowa iglica podobna do tych z broni palnej, nie wymagająca zapałek, któr-e przecież jasno płoną, a przy tym cicha w działaniu. Do tego* dysponowali nowym detonatorem czasowym z opóźnieniem do kilku godzin, który według jego doświadczenia jest niemal niezawodny. Szczegóły następnej misji w delcie Bassein nie były jeszcze ustalone, ale cały niezbędny sprzęt minerski zała-dowsano już na pokład galaxy. W jego ładowni, jak to określił Natlian, który nie rozstawał się ze szczegółowym spisem ładuinku, było dość plastyku, żeby wysadzić pół świata. — Jak coś łupnie w tę zabawkę, to chyba zakołyszą się naw^et pieprzone pierścienie Saturna - mruknął swym wir-ginijlskim akcentem. J-ohn Nathan rozpoczął karierę w US Navy jako oficer nawigacyjny na fregacie i wciąż lubił się wymądrzać na temat astronomii, Układu Słonecznego i wszechświata. Ten kręp»y blondyn nosił przewisko „Chmura", co wszystkim wydawało się przezabawne z uwagi na oczywisty związek z Jego obecnym zawodem, z dalszym rozwinięciem w kie-runksu „Grzyba". Obok niego siedział inny Południowiec, bosiraan Ryan Combs z Karoliny Północnej, wysoki i ogorzały atlefca, dobry myśliwy i wędkarz, doskonały pływak. Miał tylko dwadzieścia sześć lat, ale nikomu w Coronado nie ustępował jako kaemista. Potrafił samodzielnie obsługiwać ciężkęi M-60-E4, wystrzeliwujący pięćset pocisków na minutę, 1 on tteż miał ponieść go na teren rafinerii. Komandor Bennett osobiiście poprosił o jego wyznaczenie do misji irańskiej, która łsa być dla Ryana pierwszą bojową. 191 Rusty sam wybrał też dużego, muskularnego Roba Ca-fiera z Pensylwanii, mistrza bokserskiego wagi ciężkiej, który niemal dorównywał siłą i wzrostem samemu Rickowi Hunterowi. Rob miał łagodny charakter, czarne, krótko ostrzyżone włosy i ani grama tłuszczu na stukilogramowym ciele. W wieku trzydziestu dwóch lat dosłużył się stopnia starszego bosmana, ale miał większe ambicje i uczył się, by jak najszybciej uzyskać nominację oficerską. On też specjalizował się w materiałach wybuchowych, ale jego najsilniejszym punktem była walka wręcz. Akcje bojowe zaliczył w górach Kosowa. Ta piątka stanowiła trzon dwunastoosobowego pododdziału szturmowego, który już za niespełna pięć dni wśliźnie się w ciepłe, płytkie wody Iranu. 111600MAJ07. USS Shark w zespole lotniskowca Harry S. Truman, na południe od pola minowego w Or- muz Komandor porucznik Dan Headley nie mógł się zdecydować, czy czepia się drobiazgów, czy nie. Był z dowódcą w centrali manewrowej, kiedy tego piątkowego popołudnia nadeszły nowe rozkazy. Dan odczytał je komandorowi Reido-wi, który skwitował je w sposób, który przy dobrych chęciach można by nazwać roztargnieniem. Sygnał ze sztabu wyznaczał Sharkowi nowe poważne zadanie: desant oddziału SEALs, przedsięwzięcie, którego precyzja nieodmiennie wprowadza na okręcie atmosferę napięcia. Ale komandor Reid powiedział tylko: „Doprawdy, muszę zdjąć buty"... po czym zabrał się do rozwiązywania sznurowadeł. I tak oto Dan Headley po raz pierwszy w życiu znalazł się w obecności bosego dowódcy okrętu. Niby nic takiego, ale było to dlań nowe doświadczenie, a Dan nie bardzo lubił nowości. Był wyznawcą starych i wypróbowanych procedur marynarki wojennej USA. Lubił i oczekiwał, by jego koledzy oficerowie postępowali w dający się przewidzieć, ostrożny, lecz zdecydowany sposób, choć czasem z domieszką zuchwałości; tak, jak dowództwo okrętu powinno się zachowywać w często 192 wrogo nastawionym świecie. Dotyczyło to zwłaszcza jego dowódców. Muszę zdjąć buty? Jezu Chryste! - pomyślał ze zgrozą. Problem polegał na tym, że Dan nie mógł przestać myśleć 0 tym incydencie, choć wiedział, że nie ma on wielkiego znaczenia. Dowódca błyskawicznie wrócił do normy, a nawet zasugerował, żeby później porozmawiali w cztery oczy na temat desantu. Wyszedł jednak z centrali, właściwie nie dając znaku, że zdaje sobie sprawę z powagi wyznaczonej na następny wtorek „czarnej" operacji. Dla Dana było to dziwnie niepokojące. Teraz, kiedy okręt sunął niespiesznie na głębokości peryskopowej o dwadzieścia mil na lewo od lotniskowca, ruszył na dół do ciasnej kabiny dowódcy i zastukał do drzwi. -Wejdźcie, ZDO! - zawołał Reid. - Steward przyniósł kawę, naleję wam filiżankę. - Dziękuję, sir - rzekł Headley, siadając na drugim krześle za malutkim stołem. Po raz pierwszy zauważył wiszący na ścianie mały obrazek w ramach, portret właściwie: sama głowa i ramiona jakiegoś najwyraźniej osiemnastowiecznego szlachcica. Kiedy dowódca nalewał kawę, Dan pochylił się i przyjrzał się obrazowi bliżej. Dżentelmen miał na głowie trójrożny kapelusz, a pierś przepasywała mu wstęga jakiegoś orderu- Pod portretem widniał podpis UAmiral, le Comte de Villeneuve. Wydało mu się to niezwykłe, zagadnął więc pogodnie: - Ładny obraz, sir. Ale skąd francuski admirał? - Ach, zauważył pan? Należał do mojej babki. Była Francuzką, wie pan, matka mojej matki. Mieszkała w małym miasteczku Grasse, wśród wzgórz nieopodal Cannes. Byłem tam parę razy jako dzieciak. Ładny kawałek świata. - Tak, sir. Byłem raz w Nicei, niedaleko stamtąd. Tłoczno, ale przyjemnie i wesoło. Mój ojciec chciał tam kupić konia Wyścigowego. Takie drobne prowincjonalne targi na wiosnę. - Nie wiedziałem, że to kraina koniarzy. - Właściwie to nie, sir. Ale spotykają się tam, zanim f Paryżu zrobi się cieplej. Pojechaliśmy specjalnie, żeby °dkupić klacz, którą sprzedaliśmy jako roczniałca. Wygrała t cztery wyścigi, w tym jeden w Longchamps. 193 - Daleka wyprawa, jak na zakup konia. - Zgadza się, sir. Ale ona była z rodziny, która w Kentucky słynęła z szybkości. Mój papa był starszym koniuszym w wielkiej stadninie i jej właściciel chciał ją kupić jako klacz zarodową. - I co, kupiliście ją? - Tak. Pewnie przepłaciliśmy, a jeszcze koszt przewozu i tak dalej. Ale kiedy pan Bart Hunter... to szef mojego papy... ma ochotę na konia, to zazwyczaj płaci, ile żądają. - I była tego warta? - Nie bardzo. Nigdy nie urodziła prawdziwego wyścigowca. Ale jedna z jej córek była bardzo dobra, dała parę niezłych sprinterów w Nowym Jorku. A jeden z późniejszych źrebaków, po pierwszorzędnym ogierze imieniem Top Cat, przyniósł trzy miliony dolarów na aukcji w Keeneland. Za cholerę nie potrafił biegać, ale ta transakcja musiała chyba potroić szmal starego Barta. - To bardzo interesujące, Dan. Jak to talent dobrej rodziny zawsze powraca, czasami pominie któreś pokolenie, ale ciągle płynie we krwi, gotów znów dojść do głosu. - Zawsze tak było w końskim biznesie, sir. - A i z ludźmi nie jest inaczej, jeśli mogę to ocenić - odparł komandor Reid. - Nie jestem pewien, czy to jest do końca poprawne politycznie, sir. Z ludźmi to trochę śliski temat... czyż nie rodzimy się wszyscy równi? - Uwierz w to, ZDO, a uwierzysz we wszystko. - A pan sam ma jakichś wystrzałowych przodków, sir? - Och, nigdy tak naprawdę nie zagłębialiśmy się w naszą historię, ale istotnie mamy powiązania z wysoko postawionymi oficerami francuskiej marynarki. Bardzo ścisłe powiązania. - Chyba nie z admirałem de Villeneuve? - Non. - Reid przerwał, niemal teatralnie podnosząc głowę. - Mamy koligacje z człowiekiem, który praktycznie wygrał amerykańską rewolucję, hrabią Francois-Josephem de Grasse, zwycięzcą bitwy pod Chesapeake. - Komandor skłonił głowę, jakby z szacunku dla pamięci francuskiego admirała, który piątego września 1781 roku powstrzymał flot? brytyjską u wejścia na Zatokę Chesapeake. 194 i - No, to rzeczywiście coś, sir. Czy pańska babka nazywała się de Grasse? - O, nie. Rodzina Francois-Josepha po prostu przyjęła ten tytuł od nazwy miasteczka. - Niezły pomysł, sir. Kiedy dostarczymy te Foki na miejsce i zabierzemy je z powrotem, może zrobię to samo. Jak by to brzmiało? Komandor porucznik Dan of Lexington? Na twarzy komandora Reida nie zagościł nawet cień uśmiechu. Le comte de Grasse najwyraźniej nie był człowiekiem, z którego dowódca życzyłby sobie żartować. Ponadto owo piątkowe popołudnie widać nie było odpowiednim czasem na planowanie operacji bojowych; obaj dokończyli kawę w milczeniu, po czym komandor oznajmił, że bardziej formalne spotkanie w tej sprawie odbędzie się o jedenastej następnego ranka. ZDO opuścił kabinę przełożonego z dwoma mało ważnymi, ale natarczywymi pytaniami kołaczącymi mu się po głowie. Po pierwsze, o co chodziło w całym zawracaniu głowy z tym Tio/i, a po drugie, co u diabła dowódca amerykańskiego atomowego okrętu podwodnego ma za interes z portretem tego śmiechu wartego admirała Villeneuve? Przecież on ledwo uniknął całkowitego unicestwienia francuskiej floty pod Abu Kir, a potem dowodził nową flotą podczas absolutnie katastrofalnej bitwy pod Trafalgarem, gdzie został wzięty do niewoli i odesłany do Anglii, a w sześć miesięcy później popełnił samobójstwo. Dan Headley wrócił do centrali, powtarzając sobie, że jest lojalnym ZDO, zdecydowanym wspierać swego bezpośredniego przełożonego we wszelkich okolicznościach. Jednakże gdzieś głęboko w myślach nie mógł się oprzeć wrażeniu, że ten dziwak Reid może mieć niezupełnie równo pod głównym pokładem. Poniedziałek, 14 maja, godzina 4.00. Baza US Navy »a Diego Garcia Galaxy z rykiem silników wylądował na wyspie wcześnie d ranem, trzydzieści cztery godziny po opuszczeniu bazy tniczej North Island w San Diego. Większość z nich prze- 195 spała drugą część lotu z Pearl Harbor, ale i tak wszyscy byli zmęczeni i pragnęli snu, a przytłaczający upał panujący na leżącej zaledwie czterysta mil na południe od równika wyspie też był dla nich zaskoczeniem. W odróżnieniu od większości pasażerów transpacyficznych lotów sami musieli się zająć rozładunkiem swego bagażu. Skrzynie, które miały polecieć z nimi w następny lot na pokład Harry'ego S. Trumana, musiały być odstawione do ponownego załadunku, a reszta materiałów wybuchowych, przeznaczona do użycia w misji numer dwa, przewieziona wózkami widłowymi do głównego magazynu. Zajęli się tym porucznik Nathan i komandor Hunter, Rusty Bennett zaś sprawdzał według listy wyposażenie ładowane na pokład znacznie tym razem mniejszego transportowca. Po zakończeniu pracy zostali zaprowadzeni do specjalnie dla nich przygotowanych kwater, małych pojedynczych pokoików. Foki pokręciły się jeszcze przez pół godziny (pochłaniając ogromne ilości kanapek z szynką, serem lub kurczakiem i wypijając kilka galonów słodkiej, bezkofeinowej kawy), ale o szóstej wszyscy spali już jak zabici. Pobudka zerwała ich z łóżek o trzynastej; zjedli jeszcze sycący obiad złożony ze steku po nowojorsku z jajkiem i szpinakiem, po czym zajęli miejsca w czekającym już na pasie samolocie, by wyruszyć na Morze Arabskie. Lot trwał prawie siedem godzin i kiedy pilot przy lekkim południowo-zachodnim wietrze posadził maszynę na pokładzie startowym lotniskowca, dochodziła już dwudziesta druga. Na Trumanie panował ożywiony ruch, tomcaty nadlatywały grupami co dwie minuty. Admirał wyznaczył oddzielną brygadę do szybkiego wyładowania Fok i przerzucenia ich sprzętu do hangaru na czas pozostały do ostatniego już przelotu, tym razem śmigłowcem na pokład USS Shark, który w tym celu będzie czekał wynurzony o pół mili na lewym trawersie. Miało to nastąpić o szesnastej nazajutrz, we wtorek piętnastego maja. Ich szeregi były teraz przerzedzone; połowa grupy została na DG, czekając na swoją misję. Komandor Bennett z Rayem Schaefferem nadzorowali otwieranie skrzyń i rozpakowywanie zestawów osobistego wyposażenia, które będzie potrzeb- 196 ne każdemu z nich podczas krótkiego, trzydziestomilowego rejsu podwodniakiem do punktu spotkania. Porucznik Na-than zajął się oddzielnymi skrzynkami zawierającymi broń, aparaty oddechowe i deski, a potem starannie oznakował wszystkie pojemniki z materiałem wybuchowym. Czterdzieści minut później trzej oficerowie dołączyli do swych kolegów w rogu ogromnej okrętowej mesy na tak zwane nocne porcje. Tego wieczoru dostali hiszpańskie omlety z frytkami i sałatą, które zjedli razem, oficerowie i szeregowcy. W SEALs zawsze ignoruje się te różnice statusu, zwłaszcza tuż przed naprawdę niebezpieczną misją, taką jak najprawdopodobniej ta. Udali się na spoczynek nieco po północy, ale większość spała niespokojnie. Pierwsze cztery godziny jakoś minęły, gdyż wszyscy byli wyczerpani długą podróżą. Około czwartej nad ranem już nie spali; każdy w samotności zastanawiał się, co mu przyniosą następne dwadzieścia cztery godziny. Młodzi komandosi po raz pierwszy idący do boju już nie zmrużyli oka, nawet stary wyga Ray Schaeffer był niespokojny. Wstał z koi i zaczął chodzić po kabinie, prężąc raz po raz mięśnie, jakby chciał czerpać pociechę z własnej wielkiej siły. Nadchodzące zadanie leżało mu jednak na sercu sporym ciężarem i nie mógł przestać myśleć o długiej drodze przez przybrzeżne płycizny, w którą musi poprowadzić swych ludzi w mroku następnej nocy. Komandor Bennett dzielił większą kabinę z porucznikiem Nathanem. Młodszy oficer nie mógł spać. Trzy razy wstawał i podchodził do drzwi, zanim w końcu naciągnął sweter, budząc przy tym Rusty'ego, i wyszedł poszukać kawy. Na szczęście duży lotniskowiec nigdy nie zasypia i w mesie mimo wczesnej pory było pełno ludzi, głównie pilotów. Jakiś instynkt czy też poczta pantoflowa podpowiedziały im, że ten barczysty młody nieznajomy siedzący nad plastykowym kubkiem z kawą jest jednym z SEALs idących tego popołudnia do akcji. Żadnemu z nich nie był obcy strach i odwaga, ale Fokę przed misją otacza jakaś szczególna aura i nikt do niego nie podchodził. To znaczy, dopóki w mesie nie zjawił się Wesoły młody pilot z Florydy, jeszcze w skórzanej lotniczej kurtce. Nalał sobie szklankę zimnego mleka i ruszył prosto do stołu Nathana, wyciągnął dłoń i powiedział: 197 - Cześć, jak ci leci? Jestem Steve Ghutzman. Główny saper Fok podniósł oczy na przybysza i skinął mu głową. - Cześć. Chmura Nathan. Czuł się nieswojo, siedząc tu w środku nocy z tym dziarskim nieznajomym, ale w głębi ducha rad był z towarzystwa. Steve mówił szybko, opowiadając szczegółowo o gorącym, porywistym południowo-wschodnim wietrze, z którym mu się przyszło borykać. - Mówię ci, stary, nie można tam ani na chwilę sobie odpuścić. Powietrze jest jak cholerny młyn. Żaden problem rąbnąć jednym z tych tomcatów prosto w dupę temu pieprzonemu lotnisku. Musisz cały czas trzymać łapę na pulsie, nie ma co. Steve nie mógł rozpoznać rangi i specjalności rozmówcy, ale gadał jak najęty, poganiany adrenaliną, jak się często zdarza u pilotów morskich po pełnym napięcia lądowaniu na pokładzie. Był jednak przyjemnym facetem, urodzonym lotnikiem i to dosłownie: przyszedł na świat o półtora kilometra od pasa startowego w bazie lotnictwa US Navy w Pensacoli, gdzie stacjonował jego ojciec, też pilot. Dopił mleko, poszedł po następną szklankę i przyniósł przy okazji drugi kubek kawy dla swego towarzysza. Zdążył już ochłonąć i zwolnił tempo. - Jak ty masz na imię? Nie bardzo zrozumiałem. - Och, to tylko pseudonim. Chłopaki nazywają mnie „Chmura", bo interesuję się astronomią. Byłem kiedyś nawigatorem i jakoś mi to zostało. - Hej, to klawo! Chmura. Podoba mi się. Dopiero przyleciałeś? Nie widywałem cię tu wcześniej. - Taak, jestem tu całkiem nowy. Przyleciałem krótko po północy. I o piętnastej już mnie nie będzie. Steve Ghutzman zawahał się, a potem otworzył usta w udawanym zdziwieniu. - O kurde! Jesteś jednym z nich, nie? - Na to wygląda. - Nathan uśmiechnął się. - Ano, jestem jednym z nich. Pilot nawet nie próbował pytać o szczegóły tajnej mis)1 SEALs, ale podobnie jak większość liczącej sześć tysięcy 198 ludzi załogi lotniskowca wiedział, że przez niecały dzień mają na pokładzie oddział Fok, który wkrótce „wejdzie" do Iranu. Nie orientował się, jakie mają zadanie ani kiedy wrócą, wiadomo było tylko, że idą do akcji, miej ich Boże w opiece. W całej US Navy traktowano SEALs jak zupełnie odmiennych ludzi. „Jezu Chryste, siedzę tutaj z jednym z nich, w tej chwili!" Steve Ghutzman był pod wielkim wrażeniem i nie bardzo wiedział, co dalej mówić. Nie przywykł do takiego stanu rzeczy, więc mruknął tylko: - Masz dzisiaj kłopot z zaśnięciem, co? - Trochę. - Porucznik skinął głową. - To moja pierwsza akcja. Chyba za dużo o tym myślę. I - Dawno jesteś w plutonie? - Taak... Już piąty rok. Zaliczyłem masę ćwiczeń, ale zawsze myśli się o tym dniu, kiedy idziesz do akcji. Dla mnie to właśnie dzisiaj i za cholerę nie mogę zasnąć. - Mówią wam dużo na odprawie? - Wszystko, co można wiedzieć. Nigdy nie byłem na Bliskim Wschodzie, ale wiem, dokąd idę. Znam każde wzgórze i każdą skałę. Wiem, jaka jest temperatura wody i gdzie trzeba uważać. Ale to nie wystarcza, żeby przestać myśleć. Nie da się tego usunąć ze łba. - Myślisz, że do tego trzeba odwagi, czy wystarczy trening? - No, chyba głównie trening. Ale w moim wypadku potrzebna będzie i odwaga. Nie wiem, jak u innych. - Kurde, Chmura, masz cykora? - Jak cholera. Ty byś nie miał? - Jak cholera. Ale wy, chłopaki, jesteście najlepsi. Jak to o was mówią? Na jedną Fokę pięciu enpli to równe szansę? - Siedmiu. Steve się roześmiał. - Hej, jesteście niezniszczalni! - Niezupełnie. Rany nam krwawią i bolą jak u wszystkich . Trochę tylko trudniej nas dostać. Steve dopił mleko i wstał. - No, muszę iść. O ósmej znowu idę w górę. - Wyciągnął kę i dodał: - Hej, dobrze się z tobą gadało, stary. Powożenia dziś w nocy, gdziekolwiek się, do diabła, wybieracie. 199 - Dzięki, Steve. Do diabła postaramy się nie trafić, to pewne. Wtorek, 15 maja, godzina 15.00. USS Harry S. Truman, pokład startowy Krótki lot na Sharka piętnastoosobowy zespół SEALs miał odbyć jednym z ostatnich wysłużonych śmigłowców marynarki typu HH-46D Sea Knight. Materiały wybuchowe i reszta sprzętu została już przetransportowana w siatce ładunkowej cztery godziny wcześniej, a teraz Rusty Bennett stał u drzwi maszyny, czekając, aż wszyscy jego ludzie wsiądą. Wszyscy byli ubrani tylko w cienkie spodnie i oliwkowe koszulki, a na rękach mieli grube rękawice spawalnicze do szybkiego zjazdu po linie na pokład okrętu podwodnego. Było za gorąco na kombinezony, a na okręcie mieli wydzieloną przestrzeń, żeby się przebrać i przygotować do pływania przez ostatnią godzinę drogi oczyszczonym z min przejściem na północ i do punktu spotkania. Na pokładzie startowym jak zwykle było pełno ludzi, kiedy zaczęły się obracać dwa wirniki dużego białego sea knighta z oznakami marines. Foki już poczerniły twarze wodoodporną mazią i były nie do rozpoznania. W tłumie stał też Steve Ghutzman, krzycząc: „Dawaj, Chmura, dziecinko!" Jego głos rozbrzmiał wyraźnie w ogólnej ciszy, jaką załoga żegnała odlatujących. Porucznik Nathan usłyszał go poprzez łomot silników śmigłowca i uniósł prawą dłoń w odpowiedzi, uśmiechając się do siebie nad tą dwudziestominutową przyjaźnią z pilotem tomcata. Kto wie, czy wkrótce nie będzie potrzebował jego myśliwca? Marynarka wysyłała już samoloty na ratunek w misjach znacznie mniej niebezpiecznych od obecnej. Polecieli nisko nad wodą; lot trwał mniej niż kwadrans i po chwili śmigłowiec zawisł nad pokładem podwodniaka, a z jego drzwi rozwinęła się gruba lina, dotykając punktu pomiędzy kioskiem a długim hangarem, w którym czekał na nich SDV. Jeden po drugim ściskali linę i opadali szybko przez dziewięciometrową przestrzeń, po czym mocnym za' 200 ciśnięciem rąk hamowali, by łagodnie lądować na kadłubie Sharka. Pierwszy zjechał komandor porucznik Schaeffer, za nim Dan Conway, porucznik Nathan, bosman Combs i masywny Rob Cafiero. Siódemka nowicjuszy znalazła się na dole równie sprawnie, a na końcu wylądował komandor Bennett. Powitał ich oficer pokładowy, porucznik Matt Singer, który szybko skierował ich przez drzwi u podstawy kiosku i dalej na dół, po drabince. Zamknięto luki i komandor Reid nakazał zanurzenie na peryskopową i zwrot na północ. \ - Kurs trzy sześć zero, prędkość piętnaście węzłów przez piętnaście mil, potem przygotować się do zwrotu na zero siedem zero. Poczuli, jak okręt łagodnie skręca ku północy, kładąc się na kurs, który przeprowadzi go przez sam środek szerokiego już na trzy mile przetrałowanego przejścia przez pole minowe i dalej w górę cieśniny, dopóki nie zwróci się w stronę irańskiego brzegu. Komandor Headley zaprowadził przybyłych do dość pustego przedziału, gdzie będą mogli przygotować się do akcji. Zaczął rozmowę z Rustym Bennettem i nadmienił, że ma w formacji dobrego przyjaciela. - Faceta nazwiskiem Hunter, Rick Hunter. Teraz już chyba pełny komandor. - Hej, to musisz być z Kentucky, nie? - odrzekł Bennett. -Rick jest też moim naprawdę dobrym kumplem. Dopiero co zostawiłem go na DG. - Poważnie? Nie miałem pojęcia, że jest w tych stronach. - Och, tylko Rick i około siedmiu ósmych całej amerykańskiej marynarki wojennej. - Rusty zachichotał. — Mówię ci, ktoś tam w Pentagonie jest okropnie nerwowy na punkcie tego, co się dzieje w Zatoce. f - Na to wygląda. Wiemy tylko tyle, co wszyscy. Irańczycy jakimś cudem zaminowali cieśninę i odcięli większość światowych dostaw ropy. - Niemałe jest to pole, jak się zdaje. Faktycznie można się zmartwić. - Ja myślę, że można - odrzekł Dan. - Zwłaszcza wy. Jesteśmy akurat gdzieś w jego środku. - Cholera! Wiedziałem, że nie powinienem tu przyjeżdżać. Twój dowódca w miarę dobry? 201 - Nie znam go właściwie na tyle, żeby się wypowiadać. Ale chyba w nic ostatnio nie przygrzmocił. - Oby teraz nie zaczął, niech go Bóg broni! Obaj się roześmieli, a ZDO zapytał Bennetta, czego jego ludziom potrzeba, zanim znajdą się na miejscu. - Obiad zjedli, więc może zorganizujesz im trochę kanapek, jakąś pizzę czy coś w tym rodzaju, gdyby ktoś jeszcze był głodny. Chyba nie ma wielu chętnych. Ale na pewno przyda się sporo zimnej wody. Czeka nas dwugodzinna podróż w SDV, a potem długie pływanie. Nie chcę, żeby się odwodnili. - Okay, zajmę się tym. A skoro już o tym mowa... pan sam tam się chyba nie wybiera, sir? - ZDO nie zapomniał o wyższym stopniu swego rozmówcy. - Nie tym razem. Ale pomogę waszym ludziom ruszyć SDV, jeśli uważasz, że się na coś przydam. Robiłem to kilka razy i wiem, że bywają z tym kłopoty. - Załoga na pewno się ucieszy, sir. Te cholerstwa zawsze są trudne w manewrowaniu, a nasz jest jednym z największych. - No to umowa stoi, a na razie pójdę pogadać z chłopakami i dopilnować przygotowań. Spotkamy się później. - W porządku, sir. Za kilka minut zaczynam wachtę. Jak mnie pan będzie potrzebował, jestem w centrali manewrowej. Dwunastka Fok przeglądała swój sprzęt. Każdy miał już kombinezon, płetwy i aparat Draegera, specjalnej konstrukcji butlę ze sprężonym powietrzem, która nie pozostawiała na powierzchni zdradzieckich bąbelków. Wszyscy będą uzbrojeni w noże i doskonałe pistolety maszynowe Heckler&Koch MP-5, najlepsze do walki na krótki dystans, do dwudziestu pięciu metrów, idealne do ataku na obiekt cywilny. Tylko bosman Ryan Combs zabierze większą broń, cekaem MP--60E-4. Czternaście taśm po sto nabojów rozdzieli pomiędzy siebie cały pododdział, z czego dwie przypadną na samego Ryana, dając łączne obciążenie osiemnastu kilogramów. Cekaem miał zostać użyty tylko w sytuacji najwyższego zagrożenia, gdyby musieli się przebijać na zewnątrz podczas wycofywania się. Bosman zabierze też na plecy jedną z rtdOi co nie sprawi mu większego problemu. Problem mógł siC 202 pojawić z chwilą dotarcia do płycizny: draeger jest w wodzie niemal nieważki, ale w powietrzu ma swoje czternaście kilogramów i wówtzas na barkach bosmana Combsa spocznie niemal pół cetnara obciążenia, które będzie musiał do-taszczyć do plaży. Po paruset metrach może się okazać, że to za wiele. Rusty Bennett polecił więc siłaczowi Robowi Cafierowi być w pogotowiu i w razie czego pomóc Combsowi. Wszyscy komandosi mieli ciężki ładunek do przeniesienia; każdy zabierał minę, a trzech z nich nawet po dwie. Lont i detonatory weźmie porucznik John Nathan, poza tym do zabrania był inny sprzęt, jak płachty maskujące, łopaty, nożyce do drutu, nocne lornetki, najlżejszy dostępny radiotelefon na wypadek konieczności wezwania pomocy, zapas wody i wysokobiałkowych racji żywnościowych oraz wyposażenie medyczne. Droga powrotna będzie o wiele łatwiejsza... Podczas ostatniej odprawy, jeszcze na pokładzie lotniskowca, zastanawiali się, czy nie poprosić o pomoc drugiego członka załogi — nie sternika - w przenoszeniu ładunku na suchy ląd. Uznali jednak, że SDV jest bezcenny, jedyny w swoim rodzaju i dowódca Sharka prawdopodobnie nie będzie chciał ryzykować powierzenia go pieczy tylko jednego operatora. Rusty wiedział, że w razie czego może nalegać, a żaden dowódca nie chce sprzeciwiać się wyraźnemu życzeniu lidera oddziału SEALs tuż przed niebezpieczną misją, najpewniej pod rozkazami z samego Białego Domu. Teraz zespół szykował się do ostatniej rozmowy przed zaokrętowaniem na miniaturową łódź podwodną. Rozłożyli mapę i plan zakładu i wkładając neoprenowe kombinezony (temperatura w przedziale specjalnie w tym celu została obniżona do kilkunastu stopni), słuchali Rusty'ego, który omawiał szczegóły desantu. - Sternik SDV podpłynie najbliżej płycizny, jak się da, dopóki nie dotknie stępką dna. Wtedy ruszacie pojedynczo przez śluzę, człowiek z deską pierwszy, potem jego partner. Każda dwójka natychmiast odpływa na wschód, kurs zero dziewięćdziesiąt, i ciągnie, dopóki nie zrobi się za płytko na pływanie, kześć dwójek spotyka się na płyciźnie. Powinny przybywać ^ odstępach pięciominutowych. Potem już wiecie, co robić. Przygotowania zajęły jeszcze czterdzieści minut, aż wresz- 203 cie o siedemnastej pięćdziesiąt zaczęli zajmować miejsca w łodzi. Sprawnie wślizgiwali się do wnętrza przez luk i siadali na wyznaczonych fotelach, kładąc swój sprzęt na niewielkiej półce nad głowami i starając się przyjąć w miarę wygodną pozycję na czekającą ich dwugodzinną podróż. Załadunek potrwał pół godziny. Okręt prowadził komandor porucznik Headley. Wachtę mieli też oficer sonarowy Josh Gandy i nawigator Shawn Pearson. - Jesteśmy już u celu, sir - odezwał się ten ostatni. - GPS pokazuje dwadzieścia sześć trzydzieści sześć nord i pięćdziesiąt sześć czterdzieści dziewięć east. - Dziękuję, poruczniku. Głębokość? - Właśnie chciałem powiedzieć, sir. Wciąż mamy sporo wody. Jest tu dwadzieścia siedem metrów pod stępką, a do powierzchni mamy dwadzieścia. Jak chce pan zaoszczędzić energii w SDV, to jestem pewien, że możemy iść dalej jeszcze ze trzy mile. Ta mapa jest nieco pesymistyczna w kwestii głębokości. - Zgadza się, sonar? - Tak jest. Mam wskazania sześćdziesięciometrowej głębokości akwenu, a mapa Shawna mówi tylko o pięćdziesięciu. Na pewno możemy płynąć dalej. - Okay. Prędkość osiem, kurs zero czterdzieści pięć, odczytywać wskazania echosondy co półtora metra. - Aye, sir. Właśnie zaoszczędziliśmy SDV po pół godziny drogi w każdą stronę, sir. - Dobra robota, nawigatorze. W tym momencie do centrali wszedł komandor Reid z miną wyraźnie niezadowoloną. - Czy właśnie sprzeciwił się pan moim rozkazom, ZDO? - Zmieniłem koordynaty punktu spotkania o trzy mile na północny wschód, sir, z powodu wyraźnej niezgodności mapy z rzeczywistością. Jesteśmy nadal na głębokiej wodzie i możemy zaoszczędzić akumulatory SDV. - Akumulatory SDV pana nie obchodzą, komandorze-Pana powinny obchodzić rozkazy wydane nam przez dowódcę zespołu i podpisane przez mnie jako dowódcę okrętu. Nie pozwalam na dowolną interpretację takich rozkazów. 204 - Tak jest, sir. - Dan Headley wyglądał na zaskoczonego, ale odpowiedział spokojnie. - ZDO, prosz§ zawrócić okręt i wrócić na wskazaną przez dowództwo zespołu pozycję spotkania. - Sir, z całym szacunkiem, ale czy nie moglibyśmy wysadzić chłopaków choćby tutaj? Zawsze to trochę bliżej celu. - Sądzę, że dobrze mnie pan słyszał, komandorze. Proszę natychmiast wykonać zwrot i wrócić na właściwą pozycję. Nie mam najmniejszej ochoty podchodzić swoim okrętem ani trochę bliżej irańskiego brzegu, niż jest to absolutnie konieczne. - To powiedziawszy, obrócił się na pięcie i wyszedł z centrali, pozostawiając trzech oficerów w osłupieniu. Pierwszy odezwał się Shawn Pearson. - No, panowie, to było raczej interesujące. - Lepiej nic już nie mów - rzucił Headley surowym tonem. Komandor porucznik Gandy tylko pokręcił głową. Okręt pochylił się lekko na burtę w ciasnym zwrocie o sto osiemdziesiąt stopni, oddalając się od miejsca lądowania pododdziału szturmowego Rusty'ego Bennetta. W dwadzieścia minut byli z powrotem na pozycji 25°36'N, 056°49'E, zwróceni we właściwym kierunku, i płetwonurkowie z załogi zmagali się już z kadłubem SDV, wypychając go z hangaru na otwartą przestrzeń. Rusty okazał się bardzo pomocny w tym zajęciu i zadanie zostało wykonane w niemal rekordowym czasie. Miniaturowa łódź ruszyła naprzód, prowadzona przez porucznika Briana Sagera i jego nawigatora tylko na podstawie wskazań przyrządów pokładowych. Stłoczone z tyłu Póki siedziały w milczeniu. Łódź płynęła tuż pod powierzch-!iią z prędkością sześciu węzłów. Sager, mając do dyspozycji głębszą wodę, niż się spodziewano, minął wyznaczony Wcześniej punkt desantu, 26°45'N, 056°49'E i przebył jeszcze półtorej mili, zanim łagodnie otarł się o piaszczyste dno, ^niej niż trzy mile od plaży. Sonar nie wykazywał obecności 2adnej jednostki w promieniu dziesięciu mil. Była punktualnie dziewiętnasta i zapadał zmrok, kiedy komandor porucznik Ray Schaeffer w pełnym podwodnym 'yosztunku, z podłączonym do maski draegerem wśliznął się <*° śluzy, gotowej do zalania. Trzy minuty później opadł przez °twarty dolny luk w ciepłe wody cieśniny Ormuz. Spojrzał 205 I i ilu na kompas, odetchnął kilka razy w równym tempie, z radością konstatując, że jego mina, aparat oddechowy i broń zdają się nic nie ważyć. Usiłował odepchnąć od siebie myśl o gwałtownej zmianie tego stanu rzeczy z chwilą dotarcia na płyciznę. W chwilę później jeden z nowicjuszy, zwany po prostu Charliem, wynurzył się z luku i dotknął prawą ręką ramienia Raya. Na ten sygnał oficer ruszył naprzód, łagodnym łukiem skręcając w prawo, dopóki kompas nie wskazał kierunku wschodniego, po czym obaj miarowymi pchnięciami płetw popłynęli ku rafinerii ropy, zbudowanej i eksploatowanej przez Chińską Republikę Ludową. Dodatkowy dystans pokonany przez porucznika Sagera oznaczał, że pływacy trafią na grunt po niecałych dwóch milach. Ray i Charlie płynęli równym tempem parę metrów pod powierzchnią, za każdym kopnięciem pokonując trzymetrową odległość. Po pół godzinie komandor ocenił, że mają za sobą tysiąc dwieście metrów i jak dotąd nie odczuwa zmęczenia. Za nimi kolejno podążały pozostałe pary, najpierw porucznik Conway z kolejnym nowicjuszem. Potem inni, a na końcu płynął bosman Combs. Jego partner holował cekaem w specjalnym wodoszczelnym pojemniku o neutralnej pływalności. Cała wyprawa byłaby tysiąckroć łatwiejsza, gdyby mogli podpłynąć do brzegu dwoma dużymi, ośmioosobowymi pontonami. Jednak szefostwo SPECWARCOM odrzuciło tę możliwość od razu. Jeden czujny irański kuter, patrolujący wody o parę mil od brzegu, miałby wszelkie prawo ostrzelać SEALs bez ostrzeżenia. Jak to ujął admirał Bergstrom, „wolę mieć tuzin wykończonych fizycznie Fok taplających się w przyboju, niż tuzin martwych Fok pływających brzuchem do góry w pieprzonej cieśninie Ormuz". Ray Schaeffer brał udział w tej odprawie i teraz uśmiechnął się w duchu na myśl, jak diabelna różnica zachodzi pomiędzy planowaniem w klimatyzowanym pokoju w Coronado, a taplaniem się w przyboju o tysiące mil od domu. Płynął wciąż odmierzany^1 tempem, wymach i liczenie, wymach i liczenie, z wzrokiem utkwionym w tarczy kompasu, pilnując kursu zero dziewic0' dziesiąt. Minęło już półtorej godziny, co według obliczeń Raya równało się dwóm milom. Wschodził księżyc, a woda fosfory' 206 zowała lekko. Zdawało mu się, że widzi w dole dno morza, ale nie miał pewności, nie chciało mu się zaś marnować czasu i energii na sprawdzanie. Poza tym stawiał już swemu twardemu jak granit ciału dość poważne pytania, na które odpowiedzią był natarczywy ból w obu udach. Łydki i kostki były na szczęście jeszcze w porządku, ponieważ to one najczęściej zaczynały dokuczać przy pokonywaniu tak długich odcinków wpław i bywało, że bolały jak cholera. Dzieciak płynący z nim w parze miał zaledwie dwadzieścia jeden lat i Ray ani myślał zdradzać oznak zmęczenia; nie zwracał uwagi na zalewający mu mięśnie i stawy kwas mlekowy, zmieniający każdy następny metr w drogę przez mękę. Siedemnaście minut później poczuł, że deska szoruje po piasku. Instynktownie stanął na nogi i ze zdziwieniem stwierdził, że woda sięga mu ledwie do piersi. Charlie wychynął na powierzchnię tuż obok niego. Obaj zamknęli zawory butli i wyjęli ustniki z ust, składając węże na miejsce. - Dobrze się pan czuje, sir? - spytał młody komandos. f - Nie ma problemu, chłopcze. Odpoczniemy przez pięć minut, potem pójdziemy naprzód przez następne pięć i zaczekamy na Dana. - Okay, sir. Widzi pan coś przed nami? - Zdawało mi się, że widzę zarys brzegu, o jakiś kilometr. Ale teraz księżyc wlazł za chmurę i nic nie widać. Zdjęli już płetwy, a po chwili ruszyli wolno naprzód, szybko trafiając na jeszcze płytszą wodę; było już poniżej metra głębokości. Draegery zaczynały im mocno ciążyć, podobnie jak miny. Reszta wyposażenia nie sprawiała kłopotu. O jakieś sto metrów za nimi z wody wynurzyli się Dan Conway i jego towarzysz i od razu ruszyli ku brzegowi. Kiedy zrównali się z Rayem i Charliem, do płycizny dopłynęła dwójka Chmury, a w dwie minuty później następna. Zaraz Potem dołączył Rob Cafiero i jego podopieczny, ale na bosmana Combsa, który oczywiście niósł cekaem, musieli zaczekać całe dziesięć minut. Ray Schaeffer wyznaczył kierunek na wschód i pododdział ruszył w drogę przez odcinek, którego wszyscy najbardziej się obawiali, rozległą płyciznę, po kolana w wodzie i z dwudziestokilkukilogramowym obciążeniem. Po stu 207 metrach zaczęło im się wydawać, że brodzą w kleju. Nikt nie wyrzekł ani słowa skargi, ale marsz wyciskał wszystkie siły z mięśni nóg, nie było zaś innego sposobu, jak tylko przeć naprzód, unosząc stopy tylko tyle, by zmniejszyć opór wody. Dobrze chociaż, że była przyjemnie ciepła, przybój był minimalny, a przed sobą widzieli już brzeg. Spodziewali się po-naddwukilometrowego marszu, ale ostatecznie mieli do pokonania niespełna kilometr. Ray wydał komendę i cała dwunastka rozstąpiła się w szeroką tyralierę, idąc dalej w trzy-dziestometrowych odstępach z gotową do strzału bronią. Po dotarciu do plaży, zakładając, że okaże się bezludna, mieli znów skupić się przy swym dowódcy, który sprawdzi pozycję na GPS: powinni się znaleźć na 26°47'N, 057°01'E. Ostatnie sto metrów było najgorsze. Przedzierali się przez gąszcz morszczynów, czepiających się kolan i utrudniających marsz. W końcu jednak dotarli do zupełnie pustej plaży z grubego piasku, z nielicznymi wystającymi zeń głazami. W okolicy nie było ani jednego światła i oczywiście ani żywej duszy. Cyfry na ekranie odbiornika GPS były takie, jak powinny, co wszystko wyjaśniało. Wykonane w ciągu ostatnich dni i szczegółowo przeanalizowane w Krajowym Biurze Rozpoznania w Waszyngtonie i w Fort Meade setki obserwacji satelitarnych tego skrawka irańskiego wybrzeża nie wykryły absolutnie żadnej aktywności. O półtora kilometra dalej w głąb lądu, w lekko pagórkowatym terenie rozciągała się ogromna chińska rafineria ropy naftowej. Była dwudziesta pierwsza trzydzieści. Komandor Schaeffer nakazał opuszczenie plaży. Teren poza nią był nierówny, ale księżyc znów wyszedł zza chmur, umożliwiając marsz bez użycia okularów noktowizyjnych. Zmierzali ku południowo-zachod-niemu krańcowi zakładu, a gdzieś po drodze założą obóz wypadowy, gdzie zostawią większość sprzętu. Tej nocy tylko czterech z nich miało wejść na teren obiektu. Dodatkowa dwójka zajmie się wycięciem przejścia w ogrodzeniu, a bosman Combs ze swym kaemem będzie ich osłaniał. Nikt nie wiedział, czego oczekiwać, jeśli chodzi o wartowników czy choćby o oświetlenie terenu. Wiadomo było tylko, że Ray Schaeffer, Dan Conway i Chmura Nathan z Charliem wchodzą, żeby podłożyć miny przyczepne pod 208 zwrócone ku wnętrzu rafinerii ściany zbiorników składowych benzyny. Organizacją obozu wypadowego miał się zająć, po wybraniu miejsca, starszy bosman Rob Cafiero. Do jego zadań należało rozpakowanie płacht maskujących, ustawienie radiotelefonu, rozlokowanie czujek i przygotowanie głównej części materiałów wybuchowych na następną noc. Potrwało jeszcze godzinę, zanim natrafili na grupkę skał tworzącą półksiężyc, zamknięty od północy i od strony morza, w najwyższym punkcie mierzący półtora metra wysokości. Nożycami do drutu usunęli krzewy, używając gałęzi wraz z płachtami do maskowania. Szansa na to, że ktoś przypadkowo natrafi na ich kryjówkę, była jedna na tysiąc, z morza zaś nie można jej było w ogóle zobaczyć. Wszyscy zdjęli teraz kombinezony, pozostając w lekkich mundurach polowych. Naciągnęli pustynne buty, a grupa udająca się na dzisiejszy wypad dołożyła maskującej farby na twarze i zawiązała na głowach brązowo-zielone chusty w stylu spopularyzowanym przez Williego Nelsona. Zjedli po parę odżywczych batonów i napili się wody. Krótko po dwudziestej trzeciej Ray Schaeffer poprowadził swą drużynę, siedmiu komandosów z trzema minami przyczepnymi i całym sprzętem detonacyjnym potrzebnym do wysadzenia grupy zbiorników na południowo-zachodnim skraju rafinerii. Wybuchy miały nastąpić dopiero nazajutrz, ale do tego czasu trzeba było wykonać sporo pracy, włącznie z rozpoznaniem systemu obronnego, jaki mogli zastosować Chińczycy. - Nie oczekuj nas przed czwartą, Rob. Chcemy dokładnie rozpoznać teren, a to potrwa - szepnął niemal bezgłośnie Schaeffer. Lekka bryza znad morza delikatnie poruszała skąpo rosnącą brązową trawą. Wyciągnęli pistolety i ruszyli przed siebie, miękko stąpając po nierównym gruncie. Przed nimi na niebie widniała łuna i wszyscy wiedzieli, co to jest. Zaskoczeniem była tylko ilość świateł, jaką zobaczyli wkrótce Potem, zarówno wewnątrz, jak i dookoła zakładu. Po dziesięciu minutach widzieli już cały zachodni płot, którego długość, jak wiedzieli, wynosiła trzy tysiące dwieście metrów. Co dwieście metrów stały wysokie stalowe słupy z lampami 209 jarzeniowymi, które jednak skierowane były do wewnątrz, prawie nie rzucając światła na ciemne pustkowia na przedpolach ogrodzenia. Była to i dobra, i zła wiadomość. Dzięki temu łatwiej mogli podejść niezauważeni, ale jedna z lamp oblewała jasną poświatą będące ich celem zbiorniki. Komandosi położyli się płasko na ziemi, wpatrując się w widniejący o dwadzieścia metrów przed nimi płot. - Niech mnie! - rzekł Chmura. - Zupełnie jak na scenie nowojorskiego baletu. - To świetnie - mruknął Dan Conway. - Pewnie otrzymamy burzę oklasków. - Przestańcie błaznować - rzucił komandor Schaeffer. -Ta druga lampa od końca musi zgasnąć. Moglibyśmy ją ustrzelić, ale wolę odciąć kabel. - To zaalarmuje strażników, jeśli odkryją przecięcie -zwrócił uwagę Dan. - Tak, niewykluczone — odparł Ray. — Popatrz jednak na całą linię ogrodzenia. Lampy stoją co dwieście metrów, ale naliczyłem tylko piętnaście zamiast siedemnastu, czyli że dwie już się nie palą. Żarówki przepalają się bez przerwy i jedna więcej nie spowoduje alarmu. Mamy do czynienia z cywilami. Pewnie poślą po paru elektryków, może na drugi dzień, żeby je wymienili. Nie sądzę, żeby zauważyli przecięcie. - W porządku, sir - odezwał się Charlie. - Zrobię to elegancko. Rozetnę kabel wzdłuż na jakieś paręnaście centymetrów, wywlekę przewody na wierzch, przetnę któryś, a potem schowam z powrotem w zewnętrznej izolacji. Mogą tego w ogóle nie zauważyć. - Dobra — zgodził się Schaeffer. — Mam w kieszeni rolkę taśmy izolacyjnej, dzięki Rusty'emu. Jeszcze w Coronado powiedział mi, że niemal na pewno będziemy musieli załatwić parę lamp, a trochę czarnej taśmy pomaga w zatarciu śladów. - Pięknie - skomentował Chmura. - Żal tylko tych oklasków. Podsunęli się do płotu; trzymali się nisko, pełznąc na czworakach wypróbowaną metodą SEALs. Dan Conway z Charliem podeszli do słupa oświetleniowego, a dwóch szeregowców zajęło się przecinaniem siatki. W tej odległej części 210 zakładu, w środku nocy nie było śladu wartowników, w ogóle żadnego znaku życia. Jedynym odgłosem był szczęk nożyc, ogniwo po ogniwie torujących drogę do środka. Siedemnaście minut po północy jaskrawa latarnia nagle zgasła. Drużyna zamarła w bezruchu, oczekując na ewentualne pojawienie się chińskiego patrolu, co jednak nie nastąpiło, i w końcu pięć po wpół do pierwszej „nożycowi"odchylili na bok odciętą siatkę, a Ray Schaeffer z Chmurą i Conway z Charliem przecisnęli się na teren zakładu Chińskiej Państwowej Korporacji Naftowej. Chmura niósł zapalniki, lont, detonator czasowy i jedną z łopat, pozostali mieli na plecach po minie. Ruszyli biegiem w stronę zbiorników stojących w dziesięciu rzędach, skrytych teraz w głębokim mroku. Wiedzieli ze studiowanych parę dni zdjęć satelitarnych, że odległość do pokonania nie jest duża, niemniej było to pięćdziesiąt metrów przez otwarty teren i byli zadowoleni, że Ryan Combs czuwa wewnątrz ogrodzenia z palcem na spuście karabinu maszynowego. Znalazłszy się między zbiornikami, zaczęli szybko pracować. Wybrali środkowy w piątym rzędzie i dwa skrajne w szóstym, tworzące razem trójkąt w samym środku instalacji. Chmura pozdejmował miny z uprzęży i przyczepił je kolejno u podstawy zbiorników. Podłączył zapalniki i przymocował do nich lonty, rozwijając je w kierunku innego zbiornika w szóstym rzędzie, przy którym umieścił detonator czasowy. Łopatą zakopał lonty w miękkim piasku, to samo zrobił z detonatorem, owinąwszy go w arkusz plastykowej folii. Nie nastawił jeszcze zegara; ta czynność zajmie najwyżej minutę w drodze powrotnej następnego dnia, jeśli szczęście nadal będzie im dopisywać. Teraz trzeba było wiać. Rzucili się w stronę ogrodzenia, nie widziani przez nikogo, i wydostali się na zewnątrz. Jeszcze dziesięć minut zajęło im staranne przypięcie siatki na miejsce za pomocą zabranych w tym celu spinek, po czym wycofali się pod osłonę mroku o dwadzieścia metrów od płotu. Ułożyli się na piasku, by obserwować, czy w rafinerii panuje jakikolwiek ruch. To była Najdłuższa, najnudniejsza część dzisiejszego zadania. Jedyne znaki życia widać było w odległej o półtora kilometra centrali kontrolnej. Od czasu do czasu widzieli przez lornetki, jak ktoś otwiera i zamyka drzwi, a raz, nieco bliżej, jakiś sa- 211 mochód terenowy odjechał w stronę jednej z głównych wież krakingowych, było jednak za daleko, by stwierdzić, czy ktoś tam wysiada lub wsiada. O wpół do czwartej Ray Schaeffer uznał, że rafineria jest praktycznie pozbawiona jakiejkolwiek ochrony i ogłosił zakończenie zwiadu. O tej porze następnej nocy będą już w drodze powrotnej na okręt, jeśli Bóg pozwoli. Do obozu wrócili o czwartej, zreferowali pozostałym wyniki swej misji i wypili sporo wody. Drużyna zwiadowcza położyła się teraz spać, a Rob Cafiero zorganizował wartę. Wszyscy obudzili się o ósmej i spędzili dzień, leżąc pod maskowaniem, sporadycznie sięgając po racje żywnościowe i bez końca studiując plan rafinerii. Nadchodzącej nocy mieli trzy cele: wieże, centralę kontrolną i środkową grupę zbiorników składowych. Jeśli starczy czasu, Dan Conway i Chmura Nathan spróbują też podłożyć bomby w części petrochemicznej, ale nie było na to wielkich szans. Ten cel odległy był o mniej więcej osiemset metrów wzdłuż jasno oświetlonej drogi. Ray podzielił pododdział na trzy czteroosobowe drużyny. Jedną dowodził sam, drugą porucznik Conway, a trzecią Rob Cafiero. Porucznik Nathan miał dołączyć do Raya w krytycznym ataku na wieże krakingowe, Dan Conway z Charliem zająć się centralnym zespołem zbiorników, a Cafiero i Combs podłożyć miny pod budynek centrali. Do każdej pary przydzieleni zostali po dwaj nowicjusze jako osłona i radiooperatorzy, gdyby zaszła konieczność nawiązania łączności. Wszystkie detonatory czasowe miały zostać ustawione na godzinę trzecią rano. Do akcji mieli wyruszyć o dwudziestej trzeciej. Ray podkreślił, że hasłem przewodnim całej operacji jest skrytość działania, przynajmniej przez pierwszą godzinę-Potem można już przedzierać się na zewnątrz i dalej na plażę z użyciem wszelkich niezbędnych środków. Ryan Combs zabierał w tym celu swój cekaem i dwie taśmy amunicji. Zakopali cały zbędny ekwipunek, zostawiając kombinezony, płetwy, draegery i deski pod maskowaniem. Nie mogli sobie pozwolić na pozostawienie przy nim wartownika i o wpół do jedenastej wieczorem wszyscy wyruszyli w stronę rafinerii. Szli trzema rzędami. Noc była ciepła, bezwietrzna i bezksiężycowa, a od strony morza napływały wysokie chmury- 212 Kiedy pokonali pustynny teren dzielący ich od ogrodzenia, Ray zauważył od razu, że uszkodzona poprzedniej nocy latarnia nadal nie Świeci. Biegnącą wzdłuż płotu po wewnętrznej stronie asfaltową drogą szybko jechał jeep. Pojazd nie zatrzymał się ani nawet nie zwolnił, ale w środku siedziały cztery osoby z bronią. Czterdzieści osiem godzin wcześniej dowództwo chińskiej marynarki przysłało instrukcje, których bezpośrednim wynikiem był ten patrol. Straż w rafinerii pełnili żołnierze Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, którzy wprawdzie rezydowali tam od dwóch miesięcy, ale nie uważali za stosowne organizować jakichkolwiek regularnych patroli. Ten rejon był w końcu zupełnym pustkowiem. SEALs przywarli płasko do ziemi, kiedy jeep mijał ich pozycję, ale w chwilę potem podbiegli do płotu i otworzyli wycięte wcześniej przejście. Po przedostaniu się do środka przypięli siatkę trzema spinkami na miejsce, żeby dziura nie zwróciła niczyjej uwagi. Przystanęli na moment, by zsynchronizować zegarki i detonatory czasowe, które po założeniu ładunków zostaną ustawione na odpowiednią godzinę, po czym rozdzielili się na trzy grupy. Ponownie mieli się spotkać po półtorej godzinie, o wpół do pierwszej, w ciemnej, pustej okolicy przy wieżach. Pierwszy na swą pozycję dotarł oddziałek porucznika Conwaya. Poszli dalej w cieniu gorących rur z surową ropą, biegnących na wysokich wspornikach przez sam środek rafinerii. Grube, niemal metrowej średnicy rurociągi zapewniały im świetną osłonę aż do celu. Po dotarciu na miejsce odczekali kwadrans, dopóki nie uzyskali pewności, że nikogo w pobliżu nie ma, po czym sprintem pokonali otwartą, jasno oświetloną przestrzeń dzielącą ich od zbiorników. Przypadli do ziemi w cieniu najbliższego z nich, znów czekając dziesięć minut z głowami płasko przy ziemi, ale z nożami w dłoniach. Tymczasem komandor porucznik Schaeffer ze swym zastępcą Nathanem dotarli do rejonu wież krakingowych. Przekroczyli dwa tory kolejowe, na prawo od centralnej linii rurociągów, i teraz przykucnęli w cieniu pod wielkim zbiornikiem. Przed nimi majaczyły masywne kontury wież, z któ- trzy największe stały blisko siebie na środku i to one 213 były celem ataku. Kłopot sprawiała tylko czwórka chińskich techników, którzy najwyraźniej przyjechali stojącym w pobliżu jeepem i zajęci byli sprawdzaniem jakiegoś wielkiego zaworu wysoko na jednej z nich. - Niech to diabli - jęknął Ray. - Jak oni się stąd nie wyniosą w pół godziny, to idziemy podłożyć dwie miny w zakładzie petrochemicznym, a potem tu wrócimy. Nie możemy ryzykować, że nas zobaczą, przynajmniej dopóki wszystko nie będzie na miejscu. Czekali więc, ale technicy nie zbierali się do odejścia. W końcu Ray wywołał obie pozostałe drużyny przenośnym radiotelefonem i oznajmił im swą decyzję udania się do celu zastępczego. Polecił Danowi Conwayowi jak najszybciej przybyć w rejon wież i podłożyć własne dwie zapasowe miny. Jego czwórka wykonała swoje podstawowe zadanie przy zbiornikach równie sprawnie jak poprzedniej nocy Chmura Nathan. Była za kwadrans dwunasta; nastawili detonator czasowy na opóźnienie trzy godziny i kwadrans, i puścili się biegiem przez odkryty teren w cień rurociągu, kierując się następnie w stronę wież. Ray i Nathan biegli wzdłuż wschodniego odcinka ogrodzenia, również trzymając się we względnie zacienionej strefie tuż pod linią lamp, zdążając ku zbiornikom z fosforanem amonowym. Na miejscu stwierdzili, że nie tylko nie ma tam nikogo, ale w dodatku mają do dyspozycji rozległe obszary mrocznego cienia na zachód od linii zbiorników, tam więc zabrali się do pracy. Podłożyli miny i wykopali płytkie, kilkunastocentymetrowe rowki, by ukryć lonty. Skończyli piętnaście minut po północy. Ray nastawił zegar detonatora na dwie godziny i czterdzieści pięć, po czym owinął urządzenie folią i płytko zakopał. Kiedy Ray z Chmurą opuszczali teren zakładu petrochemicznego, Rob Cafiero i Ryan Combs pracowali przy centrali kontrolnej. Założyli potężny ładunek C-4 na ścianę pod głównym oknem na parterze. Widzieli, jak czterech techników wychodzi z budynku, a czterech innych wchodzi. Zorientowali się jednak, że centrala jest podpiwniczona i że tam właśnie należy podłożyć solidną porcję plastyku, ponieważ z pewnością spowoduje to zawalenie się całej konstrukcji 214 j unicestwienie wszystkich systemów sterujących instalacją, co zapewni swobodny dopływ ropy i podsycanie pożaru, jak sześćdziesiąt łat wcześniej w Texas City. W centrali najwyraźniej przebywało niewielu pracowników. Combs polecił dwóm swoim ludziom obsadzić cekaem i osłaniać ich, a sam z Robem ruszyli biegiem ku drzwiom, przez które nikt nie przeszedł w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu minut. Rob niósł materiał wybuchowy i detonator, Ryan zaś trzymał gotowy do strzału pistolet MP-5 z tłumikiem. Wkrótce stanęli w holu wejściowym, aby się rozejrzeć. Tuż przed sobą znaleźli prowadzące w dół schody i zaczęli zbiegać po kilka stopni naraz. Dotarłszy do piwnicy, skręcili pod schody i zajęli się zakładaniem ładunku. Była dwudziesta trzecia pięćdziesiąt. Zostawili zapalnik ustawiony na trzy godziny i dziesięć minut i w chwilę później wysunęli się spod osłony, kierując się do wyjścia. Akurat w tym momencie z jednego z pomieszczeń wyszło na korytarz dwóch Chińczyków i cała czwórka stanęła oko w oko. Dwaj technicy, zaszokowani nagłym pojawieniem się uzbrojonych i wysmarowanych na czarno monstrów, zawrócili, by wycofać się do swego pokoju. Jeden z nich zdążył krzyknąć coś po chińsku, zanim Ryan Combs z zimną krwią ściął obu serią z hecklera. Natychmiast odciągnęli ciała pod schody, póki na podłodze nie zebrało się zbyt dużo krwi. Upewniwszy się, że zwłoki nie zostaną łatwo zauważone, wyprysnęli schodami na górę i przez drzwi na zewnątrz, gdzie w cieniu czekali na nich dwaj podkomendni. - Wszystko w porządku, sir? - Poza parą Chinoli. - Jezu! Widzieli was? - Niezbyt długo. W tej chwili zamigotała lampka odbioru na radiotelefonie. Schaeffer informował wszystkich o nowym punkcie zbornym przy wieży numer jeden i wyznaczył spotkanie na godzinę pierwszą. Sprawdził też postępy obu drużyn i wkrótce wiedział, że wszystkie zadania zostały wykonane, z wyjątkiem wież krakingowych. O wpół do pierwszej Rob z Ryanem zakończyli zakładanie trzeciej i ostatniej porcji C-4 pod wiązką wchodzących do 215 budynku przewodów elektrycznych, detonator ustawiając na dwuipółgodzinne opóźnienie, po czym usatysfakcjonowani świadomością, że od trzeciej ta centrala kontrolna nie będzie już niczego kontrolować, ruszyli z pozostałymi z powrotem pod osłonę centralnego rurociągu, kierując się ku odległym 0 pięćset metrów wieżom. Znalazłszy się na miejscu, trafili na scenę milczącej konsternacji. Dwaj Chińczycy zniknęli, ale dwaj pozostali wciąż tkwili na największej wieży i nie zanosiło się na to, że wkrótce skończą pracę. - Nie da się podłożyć min w tym miejscu tak, żeby ci faceci nas nie zobaczyli - rzekł Ray Schaeffer. - Ryzyko jest za duże. Będziemy musieli ich zastrzelić, co też nie będzie łatwe. - Oni tam nie mają telefonu, więc może urządzimy jakąś małą dywersję dla ściągnięcia ich na dół? A gdyby tak podpalić ich jeepa? To powinno załatwić sprawę. - Tak, i sprowadziłoby kupę innych facetów. Ogień w rafinerii to ich najgorszy koszmar. - Co ty powiesz? To trzeba uważać! Ale wówczas los się do nich uśmiechnął: dwaj technicy zaczęli schodzić z wieży. - Odchodzą! Po chwili Chińczycy wsiedli do jeepa i odjechali, pozostawiając cały teren Fokom. Komandosi błyskawicznie się rozdzielili, przyczepili magnetyczne miny do wyznaczonych wież 1 założyli zapalniki. Porucznik Nathan puścił się biegiem od jednej do drugiej, rozwijając lont, łącząc go z ładunkami, a następnie zebrał razem wszystkie trzy końce i połączył je z detonatorem ukrytym w cieniu wieży numer dwa. Dwaj ludzie starannie zakopali wszystkie odcinki w piasku, a Chmura zerknął na zegarek; była pierwsza pięćdziesiąt, ustawił więc detonator odpowiednio, by wybuch nastąpił jednocześnie z wszystkimi innymi. Pora była się wycofać i wracać na plażę. Innego zdania był dwuosobowy patrol, który właśnie nadszedł nie wiedzieć skąd z dwoma wielkimi, rwącymi się do przodu na smyczach dobermanami. Otrzymawszy instrukcje z samego Szanghaju, nakazujące czujność i wypatrywanie amerykańskich dywersantów z sił specjalnych, byli istotnie 216 czujni. Wyszli zza głównej wieży i stanęli jak wryci na widok ośmiu potężnie zbudowanych i szkaradnie wymalowanych farbą maskującą mężczyzn, uzbrojonych w pistolety maszynowe. Obie grupy dzieliło około czterdziestu metrów. Żołnierze z patrolu zareagowali w ten sam sposób, jak za naciśnięciem guzika spuszczając psy ze smyczy i dmąc z całych sił w gwizdki. Dan Conway ruszył do akcji pierwszy, kiedy pierwszy z dobermanów skakał do gardła Nathanowi. Celną serią niemal ściął zwierzęciu głowę. Drugi pies skręcił w stronę Raya Schaeffera, lecz w tej samej chwili i jego dosięgły pociski z MP-5 Conwaya. Teraz żołnierze też mieli już w rękach broń, ale podobnie jak ich psy okazali się zbyt powolni. Ryan Combs wycelował w nich długą serię z trzymanego w rękach kaemu. Obaj zginęli na miejscu, ale ich gwizdki spełniły swoje zadanie. Po chwili SEALs usłyszeli wycie silnika jeepa, pędzącego wprost na nich od strony głównego rurociągu. - Kryć się! - krzyknął Schaeffer. - W cień i na ziemię! Ryan, zaczekaj, aż wysiądą, i wtedy daj im popalić. Oświetlenie było tu liche, ale wkrótce ujrzeli reflektory samochodu, który z piskiem opon wypadł na pustą przestrzeń między wieżami. Zobaczyli dwóch nowych żołnierzy, wyskakujących po obu stronach z jeepa. Ryan Combs znów nacisnął spust kaemu i kiedy Chińczycy padli pod ogniem, Ray i Charlie rzucili się w ich stronę. Nie zauważyli jednak trzeciego Chińczyka, który siedział wciąż na tylnym siedzeniu. Żołnierz poderwał kałasznikowa i wystrzelił krótką serię, trafiając Raya Schaeffera prosto w głowę. Następne pociski uderzyły Charliego wysoko w prawą stronę klatki piersiowej. Obaj jednocześnie upadli na ziemię. I znów odezwał się karabin maszynowy bosmana Combsa, zabijając ostatniego 2 Chińczyków na miejscu. Po chwili słychać było tylko pracujący na wolnych obrotach silnik jeepa. Na ziemi leżało siedem ciał; jeden umierający Amerykanin, przy nim nieprzytomny kolega, przy samochodzie pięciu chińskich żołnierzy. Porucznik Conway objął dowództwo, rozkazując dwóm ludziom przenieść rannych SEALs do jeepa. Sam wskoczył za kierownicę i krzyknął do pozostałych, żeby wsiadali i trzy- 217 mali się mocno. Po chwili ruszył pełnym gazem na przełaj w kierunku przejścia w ogrodzeniu, podskakując na torach kolejowych, ślizgając się na luźnym piasku i lawirując między przeszkodami w stronę drugiego słupa od końca w po-łudniowo-zachodnim rogu ogrodzenia. Pięćdziesiąt metrów przed płotem zahamował ostro, a Chmura Nathan wyskoczył z jeepa i sprintem pobiegł do zbiorników składowych po prawej, odszukał zgrzebany w piasku detonator podłożonych poprzedniej nocy min i nastawił go na sześćdziesiąt jeden minut. Kiedy wybiegał zza zbiornika, by wsiąść z powrotem do wozu, w centrali kontrolnej zawyła syrena alarmowa. - Godzina! - wrzasnął Dan Conway. - Która godzina, do cholery! Właśnie minęła druga. Cała akcja trwała niecałe pięć minut, ale dowódca pododdziału poległ. Dan podjechał pod sam płot i dwójka Fok odsunęła na bok przeciętą siatkę, otwierając przejście. Wszyscy wysypali się z samochodu i przeciągnęli obu kolegów na drugą stronę. Porucznik cofnął wóz, blokując wycięty otwór, wyskoczył i przeczołgał się pod podwoziem na zewnątrz. Przed odejściem rzucił granat, rozbijając i podpalając jeepa i zamykając drogę przez siatkę kurtyną ognia i poskręcanej, gorącej blachy. Pododdział szturmowy numer jeden ruszył w swoją najdłuższą drogę, niosąc dowódcę i Charliego. Nie mieli już min i materiałów wybuchowych, ale obciążenie było duże, a pościg nieunikniony. Szansę na przeżycie mieli w tej sytuacji nie większe niż sześćdziesiąt procent. Dotarli do obozu wypadowego, zaaplikowali morfinę ciężko rannemu Charlie-mu, desperacko usiłując zatamować krew płynącą z rozbitej kulami czaszki komandora porucznika Schaeffera. Wszyscy jednak wiedzieli, że to beznadziejne. Ray oddychał bardzo płytko i nieregularnie, aż wreszcie zmarł w ramionach Dana Conwaya, który nie mógł powstrzymać łez spływających mu po pomalowanych policzkach. Niesienie ciała z powrotem przez wodę było zadaniem wręcz Herkulesowym i mogło nawet doprowadzić do ich pojmania, gdyby Chińczycy dysponowali na miejscu następnymi patrolami. Ale nie było mowy, żeby zostawić poległego kolegę-Przebrali się w piankowe kombinezony, a siłacz Rob Cafiero 218 przerzucił sobie ciało Raya przez ramię i miarowym krokiem ruszył w stronę plaży. Chmura Nathan i Dan Conway nieśli Charliego, który tratił dużo krwi. Nie mogli jej zatamować, ale ubrali go w piankę i po prostu szli naprzód. Na brzegu przegrupowali się. Nie było innego wyjścia, jak tylko położyć ciało Schaeffera na wodzie i holować je ku zbawczemu okrętowi. Była godzina druga czterdzieści. Musieli przeć naprzód, założyć swoje długie płetwy, ale trwało to za długo z powodu traumatycznego przeżycia, choć wszyscy byli wytrenowani, by radzić sobie ze śmiercią bliskich kolegów. Jakoś jednak dotarli do płycizn; Dan Conway prowadził szyk, holując za sobą Raya, co szło mu znacznie lżej, odkąd woda stała się głębsza. W dwadzieścia minut później brodzili już po pas o pół mili od brzegu. Zatrzymali się i obejrzeli, by zobaczyć, jakie szkody wyrządzili w rafinerii. Przez chwilę nic się nie działo, ale nagle powietrzem wstrząsnęła niewiarygodnej siły eksplozja; niemal jednocześnie, jedna po drugiej wszystkie wieże wyleciały w powietrze, rozświetlając niebo pomarańczowo-krwistym blaskiem. W sekundy później woda aż zadrżała, kiedy sześćdziesiąt wielkich zbiorników z benzyną eksplodowało niczym bomba atomowa. Usłyszeli odległy grzmot, kiedy budynek centrali rozleciał się w wielkiej, jaskrawej kuli ognia, odłamków stali i betonu. Niebo pojaśniało jak w dzień, kiedy rozszalał się pożar płynących z rozbitych rurociągów tysięcy baryłek pierwszorzędnej ropy z Kazachstanu, czerwone inferno, które miało płonąć jeszcze przez sześć dni. Komandosi poczuli żar ognia mimo dzielących ich od ruin rafinerii trzech kilometrów. - Jezu Chryste - odezwał się Ryan Combs. - Czegokolwiek nasi wodzowie się spodziewali, myślę, że to zrobiliśmy. - - Ale za cholerę nie było warto, nie? - rzucił Dan Conway. i. - Spokojnie, Dan! - powstrzymał go Rob Cafiero. - Nie sądzę, aby Ray chciał coś takiego od ciebie usłyszeć. Nowy dowódca tylko skinął głową. Wszyscy odwrócili się ku otwartemu morzu, na zachód, gdzie czekał na nich SDV, i popłynęli naprzód; trzymali się tuż pod powierzchnią wody, holując między sobą nieruchome ciało komandora porucznika Raya Schaeffera. 219 ROZDZIAŁ 7 160500MAJ07. USS Shark, 2636N/05649E. Prędkość 3 w., głębokość peryskopowa Wiadomość z radiostacji nie była jasna. - ZDO, tu radiostacja. Odbieramy coś w paśmie UKF, ale trochę przerywa. Powiedziałbym, że to gdzieś z dwunastu mil, z SDV. Pewnie się wynurzyli i używają ręcznej anteny. Sygnał jest nieregularny, ale próbujemy się wczytać. Cokolwiek by to było, nie brzmi dobrze. - Radiostacja, tu ZDO. Nie chodzi chyba o Mayday, co? - Nie, sir. Ale na pewno mają jakieś kłopoty. Chwileczkę, sir, teraz coś idzie. O Jezu, stracili człowieka. Niech pan zaczeka, sir, za chwilę zamelduję. Proszę się nie wyłączać. Dan Headley słyszał teraz w tle odgłosy pracy radiooperatora. - Powtórzcie. Odbiór. Powtórzcie. Powiedziałeś, zabity? Z jak Zulu? Powtórz wiadomość, odbiór. Trzy minuty później główny radiooperator zgłosił się ponownie. - O ile dobrze zrozumiałem, sir, komandor porucznik Schaeffer został zabity, a jeden z szeregowców, Charlie Mitchell, ciężko ranny. Obawiają się, że może umrzeć, i pytają, czy możemy podejść choć trochę bliżej. Wie pan, oczywiście, że SDV wyciąga tylko sześć węzłów... W tej chwili w centrali zjawił się komandor Bennett i Dan powtórzył mu treść odebranego sygnału. Nikt nie usłyszał, żeby dowódca misji powiedział: „Och, nie! Nie Ray!" Rusty zapytał oficjalnym tonem: - Wasz operator jest pewien, że mowa o Rayu? 220 Dan Headley potwierdził i dodał: - Nadawali z SDV. Odbiór nie był dobry, ale lepiej przygotujmy się na najgorsze. - Czy powiedzieli, jak zły jest stan Charliego Mitchella? - Zły. Boją się, że umrze, jeśli nie otrzyma pomocy jak najszybciej. Chcą, żebyśmy podeszli im na spotkanie, a ja zrobiłbym to natychmiast. Wie pan jednak, jak zareagował ostatnim razem mój dowódca. O mało nie dostał zawału, kiedy zmieniłem jego rozkazy nawet w minimalny sposób. - Gdzie on teraz jest? - Pewnie śpi. - Budzimy go? I - Nie. Pieprzyć go. Idziemy po chłopaków. Sternik, tu ZDO. Opuścić maszty, prędkość dwadzieścia. Położyć się na zero trzydzieści cztery. Echosonda! Meldować głębokości. Nawigator, tu ZDO. Natychmiast melduj się w centrali. Okręt ruszył naprzód i wszyscy poczuli wyraźną zmianę w rytmie pracy mechanizmów. Porucznik Pearson wpadł przez otwarte drzwi, dzierżąc w ręku mapę. i - To tutaj, sir - zameldował. - Jesteśmy na sześćdziesięciu metrach wody i możemy iść tym kursem co najmniej sześć mil, nawet o nie myśląc o głębokości. - Dzięki, Shawn... Danowi przerwało jednak nagłe pojawienie się w centrali komandora Reida, ubranego w spodnie od piżamy i sweter mundurowy. - ZDO, czy mogę zapytać, dokąd właściwie prowadzi pan ten okręt, skoro nasze rozkazy wyraźnie mówią, że mamy pozostać na pozycji? - Sir, idziemy z pomocą. SDV właśnie nadał sygnał. Dowódca SEALs, komandor porucznik Schaeffer poległ, a inny z nich jest ciężko ranny. Prosili, żebyśmy wyszli im na spotkanie, bo obawiają się, że umrze. Idę sześć mil bliżej do głębokości pięćdziesiąt metrów. Jeśli będzie trzeba, wynurzę się i pójdę dalej, dopóki ich nie znajdziemy. - Komandorze Headley, oczywicie zdaje pan sobie sprawę, Ze pańskie działania w bezpośredni sposób sprzeciwiają się r°zkazom i moim, i dowództwa zespołu? - Sir, w regulaminie marynarki przewidziano dostateczne 221 rozwiązania dla akcji ratowania życia. Zwłaszcza gdy chodzi o naszego własnego człowieka. - ZDO! Nie przypominajcie mi o regulaminie marynarki. Wiem bardzo wiele na jego temat i sugeruję, żeby wziął pan pod uwagę ten fragment, który daje dowódcy okrętu absolutną władzę na jego pokładzie! - Jest mi on dobrze znany, sir! - A zatem, po raz drugi w ciągu ostatnich dwóch dni, rozkazuję panu zawrócić okręt i wrócić na naszą prawidłową pozycję oczekiwania, dwadzieścia sześć stopni i trzydzieści sześć minut szerokości geograficznej północnej, pięćdziesiąt sześć stopni i czterdzieści dziewięć minut długości geograficznej wschodniej! - Panie komandorze - wtrącił milczący do tej pory Rusty Bennett. — Jak panu doskonale wiadomo, jestem starszy stopniem od komandora Headleya i to na moją prośbę zgodził się on podjąć akcję ratunkową, najprawdopodobniej dla ocalenia życia jednego z moich najbardziej wartościowych ludzi. - Muszę więc przypomnieć panu, sir, że nie ma pan na pokładzie tego okrętu najmniejszych praw i nie pozwolę na tego rodzaju mieszanie się do spraw służbowych. Co to jest? Jakiś cholerny spisek? No, wybrał pan sobie niewłaściwego człowieka do robienia z niego głupka, czekając na moje zaśnięcie, aby bezczelnie ignorować moje rozkazy. - Sir, czy mogę tylko podkreślić, że... Ale Reid przerwał Rusty'emu w pół słowa. - Nie! Nie może pan! Dwadzieścia sześć trzydzieści sześć nord, sir! Pięćdziesiąt sześć czterdzieści dziewięć east, sir! To jest nasza właściwa pozycja i tam właśnie się udamy! Nie może pan potrząsać marynarką wojenną USA dla faceta, który przypuszczalnie skaleczył się w swój cholerny pa* lec! Proszę wrócić na wyznaczoną pozycję, i to jest rozkaz, ZDO! 222 Środa, 16 maja, północ. Biuro doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego, Biały Dom Admirał Morgan był sam od dwóch godzin, gdyż admirał Alan Dickson wrócił do Pentagonu. Obaj wiedzieli, że pododdział SEALs przedostał się na terytorium Iranu i że atak na rafinerię był wyznaczony na wczesne godziny nad ranem. Waszyngton od miejsca akcji dzieli osiem i pół godziny różnicy czasu, dlatego wiadomo już było, że zadanie wykonali; informacje o tym docierały z wielu różnych źródeł, z satelitów, od CIA, z ambasady w Teheranie, od Brytyjczyków z Omanu, a także z bardzo oględnego raportu na kanale CNN. Załoga pokładowa i niemal wszyscy pozostali na USS Constellation widzieli kulę ognia z dwudziestu mil. Cała marynarka, od Diego Garcia do Pearl Harbor, od Coronado do Norfolk, wiedziała, że dwunastoosobowy oddział Fok właśnie zniszczył największą i najnowszą rafinerię ropy na Bliskim Wschodzie. Nikt nie znał jednak losu komandosów i admirał Morgan krążył po swoim gabinecie, oczekując na wieści. Obliczył, że powinni wrócić na Sharka około ósmej czasu miejscowego. Ta chwila minęła około pół godziny temu, a wciąż jeszcze nic nie wiedział. Co się, u diabła, dzieje? To pytanie nie schodziło mu z myśli. Zatrzymał Kathy w pracy, każąc jej wpatrywać się w ekran komputera z ręką na słuchawce telefonu, by natychmiast przynieść mu wiadomość, że wszyscy wrócili bezpiecznie. Była to przedziwna cecha jego charakteru, jako że był teraz tylko politykiem, w każdym razie tak mówił jego angaż. Jednak tam, gdzie się to liczyło, we własnym sercu, nie był cywilnym doradcą prezydenta, ale wciąż dowódcą w US Navy, a to nie pozwalało mu opuścić mostka, dopóki nie był absolutnie pewien, że jego ludzie są w domu cali i zdrowi. Dlaczego więc nikt mu o tym nie donosił? Może nie są cali i zdrowi? A jeśli tak, to dlaczego? Co się tam, u diabła, dzieje? -Kathy!!! Drzwi się otworzyły i do gabinetu wpłynęła zjawiskowa sylwetka pani O'Brien, mimo późnej pory wciąż niewiarygodnie eleganckiej. 223 - Wolałabym, żebyś się tak nie darł - powiedziała. - To jest takie... no, nie cool. - A kto jeszcze może mnie słyszeć na tym cholernym cmentarzu! - warknął. - Tylko wszyscy. - Kto niby? Myślisz, że słychać mnie aż w Owalnym, jeśli prezydent jeszcze pracuje? - Kochanie, słychać cię aż w ogrodzie różanym. - A tak, oczywiście. Zapomniałem, że mamy tam tę nocną brygadę ogrodników, którzy przycinają gałązki, aż furczy. - Arnoldzie, ja tylko sugeruję, że całkiem niepotrzebnie zachowujesz się jak sierżant na musztrze tu, w Białym Domu i w środku nocy. A tak w ogóle, to sarkazm do ciebie nie pasuje. - Owszem, pasuje. Bardziej niż do kogokolwiek ze znanych mi osób. A tak w ogóle, to gdzie są moje Foki? Odpowiedz mi, Miss Decybeli roku dwa tysiące siódmego? Zanim Kathy zdążyła znaleźć odpowiednio soczystą ripostę, na jej biurku zadzwonił telefon. Podbiegła odebrać i natychmiast przełączyła na aparat admirała. - Morgan. Mów. - Arnie, tu Alan Dickson. Dobre i złe wieści. Foki załatwiły rafinerię, ale tylko dziesięciu wróciło z akcji. - Są już na Sharku? - Są. Ale stracili dowódcę, komandora porucznika Raya Schaeffera, a także jednego z młodych, Charliego Mitchella. Admirał Morgan przez chwilę siedział w kamiennym milczeniu, zanim zebrał się w garść. - Nie zginęli chyba w pożarze, co? - Nie. W rafinerii doszło do jakiejś potyczki. Chińczycy mieli tam patrole wojskowe, których się nie spodziewaliśmy, z psami. Chłopaki nadziali się na nich, załatwili całą piątkę i oba psy, ale któryś z żołnierzy zdążył wygarnąć z ka-łasznikowa. Ray i Charlie dostali z mniej niż sześciu metrów. Nie mieli szans. - Nie zostawili ich tam na miejscu? Nie w tym cholerny]*1 kraju. - Nie, nie zostawili. Wynieśli ciało Schaeffera, wycofując się na okręt. Charlie Mitchell jeszcze żył, ale zmarł w V 224 jakieś piętnaście minut przed dotarciem na podwodniaka. Przy sześciu węzłach mieli długą drogę i nie mogli go uratować. - Dzięki, Alan. Spotkajmy się rano. - Dobranoc, sir. Arnold wstał zza biurka i podszedł do okna. Zapatrzył się w mrok, widząc w wyobraźni na pół oświetloną rafinerię i komandosów w ogniu bitwy, ich męstwo i strach, gwiżdżące w powietrzu pociski i dowódcę podrywającego się do ataku, by ocalić swych ludzi. Ray Scheaffer. Cholera. Poszedł dla mnie do Rosji, do Chin, do Iranu, pomyślał admirał z goryczą. Teraz nie żyje. Morgan usłyszał, że Kathy wróciła do gabinetu. Stał jednak dalej, odwrócony do niej plecami, wpatrzony w czerń nocy nad ogrodem Białego Domu, ponieważ nie chciał się jej pokazać w takim stanie. - Zamówiłam nam kawę - odezwała się pierwsza. - Ilu ludzi stracili? - Dwóch. - Poznałam po twoim głosie, że było źle. Zobaczyła, że ociera rękawem oczy, zanim odwrócił się do niej, i zauważyła, że głos mu drży, kiedy powiedział: - Dopilnuj, proszę, żebyśmy z admirałem Dicksonem wzięli udział w pogrzebie komandora porucznika Raya Schaeffera w Marblehead. - A prezydent? - Nie sądzę. On tego nie zrozumie. - Chyba nie ma nic trudnego do zrozumienia w śmierci oficera marynarki wojennej? - Może i nie ma. Ale on nigdy nie zrozumie, o co chodzi. Nie pojmie męstwa, poczucia obowiązku, honoru. Umysłu takiego człowieka. - Jestem przekonana, że ludzie w Marblehead chcieliby widzieć, że sam prezydent uczcił pamięć ich ziomka. Nie Możesz mu tego wytłumaczyć? - To byłoby równie łatwe jak uczenie świni mówić. Tylko ¦tym zirytował świnię. Niestety, obawiam się, że dla ludzi w rodzaju prezydenta Clarke'a prosta prawda, iż oficer jest S°tów dać życie za swój kraj, na zawsze pozostanie zagadką. 225 Nie dla pieniędzy, nie dla chwały, nie dla władzy, ale dla czegoś innego. Czegoś bardzo osobistego, cennego dla ludzi pokroju komandora Schaeffera, którzy nawet nie potrafią o tym mówić. Wierz mi, nie ma takich wielu, i chyba rozumiesz, jaki czuję ból, kiedy któregoś z nich tracimy. - Tak. Rozumiem. Nigdy cię przedtem takiego nie widziałam. - Mało kto mnie takiego widział. Myślą o mnie jak 0 czymś w rodzaju cywilnej Foki w szarym garniturze, ale w środku jestem taki sam jak każdy inny. Foki są takie same. Boją się, czują ból i krwawią z ran. Czasem wydaje mi się, że 1 ja krwawię razem z nimi. - Tak, kochanie. Wiem. Przyniesiono kawę i Kathy nalała im do filiżanek. Admirał siedział za biurkiem w milczeniu. Nagle wstał i powiedział: - Nie płacą mi za to, żebym siedział tu i zamartwiał się dniem wczorajszym. Płacą mi za to, bym myślał o jutrze. W moim fachu musisz iść naprzód, bo inaczej skurwysyny cię zadepczą na śmierć. Podszedł do niej i objął ją mocno, ale na jego twarzy Kathy wciąż widziała żal za poległymi komandosami. Pomyślała, że chyba nikt nigdy nikogo nie kochał tak, jak ona kocha Arnolda Morgana. Czwartek, 17 maja, godzina 9.00. Sztab Floty Południowej, Zhenjiang Wiadomość o całkowitym zniszczeniu rafinerii w Iranie spadła na Pekin około ósmej rano. O dziewiątej światowe media zaczęły mówić o „jeszcze jednej diabolicznej katastrofie naftowej w rejonie cieśniny Ormuz, tym razem w ogromnej rafinerii". Rynki ropy wkrótce miały wpaść w zbiorowe szaleństwo, po raz drugi tego samego miesiąca. Admirał Zhang Yushu przewidział wzrost ceny za baryłkę do osiemdziesięciu pięciu dolarów po tygodniowym niżu na poziomie sześćdziesięciu pięciu i kiedy otworzyła podwoje giełda to-kijska, ta prognoza się sprawdziła. Na informację o pożarze zareagował zadziwiająco spokojnie. 226 - No cóż, Jicai - powiedział do przyjaciela. - Chyba mogliśmy się czegoś podobnego spodziewać. - Chcesz powiedzieć, że ktoś to nam zrobił i że to nie był zwykły wypadek? - Jicai, Pentagon właśnie wysadził w powietrze najważniejszą rafinerię Chin w odwecie za pole minowe, które pomogliśmy postawić w cieśninie Ormuz. - To znaczy, że ją zbombardowali albo trafili rakietą? Na pewno nie. Nie ośmieliliby się popełnić takiego czynu, aktu otwartej wojny, w taki publiczny sposób. - Bardzo możliwe, że nikt nigdy się nie dowie, co naprawdę się stało w naszym zakładzie w Iranie. Możliwe też, że prasa światowa nigdy nawet nie pomyśli, iż sprawcą mogą być dumne i potężne Stany Zjednoczone Ameryki. Ale ja zawsze będę o tym przekonany. - Czy dziennikarze wyczuwają, że mogło tam zajść coś dziwnego? Łączą tę katastrofę z poprzednimi? - Jak dotąd, nie. Ale naturalnie oni jeszcze nie wpadli na to, że możemy być zamieszani w sprawę tych min. Co prawda jestem pewien, że amerykańscy wojskowi dobrze o tym wiedzą. Dlatego właśnie zaatakowali rafinerię. - Oddamy im ten cios? : - Nie możemy. W tamtym regionie nie mamy w co uderzyć. Poza tym nie leżałoby to w naszym interesie. Amerykanie zaczęliby wówczas niszczyć całą naszą marynarkę, a obawiam się, że nie potrafilibyśmy ich powstrzymać. Jestem skłonny twierdzić, że nasz czas w Zatoce Perskiej i na Morzu Arabskim się skończył. Przynajmniej chwilowo. Teraz rządzą tam Amerykanie. - Jakże to do ciebie niepodobne, Yushu! Takie godzenie się z tymi strasznymi wydarzeniami. - Mówiłem ci już, że po trosze się czegoś podobnego spodziewałem. Teraz przypomnę ci, że podstawą naszej wojennej strategii przez wszystkie wieki długiej historii zawsze było wyczerpywanie nieprzyjaciela. Nas stać na straty, tak fizyczne, jak i moralne. Zasada jest jedna: nigdy nie tracić z oczu głównego celu, a ten jest coraz bliżej. Niech się ten ogień pali. Jeszcze trochę, a na niebie zobaczymy własną łunę. 227 Do obu admirałów dołączył teraz nowo mianowany dowódca Floty Południowej, wiceadmirał Yang Linzhong, niski, krępy były kapitan fregaty rodem z Kantonu. - Towarzysze - powiedział, wchodząc do własnego biura z ukłonem - właśnie wizytowałem nasze laboratorium akustyczne. Są gotowi do demonstracji efektów swojej sześciomiesięcznej pracy. Myślę, że wywrze to na was wrażenie. Dwaj najważniejsi admirałowie chińskich sił zbrojnych powstali z miejsc i poszli za Yangiem do czekającego pod budynkiem samochodu, który niezwłocznie zawiózł ich do odległego o niecałe dwa kilometry królestwa komandora porucznika Guangjin Chena, dumy Marynarki Ludowo-Wy-zwoleńczej, uznanego mistrza w dziedzinie morskich środków przeciwnasłuchowych. Jego stopień oficerski był czysto honorowy. Pan Guangjin był z krwi i kości naukowcem, lepiej się czującym w białym laboratoryjnym kitlu niż w mundurze. Nikt go zresztą nigdy w mundurze nie widział, choć jak głosiła plotka, jest najwyżej opłacanym oficerem marynarki poniżej rangi admiralskiej. Jego domeną były oceaniczne głębiny i ich niesamowite właściwości. Żył rytmem przypływów i odpływów, wsłuchiwał się w podmorskie echa i rozumiał mowę długich akustycznych impulsów. Wiele z jego prac dotyczyło urządzeń mylących, skrywających i przeinaczających odgłosy okrętowych maszyn, oszukujących nieprzyjacielski nasłuch. Mało kto wiedział jednak, że Guangjin Chen jest twórcą tak błyskotliwego projektu w tej dziedzinie, który niemal zaparł dech admirałowi Zhangowi. Usłyszał o nim zaledwie rok wcześniej, i to zupełnie przypadkowo, kiedy jeszcze był dowódcą marynarki wojennej. Wielkim gniewem zapałał, dowiedziawszy się, że pan Guangjin zaproponował tę ideę marynarce już dziesięć lat wcześniej, cztery lata przed wstąpieniem w jej szeregi. Odmówiono mu wprost, zapewne dlatego, że był tylko zwykłym cywilem. W każdym razie admirał Zhang umiał rozpoznać genialną myśl, choćby tylko teoretyczną. W sierpniu minionego roku zaprosił więc pana Guangjina na kolację do swego domu i przesłuchał go skrU" pulatnie, ku wielkiemu zadowoleniu naukowca. Jak wszyscy uczeni, szczupły i entuzjastyczny Guangjin Chen uwielbiał 228 n+ mówić o swojej pracy, zwłaszcza zaś o projekcie, o którym sądził, że dawno został zapomniany. Wstydliwie przyznał się przed wielkim admirałem, że przez te wszystkie lata prywatnie kontynuował badania u siebie w domu. Ów wieczór okazał się dlań magiczny. Siedzieli przed pięknym letnim domem Zhanga na wyspie Gulangyu, leżącej na wprost dużego portu i bazy wojennej w Xiamen, nad kanałem Lujiang. Było ciepło, nad rozległym estuarium rzeki Dziewięciu Smoków powiewał lekki południowo-zachodni wietrzyk, a oni popijali pachnącą herbatę na wyłożonym kamiennymi płytami patio pod zakrzywionym czerwonym dachem. Naukowiec stał, odpowiadając na pytania i wskazując laseczką na kwadratowe kamienie pod stopami. i. - Gdzie jest więc teraz ten lotniskowiec? - Tutaj, towarzyszu admirale. Na tym kamieniu. - A nasz Kilo? - Tutaj, na środku tego jaśniejszego kamienia. -1 nadaje? i - Nie, towarzyszu admirale. Jeszcze nie. - No to kiedy zacznie? - Wtedy, kiedy mu powiem. - Ale skąd będziesz wiedział, kiedy? - Będę cały czas obserwował. -Jak? - Przez satelity. Bardzo łatwo śledzić duży okręt na btwartym oceanie. Nie można go nie zauważyć. - Jak długa będzie transmisja? - Och, raptem kilka sekund. Wystarczająco długa, żeby można ją było usłyszeć. - I co potem? i - No cóż, jeśli amerykański admirał ma choć odrobinę rozumu, weźmie nogi za pas i odejdzie bardziej na północ. - Pewnie tak zrobi. - I będzie tak płynął, dopóki znowu mu nie napędzę stracha. Admirał pamiętał, jak wtedy tylko pokręcił głową i rzekł: i - Chen, jestem pod wrażeniem. Chcę, abyś kontynuował ten projekt jako priorytetowy. Przenieś się ze wszystkim do Zabezpieczonej części laboratorium i pracuj nad doskonale- 229 niem. Będziesz odpowiedzialny tylko przede mną i admirałem Zu. Traktuję to jako naszą osobistą misję i w tej chwili nadam jej kryptonim upamiętniający tę chwilę. Od tej pory jest to operacja „Kamienna płyta". Admirał Zhang nigdy nie zapomniał tamtej rozmowy. Myślał o niej przez długie miesiące. Ten genialny człowiek, który wstąpił do marynarki w charakterze eksperta od akustyki, był na tropie czegoś wielkiego. Teraz nadszedł wreszcie czas, aby się przekonać, jak wielkiego i czy to będzie działać. Trzej admirałowie wysiedli z samochodu, a oczekujący ich przybycia dwaj wartownicy poprowadzili ich do biura we wnętrzu tego ściśle tajnego laboratorium. Stał w nim komandor porucznik Guangjin Chen, kłaniając się uprzejmie, dotąd nie opanowawszy tradycyjnego salutowania marynarki wojennej. - Witam was, panowie, w moich skromnych progach. -Guangjin nie opanował również sztuki formalnego zwracania się do szarż admiralskich, jednak wielki umysł ma swoje przywileje i nikt takich drobiazgów nie miał mu za złe. -Yushu, zwłaszcza twoja wizyta mnie wielce cieszy... i myślę, że będziesz ze mnie bardzo zadowolony - dodał z wstrząsającym brakiem dyscypliny wobec najwyżej postawionego admirała w siłach zbrojnych najludniejszego kraju świata. Zhang Yushu uśmiechnął się i poklepał swego protegowanego po ramieniu. Projekt był oczywiście własnością intelektualną naukowca, ale to on umożliwił jego realizację i jeśli okaże się, że to działa, historia oceni łaskawie ich obu. Pan Guangjin przeszedł na koniec tego jasno oświetlonego pomieszczenia, prowadząc gości do sąsiadującego z nim zaciemnionego pokoju, w którym jedyne światło padało z ekranów komputerowych; była to niemal dokładna replika pomieszczenia operacyjnego na okręcie wojennym. Zatrzymał się przed jednym z monitorów, na którym widniała siatka układu współrzędnych. - No, to gotowe, Yushu, tak jak to zaplanowaliśmy. Operacja „Kamienna płyta", nie? Jak wiesz, przygotowaliśmy dwa miejsca dla testów. Na Morzu Żółtym czeka fregata z sonarem holowanym, druga zaś na Pacyfiku, sześćset Ttoi 230 od naszych południowych, wybrzeży. Oba okręty już wyrzuciły za burtę urządzenie i są od niego o dziesięć mil. Urządzenie jest w tej chwili pasywne, ale za chwilę uaktywnię to na Morzu Żółtym. Ty, Yusłm, osobiście będziesz rozmawiał z so-narzystą na fregacie. Wręczył admirałowi słuchawkę radiotelefonu, który nawiązał łączność z fregatą. - Mówi admirał Zhang. Proszę mnie informować, co się dzieje. - Tu porucznik Chunming, towarzyszu admirale. W tej chwili na ekranie nie widać nic, tylko normalne linie tła. Proszę się nie rozłączać. Guangjin usiadł przed klawiaturą pod monitorem z siatką. - Aktywuję urządzenie. W pokoju panowała cisza, podczas gdy elektroniczny sygnał mknął z prędkością światła ku jednemu z dwóch chińskich satelitów komunikacyjnych. Po chwili admirał usłyszał w słuchawce głos oficera z dalekiego okrętu: - Tu porucznik Chunming, towarzyszu admirale. Coś odbieram... to są linie od silnika, przelotny kontakt, tylko siedem sekund, ale jestem pewien, że to okręt podwodny wykonujący zwrot. Chwileczkę, towarzyszu admirale, komputer próbuje zidentyfikować obiekt... Mam, to jest rosyjskiej budowy klasa Kilo, spalinowo-elektryczny. Nie ma wątpliwości, linie pasują dokładnie. Admirał odłożył słuchawkę. Odwrócił się do uczonego i wyciągnął dłoń. - Niesamowite - powiedział. - Prawdziwie, absolutnie niesamowite. - Spróbujmy teraz z drugim, tym daleko na Pacyfiku. Aktywuję urządzenie. W cztery minuty później admirał Yushu niemal w ekstazie słuchał słów innego oficera sonarzysty: - Odbieram, towarzyszu admirale. Mamy przelotny kontakt z rosyjskim okrętem podwodnym klasy Kilo. 231 trzymające się na pozycjach na prawo i lewo od dziobu Johna, niczego nie wykrywał samolot ZOP typu S-3B Viking, patrolujący daleko w przedzie, który zrzucał do wody pławy akustyczne, szukając śladów wszelkich podwodnych jednostek, jakie mogły się czaić w głębinach. Reszta zespołu, dwa niszczyciele i pięć fregat, płynęła za tą wysuniętą naprzód osłoną ze świadomością, że ocean przed nimi został przeczesany sonarami na wszystkie strony. Przy tej niewielkiej prędkości do akwenu operacyjnego pozostawało im wciąż jeszcze osiem godzin. Jednak dla komandora porucznika Guangjina nie było konieczne, aby tam dotarli; wystarczało mu, że posuwali się w tamtą stronę. O godzinie dwudziestej drugiej uaktywnił poprzez satelitę urządzenie mylące w kwadracie B-5. Pływająca pod powierzchnią niewielka boja z wystającym nad wodę tylko cieniutkim prętem anteny nie była widoczna dalej niż na kilkanaście metrów. Odebrawszy sygnał aktywujący, nadała jeden krótki impuls z pozycji odległej od lotniskowca o mniej więcej sto mil na północny zachód, który natychmiast wykryły trzy z pław akustycznych zrzuconych przez vikinga. Porucznik J. G. Brain Wright od razu zobaczył sygnał na ekranie pokładowego monitora i obliczył przybliżoną pozycję patrolującego okrętu podwodnego na 21°20'N, 122°21'E. Linie od silnika zostały wprowadzone do komputera i w chwilę później Brian rozważał już możliwą obecność spalinowo-elek-trycznego okrętu klasy Kilo o sto mil od JFK. Zgadywał, że podwodniak właśnie wykonał tak zwany dynamiczny start silników, zapewne w celu naładowania akumulatorów. Żaden marynarz związany w jakiś sposób z dużym lotniskowcem nie cierpi okrętów podwodnych o napędzie konwencjonalnym z uwagi na skrytość, z jaką działają one przy niewielkich prędkościach. Porucznik Wright nie zastanawiał się długo, tylko wystukał na klawiaturze sygnał do pomieszczenia operacyjnego JFK: START DYNAMICZNY PRAWDOPODOBNIE KLASA KILO POZYCJA 2120N/12221E. KONTAKT PRZELOTNY. PODEJMUJĘ PRÓBĘ LOKALIZACJI. Lecący dotąd na północ viking pochylił się na skrzydło w ostrym zwrocie na wschód w poszukiwaniu intruza. Omiatał powierzchnię morza radarem, wypatrując nie istniejącego 234 okrętu podwodnego. Był to tylko genialnie zaprojektowany nadajnik z metrową anteną, niemal nie do znalezienia w dzień, a już zupełnie niewidzialny w nocy. Mógł być aktywowany według życzenia Guangjin Chena z dystansu ponad tysiąca kilometrów, by nadać swój impuls akustyczny do złudzenia przypominający złowrogie linie silnika Kilo typ 636. Admirał Holt odebrał meldunek z radiostacji o dwudziestej drugiej dwadzieścia i niezwłocznie nakazał zmianę kursu. - Zwrot w prawo natychmiast, kiedy będzie to możliwe. Nowy kurs zero trzydzieści. Odwołać wszystkie loty. Na pokładzie startowym szybko przyjęto kolejne dwa nadlatujące tomcaty, po czym wielki okręt z wolna zatoczył łuk, kładąc się na wyznaczony przez dowódcę kurs. Wszystkie te manewry zajęły równe piętnaście minut, a po następnych pięciu viking odebrał nowe dane z jednej z pław akustycznych. Znów był to przelotny kontakt, tym razem wyglądający na dynamiczne zatrzymanie. Operator widział drobny zawijas u podstawy jasnej plamki w dole ekranu. Stwierdził, że echo znajduje się praktycznie w tym samym miejscu co poprzednio, i w meldunku do dowództwa wyraził przypuszczenie, że to ten sam obiekt, który namierzył dwadzieścia minut wcześniej. I na tym ów miniaturowy dramat się zakończył. Nikt nie zauważył niczego więcej. Loty zostały wznowione, JFK kontynuował zygzakowatą żeglugę, a pod jego stępką przewinęło się kolejne czterdzieści pięć mil. O pierwszej czterdzieści pięć tej nocy inny viking wychwycił następny przelotny kontakt za pośrednictwem dwóch pław akustycznych. I znów został on określony jako okręt klasy Kilo, ale nie było pewności, czy to ta sama jednostka, ponieważ znajdował się on o mniej więcej pięćdziesiąt mil od poprzedniej pozycji, co oznaczało, że musiałby płynąć z prędkością co najmniej dziesięciu węzłów. Mało prawdopodobne, *ówczas bowiem wykryłby go któryś z sonarów. Raz jeszcze duży viking zatoczył krąg na wschód, nie znajdując jednak niczego, w każdym razie przez następne pół godziny. Potem mna pława odebrała impuls przypominający start dynamiczny. Nie wykrył go żaden z okrętów podwodnych, choć Wyposażone były w sonary holowane. Meldunek z vikinga brzmiał podobnie jak za pierwszym razem: PRZELOTNY 235 KONTAKT. PRAWDOPODOBNIE TEN SAM, CO OBIEKT i PRZYBLIŻONA POZYCJA 2153N/12245E. PRÓBUJĘ ZLO KALIZOWAĆ. Nadajnik w kwadracie C-4 okazał się równie nieuchwytny jak B-5 i teraz oba urządzenia sterowane poleceniami z satelity pozostawały milczące. Cała US Navy mogła się uganiać za słyszanymi wcześniej echami i absolutnie nic by nie znalazła. Niemniej admirał Holt był zobligowany przesunąć Kennedy'ego dalej na wschód od swojego pierwotnego północnego kursu, ponieważ Kilo jest po prostu zbyt niebezpiecznym okrętem, żeby ryzykować bliskie podejście, i zawsze lepiej usunąć mu się z drogi. W głębi oceanu na wschód od Tajwanu panowała względna cisza. JFK płynął dalej mniej więcej w kierunku swojego akwenu operacyjnego, ale idąc obecnym kursem, znalazłby się już poza obszarem trójkąta, gdyby nie mógł skręcić na zachód. A w tej chwili wydawało się to mało prawdopodobne, skoro przynajmniej jeden, a może i dwa chińskie okręty podwodne kręciły się tam, gdzie lotniskowiec chciał się znaleźć. Sonary holowane amerykańskich podwodniaków wciąż niczego nie wykrywały. Ale o piątej czterdzieści pięć patrolujący okolicę viking znowu odebrał tajemniczy sygnał, tym razem w znacznie mniejszej odległości od lotniskowca. W rzeczywistości była to znów transmisja z C-4, ale Kennedy znalazł się tymczasem o dwadzieścia pięć mil bliżej jego pozycji. Admirałowi Holtowi bardzo się to nie podobało, więc znów odchylił się bardziej na wschód od swego akwenu. Nie mógł wchodzić w ten rejon, jeśli miałyby tam na niego czekać chińskie Kilo. Zwłaszcza że wszystkim było wiadomo, iż SEALs dopiero co puścili z dymem dziesięciomiliardową inwestycję Republiki Ludowej na Bliskim Wschodzie. Admirał nakazał iść jeszcze trzydzieści mil na północ, a o ósmej cztery w poniedziałek rano Guangjin Chen nacisnął klawisz komputera, aktywując kwadrat C-3. Nowo zrzucona grupa amerykańskich pław akustycznych wykryła transmisję natychmiast po jej nadaniu. Sygnał z niestrudzenie patrolującego vikinga wprawił dowództwo zespołu w niemałą konsternację. Oceniono, że musi to być zupełnie inny Kilo, który 236 czeka na pozycji w samym środku wyznaczonego akwenu operacyjnego. Daylan Holt nie mógł się oprzeć uczuciu, że chińska marynarka się nim bawi, co wywoływało w nim z wolna narastającą frustrację. Miał tylko jedno wyjście: zawrócić wokół wschodniego wierzchołka trójkąta w prawo i próbować wpłynąć na akwen operacyjny w nadchodzących dniach, kiedy Chińczykom znudzi się ta zabawa w kotka i myszkę. Nie mógł jednak podejmować żadnego ryzyka i polecił położyć się na kurs północno-wschodni, przesuwając też oba okręty podwodne na swoje zachodnie skrzydło. Piloci vikingów przeczesywali ocean z jeszcze większą niż dotychczas czujnością. Przez dłuższy czas nie nadchodziły żadne nietypowe sygnały, aż około południa samolot wykrył nowy kontakt, który znów zidentyfikowano jako Kilo. Mógł to być ten sam okręt, który słyszeli o ósmej cztery, ale niekoniecznie. Chińczycy posiadają cztery takie jednostki i prywatnie admirał Holt uważał, że najprawdopodobniej dwie z nich znajdują się w pobliżu. W południe jednak nie to miało największe znaczenie. Ważniejsze było to, że operator określił pozycję źródła transmisji zaledwie o pięćdziesiąt sześć mil na lewym trawersie JFK, co nie było dobrą wiadomością. Co gorsza, sygnał odebrały tym razem także oba okręty podwodne, choć nie mogły go zlokalizować. Admirał Holt stwierdził, że sytuacja robi się bardzo poważna. Wyglądało na to, że przynajmniej jednemu Kilo udało się podejść na pięćdziesiąt mil do lotniskowca, a w dodatku wydawał się on wyjątkowo nieuchwytny. Dla amerykańskiego admirała, przywykłego do kontrolowania oceanu na powierzchni, pod wodą i nad wodą w promieniu paruset mil, gdziekolwiek by się obracał, taka sytuacja była nie do zniesienia. Żaden dowódca zespołu lotniskowca nie pragnie znaleźć się bliżej niż trzysta mil od lądowych baz obcego 1 nieprzyjaznego lotnictwa, a już na pewno nie życzy sobie Niskiego towarzystwa wrogiego okrętu podwodnego. Chińska strategia utrzymywania dwóch Kilo na stałym patrolu w Cieśninie Tajwańskiej oparta jest na założeniu, że nie bajdzie się amerykański admirał, który by w takiej sytuacji spłynął na jej wody lotniskowcem. On również tego nie za- 237 mierzał zrobić. Daylan Holt, szpakowaty Teksańczyk z Mes-ąuite nieopodal Dallas, znalazł się tu, na północnym krańcu swojego akwenu operacyjnego, oko w oko z nowym rodzajem twardej międzynarodowej gry. Oczywiście mógłby tego Kilo zatopić, gdyby go zdybał pod powierzchnią. Pod warunkiem że potrafiłby go znaleźć. To jednak nikomu nie wychodziło. W rejonie przebywały być może aż dwa Kilo, ale mimo przetrząsania głębin i powierzchni radarami, sonarami aktywnymi i pasywnymi, a także prowadzenia nasłuchu elektronicznego przez okręty podwodne, nawodne i samoloty nie udawało się ich namierzyć. Zaczynało wyglądać na to, że JFK będzie zmuszony kontynuować żeglugę kursem północno-wschodnim aż na głębokie wody przy południowym krańcu archipelagu Sa-kishima, gdzie długi łańcuch wysp japońskich ostatecznie rozmywa się w falach Pacyfiku. To bardzo odległy kawałek oceanu, trzysta mil na południowy zachód od amerykańskiej bazy na Okinawie, najdalej wysunięty posterunek dawnego imperium. Wyspy Sakishima leżą o sto dwadzieścia mil na zachód od Tajwanu, sześćdziesiąt mil od akwenu operacyjnego Kennedy'ego. Admirał Holt miał nieprzyjemne uczucie, że demoniczne, niemal absolutnie ciche chińskie okręty odpychają go coraz dalej od właściwego punktu przeznaczenia. Chińczycy zaś nie tylko nieustannie śledzili Amerykanów. O czternastej aktywowali urządzenie nadawcze w kwadracie E-l, odległym o osiemdziesiąt mil od lotniskowca. I znów viking wykrył sygnał i powiadomił dowództwo. Daylan Holt na chwilę zmienił kurs, a wtedy Guangjin aktywował D-2. Krótki, przelotny kontakt w efekcie zmusił Amerykanów do odejścia na głębokie wody na południe od drobnego archipelagu Ishigaki, który w myśl wielkiego projektu z Zhanjiang znalazł się w obrębie dwóch zewnętrznych kwadratów ko-mandora porucznika Guangjina. Admirał Holt był zmuszony ponownie skręcić na północ Rozumował, że zespół Kilo, niezależnie od tego, jak był naprawdę liczny, rozlokowany jest po jego obu burtach, ale z°' staje z tyłu. Gdyby Chińczycy chcieli dobrać się do jego okrętu, musieliby przejść na północny zachód, trafiając w ten sposób na gęstą zaporę ZOP, jaką zorganizował. Mylące pławy k°* 238 mandora Guangjina rzeczywiście dryfowały po obu stronach lotniskowca, ale przebiegły Zhang już siedem dni wcześniej ulokował dwa prawdziwe okręty klasy Kilo na wymuszonej trasie przeciwnika, które teraz znajdowały się zaledwie trzydzieści mil przed dziobem JFK. W chwili obecnej pozostawały niemal w bezruchu, nie wysyłając żadnych sygnałów, przygotowując się do przeprowadzenia podręcznikowego ataku na amerykański lotniskowiec, takiego samego, jakiego dokonał przed pięciu laty komandor Ben Adnam*, unicestwiając na Morzu Arabskim USS Thomas Jefferson klasy Nimitz. Chińskie okręty nikogo nie ścigały, nie śledziły, czekały tylko w absolutnej ciszy na najlepszy moment do otwarcia ognia, kiedy już genialny wynalazek Guangjin Chena spełni swoją rolę nagonki. W przeciwieństwie do Adnama, nieuchwytnego irackiego szpiega i terrorysty, ich dowódcy nie musieli oceniać siły wiatru, obliczać prędkości ich celu i czasu spotkania. Sporadyczne transmisje akustycznych sygnałów-fantomów prowadziły Johna F. Kennedy'ego na z góry wybraną pozycję niczym owczarki zaganiające zbłąkaną owcę do zagrody. Czające się na głębokości stu osiemdziesięciu metrów dwa zbudowane w Stoczni Admiralicji w Sankt Petersburgu okręty klasy Kilo o numerach kadłubów 366 i 367, czarne jak noc trzytysięczniki, uzbrojone były w osiemnaście kierowanych przewodowo aktywno-pasywnych torped TEST 71/96, rozwijających prędkość czterdziestu węzłów, o zdolności samona-prowadzania z odległości piętnastu tysięcy metrów. Ale tym razem dwie z nich, wyposażone w konwencjonalne głowice bojowe zawierające po dwieście pięć kilogramów materiału wybuchowego, miały być wystrzelone ze znacznie mniejszego dystansu. Admirał Zhang nie zamierzał jednak wywołać masowego zniszczenia i chaosu na skalę światową. Chciał po prostu unieruchomić wielki amerykański okręt, bez względu na trudności związane z taką akcją. Owego poniedziałkowego wieczoru o godzinie dwudziestej pierwszej jego okręty wzięły Qa muszkę „Dużego Johna". * Bohater jednej z wcześniejszych powieści P. Robinsona, HMS Unseen (REBIS 2000 r.). 239 Poniedziałek, w tym samym czasie (godzina 8.00 czasu miejscowego). Biały Dom „Ci cholerni Chińczycy" byli dla Arnolda Morgana kom. płetną zagadką. Nie miał zielonego pojęcia, z jakiego powodu zdecydowali się rozzłościć cały zachodni świat, by nie wspomnieć o sporej części wschodniego, pomagając „cholernym tur-baniarzom" zaminować cieśninę Ormuz. Może po prostu dla forsy? Może naprawdę myśleli, że zrobią kolosalny finansowy interes na sprzedaży swojej ropy z Kazachstanu po słonych cenach rynkowych, jakie musiały zapanować na giełdach po zablokowaniu Zatoki Perskiej. Być może. Ale kto ich tam wie? Taka motywacja wydawała się doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego dość sensowna. Niewystarczająco jednak. No, USA oddały cios z nawiązką, jak się Chiny musiały tego spodziewać, i z obu stron nikt nie bąknął ani słowa protestu. Stany Zjednoczone wiedziały, że nie ma sensu oskarżać Chińczyków o maczanie palców w zaminowaniu cieśniny, zaprzeczyliby oni bowiem wszystkiemu w żywe oczy. Z podobnego powodu Chiny nie pisnęły słówkiem na temat pożaru w rafinerii pod Kuhestak. Arnold Morgan wiedział, że nie otrzyma żadnych odpowiedzi na swoje pytania, i dlatego zażyczył sobie przybycia ambasadora Republiki Ludowej w Waszyngtonie, układnego i eleganckiego Ling Guofenga. Arnold nie spodziewał się oświecenia z jego strony, ale zamierzał wyłożyć mu parę podstawowych prawd. Kwadrans po ósmej Kathy O'Brien uprzejmie wprowadziła ambasadora do gabinetu szefa. Obaj mężczyźni znali się, ale zawsze panowały między nimi chłodne stosunki W ciągu ostatnich lat admirał wystrzelił parę solidnych salw burtowych przed dziób chińskiej nawy państwowej, a Ling Guofeng często bywał zmuszony kłaść uszy po sobie. W innym życiu mogliby zostać przyjaciółmi. Obaj więcej wiedzieli o świecie, niż komukolwiek wyszłoby na zdrowie, i obaj dokładnie wiedzieli, komu są winni lojalność. Arnold Morga»> urodzony agresor, nieustannie wystosowywał ostrzeżenia, rzucał groźby, a od czasu do czasu wprowadzał je w czy»' Zadaniem doświadczonego dyplomaty Linga było łagodzenie wszelkich zadrażnień w stosunkach z USA, musiał wiCc 240 przyjmować na siebie niejeden cios admirała, ale dobrze siedział, jak osłabiać ich siłę i unikać nokautu. - Dzień dobry, admirale - przywitał się z uprzejmym ukłonem. - Cóż za miłe zaproszenie! Już zbyt długo się nie widzieliśmy. Arnold Morgan wzniósł oczy ku niebu. „Zbyt długo! Co tam zatopione zbiornikowce, co tam pole minowe i światowy kryzys naftowy. Japonia niemal bankrutuje z tego powodu. Pal licho rozpieprzoną rafinerię, wciąż strzelającą płomieniami na sto metrów w górę. Czy ktoś mnie kiedyś uwolni od tego orientalnego pieprzenia? Zbyt długo, powiada. Chryste Panie". - Panie ambasadorze, przyjemność jest jak zwykle po mojej stronie - odpowiedział. - Proszę spocząć. Zamówiłem dla nas dzbanek lapsang souchong, pańskiej ulubionej chińskiej herbaty, jeśli się nie mylę, w każdym razie tu, w USA. - Ależ to bardzo miło z pana strony, admirale. Mam nadzieję, że dzięki jej delikatnemu smakowi nasza rozmowa potoczy się gładko. Arnold pogratulował sobie pomysłu zatelefonowania ? piątek wieczorem do osobistego sekretarza Linga dla zapoznania się z subtelnościami gustu ambasadora. Nie pamiętał nawet, że Kathy zrobiła to sama, wcale go nie pytając o zdanie. W każdym razie wkrótce potem uprzejmy kelner już nalewał im aromatyczny napój, Morgan zaś przeszedł do rzeczy. - Panie ambasadorze, jest wiele słów, które nie mogą tu zostać wypowiedziane. Wiele z nich zapewne nigdy nie padnie. Zaprosiłem tu pana, ponieważ uważam, że obaj się dobrze rozumiemy. - Ja również myślę i mam nadzieję, że tak jest - odrzekł Ling nienaganną angielszczyzną. - Pozwoli pan, że zacznę od tego, iż bardzo dobrze zdajemy sobie sprawę z współudziału Chin w postawieniu pola ^nowego w cieśninie Ormuz. | - Och, doprawdy? Nie byłem o niczym podobnym poinformowany. - Chyba mógłbym pana sam o tym poinformować, gdybym 241 chciał. O tym, skąd pochodziły te miny, kiedy zostały wysłane z Moskwy, gdzie i kiedy uzupełniał paliwo rosyjski antonow który je przetransportował do Chin, o dokładnej dacie wspólnego ich stawiania przez Irańczyków i Marynarkę Ludowo--Wyzwoleńczą... Ambasador Ling nic nie odpowiedział i nie okazał ani drgnięciem, że wie, o czym mówi jego rozmówca; jednym słowem zachowywał się dokładnie tak, jak powinien to robić wybitny dyplomata pod presją w obcym kraju. - Ale nie muszę tego robić, bowiem obaj rozumiemy zasady tej... gorącej gry, jaką prowadzimy - ciągnął dalej Morgan. — Chciałbym jednak wspomnieć o pożarze, który wciąż szaleje w chińskiej rafinerii na wybrzeżach Ormuz. Ten pożar, panie ambasadorze, jest wyrazem zbiorowego gniewu całego rozwiniętego świata. Chcę przestrzec pana przed niebezpieczeństwem, jakie niosłoby zapisanie go na karb zwykłego nieszczęśliwego wypadku i niebaczne odbudowanie tych zakładów. - Czyżbym słyszał przyznanie się, że Stany Zjednoczone rzeczywiście zaatakowały i zniszczyły wartą dziesięć miliardów dolarów chińską inwestycję przemysłową na Bliskim Wschodzie? - Nie bardziej, niż ja słyszę przyznanie się, że Chiny wielkim kosztem zakupiły w Moskwie setki min morskich i usiłowały za ich pomocą zamknąć główne źródło energii każdego kraju-konsumenta ropy naftowej na świecie, a w każdym razie prawie każdego. Ambasador nie odpowiedział ani słowem. - A zatem, mój dobry przyjacielu, pragnę zakończyć naszą rozmowę taką oto dobrą radą dla pana i pańskiego rządu. Zdaniem naszym i wszystkich naszych sprzymierzeńców popełniliście w cieśninie Ormuz przestępstwo na ogromną skalę. Nie może się ono powtórzyć. Dlatego moim raczej smutnym obowiązkiem jest doradzić panu... - tu głos admirała podniósł się do zwykłego dlań piorunowego tonu - ..że' byście, kurwa, trzymali się z dala od bliskowschodnich szlaków naftowych! - A jeśli będziemy się upierać przy naszych prawach do swobodnego handlu na wszystkich wodach międzynarodowych- 242 - Nie spotkacie się z żadnym sprzeciwem z naszej strony. Wasze statki będą zawsze mile widziane w naszych portach. Ale jeśli nadal będziecie posyłać okręty wojenne gdziekolwiek w pobliże północnej części Morza Arabskiego, cieśniny Ormuz czy na samą Zatokę Perską, nie zawahamy się ich zatopić. Wasz kraj dopuścił się zbrodni z powodów znanych najlepiej pańskim mocodawcom w Pekinie. Ale reszta świata nie pozwoli, abyście ją popełnili ponownie. Ling, staruszku, wasza marynarka wraca na Morze Południowochińskie, gdzie jest jej miejsce. - Nie omieszkam przekazać pańskich poglądów mojemu rządowi. Czy jednak mam pańskie pozwolenie na poinformowanie Pekinu, że Stany Zjednoczone celowo zniszczyły naszą rafinerię w Iranie? - Nie, ambasadorze, nie ma pan. Może im pan powiedzieć, że eliminacja rafinerii jest w pańskiej opinii odwetem za chińskie zbrodnie w Ormuz. Może pan także powiedzieć, że rząd amerykański nie jest krytycznie nastawiony wobec akcji przeciw waszym zakładom. Ale kto faktycznie dokonał tego czynu, być może nigdy się nie dowiemy. Gdybym jednak miał zgadywać, powiedziałbym, że może powinniście szukać sprawcy wśród Arabów, którzy aktualnie nie mogą sprzedawać swojej ropy, ponieważ cała jest zamknięta w Zatoce. - Ach, oczywiście — odparł ambasador. — Jakiż byłem głupi, że od razu się tego nie domyśliłem. - No cóż, na razie to byłoby wszystko. Ale niech pan rozważy dobrze, co powiedziałem, panie ambasadorze. Nie chciałbym bowiem, aby nasze stosunki stały się jeszcze bardziej napięte, a poza tym narobiliście już dość szkód jak na jeden miesiąc. - Jeśli mam być szczery, panie admirale, to wy również. Poniedziałek, w tym samym czasie (godzina 21.45 c*asu miejscowego). Pacyfik, nieopodal wyspy Ishi-Saki, archipelag Sakishima Prawie nieruchome dwa Kilo czekały w ciszy, odległe od 8łebie o dziesięć mil, na kursie podchodzącego w ich stronę 243 z południowego wschodu lotniskowca. John F. Kennedy by} łatwy do rozpoznania na podstawie swego akustycznego „pod-pisu" i o dwudziestej drugiej piętnaście dryfujący po zachodniej stronie Kilo obliczył, że Amerykanie przejdą w odległości około trzech tysięcy metrów. Przygotowano się do wystrzelę-nia torped, podczas gdy dowódca drugiego okrętu zdecydował się zaczekać na wypadek, gdyby atak jego kolegi zmusił lotniskowiec do zwrotu w jego stronę. Koordynacja ataku dwóch okrętów podwodnych jest niemal niemożliwa. Tylko bliższy z nich otworzy ogień, ponieważ szarża drugiego z dużą prędkością za wcześnie zdradziłaby ich zamiar. Dwie torpedy z zachodniego Kilo nadpłyną z sektora rufowego lotniskowca, wycelowane na podstawie ekstrapolacji ostatniego znanego namiaru. Ustawione na trzydzieści węzłów, pozostaną pasywne przez całą drogę, co pozwoli na uniknięcie uderzenia z całą siłą w środkową część burty celu. Chińczykom chodziło wyłącznie o wały napędowe. John nie będzie mógł nic zrobić, aby zapobiec trafieniu. Nie będzie na to czasu. Minęła dwudziesta druga pięćdziesiąt. - Uwaga na pierwszej wyrzutni! - Sprawdzić ostatni namiar! - Ognia! Torpeda, pchnięta potężnym uderzeniem sprężonego powietrza, wypadła z rury wyrzutni, zawahała się przez ułamek sekundy, po czym włączył się jej silnik elektryczny i runęła naprzód przez ciemną głębię oceanu. - Naprowadzanie włączone. Kilo 636 spisywał się bez zarzutu. - Uzbroić torpedę. - Torpeda uzbrojona. Minęło dziewięćdziesiąt sekund. - Torpeda tysiąc metrów od celu. - Torpeda ma kontakt pasywny. - Przełączyć na samonaprowadzanie pasywne. W chwilę potem Kilo 636 wystrzelił drugą torpedę, która śladem swej poprzedniczki pomknęła przez toń ku światłom na rufowym krańcu pokładu startowego JFK. Był to klasy' czny podwodny atak, przeprowadzony z bezlitosnym Pr0' fesjonalizmem. Na błędy po prostu nie było czasu. 244 W pomieszczeniu operacyjnym lotniskowca sonarzyści wymyli zagrożenie. _ Panie admirale, tu sonar. Torpeda! Torpeda! Torpeda! Kąt kursowy zielony sto dziewięćdziesiąt osiem, prosto f/ rufę! Głowica konwencjonalna. Bardzo blisko, sir, bardzo blisko! „Bardzo blisko" oznaczało w tej chwili nie więcej niż pięćset metrów. Oznaczało to, że pierwsza z torped uderzy gdzieś w rufę za trzydzieści sekund. Nie było możliwości odpowiedzenia ogniem. Lotniskowiec o wyporności osiemdziesięciu ośmiu tysięcy ton po prostu nie jest skonstruowany do takich potyczek na bliskich dystansach. Ktoś krzyknął: „Zagłuszanie!" Było to jednak spóźnione o dobre dwie minuty. Oficer uzbrojenia nadał sygnał alarmowy do wszystkich jednostek zespołu, powiadamiając je o ataku. Zanim jednak zdążył wypowiedzieć słowa „chiński okręt podwodny", pierwsza torpeda TEST 71/96 uderzyła w lewą zewnętrzną śrubę. Eksplozja wyrwała ją z zamocowania i wygięła dwa z czterech wałów napędowych. Chwilę później druga torpeda trafiła w sąsiednią, lewą wewnętrzną śrubę, powodując deformację także prawego wewnętrznego wału. John, choć wciąż trzymał się na wodzie, na razie musiał zrezygnować z dalszej podróży. Lotniskowiec był podzielony na dużą liczbę przedziałów wodoszczelnych i nie groziło mu zatonięcie. Jednak z uszkodzonymi wałami nie mógł już prowadzić działań lotniczych. Szary olbrzym przechylił się lekko na lewą burtę. Drużyny awaryjne walczyły z napływającą przez uszkodzone poszycie kadłuba wodą, mechanicy ze zgrozą patrzyli na rozmiar uszkodzeń wałów. Admirał, wciąż niepewny, czy za chwilę nie nadpłynie skądś kolejna torpeda, wysłał w powietrze dwa następne vikingi, odwołał oba okręty podwodne klasy Los Angeles z ich pozycji na południowym zachodzie i skierował jeden z niszczycieli i fregatę do akcji ZOP w bezpośredniej bliskości lotniskowca. Sygnał wysłany do Pearl Harbor był dla łącznościowców *ównie szokujący, jak sześćdziesiąt sześć lat wcześniej wiadomość o japońskim ataku: 245 212255MAJ07. Pozycja 2320N/12402E. Do CINCPACFLT od USS John F. Kennedy. Trafienie dwiema torpedami, pasywnie naprowadzanymi, pochodzenie nieznane. Dwie eksplozje w rejonie wałów napędowych. Trzy wały wyłączone z użycia. Jeden wał pracuje. Największa osiągalna szybkość 10 w. Loty samolotów niemożliwe przy wiatrach poniżej 25 w. Wstępna ocena uszkodzeń: niezbędne szybkie dokowanie. Poniedziałek, w tym samym czasie (godzina 9.55 czasu miejscowego). Biuro szefa operacji morskich, Pentagon Admirał Alan Dickson był zaszokowany. Sygnał ze sztabu CINCPACFLT nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Okręt Chińskiej Republiki Ludowej bezsprzecznie wystrzelił dwie torpedy w amerykański lotniskowiec o sto dwadzieścia pięć mil od wschodniego wybrzeża Tajwanu. Co gorzej, obie trafiły w cel. Lotniskowiec nie mógł w żaden sposób zapobiec atakowi ani też przeprowadzić żadnej formy akcji odwetowej. Należało oczekiwać dalszych ataków, choć jak dotąd nic się nowego nie wydarzyło. Admirał Dickson uznał, że skoro Chińczycy mogli storpedować jego okręt, to równie dobrze mogą go zbombardować, dlatego nakazał natychmiastową ewakuację wszystkich samolotów, jakie znajdowały się na pokładzie. Wszyscy członkowie załogi, którzy nie byli absolutnie niezbędni do prowadzenia okrętu, także mieli zostać przerzuceni na Okinawę albo na towarzyszące JFK niszczyciele i fregaty. Połączył się bezpieczną linią z admirałem Morganem i przekazał mu wiadomość. Doradca prezydenta był równie zdumiony, ale zachował trzeźwość myślenia. - Arnie, zamierzam ściągnąć go z powrotem do Pearl. Niewykluczone, że trzeba go będzie holować. Na Okinawę jest za duży. W każdym razie John F. Kennedy jest praktycznie wyłączony z akcji. - Jasne. To za wielki okręt, żeby próbować go naprawiać tak daleko od dużej bazy - przytaknął Morgan. - A ty lepie) wpadnij tu do mnie jak najszybciej. Zabierz wszystkie dane, 246 ni dysponujesz, i postaramy się zadecydować, co z tym fantem dalej robić. Poniedziałek, w tym samym czasie (godzina 23.00 czasu miejscowego). Sztab Floty Południowej, Zhan-jiang j* - No, mój Jicai, wszystko poszło bardzo dobrze - mówił radośnie admirał Zhang Yushu. - To już wszystkie. Roosevelt, Truman, Constellation i Stennis są bardzo zajęte w Ormuz, siedem tysięcy mil stąd. Ronald Reagan tkwi w San Diego, dziewięć tysięcy mil. Kennedy wyłączony z akcji. A to pozwala nam na zupełnie swobodne zajęcie się naszym własnym drobnym, lokalnym przedsięwzięciem. O godzinie dwudziestej drugiej we wtorek, 22 maja 2007 roku, w pogodny i księżycowy wieczór, posyłając do akcji największe zgrupowanie sił militarnych od czasu ataku ONZ na Saddama Husajna szesnaście lat wcześniej, Chińska Republika Ludowa zaatakowała Tajwan. ROZDZIAŁ 8 Atak nastąpił zbyt szybko nawet dla „Strong Net", nowiutkiej i kosztującej miliardy dolarów sieci wczesnego ostrzegania obrony powietrznej kraju. Kiedy runęła chińska nawała, tajwańskie rakiety ziemia-powietrze typu Hawk pozostały w wyrzutniach. Nie było żadnej reakcji ze strony nowego, su-perczułego systemu średniego i dalekiego zasięgu Tien Kung, opartego na starym amerykańskim Patriot, rozlokowanym wokół Tajpej. Atak z kontynentu był pod każdym względem nieoczekiwany, choć wybór celu nie był zaskoczeniem. W nocy z 22 na 23 maja Chiny rozpoczęły bombardowanie malowniczego archipelagu Penghu, położonego sześćdziesiąt mil od zachodniego wybrzeża Tajwanu, najprawdopodobniej z zamiarem jego zajęcia. Oczywiście ów łańcuch niewielkich wysepek nie jest tylko atrakcją krajobrazową. Tajwańczycy utrzymują tam siedemnastotysięczny garnizon, jest tam lotnisko wojskowe i duża baza marynarki wojennej pod miastem Makung, gdzie stacjonuje 154. Flotylla Kutrów Rakietowych. Teraz Chińczycy miotali na nie z wyrzutni nadbrzeżnych w prowincjach Fujian i Jiangxi prawdziwy grad rakiet balistycznych krótkiego zasięgu (SRBM). Wysoko nad Cieśniną Tajwańską armada nowej konstrukcji bombowców Badger B-6 niosących rakiety typu cruise szykowała się do ataku na bazę morską Penghu. Zanim obrona powietrzna Tajwanu mogła zareagować, upłynęło sześć minut. W tym czasie stocznia w Makung ogarnięta już była pożarem, a przy nabrzeżach płonęły dwie fregaty rakietowe amerykańskiej klasy Knox o wyporności trzech tysięcy ton, Chin Yang i Ning Yang. Baterie rakiet Tien Kung z zachodniego wybrzeża otworzyły ogień do nadlatujących badgerów i w piętnaście minut zestrzeliły piętnaście z nich. Nie mogły jednak powstrzymać pierwszej fali 248 SRBM-ów, wpadającej z rykiem silników na przedmieścia Ulakung. Rakiety niemal doszczętnie zniszczyły całą ulicę Hsintien po północnej stronie bazy, równając z ziemią stojące przy niej świątynię Męczenników i świątynię Konfucjusza, precyzyjnie wycelowane rakiety uderzyły w lotnisko, siedzibę sieci telekomunikacyjnej na końcu ulicy Chungching oraz główny urząd pocztowy w centrum miasta. Po dalszych dziesięciu minutach wystartowała eskadra tajwańskich F-16, ruszając w pościg za badgerami, które nie mogły się z nimi mierzyć w walce powietrznej; po krótkim czasie spadło do morza osiem bombowców trafionych side-winderami myśliwców. Zanim jeszcze w przestworzach rozpoczęła się bitwa, na wyspy ruszyła duża flotylla chińskich okrętów, na czele z drugim niszczycielem klasy Sowremiennyj, prowadzącym do ataku cztery fregaty rakietowe Jangwei i sześć mniejszych, ale silnie uzbrojonych jednostek klasy Jianghu. Cała ta armada od pięciu dni prowadziła ćwiczenia w cieśninie, a teraz, krótko po północy, otworzyły ogień artyleryjski i rakietowy do mniejszych wysepek Paisha i Hsi, już pierwszymi salwami burząc most między nimi. Dwie z rakiet trafiły w zabytkowy fort z okresu dynastii Qing na Hsi, z którego przy dobrej widoczności można zobaczyć góry i na Tajwanie, i na kontynencie. Po ostrzelaniu obu wysp flotylla przeszła na południowy zachód i przeniosła ogień na sąsiednie Wang'an, Hu-chang i Tongpan. Sztab główny w Tajpej musiał przyjąć, że celem Chin jest Zajęcie wszystkich sześćdziesięciu czterech wysp archipelagu Penghu z ich stu czterdziestoma siedmioma zabytkowymi świątyniami, w większości poświęconymi Matsu, bogini morza, która zawsze miała chronić swych wiernych, chociaż w tej chwili nie bardzo jej to wychodziło. Wyspy Penghu, niegdyś przez portugalskich kolonizatorów nazwane Pescadores, czyli „Rybacy", od stuleci były domem ludzi trudniących się tym właśnie zajęciem, a także rolników. Charakterystyczną cechą krajobrazu są tutaj zbudowane z koralowca mury, chroniące uprawy orzeszków ziemnych, batatów i sorgo. Nie kończące się plaże i błękitna woda uczyniły Penghu jedną z wielkich atrakcji turystycznych Dalekiego Wschodu. 249 Tej jednak nocy piękna plaża Lintou, nadmorska granica Makung, najbardziej przypominała Dunkierkę z roku 1940. Wszędzie dookoła eksplodowały chińskie rakiety CSS-X7, nowa wersja rosyjskiej M-ll z pięćsetkilogramowymi głowicami. Liczne tutaj bary i restauracje obrócone były w gruzy, na miasto spadały fontanny słonej wody i piasku. Prezydent Tajwanu na konferencji z premierem i genera-licją wydał rozkaz natychmiastowego wzmocnienia obrony wysp, zanim Chińczycy dokonają próby desantu. Generał brygady Chi-Chiang Gan, naczelny dowódca wojsk lądowych, poderwał dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy ze wszystkich baz wojskowych północno-wschodniego wybrzeża i skierował ich na południe, wykorzystując transport drogowy i kolejowy. O drugiej nad ranem rząd zarekwirował wszystkie szybkie pociągi na zelektryfikowanej linii zachodniej, szczególnie ekspresy Ziąiang i Zuguang. Generał Chi-Chiang zorganizował też most powietrzny między garnizonem Tajpej i dużą bazą marynarki w Kaohsiung, przerzucając tam kolejne dwadzieścia tysięcy żołnierzy. Admirał Feng-Shiang Hu, dowódca marynarki wojennej, rozkazał 66. Dywizji Piechoty Morskiej natychmiastowe zaokrętowanie i wyruszenie w sukurs garnizonowi w Makung. Dodatkowo postawił w stan gotowości do odpłynięcia w ciągu czterech godzin trzy okręty desantowe klasy Newport i wypierający dziewięć tysięcy ton barkowiec klasy Cabildo, stanowiący rodzaj pływającego doku dla trzech japońskiej budowy barek desantowych, zdolnych do przewiezienia bezpośrednio na plażę po trzystu żołnierzy. We wczesnych godzinach rannych tajwański sztab główny wysłał desperacki sygnał do sztabu amerykańskiej VII Floty, informujący Stany Zjednoczone o ataku komunistycznych Chin i wzywający natychmiastowej pomocy militarnej. Admirał Feng-Shiang osobiście powiedział admirałowi Dickowi Greeningowi, dowódcy Floty Pacyfiku w Pearl Harbor, że obawia się o dalszą egzystencję swego kraju i że nad Tajwanem wre bitwa powietrzna, którą wprawdzie jego piloci wygrywają, ale na morzu Chiny mają zdecydowaną przewagę. Poważna flotylla ostrzeliwuje strategicznie ważne wyspy Penghu i przygotowuje się do desantu. Niemal błagalnym tonem tłumaczył: „Potrzebujemy natychmiast waszego lot- 250 niskowca, wszystkiego, czym dysponujecie, żeby tylko ich odeprzeć". CINCPACFLT nie mógł jednak niczego zrobić. Stany Zjednoczone nie miały na Pacyfiku zespołu lotniskowca. Najbliższe z nich tkwiły na Bliskim Wschodzie, odległe od Tajwanu o dwa tygodnie drogi, a poza tym były tam potrzebne. W Pearl Harbor bezsilny admirał Greening wiedział teraz, jaki był powód tego brutalnego i niewyjaśnionego ataku na Johna F. Kennedy'ego. - Jasna cholera! - wysapał do siebie. - Sukinsyny zajmą Tajwan i nie widzę sposobu, żebyśmy mogli im w tym przeszkodzić. Nie mamy nawet czym kontratakować! Obiecał zrozpaczonemu tajwańskiemu admirałowi, że do niego wkrótce oddzwoni, ale teraz musi połączyć się z Waszyngtonem i poinformować Alana Dicksona o wydarzeniach. Centrala Pentagonu przełączyła rozmowę do Białego Domu, gdzie szef operacji morskich konferował akurat z Arnoldem Morganem. Kathy włączyła głośnik w aparacie i obaj admirałowie wstrząśnięci słuchali raportu Greeninga o militarnej napaści Chińskiej Republiki Ludowej ha Republikę Chin, jak brzmi oficjalna nazwa Tajwanu. Po zakończeniu rozmowy Dickson poprosił o pół godziny czasu na dokładną ocenę sytuacji. Arnold Morgan wstał, a na jego twarzy wykwitł dziwny uśmiech. Raz po raz kręcił głową i powtarzał: „A to sukinsyny... a to małe, cwane kutasy". Wreszcie odwrócił się do Dicksona i rzekł: - Alan, staruszku, słyszałeś kiedyś zwrot „szach i mat"? - Tak myślę - odparł zdziwiony nieco admirał. I - Bo widzisz, w takiej właśnie sytuacji się teraz znajdujemy. Każdy strzęp informacji, jaki wchłonął w ciągu ostatnich paru miesięcy, każdy ruch i zwrot w intrydze w Ormuz, wszystkie znane, ale porozrzucane elementy układanki wskoczyły teraz na swoje miejsce, poczynając od samego początku, od chwili, kiedy młody porucznik z Fort Meade przerwał mu swym telefonem kolację w „Le Bec Fin". Morgan doskonale pamiętał słowa Jimmy'ego Ramshawe'a: „Jestem zdania, że w cieśninie Ormuz istnieje poważne pole minowe, być może rozciągające się od brzegu omańskiego, od przylądka Qabr al Hindi, aż po Iran. Uważam, że powinniśmy to sprawdzić". M teraz jakby do siebie, głośno wyrażając swe myśli: 251 - Jimmy miał rację i powinno się go awansować za błyskotliwość dedukcji. Bordenowi trzeba odebrać dowództwo w Fort Meade. George Morris niech lepiej wydobrzeje w ciągu dwudziestu minut, albo i jego wyrzucę z roboty. Jego lekarzy też. Zaraz się przyznam, że dałem się wykiwać tym cholernym chińskim kutasom. Oni wcale nie chcieli niczego kombinować z ropą. Ropa ich gówno obchodziła, zależało im tylko na uwiązaniu nas, a w każdym razie lotniskowców, o tysiące mil od Morza Południowochińskiego. Musieliśmy zabić im ćwieka, kiedy zawróciliśmy JFK w tamtą stronę. Dlatego w jakiś sprytny sposób go okaleczyli. I wtedy już nie było żadnych przeszkód. W kilka godzin potem ruszyli na Tajwan, dobrze wiedząc, że absolutnie nic na to nie poradzimy, chyba że wystrzelimy rakiety i zaczniemy trzecią wojnę światową. A tego nawet Tajwan nie jest wart. - Cholera jasna. Chcesz powiedzieć, że nie możemy nic zrobić, żeby ich ratować? - Możemy zrobić wiele rzeczy, ale nie na czas. Zanim dotrze tam Truman albo Rooseuelt, miną dwa tygodnie, a do tego czasu Tajwan padnie. Walki się zakończą, nim zespół wyjdzie z Indyjskiego. - Ale przecież oni do tej pory tylko wypuścili parę rakiet na wyspy Penghu. - Alan, ta wiadomość do jutra rana będzie tak nieaktualna, że jak spojrzysz na pomnik Waszyngtona, będzie ci się wydawało, że to Stonehenge. Była godzina siedemnasta, czyli na archipelagu Penghu szósta rano następnego dnia. Odgłosy bitwy stopniowo tani cichły, ocalałe z pogromu chińskie bombowce zawróciły do baz, okręty zaprzestały ostrzału, lecz szybko zbliżyły się do brzegów, rozpoczynając całkowitą blokadę wysp. Każdy, kto chciałby się na nie przedostać, musiałby stoczyć z nimi bitwę-Kiedy połowa sił zbrojnych Tajwanu była już daleko w drodze na południe, admirał Zhang, który objął dowództwo nad całą operacją, przeszedł do fazy numer dwa. O wschodzie słońca rozpoczął zmasowany atak rakietowy na zachodnie wybrzeże wyspy, który planował od sześciu miesięcy. Zaczęło się na północy od międzynarodowego lotniska Chiang Kai-sheka-SRBM-y wyrywały potężne kratery w pasach startowych, ale 252 zniszczyły poza tym tylko wieżę kontroli ruchu. Terminal pasażerski pozostał nietknięty. Celowano również w drogi, niszcząc biegnącą wzdłuż wybrzeża autostradę. Rakiety uderzyły w miasto Chungli, w którym krzyżują się główny szlak komunikacyjny na południe kraju i droga numer 1. Skrzyżowanie zostało całkowicie zburzone, a przy okazji wyleciało w powietrze czterysta metrów torów kolejowych. Na zachód od Hsinchu zniszczony został ważny most drogowy. Atak metodycznie przesuwał się na południe, druzgocąc sieć komunikacyjną kraju; grad rakiet spadał na drogi, mosty, węzły kolejowe, uszkodzona została tama Mingte nieopodal Miaoli, a w końcu potężna salwa unicestwiła cztery majestatyczne mosty spinające brzegi odnóg rzecznych w delcie Choshui, przerywając prowadzące przez nie drogi numer 17 i 19 oraz główny szlak kolejowy na południe. Cały system transportowy, przecinający płaską jak naleśnik i pełną pól ryżowych środkowo-zachodnią równinę Tajwanu, był w gruzach. A było to jeszcze, zanim rakiety Zhanga dosięgły leżącego na południowym zachodzie miasta Tainan - do 1885 roku stolicy wyspiarskiej prowincji - doszczętnie rujnując wszystkie pasy startowe tamtejszego lotniska. Ucierpiały dalsze odcinki „siedemnastki" i „dziewięt-nastki", a także głównej autostrady północ-południe. Ta najważniejsza arteria transportowa kraju zniszczona została w trzech miejscach na zachód od miasta, które omijała w drodze do portu Kaohsiung, leżącego o pięćdziesiąt kilometrów na południe. Teraz prawie niemożliwe stało się przerzucanie jakichkolwiek oddziałów z powrotem na północ wyspy. Genialnie zamarkowany atak na Penghu odciągnął połowę tajwańskiej armii od głównego celu admirała Zhanga - stolicy kraju, Tajpej. A był to ledwie początek. Chiński wódz ponownie rzucił do ataku pozostałe mu sto dwadzieścia bombowców B-6 Badger. Nadleciały nad wyspę trzema falami po czterdzieści maszyn ze świeżym ładunkiem rakiet cruise. Tym razem na celowniku znalazły się obiekty ściśle militarne: systemy obrony Przeciwlotniczej, lotniska wojskowe, bazy morskie; miejsca, *tóre Armia i Marynarka Ludowo-Wyzwoleńcza obserwowały i rozpoznawały przez długie lata. Badgerom towarzy- 253 szyły myśliwce typu Q-5B Fantan, a także innego typu bombowce, nowsze JH-7 i Su-30MKK. Najnowocześniejsze i najgroźniejsze myśliwce typu J-10 i J-ll Flanker wykonywały lot za lotem bojowym, osłaniając całą armadę i starając się wywalczyć przewagę nad cieśniną. Rakiety nieomylnie trafiały w stanowiska nowo zainstalowanego i jeszcze nie wypróbowanego systemu MADS, wyposażonego w rakiety przeciwlotnicze Super-Patriot, rozlokowane gęsto dookoła stolicy; dewastowały pasy startowe eskadr lotnictwa myśliwskiego w okręgu Taoyuan i Yunlin; unicestwiały nadbrzeżne baterie przeciwlotniczych tienkun-gów; biły w stoki centralnego masywu górskiego, gdzie armia tajwańska posiadała najważniejsze ośrodki dowodzenia, zbudowane specjalnie do kierowania obroną przeciw zmasowanym atakom od strony kontynentu... do czego właśnie doszło. Chińscy szpiedzy od dawna meldowali Pekinowi 0 każdym szczególe dotyczącym głównych tajwańskich ośrodków logistycznych i wywiadu wojskowego (C-41). Teraz w każdy z nich trafiały wystrzeliwane przez bombowce cruise'y, wspomagane przez wciąż startujące co kilka minut z wyrzutni w Fujian i Jiangxi SRBM-y. Dzielny mały kraj trząsł się pod potężnym naporem chińskiego smoka zza cieśniny, ale nie ustępował pola. Godzina za godziną tajwańscy piloci podrywali swe F-16 w powietrze 1 atakowali nadlatujące bombowce. W południe stało się jasne, że Chiny popełniły błąd, nie lokalizując stanowisk ruchomych wyrzutni rakiet ziemia-powietrze krótkiego zasięgu o kryptonimach Chaparral, Stinger/Avenger i Antelope. W skład systemu Chaparral wchodzą montowane na pojazdach gąsienicowych poczwórne wyrzutnie zmodyfikowanych rakiet AIM-9C Sidewinder; Stinger/Avenger to ustawiane na stałych podstawach bliźniacze wyrzutnie czterech znanych dobrze z wojny w Afganistanie stingerów, przystosowane do montowania na słynnych amerykańskich pojazdach terenowych Humvee; Antelope, broń zaprojektowana i udoskonalona w tajwańskim Instytucie Nauki i Technologii Chung Sang, również wykorzystywała humvee, z których mogła wystrzeliwać po cztery rakiety Tien Chien-1 o zasięgu do dwudziestu dwóch kilometrów. Była szczególnie groźna dla nisko 254 lecących samolotów i dysponowała doskonałym systemem naprowadzania. Tajwańczycy manewrowali tymi pojazdami wzdłuż całego zachodniego wybrzeża, wystrzeliwując rakiety skrycie i precyzyjnie z każdego miejsca, gdzie mogli znaleźć osłonę: z pól ryżowych i lasów, zza pagórków, wiejskich stodół i koralowych murów. W kilka godzin zdziesiątkowali atakujące chińskie eskadry. Ze stu dwudziestu badgerów do baz wróciło tego popołudnia tylko siedemdziesiąt. Obrona przeciwlotnicza powstrzymała jednak tylko samoloty, nie rakiety. Do zmierzchu cała infrastruktura transportowa zachodniej części wyspy była zdruzgotana. Nie działały sieci telekomunikacyjne, tak cywilne, jak i wojskowe. Stałe systemy obrony powietrznej zostały wyelimin°-wane. Nie pozostało nic z tak cenionych przez wojskowych instalacji Skyguard, rakiety AIM-7M Sparrow nie opuściły swoich wyrzutni. W historii walk powietrznych ta wielka bitwa nad Cieśniną Tajwańską mogła się równać z bitwą 0 Anglię, z tą różnicą, że i admirał Zhang, i dowódca tajwańskich sił powietrznych generał Ke-Chiang Wong znacznie przerastali Goeringa i Adolfa. Do zmierzchu 23 maja Chiny zdążyły zniszczyć wiele ze swych celów, ale jakimś cudem Tajwan odparł ten pierwszy atak. Oprócz lania, jakie oberwały badgery, zestrzelone zostało dziesięć fantanów, dwanaście innych bombowców i dziewięć nowoczesnych flankerów. Tajwańczycy stracili w sumie czterdzieści trzy maszyny bojowe, czyli - można powiedzieć -wygrali bitwę w powietrzu. Jednak Chiny dysponowały dwoma tysiącami dwustu w pełni gotowymi do boju myśliwcami i bombowcami, podczas gdy Tajwan posiadał zaledwie czterysta maszyn. W każdej wojnie w swej długiej historii Chiny przygotowane były do ponoszenia poważnych strat, wiedząc, że w ostatecznym rozrachunku mają więcej wszystkiego, zwłaszcza łudzi, a współcześnie także samolotów 1 okrętów. Przy takim poziomie strat po obu stronach mogą sobie spokojnie pozwolić na przegrywanie bitew przez dwukrotnie dłuższy czas, niż Tajwan mógł je wygrywać. Nieobecność amerykańskiego wsparcia, na które zawsze liczono, była śmiertelnym ciosem dla wyspy, która nagle została Zmuszona walczyć o życie. 255 Sytuacja na morzu była jeszcze gorsza. Chińska marynarka wojenna liczyła dwieście siedemdziesiąt pięć tysięcy personelu, dysponowała pięćdziesięcioma niszczycielami i fregatami, sześćdziesięcioma konwencjonalnymi i sześcioma atomowymi okrętami podwodnymi, blisko pięćdziesięcioma jednostkami desantowymi, nie licząc kilkuset okrętów pomocniczych, kutrów i ścigaczy. Tajwan miał doskonale wyszkoloną flotę dwudziestu dwóch niszczycieli, tyle samo fregat, pięćdziesiąt kutrów rakietowych, ale tylko dziesięć podwodnia-ków. Jego czterdzieści okrętów desantowych oczywiście nie miało się do czego przydać w tym konflikcie. Nie było więc zaskoczeniem, że na morzu pierwsza krew polała się po stronie obrońców. Po południu samolot patrolowy dalekiego zasięgu Y-8X Cub wykrył pośrodku cieśniny małą flotyllę wiozącą pierwszą falę tajwańskich marines na Penghu. Powiadomił o tym sztab Floty Południowej i w dwie godziny później nadciągnęły dwa chińskie Kilo i przeprowadziły gwałtowny atak spod wody. Każdy z desantowców klasy Newport został trafiony torpedą, Cheng Hai dwiema. Mniejsze jednostki zatonęły niemal natychmiast, barkowiec płonął, nabierając wody i coraz bardziej chyląc się na burtę, z ponad czterystoma zabitymi i rannymi na pokładzie. Z każdą godziną nowe chińskie okręty przybywały na pozycje wokół tajwańskiego wybrzeża, zabezpieczając morskie szlaki dla inwazji, która, jak już wszyscy wiedzieli, była nieunikniona. Środa, 23 maja, godzina 7.30. Biały Dom Atmosfera w Gabinecie Owalnym była przygaszona. Cała stolica jakby poddała się melancholii, kiedy na drugim końcu świata przyjaciele, partnerzy i sojusznicy Ameryki walczyli o przeżycie. Prezydent był zmartwiony, głównie dlatego, że wina koniec końców mogła spaść na niego; zaczynał się uważać za kogoś w rodzaju Nerona, zabawiającego się w Waszyngtonie, podczas gdy Tajwan stoi w płomieniach. - Musi być coś, co możemy zrobić - powtarzał. Bob MacPherson za każdym razem odpowiadał mu, że nie 256 ńdzi żadnej możliwości działania. Sekretarz stanu Travis Harcourt zdawał się uważać, że im mniej powie, tym lepiej, choć dobrze wiedział* że Stany Zjednoczone zobowiązane są bronić wyspy na podstawie „Ustawy o stosunkach z Tajwanem, Akt prawny nr 96-8". Arnold Morgan chodził po gabinecie, szukając rozwiązania. W tej chwili skoncentrował się na tym, jak jasno wyłożyć sytuację prezydentowi. Wiedział, że będzie to trudne, ponieważ głowa państwa ostatnio postrzegała świat wyłącznie przez pryzmat własnej osoby i reputacji na koniec swej drugiej kadencji. W końcu uznał, że jest gotów, i zaczął: - Panie prezydencie, jak już wcześniej wyjaśniałem, Chińczykom w oszałamiający sposób udało się wywieść nas w pole, przez co zmusili nas do skierowania osiemdziesięciu procent naszych sił morskich w rejon cieśniny Ormuz pod fałszywym, chociaż prawdziwie niebezpiecznym pretekstem. W tym celu zatopili tam trzy wielkie zbiornikowce, powodując śmierć pewnej liczby marynarzy, w większości obywateli amerykańskich. Następnie storpedowali japoński zbiornikowiec w cieśninie Malakka, a w końcu nasz lotniskowiec na Pacyfiku. W tej chwili ruszyli na podbój Tajwanu, co od początku było jedynym interesującym ich celem. - Przerwał na chwilę, aby ta litania chińskich niegodziwości została dobrze zrozumiana, po czym kontynuował: - W odwecie zniszczyliśmy ich zakład przetwarzania ropy naftowej w Iranie, ja zaś osobiście ostrzegłem ambasadora Ling Guofenga, sśe w przyszłości nie widzimy potrzeby obecności chińskiej marynarki wojennej na Morzu Arabskim. Dałem mu do zrozumienia, że gdyby nie posłuchali tego ostrzeżenia, bez wa-nia zatopimy każdy ich okręt, który będzie się kręcił gdziekolwiek w pobliżu bliskowschodnich szlaków naftowych, ^ść już wyrządzili szkód na światowym rynku ropy i społeczność światowa po prostu nie będzie już tego tolerować. Chińczyk dobrze mnie zrozumiał... jak sądzę. - Arnoldzie, ja to jakby już wiem - przerwał mu prezydent. - Chcę, abyś się zajął kwestią Tajwanu. - Bardzo dobrze, sir. Wybaczy mi pan jednak, że przypomnę, iż wszystkie te sprawy ściśle się ze sobą wiążą. - Wybaczę. Tajwan, Arnie. 257 - Okay. - Arnold Morgan z godnością powstrzymał chęć wyjawienia, co naprawdę myśli o tej rozmowie... „ależ on ma tupet, ten pieprzony ignorant, chce MNIE pouczać..." i mówi} dalej: - Panie prezydencie, ta napaść Chin na Tajwan była bardzo starannie zaplanowana i dlatego teraz bezsilnie patrzymy, jak ten raczej niezgrabny olbrzym przerąbuje sobie drogę do zwycięstwa. Działa on jednak na własnych wodach, jest dobrze przygotowany i guzik go obchodzą własne straty w ludziach i sprzęcie, bardziej bowiem pragnie zdobycia Tajwanu niż czegokolwiek innego w całej historii. Nie możemy mu w tym przeszkodzić, przede wszystkim dlatego, że nie mamy czym. A nawet gdybyśmy mieli, to byłbym skłonny taką interwencję odradzać. W przeciwnym razie wplątalibyśmy się w bardzo poważną bitwę morską, w której moglibyśmy stracić trzy lub cztery największe okręty i kilka tysięcy amerykańskich marynarzy. Oni natomiast mogą stracić dwadzieścia okrętów i dziesiątki tysięcy ludzi. Różnica polega na tym, że ich to gówno obejdzie i będą po prostu walczyć dalej. My jednak nie możemy sobie na to pozwolić. W kraju doszłoby do zamieszek, pan wyleciałby z posady wraz z nami wszystkimi i zostalibyśmy pospołu oskarżeni o celowe doprowadzenie do drugiego Wietnamu dla jakiejś cholernej, nikomu niepotrzebnej chińskiej wysepki o milę czy półtorej od Szanghaju. Oto, jak zareagowałaby prasa i opinia publiczna. Owszem, wszystkim się podoba, że patrolujemy te wody, jak to czyniliśmy od lat, napędzając śmiertelnego stracha komu trzeba i kiedy trzeba. Ale ruszać na wojnę, posyłać naszą młodzież na śmierć tysiące kilomerów od domu? To już zupełnie inna sprawa. Sir, jeśli postawi pan nasz kraj w stan zbrojnego konfliktu z Chinami z powodu garstki jakichś kulisów z tej cholernej wyspy u ich własnych wybrzeży, może pan wywołać drugą wojnę domową i wcale teraz nie żartuję- - Ale przecież zawsze do tej pory mogliśmy Chińczyków odstraszyć! - Jasne, ale wcześniej oni tylko błaznowali. Ta sytuacja jest zupełnie inna. Mamy do czynienia z wielkim narodem na wojennej ścieżce, absolutnie gotowym walczyć i umierać za swe przekonanie, że Tajwan jest częścią Chin, wyspiarską prowincją, którą trzeba przyłączyć do macierzy. My z drugiej 258 strony jesteśmy gotowi tylko przyjmować bojowe pozy w obronie Tajwanu. Żaden prezydent Stanów Zjednoczonych nigdy nie wypowie Ohinom prawdziwej wojny o tę ich pieprzoną wyspę. Bilibyśmy się z nimi o bliskowschodnią ropę, gdyby było trzeba, bo to byłoby w naszym własnym interesie i naród by to rozumiał. Nie zrozumie natomiast, dlaczego amerykańscy marynarze giną za jakieś wzajemne pretensje terytorialne jednego Chińczyka wobec drugiego. - Myślę, że można zrozumieć, dlaczego oni chcą odbić tę wyspę - powiedział prezydent. - Tak samo, jak chcieli odzyskać Hongkong, który leży jeszcze bliżej ich własnego podwórka. Nie mogę tylko pojąć tej obsesji. Czego oni naprawdę chcą? i - Na to mogę panu odpowiedzieć, sir - rzekł admirał Morgan. - Oni chcą Muzeum Narodowego w Tajpej. - Muzeum? i - Tak jest. Ponieważ znajduje się w nim najbardziej bezcenna kolekcja chińskiej sztuki i pamiątek historycznych. Jest to bezsprzecznie największe muzeum świata. - Poważnie? - Poważnie, sir. - A ja myślałem, że chiński rząd nienawidzi kultury. Czyż przewodniczący Mao i jego żona nie próbowali zniszczyć każdego jej przejawu? Palili książki, burzyli uniwersyteckie biblioteki i tak dalej. - Jasne że tak, i udało im się to na dużą skalę. Ale serce Chin, każda antyczna książka, każdy manuskrypt, gobelin, posąg, obraz, cała porcelana, złoto, srebro, jaspis i w ogóle wszystko, datowane aż od starożytnej dynastii Shang, ponad trzy tysiące lat temu, było zebrane w jedną wielką kolekcję. Około dziesięciu tysięcy skrzyń. Przez pięćset lat spoczywała ona w Zakazanym Mieście w Pekinie. - Jak więc zatem trafiła do Tajpej? - Krótko mówiąc, zabrał ją z sobą Chiang Kai-shek. - Chryste! Całą? - Prawie. Było to chyba jego ostatnie ważne posunięcie Przed wycofaniem się na Formozę. Czuł przez skórę, że Państwo Mao mogą wszystko hurtem zniszczyć, więc zapakował skrzynie do pociągów i jakimś cudem przerzucił 259 paręset wagonów chińskiego dziedzictwa kulturalnego za morze, do swej nowej ojczyzny. - I nikogo to nie obeszło? To znaczy, w Chinach? - Przez jakiś czas nie. Ale potem Formoza zmieniła nazwę na Tajwan, a Tajpej stało się światową potęgą finansową. Wówczas Chiang Kai-shek zdecydował się zbudować to bajeczne muzeum w parku w północnej części miasta, jako coś w rodzaju ogromnej gabloty dla pokazania monumentalnej kroniki chińskiej historii i kultury. - Nie musisz dalej mówić, Arnie. Wtedy Chinole natychmiast zapragnęli wszystko odzyskać. - Właśnie. Muzeum otworzyło podwoje gdzieś w połowie lat sześćdziesiątych i Republika Ludowa niemal natychmiast zgłosiła roszczenie do całości zbiorów, w kółko powtarzając, że chińskie skarby kultury nie mogą leżeć za szkłem na tej przybrzeżnej wyspie, która twierdzi, że z Chinami nie ma nic wspólnego. - A co na to Chiang Kai-shek? - Miał im wiele do powiedzenia na ten temat. Powiedział im, że w jego oczach nie są niczym innym, jak tylko krwiożerczą komunistyczną bandą, która zapewne spaliłaby całą historię swego kraju i więcej o tym nie myślała. Powiedział, że on, Chiang, jest prawowitym władcą Chin, że Tajwan jest prawdziwą kolebką chińskiego narodu i nadejdzie dzień, kiedy jego armie powrócą na kontynent, a on szybciej pośle ich do piekła, niż ugnie się przed ich barbarzyństwem. - A kolekcja? - Z tym sobie poradził jeszcze łatwiej. Kazał im iść i się wypieprzyć. - I od tamtej pory wszystko jest w tym muzeum? - Tak jest. Nawet nazwali je Narodowym Muzeum Pałacowym, tak jak jego pierwowzór w Zakazanym Mieście. - Czy wszystkie eksponaty przetrwały całą tę zawieruchę? - To zakrawa na cud, ale ani jeden przedmiot nie został nawet uszkodzony. W opinii Tajwańczyków już sam ten fakt dowodzi, że kolekcja znajduje się we właściwym miejscu. No i mają argument nie do odparcia, że Mao Zedong z pewnością by ją zniszczył. 260 - A co o tym mówi współczesny reżim chiński? - Nic. Poza tym, że tupie nogą i drze się: „Chcę skarby! Chcę skarby!* Wszyscy zebrani zachichotali. Roześmialiby się w głos, gdyby sytuacja nie była aż tak poważna. - Cholera, tego musi być tysiące! - zakrzyknął Bob Mac-Pherson. - Myślę, że jest tam ponad siedemset tysięcy eksponatów. Kilka lat temu pojechałem zwiedzić to muzeum; dowiedziałem się, że mogą wystawić naraz tylko piętnaście tysięcy. Zmieniają wystawę co trzy miesiące. Gdybyś zatem mieszkał w Tajpej i odwiedzał muzeum raz na kwartał, i tak zobaczyłbyś tylko sześćdziesiąt tysięcy rocznie, czyli mniej niż dziesięć procent całej kolekcji. Żeby zobaczyć wszystko, musiałbyś mieszkać tam dwanaście lat. - Gdzie więc trzymają nie wystawiane w danej chwili eksponaty? - Tego nikt naprawdę nie wie - odrzekł admirał. - Podobno są schowane w jakiejś ogromnej sieci skarbców w górach na tyłach muzeum. Mówią, że wszystkie są połączone tunelami. - Można by pomyśleć, że mając tyle tego towaru, mogliby się jakoś dogadać, co? Wystawić połowę tego w Pekinie czy coś w tym rodzaju? - W prezydencie automatycznie odezwał się przetargowy instynkt polityka. - Chiński umysł tak nie myśli — odparł Arnold. — Kontynentalne Chiny chcą, żeby ta irytująca, buntownicza wyspa °ddała skarby narodowej kultury, skradzione, jak twierdzą, Przez Chiang Kai-sheka. - ATajwańczycy wciąż każą im iść i tak dalej. - Istotnie - potwierdził Morgan. - I myślę, że nie zesta-rSejemy się zbytnio, zanim wokół tego muzeum rozgorzeje f^żarta bitwa. Założę się, że Tajwańczycy zamontowali tam Jakieś bardzo solidne systemy bezpieczeństwa. Nawet jeśli ^yspa padnie, co się oczywiście stać musi, nie ma gwarancji, 26 kolekcja nie zostanie zniszczona. Mogą nawet jej użyć jako swego rodzaju karty przetargowej. - To znaczy, jeśli my jej nie będziemy mieli, to nikt nie b?dzie jej miał? 261 - Możliwe. Ale bardziej prawdopodobna jest inna wersja: jest w naszej mocy unicestwić ją jednym naciśnięciem guzika. Jeśli odejdziecie i zagwarantujecie, że dacie nam spokój raz na zawsze, możemy ją wam oddać. W przeciwnym razie nikt nie będzie jej miał. - A tymczasem, moi panowie, co zamierzamy w tej sprawie robić w aspekcie militarnym? Zadaję to pytanie, wiedząc doskonale, że mój doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego wyłożył już nam jasne i oczywiste prawdy w tej materii. Nie ma możliwości, aby Stany Zjednoczone wydały Chinom wojnę z powodu Tajwanu. Jedyne, co zawsze w takiej sytuacji byliśmy gotowi zrobić, to posłać tam bardzo poważne siły i wyzwać przeciwnika, by spróbował z nami zadrzeć. Dzisiaj jednak taka opcja nie wchodzi w grę. Chiny są, jak to Arnie ujął, na wojennej ścieżce, gotowe walczyć i umierać za sprawę, co zresztą właśnie robią. Nawet nie zbliżymy się do tego miejsca. - A co odpowiemy na wołanie Tajwańczyków o pomoc? -spytał Harcourt Travis. - Zaoferujemy mediację - rzekł prezydent. - Zagrozimy, że zrobimy z Chin pariasa świata, że zerwiemy wszelkie stosunki handlowe ze wszystkimi, którzy będą z nimi handlować, pozbawimy ich klauzuli najwyższego uprzywilejowania, wprowadzimy embargo na ich eksport, zażądamy natychmiastowego spłacenia długów i tak dalej. Ale nie będziemy z nimi wymieniać wystrzałów, rakiet czy bomb. - Ani torped - dorzucił admirał Morgan. - Chce pan powiedzieć, że po prostu usiądziemy i pozwolimy bitwie toczyć się do końca? - spytał Bob MacPherson. - Obawiam się, że tak - odpowiedział Morgan. - Ale pracuję nad planem, który zmusi ich do zapłacenia bardzo wysokiej ceny za to, co zrobili, i myślę, że pozwoli nam ograniczyć ich przyszłe działania do przybrzeżnych mórz chińskich- - Musi to być szczególnie ambitny plan - zauważył Tra-vis - jako że mówimy o państwie, które właśnie postawił" cały świat na głowie i najwyraźniej nie ma żadnych skrupułów, jeśli chodzi o załamywanie cudzej gospodarki i rozpoczynanie otwartej wojny. - Owszem, plan jest ambitny - potwierdził z całą powaga 262 Morgan. - Podoba mi się z dwóch powodów. Po pierwsze, zakłada użycie dużej ilości dynamitu, po drugie, wywoła wielkie niezadowolenie całej masy Chinoli. - Mnie on się też podoba - wtrącił prezydent. - Nie wiem, na czym polega, ale już mi się podoba. Zebranie przeciągnęło się do południa, ale nie wniosło nic nowego w kwestii ostrzegawczych kroków militarnych wobec Chin. Uzgodniono, że Departament Stanu wystosuje jak najostrzejszą notę do rządu pekińskiego, „w najwyższym stopniu potępiającą brutalne działania militarne podjęte przez Chiny przeciwko ich miłującym pokój sąsiadom, niepodległemu państwu uznanemu przez ONZ". Harcourt Tra-vis podkreślił, że od ćwierć wieku jeszcze żadne cywilizowane państwo nie rozpoczęło takiej nie sprowokowanej akcji, poza Serbią, a wcześniej Argentyną. Dodał, że Chiny dobrze by zrobiły, pamiętając o losie, jaki spotkał przywódców tych państw, i powinny zaprzestać tej niczym nie usprawiedliwionej agresji. Nie oczekiwał na to żadnej odpowiedzi, żadnej też nie usłyszał. Harcourt wzbraniał się przed przelaniem amerykańskich gróźb na papier, admirał Morgan więc tego samego popołudnia wezwał chińskiego ambasadora, aby odpowiedział na kilka twardych, wielce nieprzyjemnych pytań. Dyplomata jednak grał tylko na zwłokę i oświadczył, że Chiny po prostu odpowiadają na prośbę ze strony tajwańskiego rządu o pomoc w ustabilizowaniu sytuacji w kraju i normalizacji stosunków z sąsiadem z kontynentu, co byłoby w najlepszym interesie dla wszystkich. ' Arnold Morgan, do którego dotarły już zdjęcia płonącej bazy morskiej na Penghu, położył je teraz na stole i zapytał, czy tak według Chin wygląda stabilizowanie sytuacji. Ambasador, co było dla niego nietypowe, w odpowiedzi wyjął 2 nesesera dwie własne fotografie i wręczył je Arnoldowi, który ze zdumieniem ujrzał na nich olbrzymią kulę ognia nad Wciąż płonącą rafinerią w Iranie. I - Czy mogę przyjąć, że tak powinna ona wyglądać według Was? - Może pan przyjąć wszystko, co panu odpowiada - warknął admirał. - Przyznam, jeśli pan sobie życzy, że nieznane 263 osoby wysadziły w powietrze kilka baryłek waszej ropy. Ale ten akt nie ma absolutnie żadnego porównania ze zbrojną napaścią na obcy, znacznie mniejszy kraj, zabijaniem ludności cywilnej, zasypywaniem bombami, rakietami i pociskami. Tego się nie da porównać, powtarzam. Chcę, aby pan powiedział swojemu rządowi, jaką zgrozę budzą w nas wasze działania, i przekazał nasze ostrzeżenie, że pociągną one za sobą konsekwencje, które nikomu z was nie przypadną do gustu. To wszystko. Ambasador Ling Guofeng pomyślał, że ma szczęście, iż go natychmiast nie wydalono z USA. Pożegnał się z admirałem i spiesznie opuścił Biały Dom. Przez cały następny tydzień odbywały się podobne spotkania, podczas których Stany Zjednoczone prośbą, radą i groźbą usiłowały wywrzeć wpływ na Chińską Republikę Ludową, pozyskując do współdziałania wszystkich swych sprzymierzeńców: Wielką Brytanię, Francję, Niemcy, Kanadę, Australię i Japonię, a nawet Rosję. Odwołali klauzulę najwyższego uprzywilejowania w handlu, obłożyli embargiem cały import z Chin i nakłonili pozostałe kraje do podjęcia takich samych kroków. Tymczasem nad daleką Cieśniną Tajwańską toczyła się nieustająca powietrzna bitwa, a chińska marynarka wojenna posyłała ku brzegom wyspy wciąż nowe okręty, ściągane z baz Floty Północnej, i formowała cichą blokadę wielkiego portu Chi-lung, siedziby dowództwa tajwańskiego 3. Okręgu Marynarki i północnej eskadry patrolowej. W Siłach Powietrznych nocami lizano rany, naprawiano zdewastowane lotniska, łatano uszkodzone samoloty, uzupełniano paliwo, aby na rano były gotowe znów wystartować przeciw chińskiemu smokowi, mimo że do tej pory połowa pilotów albo poległa, albo zaginęła w akcji. Chińskie okręty przybywały na pozycje w coraz większej liczbie, zapewniając panowanie na wodach wokół wyspy i osłaniając linie zaopatrzenia. Chińskie siły specjalne 13' dowały z powietrza na plaży na zachód od Chi-lung, w odludnym rejonie wybranym przez admirała Zhanga i jego sztab na przyczółek inwazji. 264 Prace nad tym planem strategicznym zajęły chińskim sztabowcom wiele miesięcy, ale przyjęta przez nich taktyka narzucała się ^właściwie sama. Znaczna większość ludności Tajwanu zamieszkuje nadmorskie równiny po zachodniej stronie wyspy, zwłaszcza w rejonie Tajpej na północy i w dużych aglomeracjach Tainan i Kaohsiung na południu. Wnętrze kraju jest górzyste i nieprzyjazne, a dostępu do wschodniego wybrzeża bronią strome klify, wyrastające wysoko z morza. Jakakolwiek próba ataku od wschodu byłaby absurdem, a perspektywa poważnych działań wojennych w terenie górskim mogła odstraszyć każdego najeźdźcę. Cel Chin był oczywisty: doprowadzić do bezwarunkowej kapitulacji kraju bez konieczności zażartej walki o każdy metr ziemi i o każdą przybrzeżną wysepkę. Należało osiągnąć ten cel w jak najkrótszym czasie i za wszelką cenę, aby uniknąć niepotrzebnych zniszczeń. Chińscy dowódcy nie życzyli sobie obrócenia w perzynę tego, co chcieli zdobyć, zanim jeszcze dostaną to w swoje ręce. Byli też zdecydowani unikać nadmiernych ofiar w ludziach po obu stronach, a także nie szkodzić politycznemu wizerunkowi Chin na arenie światowej w większym stopniu, niż to absolutnie konieczne. Musieli jednak przerzucić na wyspę siły lądowe i dlatego od tygodnia pod osłoną nocy oddziały sił specjalnych lądowały na wyspie z morza i z powietrza, przewożone okrętami podwodnymi, małymi frachtowcami, kutrami rybackimi, zrzucane z samolotów na płycizny wokół tysiącmilowej linii brzegowej Tajwanu, na odludne plaże, teraz dodatkowo odcięte od świata przez niemal całkowite unicestwienie wojskowych sieci komunikacyjnych. Krótko przed północą w sobotę 26 maja rozpoczęła się inwazja wojsk lądowych. W powietrze wzbiła się armada ciężkich transportowców, osłaniana przez eskadry myśliwców, kierując się nieco na północ od samej wyspy. Cała dywizja 15. Armii Powietrzno-Desantowej zapakowała się do nowo nabytych rosyjskich samolotów I1-76MD Candid, specjalnie Przystosowanych do operacji desantowych. Za nimi na znacznie niższym pułapie leciała grupa transportowców Y-8 Cub, a kontrolę nad całością sprawował samolot dowodzenia, szary A-501 Mainstay. 265 Obrona przeciwlotnicza Tajwanu była już praktycznie unieszkodliwiona, a zmasowane siły lądowe, przerzucone na południe kraju w panicznej reakcji na atak na Penghu, nie mogły wrócić na północ z powodu przerwania wszelkich szlaków komunikacyjnych. Pozwoliło to pierwszej fali chińskiego desantu wylądować na brzegu bez żadnego oporu ze strony obrońców. Jeden po drugim nisko dotąd lecące samoloty wzbijały się na pułap trzystu metrów i wysypywały swój żywy ładunek w dwóch oddzielnych strefach lądowania oddalonych od siebie o jedenaście kilometrów, na zapleczu wspaniałych, białych plaż Chinsan, turystycznego regionu na zachód od Chi-lung, o kilka kilometrów od najbliższych zabudowań miejskich. Setki spadochroniarzy opadały nieprzerwanie na piasek i o drugiej trzydzieści było ich już po trzy do czterech tysięcy w każdej ze stref lądowania. Dowództwo sprawnie formowało szyki dywizji i kolejne bataliony ruszały w głąb lądu, zajmując pozycje do dalszego ataku i okopując się w dwóch póksiężycowych liniach na wypadek ewentualnego przeciwuderzenia oddziałów tajwańskich. Główne siły desantowe miały dopiero nadpłynąć morzem. Dla Tajwańczyków podstawowym problemem była teraz łączność. Systemy wojskowe były w tak złym stanie, że prawie niemożliwe było nadanie sygnału, a cóż dopiero mówić 0 szczegółowych raportach czy rozmowach. Z pewnością niewielkie oddziały stacjonujące w pobliżu Tajpej zaobserwowały podwyższoną aktywność powietrzną nad północnym skrajem wyspy i mogły się domyślić, że chodzi o desant. Nie miały jednak kontaktu z dowództwem ani z wywiadem, nie mogły znikąd otrzymać informacji o poczynaniach sił nieprzyjaciela i z pewnością nie miały możliwości oceny, kiedy może rozpocząć się główny desant morski. Tymczasem Chińczycy umacniali się na wysuniętych pozycjach, w poprzek dwóch ważnych szlaków w okolicy przyczółka: drogi do Tajpej, tuż na północ od Yangmingshan, 1 głównego podejścia od strony Chi-lung, drogi z Feitsuiwan. Przez całą niedzielę w ulewnym deszczu kopali transzeje, budowali gniazda cekaemów, szykowali amunicję. Głównym zadaniem dywizji było powstrzymanie tajwańskiego kon- 266 trataku na przyczółek bez względu na koszty. Musiała być gotowa do osłony lądowania wielkiej dywizji piechoty morskiej i kutrów i b*arek desantowych wraz z czołgami, artylerią i bronią przeciwlotniczą, które miało nastąpić wcześnie rano w poniedziałek 28 maja. I była gotowa. Podczas gdy główne siły zajęte były budową umocnień, niewielki oddział komandosów marynarki, wyszkolony podobnie jak US Navy SEALs czy brytyjski SBS, Special Boat Sąuadron, prowadził rozpoznanie strefy przyczółka, oznakowywał pasy ruchu dla lądujących kompanii i ustawiał na dogodnych pozycjach własne karabiny maszynowe, bezpośrednio osłaniające samą operację desantu. O trzeciej nad ranem, na trzy godziny przed wschodem słońca, morze nagle zaroiło się od małych, czarnych kutrów desantowych, pełną prędkością zdążających ku przybrzeżnym płyciznom. Zanim niebo pojaśniało i różowe smugi jutrzenki zabarwiły ciężkie, deszczowe chmury, na plaży echem rozległy się głuche stuknięcia stalowych ramp opuszczanych na biały piasek, a po nich okrzyki wysypujących się na brzeg żołnierzy. Z okrętów zaczęły się wynurzać transportery gąsienicowe; wyjąc silnikami, zjeżdżały po stromych rampach w płytką wodę i parły naprzód, wypatrując na plaży swoich wyznaczonych pasów. Dalej od brzegu, pół mili za wzburzoną linią przyboju, panowało coś w rodzaju kontrolowanego chaosu: duże okręty desantowe manewrowały, zajmując swoje pozycje, otwierały hydrauliczne wrota doków i uwalniały coraz to nowe barki, wypełnione żołnierzami i ciężkim sprzętem. Była to operacja na skalę niewiele mniejszą niż D-Day w Normandii i jeżeli jakieś oddziały tajwańskiej obrony wybrzeża ją obserwowały, musiały zdawać sobie sprawę, że są świadkami pierwszej rundy walki nie do wygrania. Sześć godzin później każdy, kto miał się znaleźć na brzegu, już tam był. Armada okrętów zawróciła na kontynent, aby załadować kolejne tysiące żołnierzy do drugiego rzutu desantu, w którym tym razem miała im towarzyszyć flotylla dziesiątków statków cywilnych. Rzadko kiedy miasto stołeczne wielkości Tajpej przeżywa tak wielkie zamieszanie. Trzy miliony mieszkańców, podobnie jak dalsze trzy miliony ludzi żyjących w najbliższej oko- 267 licy, wiedziało naturalnie, że wyspę atakują wojska Chińskiej Republiki Ludowej. Jednak Chińczycy dołożyli wszelkich starań, by uniknąć uszkodzenia choćby jednego budynku w tej wielkiej metropolii. Atakowali wyłącznie instalacje militarne, a jedynym wyjątkiem było zbombardowanie lotniska międzynarodowego, choć i w tym wypadku terminal pasażerski pozostał nietknięty. Tajwańska telewizja nadawała cogodzinne raporty o trwających nad cieśniną walkach powietrznych. Dochodziły wiadomości o zniszczeniu bazy morskiej na Penghu, podawano informacje o przygotowaniach tajwańskiej marynarki wojennej do obrony wybrzeży przed spodziewaną zmasowaną inwazją. Nic jednak nie mówiono o przyczółku na plaży Chinsan, nie było widać wybuchów bomb czy rakiet. Miasto zdawało się funkcjonować normalnie, tylko wszędzie panowała atmosfera napięcia i strachu. Wyglądało to tak, jakby Chiny chciały unicestwić gotowość militarną wyspy, ale nic poza tym. W Tajpej życie toczyło się więc dalej. Sklepy były otwarte, pracowały szkoły i uczelnie, ruch uliczny był jak zwykle okropny, ale autobusy kursowały jak zawsze i ludzie podążali do pracy. Hotele były zapełnione, a tysiące turystów uwięzionych teraz w mieście przedłużały rezerwacje na dodatkowe tygodnie. Nie można było opuścić miasta, ale też nie sposób było do niego dotrzeć z zewnątrz. Najważniejsze autostrady były opustoszałe, dworzec kolejowy zamarł, lotnisko wyłączone było z eksploatacji. Stany Zjednoczone poinformowały rząd, że wkrótce rozpoczną ewakuację obywateli amerykańskich, których zaskoczyła na miejscu chińska inwazja, ale szybko się okazało, że w całej północnej części wyspy nie ma ani jednego miejsca, gdzie mogłyby lądować samoloty pasażerskie. Oczywiście w Tajpej nie było prawdziwych zagranicznych ambasad, ponieważ większość państw nie chciała ich utrzymywaniem psuć własnych stosunków z Republiką Ludową. Dyplomaci działali pod przykrywką rozmaitych instytucji w rodzaju „Instytutu Amerykańskiego przy Hsinchyi Road, „Brytyjskiego Biura Handlu i Kultury" na ulicy Jenai, czy też „Francusko-Azjatyckiego Stowarzyszenia Handlowego". Żadna z nich nie miała większego wpły' wu na cokolwiek. I kiedy pierwsze fale chińskiego desantu 268 lądowały na Chinsan, zarówno mieszkańcy, jak i przyjezdni nie mieli innego wyjścia, jak tylko czekać na nieuniknione nadciągnięcie %hord zdobywców z kontynentu. Nie było od tego ucieczki, więc życie toczyło się dalej, choć bardziej przypominało to balansowanie na linie. Pięć dni później, w sobotę 2 czerwca, w Narodowym Muzeum Pałacowym panował bardziej ożywiony ruch niż zazwyczaj. Dla niespodziewanie pozbawionych możliwości wyjazdu turystów muzeum dostarczało interesującego zajęcia, więc wypełnione ludźmi autokary biur podróży całymi kolumnami nadciągały drogą wijącą się wzdłuż rzeki Chi--lung przez północne przedmieścia Tajpej do dzielnicy Waishunghsi, położonej u stóp gór Yangming. Umiejscowione pośrodku kunsztownie zaprojektowanego parku muzeum jest chyba najbardziej wyróżniającym się budynkiem w Tajwanie. Podjeżdża się do niego szeroką, elegancką aleją prowadzącą do podnóża długich kamiennych schodów, podobnych do tych pod Kapitelem w Waszyngtonie. Na ich szczycie stoi charakterystyczna sylwetka chińskiego pałacu, zbudowanego w tradycyjnym stylu, z białymi ścianami i dachem pokrytym zieloną dachówką. Co dziwne, na zewnątrz nie ma wielu oznak zabezpieczeń czy ochrony, poza sporadycznym patrolem umundurowanych strażników, a tego dnia nie było ich ani śladu. Garnizon wojskowy, stacjonujący o trzy kilometry w dół drogi, był również niemal opustoszały, jako że większość żołnierzy wyjechała na południe wraz z trzonem całej tajwańskiej armii północnej. O trzynastej trzydzieści do miejsca dla wysiadających podjeżdżała kolumna sześciu autokarów. Pięć z nich wiozło normalny zestaw pasażerów, mężczyzn, kobiet i dzieci, nauczycieli i przewodników. Szósty, miejski autobus linii 213, zajmował czwarte miejsce w kolumnie i wypełniony był samymi mężczyznami w lekkich cywilnych ubraniach. Było ich Pięćdziesięciu; czterdziestu dwóch ze znudzonymi minami czytało gazety na obitych dermą siedzeniach, ale pozostała ósemka siedziała na ustawionych przed tylną ławką skrzynkach z granatami i karabinami maszynowymi, których w cią-Su najbliższych dwudziestu minut mogli bardzo potrzebować, ^ zależności od napotkanego oporu. Kierowca, szczupły 269 chiński agent o stalowym spojrzeniu, spędził całe przedpołudnie, zbierając swoich pasażerów z kilkunastu kryjówek w okręgu Sungshan, gdzie czekali od chwili pierwszych zrzutów spadochronowych przed pięcioma dniami. Ci ludzie należeli do elity chińskiej armii, byli doskonale wyszkolonymi orientalnymi odpowiednikami brytyjskiego SAS. Teraz siedzieli gotowi do ataku, uzbrojeni tylko w ukryte pistolety maszynowe, a autobus numer 213 z wolna dojeżdżał do podnóża pałacowych schodów. Po chwili zatrzymał się na miejscu, drzwi otworzyły się z lekkim sykiem pneumatycznych siłowników i czterdziestu dwóch mężczyzn niespiesznie wysiadło na siąpiący deszcz, gromadząc się w sześcioosobowe grupki, które oddzielnie zaczęły wchodzić schodami na górę. Leniwym tempem docierały do wielkich drzwi wejściowych i wchodziły do zaskakująco ponurego i mało atrakcyjnego głównego holu, szokująco kontrastującego z zewnętrznym przepychem pałacu. Po obu stronach holu znajdowały się wejścia do wysokich skrzydeł budynku, wypełnionych wspaniałymi skarbami kultury. Grupki komandosów, nie rozpoznane i nie podejrzewane przez nikogo, podchodziły do kasy, kupowały bilety i mieszały się z tłumem zwiedzających, rozchodząc się po różnych piętrach i salach w obu skrzydłach. Nikt nie wszczynał żadnego działania, dopóki ostatnia szóstka nie podeszła do okienka kasy. Dowodzący nią młody porucznik poprosił o sześć biletów i podał kasjerowi banknot o nominale pięciuset tajwańskich dolarów z narysowanym długopisem małym pistoletem maszynowym, mówiąc mu: - Teraz, Li. Ruszaj. Li, który przebywał na wyspie od pięciu lat jako agent chińskiego wywiadu wojskowego, wysunął się z pomieszczenia i szybkim krokiem poszedł w stronę biurka informacji, znikając za sąsiadującymi z nim drzwiami z napisem „Wyjście awaryjne". Przez następne dwie minuty nic się nie działo, aż nagle w całym budynku pogasły światła. Zniknęła iluminacja wspaniałych obrazów, szklane gabloty pełne bezcennych dzieł sztuki nagle pomroczniały, oświetlone tylko wpadającym przez niewielkie okna światłem dziennym, nikłym zresztą w taką deszczową pogodę. Narodowe Muzeum Pałacowe pozbawione zostało energii elektrycznej. 270 Głęboko pod marmurowymi podłogami sal wystawowych biegł podziemnym korytarzem major Chiang Li z latarką w jednym ręku i granatem w drugim. Dopadł pomieszczenia wielkiego automatycznego agregatu prądotwórczego na dwadzieścia pięć sekund przed jego włączeniem się. Wyrwał zawleczkę i cisnął granat prosto pod duży zbiornik paliwa 0 pojemności dwóch tysięcy trzystu litrów. Rzucił się za róg 1 padł płasko przy masywnej żelbetonowej ścianie. Cztery sekundy później grzmiąca eksplozja i gwałtowny pożar w zamkniętym pomieszczeniu agregatu obwieściły, że brak energii elektrycznej w pałacu potrwa dłużej. Wszystkie automatycznie zamykające się pancerne drzwi tak w samym muzeum, jak i w labiryncie podziemnych tuneli i w chroniących pięć tysięcy lat chińskiej kultury niedostępnych skarbcach, stały się nagle bezużyteczne. Jeśli były akurat otwarte, pozostaną otwarte. Jeśli były zamknięte, bez zasilanych elektrycznie systemów blokujących dadzą się stosunkowo łatwo otworzyć. Major Chiang Li, po latach konspiracji i setkach godzin studiowania planów z cierpliwością godną samego Buddy, dobrze wykonał swoje zadanie. Wrócił teraz ciemnym korytarzem do windy łączącej podziemie z głównym poziomem budynku, z szafki ze sprzętem przeciwpożarowym wyjął schowanego tam wcześniej kałaszni-kowa i ruszył schodami awaryjnymi prowadzącymi do holu głównego, gdzie panował lekki niepokój, choć nie było mowy o panice. Konstrukcja budynku była tak mocna, że podziemny wybuch w odległym o sto metrów podziemnym pomieszczeniu nie został nawet zauważony. Major Li wystrzelił krótką serię w biurko informacji w celu zwrócenia na siebie powszechnej uwagi. Następnie rozstrzelał sześć kamer monitorujących hol, które mogły pracować jeszcze kilka godzin, zasilane z akumulatorów awaryjnych. Na koniec rozkazał wszystkim stanąć pod ścianami. Wydawał się zbyt małym, niepozornym człowiekiem jak na taką groźną komendę, ale nagle po jego bokach stanęło sześciu innych mężczyzn, uzbrojonych w mniejsze, choć nie mniej śmiercionośne pistolety maszynowe. Czterej tajwańscy strażnicy, przez lata indoktrynowani, aby traktować swoją służbę z poświęceniem godnym dżihadu, 271 natychmiast ruszyli do akcji jak wyszkolona drużyna, zajmując pozycje za kamiennymi filarami i otwierając ogień do napastników, nie byli jednak wystarczająco szybcy. Na pierwszy znak ich ruchu komandosi admirała Zhanga padli na podłogę, odpowiadając seriami pocisków. Nikt nie trafił nikogo, ale na tyłach strażników wyrosła inna szóstka Chińczyków. Wszyscy strażnicy zginęli od ich pierwszej, dobrze wymierzonej salwy. W tej samej chwili dziewięciu ich kolegów, pełniących służbę na górnej kondygnacji, zaczęło zbiegać do holu szerokimi schodami, z bronią gotową do strzału. To, co nastąpiło w chwilę później, przypominało masakrę w dniu świętego Walentego. Kobiety krzyczały, kuląc się pod ścianami, a chińscy komandosi, kryjąc się między osłupiałymi zwiedzającymi, otworzyli zmasowany ogień, którego nie przeżył ani jeden z Tajwańczyków; po chwili dziewięć ciał leżało bez ruchu, a po schodach popłynęły strugi krwi. Na piętrze inna grupka strażników zobaczyła z galerii tę wstrząsającą scenę i wycofała się do głównych sal wystawowych, zatrzaskując za sobą masywne drewniane drzwi i zamykając je ręcznie piętnastocentymetrowej długości kluczami patentowymi. Z telefonu komórkowego usiłowali dodzwonić się po pomoc do pobliskiego garnizonu. Dopiero jednak tajpejska główna komenda policji odpowiedziała na wezwanie, zapewniając, że posiłki nadciągną w dziesięć minut. Strażnicy z podziemnej sieci korytarzy i samych skarbców, dwudziestu trzech mężczyzn, zebrali się w zwartą grupę, silnie uzbrojeni, ale zupełnie nie wiedzieli, co począć w tej sytuacji. W holu głównym kilkanaście osób spośród zwiedzających usiłowało otworzyć drzwi wyjściowe. Major Chiang Li ze swymi ludźmi zaczęli powoli kierować wszystkich w tamtą stronę. Każdego z turystów rewidowano, konfiskując telefony komórkowe. Komandosi otworzyli wielkie wierzeje, uchylając je zaledwie na pół metra, i pojedynczo ich wypuszczali, nakazując natychmiast opuścić okolicę muzeum. Od tej chwili stało się powszechnie wiadome, że Narodowe Muzeum Pałacowe zostało zajęte, przynajmniej tymczasowo, przez 272 niewielki oddział chińskich sił specjalnych. Turyści spiesznie zajmowali miejsca w swych autokarach, a czekająca dotąd w autobusie numer 213 ósemka pozostałych Chińczyków wymachiwała kałasznikowami, nakazując kierowcom odjazd. W głównym holu tymczasem rozgorzała jeszcze jedna walka. Strażnicy z tuneli wdarli się tam schodami awaryjnymi i zaczęli wykrzykiwać rozkazy do pozostających tam jeszcze turystów. Nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji, nie mieli najmniejszych szans. Komandosi otworzyli do nich ogień z bliskiej odległości, zabijając sześciu z nich na miejscu. Reszta wycofała się z powrotem do podziemia, co miało przysporzyć Chińczykom poważnych problemów. Rykoszetujące wszędzie pociski zraniły czworo spośród cywilów, amerykańskich turystów, w tym ośmioletniego chłopca. Wśród komandosów była czteroosobowa drużyna sanitariuszy, którzy zajęli się ich opatrywaniem, używając własnych materiałów. Tłum z wolna topniał, w końcu ostatni turyści z holu znaleźli się na zewnątrz i wtedy komandosi zajęli się zabezpieczeniem budynku. Z autobusu przyniesiono dwa karabiny maszynowe i amunicję. Wszystkie drzwi zostały zamknięte, dwunastu żołnierzy zajęło pozycje obronne, pozostali zaś znów podzielili się na sześcioosobowe grupy oraz jedną dziesięcioosobową, która miała zaatakować główne sale wystawowe, gdzie jeszcze pozostawali zabarykadowani strażnicy. Zaczęli od sali w lewym skrzydle. Strzałami z pistoletów pokonali zamek w drzwiach i wpadli do środka, strzelając na oślep i wzywając obrońców do natychmiastowego poddania się. Jeden z pocisków rozbił szklaną gablotę i trafił w siedemnastowieczny hełm z okresu dynastii Qing, używany przez cesarza podczas wizytacji wojsk. Od uderzenia pękła głowa jednego z trzech zdobiących hełm smoków i osadzony w niej duży rubin. Szkoda prawdopodobnie przekroczyła wartość miliona dolarów, ale sam hełm ocalał, czego nie można było powiedzieć o czarnej ceramicznej amforze na wino, kształtem przypominającej kokon jedwabnika, pochodzącej z okresu wojujących państw, około 300 roku p.n.e. Trafiona innym pociskiem z kałasznikowa rozsypała się na kawałki, dołączając do resztek bezcennej, liczącej sobie trzy tysiące lat 273 trzydziestocentymetrowej nefrytowej tablicy Juei z czasów wczesnego królestwa Shang. Czterech zastraszonych strażników zdało sobie sprawę, że skoro napastnicy gotowi są siać takie zniszczenie wśród zgromadzonych tu bezcennych eksponatów, to ich własne życie nie jest warte nawet kilku centów. Wyszli z ukrycia z wysoko uniesionymi rękami w tym samym momencie, kiedy seria z karabinu maszynowego roztrzaskiwała zamek w drzwiach przeciwległej sali w prawym skrzydle. Komandosi zastosowali tę samą taktykę, wpadając do wnętrza ślizgiem po podłodze i strzelając, gdzie popadnie. Pociski rozbiły dwie centralne gabloty, a główną ofiarą stała się duża tak zwana Smocza Łódź, również z okresu siedemnastowiecznej dynastii Qing, misternie rzeźbiona w kości słoniowej do najdrobniejszego szczegółu, włącznie z ośmioma wiosłami, szesnastoma proporcami i rozciągniętym nad pokładem baldachimem, osadzona w malowanym złotą farbą puzdrze z laki. Trafiona kilkakrotnie prosto w burtę, zamieniła się w garść rozsypanych wszędzie ostrych odłamków: obraz zniszczenia, od którego rozpłakałby się w głos kustosz każdego muzeum na świecie. Ogień maszynowy dosięgnął też dwóch wspaniałych malowideł, zawieszonych wysoko nad wielkim kamiennym stołem na ścianie zachodniej. Większe z nich, zatytułowane Późny powrót z wiosennej wycieczki, sławna praca w tuszu i w kolorze na jedwabiu szesnastowiecznego mistrza z okresu Ming, Ch'iu Yinga, przecięły dwie linie kul. Wiszący na lewo od niego, nieco mniejszy obraz Wczesny śnieg nad rzeką, był jeszcze starszy - dzieło Chao Kana, jednego z największych malarzy południowego dworu Tang z dziesiątego wieku. Łagodne piękno obu obrazów zostało brutalnie zbezczeszczone. Bezcenne płótna uległy bezpowrotnemu zniszczeniu. Dwaj strażnicy, chroniący się pod kamiennym stołem, zostali również trafieni, ginąc na miejscu. Pozostali błagali o litość i pozwolono im się poddać. Wyprowadzeni pod lufami na zewnątrz dołączyli do stojących twarzami do ściany kolegów, wciąż z rękami nad głowami i pod czujnym okiem komandosów. Sala po sali chiński oddział zdobył całe nw-zeum. Personel został wzięty do niewoli, ostatnich turystów, 274 których atak zastał wśród eksponatów, wyrzucono na dziedziniec, a na przednim i tylnym balkonie ustawiono karabiny maszynowe. » Kwadrans przed piętnastą dał się słyszeć odgłos nadlatujących śmigłowców. Dowódca oddziału po krótkiej konferencji z majorem Li wiedział już, że muszą to być tajwańskie posiłki, ponieważ sygnał do dowództwa na plaży Chinsan o zabezpieczeniu muzeum nie został jeszcze nadany. Natychmiast rozkazał więźniom wyjść z budynku i zwiewać, gdzie ich oczy poniosą, po czym wywołał ukaefką autobus numer 213, instruując swych ludzi, by otworzyli ogień do śmigłowców. Po chwili nad drzewami parku ukazały się trzy maszyny, załadowane policjantami i żołnierzami, którzy jeszcze pozostali w tym rejonie. Natychmiast dostały się pod grad pocisków z frontowego balkonu i zza autobusu. Lecący na czele śmigłowiec przyjął na siebie większą część ognia i w jednej chwili eksplodował, zataczając w powietrzu niemal pełne salto, zanim uderzył wirnikiem naprzód w zielony dach pałacu. Druga maszyna została trafiona z ziemi; z roztrzaskanym przez pociski silnikiem runęła z wysokości trzydziestu metrów, rozbijając się o kamienne płyty dziedzińca. Po ułamku sekundy eksplodowała, zabijając piętnastu turystów i raniąc trzydziestu dziewięciu innych. Trzeci śmigłowiec nie czekał, aż podzieli los poprzedników, i zawrócił, szybko znikając tam, skąd przybył. Tymczasem major Chiang Li połączył się z przyczółkiem i zameldował, że Narodowe Muzeum Pałacowe jest bezpieczne w chińskich rękach, poza tunelami i skarbcami, gdzie wciąż przebywają stawiające opór siły straży o nieznanej liczebności. Dwadzieścia minut później nad parkiem znalazła się pierwsza z dwóch fal batalionów desantowych. Na terenie Wokół muzeum rozlokowały się dwa pododdziały przeciwlotnicze wyposażone w nowe rakiety ziemia-powietrze QW-1 z szesnastokilogramową głowicą bojową i precyzyjnym systemem naprowadzania w podczerwieni, skutecznym w zasięgu pięciu kilometrów. Lądujący batalion miał też do dyspozycji lekkie moździerze i ręczną broń przeciwpancerną. Żołnierze sprawnie zajmowali stanowiska wokół budynku, łącząc się 2 jego zdobywcami z sił specjalnych. 275 Muzeum nie było jeszcze zupełnie zabezpieczone przed kontratakiem, ale przełamanie chińskiej linii obrony wymagałoby poważnych, nowocześnie uzbrojonych sił. Tajwan nie miał szans na jego odbicie, a niewielkie tylko na zniszczenie go z powietrza, ponieważ jego lotnictwo było już tragicznie osłabione, a zasoby rakiet praktycznie wyczerpane. Skarbiec prastarej chińskiej kultury znalazł się pod kontrolą Pekinu po raz pierwszy od prawie sześćdziesięciu lat, kiedy to czternaście pociągów Chiang Kai-sheka, unosząc kwintesencję duszy narodu, toczyło się po szynach w stronę przystani promowych na wschodnim wybrzeżu. ROZDZIAŁ 9 Środa, 30 maja, godzina 9.00. Biały Dom Wieści o coraz silniejszym uścisku, w jakim Chiny trzymały Tajwan, rozchodziły się w ślimaczym tempie. Pekin, co nikogo nie dziwiło, nie mówił nic, a żaden z zachodnich korespondentów nie zdążył nawet dotrzeć do Tajpej, zanim chińskie wojska zajęły cały region. Ponieważ tajwańska łączność wojskowa praktycznie nie istniała, Zachód był pozbawiony źródeł informacji i nie było perspektyw ich uzyskiwania. Jedyne wiadomości z wyspy pochodziły z nieregularnych depesz od pseudoambasad, które same niewiele mogły się dowiedzieć. Toczące się od kilku dni bitwy powietrzne miały miejsce o kilkadziesiąt mil od brzegu i nikt ich nie widział ani nie słyszał. Nastrój w zachodnim skrzydle Białego Domu był bardzo posępny. Najtwardsi ludzie amerykańskich sił zbrojnych, admirał Morgan, sekretarz obrony Bob MacPherson, szef operacji morskich Alan Dickson i przewodniczący Połączonego Komitetu Szefów Sztabów generał Tim Scannell okazali się bezsilni w obliczu konieczności jednoczesnej walki na dwóch oddalonych od siebie terytoriach. Główne siły marynarki związane były w cieśninie Ormuz, trzymając straż nad głównym szlakiem naftowym świata, a w rezultacie Chiny mogły robić na swoich wodach, co im się żywnie podoba. Powoli nadchodziły wiadomości o wylądowaniu na plaży Chinsan bardzo dużych sił chińskich, które już nacierały na południowy Wschód, w kierunku portu Chi-lung. Zorganizowanie natarcia zajęło im trzy dni; oddziały chińskie ponosiły poważne straty w walce z osłabionymi i przerzedzonymi, ale wciąż Pełnymi determinacji wojskami tajwańskimi. Lecz płynąca 277 nieprzerwanie morzem i powietrzem z kontynentu rzeka żołnierzy i sprzętu była za wielka, aby Tajwańczycy mogli ją powstrzymać. Olbrzymia flota łodzi, statków i okrętów przewoziła na plaże całe dywizje, dziesiątki tysięcy ludzi i masę wyposażenia. Była to operacja, za którą stały całe Chiny, a mimo wysiłków pozostałych na północy tajwańskich batalionów nie udało im się przełamać linii chińskiej piechoty morskiej, uporczywie broniącej przyczółka. Teraz Chińczycy ruszyli naprzód. Admirał Dickson uważał, że spróbują szybko zająć portowe miasto Chi-lung. Pierwsze raporty, skrycie przekazane telefonicznie przez pseudoambasady, opowiadały o kolumnach chińskich czołgów i transporterów opancerzonych, za którymi posuwały się oddziały piechoty. Admirał był jednak dobrej myśli, gdyż tam właśnie na ich drodze stało silne zgrupowanie Tajwańczy-ków, sformowane przed sześcioma laty właśnie z zadaniem powstrzymania chińskiego ataku na Chi-lung. Nacierający będą tam zmuszeni do walki o każdy skrawek terenu, a jeśli obrona okaże się skuteczna, uciekną się do właściwej sobie taktyki wyczerpania przeciwnika. Prędzej czy później jednak zwycięstwo musi należeć do nich. Admirał Morgan był zdania, że Tajwan zacznie prosić o pokój przed upływem dziesięciu dni. To bez wątpienia była prawdziwa czarna środa. O dziewiątej piętnaście do gabinetu wszedł agent Secret Service, oznajmiając, że przybył już śmigłowiec, którym cała czwórka miała odlecieć do bazy Andrews. Stamtąd czekał ich lot na Cape Cod, do bazy lotniczej Otis, i dalej śmigłowcem marynarki do Marblehead, gdzie miał się odbyć pogrzeb komandora porucznika Raya Schaeffera. Admirał Morgan osobiście nalegał, aby poległemu oficerowi nadano pośmiertnie najwyższe odznaczenie w amerykańskich siłach zbrojnych, Medal Honoru. Z uwagi na charakter służby SEALs nie zostało to jednak w żaden sposób nagłośnione. Pięć i pół tysiąca kilometrów od Marblehead, w Kalifornii; pochowano Charliego Mitchella. W jego pogrzebie wzie*1 udział admirał Bergstrom i dowódca Floty Pacyfiku, admira* Dick Greening. Na polecenie tego ostatniego młody komaO' dos został odznaczony Krzyżem Marynarki. 278 W Marblehead panował powszechny smutek. Rodzina Schaefferów mieszkała tam od kilku pokoleń i teraz wdowa po Rayu, Wenóly, wracała z dwoma synkami, dziewięcioletnim Rayem Juniorem i sześcioletnim Bobbym, do rodzinnego domu nad brzegiem morza, by zamieszkać ze swym owdowiałym teściem. Kościół był zatłoczony, ale i tak nie pomieścił wszystkich, którzy przybyli pożegnać swego ziomka, sporo ludzi stało więc na ulicy. Generał Scannell wygłosił wzruszającą przemowę, wyrażając żal, że zakres obowiązków komandora był do tego stopnia tajny, że nikt się nigdy nie dowie, gdzie służył i z jaką odwagą je wypełniał. - Niech jego Medal Honoru, jak również obecność na dzisiejszej smutnej ceremonii najwyższych oficerów sił zbrojnych Ameryki będzie świadectwem szacunku, jakim cieszył się w US Navy — zakończył generał. Ośmiu oficerów marynarki poniosło trumnę na miejsce ostatniego spoczynku. Kiedy opuszczano ją do grobu, nad tym niewielkim portowym miasteczkiem niósł się jedynie dźwięk kościelnego dzwonu. Arnold Morgan odczytał modlitwę, dodając od siebie: - Zwyczajni ludzie jak my czasami nie mogą pojąć, co pcha naprzód człowieka pokoju komandora Schaeffera, ani zrozumieć jego bezinteresownego męstwa, którym tak niewielu jest obdarzonych. Będziemy więc musieli przyjąć, że to Bóg dał mu tę wewnętrzną światłość, i żegnamy go teraz, kiedy odchodzi w swą ostatnią drogę, pewni, że zaprowadzi go ona do Jego domu. Amen. Wendy Schaeffer trzymała się dzielnie, wyprostowana obejmowała jedną ręką Raya Juniora, ale mały Bobby szlochał rozpaczliwie za utraconym ojcem. Admirał Dickson przyklęknął przy nim, aby go uspokoić i pocieszyć. Jedyną dobrą wiadomością tego dnia była informacja o utworzeniu funduszu powierniczego na rzecz rodziny Schaefferów, z początkowym kapitałem sto tysięcy dolarów, wielkiej osobistej darowizny byłego przewodniczącego Połączonego Komitetu Szefów Sztabów i spadkobiercy bankierów z Bostonu, admirała Scotta Dunsmore'a. Poza tym dzień był przepełniony żalem i wspomnieniami. Czterej wojskowi z Waszyngtonu odjechali zaraz po zakończeniu ceremonii. Do Białego Domu 279 dotarli o szesnastej trzydzieści i na miejscu szybko się okazało, że parogodzinny lot nie sprawił, by ich wściekłość na Chińską Republikę Ludową choć trochę się zmniejszyła. Admirał Morgan użył słów „sukinsyny" chyba kilkadziesiąt razy i nie było wątpliwości, że podjął już decyzję: nie można zapobiec podbojowi Tajwanu, ale Chiny muszą zapłacić za swe zbrodnie. Jak powiedział: „Nie możemy zmusić ich do wycofania się, ale możemy jak amen w pacierzu dopilnować, żeby ich ambicje nie sięgnęły dalej od ich brzegów niż Tajwan". Był też zdecydowany przepędzić chińską marynarkę z Oceanu Indyjskiego. - Pozbyliśmy się ich już z Morza Arabskiego i Zatoki Perskiej, bo wiedzą, że zatopimy każdy ich okręt, który by się tam zapędził, i że poprze nas w tym cała światowa opinia -powiedział. — Problem ze wschodnią stroną oceanu, z Zatoką Bengalską, może się okazać bardziej skomplikowany. Ale pogonimy ich stamtąd do diabła i już tam nie wrócą. W porządku, dostali Tajwan, ale zapłacą za to wysoką cenę. Wrzasnął przez drzwi do Kathy, by zamówiła kawę i ciastka, a kiedy na biurku odezwał się delikatny brzęczyk telefonu, złapał słuchawkę z burkliwym: - Morgan. Mów. Jestem zajęty, więc się streszczaj. - Posterunek zewnętrzny do bazy — odpowiedział mu słodki głos Kathy. - Potwierdzam odbiór sygnału o kawie i ciastkach. Przekazuję wiadomość... ty wstrętny prosiaku... admirał George od jutra będzie gotów do podjęcia służby. - Cudownie! - odpowiedział Morgan i odwracając się do generała Scannella, rzekł jednym tchem: - Zwolnij Bordena. Wywal go na zbity pysk. George wraca. Popatrzył na swój pastelowozielony telefon i jak gdyby wątpiąc w jego zdolność do przekazania polecenia, odłożył słuchawkę i wrzasnął w stronę drzwi: - Kathy!!! I niech ta kawa będzie gorąca! Tim Scannell powiedział, że zaraz zajmie się przeniesieniem admirała Bordena na stanowisko bardziej odpowiadające jego talentom. - Jezu, nie rób tego, Tim! - mruknął Morgan. - Facet z jego rangą nie może powozić portową motorówką! - Coś dla niego wynajdę - odparł Scannell z uśmie- 280 chem. - Ale wracając do tematu, naprawdę chcesz, żebyśmy zniszczyli tę ich bazę w Birmie, a potem kazali im się wynosić na dobre z tamtych stron? - Krótko mówiąc, Tim, taki jest mój plan. - Kiedy? - Myślę, że zaraz. Niech sukinsyny mają o czym myśleć, ściskając Tajwan za gardło. - Czy John Bergstrom jest na bieżąco w tej sprawie? - Na ile to możliwe. Ma mapy, ale brakuje mu porządnych zdjęć satelitarnych. Wie jednak, że bierzemy się do tego. Ma na DG pododdział Fok, a my mamy do dyspozycji odpowiedni okręt podwodny z największym z naszych SDV. Ten sam, którym przerzuciliśmy chłopaków do tej rafinerii. - Czyli nasze dzisiejsze spotkanie stanowi przypieczętowanie decyzji o ataku? - spytał admirał Dickson. i - Na to wygląda, Alan. Od czegoś musimy zacząć. No to dołóżmy tym komuchom porządnie... za Schaeffera, co? - Za Schaeffera, Arnie. — Generał Scannell tym razem się nie uśmiechał. Morgan wyświetlił na dużym ekranie komputerową mapę południowego wybrzeża Birmy i wszyscy czterej podeszli bliżej, aby przyjrzeć się położeniu obiektu ataku. Mapa pokazywała rozległy obszar delty rzecznej pomiędzy stolicą Birmy, Yangonem, a ujściem rzeki Bassein o dwieście kilometrów na zachód. Jest to birmańskie zagłębie ryżowe, poprzecinane rzekami, kanałami i strumieniami nawadniającymi miliony akrów ziemi uprawnej. Tu właśnie uchodzi do morza potężna Irawadi; płynie z północy przez dwa tysiące sto pięćdziesiąt kilometrów, niosąc do oceanu wody deszczów monsunowych aż spod granic Indii i Chin. Oprócz niej tę podmokłą, poddaną działaniu oceanicznych pływów, płaską jak stół krainę przecina także dziewięć mniejszych rzek, wpadających do gorącego, parnego zakątka Zatoki Bengalskiej, zwanego zatoką Martaban. Produkty rolne z tego regionu żywią znaczną część kraju, a także niemały kawałek Chin. Monotonny krajobraz rozciągających się wszędzie pól ryżowych od czasu do czasu urozmaica gąszcz mangrowych zarośli albo spłacheć tropikalnego lasu, ale ani jeden choćby ! najmniejszy pagórek. 281 Admirał Morgan zmarszczył brwi i wskazał linijką lewą część mapy. - Ten ostatni szeroki pas wody to delta Bassein. Jest najszersza z wszystkich tamtejszych rzek. Ta spora wyspa 0 trójkątnym kształcie, w samym ujściu po lewej, to właśnie Haing Gyi. Jak widzicie, wody dookoła jest raptem po kolana 1 trzeba mieć cholernie popieprzone we łbie, żeby tam budować bazę marynarki wojennej, nawet jeśli się akurat jest chińskim kutasem. Generał Scannell o mało nie wypuścił kawy nosem, tak niespodziewana była ta barwna fraza. Podszedł bliżej do ekranu i przypatrzył się zaznaczonemu ciemnozielonym kolorem szerokiemu obszarowi mokradeł, ciągnącemu się wzdłuż całego północnego brzegu Haing Gyi i niemal łączącemu się z podobnym terenem na pobliskim półwyspie Ara-kan. - No, tędy na pewno tam nie wejdziemy - powiedział bez potrzeby. - A co z tym jasnoniebieskim kawałkiem, który leży w poprzek południowego podejścia? - O, tam jest znacznie lepiej - rzekł ironicznie Morgan. -Głębokość wynosi co najwyżej trzy metry, i szybko zmniejsza się do pół metra. Sądząc po tym, należałoby przyjąć, że Chińczycy są durniami. A przecież nimi nie są. To jest bardzo strategiczny zakątek oceanu. Okręty z tej bazy mogą kontrolować cieśninę Malakka. Jak trochę powiększę tę mapę, zobaczycie, co te małe sukinsyny wykombinowały. O, tutaj, na środkowym odcinku wschodniego wybrzeża wyspy mamy głęboką wodę. Ponad dwanaście metrów aż do brzegu, naturalny, ale wąski kanał aż po samo ujście. Minimalna głębokość dwanaście, największa szesnaście i pół metra. Jednak cztery mile dalej na południe cały akwen znów robi się płytki. Jeśli więc chciałbyś tam podejść od strony morza, na drodze staje ci dziesięciomilowy odcinek poniżej sześciu metrów głębokości. Można by pomyśleć, że sprawa jest beznadziejna. Mamy tu kawałek głębokiej wody prowadzący do głębokowodnych nabrzeży, ale nie możemy przeprowadzić tam dużego okrętu. Jest to jednak możliwe, trafiło mi się bowiem widzieć tam na kiepskiej jakości zdjęciu satelitarnym chiński okręt klasy Kilo, zacumowany przy brzegu- 282 Aten skurczybyk ma na powierzchni zanurzenie prawie jedenaście metrówi No to chyba go tam nie przenieśli, nie? - Prawdopodobnie nie - odpowiedział Dickson z udawaną powagą. - Otóż oni poprowadzili przez mieliznę pogłębiony tor wodny, który nie jest zaznaczony na żadnych mapach. I nie będzie, ponieważ nikogo nie zamierzają tam wpuścić. Na wschodnim brzegu wyspy zbudowali sobie w pełni wyposażony port wojenny, w okolicy, gdzie jest bardzo niewiele innych możliwości przeprowadzenia remontu czy choćby uzupełnienia paliwa. Mają go do swej wyłącznej dyspozycji i mówię wam, panowie, że staną się jeszcze większym wrzodem na tyłku, jeśli ich stamtąd jak najszybciej nie wypie-przymy. j;' - Skąd biorą energię? - spytał Dickson. - Nie mam pewności, ale porucznik Ramshawe nad tym pracuje. Doceniam to pytanie. Ta wyspa leży na cholernym zadupiu i trudno się zorientować, .czego używają. Wiadomo nam jednak, że baza jest dobrze oświetlona i najwyraźniej nie muszą oszczędzać energii. Możliwe, że wykorzystują reaktor atomowego okrętu podwodnego, ale nie natrafiliśmy na żaden, a woda jest za płytka, żeby mógł leżeć w zanurzeniu. Ramshawe twierdzi, że muszą tam mieć sporą elektrownię, ale jeszcze jej nie zlokalizowaliśmy. Jak to zrobimy, musimy ją zniszczyć. Nie możemy pozwolić, żeby tam pozostali. - Czy sądzisz, że Chiny mają w tym wszystkim jakiś jeden nadrzędny cel, Arnie? — zapytał z melancholijnym wyrazem twarzy Bob MacPherson. - Myślę, że chodzi im o samą ekspansję, Bob. Od bardzo dawna ograniczali się do własnego kawałka świata, który co prawda jest tak duży, że powinien każdemu wystarczyć. Coraz bardziej jednak widzą siebie jako liczącą się światową potęgę. Zazdroszczą nam, a uważają się za równych. Zazdroszczą nam naszych wpływów, sprzymierzeńców, a nade wszystko siły. Naprawdę jednak pragną zasobów ropy. W miarę bowiem jak Chiny stają się coraz bogatsze, będą potrzebowały coraz więcej paliw, a największym ich źródłem jest Bliski Wschód oraz południowa i środkowa Azja. Jest oczywiście jeszcze Syberia, ale to oznaczałoby negocjacje z Rosją, 283 która nie zamierza przehandlować tego najważniejszego z bogactw naturalnych. I tak powracamy do tematu cieśniny Malakka, największej drogi wodnej na Daleki Wschód. Jeśli pozwolimy Chinom nad nią zapanować, będą mogli zmusić część zbiornikowców do obrania trasy wokół Indonezji, co kosztowałoby Japonię poważne sumy pieniędzy i w konsekwencji znaczny wzrost cen wszystkich naturalnych paliw. Kluczem do chińskiej dominacji nad cieśniną jest ich nowa baza w Birmie. Bez niej będą praktycznie bezsilni, bo po prostu za daleko mieszkają... Panowie, w tym przypadku znów mamy światową opinię po naszej stronie. Możemy ich wyprzeć z delty Bassein i nikt ich nie poprze. I to właśnie zrobimy. - Poza tym, kto się o tym dowie, gdy SEALs przeprowadzą akcję po swojemu? - dorzucił szef operacji morskich. - Chiny się dowiedzą, bo im to w oczy powiemy. Ale to oni pierwsi wymierzyli cios w Zachód, minując cieśninę Ormuz, a potem napadając na Tajwan. Każdy wie, że zasługują na wszystko, co im los przyniesie. Założę się, że gdy łupniemy w Haing Gyi, Chinole przez dobre kilka lat będą się zachowywać spokojnie jak myszki. - Ale jak się tam dostaniemy, żeby w nią łupnąć? - spytał Bob MacPherson. - A skoro i tak mamy im o tym powiedzieć, dlaczego by po prostu tej bazy nie zbombardować? - Stany Zjednoczone nie bombardują nikogo bez drastycznej i usprawiedliwionej przyczyny - odparł Arnold Morgan. -Moglibyśmy wprawdzie usprawiedliwić otwarty atak ma chińską bazę morską na Oceanie Indyjskim. Byłoby to nic innego, jak gra o władzę. Supermocarstwo porządnym ciosem spycha ambitnego pretendenta na jego właściwe miejsce, czyli drugie. Ale o wiele lepiej, jeśli wyłącznie gość z rozkwaszonym nosem wie, co go uderzyło. W ten sposób wszystko odbywa się po cichu. Ot, jakiś wypadek na dalekiej wysepce, gdzieś nad Zatoką Bengalską. Tak dzisiaj trzeba rządzić światem. Cicho, dyskretnie, ale konkretnie. - No, miałeś rację z tą rafinerią - powiedział Alan Dickson. - Chińczycy nie pisnęli ani słówkiem. - Dlatego, że wiedzą - orzekł Morgan. - Wiedzą i rozu- 284 mieją. Szczerze mówiąc, podejrzewam, że ich to wcale nie obeszło. Ich celem był Tajwan i za to gotowi byli zapłacić wysoką cenę. Wątpię, by kiedykolwiek zabrali się do jej odbudowy. Ale za kilka miesięcy zobaczycie, jak mówił Harcourt Travis, że rozpoczną prace nad transkontynentalnym rurociągiem, od Kazachstanu aż do ich wschodniego wybrzeża. To w ich stylu. Wykopią najdłuższy na świecie rów i ułożą w nim najdłuższą na świecie rurę, jak już zbudowali najdłuższy mur i największą tamę na Trzech Przełomach. Mają do tego siłę roboczą i nie boją się jej wykorzystać. Można podejrzewać, że znaczna jej część to niewolnicy. - A wracając do tematu, jak, u diabła, przerzucimy chłopaków na Haing Gyi i co oni tam mają robić, jak już się znajdą na miejscu? - zapytał szef operacji morskich. - Pierwsze pytanie, jak się tam dostać. — Admirał Morgan podszedł bliżej do mapy, pomniejszając jej skalę, by pokazać głębokości na Zatoce Bengalskiej. - Otóż mamy tu problem. Widzicie izobatę pięćdziesięciometrową, piętnaście mil od głównego kanału wiodącego do estuarium. Nie bardzo szaleję za tą mapą, ale tę linię kartografowie określili dość dokładnie. Biegnie równolegle do brzegu przez całą drogę aż od granicy Bangladeszu. Gdzie tylko spojrzycie, widać głębokości tuż powyżej pięćdziesięciu metrów na lewo od niej i trzydzieści kilka na prawo. Musimy więc przyjąć, że jej przebieg mniej więcej odpowiada rzeczywistości. Dlatego musimy założyć, że nasz okręt podwodny podejdzie tylko do niej. To jednak już będzie zależało od samych Fok i od dowódcy Sharka. Ważniejsza jest sprawa desantu. Wiele nad tym myślałem, ponieważ SDV jest tak cholernie powolny. Piętnaście mil to długa droga przy sześciu węzłach, a przecież to dopiero będzie ujście. Pozostanie jeszcze dziesięć mil w górę rzeki do głębszej wody pod Haing Gyi. W sumie ponad cztery godziny, a w dodatku SDV znajdzie się w bardzo niedogodnej taktycznie pozycji. Dlatego uważam, że należy podpłynąć do ujścia, co zajmie dwie i pół godziny, potem jeszcze dalej, aż pod Rocky Point, południowo-wschodni cypel wyspy, skąd dostaną się na brzeg wpław. SDV potem wróci na Sharka. - Zostawiając tam chłopaków samych? - Chwilowo. Trzeba będzie ich ewakuować szybkimi ło- 285 dziami pneumatycznymi. Prawdopodobieństwo chińskiego pościgu jest wysokie i mogą tam mieć ścigacze ZOP. Gdyby zlokalizowali SDV pełznący przez muł, w kanale o głębokości parunastu metrów i bez możliwości żadnego manewru w prawo czy w lewo, mielibyśmy o jeden oddział bardzo cennych facetów mniej, a to byłoby niedobrze. - Czyli miejsce spotkania ma być gdzieś na plaży i potem będą wiać na okręt pełną prędkością na powierzchni? - zapytał generał Scannell. - Nie ma inego wyjścia. Użyjemy SDV do desantu, aby zrobić to jak najbardziej skrycie, kiedy nas nie oczekują. A potem chodu z powrotem. Chińczycy będą ich szukać, ale nie muszą znaleźć. Te łodzie wyciągają dwadzieścia pięć węzłów. Chłopaki będą mieli przewagę na starcie, może z kwadrans, i dzięki temu spore szansę na uniknięcie wykrycia. - Okay, Arnie. Brzmi to nieźle, o ile nie zostaną przyłapani jeszcze w samej bazie. Mamy jakiś plan awaryjny na taką ewentualność? - Nie, Alan, obawiam się, że nie mamy. -Nic? - A jak sobie to wyobrażasz? Nawet nie będziemy wiedzieli, że są w opałach. Jedyne, co można zrobić, to ustalić dokładne miejsce spotkania na wyspie i czekać tam na nich z zodiacami. SDV nie jest przystosowany do walki, a okręt podwodny będzie za daleko. - Boże, to będzie ciężka akcja dla chłopaków. Kto dowodzi? - spytał Tim Scannell. - Komandor Rick Hunter. - Trochę mnie to uspokoiło. Ale i tak to twardy orzech do zgryzienia. Nie lubię wysyłać ludzi do takiej akcji bez żadnego wsparcia. - Ja też nie. Ale będą uzbrojeni po zęby i bardzo dobrze przygotowani. Chińczycy nie będą mieli szans, jak przyjdzie co do czego. - Przeciwko Rayowi Schaefferowi też nie mieli - odparf admirał Dickson. - Ale wypadki się zdarzają. Wszyscy czterej zamyślili się na chwilę. Kiedy rozważali grozę sytuacji SEALs na wypadek wykrycia ich na lądzie, 286 otworzyły się drzwi i weszła Kathy 0'Brien, wręczając Mor-ganowi dużą brązową kopertę, doręczoną właśnie przez kuriera z Fort Mealle. - Chwileczkę, panowie - powiedział admirał. - To może być to, czego potrzebujemy. Jeśli tak, to powinno się tu znaleźć już dwie godziny temu. Ale jeśli Borden przyjął moją dobrą radę, to najnowsze obserwacje są naprawdę szczegółowo opracowane. Tak też było. Fort Meade najwyraźniej rozwiązał energetyczną zagadkę chińskiej bazy. RAPORT NA TEMAT ŹRÓDŁA ENERGII ELEKTRYCZNEJ W HAING GYI Dokładne badanie zdjęć satelitarnych nie wykazało zewnętrznego źródła zasilania bazy Haing Gyi, włącznie z wykorzystaniem agregatów okrętowych bądź reaktora nuklearnego. Cała energia elektryczna niezbędna do funkcjonowania bazy zdaje się pochodzić z jednego dużego budynku w jej centralnej części. Szczegółowe badanie powierzchni jego fundamentów, zwłaszcza ich wymiary przekraczające znacznie obwód samego budynku, wskazują na ewentualność wykorzystywania energii geotermicznej. Potwierdza to miejscowa charakterystyka geofizyczna, a zwłaszcza występowanie gejzerów błotnych w promieniu dwudziestu pięciu kilometrów od Haing Gyi. W załączeniu przesyłamy pełny opis zasady wykorzystania energii cieplnej Ziemi w aspekcie inżynieryjnym. Wyszczególnione są słabe punkty tego typu elektrowni i możliwości zakłócenia jej pracy lub spowodowania wypadku. Arnold czytał raport, mrucząc pod nosem i co rusz sięgając po filiżankę z kawą. Poprosił trzech kolegów o „wstrzymanie działań", dopóki nie zapozna się z informacjami na temat energii geotermicznej. Po chwili krzyknął do Kathy, a kiedy bogini zachodniego skrzydła Białego Domu zjawiła się w drzwiach, polecił jej wykonanie trzech kopii zdjęcia Haing Gyi. W trzy minuty później podniósł wzrok znad raportu, burknął coś o wystygłej kawie i powiedział swym gościom, że zasadniczym celem misji SEALs będzie właśnie zniszczenie elektrowni, a wraz z nią całej sieci elektronicznej. Będzie też parę innych obiektów do wysadzenia w powietrze, 287 ale chodzi przede wszystkim o usunięcie źródła energii, przez co baza zostanie pozbawiona możliwości funkcjonowania. Wkrótce potem przyniesiono cztery odbitki zdjęcia i wszyscy zajęli się ich dokładnym studiowaniem. Admirał Morgan wskazał na budynek stojący pośrodku i zapytał, czy któryś z nich wie, jaka jest zasada działania elektrowni geotermicznej. Nikt nie wiedział. - Przede wszystkim musimy mieć odpowiedni geologicz-nie rejon, w którym od milionów lat duże ilości wody deszczowej przesiąkały przez skorupę ziemską, a tutaj mamy do czynienia właśnie z takim rejonem. W wielu miejscach teren jest tam piaszczysty i okresowo występują wielkie opady monsunowe. Okolica jest płaska jak stół, więc woda nie ma gdzie spływać i przenika przez warstwę powierzchniową w głąb Ziemi. Jest to okolica sejsmiczna, miejsce styku płyt skorupy ziemskiej, które zderzając się, mogą zachodzić jedna pod drugą i tworzyć gigantyczne puste komory, głębokie na setki metrów. W tych komorach tworzą się ogromne podziemne jeziora, których dno sięga tak daleko w głąb, że woda silnie rozgrzewa się od jądra Ziemi. Jeśli wywiercić otwór we właściwym miejscu, trafi się na takie przegrzane jezioro: znajdująca się pod znacznym ciśnieniem gorąca woda wytrysnie w górę, zamieniając się natychmiast w parę wodną. Gdyby jej pozwolić, wystrzeliłaby pięknym, białym pióropuszem na kilometr w górę. U nas takim obszarem geotermicznym jest pustynia Nevada. Niektóre ze źródeł zasilają w energię pół San Diego i Las Vegas. Kapujecie? No to popatrzmy na zdjęcie. Oto, jak powstał ten budynek. Chińscy geolodzy zlokalizowali podziemne gorące jezioro, wywiercili otwór i zamknęli go. Potem wykonano głęboki wykop i wylano masywny betonowy fundament, przypuszczalnie szeroki i długi na pięćdziesiąt metrów i tyleż samo głęboki. W samym środku znalazł się szyb do jeziora, na którym zamontowali wielki zawór, tuż nad fundamentem, a potem skonstruowali elektrownię-Zamontowali turbiny parowe i kiedy cały obwód elektryczny bazy był gotowy, otworzyli zawór. Para śmignęła w górę, wpadła w system rur i zaczęła obracać turbiny. W ten sposób te małe, sprytne Chinole otrzymały praktycznie darmowe, niewyczerpalne źródło energii na całe długie lata. Brzmi to 288 może niejasno, ale w sumie jest proste, jak rodzaj postawionej do góry nogami tamy. Zamiast spływającej w dół wody wykorzystuje się unoszącą się do góry parę. Turbinom elektrycznym jest zaś wszystko jedno, co je obraca. -1 nasi chłopcy muszą się tam jakoś dostać i wysadzić wszystko w powietrze? - spytał Tim Scannell. - Myślę, że z powodzeniem by to nam wystarczyło - odpowiedział Morgan. - Spowodowałoby to unieruchomienie całej bazy. - John Bergstrom o tym wie? - Już wie. Konsultuje się właśnie ze swymi głównymi specjalistami saperskimi i muszę im to natychmiast podesłać. Dwaj ze specjalistów wyruszą potem niezwłocznie na Diego Garcia, żeby zapoznać z tematem komandora Huntera i jego zespół. - Mamy jakieś informacje o tym, jak dobrze to miejsce jest strzeżone? - Fort Meade obserwował bazę bardzo uważnie przez parę tygodni i oczywiście wykrył pewne procedury bezpieczeństwa. Ale do pokonania. Haing Gyi leży w niedostępnym rejonie, na terytorium Birmy, którą Chiny finansowały od dłuższego czasu. Wygląda mi na to, że nawet nie biorą pod uwagę możliwości ataku na bazę z czyjejkolwiek strony. Ale oczywiście jest to placówka wojskowa i na pewno są tam wartownicy, patrole piesze i wodne. Nie znaleźliśmy jednak ani jednej oznaki patrolowania wewnątrz samej bazy. Co najwyżej trochę ruchu w okolicy cumujących tam okrętów. Sztuczka polega na tym, żeby dostać się do środka dyskretnie i cichutko, potem wywołać absolutny chaos i wiać, podczas gdy wszyscy zaczną się rozglądać, co się dzieje. To prawie zawsze działa. Zaskoczenie. Nie ma nic lepszego. - Gdzie teraz jest oddział Huntera? - Na Diego Garcia, w pogotowiu. Grupa z rafinerii też tam jest, czekają na powrót do Coronado. Wrócili z Ormuz na jednym z lotniskowców. Sharka też tam przerzuciliśmy, w każdej chwili mogą zaokrętować. Morgan na tym zakończył omawianie akcji i wszyscy zasiedli przed telewizorem, aby obejrzeć wiadomości na CNN. Głównym tematem, jak się można było spodziewać, był 289 Tajwan. Chińczycy atakowali zawzięcie port w Chi-lun„ i według reportera ich siły specjalne zajęły już część nabrzeży, pokonując słaby opór cywilnej straży portowej. Większość tych informacji pochodziła ze statków za pośrednictwem radiostacji w Hongkongu. Ogólny obraz sytuacji nie był jednak wyraźny. Siły chińskie przedarły się na tereny portowe i opanowały terminal kontenerowy, ale miasto pozostawało w rękach tajwańskich. Miejscowy garnizon był dobrze wyposażony i wspierany z powietrza przez eskadrę z odległego lotniska w okręgu Hsinchu. Chińczycy znaleźli się w bardzo niekorzystnej sytuacji i ponosili ciężkie straty na Yehliu Road, sześć kilometrów od granic miasta. Tajwańczykom uda ło się zachować osiem z najnowocześniejszych samolotów do zwalczania celów naziemnych; uzbrojone w działka pokładowe i bomby kulkowe nadlatywały grupami po cztery maszyny, nieustannie nękając wielkie chińskie kolumny piechoty zmotoryzowanej, transporterów i artylerii, prące ku Chi-lung. CNN znalazło dostęp do zdjęć satelitarnych, na których widać było linię pożarów wzdłuż zachodniego podejścia do portu. Widać było, że Chińczykom nie wiedzie się dobrze. Siły specjalne kontrolują port, ale nie mogą się tam utrzymać przez czas nieograniczony, a nacierające od strony Chinsan jednostki zostały powstrzymane. Tajwańska bateria rakiet cruise wstrzelała się w cel i teraz metodycznie siała zniszczenie wzdłuż całego systemu dróg na zachód od Chi-lung. Na przedpolu miasta po tamtej stronie zajęło pozycje obronne czterdzieści czołgów M-48X. Chińczycy wiedzieli już, że muszą stoczyć ciężką bitwę o ten port, a jak dotąd jej nie wygrywali. Wygrać zaś musieli, inaczej ta lokalna wojna może się przeciągnąć na całe tygodnie. Do zajęcia i utrzymania wyspy potrzeba było co najmniej trzystu tysięcy żołnierzy, nie mogli zaś przewieźć tam tak wielu, nie mając do dyspozycji dużego portu kontenerowego, w którym mogły' by cumować duże transportowce. Potrzebowali nabrzeży, dźwigów portowych, infrastruktury. Potrzebowali Chi-lung- Tymczasem na Yehliu Road sytuacja zmieniała się ze złe] na gorszą. Chińczycy mieli nieustanne problemy ze swoimi rakietami ziemia-powietrze i po szesnastu godzinach atakoW 290 tajwańskich zdołali strącić tylko jeden samolot, sami tracąc setki żołnierzy. Ewakuacja wszystkich rannych z powrotem na przyczółek byłavniemożliwa, poza tym i tak nie było tam jeszcze dostatecznego zaplecza medycznego. Nie ulegało wątpliwości, że Chiny muszą zdobyć Chi-lung, nie tylko aby umożliwić masowy transport oddziałów, ale i jako odpowiednią bazę dla zaopatrzenia w żywność i amunicję, leczenia rannych i zapewnienia łączności. W chwili obecnej nie mieli na Tajwanie takiego punktu oparcia. Admirał Morgan wpatrywał się w ekran, usiłując czytać między wierszami telewizyjnych doniesień. Wszyscy czterej oficerowie próbowali na ich podstawie wyobrazić sobie rzeczywistą sytuację militarną. Pierwszy odezwał się szef operacji morskich. - Jak nie wezmą tego cholernego portu w dwa dni, mogą się znaleźć w tarapatach. - Myślicie, że mogliby zmienić kierunek ataku? Może ruszą na południe, do Kaohsiung? - zastanawiał się Bob MacPherson. - To równie duży port jak Chi-lung. - Nie sądzę - odparł admirał Dickson. - Według naszych informacji trzon armii tajwańskiej jest odcięty właśnie na południu, nie mogąc się przedostać na północ. Ale najprawdopodobniej są w dobrej formie, choćby dlatego, że tkwią tam bez kontaktu z nieprzyjacielem. Na razie wygląda na to, że Chińczycy są zdecydowani wygrać tę bitwę na północy, choć kiepsko im to idzie. - Kiepsko - przytaknął Morgan. - Zdobyli dwa ważne obiekty, port kontenerowy i muzeum, które przynajmniej po części jest powodem tej wojny. Ale muszą skonsolidować siły i umocnić się, a na to się jakoś nie zanosi. - Wiecie, na czym naprawdę polega ich problem? - rzekł w zamyśleniu generał Scannell. - Oni chcą uniknąć zburzenia Tajpej. Odbierz taką opcję jakiejkolwiek armii inwazyjnej, a jakbyś jej podciął skrzydła. Nie będzie mogła użyć swej największej siły. Gdyby Chińczycy podwinęli rękawy i zaczęli bombardować stolicę, burzyć najważniejsze budynki, równać z ziemią całe centrum, to Tajwan skapitulowałby w ciągu godziny. To nie jest Londyn* czy Berlin z czasów drugiej wojny światowej. Ta wojna jest inna, bardziej przy- 291 pominą domową. Gdyby Tajwańczycy stanęli wobec wyboru: śmierć albo normalne życie pod berłem łagodnego w perspektywie władcy z kontynentu, to wiadomo, co wybiorą. Dopóki więc Chiny nie zdecydują się zbombardować Tajpej, będą ciągnąć taką nieporadną wojnę przeciwko bardzo dumnemu wrogowi. Zapłacą za to wieloma ofiarami. - Co prawda nie zmartwi ich to zbytnio - powiedział Arnold Morgan. - Ale zgadzam się z tobą. Muszą zdobywać Tajwan siłą i kilometr po kilometrze, dopóki nie zmuszą go do formalnej kapitulacji. - A im dłużej będą marudzić w Chi-lung, tym gorzej będzie to wyglądało - rzekł Dickson. - W mojej opinii lepiej by zrobili, burząc to miasto, a oszczędzając Tajpej. - Mogą tak jeszcze zrobić - rzucił Scannell. - Jedno jest pewne, nie mogą długo pozostawać w takiej sytuacji jak teraz. Kolejny temat tego wydania wiadomości był równie poważny: konflikt tajwański ponownie wywołał panikę na rynku naftowym. Zawsze tak jest, kiedy wybucha wojna, do której mogą zostać wciągnięte Stany Zjednoczone. Prezenter CNN meldował o kolejnej zwyżce cen. Brent Crude poszła w górę o dziesięć dolarów, wracając na poziom sześćdziesięciu czterech dolarów za baryłkę po krótkotrwałym, ale wydatnym spadku spowodowanym dobrą robotą hinduskich Pondicherry w cieśninie Ormuz. Jednak Amerykanie wciąż płacili po cztery dolary za galon benzyny, w Texaco zaś przebąkiwano o możliwym podniesieniu ceny do pięciu w ciągu najbliższych tygodni, mimo że zbiornikowce pracowicie odnawiały już światowe zapasy ropy. Akcentowanie wiadomości z Tajwanu znów przerażało giełdę. Co będzie, jak Chińczycy przechwycą kontrolę nad cieśniną Malakka? Co się stanie z Japonią, jeśli jej paliwo znów dwukrotnie podrożeje? Wciąż była drugą na świecie potęgą gospodarczą i potrzebowała ropy do wszystkiego. Jaką cenę będzie musiała zapłacić za przeżycie? A jak to wpłynie na położenie Zachodu? Sytuacja była spełnieniem dziennikarskich marzeń. Media mogły swobodnie straszyć społeczeństwo, robić mądre miny i podbijać swoją oglądalność. Spod perfekcyjnie uczesanych włosów i peruk atakowały telewidza zmarszczone 292 czoła, miny wyrażające głęboką troskę i równie głęboką wiedzę ludzi, którzy w rzeczywistości nie mieli ani krztyny praktycznego doświadczenia w polityce, sprawach militarnych czy finansowych, poza bierną obserwacją. - Pytanie, gdzie się to wszystko skończy? - mówił jeden z dziennikarzy. - I co amerykański rząd zamierza w tej sprawie zrobić? Oto, co niepokoi dziś każdego Amerykanina - zakończył takim tonem, jakby właśnie zjadł wszystkie rozumy, poczynając od Sokratesowego. - Co za dupek - skomentował to wystąpienie Arnold Morgan. Niemniej kryzys naftowy trwał, a sytuacja w Tajwanie była poza kontrolą. Morgan wiedział tylko jedno: trzeba przepędzić Chiny z Zatoki Bengalskiej. US Navy musi odegrać główną rolę w uwolnieniu szlaków naftowych na wschód i zachód. Wstał z fotela i podszedł do okna, patrząc w ciemność. Tak czy siak, pomyślał, finansowy los całego zachodniego świata spoczywa w rękach dwunastu SEALs i niech Bóg ich prowadzi. Sobota, 2 czerwca, godzina 11.00. Baza US Navy na Diego Garcia Komandor Donald Reid przekazał tymczasowo mesę oficerską Sharka swemu zastępcy i dowódcy pododdziału szturmowego numer 2 SEALs, komandorowi Rickowi Hunterowi. Rick i Dan, starzy przyjaciele, którzy niespodziewanie spotkali się w tym zapadłym zakątku Oceanu Indyjskiego, jeszcze nie przeszli do zasadniczego tematu. Ich rozmowa zamiast na parnej delcie Bassein skoncentrowała się wokół chłodnego, słonecznego poranka w Marylandzie przed dwoma tygodniami, kiedy to w sobotę 20 maja młody ogier imieniem Biały Radża zwyciężył w gonitwie Preakness Stakes o cztery długości na dystansie dwóch kilometrów, w drugim etapie Potrójnej Korony. Biały Radża, wychowany w Kentucky przez ojca Ricka Huntera, Barta, i pielęgnowany od źrebięcia przez ojca Dana Headleya, Boba, dołączył w ten sposób do nieśmiertelnej sławy wierzchowców, które wywalczyły zwy- 293 cięstwo w tych klasycznych zawodach o stutrzydziestocztero-letniej tradycji, jak Okręt, jego syn Admirał, Waleczny Książę i najsłynniejszy ze wszystkich Sekretariat. Biały Radża mógł spokojnie przejść na zasłużoną emeryturę w roli ogiera zarodowego, wart teraz niemal osiem milionów dolarów. Hodowcy będą ustawiać się do niego w kolejce z klaczami i płacić włacicielowi po pięćdziesiąt tysięcy za ten przywilej. Rick twierdził, że Radża ma szansę zacząć tę nową karierę na farmie Hunter Valley, na ziemi swoich przodków, w tym nieokiełznanego pradziadka, Czerwonego Radży, który omal nie odgryzł ręki młodemu Danowi Headleyowi. - Rozmawiałeś ostatnio z ojcem? - spytał Dan. - Jasne. Zorganizowaliśmy połączenie komputerowe i widziałem tę gonitwę na ekranie. - Hej, Ricky, to musiało być naprawdę podniecające! -1 było, mimo że już wiedziałem o wygranej Radży. Chryste! Trzeba go było widzieć, jak wchodzi w ostatni wiraż w Laurel Park. Wiesz, jaki on jest ciasny. A grupa była zwarta, Radża ściśnięty w środku. Potem jednak jak zawsze rozciągnęły się na prostej i wylądował w szeregu, dwa konie po wewnętrznej, trzy po zewnętrznej, a on ciągnie równo, czeka na swój moment. Jorge smagnął go raz po zadzie i Radża wyrwał naprzód. W połowie prostej był już pierwszy, a przy ósmym słupku oderwał się od reszty. Skończył cztery długości przed innymi. - Fantastyczne, Ricky. Wprost fantastyczne. A co z Bel-mont Stakes? Dadzą mu spróbować sił za tydzień w Nowym Jorku? - Ojciec mówi, że nie. Żaden koń z tej rodziny nie biegał na dwa i pół kilometra. Myślą, że w Churchill Downs ledwo mu się udało. Nie chcą, aby został pokonany na dystansie, który jest dla niego za długi. Sądzę, że będą go oszczędzać na wyścig w Saratodze, a jeśli tam wygra, będzie mógł popróbować w klasycznym na Pucharze Hodowców. Ale nie dadzą mu pobiec ani metra ponad dwa dwieście. - Tak, to rozumiem. Ta rodzina wydaje prawdziwych mi-lowców. Ale dlaczego właściciel nie chce go zatrzymać i wystawić do wyścigu w Clairborne? - Pewnie dlatego, że papcio złożył mu kuszącą ofertę. Zna 294 w końcu tę linię, w Hunter Valley hodowaliśmy te ogniste bestie od lat. Myślę, że trener Radży jest zdania, iż będzie mu lepiej wśród lndzi, którzy go znali jako źrebaka. Facetów, którym nieobcy jest jego rodzinny trudny temperament. Ale jeśli on wyląduje u nas, właściciel pewnie i tak zatrzyma sobie cztery udziały. - Pewnie tak. I pewnie mojemu ojcu przypadnie w udziale opieka nad Radżą. - Co do tego nie ma wątpliwości i tu mam dla ciebie dobrą nowinę. Jak go dostaniemy, Bart da twojemu staruszkowi prawa hodowlane. Mówił mi. - Jednorazowo? - Coś ty! Rokrocznie. Wyobrażasz sobie? Pierwszy zwycięzca klasycznego, jakiego się dochowaliśmy od osiemdziesiątego roku, i twój ojciec będzie miał udział. Kiedy Radża zostanie zarodowcem, twoja emerytura będzie załatwiona. - Cholera, Ricky, skończy się na tym, że będziemy sobie popijać piwo w Błękitnych Trawach, śpiewać pod muzyczkę i hodować roczniaki. - My? Absolutnie. Mamy większe rzeczy do robienia. Tamto jest dobre dla staruszków. Ty i ja będziemy rządzić cholerną US Navy. - No, jeśli tak, to musimy się dobrze przyłożyć do tego najbliższego zadania, bo możemy tego nie doczekać. Zwłaszcza ty. - Dan Headley zamyślił się. Po chwili wstał i poprosił stewarda o drugą kawę. - Patrzyłeś na ten syf? - zapytał dowódcę SEALs. - Według mapy nie ma innego sposobu dotarcia na wyspę niż pieprzonym skuterem wodnym. Rick Hunter zachichotał. Sporą część życia spędził, chichocząc z synem głównego pomocnika swojego ojca. Za chłopięcych lat Danny zawsze był dowcipniejszy, a kiedy podrośli na tyle, by interesować się dziewczynami, do niego lgnęły najbardziej. Dopóki nie zaczęły zdawać sobie sprawy z szans na zostanie panią na Hunter Valley. - Śmiech śmiechem, Danny - powiedział po chwili. - Ale ja naprawdę nie widzę, jak możemy się tam dostać na powierzchni, płynąc samym środkiem kanału. Na pewno będą tam mieli patrolowiec, a wody jest za mało nawet dla SDV, żeby iść w zanurzeniu. 295 - Mam tu trochę notatek, Rick. Ponoć jest tam nieozna-kowany tor wodny, może do dwunastu metrów. Dość, żeby do nabrzeża mógł podejść okręt podwodny. - Tor wodny na tych pływowych mieliznach? Cholera, musi być wąski jak ostatnia prosta w Laurel Park. - Pewnie tak. - No to nie chcę SDV. Lepszy byłby Biały Radża. Przynajmniej wie, jak trzymać prosty kurs. - Dobrze w każdym razie, że to nie ty będziesz prowadził, Ricky. Ostatnim razem, kiedy próbowałeś utrzymać prosty kurs w środku nocy, rąbnęliśmy ciężarówką twojego papy w słup i pół hrabstwa Bourbon zostało bez światła. - Miałem wtedy tylko osiemnaście lat. - Ale twoja legenda żyje nadal. Nikt nie dokonał czegoś podobnego od czasu, gdy Arthur Hancock przygrzmocił w ten sam słup w latach sześćdziesiątych. - Przynajmniej jestem w dobrym towarzystwie. Wielki Arthur Hancock i przyszły admirał Rick Hunter. Jak chcesz, żeby ci ktoś odciął światło, trudno o lepszych fachowców. - No, mam nadzieję, że ktoś je odetnie Chińczykom, kiedy wpłyniecie na tę rzekę Bassein. Jak cię złapią, to oni odetną ci jaja, kowboju. Pierwsza Foka-wałach melduje się na rozkaz, sir! - Zamknij się, Dan. Ciarki mi przeszły po plecach. - Okay. Koniec żartów. Popatrzmy jeszcze raz na mapę. Widzisz ten znaczek? To tutaj twój szef, admirał Bergstrom proponuje wyznaczyć miejsce spotkania. Mamy tam czterdzieści osiem metrów wody i bez problemu możemy podpłynąć Sharkiem w zanurzeniu. Szesnaście nord i dziewięćdziesiąt cztery zero jeden east, dwanaście mil od birmańskiego przylądka Negrais. Tam zwodujemy SDV. Pójdziecie kursem sto dwadzieścia prosto w deltę. To szesnaście mil i podróż potrwa dwie i pół godziny. Wtedy zaczną się schody, bo będziecie musieli odszukać tor wodny. Wiemy, że tam jest, bo do bazy zawijał podwodniak. Ale nie wiemy, gdzie on jest, więc mamy problem i zagadkę do rozwiązania: biegnie na północ czy na południe od tej wysepki... jak ona się nazywa-Thamihla Kyun. Na południu jest trochę głębokiej wody, może do dwudziestu metrów. Ale twoi ludzie w Coronado są 296 zdania, że Chińczycy przekopali się prosto przez tę wąską mieliznę. Z płycizn łatwiej jest wygarniać namuły. Według waszych speców kanał jest o, tutaj, widzisz? Przy tym pięt-nastometrowym rowie na północny zachód od Thamihla. Komandor Hunter przez chwilę wpatrywał się w mapę, a w końcu spytał: - Okay, ale jeśli oni się mylą? Wpakujemy się SDV na dno i kto wie, czy uda się wycofać. Jak mamy to zrobić? - Bardzo, bardzo powoli, chłopcze. Wykorzystując sonar, echosondę, sprawdzając sytuację na powierzchni, kiedy tylko się ośmielicie. Widzisz ten znak? To czerwona boja walcowa, światło błyskowe co dwie sekundy. Musicie ją namierzyć optycznie. Możecie się spodziewać trafienia na główny kanał nieco poniżej mili na wschód od boi. Tam zmienicie kurs. Prędkość trzy węzły, sterować trzysta pięćdziesiąt przez dwa tysiące metrów, potem znów zmiana kursu na pozycji piętnaście pięćdziesiąt trzy nord, dziewięćdziesiąt cztery szesnaście east. Od tej chwili znajdziecie się na wodach patrolowanych i będziecie cholernie uważać, jasne? t - Yes, sir, Danny. Hej, ty się naprawdę znasz na tym pod-wodniackim fachu, co? Rozumiem teraz, dlaczego twój szef zostawił ci omówienie podejścia. - Prawie. Musiałem go o to poprosić. Nie chciałem, żebyś tam lazł wprowadzony w temat przez kogokolwiek innego. Choć przyznam, że zaskakująco łatwo na to przystał. - Chyba uznaje w tobie młodego mistrza. - Chyba. Uważnie słuchaj, co powiem. Mamy do dyspozycji jeszcze godzinę przed obiadem, a potem o piętnastej zaczniemy pierwszą formalną odprawę dla twoich ludzi. Będę obecny, więc nie spieprz czegoś. Nie chciałbym cię co chwila poprawiać, więc słuchaj. - A może ty posłuchasz przez minutę, gnojku? Dan Headley uśmiechnął się na ten epitet, ponadczasowe chłopięce „czułe słówko". Rick Hunter jednak ciągnął dalej już poważnym tonem: - Co będzie, jeśli naprawdę walniemy w dno i nie znajdziemy tego cholernego toru? Co wtedy? - Rick, ja oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że większość życia spędziłeś, taplając się w błocie, dusząc wartow- 297 ników, zabijając terrorystów i burząc, co popadnie. Ale to, co ci pokażę, będzie wymagać uważnego myślenia. Popatrz, ten głęboki rów jest bardzo ważny, ponieważ daje schronienie niewielkiemu okrętowi podwodnemu poruszającemu się po akwenie za płytkim na swobodną żeglugę. Jak chcesz zrobić tor do głównego kanału, który twoi ludzie tu zaznaczyli, to musisz najpierw wykorzystać miejsca, których nie trzeba będzie pogłębiać. Jasne? - Jasne. - Dobra. A tutaj do głównego kanału można podejść dwiema drogami. Dłuższą, tędy, jakieś dwie i pół mili, cały czas kopiąc przejście przez pięciometrową płyciznę, co zajęłoby całe miesiące. Albo inaczej, zrobić trzymilowy objazd na zachód od wyspy, gdzie woda jest głębsza, i wtedy trzeba tylko przekopać tor długi na co najwyżej trzysta metrów. Co o tym sądzisz? - Wybrałbym trzystumetrowy skrót, bez dwóch zdań. - I nasi oceanografowie uważają, że to samo zrobiła chińska marynarka. Dlatego wasz kierowca zawiezie was właśnie tamtędy i myślimy, że bez pudła trafi na tor. Kiedy głębokość wody ustali się na jakichś piętnastu metrach, podejdziecie na peryskopową i zobaczycie to błyskowe światło o jakąś milę przed dziobem. To będzie znaczyło, że znaleźliście się na wprost toru wodnego, który zaprowadzi was tam, gdzie chcecie się znaleźć. - A jeśli jakiś sukinsyn akurat będzie wychodził w morze tym wąskim rowkiem? - Wtedy dacie prawo na burtę, opadniecie na dno i przycupniecie w mule jak świeżo utopiona świnia. Cokolwiek by to było, przejdzie obok was. Gdy tylko cokolwiek usłyszycie, połóżcie się cichutko na dnie. Delikatnie. - Ciągle powtarzasz „powoli, cichutko, delikatnie". Czy ty mnie masz za jakiegoś goryla, młody człowieku? - Wcale nie, ale jednak jesteś dowódcą tej bandy i masz więcej wspólnego z gorylem niż z Małą Syrenką. - A poza tym to nie ja będę powoził. - Dzięki niech będą Panu na wysokościach. Ale chciałem właśnie powiedzieć, że prawdopodobieństwo natknięcia się na chiński okręt jest znikome. Na ostatnich zdjęciach sate- 298 litarnych widać tylko dwie jednostki nawodne, jednego pod-wodniaka i dwa lub trzy patrolowce, które czasem się pokręcą po okolicy. Nie mieliśmy dotąd żadnych zdjęć okrętów przechodzących torem po północy. Osobiście jestem zdania, że odszukacie wejście bez trudu i desant przebiegnie bez problemu. Potem to już twoja broszka. Ale moi ludzie was stamtąd wyciągną, Rick. Na to możesz liczyć. Przyrzekam. - Kto poprowadzi SDV? i - Najlepszy spec w całej marynarce. Możesz go nawet znać. Porucznik Mills potrafi manewrować tą łódeczką wszędzie i w każdych warunkach. Jest opanowany i ma instynktowne wyczucie niebezpieczeństwa. Poza tym już takie rzeczy robił i nie mógłbyś być w lepszych rękach. Zawiezie was tam, a jak będą kłopoty, nie da się złapać. Nie możesz wymagać więcej. - Owszem, mogę. - Co takiego? [ - Tylko tyle: żebyśmy obaj siedzieli teraz nad zimnym piwkiem na ganku u mojego starego, słuchali muzyki i przyglądali się klaczom ze źrebakami na padoku w cichy i miły wieczór, zamiast rozpętywać piekło w jakimś chińskim por-ciku. ' - Taak, brzmi to sakramencko przyjemnie. Pewnie dlatego, że jesteśmy o krok od prawdziwego niebezpieczeństwa. Za późno jednak na myślenie o własnym świecie. Jesteśmy teraz po uszy w cudzym i trzeba to zrobić. Dwie godziny później komandor Hunter stał przed swoimi ludźmi, z którymi wkrótce miał popłynąć na wschodni brzeg Oceanu Indyjskiego. Zajęli w tym celu jasno oświetlone pomieszczenie operacyjne bazy; na brzegu długiego stołu stał tam półtorametrowy ekran komputerowy. Jedenastu komandosów z notatnikami i długopisami zajęło miejsca na ławie naprzeciw ekranu. Każdy miał przed sobą mapę delty rzeki Bassein i po kilka zdjęć satelitarnych samej chińskiej bazy, Wf tym powiększenie budynku elektrowni geotermicznej, sto-| jącej pośrodku całego kompleksu. Z tyłu za Fokami zasiedli nie biorący udziału w akcji, ale Ważni dla jej powodzenia ludzie: dowódca Sharka, komandor porucznik Headley, który miał prowadzić okręt na pozycję 299 wyjściową, a później kierować przebiegiem ewakuacji, porucznicy David Mills i Matt Longo, operator i nawigator SDV, a także komandor Rusty Bennett, który mógł udzielić zespołowi cennych rad. Stalowe drzwi do pomieszczenia zostały zamknięte, a na zewnątrz zajęli stanowiska dwaj wartownicy. Czterej inni patrolowali otoczenie budynku. Nikomu nie było wolno wejść do środka, włączając w to dowódcę Floty. Nawet opuszczenie pomieszczenia przez któregokolwiek z komandosów wymagało podpisu dowódcy zespołu na jego notatniku. Nikomu nie wolno było też telefonować; kontakt ze światem zewnętrznym był całkowicie odcięty i tak miało być aż do chwili, kiedy SEALs znajdą się z powrotem na pokładzie Sharka po wykonaniu zadania. Wyjście w morze miało nastąpić tego samego dnia o dwudziestej drugiej. Komandor Hunter zaczął od przedstawienia swojego zastępcy, dwudziestoośmioletniego porucznika Dallasa Mac-Phersona, barczystego Południowca, który zaczął wojskową edukację od niemal legendarnej szkoły oficerskiej w Karolinie Południowej, zwanej Cytadelą, ale zaledwie po dwóch semestrach przeniósł się do Annapolis. W szeregach marynarki piął się w górę błyskawicznie; niemal natychmiast awansował na porucznika i objął stanowisko oficera artylerii na niszczycielu klasy Airleigh-Burke. Było to niemałe osiągnięcie, ale za małe dla tego niespokojnego ducha, który nagle, ku zdumieniu kolegów, poprosił o przeniesienie do SEALs. Przebojem ukończył kurs BUDS, zyskując trzecią lokatę (narzekał potem, że musiał być w złej formie, choć większość kandydatów jest szczęśliwa, jeśli znajdzie się w pierwszej trzydziestce). Przez całą jego krótką, ale błyskotliwą karierę opinia kolegów była z grubsza podzielona: jedni twierdzili, że skończy na stołku admirała Bergstroma, inni, że w sosnowej skrzynce z pośmiertnym Medalem Honoru. Dallas był twardy jak diabli, odważny jak lew i bystrzejszy od większości innych. Miał jednak rogatą i zuchwałą duszę, co mogło kiedyś albo uratować cały oddział, albo wpakować go w śmiertelne tarapaty. Komandor Hunter nie miał co do młodego oficera żadnych wątpliwości. Porucznik MacPherson cieszył sie opinią najlepszego eksperta od materiałów wybuchowych wśród foczej młodzieży, o niemal akademickim poziomie 300 wiedzy na temat wszelkich form burzenia najróżniejszych obiektów. Rick Hunter zawsze wybrałby go spośród innych choćby dla jego błyskawicznego myślenia. Nominując go na swego zastępcę, powiedział mu: „Dallas, tam, dokąd idziemy, tylko rozum może nas utrzymać przy życiu. Używaj go, a wyjdziemy stamtąd cali". Prawdą było, że ojciec porucznika MacPhersona jest dalekim kuzynem długoletniego sekretarza obrony, Roberta MacPhersona. Kiedy wieść o tym przesączyła się przez kilka mes, jeden z wyższych oficerów powiedział żartobliwie: - No cóż, młodzieńcze, nie ma to jak parę rodzinnych koneksji w kręgach wojskowych, żeby zapewnić sobie przyspieszoną karierę. - Jasne, sir - odparł natychmiast dwudziestodwuletni wówczas podchorąży. - Nauczyłem tego Boba MacPhersona prawie wszystkiego, co wie. Tego dnia, w najbardziej utajnionym pomieszczeniu operacyjnym w najdalszej amerykańskiej bazie morskiej, Dallas miał przyjąć na siebie ogromną odpowiedzialność; jego zadaniem miało być nie tylko przejęcie dowodzenia zespołem na wypadek wyłączenia z akcji komandora Huntera, ale jprzede wszystkim zupełne zniszczenie elektrowni geotermicznej na wyspie Haing Gyi. Rick zapowiedział ludziom, że ma do tego młodego oficera pełne zaufanie i że podczas pracy w elektrowni muszą wykonywać jego rozkazy bez najmniejszego wahania. Następnie zaprezentował swego przybocznego, porucznika Bobby'ego Allenswortha, z którym odbył już inną ściśle tajną misję rok wcześniej. Nie opowiadał o jego przeszłości, a zwłaszcza o tym, jak młody Bobby wyrwał się z przestępczego środowiska południowego Los Angeles i uzyskał nominację oficerską w korpusie marines. Powiedział tylko, że porucznik Allensworth będzie odpowiadał za bezpieczeństwo oddziału, zwłaszcza w sytuacji, kiedy będą zmuszeni wedrzeć się na teren chińskiej bazy siłą, choć miał nadzieję, że do tego nie dojdzie. Saperem numer dwa został starszy bosman Mikę Hook Kentucky, średniego wzrostu doskonały lekkoatleta i pływak. Miał być osobistym asystentem porucznika MacPhersona przy zakładaniu ładunków i ustawianiu detona- 301 torów czasowych, a także „opiekunem" specjalnego typu miny, jaka miała być ich główną bronią; według słów Dallasa powinna ona rozsadzić szyb parowy, uwalniając potężną energię geotermiczną, zdolną unicestwić całą bazę. — Jak daleko od wyspy chcemy się znaleźć, kiedy coś podobnego nastąpi? - spytał jeden ze słuchaczy. Zanim komandor Hunter zdążył odpowiedzieć: „o godzinę drogi", porucznik MacPherson rzucił niewinnie, że najlepiej z powrotem w Coronado. To była szczególna cecha jego charakteru: czasami sprawiał wrażenie zwykłego dowcipnisia, ale w rzeczywistości zawsze był o parę ruchów z przodu. Dobrze wiedział, że „jedna godzina" to dobra odpowiedź, ale wyprzedzał sytuację i instynktownie starał się rozładować napięcie, zredukować czynnik strachu przed nieznanym. Niektórzy oficerowie uważają, że takie podejście nie ma żadnej wartości; trzeba jednak dużej inteligencji, żeby umieć to dobrze zrobić. Komandor Hunter roześmiał się wraz z innymi. Tylko sam MacPherson wiedział, jakiej precyzji czasowej wymagać będzie wrzucenie tej zakutej w stalowy korpus miny przeciwpancernej na setki metrów w głąb szybu, aby rozsadzić masywny dolny zawór i wyzwolić sejsmiczną energię z wnętrza Ziemi. — Panowie, szczegóły akcji na terenie obiektu wyjaśnimy sobie podczas naszej trzydniowej podróży do Zatoki Ben-galskiej - powiedział komandor Hunter. - Na razie chcę dokładnie wyjaśnić, dokąd zmierzamy, gdzie wysiadamy i jak lądujemy, a także przedstawić ogólny zarys akcji bojowej. Zanim przeszedł do zapowiedzianych tematów, przedstawił jeszcze pokrótce paru innych ważnych członków zespołu: dwóch weteranów akcji na Morzu Południowo-chińskim, Riffa „Grzechotnika" Daviesa i Bustera Townsenda, radiooperatora. Obaj pochodzili z St. James's Parish w delcie Missisipi i wcześniej służyli we flocie nawodnej. Wskazał też najtwardszego faceta w całym składzie, bosmana „Suma' Jonesa, byłego rybaka dalekomorskiego z wybrzeży Karoliny Północnej. Sum, weteran kampanii kosowskiej, miał czterdziesty ósmy rozmiar kołnierzyka i przedramiona jak z hartowanej stali. Bobby Allensworth wytrenował go w walce wręcz i teraz obaj stanowili pierwszą linię „ciężkiego sprzętu 302 pododdziału na wypadek natknięcia się w bazie na chińskich marynarzy czy wartowników. Rozpoczyriając omawianie szczegółów, komandor Hunter celowo pomniejszył stopień niebezpieczeństwa ich zadania. - Wchodzimy do słabo bronionej chińskiej bazy morskiej -powiedział. - Jest to stosunkowo nowy obiekt i mieliśmy go pod obserwacją przez ostatnie kilka tygodni. Nasz wywiad wnioskuje, że gospodarze nie spodziewają się poważnego ataku z jakiejkolwiek strony, co powinno dać nam rozsądne szansę osiągnięcia naszych celów. Te cele, przy okazji, sprowadzają się do jak najszybszego usunięcia tej bazy z powierzchni ziemi. W tym momencie w pomieszczeniu dała się odczuć fala .niepokoju i komandor zdecydował się odpowiedzieć na nie wypowiedziane, choć wszystkich nurtujące pytanie: dlaczego to robimy? - Jak większość z was wie, znajdujemy się w samym środku światowego kryzysu naftowego, wywołanego głównie jprzez Chińczyków. Według oceny naszych kolegów z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego Chiny mają dalsze plany zakłó-feania swobodnego handlu ropą we wschodniej części Oceanu Indyjskiego. Mogą to jednak zrobić wyłącznie dzięki utrzymywaniu w tym rejonie dużej bazy marynarki wojennej. Tylko ta baza, położona w ujściu rzeki Bassein, może umożliwić Chinom wywołanie katastrofalnego zamieszania na głównym szlaku naftowym. Nasze rozkazy nadeszły bezpośrednio is Białego Domu. Mamy zlikwidować tę bazę na polecenie łządu Stanów Zjednoczonych. Powodzenie naszej misji nie Jtylko będzie oznaczało odesłanie Chińczyków na ich własne •Wody, gdzie jest ich właściwe miejsce, ale też zyska nam Zasłużoną wdzięczność każdego człowieka Zachodu, choć ^oczywiście nikt się nigdy nie dowie, komu jest tę wdzięczność winien. My jednak będziemy wiedzieli, a tylko to się liczy. Każdy z obecnych pokiwał głową z aprobatą. Komandor plunter przeszedł do wyjaśnienia szczegółów podejścia do ptyspy i sposobów orientacji w zupełnych ciemnościach. i — Popatrzcie na swoje mapy i porównajcie z tym, co będę Pokazywał na ekranie. — Wziął długą linijkę i wskazał punkt spotkania, do którego podpłynie USS Shark. - W tym miej- 303 scu przesiadamy się do SDV. Akwen ma tam głębokość około czterdziestu ośmiu metrów. Dalej popłyniemy tym kursem, w stronę tej małej wysepki. Następnie według wyliczeń naszych specjalistów pójdziemy tędy, ku nieco głębszej wodzie. Czerwone światło błyskowe tej boi zaprowadzi nas do nowo pogłębionego toru wodnego. Po jego drugiej stronie znajdziemy się na głównym kanale prowadzącym do wyspy Haing Gyi, na której leży interesująca nas baza. Tam zmienimy kurs na zero dwadzieścia i podejdziemy aż do następnej boi, ze światłem błyskowym co dwie sekundy. Powinniśmy ją zobaczyć z odległości około jednej mili. Co prawda jeszcze nie ustaliliśmy ostatecznie miejsca lądowania, ale skłaniamy się ku wyborowi tego rejonu, przy Rocky Point. To wystający cypel z głęboką wodą dookoła, aż do samej plaży. Jest tam może ze trzy metry. Możemy tam dopłynąć swobodnie pod wodą, a miejsce jest na tyle odległe od bazy, że nie powinno być wartowników. Trzeba będzie przejść około dwóch kilometrów z całym sprzętem, ale teren jest płaski, nie ma bagien i tylko jeden strumień do przebycia. Wygląda na to, że jest tam most i jeżeli będzie spokojnie, wykorzystamy go. - Wychodzić będziemy tą samą drogą, sir? - Absolutnie nie. Nie ma sposobu, żebyśmy mogli upozorować zwykły wypadek, wstrząs sejsmiczny czy coś w tym rodzaju. Chinole bardzo szybko się zorientują, że to nasza sprawka. SDV jest zbyt powolny i będzie musiał zawrócić na Sharka zaraz po wysadzeniu nas do wody. Dlatego do ewakuacji zostaną użyte szybkie łodzie pneumatyczne. O tej porze roku morze jest gładkie i znajdziemy się na okręcie w piętnaście minut. - Ile budynków zamierzamy zburzyć? - Prawdopodobnie trzy, ale przede wszystkim ten największy. To właśnie elektrownia i zasadniczy cel misji. Załatwimy ją, a baza stanie się bezużyteczna. Stoją tam też dwa chińskie okręty i je również spróbujemy stuknąć, jak się da. Przylepimy im po parę pijawek. - Wiadomo coś o siłach enpla, sir? - Nasi ludzie naliczyli dotąd tylko ośmiu żołnierzy na warcie. Czterech w rejonie głównych nabrzeży i czterech 304 nieco dalej, gdzie cumuje ten niszczyciel. To znaczy, że po przybyciu na miejsce, co nastąpi około pierwszej w nocy, będziemy imfeieli tych ośmiu zlikwidować, zanim wejdziemy do elektrowni. Jak nie narobimy hałasu, być może nie zobaczymy następnych aż do trzeciej czy czwartej, a do tej pory już będziemy w drodze powrotnej, mam nadzieję. Jeśli dojdzie znowu do starcia, zapewne trzeba będzie załatwić następną ósemkę. Nie będzie to chyba jednak konieczne. - A może byśmy wysadzili kwaterę warty wraz z nimi wszystkimi, może o północy, kiedy się pewnie zmieniają? - Myśleliśmy o tym. Ale to okropnie hałaśliwe przedsięwzięcie, poza tym nie wiemy, gdzie Chińczycy trzymają odwody. Nie chcemy, żeby sfora śmigłowców zaczęła się uganiać po całym podwórku, zwłaszcza że jeden z nich mógłby nas znaleźć i wykończyć. Ogólnie mówiąc, najlepszą metodą zrealizowania zadania jest ciche, skryte działanie. - Jasne, sir. Nie ma problemu. - Ostateczne dopracowanie planu nastąpi podczas rejsu. Będziemy otrzymywali najświeższe dane z satelitów. Wielu facetów pracuje nad tą sprawą i na pewno coś się rozwinie, zanim dotrzemy na wody birmańskie. Krótko mówiąc, decydujący dla sukcesu będzie czynnik zaskoczenia. - A co z wycofaniem, sir? Możemy wsiąść na łodzie w pobliżu bazy? Chyba nie chcemy zasuwać kilkanaście kilometrów przez pieprzone pola ryżowe, ścigani przez bandę kulisów, nie? - Nie, Dallas, nie chcemy. Nie chcemy też jednak, żeby kulisi pomyśleli, że urządzamy sobie regaty w ich pieprzonym porcie wojennym w środku nocy. Pomyślimy nad tym przez następne parę dni. Ja myślę, że wybierzemy skraj tych bagien na południu. - Ale to cholernie daleko, sir. Czy mamy szansę na natychmiastową pomoc w razie dostania się pod ogień albo poważnego pościgu? - Nie, Dallas. Obawiam się, że nie mamy. ROZDZIAŁ 10 Poniedziałek, 4 czerwca, godzina 9.00. Północny Tajwan Bitwa o Chi-lung toczyła się już pięć dni i mimo ciężkich strat Chińczycy zaczynali ją wygrywać. Przerzucali na plażę Chinsan kolejne tysiące żołnierzy i uparcie parli naprzód, coraz częściej wspierani z powietrza przez samoloty startujące z lotnisk za cieśniną. Zostawili jednak wzdłuż Yehliu Road ponad trzy tysiące zabitych, zanim w końcu udało się im wedrzeć na przedmieścia portowego miasta. Ulica za ulicą, dom po domu, metr po metrze przebijali się w stronę nabrzeży. Tajwańczycy bronili się z godną podziwu odwagą i właściwie nie zostali pokonani, lecz po prostu pochłonięci przez olbrzymią liczbę najeźdźców. Kiedy chińska armia szykowała się do ostatniego uderzenia, które miało utorować jej drogę do rozległego kompleksu portowego, tajwańscy komandosi przeprowadzili mistrzowską akcję. Niewielki oddział przekroczył linię kolejową wzdłuż drogi Chungshan-1 Road, popłynął wpław do portu i przeciął cumy dwóch wielkich kontenerowców w chwili, kiedy zaczynał się odpływ. W pół godziny później, gdy oba statki zdry-fowały z prądem ku główkom falochronu, ustawione w poprzek toru, zatopili je za pomocą ładunków wybuchowych, częściowo blokując główne wejście do portu. Chińska marynarka wojenna strawiła trzy dni na próbach podniesienia ich z dna i odholowania, zanim w końcu udało się otworzyć drogę ponownie. Zatopienie statków wywołało spore zamieszanie w rejonie portu, z czego skorzystały tajwańskie oddziały i wycofały się na przełaj w stronę Tajpej. Chińczycy zostali panami sytuacji, choć w nie najlepszej kondycji. 306 Po pierwsze i samo miasto, i port były w opłakanym stanie. Gruz i złom zalegały wszędzie; nikt nie wiedział, jak i którędy przedostać się dokądkolwiek. Na dodatek tu i ówdzie pozostały lokalne gniazda oporu, a Chińczycy za wszelką cenę próbowali unikać zabijania cywilów. Stwarzało im to poważne utrudnienie, ponieważ ci cywile byli dobrze zaopatrzeni w granaty, amunicję i broń maszynową. Walczyli zaciekle dzień i noc, stosując starą taktykę partyzantki miejskiej; nie podejrzewający zagrożenia żołnierze chińscy ginęli od kul snajperów i min-pułapek. Jeszcze nigdy za pamięci żyjących chińskie siły nie były tak rozciągnięte i zaangażowane w wysoce skomplikowane działania wojenne nie tylko poza własnymi granicami, ale i poza kontynentem. Była to operacja, w jakiej współcześnie nie mieli żadnego doświadczenia. Ich wyposażenie było w dużej części przestarzałe i prymitywne, a technika logistyczna pełna jaskrawo teraz widocznych niedociągnięć. Wszystko to pociągało za sobą koszty. Niektórzy z chińskich dowódców zaczęli się obawiać, że jedynym sposobem zajęcia Tajwanu może się okazać obrócenie go w perzynę. Wszyscy wiedzieli, że elitarny oddział sił specjalnych jest zamknięty w muzeum narodowym jak w pułapce, bez zaopatrzenia. Eskadry śmigłowcowe zostały brutalnie przetrzebione i nad morzem, i podczas działań w północnym Tajwanie. Próby dokonywania zrzutów żywności na teren muzeum spotykały się z zajadłym ostrzałem rakietowym i artyleryjskim ze strony przegrupowujących się tajwańskich batalionów obrony przeciwlotniczej. Zarządzanie logistyczne będącymi w boju oddziałami było bardzo słabe. Nikt nie otrzymywał pożywienia regularnie, wyposażenie osobiste często było niedostateczne, linie zaopatrzenia jednostek frontowych przerwane. Kwatermistrzostwo po prostu nie mogło nadążyć z dostawami amunicji, paliwa, środków smarnych, racji żywnościowych i wody dla tak licznej armii. Siły chińskie mogły oczywiście rekwirować paliwo, żywność i wodę od miejscowej ludności, ale znajdowały się na terenie, gdzie każdy mieszkaniec był ich zaprzysięgłym wrogiem. Ogromnie dużo czasu i wysiłku pochłaniało po prostu samo utrzymanie się przy życiu i posuwanie naprzód. Brak dostaw paliwa i amunicji 307 dla czołgów, artylerii, obrony przeciwlotniczej i śmigłowców szturmowych również dawał się mocno we znaki i postęp chińskiej ofensywy zaczynał niepokojąco słabnąć. W południe tego dnia naczelne dowództwo w Pekinie odebrało meldunek, że armia tajwańska przerzuciła mosty pontonowe przez przegradzające drogę rzeki i zaczyna posuwać się z powrotem na północ, by bronić swego ukochanego Tajpej. Perspektywa jeszcze jednej bitwy o miasto, walki o każde skrzyżowanie i każdy budynek, gdy nie wiadomo, co czeka za następnym rogiem, była zbyt przerażająca, by ją nawet rozpatrywać. Amirał Zhang Yushu znał się na prowadzeniu wojny we wszystkich jej aspektach, ale walki uliczne w obcej stolicy, daleko od domu i przeciw umocnionemu nieprzyjacielowi to było za wiele nawet dla niego. Jako doświadczony i przebiegły wódz znalazł jednak rozwiązanie. Uznał, że najlepszą strategią będzie jak największe rozciągnięcie pozostałych Tajwańczykom sił. O trzynastej wydał marynarce wojennej rozkaz natychmiastowego utworzenia drugiego frontu w południowej części wyspy. Operacja zaczęła się od silnego ostrzału z morza północnych plaż pod miastem Tainan, leżącym w bananowym zagłębiu wyspy; potem miał nastąpić desant morski na pełną skalę w okolicach Luerhmen. Znaczenie historyczne Luerhmen mogło przykuć uwagę stratega o talencie Zhanga, w którym ponury realizm mieszał się z manią wielkości. To nadmorskie przedmieście Tainanu było miejscem, gdzie w 1661 roku z czterystu dżo-nek wojennych wylądowała trzydziestopięciotysięczna armia wielkiego wodza z okresu dynastii Ming, Koxingi, i wyparła z tainańskiej twierdzy rządzących wyspą Holendrów. W oczach Zhanga Tajwańczycy byli co najmniej równie obcy jak kolonizatorzy niderlandzcy, aura zaś starej stolicy prowincji była jak najbardziej dlań sprzyjająca. Obrócił przeciw temu miastu potęgę swej nowoczesnej floty, reprezentowanej przez drugi z niszczycieli klasy Sowremiennyj i trzy fregaty, które rozpoczęły przygotowanie ogniowe przed mającym nastąpić nazajutrz lądowaniem. Głównym błędem admirała Zhanga było niedocenianie siły tajwańskiego lotnictwa morskiego z bazy pod Kaohsiung. Stacjonujący tam dywizjon wciąż miał na stanie dziewięt- 308 naście myśliwców wielozadaniowych F-16Ai dysponował naprawionym po chińskich atakach radarem dalekiego zasięgu. 0 brzasku 5 czerwca wykryli chiński niszczyciel krążący po spokojnym morzu o sześć mil od Tainanu. Admirał Feng--Shiang Hu, głównodowodzący tajwańskiej marynarki wojennej, osobiście przebywał w pomieszczeniu operacyjnym bazy, wciąż zdecydowany za wszelką cenę odpierać napastników z kontynentu. Niezwłocznie poderwał w powietrze klucz pięciu jednomiejscowych F-16, uzbrojonych teraz w ćwierćto-nowe bomby zamiast normalnie montowanych wyrzutni side-winderów. Wystartowały o szóstej dwadzieścia, kierując się na południe, nad pełne morze, po czym zatoczyły szeroką, pięćdziesięciomilową pętlę, nadlatując nad cel od zachodu tuż nad powierzchnią z prędkością tysiąca stu kilometrów na godzinę. Sylwetka niszczyciela o wyporności ośmiu tysięcy ton rysowała się wyraźnie na tle zaróżowionego nieba na wschodzie. W pomieszczeniu operacyjnym okrętu wykryto zagrożenie o szóstej dwadzieścia osiem. Palce oficera uzbrojenia przemknęły po klawiaturze komputera kierowania ogniem 1 cztery rakiety woda-powietrze Gadfly znalazły się na wyrzutni, gotowe do odpalenia. Jednak dowódca niszczyciela nie posiadał prawdziwego doświadczenia bojowego. Połączył się z towarzyszącą mu fregatą, na której również wykryto tajwańskie samoloty. Dwaj dowódcy odbyli błyskawiczną konferencję, po czym Sowremiennyj położył się w ciasnym zwrocie, by skierować się dziobem ku nieprzyjacielowi i w ten sposób zmniejszyć efektywną powierzchnię odbicia radarowego. W groteskowym, elementarnym błędzie dowódca ustawił swój okręt osią wzdłużną do nadlatujących bombowców, zamiast burtą. Radarzysta chwilowo stracił kontakt, kiedy F-16 jeszcze obniżyły pułap, wchodząc w strefę martwą, ale w odległości dwudziestu siedmiu mil echa wyskoczyły z powrotem na jego ekranie. - Cel namierzony! Symbol jeden zero cztery osiem, prędkość tysiąc sto, namiar dwieście siedemdziesiąt, dystans dwadzieścia pięć mil! Lecąc teraz wyżej, tajwańscy piloci usłyszeli sygnał ostrzegawczy, mówiący o ich namierzeniu przez radar kiero- 309 wania ogniem niszczyciela, ale nie zboczyli z kursu, mknęli uparcie ku swemu celowi, pokonując dziesięć mil na minutę, kilometr w trzy sekundy. Ujrzeli przed sobą okręt z odległości ośmiu mil i przegrupowali się do ataku. Trzy lecące w pierwszej linii maszyny zrzuciły bomby, celując prosto wzdłuż osi symetrii niszczyciela; była to jedyna stała w komputerowych obliczeniach, która nie mogła się znacznie zmienić. Walkę toczyły urządzenia elektroniczne, ale to ludzie narzucali im zadania. W tej samej chwili chiński oficer uzbrojenia wystrzelił cztery gadfly, które śmignęły ku samolotom, kiedy sześć gnanych olbrzymią inercją bomb pędziło już nad falami w stronę okrętu. Myśliwce usiłowały zrobić unik, ale pierwszy z lewej otrzymał bezpośrednie trafienie na wprost i eksplodował w kuli ognia. Inna rakieta trafiła środkową maszynę u nasady skrzydła, również w jednej chwili ją unicestwiając. Obaj piloci zginęli na miejscu. Trzecia i czwarta rakieta chybiły celu, a tymczasem bomby mknęły, odbijając się od powierzchni morza jak puszczane przez chłopców kaczki. Pierwsza trafiła na stok fali, odbiła się od niej i podskoczyła wysoko ponad dziób niszczyciela. Gdyby okręt był ustawiony burtą do kierunku, z którego nadlatywały bomby, być może przeleciałaby nad nim i upadła w morze, ale było inaczej. Szerokim łukiem śmignęła nad pokładem, wpadła przez przednie okna na mostek i przebiła się o kilka pokładów niżej, zanim eksplodowała. Następna bomba zjawiła się w sekundę później, podobnie wyskakując ponad pokład dziobowy, i trafiła w nadbudówkę, niszcząc pomieszczenie operacyjne i radiostację; pozbawiła tym samym okręt możliwości automatycznego kierowania ogniem. Trzecia z bomb musnęła wodę o trzydzieści metrów przed dziobem i wbiła się w poszycie burty kawałek dalej, po czym niesiona inercją ukośnie w górę wyleciała znów na zewnątrz, wyrywając spory kawał pokładu dziobowego. Prawdziwego zniszczenia dokonała jednak czwarta, choć najzupełniej przypadkowo. Zrzucona spod skrzydła wykonującego unik prawego myśliwca uderzyła w nadbiegającą falę o sto metrów od celu, została odbita w lewo i wzbiła się na kilkadziesiąt metrów w górę. Zakreśliwszy parabolę, runęła w dół i trafiła w pokład za 310 główną nadbudówką, przebijając się niemal prostopadle aż do samej siłowni, gdzie eksplodowała z wielką siłą, na tyle przy tym blisko vdna, że wyrwała w nim solidną dziurę. Sowremiennyj szybko zaczął nabierać wody i przechylać się na lewą burtę; w trzy minuty przewrócił się do góry dnem i zatonął wraz z całą załogą. Dwa pozostałe samoloty, lecące o cztery mile za pierwszą trójką, nie zostały już namierzone przez oślepiony i ginący niszczyciel. Przemknęły nad nim i położyły się w ciasny zwrot w lewo, kierując się ku fregacie, która miała osłaniać większy okręt, ale nawet nie zdążyła wystrzelić rakiet. Jej oficer uzbrojenia zrobił to dopiero teraz, ale było już za późno. Jedna z rakiet nie odpaliła, druga opuściła wyrzutnię dopiero w chwilę po tym, jak oba F-16 zwolniły bomby i odleciały na boki. Dowódca fregaty był jednak dobrze wyszkolony i zwrócił okręt burtą ku nadlatującym bombom, jak to powinien był zrobić niszczyciel. Pierwsza z nich przeleciała czysto nad pokładem, druga również, niszcząc jedynie maszt i radar. Trzecia trafiła nisko, przebiła się na wylot przez cały kadłub, nie detonując, ale zdemolowała cały środkowy międzypokład. Czwarta bomba eksplodowała w wodzie, nie dolatując do celu; wybuch nikogo nie zabił, choć dwóch marynarzy odniosło rany od odłamków. Fregata cudem przeżyła nalot: uszkodzona, niezbyt nadająca się do użytku, utrzymywała się jednak na wodzie. Admirał Feng-Shiang uznałby tę akcję za bardzo udaną i dobry początek dnia — nie była to nawet jeszcze pora śniadania - ale jednym z zestrzelonych pilotów był jego siostrzeniec, zaledwie dwudziestoletni. Upłynęło piętnaście minut, zanim tajwański dowódca zebrał się i mógł znów stanąć przed swymi oficerami. Admirał Zhang nie posiadał się ze złości. Już sama liczba bomb, które trafiły w jego cenny niszczyciel, świadczyła o kolosalnym błędzie dowódcy. Zhang Yushu służył w marynarce wojennej dostatecznie długo, by zdawać sobie sprawę z najczęściej popełnianego przez oficerów błędu we współczesnych działaniach wojennych: niezrozumienia faktu, że żadna bomba zrzucona na niskim pułapie przez samolot lecący z prędkością powyżej tysiąca kilometrów na godzinę właści- 311 wie nie spada. Leci niemal poziomo, pchnięta naprzód ogromną siłą bezwładności, a kiedy w końcu uderzy o falę, zwalnia, ale rykoszetuje w górę, może na dwadzieścia, trzydzieści metrów, i leci dalej; wciąż w tej samej linii, ale już wysoko. Według Zhanga można przeżyć spotkanie z bombą, zwracając się ku niej burtą, prostopadle do jej trajektorii. Jest wtedy duża szansa, że przeleci górą, ponieważ szerokość okrętu wynosi zaledwie kilkanaście do dwudziestu paru metrów. Odwróć się ku niej dziobem, zwłaszcza na tak dużej jednostce jak Sowremiennyj, a wystawisz na cel całą długość okrętu, sto kilkadziesiąt metrów, dziesięciokrotnie więcej niż w poprzednim przypadku; szansa na trafienie i zatopienie jest również dziesięć razy większa. Admirał Zhang zdawał sobie sprawę z przemożnej siły odruchu kierowania się ku zagrożeniu jak najwęższym profilem. Był jednak przekonany o słuszności swojej teorii, jako że nadlatująca bomba trzyma się swojej narzuconej trajektorii niemal co do centymetra. Liczy się właśnie długość celu, nie jego szerokość. Dowódca niszczyciela zapłacił za swoją omyłkę nie tylko własnym życiem, ale całej załogi, by już nie wspomnieć o samym okręcie za pięćset milionów dolarów. „Co za kompletny i tępy...", warczał pod nosem Zhang, używając określenia zazwyczaj słyszanego na dolnych pokładach, nie zaś w gabinetach naczelnego dowództwa sił zbrojnych w Pekinie. Nie mógł wprost uwierzyć, ile go kosztuje ta buntownicza wyspa: ogrom niezbędnych sił, liczba poległych żołnierzy, zatopionych okrętów, dziesiątki zestrzelonych samolotów, a teraz jeszcze ten niszczyciel. Zhang Yushu zamierzał zakończyć tę wojnę, i to szybko. Jak tak dalej pójdzie, nadciągnie tu przeklęta US Navy, a wtedy dopiero przyszłoby nam zapłacić, myślał wściekły. Nie mogę pozwolić, żeby to się dłużej ciągnęło. Trzeba się ruszyć, i to na całego. Tymczasem wysoko nad strefą zrzutu, pięć kilometrów na północny zachód od Tainanu, z samolotów wysypywali się żołnierze wojsk powietrzno-desantowych. Na ziemi oczekiwały ich siły tajwańskie, zasypując strefę zmasowanym ogniem zaporowym. Od stuleci nieodmiennie każda nacierająca armia ponosiła większe straty od obrońców, ale tu, pod Tai-nanem, zaczynało to świadczyć o utracie kontroli nad sytuacją. Dopiero silne naloty chińskiego lotnictwa, trwające 312 niemal nieprzerwanie przez dwie godziny, zmusiły w końcu Tajwańczyków do wycofania się z zajmowanych pozycji. Podczas lądowania desantu wiatr wiał z prędkością ośmiu metrów na sekundę. Przyczyniało się to do powiększania chaosu i strat, ponieważ ranni spadochroniarze byli znoszeni poza strefę zrzutu. Dowodzący oficer ulokował swój pododdział medyczny po nawietrznej stronie strefy, dlatego kilku żołnierzy musiało zostać odkomenderowanych do szukania i przenoszenia rannych do punktu opatrunkowego. Ostatecznie mieli zostać ewakuowani na kontynent z lotniska, które oczywiście było zasadniczym celem Chińczyków. Czołówka natarcia na lotnisko dotarła tam z opóźnieniem. Był już jasny dzień, ale z powodu kompletnej zapaści tajwańskich systemów łączności, najsłabszego ogniwa w ich obronie, jakimś cudem udało się Chińczykom uzyskać element zaskoczenia. Pokonali ogrodzenie i wdarli się na płytę lotniska, zajmując od razu duże sektory. Dwa tysiące żołnierzy zabezpieczyło okoliczne drogi, okopując się i rozlo-kowując broń przeciwlotniczą, głównie przenośne wyrzutnie rakiet QW-1. Zdobyli wieżę kontroli lotów, zajęli skład paliwa, a w nim olbrzymie zapasy benzyny zwykłej i lotniczej, przejęli wszystkie pojazdy, część z nich wykorzystując do przewiezienia rannych z powrotem do strefy zrzutu. W południe tainańskie lotnisko było już całkowicie w chińskich rękach - pierwszy poważny przyczółek powietrzny w tej kampanii. W ciągu pół godziny rozpoczęto masowe przerzucanie posiłków z kontynentu. Do czternastej na lotnisku wylądowały dwie pełne dywizje, którym towarzyszył dywizjon śmigłowców szturmowych, sprawdzonych i zatankowanych po locie z macierzystej bazy w Chinach, już gotowych do ataku najpierw na Tainan, a potem dalej, na wielki port w Kaohsiung. W tym samym czasie dywizja piechoty morskiej próbowała desantu na plażach Luerhmen. Duża liczba barek desantowych, osłanianych z morza przez zespół okrętów Floty Wschodniej, parła przez fale przyboju ku płyciznom, napotykając jednak silny opór dobrze zorganizowanej i wyposażonej tajwańskiej milicji. I znów chińscy dowódcy nie mieli innego wyjścia, jak tylko w zaciętej walce zdobywać kolejne 313 metry terenu. Główne siły starły się na szosie tainańskiej w okolicach miejscowości Tuchang. Z początku sukcesy odnosiła strona tajwańska, która dziesiątkowała nacierających, wykorzystując topografię terenu i zabudowania wiejskie w sposób bardziej przypominający taktykę partyzancką niż współczesne działania wojenne. Jednak z każdą godziną na plaży lądowały nowe setki marines i wczesnym popołudniem Chińczycy przebili się przez linię obrony. Na polach Tuchang pozostawili ponad pięciuset zabitych, ale niedobitki tajwańskiej milicji, ostrzeliwane przez chińską artylerię i moździerze, zmuszone zostały do odwrotu. Dywizja ruszyła naprzód, kierując się ku lotnisku, by połączyć się z głównymi siłami korpusu. Nie było już wątpliwości, że prędzej czy później Chińczycy zdobędą południową część wyspy. W Pekinie admirał Zhang Yushu ze zgrozą patrzył na nadchodzące z frontu meldunki. Widział, że atak na lotnisko był mocno spóźniony, czytał raporty o kolejnych ciężkich stratach, o istnej jatce w strefie zrzutu i na przyczółku w Luer-hmen. Nie mógł zapomnieć bolesnej utraty niszczyciela klasy Sowremiennyj. Rozgniewany, nakazał zupełne opuszczenie ciężko zdobytego przyczółka i skoncentrowanie całego przerzutu wojsk z kontynentu na lotnisko w Tainanie. Zażądał też dokładnego raportu o sytuacji wokół Tajpej. Od tego momentu akcja wyraźnie zwolniła tempo. Na przedmieściach Tainanu Tajwańczycy walczyli jak lwy, ogromna chińska armia została zatrzymana w marszu tak samo jak w bitwie o Chi-lung. Znów trwały zażarte boje o każdą ulicę, każdy kwartał, każdą dzielnicę. Chińczycy systematycznie zdobywali kolejne domy, sklepy, zakłady przemysłowe, ale cena, jaką za to płacili - stratami w ludziach, rozbitym sprzętem, masą amunicji - była ogromna. Jednocześnie na północy czołówka chińskiej armii dotarła do rogatek stolicy, gdzie również natrafiła na silny opór, który poważnie nadszarpywał jej ograniczone zasoby. Liczba ofiar była przerażająca: w pierwszych dwóch godzinach bitwy Chińczycy stracili ponad tysiąc żołnierzy. Dowódca korpusu połączył się z Pekinem i sam admirał Zhang Yushu zdecydował, że jeśli musi zburzyć Tajpej, aby rzucić wyspę na kolana, to niech tak będzie. Rozkazał zastosować drastyczne 314 środki, wszystko, co mogło zredukować ponoszone straty. W obecnym stanie rzeczy wyglądało na to, że przede wszystkim Chińczycy muszą przejąć kontrolę nad szpitalem Tajwańskiego Uniwersytetu Narodowego w Tajpej, a już na pewno zająć klinikę uniwersytecką Chengkung w Tainanie. Z baz na kontynencie wzbiła się więc w powietrze armada śmigłowców szturmowych Z-9W Dauphin, silnie uzbrojonych w rakiety przeciwpancerne. Osiągają one prędkość dwustu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę i mogą operować do pułapu czterech i pół tysiąca metrów. Dzięki opanowaniu przez Chińczyków lotnisk w Tainanie i pod Tajpej mogły swobodnie pokonywać cieśninę, lądować i uzupełniać paliwo, gotowe do boju. Rozkaz rozpoczęcia nalotu nadszedł późnym popołudniem. Dauphiny wystartowały i ruszyły ku zachodnim przedmieściom Tajpej. Nadleciały nisko znad rzeki Tamsiu, przebijając się bez trudu przez słaby ogień baterii przeciwlotniczych, i wpakowały cztery rakiety w granitowe ściany siedziby prezydenta republiki, na rogu Paoching Road. Trafione zostało Centrum Kulturalne Sił Zbrojnych, budynek Tower Record niemal zburzony, a jedna rakieta zdemolowała wielkie muzeum pamięci Chiang Kai-sheka. Zginęło tam ośmioro ludzi, ale gigantyczna biała statua zmarłego ojca narodu nie została nawet draśnięta. Był to pierwszy atak na miasto i członkowie rządu byli przerażeni; z ich punktu widzenia, wśród gruzu z rozbitych ścian i sufitów gmachu prezydenckiego, wyglądało na to, że Chińczycy — choć z oporami — zdecydowali się zrównać z ziemią całe Tajpej. Na południu, w Tainanie, sprawy przedstawiały się jeszcze gorzej. Tam również dauphiny w barwach chińskiej marynarki wojennej zaatakowały znienacka, zasypując miasto gradem rakiet. Zniszczeniu uległo największe we wschodniej Azji miejsce kultu religijnego, świątynia Shenmu, w gruzach legła komenda policji i wydział komunikacji rady miejskiej, największy dom towarowy stracił całą ścianę. W ślad za tymi atakami do walki ruszyły doborowe siły piechoty morskiej i wojsk powietrzno-desantowych. W obu miastach natarcie posuwało się systematycznie naprzód, cały czas wspierane z powietrza przez śmigłowce. Osłabione resztki sił tajwań- 315 skich topniały, niektóre oddziały rzucały broń. Cywile tysiącami uciekali z centralnych dzielnic, kobiety i dzieci przedzierały się przez gruzowiska wraz z pozbywającymi się mundurów żołnierzami. Chińczycy napierali coraz silniej, ale w ich poczynaniach zaczęła zachodzić pewna zmiana. W swojej masie żołnierze admirała Zhanga nie mieli sumienia strzelać do cywilów, zwłaszcza do chińskich cywilów, którymi przecież byli Taj-wańczycy. Dowódcy dobrze sobie z tego zdawali sprawę. Silny oddział pomaszerował przez Park Pokoju ku siedzibie prezydenta. Główne drzwi zostały wyważone wybuchami trzech granatów. Wartownicy uciekli z posterunków i w sześć minut później prezydent Tajwanu w asyście ośmiu członków swego gabinetu poprosił o pokój. Wyszli na zewnątrz z rękami wysoko uniesionymi nad głowy i zostali przyjęci przez chińskich oficerów z najwyższym szacunkiem. Prezydent wraz z przybyłym niezwłocznie dowódcą korpusu inwazyjnego udali się do sali posiedzeń rządu i wkrótce telewizja publiczna przekazała jego wezwanie do armii, sił powietrznych i marynarki wojennej Tajwanu do złożenia broni i poddania się. Natychmiast nawiązano łączność z Pekinem; admirał Zhang Yushu oznajmił, że następnego dnia o dziesiątej trzydzieści przybędzie z wyższymi dowódcami chińskich sił zbrojnych na lotnisko Chiang Kai-sheka, aby ustalić warunki kapitulacji. Tak więc o godzinie osiemnastej we wtorek, 5 czerwca 2007 roku niepodległa Republika Chin, znana w świecie pod nazwą Tajwanu, powróciła pod panowanie „tych drugich Chin", Republiki Ludowej, komunistycznej spadkobierczyni przewodniczącego Mao Zedonga. Ziściły się największe obawy pokojowo nastawionej, ceniącej handel i zysk ludności tej niewielkiej, dzielnej wyspy. A wskutek przebiegłości uśmiechniętego admirała Zhanga Yushu potężni przyjaciele Tajwanu z Waszyngtonu nie byli w stanie choćby palcem kiwnąć w jego obronie. O szóstej rano admirał Arnold Morgan siedział w szlafroku w pełnym książek gabinecie Kathy, popijając czarną kawę, i oglądał wiadomości telewizyjne w nastroju, który oscylował pomiędzy niedowierzaniem a pełną żółci złością- 316 - Niech no tylko nie myślą, że im to ujdzie na sucho - warczał pod nosem. - Okay, dostali wyspę, a wraz z nią muzeum, z powodu którego w ogóle rozpoczęli tę wojnę, i nie ma nic, co moglibyśmy w tej sprawie zrobić, samemu nie wszczynając wojny. Ale znajdzie się sposób, by sprawić, że te małe sukinsyny pożałują swej decyzji nadepnięcia na odcisk Wujowi Samowi. - Co tam mruczysz, kochanie, nie słyszałam? - Do gabinetu niczym duch wpłynęła Kathy 0'Brien w ciemnozielonej jedwabnej podomce, niosąc tacę z sokiem pomarańczowym, gorącymi rogalikami i konfiturą. Admirał nie oderwał wzroku od ekranu, ale ponieważ po spędzonej przed nim niemal nieprzespanej nocy porządnie zgłodniał, sięgnął machinalnie po rogalika i zaraz upuścił go z krzykiem. i: - Panie święty! - jęknął, udając urażonego. - Co to jest, do diabła? Granat drożdżowy? Kathy, która wyglądała jak rudowłosa Julia Roberts, roześmiała się, jak zawsze ubawiona szybkością, z jaką Arnold potrafił wymyślać podobne oryginalne powiedzonka. Morgan odwrócił się do niej, uśmiechając się na widok ukochanej kobiety. - Chyba to oparzenie nie przekroczyło drugiego stopnia -rzekł z przesadną powagą. - Będę potrzebował lodu, zimnej wody, ręcznika i telefonu domowego mojego adwokata. Mam nadzieję, że jesteś na bieżąco ze składkami ubezpieczeniowymi? - Powinieneś raczej robić karierę estradową, zamiast marnować czas na próby zlikwidowania Czerwonych Chin -odparła Kathy, zręcznie przekrawając rogalik ząbkowanym nożem i smarując go masłem i dżemem truskawkowym. -Proszę uprzejmie. t - Dlaczego to cholerstwo ciebie nie poparzyło? - spytał Arnold. r - Pewnie dlatego, że nie schwyciłam go łapą za najgorętszą część u góry. Widzisz, ciepło ma skłonność do wznoszenia się. Arnold stanowczym tonem poinformował ją, że jako były Pan i władca dużego reaktora jądrowego na amerykańskim 317 okręcie podwodnym jest zaznajomiony z podstawami fizyki, nawet jeśli chwilowo uleciała mu z głowy charakterystyka termiczna rogalika pospolitego. Kathy nalała mu zimnego soku, ostrzegając, by uważał na szklankę, bo może sobie odmrozić palce. On jednak już nie słuchał. - Jezu, Kathy, popatrz tylko! Na ekranie telewizora widniała wielka sylwetka amerykańskiego lotniskowca John F. Kennedy, płynąca powoli i lekko przechylona na burtę. - Wypadek na JFK wydarzył się dwa tygodnie temu na wodach japońskich - mówił reporter. - Te dramatyczne zdjęcia, wykonane przez współpracującą z nami stację z regionu zachodniego Pacyfiku, pokazują go, jak w ślimaczym tempie podąża ku bazie US Navy na Okinawie. Nasze źródła poinformowały nas, że natrafiły na lotniskowiec o czterdzieści siedem mil od celu. Marynarka wojenna odrzuciła naszą prośbę o przyjęcie na pokład zespołu z kamerą na ten ostatni odcinek rejsu. Nie wyraziła też zgody na żaden wywiad w sprawie wyjaśnienia okoliczności wypadku. Do wczorajszego wieczora US Navy nie zdradzała najmniejszego zamiaru uchylenia choć rąbka tajemnicy, jaka otacza zajście z nocy 22 maja na zachód od wysp Ishigaki. Admirał Morgan jadł rogalika w zamyśleniu. Dobrze wiedział, czego nie mówi US Navy: że dwie chińskie torpedy, wystrzelone z jednego okrętu klasy Kilo, okaleczyły i unieszkodliwiły wielki lotniskowiec, który w ten sposób dołączył do czterech pozostałych, nie mogących zapewnić ochrony Tajwanowi. Pięciu właściwie, jeśli doliczyć wciąż tkwiącego w San Diego Ronalda Reagana. - Może tak jest najlepiej - odezwała się Kathy. - Może w ostatecznym rozrachunku Tajwan skorzysta na przyłączeniu do Chin. Kto wie, czy lotniskowiec nie zostałby wciągnięty do prawdziwej walki, gdyby przebywał na swym zwykłym akwenie patrolowym. Bóg wie, ile mogłoby być ofiar, a my może zaplątalibyśmy się w długą wojnę. - Mylisz się - odrzekł oschle Morgan. - Jak to, mylę się? Nie zawsze i nie we wszystkim ty musisz mieć rację. - W tym też się mylisz. 318 Kathy nalała im kawy i usiadła, oczekując krótkiego i dosadnego wykładu, jaki musiał za chwilę nastąpić. - Droga Katherine - zagaił jej narzeczony. - Potężna flota, broń nuklearna i setki kierowanych rakiet balistycznych nie mają nic wspólnego z sianiem zniszczenia i śmierci w innych państwach. Mają natomiast z prewencją. Z takiego mocarstwa jak nasze jest jeden zasadniczy pożytek: potrafi ono śmiertelnie przestraszyć każdego, kto by chciał rozrabiać. Dlatego właśnie na świecie panuje pokój, to znaczy, od wielu lat nie było żadnego konfliktu na skalę globalną. Pax Ame-ricana, jak już nieraz tłumaczyłem. Pokój na naszych warunkach. Gdyby JFK patrolował wyznaczony akwen u brzegów Tajwanu w pełni zdolny do działań lotniczych, Chiny nie zaatakowałyby wyspy. Nie ośmieliłyby się, ponieważ mamy środki, aby zniszczyć ich okręty, samoloty, armię, bazy wojskowe, bazy morskie, ich cholerne miasta, kiedy tylko by się nam podobało. Napadli na Tajwan dlatego, że nie byliśmy na miejscu, aby ich odstraszyć. Jak zaś się na własnej skórze przekonaliśmy, skrupulatnie dopilnowali, aby nas tam nie było. W przeciwnym razie, powtarzam, nie doszłoby do tej wojny. - No dobrze, pewnie masz rację. Ale ja nadal nie rozumiem, dlaczego lotniskowiec znalazł się tak daleko od swojego akwenu operacyjnego i jak to możliwe, że Chińczycy właśnie tam na niego czekali. To wygląda zupełnie, jakby w jakiś sposób go tam zwabili. To właśnie media powinny starać się wyjaśnić. - Media prawdopodobnie wywąchają i skoncentrują się tylko na tym, że Kennedy został trafiony torpedami. Ale masz rację, pozostaje prawdziwą zagadką, dlaczego tak się oddalił od swego akwenu. W przyszłym tygodniu powinien nadejść wstępny raport admirała Holta i jestem go bardzo ciekaw. Podobnie jak sporo innych ludzi. 319 061600CZE07. USS Shark, Zatoka Bengalska. 1553N/09335E, kurs 084°, prędkość 15 w., głębokość 30 m Czarny kadłub podstarzałego już okrętu klasy Sturgeon sunął powoli przez ciepłe głębiny wschodniego Oceanu Indyjskiego. Jego licząca dwa tysiące mil podróż od Diego Garcia miała się ku końcowi. Znajdował się teraz około trzydziestu mil przed rozległą półką ławicy Juanita, gdzie dno oceanu raptownie wznosi się z głębokości ponad dziewię-ciuset metrów do trzydziestu kilku, tworząc potężne, niemal pionowe zbocze ze skały, piasku i iłu. Porucznik Pearson stał nad mapą, pozostając w ciągłym kontakcie z oficerem sona-rowym, komandorem porucznikiem Joshem Gandym, i prowadził okręt w bezpiecznej odległości na południe od tej groźnej przeszkody, ku wyznaczonemu punktowi spotkania na pozycji 16° 00'N, 094°01'E, dwanaście mil od wybrzeży birmańskich. Komandor porucznik Headley, któremu dowódca przekazał całkowitą kontrolę nad operacją desantową, celowo nakazał zmniejszyć prędkość do dwunastu węzłów, dzięki czemu mieli się znaleźć na miejscu o osiemnastej, na dwie godziny przez zmierzchem. Przez ostatnie cztery dni płynęli stałym tempem, nie wynurzając się ani na chwilę z niemal bezdennych głębi, jakie otaczają od południa subkontynent indyjski. Tak wypełnionego zajęciami podwodnego rejsu Dan Headley jeszcze nie odbywał. Często podchodzili na peryskopową i łączyli się z satelitą, by ściągnąć najnowsze informacje na temat chińskiej bazy, których nieustannie poszukiwał personel z Fort Meade i Waszyngtonu. Porucznik Pearson, jak wielu nawigatorów, był świetnym rysownikiem i stanowił nieocenioną pomoc dla dowódcy SEALs, wykonując szczegółowe szkice obiektów na Haing Gyi. Pod koniec trzeciego dnia całość mieli już nieźle rozpracowaną. Odnaleźli na zdjęciach solidnie wyglądający płot z drucianej siatki, broniący dostępu od południa, a w jego pobliżu wartownię. Wyglądało jednak na to, że ogrodzenie urywa się raptownie na skraju gęstego lasu, oddzielającego teren bazy od zdradliwych bagnisk, gdzie strumień LetpaP 320 la się na dwie szerokie odnogi, płynące prosto ^ właściwie nieżeglownej mieliźnie Hamg Gyi, z %\. i przy niskiej wodzUe nie przekraczającymi meti>a ziestu centymetrów. Nadesłane właśnie zdjęcia sat*. były niewyraźne, ale porucznik Pearson wydobyw^ mógł, nanosząc na rr^pę zdecydowane hme. Shan półmetek rejsu, kie.dy komandor Hunter po ąz erwszy zobaczył doskonałą cirogę wycofania się po akcu. Pryśniemy przez ten la* na tyłach bazy - powiedzą swoim ludziom. - Aż do tych bagien. Według mapy Shawna Tiest około tysiąca trzystu litrów, a wtedy znajdziemy sie taptem o sto metrów od teg~0 głębokiego, pływowego str> mienia. Tam właśnie chłopaki będą na nas czekać z zodl&. ^Chryste, sir! - zdziwił sgię Sum Jones. - Jest pan pe_ wien, że tam będzie dość wody dla łodzi? - Shawn mówi, że tak - odpowiedział komandor. - Zod^c ma w biegu zanurzenie niecałe trzydzieści centymetrów. Za tfwiększe, kiedy stai - rzekł Sum. - Te wielkie Sil. niki sięgają sześćdziesięciu centymetrów, a nawet więc^ kiedy dziób pójdzie w górę. - Sum, dziecino, na tym okręcie są faceci którzy potraf zmusić te łodzie do mówieni*, nie tylko do pływania - odpąri Rick - Uniosą silniki, przejadą przez mieliznę, znów je opuszczą i dadzą gazu. Nie ma problemu. Nie zamartwiaj ,ię tym Te łodzie nas wydostaną, kropka. Po prostu do tej pc^ nie wiedziałem, gdzie mają przybić do brzegu. Teraz ,ed%k -A™ sir - zgodził się Sum. -Przyznaję, że to cholery dobre miejsce, po przeciwnej stronie od bazy. Musi byc b,z. ludne. Shawn mówi, że na zdjęciach nie było siadu niczyj obecności. , , , . , ¦ - Za to pewnie roi się tatn od pieprzonych kobr i roz^go innego paskudztwa - wtrącił Grzechotnik Davies. -No to Bogu dzięki, że z nami będziesz - powiedarł Greening. - Powiedzmy sobie to uczciwie, choć na razie tylko między nami, że musi nim być. Niemożliwe, aby taki dotąd wyróżniający się ZDO jak Dan Headley i dwaj wypróbowani oficerowie sił specjalnych, Hunter i Bennett, jak. jeden mąż uważali go za kompletnego durnia, do czego zresztą przychyla się wielu innych wyższych oficerów z okrętu, jeśli wszystko jest z nim w porządku. A z mojego doświadczenia wynika, że im większy z kogoś jest świr, tym bardziej prawdopodobne, że zajmie mocne, nieustępliwe stanowisko. Gdyby był normalny, mógłby powiedzieć: „No dobra, ja dam sobie z tym spokój, a wy ratujecie moją karierę. Pochodzę sobie trochę do psychologa, a potem wystąpię z marynarki z honorami i pełną emeryturą. Bez sądów i bez kłopotów". Niestety, tak nie postąpi żaden facet, któremu brakuje piątej klepki, bo ma skłonność do widzenia świata z bardzo wąskiej perspektywy, swojej własnej. Psycholog nazwałby to utratą obiektywizmu, co oznacza, że gość nie potrafi już zrozumieć poglądów kogokolwiek innego. Ilu seryjnych morderców sprawiało wrażenie skruszonych? Ilu żałowało swoich czynów? Oni próbują usprawiedliwiać swoje zbrodnie. Pamiętacie Syna Sama z Nowego Jorku? To nie była jego wina, on tylko słyszał głos nakazujący mu iść i zabijać. A ten pieprzony wariat z Anglii, Rozpruwacz z Yorkshire, który zamordował tyle kobiet? On tylko oczyszczał ulice, nie? Poszedł do więzienia zdumiony, że społeczeństwo zwróciło się przeciw niemu, i do ostatniej chwili uważał się za niewinnego. Nie ch.ce oczywiście powiedzieć, że komandor Reid jest przestępcą. Ale idę o zakład, że to wariat, a z wariatami nigdy nie jest łatwo. Bronią się do śmierci. Wtorek, 26 czerwca wieczorem. Baza US w San Diego Rejs powrotny z Oceanu Indyjskiego przebiegał w atmosferze napięcia i niepokoju. Poprzedni dowódca zamknięty w kabinie był nieustannym memento dla każdego członka załogi, przypomnieniem, że u celu czekają ich poważne kłopoty. Z początku wielu młodszych marynarzy, stęsknionych za 407 żonami i dziewczynami, marzyło po cichu o przywróceniu komandora Reida do funkcji, aby po zacumowaniu mogli od razu rozjechać się do domów. Wszyscy spodziewali się bardzo oficjalnego i oschłego powitania, a nawet aresztowania niektórych popularnych i zaufanych przełożonych i kolegów. Każdy dobrze zdawał sobie sprawę, że w jakimś stopniu jest zamieszany w bunt na pełnym morzu. Jednocześnie obecność na pokładzie rannych komandosów dobitnie przypominała o najwyższym heroizmie ZDO i innych oficerów. Komandor Hunter i jego „chłopcy" cieszyli się wielkim uznaniem i szacunkiem, a pogłoski o ich wyczynach, sukcesie i odwadze w mig rozniosły się po całym okręcie. Cztery ciała w czarnych workach, złożone w przedziale torpedowym, świadczyły o desperackiej walce stoczonej w chińskiej bazie i w miarę, jak Shark zbliżał się do brzegów Kalifornii, opinie załogi się krystalizowały. Marynarze zaczęli uważać się za cząstkę tej wielkiej, pełnej poświęcenia operacji i coraz więcej z nich stawało murem po stronie ZDO, który uratował komandosów od niechybnej śmierci. Ląd wynurzył się zza horyzontu o dwudziestej trzydzieści. Shark płynął przez spokojne wody z prędkością dwudziestu węzłów, kołysany tylko przez łagodną, długą martwą falę. Dan Headley stał na mostku wraz z nawigatorem Shawnem Pearsonem i oficerem pokładowym Mattem Singerem. Bezpośrednio pod nimi, w centrali, pełnił wachtę komandor porucznik Cressend, mając za sternika szefa okrętu Drew Fishera. Wkrótce okrążyli przylądek Point Loma, kierując się ku wąskiemu kanałowi prowadzącemu do portu wojennego San Diego, a także do bazy SPECWARCOM w Coro-nado. Daleko na wzgórzach po lewej burcie rozciągał się cmentarz wojskowy Fort Rosecrans, gdzie wkrótce miały spocząć zwłoki Bustera Townsenda i Bobby'ego Allenswortha. Ciała Suma Jonesa i Sama Liefera zostaną przewiezione do ich rodzinnych miejscowości. U wejścia do cieśniny Shark zwolnił, mijając po chwili lotnisko wojskowe North Island, a wkrótce wykonał ostry zwrot w prawo ku wysokim filarom mostu Coronado, za którym rozpoczynała się osłonięta zatoka San Diego. O dwudziestej pierwszej dwadzieścia komandor porucznik Headley dobił do 408 wyznaczonego miejsca przy pirsie, USS Shark zakończył swój brzen . p ^o cumy na ląd i tak „,„_-„- -iejsca przy pirsie. PO w wydarzenia re,s. USS Shark zakończył swój brzemenM andora Rusty ego Na nabrzeżu wyróżniała się sylwetka irała Bergstroma Bennetta, stojącego w towarzystwie admirała Currana. i dowódcy Floty Podwodnej Pac)*K ^osobowa drużyna W pobliżu ustawiła się w szeregu ' zon dziewczyn żandarmerii, a za nimi kłębił się ' anie i marynarze i kolegów z bazy. Kiedy zakończonoc brzeZU rOzległy się zaczęli wychodzić na pokład, na pięcie, rodziny me wiwaty. W powietrzu czuło się ra dor Reid zostanie pewnych formalności. Na pewno V> podwodnej Pacyfiku natychmiast zawieziony do sztabu *» choć zapeWne osobna przesłuchanie, podobnie jak i on > Q. nie będzie zad-no Admirał Curran postawił spra^ działań represyjnych, nych aresztowań, żadnych przejaw'> konferencja wyższych tylko oficjalne przywitanie i rutyno*^ Q wydarZeniach oficerów. Im mniej wszyscy będą w przeciwstawne syg-w Zatoce Bengalskiej, tym lePieJ" /lpCy, spoczywające w ak-nały od dowódcy Sharka i jego ^stnnami problemu metach admirała Greeninga, były zW> a jądroWego. wiele mniej poważnego od awaru re Reid przywitał go Pierwszy zszedł na ląd koniaj odjechali do sztabu. Poł admirał Curran i obaj natychrmas Headley i kulejący Rick godziny później opuścili okręt, Dall irom {Rusty Bennett. Hunter, na których czekali John W czym sie rozdzielili: Wszyscy czterej uścisnęli sobie dłon ^ Coronad0; Dan zas oficerowie SEALs pojechali do b^.^ przez słuzboWego samotnie udał się do sztabu, odN*\ do powiedzenia. Jego kierowcę. Dziwne, ale nie miał * nieWiele różniąca się linia obrony będzie niezachwia* ' łU) który wysłał do merytorycznie od treści krótkiego dowództwa floty. ,or Reid. Czy uda się go Kłopot sprawiał tylko koman 4Q9 przekonać, aby przyznał, że nie był w odpowiednim stanie umysłowym do przeprowadzenia akcji ratunkowej i dobro-wolnie przekazał dowództwo swemu zastępcy? Odpowiedź padła w ciągu pół godziny od zacumowania okrętu w bazie i okazała się negatywna. O świcie w poniedziałek 27 czerwca były dowódca Sharka wraz z admirałami Greeningiem i Cur-ranem odleciał wojskowym transportowcem do Waszyngtonu. Do Pentagonu dotarli o piętnastej i niezwłocznie zaprowadzono ich do gabinetu szefa operacji morskich, admirała Alana Dicksona. Przez następne cztery godziny dowódca US Navy, dowódca Floty Pacyfiku i bezpośredni przełożony komandora Reida usiłowali go przekonać, że postawienie przed sądem wojskowym jego zastępcy nie przyniesie nikomu żadnego zysku, postawi tylko marynarkę wojenną w jak najgorszym świetle. Komandor był jednak innego zdania. W jego odczuciu było coś do zyskania z tego procesu: jego dobre imię. Prędzej go diabli wezmą, niż miałby w jakikolwiek sposób zaakceptować postępki grupy buntowników, która przejęła jego okręt i przeciwstawiła się jego jak najbardziej rozsądnym rozkazom, aby nie wystawiać Sharka na zagrożenie ze strony chińskich śmigłowców ZOP dalekiego zasięgu. Nic z tego, co mówili mu trzej admirałowie, nie robiło na nim najmniejszego wrażenia. Komandor Reid znał swoje prawa, znał regulamin marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych i zamierzał skorzystać z tych praw ściśle według tego regulaminu; tak samo, jak zawsze postępował w czasie swej kariery zawodowej. - Panie admirale - powiedział, zwracając się do szefa operacji morskich. - Zamierzam stanąć przed Izbą Morską i powiedzieć całą prawdę o wydarzeniach w Zatoce Ben-galskiej. Będę się domagał postawienia buntownika przed sądem wojskowym. Z całym szacunkiem, sir, ale pan przecież wie, że mam do tego prawo. - Ma pan do tego prawo - odrzekł admirał Dickson ze znużeniem. - Prosimy pana tylko o przemyślenie tej sprawy w interesie wyższego dobra US Navy i jej publicznego wizerunku. - Pańska prośba, z całym szacunkiem, jest nie do przyjęcia, sir - odpowiedział stanowczo komandor Reid. Pokręcił 410 joWą i rzekł cicho, niemal szeptem: - Tb nie moja wina. *[aprawdę to nie moja wina. Tyle razy mu powtarzałem, że planeta jesUw fazie ruchu wstecznego. Gdybyż tylko chciał mnie posłuchać... -Przepraszam, komandorze... Nie dosłyszałem, co pan powiedział? - Nic takiego, sir. Nic ważnego. Myślałem tylko... i żałuję, że nie może być inaczej. Ale naprawdę nie może. Trzej dowódcy wiedzieli już, że dalsze przekonywanie nie ma sensu. Reid podjął już decyzję i nikt nie mógł jej zmienić. Postrzegał całą sytuację wyłącznie przez pryzmat doznanej niesprawiedliwości; nie tylko chciał ocalić własną karierę, ale też złamać ją swemu zastępcy. Nie miał zielonego pojęcia, jakie argumenty padną w obronie komandora porucznika Headleya, ani też go to nie interesowało. Wiedział jedno: chciał wybrać bezpieczne rozwiązanie i nie narażać okrętu, ale przeszkodziło mu w tym działanie jakiegoś przeklętego awanturnika, który nigdy w życiu nie dźwigał odpowiedzialności dowódcy. Podczas lotu powrotnego do San Diego Reid siedział samotnie i w milczeniu, o kilka rzędów za dwoma admirałami. Greening i Curran natomiast mieli wiele do omówienia, starając się znaleźć jakieś wyjście z tego bałaganu. Wyjścia jednak nie było, jeśli Reid nie zmieni zdania; sądząc zaś po jego zachowaniu w gabinecie szefa operacji morskich, dowódca Sharka miał własne cele i nie było sposobu, by na niego wpłynąć. - Dziwny z niego facet, nie uważasz? — spytał cicho admirał Curran. - Taki pewny swego, jak gdyby nigdy nie mógł się mylić. Zrozumiałeś, co on tam mruczał na koniec? Nie mogłem go dosłyszeć. - Ja też nie. Zdawało mi się tylko, że słyszę coś o fazie wstecznej. Nie mam pojęcia, co miał na myśli. - Że coś się cofało? - Niech mnie szlag, jeśli wiem, co miał na myśli. Ale jeżeli chodziło mu o naszą rozmowę, to miał rację. Na pewno nie posunęliśmy się do przodu. 411 Osiem dni później. Środa, 4 lipca, godzina 9.00. Baza marynarki wojennej w San Diego Amerykańskie święto narodowe upływało w Kalifornii pod znakiem plaży. Dzień był słoneczny, temperatura bliska idealnej, dwadzieścia sześć stopni, a lekki południowo-zachodni wiatr znad Pacyfiku przyjemnie chłodził rozgrzane słońcem ciała czekających na wieczorne pokazy sztucznych ogni plażowiczów. Admirał Dick Greening nie rozkoszował się jednak pięknym dniem. Siedział w swym zacienionym gabinecie, którego zawsze używał podczas pobytu w San Diego, niemal chory ze zmartwienia. Na biurku przed nim leżało memorandum podpisane przez kapitana Stewarta Goldwina, który przewodniczył posiedzeniu Izby Morskiej: Po trzydniowym przesłuchiwaniu świadków w sprawie USS Shark izba ustaliła, że podczas patrolu w Zatoce Bengalskiej na pokładzie okrętu istotnie miał miejsce bunt. Fakty są niezbite. Działania komandora porucznika Headleya, w najwyższym stopniu odważne, wzbudziły wielką sympatię. Niemniej komandor Reid domaga się postawienia swego zastępcy przed sądem wojskowym, a regulamin marynarki wojennej pozwala dowódcy okrętu na takie żądania. W tej sytuacji, choć niechętnie, wraz z kolegami ławnikami uznajemy, że charakter sprawy predestynuje ją do rozpatrzenia przez sąd wojskowy i przesyłamy nasze ustalenia do biura procesowego. W gestii sądu leży decyzja, czy komandor porucznik Headley istotnie powinien zostać pociągnięty do odpowiedzialności. Admirał Greening wstał i podszedł do umieszczonego na ścianie dużego monitora komputerowego. Wystukał na klawiaturze współrzędne 16°0O'N, 094°01'E. Po chwili miał przed sobą skrawek oceanu, gdzie rozegrał się ten dramat. Widział wyspę Haing Gyi, przybrzeżne moczary i płynący przez nie strumień. Mielizna Haing Gyi, przez którą Foki mknęły swymi szybkimi, ale kruchymi łupinami, była wyraźnie zaznaczona. Patrzył na niski, podmokły teren w okolicach przylądka Mawdin Point i wyobrażał sobie tę scenę: chińskie śmigłowce bezlitośnie ostrzeliwują z karabinów maszyno- 412 wych uciekających amerykańskich komandosów, Sum i Bob-by Allensworth zabici, Buster Townsend ciężko ranny, Rick Hunter strzela do atakujących maszyn, krwawiąc z rany w nodze, cały pododdział pozbawiony jakiejkolwiek osłony przed ogniem nieprzyjaciela. Uzmysłowił sobie, jak musieli być przerażeni, z jaką odwagą się ostrzeliwali. A potem wyobraził sobie nagłe pojawienie się Sharka, smugi dymu ciągnące się za jego stingerami i eksplodujące w pomarańczowych kulach ognia śmigłowce, ulgę uratowanych SEALs, którzy przeżyli tę niesamowitą misję. „I oni teraz chcą, żebym zaaprobował postawienie przed sądem człowieka, który dowodził wtedy tym okrętem? Chryste Panie!" - pomyślał dowódca Floty Pacyfiku. Na szczęście był w gabinecie sam i nikt nie widział, jak bardzo gnębi go ta sprawa. W uszach wciąż rozbrzmiewał mu wyimaginowany morderczy terkot chińskich cekaemów. Tego samego dnia, godzina 15.00. Biuro doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego, Biały Dom Admirał Morgan był w najwyższym stopniu niezadowolony. - Alan, musi być jakiś sposób, żeby to przystopować. Chcesz, żebym namówił prezydenta do interwencji? - Sam nie wiem - odrzekł admirał Dickson. - Kłopot w tym, że w tej cholernej marynarce pewne rzeczy są jak wybory prezydenckie: nie da się nic zrobić, żeby do nich nie dopuścić. Po prostu się dzieją. - Wiem coś o tym. A może akt ułaskawienia dla komandora porucznika Headleya? Prezydent jako najwyższy zwierzchnik sił zbrojnych przynajmniej do tego musi mieć prawo. - Pewnie jakoś dałoby się to przeprowadzić. Ale nie o to przecież chodzi, Arnie, nie? Prasa zapyta, czy US Navy dostała kręćka, żeby stawiać przed sądem takiego faceta jak Dan Headley. Jak sam podkreśliłeś, już samo wszczęcie procesu wyciągnie całą sprawę na światło dzienne, a tego przecież nie chcemy. - Kto będzie rozpatrywał wniosek izby? 413 -Weteran z floty nawodnej, były prawnik i dowódca. Większego sztywniaka trudno znaleźć. Zrobi wszystko ściśle według regulaminu. Rzuci okiem na zalecenie izby morskiej, sprawdzi swoje pieprzone prawnicze księgi i uzna, że Headley powinien stanąć przed sądem. - Dałoby się z nim podyskutować? - Nie ma szans. Powiedziałby tylko: „A co będzie, jak dowódca poda się do dymisji i opublikuje całą historię, na przykład w książce, w której bez wątpienia szczegółowo opisze to, co według niego było zatuszowaniem sprawy?" - No, w tym by się nie pomylił. - Jasne. - No to co możemy zrobić? - spytał Arnold. - Nic więcej, tylko jak najlepiej pomóc Danowi Headleyo-wi się z tego wywinąć. - Ale to by znaczyło, że musielibyśmy udowodnić, iż komandor Reid jest chory psychicznie. - Zgadza się. Wtedy media rzucą się na nas jak tygrysy z zarzutami, że powierzamy atomowe okręty podwodne facetom, którzy powinni siedzieć w zakładzie zamkniętym dla zdrowo stukniętych. - Z każdej strony dostajemy w tyłek. - Ta sprawa od początku tak wyglądała, Arnie. Albo namówimy Reida do bezwarunkowej kapitulacji, czego nie mogliśmy zrobić, albo znajdziemy się po uszy w gównie. No i się znaleźliśmy. - Taak. Ale sprawa jeszcze nie jest przegrana. - Oświeć mnie więc, doradco. - Jesteśmy winni komandorowi porucznikowi Headleyowi pomoc w wykazaniu, że jego szef jest pieprzonym świrem, a prasa może nas pocałować w dupę. - Tak jest, sir! Środa, 18 lipca, godzina 9.00. Biuro CINCPACFLT, Pearl Harbor Decyzja sądu nadeszła dwa tygodnie później i leżała teraz na biurku admirała Greeninga niczym rozżarzony węgiel, 414 podobnie jak w odległym Waszyngtonie przed szefem operacji morskich. % Po starannym rozważeniu przedłożonych dowodów i ustaleń izby morskiej, która badała okoliczności wydarzeń na pokładzie USS Shark w Zatoce Bengalskiej, uznaję, że istnieją uzasadnione podstawy do postawienia komandora porucznika D. Head-leya w stan oskarżenia za wywołanie buntu na pełnym morzu w dniu 7 czerwca 2007, kiedy to pozbawił dowództwa swego przełożonego, komandora D. K. Reida, działając na podstawie paragrafu 1088 regulaminu marynarki wojennej. Na podstawie przedłożonych mi zeznań zaleciłem zbadanie komandora Reida przez trzech biegłych lekarzy psychiatrów, w tym co najmniej jednego cywila. Moje zalecenia zostały przekazane do biura procesowego sądu wojskowego w celu wyznaczenia oskarżyciela i obrońcy. Proces odbędzie się w bazie San Diego w terminie do ustalenia i poprowadzi go jeden ze starszych sędziów. Podpisano: kapitan Sam Scott, przewodniczący sądu wojskowego. Nie było to niespodzianką, ale dowódca Floty Pacyfiku nagle znalazł się oko w oko z rzeczywistością: bohater US Navy stanie przed sądem za swój heroiczny czyn, którego świadkami było nie tylko ponad stu murem za nim stojących i bardzo rozmownych marynarzy i oficerów z okrętu, ale i ośmiu wysoko cenionych żołnierzy sił specjalnych, którzy temu czynowi zawdzięczają własne życie. Ich opowieści krążyły już po bazach SEALs w sąsiednim Coronado i nad-atlantyckim Little Creek w Wirginii. Admirał Greening nie wyobrażał sobie, aby do wieczora pozostał choć jeden człowiek w całej marynarce wojennej Stanów Zjednoczonych, który nie znałby sprawy przynajmniej w ogólnym zarysie. Jako dowódca Floty Pacyfiku musiał podpisać zgodę na rozpoczęcie procesu, jak zresztą i sam szef operacji morskich. Dick Greening uczynił to z najwyższą niechęcią, ale nie miał innego wyjścia. Proces Dana Headleya rozpocznie się wbrew życzeniom wszystkich w jakikolwiek sposób związanych z wydarzeniami u brzegów Birmy; wszystkich, poza komandorem Reidem, a tylko jego życzenie się w tej sytuacji liczyło. Greening zadzwonił do Alana Dicksona, który już 415 wcześniej rozmawiał z Arnoldem Morganem. Pozostawało tylko kwestią czasu, aby media dowiedziały się o zajściu od kogokolwiek z setek marynarzy i oficerów, którzy żywo o nim dyskutowali. Być może minie kilka dni, zanim informacje dotrą do dziennikarzy, ale było to nieuchronne. Za to nie ulegało wątpliwości, że kiedy to się stanie, błyskawicznie nadrobią to opóźnienie. Życzenie admirała Morgana było jasne: komandor porucznik Headley i jego adwokat muszą uzyskać absolutnie wszelką pomoc w udowodnieniu, że stan umysłu komandora Reida nie pozwalał mu na przeprowadzenie ewakuacji SEALs z birmańskiej wyspy. Była to jedyna droga wyjścia ze skandalu, jaki musi ogarnąć nie tylko marynarkę wojenną, ale może i sam Biały Dom. Okazało się, że na przeciek do prasy trzeba było pięciu dni, a i wtedy opublikowano tylko część historii. „San Diego Telegraph" na pierwszej stronie zamieścił dwułamowy artykuł pod tytułem Tajemnica akcji ratunkowej na wodach birmańskich. Znawca takich spraw z łatwością mógł się zorientować, że autor wie więcej, niż się ośmielił napisać. Ale i to wystarczyło. US Navy odmówiła wczoraj wieczorem komentarza w sprawie doniesienia, że grupa szturmowa komandosów SEALs z bazy Coronado została bezpośrednio zaatakowana przez chińskie śmigłowce podczas wycofywania się z misji bojowej na wysepce u brzegów Birmy. Prawdopodobnie co najmniej dwóch komandosów zginęło, a inni mogli odnieść rany. Nie są dostępne szczegóły co do charakteru misji; rzecznik marynarki na wszelkie pytania odpowiadał tylko: „Wszystkie operacje sił specjalnych są objęte ścisłą tajemnicą wojskową i ta również nie jest wyjątkiem". Pięć tygodni temu z Yangonu doniesiono, że nowo wybudowana baza chińskiej marynarki wojennej na wyspie Haing Gyi, w delcie rzeki Bassein, została w poważnym stopniu zniszczona przez potężną eksplozję w znajdującej się na ich terenie elektrowni zakladka.. geotermicznej. Rzecznik marynarki nie chciał ani potwierdzić, ani zaprzeczyć, że SEALs mogli mieć coś wspólnego z ową katastrofą. Dalsze informacje wskazują na obecność amerykańskiego atomowego okrętu podwodnego w tamtej okolicy w dniu 7 czer- 416 wca. Jego nazwa nie jest znana, ale kompetentna osoba z marynarki powiedziała naszemu reporterowi, że w tym czasie w Zatoce Bangalskiej operował okręt klasy Sturgeon, USS Shark, dowodzony przez komandora Donalda K. Reida. Wczoraj wieczorem komandor Reid nie był osiągalny. Zastępca dowódcy, komandor porucznik Dan Headley, odmówił jakichkolwiek komentarzy na temat roli, jaką mógł odegrać w akcji ratowania ocalałych komandosów SEALs. Powiedział tylko: „Przez cały czas trwania ostatniego patrolu na Bliskim Wschodzie wykonywałem swe obowiązki oficera US Navy najlepiej, jak potrafiłem". Obok artykułu zamieszczone zostało zdjęcie komandora Reida z podpisem „Nieosiągalny" oraz zdjęcie Dana Head-leya z podpisem „Wykonywałem swoje obowiązki". Autorem był Geoff Levy. Nie ulegało wątpliwości, że został dobrze poinformowany o przebiegu całej operacji albo przez kogoś z załogi Sharka, albo któregoś z komandosów z Coronado. Młody dziennikarz nie mógł jednak uzyskać żadnego oficjalnego potwierdzenia i napisał tylko to, co uważał za bezpieczne; zdawał sobie dobrze sprawę, że chodzi o sprawy objęte ścisłą tajemnicą. W sztabach US Navy w Pearl Harbor, San Diego i w Waszyngtonie czytano rozesłany pocztą elektroniczną po całej flocie artykuł ze złością, a sztaby prasowe niemal piszczały z uciechy i zabrały się do dziennikarskiego śledztwa z niespotykaną energią. Reporterzy nie odnosili jednak zbyt wielkich sukcesów, ponieważ większość źródeł pozostawała poza ich zasięgiem, w bazie morskiej w San Diego i w Coronado. I znów Geoff Levy wyszedł z tego wyścigu zwycięsko. W środę 25 lipca wieczorne wydanie „San Diego Telegraph" ukazało się z wydrukowanym na pierwszej stronie czcionką kroju „koniec świata" tytułem: „ZASTĘPCA DOWÓDCY OKRĘTU PODWODNEGO OSKARŻONY O BUNT NA PEŁNYM MORZU". Pod spodem widniał podtytuł: „Bohaterski oficer, który ocalił oddział SEALs, staje przed sądem". Ktoś nie tylko się wygadał, ale wręcz paplał jak najęty. Wyszła na jaw decyzja kapitana Scotta o wszczęciu procesu i Geoff Levy z dnia na dzień stał się gwiazdą mediów. Arnold Morgan trzymał się za głowę, słuchając, jak mówi w wywiadzie dla ogólnokrajowej sieci telewizyjnej: 417 - Obstawiam w moim dzienniku sprawy marynarki wojennej od trzech lat, ale jetszcze nigdy nie widziałem takiego wzburzenia. Poza tym, cs;ego się dowiaduję od swoich źródeł, nie mam zielonego pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, ale mówię wam, w US lNavy jest w tej chwili wielu bardzo wkurzonych facetów. Większość z nich jest zdania, że Dan Headley powinien dostać R^edal Honoru. - Jasna cholera! - wyrwało się doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowe: go. W południe 26 lipca gorączka sięgnęła szczytu. Departament marynarki w Pentagonie był oblężony przez dziennikarzy. Centralę telefoniczną ba.zy w San Diego zablokowały niezliczone telefony, podobnie jalc wszystkie linie do dowództwa jednostki SEALs w Coronadc. Wszyscy zadawali te same pytania: co się naprawdę wydarzyło w Zatoce Bengalskiej? Dlaczego marynarka stawia przed sądem bohatera tej operacji? Gdzie jest komandor poi-ucznik Dan Headley i czy możemy z nim porozmawiać? A. jeśli nie, to dlaczego? Czy komandosi zgadzają się z decyzj ^ izby morskiej? Co on właściwie takiego zrobił? Fotoreporterzy rozłożyli się obozem przed głównym wjazdem do bazy, podobnie jak przed bazami SEALs w Coronado i Little Creek oraz przed Pentagonem. Pod wieczór, rozjuszeni brakiem współpracy ze strony wojskowych, skierowali uwagę na Biały Dom, domagając się oświadczenia albo doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego, albo sekretarza obrony, albo samego prezydenta jako naczelnego zwierzchnika sił zbrojnych. I Arnold Morgan, i admirał Dickson uważali, że nie ma najmniejszego sensu odzywać się choćby jednym słowem. Odpowiedzi w rodzaju: „Bez komentarza", „Na tym etapie nie możemy niczego potwierdzić" czy „Takie sprawy objęte są ścisłą tajemnicą i przez wzgląd na bezpieczeństwo kraju nic nie powiemy" doprowadziłyby media do szału. Jakie bezpieczeństwo? Chcecie przez to powiedzieć, że SEALs rzeczywiście zniszczyli tę chińską bazę? Ilu ich zginęło? Dlaczego załoga mówi, że komandor porucznik Headley uratował tych komandosów? Co złego zrobił? Jeśli wywołał bunt, to dlaczego? Czy dowódca coś spieprzył? Zwołanie konferencji prasowej czy choćby wystosowanie zwykłego oświadczenia było- 418 by niczym otwarcie śluz zbiorników retencyjnych. Lepiej już pozwolić im szumieć, zablokować połączenia przychodzące, powyłączać automatyczne sekretarki i czekać, gdzie spadną wióry. Spadały wszędzie. Przez następne trzy dni aż do niedzielnych wieczornych wydań bulwarówek mogło się wydawać, że w całych Stanach Zjednoczonych nie dzieje się nic innego. Zamknięcie baz wojskowych i niedostępność głównych osób dramatu tylko podsycały ogień wzniecony przez nieformalne przecieki. Pluton fotografów obiegł nawet zamknięte żelazne wrota stadniny Barta Huntera w Lexington, usiłując uchwycić choć przelotnie sylwetkę ojca dowódcy Fok. Miejscowym dziennikarzom udało się nawet przeprowadzić wywiad z ojcem Dana, Bobbym Headleyem, kiedy niebacznie podniósł późnym wieczorem słuchawkę telefonu. US Navy jednak milczała jak zaklęta. Media powoli składały uzbierane elementy w całość. Ogólnie domyślano się, że SEALs zniszczyli chińską bazę niejako w odwecie za najazd na Tajwan, po czym zostali przechwyceni i zaatakowani podczas odwrotu. Na pokładzie Sharka doszło do sporu między dowódcą i jego zastępcą, który, poparty przez większość oficerów, odebrał mu dowództwo i ruszył na pomoc Fokom. Akcja się udała, a teraz marynarka oskarża komandora porucznika Headleya o bunt. Było jasne dla wszystkich, że zarówno cała kadra oficerska, jak i szeregowy personel US Navy aż wrze ze wzburzenia. Prawie każdy komentator na antenie radia i telewizji oraz na łamach prasy wyrażał opinię, że amerykańska marynarka wojenna, cały rząd, a może i sam prezydent, kolektywnie i doszczętnie oszaleli. „New York Times", powołując się na dobrze poinformowane źródła, ujawnił, że całe dowództwo najbardziej elitarnej formacji USA zagroziło zbiorowym podaniem się do dymisji, jeśli postępowanie sądowe przeciw Danowi Headleyowi nie zostanie odwołane. Wszystko to media osiągnęły bez choćby jednego zidentyfikowanego informatora z kręgów wojskowych. Jak przewidział admirał Morgan, burza rozpętała się na dobre. Wspólne poczucie krzywdy i zbiorowy gniew wiążą ludzi ze sobą. Mimo całej potężnej kampanii prasowej tryby procedur prawnych obracały się niewzruszenie. Wyznaczony został 419 oskarżyciel, komandor porucznik David „Magazynier" Jones czterdziestosześcioletni prawnik z Vermont, który ukończył akademię marynarki wojennej, ale wystąpił ze służby p0 trzech latach na okręcie nawodnym i podjął studia prawnicze. Po dziesięciu latach i nieprzyjemnym rozwodzie z powodu żony jednego z klientów ponownie nałożył mundur. Od tej pory dał się poznać jako niezwykle zdolny adwokat, podziwiany przez cały wydział prawny US Navy w Waszyngtonie i na Zachodnim Wybrzeżu. David Jones był atletycznie zbudowany, choć wzrostu raczej średniego; przezwisko „Magazyniera" nosił z humorem, wiedząc, że wzięło się od popularnego w marynarce zwrotu „magazyn Davy'ego Jonesa", oznaczającego dno morza, miejsca ostatniego spoczynku zatopionych okrętów, zwłok grzebanych w żałobnych ceremoniach morskich, jak również wszelkich wyrzucanych za burtę przedmiotów. Swą reputację zawdzięczał nie tyle dokładności i starannym przygotowaniom, ile umiejętności wykorzystywania najdrobniejszych niuansów prawa, przecięcia celną ripostą najkunsztowniej zbudowanych argumentów przeciwnika i obrócenia ich wniwecz, a także talentu do wychwytywania tego najważniejszego faktu, który może przechylić szalę na jedną lub drugą stronę. Komandor porucznik Headley nie mógł trafić na groźniejszego oponenta. Sędzią-obserwatorem, do którego należy pilnowanie przestrzegania istotnych punktów prawa, miał być doświadczony dowódca niszczyciela z Floty Atlantyku, kapitan Art Brennan. Ten wysoki, siwowłosy były prawnik z Rhode Island również najpierw opuścił szeregi US Navy, po latach jednak do nich powrócił. Brennan był tradycjonalistą o lekko szyderczym poczuciu humoru i zaskakująco lekceważącym widzeniu świata. Sądząc po pozorach, można by przypisać pięćdziesięciopięcioletniego kapitana do obozu poszkodowanego dowódcy okrętu; ci jednak, którzy znali go bliżej, podejrzewali, że z pewnością dopilnuje, by nie naruszono praw komandora porucznika Headleya. Wybór obrońcy musiał zostać uzgodniony między biurem sądowym a samym oskarżonym. Obie strony szybko zgodziły się na najlepszego z dostępnych prawników, komandora porucznika Ala Surprenanta, którego kariera - dzięki za- 420 możności ojca - toczyła się następującymi etapami: Choate School, wydział prawa na Harvardzie, dyplom z pierwszorzędną lokatą, znudzenie prawem, wstąpienie do marynarki, szlify oficerskie, szybkie awanse, funkcja oficera rakietowego na krążowniku podczas wojny w Zatoce Perskiej, przeniesienie do wydziału prawnego i osiedlenie w San Diego po ślubie z hollywoodzką aktorką. Komandor porucznik Surprenant był powszechnie uważany za jedynego adwokata w marynarce, który może przygwoździć komandora Reida i uzyskać wyrok uniewinniający dla Dana Headleya. Miał się później okazać drobiazgowy w przygotowaniach, niezbicie przekonany o niewinności swojego klienta i brutalny wobec powoda, o którym poza wszelką wątpliwością wiedział, że pozwolił umrzeć jednemu człowiekowi i był gotów uczynić to samo z ośmioma innymi. Datę tego pierwszego w historii US Navy procesu w sprawie buntu na morzu wyznaczono na poniedziałek, 13 sierpnia. Miała się odbyć na terenie portu wojennego w San Diego, w sali rozpraw sądu wojskowego. Sala przypominała swoje odpowiedniki z sądów cywilnych, z tym wyjątkiem, że nie było w niej podwyższenia dla sędziów. Miało być ich pięciu: trzech komandorów poruczników i jeden porucznik oraz przewodniczący, kapitan Cale „Boomer" Dunning. Ten wytrawny oficer miał wnieść do rozważań swojej ławy element dużego doświadczenia bojowego, a także świadomość, jakiej elastyczności i umiejętności błyskawicznego podejmowania decyzji wymaga dowodzenie atomowym okrętem podwodnym podczas ściśle tajnej misji. Trzeba było przyznać, że US Navy dawała komandorowi porucznikowi Headleyowi wszelkie szansę na przychylne wysłuchanie jego argumentów i sprawiedliwą ocenę jego czynu; choć ktoś mógłby powiedzieć, że bardziej dla własnego interesu niż dla dobra bohatera z Zatoki Bengalskiej. Tymczasem prasa kontynuowała swą kampanię. Wciąż nie dysponowano oficjalnymi informacjami, ale za to całymi tonami nieoficjalnych. Każdy wydobyty na światło dzienne fakt, każdy skrawek prawdy nagłośniony przez kogokolwiek spotykał się niemal natychmiast z kontratakiem. Jedna z sieci telewizyjnych nadała szczegółowy opis kariery komandora 421 Reida, przytaczając jego nieskazitelny przebieg służby. Ledwo program ukazał się na wizji, a już jakaś gazeta opublikowała z hukiem wiadomość, że zarzuca mu się odmowę udzielenia pomocy ciężko rannemu komandosowi, co przyczyniło się do jego śmierci. Codziennie padały nowe pytania i nowe spekulacje: czy dawny koniarz z Kentucky był nieopanowanym hazardzistą? Czy komandor Headley był winien dowódcy SEALs pieniądze? Czy komandor Reid stchórzył? Czy w centrali manewrowej Sharka doszło do rękoczynów? Czy amerykańska marynarka traci kontrolę nad wydarzeniami? Wszystkie media niestrudzenie nicowały temat buntu na USS Shark na wszelkie możliwe strony, ale US Navy nieodmiennie zachowywała kamienne milczenie. Nie podano nawet do wiadomości daty rozpoczęcia procesu. Prasa kipiała ze złości; nie z powodu potencjalnie niesprawiedliwego potraktowania bohatera, ale dlatego, że jego historia rozpaliła namiętności amerykańskiego społeczeństwa, a oni nie mogli i nie będą mogli dokopać się do prawdziwych, potwierdzonych faktów. Dzień rozprawy wstał jasny i ciepły. W pomalowanej na biało sali sądowej zasunięto story, a klimatyzacja pracowała z cichym szumem wentylatorów. Za długim, zakrzywionym mahoniowym stołem sędziowskim wisiały dwie flagi USA, podkreślające powagę chwili. Między nimi znajdowała się ceremonialna szpada oficerska, która podczas tego procesu miała mieć swoje szczególne zastosowanie, jako wznowienie starej tradycji. Miała pozłacany mosiężny jelec, rękojeść obciągniętą białą rybią skórą i głowicę w formie orlej głowy. Osiemdziesięciocentymetrowa klinga schowana była w czarnej skórzanej pochwie z mosiężnymi okuciami. Przed ogłoszeniem wyroku miała zostać wyciągnięta z pochwy i położona na stole. Jeśli zapadnie wyrok skazujący, ostrze skierowane będzie w stronę oskarżonego; jeśli uniewinniający, w stronę ściany. Poza pięcioma sędziami, sędzią-obserwatorem i obiema stronami ze swymi prawnikami na sali rozpraw mieli się znaleźć tylko dowódca formacji SEALs, admirał John Berg-strom, i dowódca Floty Podwodnej Pacyfiku, admirał Freddie Curran, a także dwaj stenografowie ze stałego personelu 422 sądu i dwaj uzbrojeni żandarmi. Kolejni dwaj mieli trzymać wartę przed drzwiami. Świadkowie mieli wchodzić pojedynczo i po złożeniu zeznań opuszczać salę. W promieniu co najmniej kilometra zaś nie miało być żadnych osób postronnych, ani dziennikarzy, ani zwykłej publiczności. Punktualnie o dziewiątej przybył komandor porucznik Dan Headley ze swym adwokatem. Zajęli swoje miejsca po stronie dla oskarżonych i zaczęli przeglądać dokumenty procesowe. Przez następne pół godziny schodzili się wezwani świadkowie, których sadzano w przyległym pokoju. Dwaj prawnicy i dwaj żandarmi pilnowali, aby nie rozmawiano tam na temat przedmiotu rozprawy i aby nie dochodziło do ustalania zeznań między zainteresowanymi. O dziewiątej trzydzieści na salę wkroczyło trzech komandorów poruczników i znacznie od nich młodszy porucznik, sędziowie-ławnicy. Trzy minuty później nadszedł przewodniczący, kapitan Cale Dunning, dzierżący dużą skórzaną teczkę na dokumenty, i zajął środkowe krzesło za stołem sędziowskim. Powitał wszystkich oficjalnym „dzień dobry", ale nie tracił czasu na żadne wstępy. — Panowie, rozpoczynam posiedzenie sądu wojskowego w postępowaniu przeciwko komandorowi porucznikowi Headleyowi, oskarżonemu dziś, trzynastego sierpnia, o wywołanie buntu na pełnym morzu podczas pełnienia służby na USS Shark w Zatoce Bengalskiej w dniu siódmym lipca bieżącego roku. Komandorze Jones, proszę łaskawie przedstawić zarys sprawy na użytek sądu. Oskarżyciel wstał z wyraźnie zmartwionym wyrazem twarzy, zawahał się przez kilka sekund, po czym powiedział mocnym, zdecydowanym głosem: - Sir, nie jest mi przyjemnie występować w tej sprawie w roli prokuratora, ponieważ nie sądzę, aby którakolwiek ze stron działała z pobudek innych niż altruistyczne. Po jednej stronie mamy doświadczonego i oddanego służbie dowódcę, troszczącego się o bezpieczeństwo swojego okrętu i całej załogi, po drugiej niemniej oddanego oficera, pragnącego za wszelką cenę ratować oddział amerykańskich sił specjalnych, atakowany przez nieprzyjaciela. Fakty nie podlegają dyskusji. Grupa szturmowa SEALs nadała wezwanie o pomoc, wyraźnie 423 mówiące o ścigających ich chińskich śmigłowcach, prowadzących silny ostrzał z karabinów maszynowych. Komandor Reid był przekonany, że śmigłowce te są przystosowane do zwalczania okrętów podwodnych i że przynajmniej jeden z nich może być uzbrojony w rakiety, dlatego uważał, że wynurzenie się na powierzchnię byłoby równoznaczne z działaniem samobójczym, stawiającym okręt i załogę w wielkim niebezpieczeństwie. W pewnym sensie dylemat, przed jakim stanął komandor Reid, jest odwiecznym problemem każdego dowódcy: czy ma poświęcić niewielką grupę ludzi, w tym wypadku ośmiu, aby uchronić przed możliwą zagładą ponad stu innych i bardzo kosztowny atomowy okręt podwodny. Panowie, komandor porucznik Headley uważał, że nie. Sądził, że potrafi uratować komandosów i przekonał do swej sprawy starszych oficerów okrętu. Pomimo protestu, a nawet wyraźnych rozkazów swego dowódcy, przejął dowództwo i aresztował przełożonego, powołując się na paragraf tysiąc osiemdziesiąty ósmy regulaminu marynarki wojennej. Polecił odprowadzić go do kabiny i zamknąć tam, po czym poprowadził okręt do uwieńczonej sukcesem akcji, ratując SEALs odważnym atakiem i niszcząc oba prześladujące ich śmigłowce. My jednak nie zebraliśmy się tu po to, aby oceniać odwagę komandora porucznika Headleya, ale czy jego postępowanie było właściwe. Przytoczę teraz fragment regulaminu, dotyczący działania pana Headleya owego feralnego dnia. - David Jones przerwał na chwilę, podniósł ze stołu dokument i zaczął czytać: - Regulamin marynarki wojennej, paragraf tysiąc osiemdziesiąty ósmy. Przejęcie dowództwa okrętu przez podwładnego. Punkt pierwszy: Możliwe jest zaistnienie szczególnych i nadzwyczajnych okoliczności, w których niezbędne okaże się zwolnienie dowódcy z obowiązków przez jego podwładnego, który może go aresztować bądź umieścić na liście chorych. Takie działanie nigdy nie powinno być podejmowane bez zgody odpowiednio dowódcy korpusu marines albo szefa personalnego marynarki wojennej; albo też starszego stopniem oficera obecnego na miejscu, jeśli odwołanie się do tych najwyższych instancji jest bez żadnej wątpliwości nie do przyjęcia, czy to z uwagi na związane z tym opóźnienie, czy oczywiste przyczyny. Punkt drugi: Aby zwolnienie inne 424 dowódcy z obowiązków przez oficera działającego z własnej inicjatywy mogło zostać usprawiedliwione, okoliczności, w jakich to nastąpiło, muszą być oczywiste i jednoznacznie wskazywać na to, że utrzymanie dowództwa w jego ręku naraziłoby w poważny i nieodwracalny sposób okręt lub załogę. -Komandor porucznik Jones zamilkł, odłożył książkę i po chwili podjął swą wypowiedź: - Ten ustęp regulaminu jest bardzo obszerny, ale pozwoliłem sobie wymienić jej najważniejsze punkty, mówiące o tym, ze podejmujący takie działanie oficer rnusi być pozbawiony możliwości przedłożenia problemu wspólnemu przełożonemu oraz miec pewność, że postępowanie dowódcy nie wynika /otrzymanych przezeń, a nie znanych danemu oficerowi instrukcji lub rozkazów. Taka decyzja musi być bardzo starannie rozważona i, co bardzo ważne, poprzedzona tak wszechstronnym zbadaniem wszystkich okoliczności, jak to jest w danej sytuacji możliwe. Chciałbym tutaj podkreślić szczególnie ostatni ustęp tej części który mówi, że ów podwładny musi być absolutnie przekonany że decyzja pozbawienia przełożonego dowództwa jest rozwiązaniem, które każdy rozumny, rozważny i doświadczony oficer uważałby za konieczne w obliczu dotychczas ustalonych faktów. Mam zamiar doprowadzić do uznania komandora porucznika Headleya za winnego buntu na podstawie tych właśnie ostatnich słów regulaminu. Proszę o wezwanie komandora Reida jako pierwszego świadka oskarżenia. Pełniący służbę żandarm otworzył drzwi i dowódca Ubb Shark wkroczył na salę, ubrany w nieskazitelny mundur ealowy i zajął miejsce dla świadków po lewej strome, tak usytuowane, aby zeznający zwróconybył i w stronę sędziów i przesłuchujących go adwokatów. Sędzia-obserwator wstał i podszedł do niego, aby dopilnować prawidłowego zaprzysiężenia. Położywszy rękę na Biblii, komandor Reid spokojnie przysiągł mówić wyłącznie prawdę. Po krótkich formalnościach dla ustalenia tożsamości świadka „Magazynier Jones przeszedł od razu do sedna sprawy. - Komandorze Reid, czy rankiem siódmego czerwca bieżącego roku zaskoczyło pana, że okręt ruszył z dużą prędkością na głębokości peryskopowej, co stało w jaskrawej sprzeczności z pana świeżo wydanymi rozkazami? 425 - Tak jest. - Gdzie pan się w tym czasie znajdował? - Byłem w swojej kabinie. Wachtę miał mój zastępca. - Jak pan na to zareagował? - Wróciłem niezwłocznie do centrali manewrowej i rozkazałem komandorowi porucznikowi Headleyowi wykonać zwrot i wrócić na wyznaczoną nam w rozkazach pozycję spotkania, szesnaście stopni szerokości północnej i dziewięćdziesiąt cztery stopnie jedna minuta długości wschodniej. - Czy komandor porucznik Headley wykonał ten rozkaz? - Nie, nie wykonał. Odmówił mi wprost. - Z jakiego powodu? - Powiedział, że podjął akcję ratowania bardzo niewielkiej grupki SEALs, tylko ośmiu ludzi, jak mi się zdaje. - Jak chciał to przeprowadzić? - Powiedział, że wynurzy okręt i ruszy pełną prędkością na spotkanie nadpływających komandosów. - Czy mógł pan to zaaprobować? - Z całą pewnością nie. Żaden dowódca atomowego okrętu podwodnego nie wynurza się w obecności sił nieprzyjaciela. To jedna z najstarszych i podstawowych zasad. Nikt tego nie robi. - Czy był pan świadom obecności nieprzyjaciela? - Wiedziałem, że są tam Chińczycy. Dwa śmigłowce, jak nam powiedziano. - Jakie wnioski pan wyciągnął z tej informacji? - Przyjąłem za pewnik, że obie maszyny pochodzą z cumujących akurat w bazie Haing Gyi chińskich okrętów, niszczyciela i fregaty. Istniało duże prawdopodobieństwo, że obydwie, a na pewno jedna z nich, są przystosowane do działań ZOP, a przy tym uzbrojone w rakiety przewyższające zasięgiem nasze stingery i zdolne przebić kadłub ciśnieniowy. Widzi pan, okręty podwodne nie są doprawdy zbudowane do walki w wynurzeniu. - Nie, oczywiście, że nie, komandorze. Absolutnie. Jestem pewien, że każdy z tu obecnych to pojmuje. Ale idźmy dalej. Czy przekazał pan swemu zastępcy swoją ocenę sytuacji? - Oczywiście, że tak. Przypomniałem mu, że na okręcie jest stu siedmiu ludzi. Mieliśmy doświadczoną i dzielną 426 załogę, pierwszorzędną załogę. Powiedziałem rcfl> ze wystawienie okrętu na ostrzał rakietowy na powierzchni otwartego oceanu stoi w jaskrawej sprzeczności ze wszystkie czego się dowiedziałem, nauczyłem i w co wierzyłem podczas s*u żby w US Navy. Szczerze mówiąc, było to ryzyko, jakiego w za-den sposób podejmować nie mogłem. Podejrzewam,ze n^ na moim miejscu by tego nie zrobił. Nie sądziłem tez> a"y dowództwo było nam później bardzo wdzięczne za wpakowanie zniszczonego reaktora jądrowego na dno Zatoki b=Sen-galskiej, żeby ją zatruwał przez następne dv/adziescia lat. Musiałem brać pod uwagę wiele czynników. Nie wierzę, aby życie zaledwie ośmiu komandosów warte było potencjalnej utraty USS Shark i życia ponadstuosobowej zał°P- - Dziękuję, komandorze. Nie mam więcej pytań. „Magazynier" Jones zadziwił wszystkich obecny<;" Zwięzłością swoich pytań. Wszyscy spodziewali się długiego i szczegółowego przesłuchania na temat okolicznosc* a_resz-towania dowódcy przez jego zastępcę. Zamiast tego skoncentrował się na jednym, istotnym aspekcie: jakie dzia -łania chciał podjąć komandor Reid i czy były one dostatecznie szalone, aby spowodować konieczność odebrania mu dowództwa? Było to doskonałe posunięcie, nie wymagające długich, mozolnie zbieranych w całość wyjaśnień i czesto przeciwstawnych zeznań. Oskarżyciel zaprezentował swego Koronnego świadka w oszczędny i jednoznaczny sposób: jaki ^Ayydał rozkaz i czym się kierował, podejmując decyz)e- ^zy "Y* to rozkaz szaleńca? Nie wyglądało na to - z tym musi-eli się zgodzić wszyscy obecni. Obrońca Dana Headleya podniósł się z zatroskaną miną, aby rozpocząć własne przesłuchanie świadka. Onbardaaej mz ii zdawał sobie sprawę z genialności strategii oskawżenia. mm - Komandorze Reid, muszę pana prosić o wyrorzurma-łość - zaczął. - Przyczyny postępowania mojego klient-a mają swoje źródło w wydarzeniach o kilka tygodni wcześniej szych. Jestem przekonany, że nie będzie pan miał mc prz=eciwko ustaleniu tych okoliczności. Reid pokręcił głową, jakby chciał powiedzi^ „me ma problemu", ale prokurator poderwał się na rówiie nogi. - Zgłaszam sprzeciw! 427 Kapitan Dunning spojrzał na niego pytająco. - Sir, dowódca okrętu nie jest tutaj podsądnym - wyjaśnił Jones. - Jest tu po to, aby przedstawić nam motywy swoich decyzji podejmowanych tamtego konkretnego dnia, w konkretnych okolicznościach. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego obrona chce zagłębiać się w przeszłość. W myśl postanowień paragrafu tysiąc osiemdziesiątego ósmego regulaminu marynarki wojennej to komandor porucznik Headley musi wykazać, że jego dowódca wydał rozkaz, którego nie można było wykonać bez narażania okrętu lub załogi. Dunning przeniósł wzrok na Ala Surprenanta, który odpowiedział cicho: - Sir, istnieje możliwość, że w zachowaniu danej osoby występuje wyraźny trend na tyle niepokojący innych, służących pod jej komendą, że odebranie jej dowództwa staje się koniecznością. Nie z powodu pojedynczego, ostatniego rozkazu, ale całego, wyraźnie uwidocznionego modelu postępowania. Za pańskim pozwoleniem, chciałbym podążyć tym tropem. - Sprzeciw oddalony. Komandor porucznik Surprenant zwlekał przez chwilę, przerzucając papiery, po czym podniósł głowę i zapytał: - Komandorze Reid, czy pamięta pan wydarzenia z wczesnego ranka szesnastego maja, tuż przed świtem? - No cóż, mogę powiedzieć tylko, że czekaliśmy wtedy na wyznaczonej pozycji na oddział sił specjalnych wracający z zadania bojowego w Iranie. - Kto miał wtedy wachtę? - Komandor porucznik Headley. Nasze rozkazy były jednoznaczne. Była to ściśle tajna operacja i mieliśmy pozostawać na określonej pozycji spotkania, czekając na powrót SDV z komandosami. - Czy został pan poinformowany o problemie, jaki napotkali oni podczas wycofywania się z niewątpliwie wrogiego terytorium? - Nie, nie zostałem. - Zdaje się, że nie było wtedy pana w centrali? - Zgadza się. Za całą operację podjęcia grupy szturmowej SEALs odpowiadał ZDO. 428 - Co pana skłoniło do powrotu do centrali? - Okręt zaczął się oddalać z wyznaczonej pozycji wbrew naszym rozkazom, wydanym przez dowódcę zespołu lotniskowca. Współrzędne punktu spotkania otrzymaliśmy na piśmie. - Czego się pan dowiedział, znalazłszy się w centrali? - Dowiedziałem się, że SEALs zostali zaatakowani jeszcze na brzegu i wracają na okręt, a jeden z nich był podobno ranny. - Wieźli ze sobą także zwłoki swego poległego dowódcy, komandora porucznika Raya Schaeffera, nieprawdaż? - Tak mi powiedziano. - Aha. Czyli dowódca zginął, jeden z komandosów był ranny i cały oddział był w odwrocie, usiłując oddalić się od niebezpieczeństwa po wykonaniu zadania? - Tak musiało być. - Czy komandor porucznik Headley powiedział panu, że przebycie z dużą prędkością sześciu mil na spotkanie SDV i jak najwcześniejsze podjęcie ich na pokład było całkowicie bezpieczne ze względu na brak jakiejkolwiek aktywności sił nieprzyjaciela tak na morzu, jak i w powietrzu? - Kiedy dotarłem do centrali, Headley płynął już w stronę brzegu. - Kiedy dowiedział się pan, że w SDV jest ciężko ranny, umierający człowiek, podobno wydał pan rozkaz zawrócenia i udania się na poprzednią pozycję, pozostawiając ten bohaterski, wykrwawiony oddziałek sił specjalnych własnemu losowi? - Miałem wyraźne rozkazy, by pozostać na wyznaczonej pozycji i tam na nich czekać. - Kiedy komandor porucznik Headley poinformował pana o powadze sytuacji, o tym, że jeden z żołnierzy jest umierający, odpowiedział mu pan podobno: „Nie może pan potrząsać marynarką wojenną USA dla faceta, który przypuszczalnie skaleczył się w swój cholerny palec!" - Nie przypominam sobie nic podobnego. - I zawrócił pan, udając się do punktu spotkania? -Tak. - Czy przypomina pan sobie gwałtowny protest ze strony koordynatora misji SEALs, komandora Rusty'ego Bennetta, 429 który niemal błagał pana o podejście do brzegu i uratowanie jego człowieka? - Nie, nie pamiętam tego. - Pamięta więc pan może, w jakim stanie był ranny komandos, kiedy w końcu SDV dotarł do pańskiego okrętu? - Wie pan doskonale, że pamiętam. - W jakim więc był on stanie? - Czy naprawdę musi pan upierać się przy tym denerwującym sposobie zadawania pytań? - W jakim stanie był ten komandos, komandorze Reid? - Był martwy. - Dziękuję. Czy w pana opinii ten człowiek mógłby zostać uratowany, gdyby wziął go pan na pokład pół godziny wcześniej? - Nie mam pojęcia. Nie jestem lekarzem. - Od jak dawna nie żył, kiedy pańscy ludzie przenieśli go na okręt? - Zdaje się, że od kwadransa. - Dziękuję. Czy zdziwiłoby pana, gdyby się pan dowiedział, że od tamtej chwili i pańska załoga, i komandosi SEALs uważali pana za bezdusznego, niekomunikatywnego człowieka, którego nic nie obchodzi ich los? - Sprzeciw! - wtrącił David Jones. - Obrońca szykanuje świadka i zadaje pytania, na które nie może on znać odpowiedzi. - Podtrzymuję. Stenograf, proszę wykreślić ostatnie pytanie obrony. Ale Al Surprenant uśmiechnął się tylko jak ktoś, kto powiedział dokładnie to, co chciał, po czym dobrotliwie zadał to samo pytanie w innej formie: - Komandorze, czy zdziwiłoby pana, że wielu z pańskich podwładnych w różnym stopniu miało panu za złe to, że pozwolił mu pan umrzeć? - Sprzeciw! Komandor Reid nie decydował o niczyjej śmierci. Wykonywał po prostu rozkazy swego przełożonego. Obrońca nadal szykanuje świadka! - Podtrzymuję. Wykreślić to pytanie. - No, dobrze - kontynuował Surprenant. -W świetle tego, co już wiemy, chciałbym zadać panu jeszcze takie pytanie: czy 430 pamięta pan, jak półtorej doby wcześniej odmówił pan podejścia o kilka mil bliżej brzegu, aby zoszczędzić akumulatory SDV, kiedy Nawigator poinformował pana, że głębokość akwenu jest większa, niż wskazywała na to mapa? - Nie, nie pamiętam. - Czy poprawiłoby panu pamięć odczytanie odpowiedniego zapisu z dziennika okrętowego? - Sprzeciw! Obrońca traktuje świadka jak oskarżonego i usiłuje poniżyć go w oczach sądu, a teraz chce przedstawiać przeciw niemu dowody, których nie mieliśmy dotąd szansy zobaczyć! - Podtrzymuję. Proszę to jednak zaprotokołować. - „B°°" mer" Dunning był uosobieniem spokoju na tych coraz bardziej wzburzonych wodach. - Komandorze Reid - ciągnął dalej adwokat - czy określiłby pan siebie jako człowieka, który zawsze wykonuje rozkazy co do literki, nie dopuszczając żadnych odstępstw ani elastyczności? - Nie, tak bym siebie nie określił. Jestem równie elastyczny, jak każdy inny. Ale nie wtedy, gdy chodzi o bezpieczeństwo mojego okrętu. - Czy powiedziałby pan, że jest równie elastyczny jak admirał Pierre de Villeneuve? Jones uniósł ręce w geście udawanego oburzenia, ale kapitan Dunning wpatrywał się uważnie w świadka, oczekując jego odpowiedzi. Kiedy padła, przez salę przebiegł dreszcz niepokoju. Reid syknął niemal niedosłyszalnie: - Przeklęty Headley! Al Surprenant podchwycił to natychmiast. - Przeklęty kto, sir? Nie bardzo dosłyszałem. Twarz komandora poczerwieniała i widać było, że wzbiera w nim gniew. Nie odpowiedział jednak na pytanie, więc obrońca powtórzył je: - Pytałem, czy jest pan tak samo elastyczny jak admirał de Villeneuve. Proszę mi odpowiedzieć. Wiem, że dobrze się znacie. „Magazynier" nigdy nie słyszał o francuskim admirale albo też o nim zapomniał. Nie miał jednak podstaw do wniesienia sprzeciwu, nie wiedział bowiem, czy pytanie jest 431 niebezpieczne. Komandor Reid jednak milczał, przewodniczący interweniował więc, prosząc obrońcę o wyjaśnienie tej kwestii na użytek sądu i, oczywiście, prokuratora. - Sir, admirał de Villeneuve był dowódcą floty francuskiej w bitwie pod Trafalgarem. Odpowiadał za prawdopodobnie największą porażkę w historii wojen morskich. Stracił dwadzieścia okrętów, dostał się do brytyjskiej niewoli i wkrótce potem popełnił samobójstwo. Na ścianie w kabinie komandora Reida wisi jego portret, co jest co najmniej nietypowe jak na wyższego oficera US Navy. - Rozumiem - powiedział Cale Dunning. - Proszę kontynuować. - Dziękuję. - Al Surprenant skłonił się lekko, po czym zwrócił się do świadka: - Czy jest prawdą, że wierzy pan, iż w poprzednim życiu był pan admirałem de Villeneuve? - Miliony ludzi wierzą w reinkarnację - odrzekł Reid. - Zgadzam się z panem. Ale to nie jest odpowiedź na moje pytanie. Może spróbujemy jeszcze raz. Czy wierzy pan, że w poprzednim życiu był pan admirałem de Villeneuve? - No, nawet generał Patton wierzył, że jest wcieleniem jakiegoś wielkiego wodza. - Mógł tak uważać. Ale czy zechce pan udzielić mi wyraźnej odpowiedzi? Był pan czy nie był pan admirałem de Villeneuve? - Cóż, istotnie dzielimy dość głębokie francuskie korzenie. Zanim obrońca mógł się odezwać, uprzedził go kapitan Dunning. - Komandorze Reid, proszę odpowiedzieć na pytanie obrony wprost. Tak czy nie? - Nie - odparł dowódca Sharka. - Nie twierdzę, że rzeczywiście byłem admirałem de Villeneuve. . - Dziękuję panu, komandorze - rzekł Surprenant. -A teraz pozwoli pan, że coś panu przeczytam. „Następne życie, następne bitwy, tak wiele błędów na Bucentaure. Nie wolno mi ich już nigdy popełnić, skoro otrzymałem jeszcze jedną szansę. Czerwiec 1980. DKR". Czy poznaje pan te słowa? - Tak jakby... Tak, poznaję. - Kto je napisał? 432 -Ja. - Gdzie pan je napisał? - W książce.^ak mi się zdaje. - W książce o reinkarnacji, prawda? - Być może. - Komandorze, może zechce pan wyjaśnić sądowi, czyim okrętem był Bucentaurel - To był flagowy okręt admirała de Villeneuve. - Pańskie własne słowa, komandorze. „Nie wolno mi już nigdy popełnić błędów z Bucentaure, skoro otrzymałem jeszcze jedną szansę". Sir, pan wierzy, że jest pan kolejnym wcieleniem jednego z najgorszych dowódców morskich w historii, prawda? Tego już było za wiele dla Davida Jonesa. Zerwał się z miejsca i niemal krzyknął- - Sprzeciw! Ten cytat, pochodzący sprzed ponad dwudziestu pięciu lat, został najwyraźniej wykradziony z prywatnych rzeczy dowódcy USS Shark, w sposób niezgodny z prawem i po prostu nieprzyzwoity! Nie może stanowić dowodu przed żadnym cywilizowanym sądem w wolnym świecie! Kapitan Dunning skinął głową, ale powiedział: - To nie jest sąd cywilny, gdzie prawnicy są wyszkoleni w wynajdywaniu luk w przepisach, aby uwolnić winnych klientów od odpowiedzialności. To jest sąd marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych, który nie kieruje się żadnym innym motywem poza szukaniem prawdy. Nie jesteśmy jakimś cyrkiem, w którym uprawia się sztuczki i oszukuje ludzi. Dochodzimy tu winy bądź niewinności ludzi, którym powierza się okręty warte setki milionów dolarów. W tym aspekcie wszystko może mieć znaczenie. - Ale mój klient nie jest tu sądzony, sir! - zaprotestował Jones. - Wiem o tym. Oddalam sprzeciw. Al Surprenant podjął przesłuchanie. - Komandorze, czy nie sądzi pan, że załogę okrętu mogłoby zaniepokoić odkrycie, że ich dowódca uważa się za wcielenie wielkiego nieudacznika? - Nie potrafię odpowiedzieć, co mogliby czuć w takiej sytuacji. 433 - Ale czy nie uważa pan, że całkiem słusznie mogliby się tym martwić? - Sprzeciw! Świadek już odpowiedział na zadane mu pytanie. - Podtrzymuję. - Dunning skinął głową. - Czy jest pan spirytystą, komandorze? - spytał obrońca. - W pewnym sensie. - Czy to oznacza, że pan tylko... hmm... odziedziczył duszę Pierre'a de Villeneuve, czy też wierzy pan, że kontaktował się pan z ludźmi z... hmm... drugiej strony, tak się chyba mówi? - Niewykluczone, że tak było. Robią to miliony innych ludzi. - Czy rozmawiał pan ostatnio z kapitanem Giennadijem Liaczinem? Donald Reid nie odpowiedział. - Może ktoś mnie oświeci? - wtrącił Cale Dunning. - Kim jest Giennadij Liaczin? - Był dowódcą rosyjskiego okrętu podwodnego Kursk, który siedem lat temu zatonął z całą załogą na Morzu Barentsa - wyjaśnił Surprenant. - Komandorze Reid, czy zdziwiłoby pana oświadczenie, że pewni wysokiej rangi pana podwładni słyszeli, jak pan z nim rozmawia przy świetle świecy we własnej kabinie? - Do diabła! Do diabła z wami wszystkimi! Nie jestem tu podsądnym! - Dowódca Sharka zerwał się z miejsca, krzycząc na adwokata i tracąc kontrolę nad sobą. Komandor porucznik Jones również wstał. - Sir, doprawdy, muszę stanowczo zaprotestować przeciw takiemu charakterowi przesłuchania świadka. Obrona usiłuje odmalować tego doświadczonego, długoletniego dowódcę okrętu jako jakiegoś zwariowanego dziwaka, co jest absolutnie nie w porządku! - Pańskie słowa, komandorze, nie moje - odparował Al Surprenant. - Dziękuję za pomoc. - Spokój! - rzucił kapitan Dunning. - Proszę wrócić na miejsca i uważnie mnie posłuchać. Jeśli uznam, że zadawane przez adwokata pytania są nieistotne dla sprawy albo, jak pan to ujął, nie w porządku, dam to jasno do zrozumienia. Jeśli chce pan wnieść przeciwko czemuś sprzeciw, proszę to 434 zrobić, a ja osądzę, czy słusznie. Stwierdzani jednak oficjalnie, że uważam za niezwykle ważne ustalenie, czy komandor Reid hołduje jakimś niezwykłym poglądom. Służyłem kiedyś na okręcie, którego dowódca każdego wieczoru modlił się tak długo, że o mało nie stało się to przyczyną buntu. Na okrętach już tak jest. Drobnostki mogą urastać do rangi problemu, zwłaszcza jeśli dotyczą dowódcy. To zeznanie komandora Reida jest istotne i obawiam się, że będzie musiał odpowiedzieć na pytanie obrony. Sam w końcu domagał się tego procesu i nie mam zamiaru mu współczuć. Proszę kontynuować, komandorze Surprenant. - Dziękuję, sir - odrzekł z pokorą adwokat i zwrócił się do świadka: - Komandorze Reid, czy kiedykolwiek próbował pan nawiązać kontakt spirytystyczny z Giennadijem Liaczi-nem? Chciał pan może zasięgnąć rady człowieka, który za swą nieostrożność zapłacił najwyższą cenę? - To nie była jego wina, podobnie jak w wypadku de Villeneuve'a. Obaj zawiedli się na innych. - A zatem był pan z nim w kontakcie? - W pewnym sensie. - Dziękuję. Teraz chciałbym powrócić do spraw bardziej bieżących. Jak panu wiadomo, komandor porucznik Headley miał w dniu siódmym czerwca wiele kłopotów na głowie. Jego przełożony, spirytysta, który czuł się związany z dwiema wielkimi morskimi katastrofami, dwukrotnie już podjął decyzje ewidentnie niekorzystne dla operacji sił specjalnych. To już ustaliliśmy. ZDO miał do czynienia z człowiekiem, który wszystko robił w sztywnej zgodności z regulaminem, przypuszczalnie dlatego, żeby uniknąć takiej samej fuszerki, jakiej dopuścił się pod Trafalgarem. Tym razem zaprotestował sam przewodniczący sądu. - Mecenasie, będzie pan łaskaw darować sobie te wywody. Nie zadaje pan pytań, tylko ośmiesza świadka. Proszę pytać albo siadać na miejsce. - Oczywiście, sir - odpowiedział uprzejmie obrońca. -Komandorze Reid, co pan na to, że komandor porucznik Headley wiedział z całą pewnością, że pan odmówi wprost pomocy komandosom? Że spodziewał się tego, znając pańskie poglądy i pańskie poprzednie działania? 435 - Nie wiem, skąd mógłby to wiedzieć. - Nieco później usłyszy pan, że istotnie to wiedział. To właśnie przewidywalność pańskiego postępowania doprowadziła do buntu. Wszyscy wiedzieli, że nie kiwnie pan palcem, by ratować SEALs od niechybnej śmierci. Nie mam więcej pytań. - Komandorze Reid, jest pan wolny - powiedział Cale Dunning, zapisując coś starannie w notesie. - Proszę jednak nie opuszczać budynku. David Jones powołał następnie drugiego świadka, oficera uzbrojenia USS Shark, komandora porucznika Jacka Cressenda, który potwierdził krótko, że istotnie został poproszony przez zastępcę dowódcy o udział w akcie niesubordynacji wobec dowódcy w celu uratowania ściganych przez wroga komandosów. Opisał, jak wbrew rozkazowi komandora Reida nie zawrócili okrętu, lecz pospieszyli w stronę brzegu, by pomóc komandorowi Hunterowi i jego ludziom. Al Surprenant miał do niego tylko jedno pytanie. - Gdyby miał pan możliwość jeszcze raz przeżyć dzień siódmy czerwca, czy znów poparłby pan zastępcę dowódcy okrętu w jego decyzji ratowania SEALs? - Absolutnie tak, sir. Nie mam najmniejszych wątpliwości. Po wyjściu Cressenda komandor porucznik Jones oznajmił, że oskarżenie nie ma więcej świadków i że odtąd ograniczy się do przesłuchiwania osób powoływanych przez obronę. Al Surprenant niezwłocznie wezwał na salę rozpraw komandora Ricka Huntera. Po ustaleniu tożsamości Hunter zeznał pod przysięgą, że żywił najgorsze obawy co do prawdopodobnego postępowania dowódcy Sharka w krytycznej sytuacji. Powiedział, że znają się z komandorem porucznikiem Headleyem bardzo dobrze i że dyskutowali o „niepewnej" naturze komandora Reida jeszcze przed rozpoczęciem misji bojowej. - Kiedy nadawał pan pierwsze wezwanie o pomoc, a pańscy ludzie walczyli i ginęli na odkrytych łodziach, czy był pan przekonany, że ta pomoc nadejdzie? - Nie, jeżeli komandor Reid miałby o tym decydować. Wiedziałem, że na niego liczyć nie możemy. 436 - Sądził pan, że macie szansę przeżycia? za_ - Tylko wtedy, gdyby Dan Headley prowadził okrę działał bardzo szybko. • „QAScV ludzie - Czy gdyby nie akcja Dana Headleya, pan i pańscy zginęlibyście? - Tak jest. , j sądem? - Czy uważa pan, że zasługuje on, by stanąć przed - Nie, sir. - Dlaczego nie? :QWe20 znam, - Ponieważ jest chyba najlepszym oficerem, jafaeg i uratował nas wszystkich przed śmiercią. testować, - Czy zamierza pan w jakikolwiek sposób zap ot jeśli sąd uzna komandora porucznika Headleya za buntu? .,, ,,H-prlv z mary- - Nie, sir. Ale niezwłocznie wystąpiłbym wtedy narki. . . __-uo Mając przy - Po spędzeniu całego życia w ]e] szereg ach? MJ4 tym realną perspektywę objęcia stanowiska dowódcy WARCOM? - się w tym -Tak jest. Nie mógłbym już tak samo czuć się mundurze, gdyby Dan został skazany. - Dziękuję panu, komandorze. David Jones wstał i zwrócił się do świadka: ^^ - Stwierdził pan przed chwilą, ze dobrze się znad żonym. To chyba niezupełnie cała prawda' -Słucham? .,, i od dzie- -Jesteście z Danem Headleyem przyiaciołm iśde ciństwa, nieprawdaż? Najlepszymi przyjaciółmi. O razem do szkoły, a pański ojciec zatrudnia ^oft ich - Zgadza się, sir. Jestem zaszczycony, mogąc obu do grona moich przyjaciół. słyszeć ani - Czy jest prawdopodobne, że me chciałby pan jednego złego słowa o Danie od kogokolwiek. ^ - Bardzo prawdopodobne. Dlatego, ze onl przez co ktokolwiek mógłby takie słowo o mm p - Teraz coś takiego zrobił. - Nie według tych, co go naprawdę - Uważa pan, że zna go pan na tyle dzić, iż nie może być winien zarzucanego mu czyn • * b twier. - Znam go o wiele lepiej niż pan. Jones miał już dosyć tej słownej szermierki z masywnym, rannym bohaterem birmańskiej operacji. - Nie mam pytań. Al Surprenant poprosił kolejnego świadka, komandora Rusty'ego Bennetta, który potwierdził, że protestował przeciw decyzji Reida, kiedy odmówił ruszenia na pomoc rannemu żołnierzowi podczas operacji irańskiej. - Czy pamięta pan dokładnie słowa komandora? - Niektóre. Powiedziałem mu, że to ja prosiłem Headleya o jak najszybszą ewakuację jednego z moich najlepszych ludzi. W odpowiedzi usłyszałem, że nie mam na jego okręcie żadnych praw i że nie będzie tolerował mojego wtrącania się. Potem powiedział: „Co to właściwie jest? Jakiś cholerny spisek? No, wybrał pan sobie niewłaściwego człowieka do robienia z niego głupka". Wspomniał też, że celowo czekaliśmy, aż zaśnie, a potem bezczelnie zmieniliśmy jego rozkazy. - I co pan pomyślał o tym wybuchu? - Wydał mi się bardzo dziwny. Wie pan, jak u paranoika. - Sprzeciw! - Jones podniósł rękę. - Świadek nie może znać znaczenia takich medycznych terminów. - Podtrzymuję. - No to może jak u świra? - zaproponował Rusty. - Sprzeciw! Komandor nie ma prawa wyrażać takich bezpodstawnych opinii na temat zdrowia psychicznego! - Wierzę na słowo wysoko kwalifikowanemu oficerowi SEALs z doświadczeniem dowódczym, jeżeli w jego opinii ktoś zdaje się być świrem - odpowiedział kapitan Dunning. -Sprzeciw oddalony. - A teraz, komandorze, zadam panu to samo pytanie, jakie postawiłem komandorowi Hunterowi — powiedział Al Surprenant. - Czy ma pan zdecydowany pogląd na ewentualne skazanie komandora porucznika Headleya? - Tak, sir. Podam się do dymisji, jeżeli sąd uzna go za winnego buntu. - Powód? -Taki sam jak w wypadku komandora Huntera, jak sądzę. Dan Headley uratował życie naszym ludziom. 438 - Nie mam więcej pytań. Jones nie miał ich również i Bennett opuścił pokój, ustępując korowodowi pomniejszych świadków powoływanych przez obronę. Komandor porucznik Josh Gandy, szef okrętu starszy bosman Drew Fisher, porucznik Matt Singer jak jeden mąż stanęli po stronie swego ZDO. Następnie zeznawali dwaj inni komandosi, ranny Grzechotnik Davies i porucznik MacPherson, którzy jednomyślnie wyrazili zdanie, że przed pewną śmiercią uratowało ich wyłącznie zjawienie się Sharka. Po nich miejsce dla świadków zajęli kolejno trzej psychiatrzy, którzy niezależnie badali komandora Reida. Jeden z nich nie miał żadnych wątpliwości, że z komandorem jest wszystko w porządku i żadne usiłowania obrońcy nie mogły go od tego odwieść. Pozostali dwaj lekarze byli mniej stanowczy. Żaden nie powiedział, że Reid jest wariatem, ale obaj przyznali, że niektóre jego poglądy są wielce dziwne, jak na dowódcę atomowego okrętu podwodnego. Al Surprenant zasypywał ich pytaniami, przekraczał granice uprzejmego przesłuchiwania i wycofywał się pod gradem sprzeciwów prokuratora. Raz niemal wydębił od jednego z nich stwierdzenie, że Reid jest zbytnim dziwakiem, zaplątanym w niejasne bądź urojone francuskie koneksje, aby powierzać mu tak ważny okręt. Stanęło jednak na tym, że wiara w reinkarnację, a nawet w spirytyzm, nie daje podstaw, by daną osobę uznać za chorą psychicznie. Alowi udało się jedynie udowodnić Reidowi ekscentryczność i chwiejną osobowość. Prawie wykazał też długoletnie tchórzostwo emocjonalne, ale nie uzyskał potwierdzenia tezy, że dowódca Sharka jest tak niezrównoważony, że tamtego czerwcowego ranka musiał zostać odsunięty od swoich obowiązków. Dopiero po przerwie obiadowej obrońca wreszcie powołał na świadka samego oskarżonego. Zanim jednak Dan Headley zajął miejsce i został zaprzysiężony, adwokat poprosił o pozwolenie na odczytanie „kilku wierszy z paragrafu tysiąc osiemdziesiątego ósmego regulaminu marynarki, które oskarżenie uznało za nieistotne". Otrzymawszy je, powiedział z pamięci: - Inteligentna i odważna inicjatywa jest ważną cechą charakteru oficera. Niniejsze postanowienia nie mają na celu 439 zniechęcania do ich wykorzystywania w okolicznościach o wyżej opisanej naturze. Komandor porucznik Headley siedział nieruchomo na krześle, słuchając tych zwięzłych, ale mocnych słów. Widział, jak kapitan Dunning kiwa głową, ale ani drgnął, wyprostowany i nienagannie ubrany. Zaczął odpowiadać na pytania swego adwokata spokojnie i bez wahania. - Kiedy już do tego doszło, jaka według pana była przyczyna odmownej decyzji komandora Reida? - Przyczyny były dwie, sir. Po pierwsze, nie chciał, by go łączono z jeszcze jedną porażką, jak to go spotkało w innym życiu. Po drugie, ciągle krzyczał, że planeta Merkury jest w fazie ruchu wstecznego. - Co krzyczał? - Powiedział mi, że ta potężna planeta, która nami rządzi, zatrzymała się na firmamencie i wkrótce znajdzie się w fazie wstecznej, czyli, krótko mówiąc, zacznie się cofać. - Czy pan to jakoś skomentował? - Zdaje się, że wykrztusiłem tylko „poważnie?", czy coś w tym rodzaju. Byłem zdumiony jego słowami, zwłaszcza że sytuacja była bardzo napięta. - Czy ta rozmowa odbywała się przy świadkach? - Nie, sir. Zaczęła się w kabinie dowódcy. Ale potem on ciągnął ten... wątek po przybyciu do centrali, na oczach wszystkich, kiedy już odebraliśmy wezwanie SEALs o pomoc. - Czy pozostawiwszy dowódcę w kabinie, wrócił pan do centrali? - Tak jest. Byłem odpowiedzialny za operację i natychmiast nakazałem wyruszenie ku brzegowi, żeby jak najszybciej podjąć chłopaków. - Wiedział pan, że są atakowani przez chińskie śmigłowce? - Tak, sir. - I jak pan ocenił niebezpieczeństwo? - Zamierzałem zestrzelić śmigłowce stingerami z odległości ośmiuset metrów, z ręcznych wyrzutni na pokładzie i na mostku. Są to bardzo celne rakiety. - Ale co z zagrożeniem dla samego okrętu? - Uważałem je za minimalne. Przyjąłem, że Chińczycy 440 mogą mieć parę rakiet. Nad morzem zalegała jednak poranna mgła, a poza tym pomyślałem, że będą zajęci ściganiem łodzi, które Ostrzeliwały ich z M-60. Jeśli nawet byli uzbrojeni w bomby głębinowe lub rakietotorpedy, wiedziałem, że nie na wiele im się one przydadzą przeciwko wynurzonemu okrętowi ze stingerami. Uważałem, że mamy duże szansę powodzenia. - Nie obawiał się pan, że mogą zatopić Sharkal - Sir, USS Shark jest okrętem wojennym. Ośmiu naszych dobrych kolegów ginęło od chińskich kul. Oczywiście, że musielimy ruszyć im z odsieczą. Po to jesteśmy. To jest marynarka wojenna, a nie drużyna zuchowa. Tak, obawiałem się. Ale nie na tyle, żeby nie spróbować. - Co się zdarzyło, kiedy dowódca wszedł do centrali? - Poinformowałem go dokładnie, co robimy, a on wyraził sprzeciw, tak, jak się tego spodziewałem. - Dlaczego pan się spodziewał sprzeciwu dowódcy? - Dlatego, że komandor Reid nie jest nikim innym, jak cholernym tchórzem. I do tego bez wątpienia wariatem. Wreszcie wymówione, te dwa słowa zawisły nad salą niczym miecz Damoklesa. - Sprzeciw! - David Jones wyskoczył z krzesła jak na sprężynie. - Oddalony! - natychmiast odpowiedział Dunning. - O to właśnie w tej sprawie chodzi. Oskarżony został zapytany o zdanie i je wypowiedział. - Czy komandor Reid bał się, że okręt może zostać trafiony i cała załoga zginie? - Oczywiście. Myślał, że tak się stanie, ponieważ Merkury był w fazie wstecznej. - Czy tak właśnie powiedział? - Krzyczał na cały głos: „W fazie wstecznej! W fazie wstecznej! Wielka planeta cofa się na nieboskłonie!" Nazwał mnie ignorantem, ponieważ nie wiem, co się dzieje w zodiaku, i słyszeli to wszyscy w centrali. Powiedział, że moje życie nie ma żadnego znaczenia i że niczego nie wiem. Że całym naszym życiem, zwłaszcza w dziedzinie transportu i łączności, rządzi Merkury, który właśnie niejako wrzucił wsteczny bieg. 441 - A potem? - Potem powiedział, że absolutnie nie dopuści, aby okręt pozostał na powierzchni w obecności chińskich śmigłowców, kiedy Merkury... i tak dalej. - Komandorze, czy kierunek, w jakim porusza się daleka planeta, jest czynnikiem zazwyczaj branym pod uwagę przy podejmowaniu decyzji taktycznych przez wyższych oficerów marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych? - Nie, sir. - Nigdy? - Nigdy się z czymś podobnym nie spotkałem. Było to dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. - Co zdarzyło się potem? - Dowódca rozkazał mi zawrócić i oddalać się od naszych łodzi. - Czy pan to zrobił? - Nie, sir. Powiedziałem mu, że nie chcę i nie mogę tego rozkazu wykonać. Zarzucił mi wtedy jednoosobowy bunt. - Czy wówczas zmienił pan zdanie i cofnął się, jak Merkury? - Nie, sir. Nie zrobiłem tego. - Kontynuował pan zatem akcję ratunkową? - Tak jest. Powiedziałem dowódcy, że mam poparcie całej kadry okrętu i że nie zostawię tam chłopaków, by nieuchronnie zginęli. Zaproponowałem mu, że wpiszę go na listę chorych, jak to przewiduje regulamin. Odmówił jednak. - I co dalej? - Wydałem sternikom rozkaz utrzymania zadanego kursu na powierzchni, a potem poleciłem przygotować rakiety. - I wraz z załogą przeprowadził pan udaną akcję. Czy wtedy znajdował się pan na mostku, na linii ognia? - Tak, sir. - Czy kierował pan strzelaniem rakietowym? - Tak jest. Sam jedną wystrzeliłem, trafiając i zestrzeli-wując drugi ze śmigłowców. Al Surprenant tylko pokręcił głową, a z ust wyrwał mu się stłumiony okrzyk: - Mój Boże! A teraz oni chcą pana za to skazać? - Na to wygląda, sir. 442 - Nie mam więcej pytań. Cisza, jaka zaległa w sali rozpraw, była jak naładowana elektrycznością. Obrońca usiadł, w postawie „Magazyniera" Jonesa zaś widać było lekką rezygnację, kiedy wstawał, by zacząć przesłuchanie. - Komandorze Headley, sąd słyszał już o pańskiej wieloletniej przyjaźni z komandorem Hunterem. Czy myliłbym się, twierdząc, że zrobiłby pan wszystko, aby go ratować, włącznie ze wznieceniem buntu na własnym okręcie? - Nie, sir, nie myliłby się pan. Zrobiłbym też wszystko dla ratowania pozostałych... i, sir, czy mogę coś powiedzieć? - Proszę bardzo. - Może mnie pan wypytywać nawet przez tysiąc lat, ale oszczędzę panu trudu. Nie zawahałem się wtedy aresztować swego przełożonego i działać na własną rękę, a gdybym miał przeżyć ten dzień jeszcze po tysiąckroć, za każdym razem postąpiłbym tak samo. Mam nadzieję, że się wyraziłem jasno, komandorze Jones. - Absolutnie. W samej rzeczy, jest pan ideałem buntownika. Nie mam więcej pytań. Nie było wypowiedzi podsumowujących ani ze strony przewodniczącego, ani obu prawników, jak by to się działo w sądzie cywilnym. Kapitan Dunning wstał i na czele zespołu sędziowskiego opuścił salę. Wyszedł też Dan Headley ze swym obrońcą, w towarzystwie admirałów Bergstroma i Currana. Nie mieli długo czekać na werdykt. W pokoju dla sędziów Cale Dunning szybko zarządził głosowanie. - Pierwszego poproszę o głos najmłodszego oficera, ponieważ nie chcę, aby kierował się opiniami wyrażanymi przez starszych stopniem. Poruczniku? - Niewinny, sir. Reid jest bez wątpienia wariatem. Według mnie to on powinien stanąć przed sądem za tchórzostwo w obliczu wroga. Boomer skinął głową. - Komandorze? - Winny. Jeśli dowódca mówi nie, ryzyko jest zbyt duże, to koniec na tym. On odpowiada za konsekwencje swej decyzji, a nikt go o nic nie oskarżył. 443 Dunning zwrócił się do następnego z sędziów. - Pański werdykt? - Winny. Headley, mimo swych dobrych intencji, nie miał prawa przejąć komendy, a już na pewno nie powinien aresztować swego dowódcy. - A pan? - Niewinny. Myślę, że ZDO słusznie odsunął Reida na bok. Rzeczywiście istniały poważne wątpliwości co do jego zdolności do rozumnej oceny sytuacji. - Bardzo dobrze. Czy żaden z was nie zechce zmienić decyzji? Jeszcze raz się zastanowić nad całą sprawą albo dłużej nad nią podyskutować? Nikt nie chciał. Sędziowie byli zdecydowani trwać przy swoich zdaniach, zamykając głosowanie stosunkiem dwa do dwóch. Los komandora porucznika Headłeya spoczął teraz w rękach kapitana Dunninga. - A więc dobrze. Za kilka minut wrócimy na salę i oddam swój decydujący głos. Wygłoszę też krótkie uzasadnienie naszego wyroku. Usiadł za stołem i zaczął pisać równym, starannym pismem na arkuszu białego papieru. Po chwili wstał i dał znak czterem kolegom, by szli za nim. Weszli na salę rozpraw i Dunning zdjął ze ściany szpadę, kładąc ją na stole sędziowskim. - Niech wszyscy wejdą - polecił żandarmom. Komandor porucznik Headley wszedł ostatni i zająwszy miejsce, z niedowierzaniem patrzył na szpadę, podczas gdy kapitan Dunning zabrał głos. - Muszę wszystkim powiedzieć, że głosy sędziów zostały podzielone w równych proporcjach. Do mnie teraz należy przeważenie szali i ustalenie ostatecznego wyroku tego sądu. Zacznę od stwierdzenia, że opinie podsądnego na temat ruchu Merkurego i innych słabości wykazywanych przez komandora Reida nie mają dla tej sprawy podstawowego znaczenia i nie o nich będziemy wyrokować. Zebraliśmy się tu po to, aby rozważyć pytanie: czy komandor Reid wydał tamtego dnia rozkaz, który był tak zły albo wręcz szalony, że trzeba go było aresztować i pozbawić dowództwa okrętu w myśl paragrafu tysiąc osiemdziesiątego ósmego regula- 444 minu. Jak brzmiał ten rozkaz? Komandor Reid powiedział, że nie pozostawi okrętu na powierzchni i nie będzie ryzykował życia* stusiedmioosobowej załogi i całego okrętu dla ratowania ośmiu ludzi. Czy była to zła decyzja? Być może, w świetle późniejszych wydarzeń. Czy była szalona? Nie. Szalona nie była. Czy można się w niej dopatrywać tchórzostwa? I znów odpowiem: być może. Nic więcej. Ale czy jego postępowanie było dostatecznie dziwaczne, aby usprawiedliwić odsunięcie od obowiązków, aresztowanie i zamknięcie w kabinie, podczas gdy jego zastępca przejął dowodzenie? Odpowiedź jest jednoznaczna: nie. Absolutnie i po trzykroć nie. Oskarżony zostaje uznany za winnego zarzucanego mu czynu, to jest buntu na pełnym morzu. Sąd jednak nie zaleca, by został skazany na więzienie, jak by w takiej sytuacji należało zrobić, raczej wydalony z szeregów marynarki wojennej ze skutkiem natychmiastowym i z najsurowszą naganą. Sąd zaleca również, aby komandorowi Reidowi nigdy już w przyszłości nie powierzać dowództwa okrętu w operacjach z udziałem sił specjalnych. To wszystko. Chciałbym tylko jeszcze przypomnieć wszystkim tu obecnym, że jeżeli pozwolimy każdemu komandorowi porucznikowi odbierać dowództwo swemu przełożonemu tylko dlatego, że się z nim w czymś nie zgadza, nie będziemy już mieli marynarki wojennej, tylko zbieraninę hołoty na bardzo niebezpiecznych okrętach. Podejmując tę decyzję, kierowałem się wyłącznie najwyższym dobrem amerykańskiej marynarki wojennej. Innego werdyktu być nie mogło; zapadł on już wtedy, o świcie siódmego czerwca. Jeszcze długo potem, jak sędziowie i uczestnicy pierwszego w historii US Navy procesu o bunt na morzu rozeszli się w swoje strony, Dan Headley stał bezsilny przy swoim krześle, zapatrzony w wymierzone weń okrutne stalowe ostrze ceremonialnej szpady. EPILOG Rick Hunter i Dan Headley wrócili razem do rodzinnych stron w Pasie Błękitnych Traw. Stary Bart Hunter orzekł, że najwyższy był już na to czas, i niezwłocznie przeszedł na emeryturę, przekazując synowi całe zarządzanie wielką stadniną pełnokrwistych koni Hunter Valley. Tym sposobem Rick w tydzień przedzierzgnął się z oficera elitarnej jednostki sił specjalnych US Navy w prezesa obracającej milionami dolarów korporacji w Kentucky. Jego pierwszym posunięciem było scedowanie dziesięciu procent własności ziemi, klaczy i ogierów na rzecz Dana Headleya. Po następnym tygodniu na papierze listowym firmy pojawił się nagłówek ze słowami „Dyrekcja: Richard Hunter (prezes), Dan Headley (wiceprezes ds. hodowli), Bart Hunter (konsultant), Robert Headley (specjalista od ogierów)". Bart był zaskoczony, ale nie wnosił sprzeciwu. - Twojemu dziadkowi i mnie stworzenie tej stadniny zabrało pięćdziesiąt lat — powiedział. — Tobie wystarczyło dziesięć minut, żebyś zaczął ją rozbierać i rozdawać sąsiadom. - Danny'emu zajęło dziesięć minut uratowanie mi życia — odrzekł Rick. — Liczy się jakość, nie ilość. - No, cieszę się, że to zrobił. Rób, synu, jak uważasz za słuszne. Tak właśnie należy prowadzić interesy. - Podobnie jak i życie, tato. Rusty Bennett również wystąpił z marynarki i wrócił na wybrzeże Maine, gdzie przejął od swego ojca dwa kutry do połowu homarów, bazujące na niewielkiej wyspie French-borough, od stu pięćdziesięciu lat rodowego siedliska swej matki. Pół roku później ożenił się z młodszą od siebie o dwanaście lat najładniejszą dziewczyną w okolicy. 446 O komandorze Reidzie nikt już nie usłyszał. I on podał się do dymisji, przenosząc się z rodziną do Francji, gdzie zamieszkał w małym miasteczku Grasse. Admirał John Bergstrom nie posiadał się z gniewu, straciwszy dwóch swych najlepszych dowódców. Admirał Morgan musiał go przez pięć tygodni przekonywać, aby nie składał rezygnacji. George Morgan wrócił do zdrowia i do Fort Meade. Jego nowo mianowanym osobistym asystentem został komandor porucznik James Ramshawe. Chiński ambasador w Waszyngtonie, Ling Guofeng, trafił w oko cyklonu w postaci admirała Arnolda Morgana. Doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego, zmuszony do przyznania się do amerykańskiego udziału w zniszczeniu bazy marynarki na wyspie Haing Gyi, wyłożył mu jednoznacznie, że Stany Zjednoczone nie będą tolerować żadnych przejawów chińskiej ekspansji na Ocean Indyjski i przyległe morza. Powiedział mu, że akcja na wybrzeżu birmańskim będzie wyglądała na dziecinną zabawę w porównaniu z tym, co spotka Chiny, jeśli znów zechcą przeszkadzać w swobodnym transporcie ropy naftowej na światowych szlakach. Pekin powinien już wiedzieć, co się dzieje, kiedy Stany tracą cierpliwość. - Zapamiętaj sobie, Ling: macie być grzeczni. Żadnego zapędzania się na obce morza. Jeśli nie posłuchacie, to wam spuścimy lanie. Okay, domyślam się, że niewiele was to obeszło. Macie Tajwan, a w końcu od samego początku o to wam chodziło. Ceną, jaką za to zapłacicie, jest jednak świadomość, że dalej już nie pójdziecie. Przynajmniej dopóki ja siedzę na tym stołku. A co do waszego statusu kraju najbardziej uprzywilejowanego, możecie o nim zapomnieć. Ling Guofeng wstał, ukłonił się sztywno i ruszył do wyjścia. Kiedy otwierał drzwi, Morgan rzucił za nim cicho: - Pax Americana, Ling. Nie radzę o tym zapominać. - Pan wybaczy, ale niezupełnie rozumiem? - Idź i się domyśl - padła opryskliwa odpowiedź. w sprzedaży strc naj1 enu nin w t spe larć był( i og na „Dy zes (sp< spr: zab dzi( don odr słu: wyl połc bon mai naś Patrick Robinson ROBINSON HMS UNSEEN Podczas ćwiczebnego rejsu u wybrzeży angielskich ginie bez śladu brytyjski okręt podwodny HMS Unseen. Rok później podobny los spotyka najbezpieczniejszy samolot pasażerski świata -concorde'a. Kolejne wydarzenia doprowadzają najtęższe głowy wywiadu amerykańskiego na trop niezwykle przebiegłego szpiega i terrorysty, irackiego komandora Beniamina Adnama, który -wypełniając szczególną misję - ma w zanadrzu niejedną jeszcze brawurową akcję. Kto go przechytrzy? 446