MERY ROBERTS SERCE OCEANU. dla pań Powieści Nory Roberts w Wydawnictwie Amber Wszystko dla pań Bezwstydna cnota Bogowie zła Dziś i na zawsze Klejnoty słońca Koniec i początek Koniec rzeki Księżyc nad Karoliną Kwestia wyboru Łzy księżyca Miasteczko Innocence Niebezpieczne prądy Niebo Montany Odnalezione marzenia Port macierzysty Prawdy i zdrady Prawdziwe kłamstwa Rafa Sanktuarium Serce oceanu Spełnione marzenia Spokojna przystań Słodka zemsta Śmiałe marzenia Święte grzech}7 Ucaciwe złudzenia Ukryte skarby Wzburzone fale Zrodzona z lodu Zrodzona z ognia Zrodzona ze wstydu Życie na sprzedaż OBERTS SERCE OCEANU Przekład Aleksandra Komornicka Tytuł oryginału HEART OF THE SEA Redakcja stylistyczna EUGENIUSZ MELECH Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta EWALUBEREK Ilustracja na okładce DANILO DUCAK Opracowanie graficzne okładki ' STUDIO Gr&AFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład lAWNICTWO AMBER 9754? KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl Copyrjght G 2001 by Nora Roberts. Ali rights reserved For the Polish edition O Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1999 ISBN 83-7245-495-7 WYDAWNICTWO AMBER Sp z o.o 00-108 Warszawa, ul Zielna 39, tel 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 2000 Wydanie I Druk: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza Pat Gaffney Dedykuję ci wszystko to, co ma związek z irlandzką muzyką l Jej oczy błyszczały jak diamenty. Była niczym królowa tej krainy. The Black ?el\et Band W ieś Ardmore przycupnęła na południowym wybrzeżu Irlandii, w hrabstwie Waterford. U jej podnóża rozciągało się Morze Celtyckie. Biegnąca zakolami linia wody obmywała miękki, złocisty piasek plaży. Miejsce to szczyciło się pięknymi, wyniosłymi klifami porośnięty- mi dzikimi trawami, a także górującym nad urwiskiem hotelem. Wokół cypla wiodła wąska ścieżka. Przy niewielkim wysiłku można nią było odbyć przyjemny spacer - aż po wznoszące się na szczycie najbliższego wzgórza ruiny kaplicy i studnię świętego Declana. Widok wart był wspinaczki: niebo zlewało się tutaj z morzem, a w dole rozciągała się wieś. To uświęcona ziemia. Pochowano w niej wie- lu zmarłych, ale tylko jeden grób wyróżniał się kamieniem nagrobnym. Sama wieś mogła się pochwalić czystymi, schludnymi uliczkami i starannie pomalowanymi domami. Niektóre zachowały tradycyjne da- chy kryte strzechą. Nie brak tu było stromych pagórków i wzgórz. Ze skrzynek na oknach wylewały się bujne kwiaty. Pełno kwiatów było też w koszyczkach i doniczkach od frontu i na tyłach domów. Wszyst- ko tu było urocze i malownicze. Mieszkańcy wsi nie kryli dumy z przy- znanej im już drugi rok z rzędu nagrody w konkursie na najlepiej utrzy- maną osadę. Na szczycie Tower Hill wznosiła się okrągła wieża z zachowanym oryginalnym stożkowym zwieńczeniem, a także ruiny dwunastowiecz- nej świątyni zbudowanej na cześć świętego Declana. Gdyby zapytać tu- tejszych ludzi, powiedzieliby, że Declan przybył na te tereny trzydzieści lat przed świętym Patrykiem. Nie przechwalali się tym, mówili tylko, jak było naprawdę. Jeśli ktoś szczególnie się tym interesował, mógł tu znaleźć cenne przykłady staroirlandzkich inskrypcji wyrytych na płytach nagrobnych, zachowanych wewnątrz ruin świątyni, a także romańskie arkady, które, choć zwietrzałe ze starości, pozostawały godnym uwagi obiektem. Pomimo tej całej dawnej świetności Ardmore pozostała miłą, spo- kojną wsią z kilkoma sklepikami i porozrzucanymi domkami, zbudowa- nymi nieopodal wspaniałej piaszczystej plaży. Właśnie to połączenie prastarej historii z prostodusznym charakte- rem i gościnnością tutejszych ludzi zwróciły uwagę Trevora Magee. Rodzina Trevora pochodziła z Ardmore i z Old Parish. Dokładniej mówiąc, jego dziadek urodził się w małym domku w pobliżu zatoki Ard- more, tu także urodził się ojciec Trevora, który w pierwszych latach ży- cia wdychał tutejszą wilgotną morską mgiełkę, a także, być może, towa- rzyszył matce w drodze do sklepu lub, uczepiony jej ręki, brodził w płytkiej wodzie. Dziadek opuścił rodzinną wieś i kraj, przenosząc się razem z żoną i synkiem do Ameryki. I nigdy już tutaj nie wrócił, podobnie jak nie- chętnie powracał pamięcią do tych stron. Od miejsca urodzenia odgra- dzał go ocean i gorzkie wspomnienia. Rzadko się zdarzało, by Denis Magee poświęcał Irlandii, Ardmore i rodzinie, którą tutaj pozostawił, więcej niż parę zdawkowych słów. Mgliste wyobrażenie Trevora o Ardmore nie pozbawione było sen- tymentu i wybrał to miejsce z czysto osobistego powodu. Stać go było na to. Podobnie jak dziadek i ojciec, zajmował się budownictwem. Dziadek, żeby zarobić na życie, kładł cegły, dorobił się też majątku, spekulując nieruchomościami w czasie II wojny światowej i w latach, które nastąpiły potem, aż kupowanie i sprzedawanie ich stało się jego zawodem, gdy tymczasem budowaniem zajmowali się zatrudniani przez niego ludzie. Do trudnych, mozolnych początków stary Magee żywił nie większy sentyment niż do rodzinnego kraju. Z tego, co zapamiętał Trevor, dzia- dek nigdy nie okazywał uczuć. Trevor odziedziczył po nim zapał i dryg do budowania, jak również chłodny zmysł biznesmena. Wykorzysta to, dodając szczyptę sentymentu, przy wznoszeniu swo- jego teatru - sceny przeznaczonej do wykonywania tradycyjnej muzyki - połączonej z istniejącym tu już od dawna pubem Gallagherów. Umowa z Gallagherami została zawarta, gdy Trevor zajęty był fina- lizowaniem pewnych terminowych spraw, żeby wygospodarować czas na dłuższy tu pobyt, a wynajęci ludzie wykopali ziemię pod fundamenty. Teraz był już na miejscu i zamierzał robić coś więcej niż tylko podpisy- wać czeki i na odległość doglądać robót. Chciał mieć w tym swój osobisty udział. Nawet w maju, w tak umiarkowanym klimacie jak ten, można się nieźle spocić, od samego rana mieszając beton. Pokrzepiony kubkiem gorącej kawy, ubrany w dżinsową kurtkę Trevor wcześnie opuścił wyna- jęty na czas pobytu domek. Teraz, po paru godzinach pracy, kurtka leża- ła odrzucona na bok, a jego podkoszulek mokry był od potu. Dałby sto funtów za jedno zimne piwo. Pub znajdował się zaledwie kilka kroków od placu budowy. Trevor wstąpił tam poprzedniego dnia i zdążył się przekonać, że w porze lun- chu pełno w nim ludzi. Nie może jednak gasić pragnienia zimnym pi- wem, jeżeli własnym robotnikom zabrania picia alkoholu w godzinach pracy. Rozprostował kark i rozejrzał się uważnie. Betoniarka wydawała monotonny, nieprzerwany turkot, a ludzie, żeby się porozumieć, musieli ją przekrzykiwać. Prawdziwa muzyka dla ucha. Trevor nigdy nie miał jej dość. Odziedziczył to po ojcu. Nauka od podstaw - już trzecie pokolenie rodziny Magee urzeczywistniało to kredo Denisa juniora. Przez ponad dziesięć, a właściwie piętnaście lat, jeżeli wliczyć okresy letnie, które w pocie czoła przepracował na budowach, Trevor uczył się wszystkie- go, co miało związek z budownictwem. Wiedział dokładnie, co to ból w krzyżu i niemiłosiernie obolałe mięś- nie. Chociaż obecnie, w wieku trzydziestu dwóch lat, więcej czasu spę- dzał w salach konferencyjnych niż na rusztowaniu, nie stracił szacunku dla znoju pracy fizycznej, wręcz przeciwnie - znajdował w niej osobistą satysfakcję. I nie zamierzał się oszczędzać w Ardmore przy budowie swojego teatru. Zatrzymał wzrok na drobnej kobiecie w wypłowiałej czapeczce i sfa- tygowanych butach, krzątającej się wokół i gestykulującej żywo, gdy szykowała się kolejna porcja mokrego betonu. Mieszała piasek i żwir, wymachiwała szuflą, dając znaki obsługującemu betoniarkę, a potem wspólnie z innymi robotnikami równomiernie rozprowadzała i wygła- dzała betonową maź. Brenna OToole, pomyślał Trevor, zadowolony, iż poszedł za głosem instynktu. Zatrudnienie jej oraz jej ojca w charakterze kierowników budowy było dobrym posunięciem. Nie tylko z uwagi na ich umiejętności budow- lane - równie ważna była ich znajomość wsi i jej mieszkańców, dzięki czemu robota szła gładko, a zadowoleni ludzie pracowali wydajnie. Przy takim przedsięwzięciu kontakty międzyludzkie były równie ważne i decydujące, co solidny fundament. Tak, rzeczywiście spisywali się świetnie. Po trzech dniach pobytu w Ardmore Trevor nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Brenna właśnie uporała się z kolejną porcją betonu, kiedy podszedł i wyciągnął do niej rękę, żeby pomóc jej zejść z wysokiego fundamentu. - Dziękuję. - Ściągnęła szuflę na ziemię, oparła się na niej. Pomimo upaćkanych butów i wyblakłej czapeczki wyglądała jak wdzięczny chochlik. Miała kremową cerę, a spod czapeczki wystawało kilka rudych loków. - Tim Riley powiada, że jeszcze przez kilka dni nie musimy oba- wiać się deszczu, a on rzadko się myli w takich sprawach. Sądzę więc, że ani się pan obejrzy, jak wylejemy całą płytę. - Musieliście ostro pracować, kiedy mnie tutaj nie było. - A jak! Kiedy przyszła wiadomość, że możemy zaczynać, natych- miast wzięliśmy się do roboty. Będzie pan miał solidny fundament, i to w umówionym terminie, panie Magee. - Trev. - Niech będzie, Trev. - Zsunęła do tyłu czapeczkę, podniosła głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. Oceniła, że nawet w butach, przy swoich stu sześćdziesięciu paru centymetrach wzrostu, jest od niego niższa o co najmniej trzydzieści centymetrów. - Faceci, których przysłałeś z Ame- ryki, to świetna ekipa. - Nie gorsi od tego, który ich wybrał. Powiedział to głosem pewnym siebie, ale bez przechwałek. - Czyżbyś nigdy nie zatrudniał kobiet? Uśmiechnął się, aż pojaśniały mu szare jak torfowy dym oczy. - Jak najbardziej, ilekroć nadarzy się okazja. Do tego projektu za- trudniłem jednego z moich najlepszych cieśli. Jest kobietą i będzie tu w przyszłym tygodniu. - Cieszę się, bo to, co mówisz, potwierdza opinię, którą usłyszałam o tobie od mojego kuzyna Briana. Powiedział, że zatrudniając ludzi kie- rujesz się wyłącznie ich przydatnością. Odwaliliśmy kawał nielichej ro- boty od rana - dodała, wskazując głową na plac budowy. - Jeszcze przez pewien czas ta cholerna rycząca betoniarka będzie tu musiała nam towa- rzyszyć. Gdy Darcy wróci jutro z wakacji, zwymyśla nas z powodu tego harmidru. - Tak to już jest na budowie. - Też tak uważam. Stali tak przez chwilę w milczeniu, gdy tymczasem betoniarka wy- pluwała z siebie ostatni metr betonu. - Zapraszam cię na lunch - powiedział Trevor. - Nie mam nic przeciwko temu. - Brenna na migi pokazała ojcu, że ma teraz zamiar coś zjeść. Mick odpowiedział na to uśmiechem, poma- chał do niej ręką, po czym wrócił do swojej pracy. - Jest w siódmym niebie - skomentowała Brenna, kiedy poszli, żeby opłukać buty. - Nic tak nie uszczęśliwia Micka O'Toole'a, jak praca. Im jest jej więcej, tym lepiej. Brenna parę razy tupnęła nogami, strzepując wodę, po czym ruszyła w stronę drzwi kuchennych. - Mam nadzieję, że znajdziesz trochę czasu na zwiedzenie okolicy - powiedziała. - Mam takie plany. - Przywiózł ze sobą odpowiednie materiały, szcze- gółowe informacje dotyczące ciekawostek turystycznych, stanu dróg, dojazdu do głównych miast. Musi to wszystko zobaczyć. Już od ponad roku coś go ciągnęło w stronę Irlandii, w stronę Ardmore. - Co nam polecasz na lunch, Shawn? - zapytała Brenna, otwierając drzwi do kuchni. Od wielkiego staroświeckiego pieca odwrócił się smukły mężczy- zna, o czarnej, zmierzwionej czuprynie, z lekko zamglonymi niebieski- mi oczami. - Dla znawców mamy zupę ze szpinaku morskiego i sandwicza z pie- czenia wołową. Witaj, Trevorze, czy ta kobieta nie wzięła cię zbyt ostro do galopu? - Dzięki niej wszystko przebiega sprawnie i w dobrym tempie. - Nie może być inaczej, skoro mężczyzna mojego życia pracuje na zwolnionych obrotach. A propos, Shawn, czy przygotowałeś jeszcze ja- kąś piosenkę dla Trevora? - Byłem pochłonięty zaspokajaniem zachcianek mojej młodej żony. To wymagająca istota. - Mówiąc to, wyciągnął rękę, ujął w dłoń twarz Brenny i pocałował ją. - A teraz zmykajcie z kuchni. Już i tak z trudem sobie radzę bez Darcy. - Najdalej jutro będziesz ją miał z powrotem. - Chyba nie myślisz, że się za nią stęskniłem? Złóż zamówienie u Sinead - powiedział do Trevora. - To dobra dziewczyna, a nasza Jude trochę j ą podszkoliła. Przydałoby się jej tylko więcej praktyki. - Sinead jest przyjaciółką mojej siostry, Mary Kate - oznajmiła Bren- na Trevorowi, popychając energicznie drzwi oddzielające kuchnię od pubu. - Dziewczyna ma dobry charakter, tyle że obecnie jest trochę roz- kojarzona. Marzy o wyjściu za mąż za Billy'ego O'Harę. -AconatoBillyO'Hara? - Billy nabrał wody w usta. Witaj, Aidanie. - Witaj, Brenno. - Najstarszy z Gallagherów stał za barem i nalewał piwo. - Chcecie zjeść u nas lunch? - Taki mieliśmy zamiar. Widzę, że masz pełne ręce roboty. - Jeszcze jak! A wszystko przez te autokary z turystami. - Mrugnął wesoło i wsunął w czyjeś wyciągnięte ręce dwa kufle z piwem. - Może wolisz, żebyśmy zjedli w kuchni? - Możecie zjeść tutaj, jeśli za bardzo się nie spieszycie. - Zlustrował pub niebieskimi oczami, o ton ciemniejszymi niż u brata. - Obsługa jest trochę powolniejsza niż zwykle, ale widzę jeszcze jeden, a nawet dwa wolne stoliki. - Niech zatem szef zadecyduje. - Brenna zwróciła się do Trevora. - Co wybieramy? - Usiądziemy przy stoliku. - Chciał popatrzeć, jak funkcjonuje firma. Wokół huczało od rozmów, powietrze spowite było/ mgiełką papie- rosowego dymu, unosił się drożdżowy zapach piwa. - Zamówisz kufelek? - zapytała Brenna. - W godzinach pracy nie pijemy. Skrzywiła się. - To by się zgadzało z tym, co mówią niektórzy. Powiadają, że pod tym względem jesteś prawdziwym tyranem. Nie miał nic przeciwko temu określeniu. Oznaczało, że panuje nad sytuacją. -1 słusznie. - A zatem pozwolę sobie zauważyć, że narzucenie takiej reguły może się tutaj spotkać z pewnym oporem. Wielu tutejszych ludzi, których za- trudniasz, wychowało się bardziej na guinnessie niż na mleku matki. - Sam też lubię guinnessa, ale przy pracy lepsze już jest mleko. - No, no, twardy z ciebie człowiek, Trevorze Magee - powiedziała, śmiejąc się. - A jak ci się mieszka w domku na Faerie Hill? - Bardzo dobrze. Jest wygodny, funkcjonalny, cichy - a widok z okien taki, że aż dech zapiera. Takiego szukałem i jestem ci wdzięczny, że mi go udostępniłaś. - Żaden problem. Należy do rodziny. Odnoszę wrażenie, że Shawn tęskni za tamtejszą kuchenką, zwłaszcza że do ukończenia naszego nowe- go domu jeszcze dość daleka droga. Z trudem daje się w nim mieszkać - dodała, a był to jeden z drażliwych tematów rozmów między małżonkami - dlatego chcę zakasać rękawy i w ciągu najbliższych wolnych dni dopro- wadzić kuchnię do stanu względnej używalności. Może w ten sposób po- prawię Shawnowi humor. - Chętnie bym obejrzał wasz dom. - Naprawdę? - zdziwiła się. - Wspaniale, zapraszam, kiedy tylko zechcesz. Podam ci namiary. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się tego po tobie. - A czego się po mnie spodziewałaś? - Że jesteś bardziej wyrachowany. Nie obrażasz się? - Nie. A poza tym wszystko zależy od tego, gdzie się znajduję. - Spojrzał przed siebie i twarz mu się rozjaśniła na widok podchodzącej do ich stolika żony Aidana. Chciał wstać, ale Jude dała mu znak ręką, żeby tego nie robił. - Dzięki, ale nie przysiądę się do was. - Położyła dłoń na brzuchu świadczącym o zaawansowanej ciąży. - Witam, jestem Jude Frances i bę- dę was dzisiaj obsługiwać. - W tym stanie nie należy zbyt długo przebywać na nogach, a zwłasz- cza dźwigać ciężkich tac. Jude, wyjmując notes, westchnęła. - Tak też mówi Aidan. Przyjdzie czas, kiedy zacznę się oszczędzać, ale na razie Sinead niezbyt sobie radzi i muszę jej pomóc. - Nie przejmuj się, Trevorze. Wyobraź sobie, że w dniu, w którym się urodziłam, moja będąca w błogosławionym stanie matka kopała jesz- cze kartofle i upiekła je natychmiast po rozwiązaniu. - Na widok za- trwożonego spojrzenia Trevora Brenna zachichotała. - No dobrze, może nie upiekła ich tego samego dnia, ale założę się, że zrobiłaby to, gdyby tylko chciała. Jeśli można, Jude, zamówię zupę i... szklankę mleka - dodała, uśmiechając się złośliwie do Trevora. - Dla mnie to samo - powiedział - plus sandwicz. - Zaraz podam. - Jest silniejsza niż na to wygląda - stwierdziła Brenna, kiedy Jude przeszła do następnego stolika. -1 bardziej uparta. Teraz, kiedy znalazła cel w życiu, będzie jeszcze intensywniej pracować, byle tylko dowieść, że stać jąna to, czego zdaniem innych nie powinna już robić. Lecz Aidan też wie swoje,i nie dopuści, żeby się przepracowała, możesz mi wierzyć. Uwielbiają do szaleństwa. - Tak, zdążyłem to zauważyć. Wydaje się, że obaj Gallagherowie są bezgranicznie oddani swoim kobietom. - Spróbowaliby nie być!" Dostaliby od nich nauczkę! - Rozparła się wygodnie, ściągnęła czapeczkę, spod której wysypały się rude loki. l - Czy to wszystko, co tu zastałeś, nie wydaje ci się zbyt prymitywne, czy po Nowym Jorku nie czujesz się dziwnie na tym odludziu? Pomyślał o różnych placach budów, na których pracował - sterty błota, żyły wodne, nieznośny żar, kradzieże, wandalizm. - Ani trochę. Ta wieś jest dokładnie taka, jakiej się spodziewałem po przeczytaniu sprawozdań Finkle'a. - Ach, prawda. - Bardzo dobrze zapamiętała “zwiadowcę" Trevora. - O nim chyba jednak nie powiesz, że stroni od wielkomiejskich wygód. Ale ty nie jesteś taki... wybredny. - Jestem bardzo wybredny, aż do przesady. I dlatego w projekcie teatru uwzględniłem wiele twoich pomysłów. - Co za elegancki i zręczny komplement. - Nie mógł jej sprawić więk- szej przyjemności. - Lubię nadawać rzeczom i wszystkiemu, co mnie ota- cza, bardziej osobisty charakter. Czuję szczególną słabość do Faerie Hill, ale nie byłam pewna, czy spodoba ci się to miejsce. Biorąc pod uwagę poziom i styl twojego życia, sądziłam, że będziesz wolał zamieszkać w ho- telu na klifach, gdzie miałbyś na miejscu restaurację i inne wygody. - Pokoje hotelowe zawężaj ą horyzont. O wiele ciekawiej jest miesz- kać w domu, gdzie urodziła się, mieszkała i umarła kobieta, z którą był zaręczony jeden z moich przodków. - Stara Maude była wspaniałą kobietą. Mądrą kobietą. - Mówiąc to, Brenna nie spuszczała oczu z Trevora. - Jej grób znajduje się tuż powy- żej studni świętego Declana i jeszcze teraz odczuwamy tam jej obec- ność. Ale nie tylko ona przebywała w tym domku. - Był jeszcze ktoś? Brenna uniosła brwi. - Czyżbyś nie znał tej legendy? Twój dziadek urodził się tutaj, rów- nież twój ojciec stąd pochodzi, chociaż był jeszcze dzieckiem, kiedy odpłynęli do Ameryki. I przed laty przyjechał tu w odwiedziny. Żaden z nich nie opowiedział ci nigdy historii o Lady Gwen i o królewiczu Carricku? - Nie. A więc to Lady'Gwen straszy w domku? -Widziałeś ją? - Nie. - Trevor nie wychowywał się na legendach i mitach, ale miał w sobie dostatecznie dużo irlandzkiej krwi, by od czasu do czasu puścić wodze fantazji. - Czuję tam jednak obecność kobiety i wszystko wska- zuje na to, że jest prawdziwą damą. - Nie mylisz się ani trochę. - Kim była? Uważam, że skoro dzielę mieszkanie z duchem, powi- nienem coś o nim wiedzieć. Brenna odnotowała, że Trevor nie unika tematu, nie okazuje rozba- wionego pobłażania wobec Irlandczyków i ich legend. Jedynie chłodne zainteresowanie. - Znowu mnie zaskakujesz. Pozwól, że tylko rzucę na coś okiem. Zaraz wrócę. Fascynujące, zadumał się Trevor. A więc ma własnego ducha. Już dawniej wyczuwał pewne niezwykłe rzeczy. W starych budyn- kach, na opuszczonych parcelach, na bezludziu. Na ogół o takich spra- wach nie mówi się głośno. Ale teraz znajduje się w innym miejscu, w in- nych okolicznościach. I zależy mu na tym, żeby dowiedzieć się jak najwięcej. Interesowało go wszystko, co miało związek z Ardmore i z tą okoli- cą. Legenda o duchu przyciągnie ludzi w nie mniejszym stopniu niż do- bry pub. Pub Gallaghera stanowił naturalne przejście do jego teatru. Stary belkowany sufit, poczerniały od dymu i tłuszczu, harmonizował z kre- mowymi ścianami, kamiennym paleniskiem, niskimi stolikami i ława- mi. Już sam bar z orzechowego drewna prezentował się pięknie, a Gal- lagherowie, co zdążył zauważyć, polerowali go do połysku. Spotykało się tu ludzi w różnym wieku, od niemowlęcia na ręku po staruszka, który kiwał się na stołku w rogu baru. Teraz było tu paru takich, których Trevor, ze względu na to, jak sie- dzieli, palili i sączyli piwo, uznał za miejscowych, i jeszcze więcej in- nych, którzy, sądząc po stojących pod stolikami torbach na kamery, po rozłożonych mapach i przewodnikach, mogli być tylko turystami. W rozmowach mieszały się rozmaite akcenty, ale dominował ten piękny zaśpiew, który słyszał w głosach swoich dziadków, dopóki jesz- cze żyli. Czy nigdy nie odczuli potrzeby, żeby choć raz odwiedzić Irlandię? Jakie gorzkie wspomnienia powstrzymywały ich przed tym? Dopiero on tutaj wrócił, żeby osobiście to wszystko zobaczyć i wyrobić sobie włas- ne zdanie. Coś sprawiło, że natychmiast rozpoznał Ardmore, ten domek, że z góry wiedział, co zobaczy, kiedy się wdrapie na klify. Jakby nosił w pa- mięci fotografię tego miejsca, którą zrobił ktoś inny i zachował specjal- nie dla niego. W domu rodzinnym nie przechowywano zdjęć, które mógłby oglą- dać. Jego ojciec dawno temu odbył tylko jedną podróż do Irlandii, ale jego relacje były bardzo ogólnikowe. Dopiero Finkle przywiózł do Nowego Jorku masę szczegółowych opisów i fotografii. Jednak wszystko to Trevor znał już wcześniej. Dziedzictwo pamięci? Odziedziczone po ojcu jasnoszare, głęboko osadzone, podłużne oczy to zupełnie inna sprawa. Tak samo jak zmysł do interesów, który ma podobno po dziadku. Ale jak przez pokrewieństwo można przekazać pamięć? Zastanawiając się nad tym, nie przestawał obserwować sali. Kiedy tak siedział w roboczym ubraniu, z potarganymi po porannej pracy wło- sami, bardziej wyglądał na miejscowego niż na turystę. Miał wąską, ko- ścistą twarz wojownika, może uczonego, ale nie biznesmena. Kobieta, z którą miał się ożenić, powiedziała, że wygląda, jakby został wyciosa- ny z kamienia przez jakiegoś szalonego rzeźbiarza. Ledwo widoczne blizny na brodzie - rezultat gradu fruwających szyb podczas tornado w Houston - nadawały jego wyglądowi pewnej hardości, nieugiętości. Twarz Trevora Magee rzadko zdradzała jego prawdziwe uczucia. Uśmiechnął się przyjaźnie, gdy Brenna razem z Jude wróciła do sto- lika. Odnotował w myśli, że to Brenna przyniosła tacę. - Poprosiłam Jude, żeby na chwilę przysiadła się do nas i opowie- działa ci o Lady Gwen - odezwała się Brenna, rozstawiając talerze. - Ona jest seanachais. Widząc zdziwienie Trevora, Jude potrząsnęła głową. - To bajarz po gaelicku. Ale ja naprawdę nie zasługuję na takie miano... - Przecież napisałaś już jedną książkę i piszesz następną. Książka Jude ukaże się pod koniec tego lata - wyjaśniła Brenna. - To będzie piękny prezent i postaram się, żebyś jej nie przeoczył, kiedy się udasz na zakupy. - Brenna! - zmitygowała ją Jude. - Na pewno jej nie przeoczę. I wiem, że te śpiewane liryczne wier- sze Shawna to stara irlandzka tradycja. - Ucieszyłby się, że to doceniasz. - Rozpromieniona Brenna wzięła tacę. - Zajmę się tym, Jude, natrę też trochę uszu Sinead w twoim imie- niu. No, nie krępuj się i zaczynaj. Ja już się tego dosyć nasłuchałam. - Ma tyle energii, że starczyłoby jej dla dwudziestu osób. - Zmęczo- na Jude sięgnęła po filiżankę herbaty. - Cieszę się, że na nią trafiłem i zatrudniłem przy realizacji tego projektu. A raczej, że to ona na mnie trafiła. - Powiedziałabym, że zasługa leży po obu stronach, jako że oby- dwoje jesteście operatywni. - Zawahała się. - Chyba nie uraziłam pana. - Ależ skądże! Kopie? Widzę to po pani oczach - dodał. - Niedaw- no moja siostra urodziła trzecie dziecko. - Trzecie? Czasem zastanawiam się, czy poradzę sobie z tym jed- nym. Jest bardzo ruchliwe. Będzie jednak musiało jeszcze poczekać około dwóch miesięcy. - Pogłaskała ręką brzuch. - Być może nie wie pan, że jeszcze rok temu mieszkałam w Chicago. Oczywiście, że wiedział, miał przecież szczegółowe sprawozdania. - Zaplanowałam spędzić tutaj pół roku i pomieszkać w domku, w któ- rym po śmierci rodziców mieszkała moja babcia. Odziedziczyła go po swojej kuzynce Maude, która umarła na krótko przed moim przyjazdem. - To właśnie z nią był zaręczony mój stryjeczny dziadek. - Tak. W dniu, w którym przyjechałam, potwornie lało. Czułam się całkiem zagubiona. Wszystko mnie denerwowało. - Przyjechała pani sama do obcego kraju? - Trevor pokręcił głową. - To wymaga sporej odwagi. - Tak też powiedział Aidan. Dopiero tutaj dotarło do mnie, jak nie- wiele o sobie wiem. Kiedy podjechałam do małego, krytego strzechą domku, w oknie na piętrze zobaczyłam tę kobietę. Miała śliczną, smutną twarz, a jasnoblond włosy okrywały jej ramiona. Popatrzyła na mnie, nasze oczy spotkały się. Wtedy pojawiła się Brenna. Kobietą, którą uj- rzałam w oknie, była Lady Gwen. - Duch? - No właśnie. Czy to nie brzmi bezsensownie? A przecież mogę panu dokładnie opowiedzieć, jak wyglądała. Naszkicowałam j ej portret. I nic wówczas nie wiedziałam o krążącej na jej temat legendzie. - Chętnie bym posłuchał. - Więc ją panu opowiem. - Ponieważ wróciła Brenna, Jude zrobiła krótką przerwę. Płynny, naturalny rytm opowieści wciągał Trevora. Opowiedziała mu historię młodej dziewczyny, która mieszkała niegdyś w domku na zacza- rowanym wzgórzu. Matka zmarła przy jej urodzeniu. Dziewczynka, gdy podrosła, opiekowała się ojcem, dbała o domek i o kwiaty wokół niego. Pod zielonym stokiem wzgórza wznosił się piękny zaczarowany pa- łac, w którym mieszkał książę Carrick. On sam również był piękny, z fali- stą grzywą kruczoczarnych włosów i płomiennymi błękitnymi oczami. I tak się złożyło, że te oczy spoczęły na pannie Gwen, a ona spojrzała na niego. I zakochali się w sobie bez pamięci - istota zaczarowana i śmiertelna - w nocy, kiedy wszyscy spali, zabierał ją w podróż na swoim wielkim, skrzy- dlatym rumaku. Nigdy nie rozmawiali o swojej miłości, ponieważ byli zbyt dumni, by wypowiedzieć te słowa. Pewnej nocy, l zsiąść z konia, dojrzał ich ojciec Gwen. Bojąc się o przyszłość i przyrzekł jej rękę innemu i rozkazał, by go mezwłoczńib tisśłffl! [-* ^Utefa-- ,( \*. Beletzystycznel.gr ^ 2 - Sn™ ““__.. Carrick wzniósł się na swoim rumaku do słońca i zebrał do srebrnej torby jego rozpalone promienie. A gdy Gwen wyszła z domku na ich ostatnie spotkanie przed ślubem, otworzył torbę i rozrzucił u jej stóp diamenty, klejnoty słońca. Powiedział, żeby je wzięła. Obiecał jej nie- śmiertelność, życie w bogactwie i w chwale. Ale nawet wtedy nie wspo- mniał ani słowem o miłości. Więc mu odmówiła i odwróciła się od niego. A diamenty, które le- żały na trawie, zamieniły się w kwiaty. Jeszcze dwukrotnie do niej powracał. Kiedy nosiła w łonie swoje pierwsze dziecko, wysypał ze srebrnej torby perły, łzy księżyca, które dla niej zebrał. Powiedział, że są wyrazem jego tęsknoty za nią. Ale tę- sknota to nie miłość, a ona ślubowała wierność innemu. Kiedy się odwróciła, perły zamieniły się w kwiaty. Upłynęło wiele, wiele lat. W tym czasie Gwen wychowała swoje dzieci, pielęgnowała męża podczas choroby i pochowała go jako stara już kobie- ta. W tym samym czasie Carrick dumał i smucił się w zaczarowanym pa- łacu. W końcu po raz ostatni przemierzył na swoim rumaku niebo. Zanurzył się w morzu, by z jego czeluści wyrwać prezent dla niej. I rozsypał u jej stóp lśniące szafiry, które iskrzyły się w trawie. Dowód trwałości uczuć do niej. A gdy w końcu wyznał jej swój ą miłość, mogła tylko ronić gorzkie łzy, ponieważ jej życie dobiegło końca. Powiedziała mu, że jest już za późno, że nigdy nie pragnęła bogactw ani wspaniałych obietnic i tylko marzyła, żeby ją kochał, kochał na tyle mocno, żeby bez strachu mogła wejść do jego świata. A kiedy się odwróciła, by po raz ostami odejść od niego, kiedy z szafirów zakwitły w trawie kwiaty, poczuł się tak zraniony i urażony, iż rzucił na nią zaklęcie. Odtąd nie zazna bez niego spokoju, nie zobaczą się też już więcej, dopóki jacyś zakochani nie spotkają się trzykrotnie i nie zaakceptują siebie, kładąc na szali swoje du- sze, przedkładając miłość nad wszystko inne. mogło się między nimi dobrze ułożyć, pomyślał wchodząc po schodach, żeby zmyć pod prysznicem całodniowy brud. Jeszcze teraz bywał zły, że stało się inaczej. Właściwie pod koniec nic już się między nimi nie układało. Ona wyczuła to pierwsza i w delikatny sposób, zanim jeszcze zo- rientował się, iż coraz częściej zerka w stronę drzwi, pozwoliła mu odejść. I to chyba niepokoiło go bardziej niż cała reszta. Nie zdobył się na to, by elegancko zakończyć sprawę. I chociaż mu to wybaczyła, musiało upły- nąć sporo czasu, żeby i on sobie wybaczył. Już od progu sypialni poczuł zapach. Subtelny, kobiecy, jak płatki róży świeżo opadłe na zroszoną trawę. - Duch, który się perfumuje - mruknął pod nosem, dziwnie rozba- wiony tym faktem. - No cóż, pewnie jesteś skromna, więc teraz odwróć się. - Rozebrał się i wszedł do łazienki. Pozostałą część dnia spędził samotnie, odwalając papierkową robo- tę, przeglądając faksy na aparacie, który ze sobą przywiózł, wystukując odpowiedzi. Nalał piwa i stał z nim na dworze w ostatnich zachodzą- cych promieniach światła, wsłuchując się w pulsującą w uszach ciszę, wpatrując się w gwiazdy. Na razie nie zanosi się na deszcz. Fundament wznoszonej budowli zdąży porządnie stwardnieć. Kiedy się odwrócił, żeby wejść do środka, dostrzegł jakiś błysk. Bia- łosrebrzystą smugę na ciemniejącym niebie. Ale gdy spojrzał tam zno- wu i zmrużył oc,zy, żeby się lepiej przyjrzeć, zobaczył tylko gwiazdy i wschodzącą kwadrę księżyca. Doszedł do wniosku, że to spadająca gwiazda, a nie żaden fruwają- cy koń z zaczarowanym księciem. Kiedy jednak zamknął na noc drzwi domku, wydało mu się, że sły- szy w ciszy urocze dźwięki piszczałek i fletów. Po powrocie do domKu, w którym mieszkała i umarła Gwen, Tre- vor zdumiał się. Trzysta lat. Długie oczekiwanie. Wysłuchał legendy, którą spokojnym, charakterystycznym dla bajarzy głosem, opowiedziała Jude. Nie przerywał jej. Nie wspominał, że nie wiadomo skąd zna le- gendę. Nie powiedział, że on także mógłby opisać Gwen, włącznie z mor- ską zielenią jej oczu i owalem twarzy. Właśnie taka mu się przyśniła. Zdał sobie sprawę, że omal nie poślubił Sylvii, ponieważ tak bardzo przypominała ten wyśniony portret. Łagodna, prostolinijna kobieta. Wszystko D arcy Gallagher wymarzyła sobie Paryż. Było cudowne wiosen- ne popołudnie, a ona włóczyła się po nabrzeżu Dzielnicy Łaciń- skiej, napawała się zapachami kwiatów, mając nad głową bez- chmurne, niebieskie niebo. Czuła w rękach ciężar toreb z rzeczami, które sobie kupiła. Przez ten krótki, tygodniowy urlop używała w Paryżu, ile dusza za- pragnie. Mogła posiedzieć bezczynnie godzinę czy dwie w kawiarni na chodniku, sączyć cudowne wino i obserwować świat, którego centrum właśnie tutaj się znajdowało. Szykowne, długonogie kobiety i wodzący za nimi wzrokiem ciem- noocy mężczyźni. Starsza pani na czerwonym rowerze ze sterczącymi pionowo z koszyka bagietkami, a także schludne, maszerujące w rów- nych rzędach dzieci w przedszkolnych mundurkach. Wszystko to należało teraz do niej, podobnie jak ten szalony, nie- ustanny zgiełk uliczny, jak ten narożny stragan, z którego aż wylewały się kwiaty. Nie potrzebowała wjeżdżać na szczyt wieży Eiffla, by mieć Paryż u swoich stóp. Siedząc tak, pijąc wino i jedząc doskonały ser, wsłuchiwała się w od- głosy miasta. Wokół rozbrzmiewała muzyka, gruchały gołębie, z szumem skrzydeł zrywające się do lotu, a wszystkiemu towarzyszył nieprzerwany ryk klaksonów, stukanie wysokich, cienkich obcasów o chodnik, śmiech zakochanych. Była rozanielona i szczęśliwa. Spojrzała na niebo. Ze wschodu nad- ciągały ciemne, gęste chmury. Zniknęło olśniewające słońce i zapadł nie- naturalny półmrok. Kiedy daleki pomruk przeszedł w głośne grzmienie, poderwała się na nogi, mimo że ludzie nadal siedzieli, gawędzili, przecha- dzali się, jak gdyby nie usłyszeli ani nie zobaczyli niczego niezwykłego. Chwyciła torby i zaczęła uciekać, szukając bezpiecznego miejsca, jakiegoś schronienia. I wtedy grom z nieba, skrzący się na niebiesko, wbił się w ziemię tuż obok jej stóp. Natychmiast się obudziła. Dyszała ciężko, krew dudniła jej w uszach. Była u siebie, nad pubem. Poczuła ulgę na widok znajomych ścian. A kiedy usiadła i zobaczyła ubrania i świecidełka, które nawiozła z Pa- ryża, poczuła się jeszcze lepiej. No cóż, wróciła do rzeczywistości, ale przynajmniej przywiozła do domu jakieś trofea. To był cudowny tydzień, najlepszy urodzinowy prezent, jaki mogła sobie ofiarować. To prawda, że za bardzo poszalała, uszczuplając po- ważnie swoje oszczędności, ale chyba warto uczcić w ten sposób pierw- sze ćwierćwiecze swojego życia. Odrobi to, co wydała. Teraz, kiedy już zasmakowała w podróżach, zamierzała regularnie doświadczać tej przyjemności. W przyszłym roku pojedzie do Rzymu i Florencji. A może do Nowego Jorku. Tak czy owak, będzie to jakieś cudowne miejsce. Już od dzisiaj zacznie zbierać na fun- dusz wakacyjny Darcy Gallagher. Rozpaczliwie pragnęła wyrwać się stąd. Zobaczyć coś, cokolwiek, byle nie miało to związku z powszedniością jej codziennego życia. Za- wsze czuła wewnętrzny niepokój i nawet było jej z tym dobrze. Ale ostat- nio gotowa była z byle powodu rzucać się z pazurami na ludzi, których najbardziej kochała. Dlatego też musiała stąd wyjechać na jakiś czas. Teraz szczerze cieszyła się z powrotu do domu i nie mogła się już doczekać, kiedy zobaczy rodzinę, przyjaciół. Nie mogła się doczekać, żeby opowiedzieć im o wszystkim, co robiła i widziała podczas tych siedmiu wspaniałych dni, które sobie zafundowała. Najlepiej więc, jeśli wstanie i zrobi trochę porządku. Było późno, kiedy przyjechała, zdążyła tylko pootwierać torby i z zachwytem jeszcze raz spojrzeć na nowe rzeczy. Musi je teraz starannie poskładać i odłożyć na bok prezenty, które kupiła. Nie należała do kobiet, które potrafią żyć w bałaganie. Stęskniła się za rodziną. Brakowało jej tych ludzi, gdy w zawrotnym tempie biegała po Paryżu. Powinna była to przewidzieć. Natomiast ani trochę nie rwała się do pracy - do dźwigania tac czy podawania piwa. Wolała, żeby to ją obsługiwano. Niemniej jednak nie mogła się doczekać, kiedy zejdzie na dół i przekona się, jak pub radził sobie bez niej. Nawet jeżeli resztę dnia będzie musiała spędzić na no- gach. Przeciągnęła się, uniosła ramiona, pokręciła głową, koncentrując się na przyjemności, j^ką ten ruch sprawia jej ciału. Dopiero gdy wygrzebała się z łóżka, zorientowała się, że ten łoskot na dworze to nie grzmoty. Przypomniała sobie, że jest tam teraz plac budowy. Czyżby ten har- mider miał jej odtąd towarzyszyć każdego ranka? Odnalazła szlafrok i podeszła do okna, żeby obejrzeć zmiany, jakie zaszły podczas jej nie- obecności. Ujrzała góry tłucznia, jakieś wykopy, wielką betonową platformę wyrastającą z dziury w ziemi. Z narożnych słupów wystawały grube me- talowe pręty, zaś obracająca się nieustannie ogromna, brzydka ma- szyna niemiłosiernie hałasowała. Pracujący tam ludzie, w roboczych ubraniach i upaćkanych bucio- rach, uwijali się jak w ukropie. Wypatrzyła Brennę. Miała na głowie przekrzywioną czapkę, a na nogach ubłocone długie buty. Patrząc na swoją odwieczną przyjaciółkę, a obecnie bratową, poczuła zalewające ją gorące uczucie autentycznej radości. Było jej wstyd, ponieważ miała świadomość, iż jednym z powodów, dla których tak bardzo pragnęła stąd się wyrwać, był ślub Brenny i Shaw- na, podobnie jak oczekiwane przez brata Aidana i jego żonę Jude naro- dziny dziecka, które nastąpią w końcu lata. Cieszyła się z ich szczęścia, widząc, jak bardzo do siebie pasują, ale zarazem czuła się coraz bardziej samotna. Miała ochotę zapytać ich: a co będzie ze mną? Wiedziała, że to egoistyczna postawa, ale nic na to nie mogła poradzić. Miała nadzieję, że teraz będzie lepiej. Obserwowała przyjaciółkę, jak podchodzi energicznym krokiem do jednego z robotników i pomaga mu przy dźwiganiu cementowych blo- ków. Jest w swoim żywiole. Darcy chciała już otworzyć okno, wychylić się i krzyknąć do Brenny na powitanie, ale pomyślała, że widok kobiety w szlafroku mógłby wybić z rytmu pracujących ludzi. Ponieważ jednak pomysł wywołania drobnego zamieszania wydał jej się dość interesujący, postanowiła wprowadzić go w czyn. Ledwie uchyliła okno, kiedy dostrzegła przyglądającego się jej mężczyznę. Zauważyła, że jest wysoki. Zawsze miała szczególną słabość do wysokich mężczyzn. Był bez czapki, a wiatr rozwiewał jego włosy. Miał na sobie robocze ubranie, które leżało na nim lepiej niż na innych. Nie- wątpliwie zawdzięczał to swojej szczupłej sylwetce. Poza tym wyglądał na bardzo pewnego siebie, gdy tak przyglądał się jej nie spuszczając wzroku. Darcy pomyślała, że może to być całkiem interesująca rozrywka. Przystojny, z zuchwałym spojrzeniem. Jeżeli potrafi prowadzić przyzwo- itą konwersację, chętnie poświęci mu trochę czasu. Pod warunkiem, że nie jest żonaty. Co tam, żonaty czy nie - nikomu nie stanie się krzywda, jeśli sobie trochę poflirtują. Nie zamierzała posuwać się dalej z mężczyzną, który, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, żyje od jednej dniówki do dru- giej. Więc uśmiechnęła się cło niego. Po czym, dotknąwszy palcem warg, przesłała mu pocałunek. Gdy dostrzegła jego pełen podziwu uśmiech, zniknęła z pola widzenia. Lubiła utrzymywać mężczyzn w stanie niepewności. Co za kobieta! - pomyślał Trevor. Nie zdziwiłby się, gdyby to była Darcy Gallagher, której udało się rozruszać kogoś tak oschłego z natury jak Finkle. Tak, jest bombowa i zamierzali przekonać się o tym z bliska. Był pod wrażeniem tej świeżo przebudzonej piękności, o ciemnych, zmierzwio- nych włosach, jasnej cerze i delikatnych rysach. Ani cienia fałszywej skromności. Przyjęła jego wyzwanie, zmierzyła się z nim wzrokiem. A beztrosko dmuchnięty pocałunek to dodatkowy punkt na jej korzyść. Pomyślał, że Darcy Gallagher mogłaby być całkiem interesującym dodatkiem na czas jego pobytu w Ardmore. Uniósł cementowy blok i poniósł go tam, gdzie ruchem dyrygowała Brenna. - Odpowiada ci taka mieszanka? - zapytał, wskazując ruchem gło- wy koryto ze świeżą zaprawą murarską. - Ma dobrą konsystencję. Naprawdę uwijamy się jak możemy z ro- botą, ale chyba jest tego trochę za dużo, jak na tylu ludzi. - Jeżeli uważasz, że nie pracujemy dość szybko, powiedz, co trzeba zmienić. Zdaje się, że twoja przyjaciółka wróciła z wakacji. - Darcy? - Zaintrygowana wygładziła kielnią zaprawę i podniosła głowę. - Masa czarnych włosów, sprytny uśmieszek. Fantastyczna. - To na pewno Darcy. - Dostrzegłem ją w tym oknie. Jeżeli masz ochotę do niej zajrzeć, żeby się przywitać, możesz sobie zrobić przerwę. - Jasne, że zrobię. - Mówiąc to, nabrała kolejną porcję zaprawy. - Gdybym jednak pokazała się jej w tym stanie, zatrzasnęłaby przede mną drzwi. Darcy bardzo dba o swoje mieszkanie i nie byłaby zachwycona, gdybym jej naniosła tyle brudu. Zobaczymy się w południe. Szybko i zręcznie położyła zaprawę, jak doświadczony murarz, i wzięła koleiny bloczek. - Muszę cię ostrzec, Trevorze, że twoi ludzie natychmiast stracą dla niej głowę. Nikt nie może przejść obojętnie obok Darcy. - To już ich sprawa, bylebyśmy się trzymali harmonogramu. - O harmonogram możesz być spokojny, natomiast Darcy przyspo- rzy im szczęśliwych marzeń i snów. A skoro jesteśmy przy harmonogra- mie, sądzę, że do końca tygodnia moglibyśmy w tej części zamontować instalacje hydrauliczne. Tylko że jeszcze dotąd nie przyjechały zamó- wione na rano rury. Chcesz, żebym się czegoś dowiedziała na ten temat? - Nie, sam się tym zaraz zajmę. - Liczę na ciebie i mam nadzieję, że im nieźle popędzisz kota. Mo- żesz skorzystać z telefonu w kuchni pubu. Otworzyłam ją, kiedy przyje- chałam rano. Mam w notesie ich numer. - Ja też go mam. Jeszcze dzisiaj dostaniesz te rury. - Nie wątpię - mruknęła Brenna, kiedy wielkimi krokami pomasze- rował w stronę kuchennych drzwi. Kuchnia była nieskazitelnie czysta. Trevor zwracał na to szczególną uwagę, gdy w grę wchodził jego własny interes. Miał nadzieję, że Galla- gherowie nie posądzą go o to, że chce mieć jakiś udział w pubie, ale patrząc na to z własnego punktu widzenia, ich interes miał obecnie wie- le wspólnego z jego własnym. Wygrzebał z kieszeni notes. W Nowym Jorku wszystko załatwiłaby jego asystentka. Dopiero gdyby okazało się to konieczne, przekazałaby sprawę w ręce Trevora. - Zanim go połączono z właściwym numerem, Trevor zdążył wypa- trzyć blachę z ciasteczkami. Będąc tu od paru dni zdążył się przekonać, jak smakowite są wszystkie wypieki Gallagherów. Zjadł ciastko z płatków owsianych na miodzie, duże jak pięść, a po- tem, nie podnosząc głosu, zmieszał z błotem głównego dostawcę. Na wypadek ewentualnych kolejnych zażaleń zanotował jego nazwisko, otrzymał też solenne zapewnienie, że rury dotrą na miejsce jeszcze przed południem. Usatysfakcjonowany zakończył rozmowę i właśnie zastanawiał się, czy nie wziąć drugiego ciastka, kiedy usłyszał na schodach kroki. Opar- ty o kontuar czekał na pierwsze spotkanie z Darcy Gallagher. Była bajeczna, podobnie jak ciasteczka Shawna. Zatrzymała się na progu schodów, uniosła jedną cienką brew. Miała, tak jak jej bracia, niebieskie oczy - idealny kolor przy nieskazitelnie jasnej ce- rze. Nie związane włosy w czarowny sposób spadały jej do ramion. Ubrana szykownie, a zarazem prosto, pasowała bardziej na Madi- son Avenue niż do Ardmore. - Dzień dobry. Zrobiłeś sobie przerwę na herbatę? - Na telefon. - Przyglądał się jej, pogryzając ciastko. Jej głos, z ir- landzkim akcentem, był tak cholernie seksowny jak cała jej postać. - Ja bez herbaty nie umiałabym zacząć dnia. Muszę się rozkręcić. - Podchodząc do pieca, obrzuciła go spojrzeniem. - Chcesz popić to ciast- ko? A może wracasz do pracy? - Mogę tu jeszcze chwilę zabawić. - No to masz szczęście, że twój chlebodawca nie jest aż tak drobia- zgowy. Słyszałam, że ten Magee trzyma ster żelazną ręką. - To prawda. Darcy nastawiła czajnik. Ten mężczyzna zyskiwał przy bliższych oględzinach. Spodobały jej się ostre rysy jego twarzy, niewielka blizna na brodzie. Była już cholernie znudzona ugrzecznionymi facetami. Zauważyła, że nie ma obrączki, ale przecież to o niczym jeszcze nie świadczy. - Przeleciałeś przez ocean, żeby pracować przy budowie teatru? - Zgadza się. - Daleko od domu. Mam nadzieję, że uda ci się sprowadzić tutaj rodzinę. - Jeśli masz na myśli żonę, to nie jestem żonaty. - Przełamał ciastko i dał j ej połowę. - W ten sposób możesz być tam, gdzie chcesz? A czym się konkret- nie zajmujesz? - Wszystkim, czym się da. No tak, pomyślała, jedząc ciastko. Dość niebezpieczny typ. - Lubisz zmieniać miejsce pobytu? - Na razie zamierzam zwiedzić okolicę. - Odczekał, gdy podnosiła dymiący czajnik i nalewała do dzbanka wrzątek. - Nie zjadłabyś ze mną kolacji? Posłała mu przeciągłe spojrzenie i lekko się uśmiechnęła. - Chętnie zjem coś dobrego w interesującym towarzystwie. Ale do- piero wróciłam z wakacji i nieprędko będę miała wolny wieczór. Mój brat Aidan twardo przestrzega regulaminu. - To może śniadanie? Odstawiła na miejsce czajnik. - Czemu nie? Za kilka dni, kiedy już się zorganizuję. - Dobrze. Była lekko zdziwiona, a także trochę rozczarowana, że więcej już nie nalegał. Przywykła do mężczyzn błagających ją choć o odrobinę uwagi. Odwróciła się, wyjęła dla niego kubek. - Z której części Ameryki pochodzisz? - Z Nowego Jorku. - Z samego Nowego Jorku! - Oczy jej się iskrzyły, kiedy się odwró- ciła. - Chyba jest tam cudownie? - W pewnym sensie. - To musi być najbardziej ekscytujące miasto na świecie. - Wyobra- żała je sobie już wcześniej i to niezliczoną ilość razy. - Paryż jest jak piękna kobieta - figlarny, zmysłowy. A Nowy Jork jest jak mężczyzna - wymagający i bezwzględny, tak naładowany energią, że trudno dotrzy- mać mu kroku. Rozbawiony tymi spostrzeżeniami, odstawił kubek. - Być może, ale gdy mieszka się tam przez całe życie, nie rzuca się to aż tak w oczy. Nie sądzę, żebyś uważała Ardmore za cudowne miejsce. - Dostrzegł, jak zdumiona unosi brwi. - A przecież to najdoskonalszy zakątek na kuli ziemskiej, gdzie wszystko jest w zasięgu ręki, o każdej porze. - Ciekawe, jak ludzie różnie widzą to, co jest ich chlebem powsze- dnim. - Podała mu herbatę. - Mam podejrzenie, że człowiek, który tak potrafi filozofować przy herbacie i ciastku, marnuje swój talent, dźwi- gając cegły. - Wezmę to pod uwagę. Dziękuję za herbatę. - Ruszył w stronę drzwi, przechodząc obok niej na tyle blisko, by poczuć jej ekscytujący zapach. - Odniosę kubek. - Koniecznie musisz to zrobić. Jeśli chodzi o kuchnię, Shawn potra- fi się doliczyć każdej łyżeczki. - Podejdź tak jeszcze kiedyś do okna - powiedział otwierając drzwi. - Chętnie na ciebie popatrzę. Kiedy wyszedł, uśmiechnęła się do siebie. - Ja też z przyjemnością na ciebie popatrzę, panie Nowy Jorku. Zastanawiając się, co mu odpowiedzieć, kiedy j ą zaprosi ponownie, chwyciła dzbanek z herbatą, chcąc go zanieść na górę. I właśnie wów- czas otworzyły się na oścież drzwi kuchni. - Wróciłaś! Brenna jednym susem znalazła się w środku. Posypały się drobne płatki zeschłego cementu. - Trzymaj się z daleka. - Darcy zasłoniła się dzbankiem niczym tarczą. - Brenna, jesteś cała brudna od tych cegieł. - Od cementowych bloczków, jeśli chodzi o ścisłość. Nie obawiaj się, nie zamierzam cię ściskać. - Jeszcze by tego brakowało. - Ale stęskniłam się za tobą. - Za bardzo jesteś przejęta swoją nową rolą, żebyś się mogła za mną stęsknić. - Stać mnie na jedno i na drugie. Odżałujesz jedną filiżankę? Mam tylko dziesięć minut czasu* - No dobrze, tylko weź jakąś starą gazetę i połóż na krześle, zanim na nim usiądziesz. Też się za tobą stęskniłam - przyznała Darcy, sięga- jąc po dwa kubki. - Wiedziałam, że zatęsknisz. Nadal uważam, że taki samodzielny wy- jazd do Paryża był ryzykowny. No i co, spodobało ci się? - zapytała Brenna, posłusznie rozkładając gazetę. - Czy było tak, jak sobie wymarzyłaś? - Jeszcze jak! Wszystko - dźwięki i zapachy, budowle, sklepy i ka- wiarnie. Mogłabym spędzić miesiąc na samym oglądaniu. Żeby jeszcze nauczyli się parzyć porządną herbatę... Ale rekompensowałam to sobie winem. Wszyscy są tak szykownie ubrani, jeśli nawet nie przykładają do tego wagi. Kupiłam sobie parę cudownych ciuchów. Sprzedawczynie zachowują się tak, jakby wyświadczały niesłychaną łaskę, biorąc od klien- tów pieniądze. - Cieszę się, że miałaś udane wakacje. Wyglądasz na wypoczętą. - Wypoczętą? Przez tydzień prawie nie spałam. Ale jestem... nała- dowana energią - doszła do wniosku Darcy. - Miałam zamiar poleżeć dziś dłużej, ale ten hałas na zewnątrz postawiłby na nogi nawet niebosz- czyka. - Będziesz musiała do tego przywyknąć. Nawet nie wiesz, jak bar- dzo posunęliśmy się naprzód. - Z mojego okna wygląda to wszystko jak pocięta rowami sterta gruzu. - Chcemy do końca tygodnia zakończyć prace przy fundamentach i instalacji sanitarnej. To dobra ekipa, zarówno ci z Nowego Jorku, któ- rzy mają dużą wprawę, jak i ludzie stąd, których zwerbowaliśmy z tatu- siem. Magee nie toleruje nierobów. I zna się na budownictwie jak mało kto, trzeba więc być ogromnie uważnym. - A to oznacza, że jesteś w swoim żywiole. - Żebyś wiedziała! I chyba powinnam już tam wrócić. - Zaczekaj. Mam dla ciebie prezent. - Liczyłam na to. - Pójdę tylko na górę i ci przyniosę. Nie chcę, żebyś pobrudziła mi podłogę. - Z tym też się liczyłam - mruknęła Brenna, kiedy Darcy wbiegała na schody. - Jest nie zapakowany - zawołała z góry Darcy. - Żeby łatwiej zmie- ścił się w torbife. Jude miała rację, namawiając mnie na wzięcie dodatko- wej walizki. Ale twój prezent nie zajął wiele miejsca. Zeszła na dół z małą torebką na zakupy. - Wybrałam to specjalnie dla ciebie. - Wyjęła malutki pakunek owi- nięty w bibułkę, ostrożnie go rozwinęła. Brenna otworzyła szeroko oczy. - Shawn będzie tym zachwycony - stwierdziła kategorycznie Dar- cy. Krótka, niemal przezroczysta nocna koszulka na wąskich ramiącz- kach mieniła się zielenią. - Byłby kompletnym j ełopem, gdyby się nie zachwycił - stwierdziła Brenna, kiedy odzyskała głos. - Już się w tym widzę. - Figlarny błysk rozjaśnił jej oczy. - Zdaje się., że i ja będę tym zachwycona. To naprawdę jest piękne, Darcy. - Oddam ci to, kiedy się umyjesz i będziesz już szła do domu. - Dzięki. - Brenna pocałowała Darcy w policzek, uważając, żeby jej nie pobrudzić. - Nie obiecuję, że nosząc to, będę myślała wyłącznie o tobie, nie sądzę zresztą, żeby ci na tym zależało. - Na pewno nie. - Tylko nie pokazuj tego Shawnowi - dodała Brenna i ruszyła do wyjścia. - Zamierzam mu sprawić niespodziankę. Powrót do codziennej rutyny okazał się aż nazbyt łatwy. Wprawdzie Shawn odmówił sobie przyjemności kłócenia się z nią, ponieważ przy- wiozła mu z Paryża francuską książkę kucharską, ale wszystko inne działo się tak, jakby nigdy stąd nie wyjeżdżała. Nie była pewna, czy cieszyć się z tego czy martwić. W porze lunchu miała dużo roboty. Do stałych bywalców doszli tu- ryści, przybywający całymi grupami na urlop, a także zatrudnieni na budowie ludzie. O wpół do dwunastej nie było już ani jednego wolnego stolika. Do- brze, że Aidan zatrudnił do pomocy Sinead. Gdyby jeszcze ta mała nie była tak strasznie powolna! - Panienko! Nie możemy się doczekać, żeby złożyć zamówienie. Darcy poznała po głosie, że to Anglicy z lepszych sfer. Przybrała najuprzejmiejszy z uśmiechów. To był rewir Sinead, ale dziewczyna za- padła się gdzieś jak kamień w wodę. - Już przyjmuję. Czym możemy służyć? - Weźmiemy to, co poleca szef kuchni, a także po szklaneczce smith- wicka. - Zaraz podam drinki. - Zaczęła się przeciskać w stronę baru, przyj- mując po drodze kolejne trzy zamówienia. Dała nura pod ladę, krzyknę- ła do Aidana, zamawiając'napoje, i poszła do kuchni. Trevor, który właśnie przysiadł się do swoich ludzi na końcu sali, stwierdził, że to idealny punkt do obserwowania piekielnie atrakcyjnej Darcy Gallagher przy pracy. Po wyjściu z kuchni Darcy miała złe błyski w oczach. Nie pozbyła się ich nawet wówczas, gdy w najbardziej czarujący sposób gawędziła z klientami. Podawała napoje i jedzenie, życząc klientom dobrego ape- tytu. Trevor widział, jak jej bystre, niebieskie oczy zapłonęły gniewem, gdy pojawiła się Sinead. No, kochana, pomyślał Trevor, już po tobie. Dokładnie tak samo i on potraktowałby leniwego pracownika. Podziwiał Darcy, że potrafiła opanować gniew i spojrzawszy tylko piorunującym wzrokiem na nową kelnerkę kazała jej wracać do zajęć. Pora lunchu nie była odpowiednią chwilą na besztanie. Wyobrażał już sobie, jak Darcy natrze uszu Sinead po skończonej zmianie. - A na co szanowni panowie mieliby dzisiaj ochotę? - Darcy wyjęła notes, po czym zwróciła swoje wspaniałe oczy ku Trevorowi. - Wyglą- dasz na głodnego. - Chętnie wezmę danie szefa kuchni - odparł Trevor. - Popieram twój wybór. Z piwem? - Z herbatą. Mrożoną. - Oto jankeska metoda marnotrawienia najdoskonalszej herbaty. Już my się postaramy, żebyś się ucywilizował. A co dla panów? - Przepadam za waszą rybą i chipsami. Darcy uśmiechnęła się do kościstego mężczyzny o miłej, swojskiej twarzy. - Mój brat bardzo się z tego ucieszy. A skąd pan pochodzi, jeśli wolno zapytać? Ma pan taki ładny akcent. - Z Georgii, proszę pani. Jestem Donny Brime z Macon w Georgii. Ale nie słyszałem nigdy, by ktoś mówił ładniej od pani. Ja również po- proszę o mrożoną herbatę, tak jak mój szef. - A ja sądziłam, że płynie w panu irlandzka krew. A dla pana? - Wezmę sztufadę, frytki, to znaczy chipsy po waszemu, i... - Tęgi mężczyzna z ciemną szczeciną na brodzie zerknął niepewnie na Trevo- ra. - Niech będzie mrożona herbata, jak dla wszystkich. - Zaraz podam napoje. - Ale piękna sztuka, nigdy takiej nie widziałem - westchnął Donny po odejściu Darcy. - Człowiek od razu czuje się mężczyzną, prawda, Lou? Lou podrapał się po brodzie. - Mam piętnastoletnią córkę i gdybym przyłapał jakiegoś faceta na przyglądaniu się j^j w taki sposób, w jaki sam spoglądałem na tę kelner- kę, zabiłbym go. - Czy twoja żona i córka nadal zamierzają tutaj przyjechać? - zapy- tał go Trevor. - Jak tylko Josie skończy szkołę. Czyli gdzieś za dwa tygodnie. Trevor oparł się wygodnie, podczas gdy jego towarzysze wdali się w rozmowę o rodzinach. Na niego nikt nie czekał, nie wypatrywał dnia, kiedy wsiądzie w samolot i znajdzie się wśród swoich. Lepiej jest żyć samemu niż popełnić błąd, którego jakiś czas temu cudem uniknął. Samotne życie zapewnia swobodę poruszania się, tak niezbędną w jego pracy. Dlatego też, choć matka nalegała, żeby się ustatkował i dał jej wnuki, nie miał wątpliwości, że w pojedynkę żyje się znacznie pro- duktywniej. Zerknął na sąsiedni stolik, przy którym siedziała młoda rodzina. Kobieta jak mogła starała się zabawić swoją pociechę, gdy tymczasem ojciec nerwowo wycierał słodki napój, którym wydzierający się smar- kacz zachlapał wszystko dookoła. Darcy przyniosła herbatę. Udawała, że nie słyszy wrzasków dziec- ka. - Zaraz otrzymacie wasze dania, a gdybyście chcieli więcej herbaty, dajcie mi znać. - Wciąż uśmiechnięta, odwróciła się do sąsiedniego sto- lika, wręczając młodemu ojcu całą masę papierowych serwetek, macha- jąc jednocześnie ręką na jego przeprosiny. - Och, nic się nie stało, prawda, chłopcze? - Przykucnęła koło dziec- ka. - Wytrzemy to, dobrze? Tylko że takie rzeczy odstraszają dobre wróż- ki. Gdyby się nie bały, że je znowu utopisz w swoich łzach, przyszłyby z powrotem. - Gdzie one są? - zapytał rozkapryszony malec. - Teraz się pochowały, ale mogłyby wrócić, gdyby wiedziały, że nie zrobisz im nic złego. Niewykluczone, że kiedy zaśniesz, zatańczą przy twoim łóżeczku. Założę się, że twoja siostrzyczka już je ogląda. - Darcy skinęła głową w stronę śpiącego niemowlaka. - I dlatego się uśmiecha. Chłopczyk zaczął pociągać noskiem, spoglądając z zainteresowa- niem na śpiącą siostrę. 3 N ie uważasz, Sinead, że powinnyśmy wrócić do spraw, o których rozmawiałyśmy, gdy przyjmowałam cię do pracy? W przerwie, pod nieobecność braci, Darcy posadziła naprze- ciwko siebie nową kelnerkę. To prawda, że pubem zarządza Aidan, a Shawn króluje w kuchni, ale rozumie się samo przez się, że w spra- wach obsługi głos należy do Darcy. Sinead poprawiła się na stołku i ściągnęła brwi z wyrazem skupie- nia na twarzy. - Mówiłaś, że mam być miła, gdy przyjmuję zamówienia. - No właśnie. - Darcy łyknęła oranżady i czekała, podczas gdy Si- nead rozglądała się nerwowo po pubie, jakby go widziała pierwszy raz w życiu. - A co jeszcze zapamiętałaś? - Aaa... Chryste Panie, pomyślała Darcy, czy to dziewczynisko wszystko musi robić jak żółw? - No cóż... - Sinead przygryzła wargę i zaczęła rysować palcem jakieś wzory na stole. - Miałam jeszcze uważać, żeby nie mylić dań i napojów, i podawać je z uśmiechem klientom. - A czy pamiętasz, Sinead, jak mówiłam, że należy szybko realizo- wać zamówienia? - Tak, pamiętam. - Sinead wbiła wzrok we własną szklankę. - To wszystko jest takie trudne, Darcy, każdy wciąż czegoś chce. - Być może, ale ludziom, którzy tu przychodzą, należy podać to, cze- go żądają. Nie zrobisz tego, kryjąc się w toalecie przez połowę zmiany. - Jude powiedziała, że z czasem się nauczę. - Kiedy Sinead podniosła wreszcie oczy, były pełne łez. - Ze mną ten numer nie przejdzie. - Darcy pochyliła się do przodu. -Łzy działają tylko na mężczyzn. A więc słuchaj uważnie. Zgłosiłaś się do mnie z prośbą o pracę i obiecałaś, że będziesz solidnie pracować. No i co? Minęły zaledwie trzy tygodnie, a ty już nawalasz. Więc pytam cię wprost i czekam na szczerą odpowiedź. Zależy ci na tej pracy? Sinead otarła oczy. Rozmazała mascarę, którą kupiła za pierwsze zarobione pieniądze. Dla kogoś taki widok mógłby być rozbrajający, ale Darcy pomyślała tylko, że dziewczyna powinna nauczyć się płakać z większym wdziękiem. - Tak. Zależy mi na pracy. - Skoro więc doszłaś do takiego wniosku, chcę cię tu widzieć z po- wrotem na wieczornej zmianie. W miejsce łez pojawiło się święte oburzenie. - Przecież mam wolny wieczór. - Nie możesz mieć/wszystkiego. Przyjdziesz tu, jeżeli zależy ci na pracy. Chcę, żebyś się żywo ruszała od stolika do stolika, od stolika do kuchni i z powrotem. Jeśli coś ci się pomyli albo czegoś nie spamiętasz, przyjdź do mnie, a pomogę ci z tego wybrnąć. Ale... Przerwała, czekając, aż Sinead podniesie znowu oczy. - Nie będę tolerowała obijania się. Jeśli musisz iść na siusiu, w po- rządku, ale ilekroć zauważę, że znikasz na zapleczu i nie wychodzisz stamtąd przez pięć minut, potrącę ci funta. - Ja... mam problem z nerkami. Darcy roześmiałaby się, gdyby to nie było aż tak żałosne. - Nie wciskaj mi kitu, obie dobrze wiemy, że to nieprawda. Gdybyś miała jakieś problemy z kanalizacją, dotarłoby to do moich uszu. Przyciśnięta do ściany Sinead przeszła od przepraszania do dąsów. - Ale żeby aż funta, Darcy! - Tak, funta, więc się lepiej zastanów, zanim stracisz pieniądze. - Na dobre imię pubu zapracowały pokolenia. Nie możesz obniżać nasze- go standardu. Jeśli nie chcesz lub nie możesz pracować, wylatujesz. To twoja druga szansa, Sinead. Trzeciej już nie będzie. - Aidan nie jest dla mnie taki surowy. - Ale teraz masz ze mną do czynienia, nie z Aidanem, prawda? Daję ci dwie godziny na odpoczynek. Nie spóźnij się, bo uznam to za rezy- gnację z pracy. - Będę za dwie godziny. - Wyraźnie niezadowolona Sinead podniosła się z miejsca. - Potrafię sobie poradzić z tą pracą. To żadna sztuka dźwi- gać tace. Do tego nie potrzeba głowy. Darcy uśmiechnęła się do niej promiennie. - Widzę, że wreszcie do ciebie dotarło. - Kiedy zaoszczędzę dość pieniędzy, żeby wyjść za Billy'ego, odej- dę stąd. - To bardzo ambitne. Ale na razie mamy dzień dzisiejszy. Idź już więc, zanim powiesz coś, czego będziesz później żałować. Darcy pozostała na miejscu i nie zdziwiła się, gdy Sinead na odcho- nym trzasnęła drzwiami. - Gdyby choć połowę energii zużywała na pracę, zaoszczędziłyby- śmy sobie tej miłej pogawędki - powiedziała głośno. Wzruszyła ramionami i wstała, żeby odnieść szklanki. W tym mo- mencie od strony kuchni wszedł Trevor. Nawet po całym dniu pracy nie stracił nic z dawnego uroku. - Mamy przerwę - oznajmiła Darcy. - Drzwi kuchenne były otwarte. - Jednak teraz nie mogę ci dać ani kufelka. - Nie przyszedłem na piwo. - Naprawdę? - Widziała po jego spojrzeniu, czego tu szuka, ale lu- biła taką grę. - Więc za czym się rozglądasz? - Kiedy wstałem rano, jeszcze za niczym się nie rozglądałem. - Oparł się o bar. Oboje wiedzą, o co chodzi, pomyślał. Łatwiej jest tańczyć, kiedy partnerzy znają kroki. - A potem zobaczyłem ciebie. - Czy nie jesteś aby za gładki w języku, panie Nowy Jork? - Trev. Skoro jesteś wolna i masz parę godzin, nie spędziłabyś ich ze mną? - A skąd wiesz, że jestem wolna? - Wszedłem, kiedy kończyłaś musztrować kelnerkę. Ona nie rna ra- cji, i ty o tym wiesz. - Co masz na myśli? - Ta praca wymaga głowy, a ty potrafisz zrobić z niej użytek. Zaskoczył ją. Rzadko który mężczyzna zauważał, że choć jest atrak- cyjną kobietą ma też swój rozum. - A zatem pociąga cię mój rozum? - Nie. - Tak się uśmiechnął, że aż poczuła miły dreszczyk na ple- cach. - Pociąga mnie opakowanie, a twój rozum mnie interesuje. - Lubię szczerych mężczyzn, niezależnie od okoliczności. - Pomy- ślała, że oczywiście poza przyjemnym flirtem nie nadaje się on do nicze- go więcej. I ku swojemu zaskoczeniu poczuła autentyczny żal. Ponieważ istotnie miała trochę wolnego czasu, powiedziała: - Możemy pospacerować po plaży. Ale czy aby ty nie musisz być w pracy? - Mam nienormowany czas pracy. - Tobie to dobrze. - Podeszła do lady, podniosła barierkę. - Może i ja coś na tym skorzystam. Zbliżył się do niej tak, że stanęli twarzą w twarz. - Tylko jedno pytanie. - Postaram się udzielić na nie odpowiedzi. - Jak to jest, że nie widzę tu nikogo, kogo musiałbym przedtem za- bić? - Pochylił się, musnął leciutko ustami jej wargi. Opuściła barierkę. - Jestem wybredna - odpowiedziała. Podeszła do drzwi, po czym odwróciła się przez ramię, rzucając mu rozbawione spojrzenie. - Jeżeli się zdecyduję na ponowienie próby, Trevorze z Nowego Jorku, dam ci znać. - Uczciwie stawiasz sprawę. - Wyszedł z nią na dwór, czekając aż zamknie na klucz drzwi. Powietrze pachniało morzem i kwiatami. To było coś, co tak bardzo ubiła w Ardmore. Zapachy, dźwięki, cudowny bezkres wody. Ileż moż- iwosci kryje w sobie to niezbadane morze! Wcześniej czy później zno- u zderzy się z lądem i będzie to już inne miejsce, z nowymi ludźmi, odmiennymi sprawami. Takie to dzieją się cuda. i jakie to jednocześnie krzepiące, pomyślała, podnosząc rękę na po- witanie, gdy Kathy Duffy zawołała do niej z podwórka. Serce ocnar,,, - To twój pierwszy pobyt w Irlandii? - zapytała Darcy, kiedy szli w kierunku plaży. - Nie, wielokrotnie odwiedzałem Dublin. - Jest jednym z moich ulubionych miast. - Rozejrzała się po plaży z grupkami turystów. Zawróciła i poszła w stroną klifów. - Ma takie cudowne sklepy i restauracje. Brakuje tego w Ardmore. - To dlaczego nie zamieszkasz w Dublinie? - Tutaj jest moja rodzina... a właściwie jej część. Jakiś czas temu nasi rodzice zamieszkali w Bostonie. Co tam Dublin, skoro prawie nic nie widziałam na świecie. - A co widziałaś? Popatrzyła na niego. Rzeczywiście rzadki okaz. Większość zna- nych jej mężczyzn wolała mówić o sobie. Niech zatem będzie tak jak on chce. - Paryż, mam jeszcze bardzo świeże wrażenia. Znam też Dublin i wiele innych miejsc w moim kraju. Ale pub nie ułatwia podróżowa- nia. Odwróciła się i przez jakiś czas szła z uniesioną ręką, przesłaniając nią oczy. - Zastanawiam się, jak będą wyglądały obok siebie. Trevor zatrzymał się, spojrzał w tę stronę, co ona. - Teatr i pub? - Tak. Oglądałam rysunki, ale nie potrafię nic z nich zrozumieć. Rodzinie to się podoba, a są bardzo wybredni. - Podobnie jak przedsiębiorstwo Magee'a. - Trudno mi zrozumieć, dlaczego ten człowiek wybrał akurat naszą wioskę. Jude mówi, że to po części sprawa sentymentu. - Tak powiedziała? - Znasz historię Johnniego Magee i Maude Fitzgerald? - Słyszałem ją. Byli zaręczeni i mieli się pobrać, ale on poszedł na wojnę i zginął na polach Francji. - A ona nigdy nie wyszła za mąż i żyła samotnie w domku na Faerie Hill aż po kres swoich dni. Bardzo długich dni, ponieważ stara Maude miała prawie sto jeden lat, kiedy odeszła. Matka jej chłopaka - Johnnie- go Magee - umarła ze smutku kilka lat po nim. Nie znalazła pocieszenia w swoim mężu, w innych swoich dzieciach ani w religii. Jakie to dziwne, że tak rozmawia o własnej rodzinie z kobietą, którą ledwie zna. A jeszcze dziwniejsze, że dowiaduje się od niej więcej niż od kogokolwiek innego. - Sądzę, że nie ma nic gorszego niż strata własnego dziecka. - Też tak uważam, ale nie można zapominać o tych, którzy pozostali nrzy życiu. Nie można bez reszty pogrążyć się w żałobie. - Masz rację. Co się z nimi stało? _ Powiadają, że jej mąż zaczął w końcu pić. A jej trzy córki powy- chodziły szybko za mąż i gdzieś się porozjeżdżały. Jej drugi syn, o jakieś dziesięć lat młodszy od Johnniego, podobno zabrał żonę i synka do Ameryki, gdzie zrobił fortunę. Nigdy tu nie wrócił i nie utrzymywał kon- taktu z rodziną, która tutaj została. Odwróciła się i jeszcze raz popatrzyła na pub. - Trzeba mieć serce z kamienia, żeby nigdy tu nie przyjechać, choć- by jeden raz. - Taak - mruknął Trevor. - To prawda. - A teraz Magee chce poświęcić swój czas i pieniądze, przekonać się, co wyrośnie z ziarna zasianego w Ardmore. - Czy widzisz w tym jakiś problem? - Nie. Dobrze na tym wyjdziemy, podobnie zresztą jak on, tak przy- najmniej sądzę. Interes jest interesem, a odrobina sentymentu też nie zawadzi, pod warunkiem, że nie zaciemnia istoty sprawy. - Co masz na myśli? - Zysk. - Po prostu zysk? Obróciła się, wskazała ręką na zatokę. - Oto powraca łódź Tima Riley'a. Wyruszył przed świtem. Rybo- łówstwo to ciężki chleb. Tim i rybacy wypływają tak każdego dnia, za- rzucają sieci, zmagają się z pogodą i niszczą sobie kręgosłup. Jak są- dzisz, dlaczego to robią? - Nie wiem, co masz na myśli. - Kochają tę pracę. - Odrzuciła do tyłu włosy, obserwując unoszącą się na fali łódź. - I choć narzekają i przeklinają, kochają takie życie. A Tim dba o swoją łódź jak matka o pierworodnego syna. Uczciwie sprzedaje swój połów, wszyscy wiedzą, że Timowi można zaufać. Mamy więc do czynienia z umiłowaniem pracy, tradycji, dbałością o reputację, a|e u podstaw tego wszystkiego leży zysk. Gdyby nie potrzeba zarobie- nia na życie, czy nie byłoby to tylko hobby? - Może rzeczywiście pociąga mnie twój rozum. Roześmiała się na to i znowu zaczęła iść. - Lubisz swoją pracę? - Tak, lubię. ~ Co cię w niej najbardziej pociąga? ~ A co zobaczyłaś, kiedy wyjrzałaś rano przez okno? - Zobaczyłam ciebie. A oprócz tego potworny bałagan. - No właśnie. Najbardziej lubię nie zabudowane parcele i st?re bu- dynki. Te ogromne możliwości, jakie widzę przed sobą, kiedy przystę- puję do pracy. - Możliwości - powiedziała półgłosem, spoglądając na morze. - Rozumiem. Więc lubisz tworzyć coś z niczego. - Tak. I to tak, żeby niczego przy tym nie uszkodzić. Czy na przy- kład ma sens ścinanie drzewa, żeby zastąpić je czymś innym? - Znowu filozofujesz. - Wiatr rozwiewał mu włosy, a mała blizna świadczyła o innych cechach jego natury. - Masz więc świadomość tego, co robisz i kim jesteś? - Chciałbym, żeby tak było. Dziwne potrzeby jak na robotnika, pomyślała, ale pociągało ją to. Prawdę mówiąc, w tej chwili wszystko w nim ją pociągało. - Tutaj, na klifach, powyżej hotelu, ludzie wznosili niegdyś wspa- niałe budowle. Uległy zniszczeniu, ale pozostała ich dusza. Wyraźnie się to wyczuwa. Musisz znaleźć czas, żeby się tam wybrać. - Zrobię to. Może byłabyś moim przewodnikiem? - Zastanowię się. - Zawróciła, kierując się w drogę powrotną. Wziął ją za rękę. - Chcę się z tobą zobaczyć. - Wiem. Ale jeszcze nie wyrobiłam sobie zdania na twój temat. Kie- dy kobieta zadaje się z obcym przystojnym mężczyzną, musi być bardzo ostrożna. - Taka kobieta jak ty może położyć trupem wszystkich mężczyzn. Poirytowana, wyrwała rękę, którą trzymał. - Tylko wtedy, kiedy się sami o to proszą. Nie jestem nieczuła. - Twoja uroda i bystry umysł to piorunująca kombinacja, i z pewno- ścią korzystasz z obu tych atutów. Zastanowiła się, czy jednak nie odejść od niego, ale naprawdę bar- dzo ją zaintrygował. - Dziwna konwersacja. Nie wiem, czy cię lubię czy nie, ale niewy- kluczone, że znajdę dla ciebie trochę czasu. Teraz jednak muszę wracać do pracy. Nie powinnam się spóźnić po tym, jak udzieliłam reprymendy Sinead. - Ona cię nie docenia. - Co takiego? - Nie docenia - powtórzył Trevor, kiedy w drodze powrotnej brnęli przez piasek. - Uważa, że zajmujesz najniższą pozycję w pubie prowa- dzonym przez twoich braci. Darcy zmrużyła oczy. - Tak to widzisz? - Nie tak to widzi twoja Sinead. Ale ona jest młoda i niedoświad- zona Nie dostrzega twego udziału w prowadzeniu pubu. Obserwowa- łem cię dzisiaj. - Popatrzył na nią. - Nigdy nie dajesz się wyprowadzić z równowagi. - Chcesz mnie wziąć na komplementy... me tędy droga. Chociaż muszę przyznać, że jeszcze nie słyszałam nic takiego z ust mężczyzny. - Nie, bo wszyscy oni mówią ci, że jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widzieli. Stwierdzanie czegoś tak oczywistego to strata czasu. Przystanęła, gdy doszli do ulicy, przyglądała mu się przez chwilę, a na końcu się roześmiała. - Ale z ciebie oryginał, Trevorze z Nowego Jorku. Chyba cię lubię i nie będę miała nic przeciwko przebywaniu od czasu do czasu w twoim towarzystwie. Gdybyś był jeszcze bogaty, z miejsca bym za ciebie wy- szła, żebyś mnie utrzymywał i dogadzał mi do końca życia. - Czy tego szukasz, Darcy? Zaspokojenia, dogadzania sobie? - Dlaczego nie? Mam wielki apetyt. Dopóki nie spotkam mężczy- zny, który będzie mógł spełnić moje zachcianki, sama o siebie zadbam. - Wyciągnęła rękę, by dotknąć jego policzka. - Co nie znaczy, że nie mogę teraz zjeść kolacji z kimś innym. - A zatem mamy jeszcze szczerość i uczciwość. - Wtedy, kiedy mi to odpowiada. A ponieważ odnoszę wrażenie, że szybko rozszyfrowałbyś kłamstwo, czy warto zużywać energię? - Jeszcze i to. -Co? - Skuteczność. Uważam to za bardzo ekscytującą cechę u kobiety. - Chryste, ale z ciebie dziwak. Ponieważ jednak bawi mnie to, że tak łatwo się mną zachwycasz, przyjmuję zaproszenie na śniadanie. - Jutro? Zadzwoniła kluczami w kieszeni, zastanawiając się, dlaczego ten pomysł wydaje sie^ jej taki pociągający. - O ósmej spotkam si^ z tobą w restauracji hotelowej. - Nie zatrzymałem się w hotelu. - Skoro wynająłeś pokój ze śniadaniem, możemy... - A więc tu jesteś, Darcy. - Aidan podszedł od tyłu, trzymając już w ręku klucze. - Jude sądziła, że wpadniesz do nas wizytą. - Miałam czytn innym zaprzątniętą głowę. - Widzę, że poznałeś moją siostrę - powiedział Aidan do Trevora. - Nie wpadłbyś do nas na kufelek piwa? - Muszę teraz popracować. Ja też miałem czymś zaprzątniętą głowę - odparł Trevor, zerkając na Darcy. - Ale chętnie skorzystam z zapro- szenia innym razem. - Będziesz zawsze mile widziany. Dzięki twoim ludziom mamy pełne ręce roboty. A teraz, po powrocie Darcy, z pewnością ruch bę- dzie jeszcze większy. - Mrugnął okiem i wsadził klucz do zamka. - Wieczorem urządzimy sobie seinsun. Przyjdź, a przekonasz się, co będziemy mogli zaoferować tym, którzy przybędą do twojej sali wido- wiskowej. - Z góry się na to cieszę. - Darcy, rozmawiałaś z Sinead? Nie spuszczając oczu z Trevora, odparła: - Mam to już za sobą. Zaraz przyjdę i wszystko ci opowiem. - Dobrze. Do widzenia, Trevorze. - Do zobaczenia wieczorem. - Twoi ludzie? - powiedziała Darcy, kiedy zamknęły się drzwi pubu. - Twoja sala widowiskowa? - Zgadza się. - Czyli że to ty jesteś Magee. - Odetchnęła głęboko, żeby choć na chwilę się uspokoić. - Dlaczego mi tego nie powiedziałeś? - Bo nie pytałaś. A poza tym, jaka to różnica? - Zasadnicza. Nie lubię, żeby mnie wprowadzano w błąd ani bawio- no się moim kosztem. Zanim zdążyła otworzyć drzwi, Trevor błyskawicznie położył rękę na klamce. - Rozmawialiśmy zaledwie parę razy - powiedział. - Nie było cza- su wszystkiego ci wyjaśnić. - Widać mamy inne zasady. - Może po prostu jesteś zła, że jednak jestem bogaty i że teraz bę- dziesz musiała za mnie wyjść? Uśmiechnął się rozbrajająco, ale w odpowiedzi otrzymał tylko miażdżące spojrzenie. ' - Nie uważam, żeby to były stosowne żarty. A teraz odejdź od drzwi. Nie chcę publicznych scen. - Czyżby to była nasza pierwsza kłótnia? - Nie. - Szarpnięciem udało jej się otworzyć drzwi. - Ostatnia. - Posłyszał jak z drugiej strony przekręca klucz w zamku. - Nie sądzę - powiedział rozbawiony. Idąc do samochodu pomy- ślał, że nadarza się dobra okazja, by przejechać się na klify i obejrzeć ruiny, o których wszyscy mu opowiadają. Zobaczył prawdziwą Irlandię. Prastarą, dziką i mistyczną. Zdziwił . ?6 pOZa nim nikogo tu nie ma. Sądził, że każdy będzie chciał odwie- rt ić to położone wysoko na klifach miejsce z malowniczymi ruinami. Obszedł dokoła pochylone ze starości kamienne mury kaplicy, wznie- sionej na cześć świętego Declana. Stała na pagórkowatym terenie strze- gąc, jak mu sie- wydało, duszy tych, którzy tu spoczęli. Także trzy ka- mienne krzyże zdawały się stać na warcie, a między nimi, w studni, szemrała cicho świeża woda. Słyszał, że można stąd odbyć ciekawy spacer w stronę cypla, wolał jednak zatrzymać się dłużej w tym miejscu. Stwierdził, że Darcy miała rację mówiąc, że dawne wieki są tu wiecz- nie żywe. Powodowany szacunkiem, a może przesądem, że nie należy deptać mogił, cofnął się kilka kroków. Spojrzał w dół i dojrzał kamień nagrobny Maude Fitzgerald. CZARODZIEJKA \ - Jesteś więc - powiedział szeptem. - Mam twoje zdjęcie z moim stryjecznym dziadkiem. Ten stary album zachowała moja matka po śmier- ci dziadka. Ukucnął, wzruszony i szczerze zdziwiony rosnącymi w tym miejscu kwiatami, tworzącymi miękki, barwny kobierzec. - Musiałaś kochać kwiaty. Ogród wokół twego domku jest prze- śliczny. - Maude umiała się obchodzić z roślinami. Słysząc ten głos Trevor odwrócił się w stronę studni. Stał tam dziwnie ubrany mężczyzna, cały w srebrze, które połyskiwało w słońcu. Pewnie wystroił się tak z okazji jakiejś uroczystości w hotelu. Miał długie, opada- jące czarne włosy, figlarny uśmiech i niebieskie jak błyskawica oczy. - Niełatwo cię przestraszyć, prawda? To przemawia na twoją korzyść. - Strachliwy mężczyzna nie powinien tu przychodzić. Wspaniałe miejsce - dodał Trevor, rozglądając się dokoła. -1 ja je najbardziej lubię. Chyba jesteś tym Magee, który przyjechał z Ameryki, żeby zrealizować tu swoje marzenia. - Mniej więcej. A kim ty jesteś? ~ Jestem Carrick, zaczarowany książę. Cieszę się, że mogę cię poznać. -Hmm. Rozbawiony ton głosu Trevora sprawił, iż Carrick nastroszył brwi. ~ Musiałeś o mnie słyszeć, nawet w tej twojej Ameryce. - Oczywiście. Trevor pomyślał, że albo ma do czynienia z waria- tem, albo z aktorem, który nawet poza sceną grą swoją rolę. - Tak się składa, że zamieszkałem w domku na wzgórzu. - Wiem, u licha, gdzie się zatrzymałeś, i nie musisz do mnie mówić takim pobłażliwym tonem. Nie sprowadziłem cię tutaj po to, żebyś się bawił moim kosztem. - Ty mnie tutaj sprowadziłeś? - Och, ci śmiertelnicy - mruknął Carrick. - Uważają, że wszystko, co robią, jest wyłącznie ich dziełem. Zapominają o przeznaczeniu. - Koleś, jeśli już musisz pić od samego rana, to przynajmniej nie stój na słońcu. Mogę odprowadzić cię do hotelu. - Pić? Uważasz, że jestem pijany? - Carrick odrzucił do tyłu głowę i roześmiał się głośno. - Aleś głupi! Zaraz pokażę ci coś takiego, że bę- dziesz musiał mi uwierzyć, bo zdążyłem już zauważyć, że jesteś cynikiem. Oczy mężczyzny pociemniały jak kobalt, końce palców zaczęły mu świecić na złoto, a po chwili w jego rękach pojawiła się przezroczysta jak woda kula. Na jej powierzchni unosił się obraz, przedstawiający Tre- vora i Darcy stojących razem na plaży, a za ich plecami widniało Morze Celtyckie. - Nie przegap swojego przeznaczenia. Ona ma śliczną twarz, silną wolę i spragnione miłości serce. Czy jesteś na tyle sprytny, by zdobyć to, co ofiarowuje ci los? Poruszył nadgarstkami, podrzucił kulę, która pofrunęła do Trevora. Odruchowo wyciągnął po nią ręce, poczuł, jak coś zimnego i miękkiego przepływa mu między palcami. Po chwila kula pękła jak balon. - To dopiero diabelska sztuczka - wykrztusił Trevor, po czym spojrzał w stronę studni. Znowu był sam i tylko wiatr szumiał w trawach. - Diabel- ska sztuczka - powtórzył, wpatrując się wstrząśnięty w swoje puste dłonie. P rzez całą noc prześladowały go sny. Trevor zawsze je miewał, ale od czasu zamieszkania w domku na Faerie Hill sny przybrały szczególnie wyrazistą formę. Dziwny mężczyzna jechał z cmentarza na białym, skrzydlatym ko- niu ponad rozległym, błękitnym morzem. Również Trevor czuł pod sobą potężny grzbiet i silne mięśnie mitycznego wierzchowca. Z oddali gra- nica nieba i wody była tak wyraźna, jakby ktoś wyrysował ją ostrym ołówkiem wzdłuż linijki. Woda miała szafirowy kolor, a niebo było szare jak dym. Koń zanurzył się i jego potężne przednie kopyta pruły powierzch- nię, rozbryzgując wodę, którą Trevor wyraźnie widział, a nawet ją czuł w pojedynczych kroplach. Miał słone wargi. A potem znalazł się w podwodnym świecie. Zimnym, jakże zim- nym, w tej ciemnej toni o niesamowitej poświacie. Migotanie opalizują- cego światła było jak trzepot czarodziejskich skrzydeł, a pulsujący rytm wody przypominał melodię wygrywaną na piszczałkach. Coraz niżej i niżej zanurzali się w tym żywiole. Towarzyszyło mu uczucie wzruszenia i grozy. Na miękkim morskim dnie pulsowało niczym serce błękitne wznie- sienie. Mężczyzna, który przedstawił się jako książę, zanurzył w nim rękę po ramię i Trevor poczuł gładką tkankę tej materii na własnej skó- rze. Zacisnął palce i szarpnął, wyrywając serce oceanu. Dla niej, pomyślał, zaciskając je z całej mocy. Oto świadectwo mo- jej stałości i wierności. Tylko dla niej. Kiedy się obudził, nadal miał zaciśniętą dłoń, ale biło tylko jego własne serce. Jego ręka była pusta, ale czuł jeszcze w niej ładunek energii. Serce oceanu. To niepoważne. Nie trzeba być znawcą flory i fauny morskiej, by wiedzieć, że nie istnieje żadna taka migotliwa błękitna materia, że na dnie Morza Celtyckiego nie bije żadne serce. Wszystko to tylko sen, projekcja podświadomości. Pełna symboli, których analiza mogłaby mu zająć całe życie, gdyby miał ku temu jakąkolwiek skłonność. Ale jej nie miał. Wstał z łóżka, by udać się do łazienki. Odruchowo przeciągnął ręką PO włosach. Stwierdził, że są wilgotne, j Stanął jak wryty, powoli opuścił dłoń i wpatrywał się w nią z niedo- wierzaniem. Ostrożnie podniósł ją do twarzy i powąchał. Zapach mor- skiej wody? Nie ubrany, usiadł ponownie na brzegu łóżka. Nie uważał się nigdy Za skłonnego do koloryzowania i fantazjowania. Prawdę mówiąc, miał się za człowieka, który pewniej stoi na ziemi niż inni. Ale jest faktem, że śniło mu się, iż mknie na skrzydlatym koniu przez morze, i że obudził Sle. z wilgotnymi od wody morskiej włosami. Czy jest na to jakieś racjonalne wyjaśnienie? Wyjaśnienie wymagało dodatkowych informacji. Nadszedł czas, żeby je zacząć zbierać. Było za wcześnie na to, by telefonować do Nowego Jorku, ale nigdy nie jest za wcześnie na faks. Trevor ubrał się i zasiadł w swoim niewiel- kim gabinecie obok sypialni. Pierwsza wiadomość adresowana była do rodziców. “Mamo i Tato! Mam nadzieję, że u was wszystko w porządku. Budowa posuwa się zgodnie z harmonogramem, trzymam się też ściśle budżetu. Chociaż po kilkudniowej obserwacji doszedłem do wniosku, że O'Toole'owie obeszli- bysię beze mnie, postanowiłem tu zostać, przynajmniej na jakiś czas, i nad- zorować pracę. To także kwestia kontaktów międzyludzkich. Większość ludzi sprzyja projektowi. Niemniej jednak prace zakłócają tu spokój. Sądzę, że dobrze będzie, jeśli ludzie lepiej mnie poznają i przekonają się, o co mi chodzi. Zamierzam także rozpocząć reklamę tego miejsca. Spędzam miło czas na poznawaniu najbliższych okolic. Jest tu tak pięknie, jak mówiłeś, Tato. Wspominają Cię tutaj czule. Powinniście wziąć urlop i przyjechać tu. Pub Gallagherów odpowiada waszemu opisowi i temu, co przeczyta- łem w sprawozdaniu Finkle'a - dobrze prowadzony, miły, cieszący się tu wielkim powodzeniem. Połączenie go z salą widowiskową było trafnym pomysłem, Tato. Zamierzam pobyć tu dłużej i zorientować się, jak to wy- gląda na co dzień, co by tu można zmienić albo ulepszyć. Mamo, byłabyś zachwycona domkiem, w którym zamieszkałem. Jest jak z pocztówki, poza tym ma własnego ducha. Ty i ciocia Maggie natych- miast byście stąd uciekły. Na razie nie mogę was zabawić relacjami z od- wiedzin istot nieziemskich, ale ponieważ zamierzam zapoznać się bliżej z kolorytem lokalnym, byłbym rad, gdybyście mogły mi dostarczyć jakiejś informacji o tej legendzie. Chodzi oczywiście o nieszczęśliwy los kochan- ków, tutejszą pannę i zaczarowanego królewicza. Zadzwonię przy najbliższej okazji. Całuję, Trev" Przeczytał to jeszcze raz, chcąc się upewnić, że prośba ma jak naj- bardziej niezobowiązujący charakter, po czym przesłał wiadomość ro- dzicom. Kolejny faks, skierowany do sekretarki, był bardziej zwięzły i rze- czowy. “Angelo, proszę, żebyś przekazała mi wszelkie dostępne informacje na temat tutejszej lokalnej legendy. Szukaj pod: Carrick, zaczarowany kró- lewicz, Gwen Fitzgera/d, Faerie Hill Cottage, Old Parish, Waterford. Wiek siedemnasty. Trevor Magee" Po nadaniu faksu spojrzał na zegarek. Chociaż było już parę minut po ósmej, za wcześnie jeszcze, żeby sięgnąć do kolejnego źródła. Do- piero za godzinę złoży wizytę Jude Gallagher. Po załatwieniu spraw poczuł gwałtowną potrzebę napicia się kawy. Bardzo brakowało mu tu automatu do parzenia kawy z timerem. Zamie- rzał go kupić przy pierwszej okazji. Jakie to rozkoszne uczucie budzić się rano, czując zapach parzącej się kawy. ' Gdy zszedł na dół, usłyszał głośne pukanie do drzwi. Marząc o tym, by jak najszybciej napić się kawy, otworzył drzwi. I doszedł do wniosku, że istnieje coś jeszcze lepszego od porannej kawy. Każdy mężczyzna wyrzekłby się do końca życia kawy dla tej zalot- nie uśmiechniętej, pięknej, niebieskookiej kobiety ubranej w opięty swe- terek z dekoltem. - Dzień dobry. Czy zawsze wyglądasz tak od samego rana? - A czy ty zaprosisz mnie na śniadanie? - Na śniadanie? - Zdaje się, że coś wspomniałeś o tym. - Słusznie. Zadziwiasz mnie, Darcy. I o to jej chodziło. - A więc dostanę śniadanie, czy nie? - Wejdź. - Otworzył szerzej drzwi. - Zobaczymy, co da się zrobić. - Wchodząc do środka, lekko się o niego orarła. Zerknęła do saloniku. Był prawie taki sam jak za życia Maude - porozstawiane tu i ówdzie ładne bibeloty, staroświecka narzuta na wy- płowiałej sofie. - Lubisz porządek, prawda? - Odwróciła się. - Cenię to u męż- czyzn. A może po prostu uważasz, że tak łatwiej jest pracować. . ~ Tam, gdzie mieszkam, zawsze musi być porządek. - Położył rękę a JeJ ramieniu, a ona odwróciła głowę i w najbardziej naturalny sposób grzała mu w oczy. - Jesteś taka ciepła. ~ Czyżbyś się spodziewał czegoś innego? To zbyt banalne. ~ Założę się, że nigdy nie jesteś banalna. - Tylko czasami. Ale teraz chcę dostać śniadanie. - Wyśliznęła mu się spod ręki i zerknęła na niego przez ramię. - Przygotujesz coś, czy gdzieś pójdziemy? - Przygotuję. - Teraz mnie zaskoczyłeś. Człowiek z twoją pozycją zna się na kuchni?! - Robię słynny na cały świat omlet z cheddarem i pieczarkami. - Ocenię go, a jestem... niezwykle wybredna. - Udała się w stronę kuchni, podczas gdy on, olśniony jej urodą, wziął długi, głęboki oddech, zanim za nią ruszył. Usiadła przy stole na środku kuchni, położyła wdzięcznie rękę na oparciu krzesła, sprawiając wrażenie kobiety przywykłej, by ją obsługi- wano. Chociaż jego organizm nie potrzebował już zastrzyku energii, przy- stąpił od razu do parzenia kawy. - Kiedy tak siedzę i patrzę, jak sobie radzisz z domowymi obowiąz- kami - zaczęła Darcy - zastanawiam się, dlaczego, u licha, nie przerwa- łeś mojej wczorajszej paplaniny o twojej rodzinie i o przodkach, a do tego okazałeś zainteresowanie informacją, która powinna być ci dobrze znana. - Ponieważ jej nie znałem. Tak też wczoraj pomyślała. Nie wyglądał na człowieka, który tracił- by czas zadając pytania, na które znał już odpowiedź. - Jak to możliwe, jeżeli wolno zapytać? Nie chciał o tym mówić, ale czuł, że winien jest jej wyjaśnienie. - Mój dziadek miał bardzo niewiele do powiedzenia o swojej tutej- szej rodzinie, o Ardmore, w ogóle o Irlandii. Czekając, aż zaparzy się kawa, przygotował wszystko, co potrzeba do zrobienia omletu. - Był trudnym, zamkniętym w sobie człowiekiem. Odnosiłem wra- żenie, że wspomnienia stąd źle na niego działały. Więc nie rozmawiało się na ten temat. - Rozumiem - powiedziała Darcy, choć trudno jej było zrozumieć rodzinę, która nie rozmawia ze sobą szczerze. - Twoja babka również stąd pochodziła. - Tak. I była mu we wszystkim posłuszna. - Władczy mężczyźni działają na innych onieśmielająco. - Mojego ojca też można nazwać władczym mężczyzną. Ale nie uważam, żeby był onieśmielający. - No i wróciłeś tu, żeby się osobiście przekonać, jak wygląda to miejsce, skąd wywodzi się ród Magee. - Po części. Uniosła brwi, dając do zrozumienia, że nie muszą rozwijać tematu. Dotknęli zbyt bolesnego miejsca i choć miała straszną ochotę jeszcze trochę go wybadać, dała na razie temu spokój. - A skoro już tu jesteś, powiedz, co sądzisz o tym domku. Napięcie, które go ogarnęło, zelżało trochę. Chwycił kawę, zabiera- jąc się jednocześnie za robienie omletu. - Właśnie wysłałem faks do matki, w którym napisałem, że domek jest jak z obrazka. - Faks? Czy to właściwy sposób kontaktowania się syna z matką? - Korzystamy z osiągnięć techniki, gdy zachodzi taka potrzeba. - Przypominając sobie o dobrych manierach, również jej nalał kawy. - Nie ma to j ak kryty strzechą domek na irlandzkiej prowincj i i dobra kawa. - Pominąłeś swoją zjawę. Omal nie upuścił patelni, i - Moją? - Mieszkasz tu, więc jest twoja. Lady Gwen to tragiczna postać. Współczuję jej i doceniam romantyczną stronę tej historii, ale trudno mi jest zrozumieć kogoś, kto cierpi z miłości przez wieki, nawet po śmierci. Życie jest krótkie i trzeba z niego korzystać. - Wiesz coś o niej więcej? - Tyle samo, co każdy w tych stronach. - Z przyjemnością patrzyła na jego sprawne ręce zajęte pracą. - Ale Jude dokładnie zbadała ten temat, pisząc swoją książkę. Wiem także, że jest parę osób, które ją wi- działy. Spojrzał przez ramię z niedowierzaniem. -A ty? - Taką jak ja duchy wolą omijać z daleka. Może ty ją zobaczysz, gdy będzie się tutaj przechadzała. V - Wystarczy mi, że widzę tu ciebie. A co z drugą połową legendy? Tą o Carricku. - Oh, jest mądry i podstępny. Upór i duma sprawiły, że zamknął się w sobie, niemniej jednak ucieka się czasami do swoich sztuczek, wypró- oowując je na ludziach. Czy zauważyłeś, że podczas pracy Brenna za- kłada swoje pierścionki - zaręczynowy i obrączkę - na łańcuszek, który n°si na szyi? - Widziałem człowieka, który omal nie stracił palca, zaczepiając ° rączką o piłę tarczową. Ona nie jest głupia i wie, co robi. - Wyjął a erze i półmisek na jajka. - Co pierścionki Brenny mają wspólnego z 'egendą? - Jej zaręczynowy pierścionek jest z perłą, drugim klejnotem, który Carrick ofiarował Gwen - te łzy księżyca, które zebrał do swojej ma- gicznej torby. Carrick dał perłę Shawnowi. Trevor, żeby nie okazać zdziwienia, odwrócił się w stronę kredensu. - Facet ma gest. - Nic o tym nie wiem, ale ofiarował tę perłą przy grobie Maude, a teraz należy ona do Brenny. Za pierwszym razem ofiarował diamenty - klejnoty słońca. Zapytaj o to Jude, jeśli cię to ciekawi. Po raz trzeci i ostatni ofiarował szafiry. Z samego serca oceanu. - Serce oceanu. -Nagle przypomniał sobie swój sen i z wielką uwa- gą jeszcze raz spojrzał na własne dłonie. - Pewnie myślisz, że to taka sobie piękna bajeczka. Podobnie było ze mną, dopóki jej bohaterami nie stali się moi bliscy. Wystarczy wtedy tylko jeden krok, żeby zakochani przysięgli sobie miłość. - Łyknęła kawy, spoglądając nań znad krawędzi filiżanki. - Wszyscy, którzy zamieszkali w domku Maude, przekonali się o tym na własnym przykładzie. Milczał przez chwilę, przekładając na drugą stronę grzankę. - Czy uważasz, że i mnie to czeka? - Oczywiście. Choćbyś był nie wiem jakim realistą, w twoich ży- łach płynie irlandzka krew. Ponieważ wyznaczeni kandydaci mają od- czarować zaklęcie, ty będziesz moim wybranym. Zadumał się, wyjmując masło i dżem. - Że też taka trzeźwo myśląca kobieta jak ty wierzy w czary. - Wierzę? - Pochyliła się ku niemu. - Ja je rzucam. Patrząc w jej błyszczące oczy, bez wahania uwierzył, że jest czarow- nicą. - Czy chcesz, żebym uwierzył w tę historię? - Tak, chcę. - Wzięła na widelec dużą porcję omletu. - Ludzie wie- rzą, że jeśli ktoś straci tutaj serce, będzie ślubował dozgonną miłość. - Jak Maude. - Już sama myśl o tym zaniepokoiła go bardzo. - Dla- czego mi to mówisz? - Właśnie zastanawiałam się, czy o to zapytasz. Jesteś atrakcyjnym mężczyzną i podobasz mi się. Co więcej, nie wstydzę się tego powie- dzieć, że twoje bogactwo także się liczy. A więc skoro wszystko tak się dobrze składa, mogłabym spędzać z tobą więcej czasu. - Czy to propozycja? Uśmiechnęła się do niego cudownie. - Jeszcze niezupełnie. Mówię o tym, ponieważ odnoszę wrażenie, że nie dajesz się zwodzić pozorom, że żadne udawanie nie ujdzie twojej uwadze. Nie należę do kobiet, które się zakochują. Już próbowałam owiedziała, a jej promienne oczy posmutniały na chwilę. Zaraz jed- k otrząsnę^ §i? l posmarowała masłem grzankę. - To po prostu nie Hla mnie. I może się okazać, że nie potrafimy przyjąć tego, co zgotowało am przeznaczenie, ale gdyby się okazało, że jest inaczej, uważam, że możemy dojść do porozumienia, które nas oboje zadowoli. Biorąc pod uwagę okoliczności, doszedł do wniosku, że nie zaszko- dzi im kolejny zastrzyk energii. Wstał i dolał kawy do filiżanek. - Spotykałem się z wieloma ludźmi z racji mojej pracy, poznałem wiele kultur i muszę powiedzieć, że jest to najdziwniejsza rozmowa przy śniadaniu, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się prowadzić. - Wierzę w przeznaczenie, Trevorze, w spotkanie podobnych sobie ludzi. - Sięgnęła po kolejny kawałek omleta. - A ty? - Wierzę, że ludzie mogą być do siebie podobni, ale przeznaczenie to już całkiem inna sprawa. - Masz w sobie zbyt dużo irlandzkiej krwi, żeby nie być fatalistą - odpowiedziała. - Czy taka jest cecha szczególna Irlandczyków? - Oczywiście. Ale w mrocznych przesądach pozostajemy sentymen- talnymi optymistami. Zaś co do szczerości... - Gdy jedli, patrzyła na niego rozjarzonymi oczami. - Cóż może być lepszego od dobrze opo- wiedzianej legendy, jeśli nawet jest przekoloryzowana? Wreszcie, skoro szczerość jest czymś, co, jak sądzę, cenisz sobie wysoko, czy jest coś złego w fakcie, iż daję ci do zrozumienia, że jeśli się we mnie zakochasz, nie będę miała nic przeciwko temu? Delektował się resztką kawy. A także swoją rozmówczynią. - Próbowałem się zakochać. Ale i mnie się nie udało. Po raz pierwszy zobaczył na jej twarzy współczucie. Dotknęła jego ręki. - Niemożność potknięcia się jest, jak sądzę, niemniej bolesna niż sam upadek. Popatrzył na ich złączone ręce. - Jakże smutna z nas para, Darcy. - Chyba lepiej wiedzieć wszystko o sobie. Może się zdarzyć, że ja- Kas piękna kobieta wpadnie ci w oko, a wtedy twoje serce wyskoczy ci z Piersi i wyląduje u jej stóp. - Wzruszyła ramionami. - Ale zanim to astąpi, nie miałabym nic przeciwko temu, żebyś przeznaczył mi trochę Czasu> a także niewielką sumkę pieniędzy. ~ Czyżbyś była tak interesowna? , ~ ' n*e wYpieram się tego. - Poklepała go przyjaźnie po v u, po czym wróciła do śniadania. - Nie musiałeś nigdy liczyć się 2 Pieniędzmi, prawda? - Tak jakoś wyszło. - Gdybyś jednak musiał zarobić dodatkowo, poświadczę, że przy- rządzasz wyśmienity omlet. - Podniosła się, odnosząc oba ich talerze do zlewu. - Cenię sobie dobrą kuchnię, ponieważ sama w ogóle się nie znam na gotowaniu. Podszedł i stanął za nią, przesuwając rękami wzdłuż jej ramion, aż do dłoni. - Pozmywasz naczynia? - Nie. Ale może je wytrę. Pozwoliła, żeby ją odwrócił ku sobie. Kiedy pochylił głowę, nie bez pewnego żalu położyła palce na jego wargach, zanim zdążyły sięgnąć po jej usta. - Oto, co sobie myślę. Każde z nas zna się na uwodzeniu, ale niech to przynajmniej będzie w trochę lepszym stylu. - Dobrze. Pozwól więc, że zacznę pierwszy. Zaśmiała się niskim głosem. - Jeszcze jest na to za wcześnie. Odłóżmy tę przygodę na inną chwilę. Przyciągnął ją odrobinę bliżej. - Po co czekać? Jesteś fatalistką, a zatem wierzysz w przeznacze- nie. - Sprytnie to wykombinowałeś. Ale ponieważ mam na to ochotę, poczekamy. Mam na to wielką ochotę. - Przesunęła palcem po jego wargach i cofnęła się. - Ja również. - Z rozmysłem znowu podniósł jej rękę do swoich warg. - Może tu jeszcze wrócę, ale na obecnym etapie pozostawię ci jed- nak te naczynia. Czy odprowadzisz mnie do furtki, j ak przystało na praw- dziwego dżentelmena? - Powiedz mi - powiedział, kiedy szli do drzwi - ilu mężczyzn owi- nęłaś sobie wokół palca? - Och, straciłam rachubę, ale żadnemu to nie przeszkadzało. - Spoj- rzała za siebie, kiedy zaczął dzwonić telefon. - Nie musisz odpowie- dzieć? - Maszyna to za mnie załatwi. - Automatyczna sekretarka i faks. Zastanawiam się, co by o tym pomyślała Maude. - Wyszła na zewnątrz, tam, gdzie kwiaty kołysały się. na wietrze. - Pasujesz do tego miejsca - powiedziała, wpatrując się w nie- go przez chwilę. - Wyobrażam sobie, że równie dobrze pasujesz do ja- kiejś eleganckiej sali konferencyjnej. Pochylił się, żeby zerwać gałązkę werbeny i wręczyć jej. _ Wróć. - Sądzę, że jeszcze zawędruję w te strony. - Zatknęła kwiat we wło- sy i odwróciła się ku ogrodowej furtce. Dopiero teraz przekonał się, dlaczego nie słyszał, kiedy się tu zjawi- ła Przyjechała na rowerze. - Darcy, gdybyś zaczekała chwilę, odwiózłbym cię z powrotem. - Nie ma potrzeby. Miłego dnia, Trevorze Magee. Wsiadła na rower i pomknęła w dół ścieżką pełną wyboi i dziur, którą miejscowi nazywali drogą. I udało jej się przy tym zachować cho- lernie seksowny wygląd. Trevor pojechał najpierw na budowę, a do domu Gallagherów dotarł dopiero po południu. Na jego pukanie odpowiedziało głośne szczekanie psa. Cofnął się o krok, czując respekt przed tym, co podnosi taki harmider. Szczekanie ustało chwilę przed tym, zanim otworzyły się drzwi. Pies siedział teraz obok Jude i wywijał szaleńczo ogonem. Trevor nie sądził, że jest on aż tak wielki. - Cześć, Trevor. Jakże się cieszę. Wejdź, proszę... - Spojrzał znacząco na psa, co rozśmieszyło Jude. - Finn jest łagodny jak baranek, zapewniam cię. Bardzo hałasuje, a ja dzięki temu mam wrażenie, że mnie ochrania. Przywitaj się z pa- niem Magee - wydała polecenie, na co Finn posłusznie podał łapę. - Wolałbym nie wchodzić mu w drogę. - Trevor bez przekonania uścisnął mu łapę. - Mogę go zabrać, jeżeli ci przeszkadza. - Nie, nie, wszystko w porządku. Przepraszam za najście w środku dnia. Liczyłem, że może znajdziesz wolną chwilę. - Mam wiele wolnych chwil. Wejdź i rozgość się. Napijesz się her- baty? Jadłeś już lunch? Shawn przysłał wspaniałą zapiekankę. ~ Nie, dziękuję. Nie rób sobie kłopotu. - To żaden kłopot - powiedziała i w tej samej chwili przycisnęła Jedną rękę do krzyża, a drugą do brzucha. - Siadaj. - Trevor ujął j ą za ramię i poprowadził do saloniku. - Muszę wyznać, że na widok dużych psów i ciężarnych kobiet tracę odwagę, win i° "^ byia Prawda- Duze Psy moze i odbierały mu odwagę, ale na a°k ciężarnych kobiet dziwnie łagodniał. na ObiecuJę, że nie zostaniesz pogryziony. - Usiadła w fotelu, wdzięcz- u za pomoc. - Poprzysięgłam sobie, że do końca zachowam spokój i wdzięk. Jestem jeszcze dosyć spokojna, ale z wdziękiem pożegnałam się w szóstym miesiącu ciąży. - Całkiem nieźle sobie radzisz. Czy to będzie chłopczyk czy dziew- czynka? - Wolimy, żeby to była niespodzianka. - Kiedy podszedł, by usiąść w pobliżu jej fotela, położyła rękę na łbie Finna. - Wybrałam się wczo- raj wieczorem na spacer i obejrzałam twój plac budowy. Prace posuwają się naprzód. - W równym tempie. Za rok o tej porze będziesz mogła tam pójść i wziąć udział w spektaklu. - Z góry się na to cieszę, nawet nie wiesz, jak bardzo. Musisz mieć wielką satysfakcję, gdy twoje wizje zamieniają się w rzeczywistość. - Czy i ty tego nie robisz? W swoich książkach, oczekując dziecka. - Czy możesz mi powiedzieć, co tak zaprząta twoje myśli? Zawahał się na chwilę. - Zapomniałem, że jesteś psychologiem. - Wykładałam psychologię. - W ciągu ostatniego roku wyleczyłam się z nadmiernej nieśmiałości, która nie pozwalała mi mówić tego, co myślę. Ma to swoje wady i zalety. Nie zamierzam się naprzykrzać. - Przyszedłem tutaj, żeby cię o coś zapytać. Domyśliłaś się tego. To nie jest naprzykrzanie się... Intryguje mnie opowieść o Carricku i Gwen. - Tak? Co chcesz o nich wiedzieć? - Wierzysz, że istnieją? Że istnieli? - poprawił się. - Wiem, że istnieją. - Widząc niedowierzanie w jego oczach, zamil- kła na chwilę, żeby zebrać myśli. - Pochodzimy z różnych stron. Ty z Nowego Jorku, ja z Chicago. Przemądrzałe i zadufane w sobie miesz- czuchy, które opierają swoje życie na realiach codzienności. Domyślił się, do czego zmierza, pokiwał głową. - Ale obecnie jesteśmy gdzie indziej. - Tak. To miejsce obecnie stało się moim domem, a także przemó- wiło do ciebie, sprawiło, że chcesz tu budować swoje marzenia. Zaczy- namy tutaj rozumieć Sprawy, o których zapomnieliśmy. - Rzeczywistość pozostaje rzeczywistością, bez względu na to, w ja- kiej części świata przebywamy. - Ja też tak myślałam. A skoro nadal tak uważasz, dlaczego mar- twisz się o Carricka i Gwen? - Interesują mnie. - Widziałeś ją? -Nie. - A więc jego. Trevor zawahał się, przypomniał sobie mężczyznę, który pojawił . w pobliżu studni świętego Declana. _ Nie wierzę w czarodziejów ani we wróżki. - Sądzę, że Carrick wierzy w ciebie - powiedziała półgłosem Jude. - Pragnę ci coś pokazać. - Chciała wstać i Trevor poderwał się na nogi, 7 ^ :e; pomóc. - Nie, jeszcze sama dam sobie radę. - Wyprostowała się, opierając się rękami o fotel. - Poczekaj chwilkę. ' Kiedy wyszła, Trevor usiadł z powrotem. On i Finn przyglądali się sobie z zainteresowaniem, aczkolwiek nieufnie. - Nie zamierzam ukraść zastawy stołowej i proponuję zawieszenie broni. Finn podszedł niepewnym krokiem, a następnie bezceremonialnie położył przednie łapy na kolanach Trevora. - Chryste! Teraz już wiem, dlaczego mój ojciec nie zgodził się, że- bym miał szczeniaka. Siad! Finn natychmiast usiadł na podłodze i zaczął lizać rękę Trevora. - A więc zaprzyjaźniliście się. Trevor spojrzał na Jude. - Jeszcze jak. - Leżeć, Finn. - Siadając obok Trevora na niskim, wyplatanym ze sznurka leżaku, Jude odruchowo poklepała psa. - Wiesz, co to jest? - Otworzyła dłoń, w której trzymała przezroczysty, błyszczący kamień. - Wygląda jak diament, ale biorąc pod uwagę wielkość, powiedział- bym, że jest to bardzo ładnie oszlifowany kawałek szkła. - Diament czystej wody, od osiemnastu do dwudziestu karatów. Kupiłam fachową książkę, lupę i sprawdziłam. Nie chciałam go zanosić do jubilera. Nie krępuj się - zachęciła go - przyjrzyj mu się bliżej. Trevor wyjął go z jej ręki, podniósł do światła. - Dlaczego nie chciałaś go zanieść do jubilera? - Uznałam, że nie uchodzi, ponieważ jest to prezent. W ubiegłym roku, kiedy odwiedziłam grób kuzynki Maude, widziałam, jak Carrick wysypuje ich całe morze ze srebrnej torby^którą nosi przy pasie. Wi- z.iałam, Jak zamieniają się w kwiaty, z wyjątkiem tego jednego, który fczał wśród nich i połyskiwał. Trevor obrócił kamień w ręku i zadumał się. - Klejnoty słońca. sv h cnwili, kiedy tam poszłam, odmieniło się moje życie. A to jest ol tych zmian. I nie ma znaczenia, czy to ładne szkiełko czy bez- in^ •'not- ^a dostrzegłam w nim magię i to otworzyło przede mną - Ja lubię świat, w którym żyję. - Tylko od ciebie zależy, czy go zmienisz czy nie. Po co przyjecha- łeś do Ardmore? - Żeby budować mój teatr. - To, co zbudujesz, również zależy tylko od ciebie. T revor mówił sobie, że chce spędzić wieczór w pubie ze wzglę- dów zawodowych. Wolał tak uważać, ponieważ z trudem godził się z myślą, iż znalazł się tutaj w dużej mierze po to, żeby popa- trzeć na Darcy. Nie jest zakochanym smarkaczem, lecz poważnym biz- nesmenem. A pub Gallaghera w pewnym sensie ma związek z jego inte- resami. Prawie wszystkie stoliki były zajęte - rodziny, pary, grupy turystów pochylały się nad kuflami i szklanicami, zajęte rozmowami. W rogu sali siedział młody, chyba piętnastoletni chłopak i grał rzewną melodię na koncertynie. W kominku palił się ogień, jako że pod wieczór ochłodziło się i zrobiło wilgotno, a wokół czerwonego płomienia trzaskającego tor- fu przysiadło trzech starszych mężczyzn o ogorzałych od wiatru twa- rzach, paląc w zadumie i przytupując nogami do taktu. Obok, na kola- nach matki, skakało i chichotało dziecko, które jeszcze nie miało okazji zdmuchnąć swojej pierwszej świeczki urodzinowej. Trevor pomyślał, że jego własna matka zachwyciłaby się tym wszyst- kim. Carolyn Ryan Magee była Irlandką w czwartym pokoleniu, dziec- kiem rodziców, których noga nigdy nie stanęła na irlandzkiej ziemi - podobnie jak wcześniej nie zawitali tutaj ich rodzice. A mimo to bardzo ceniła swoje korzenie. Zrozumiał, że to z jej powodu zapragnął poznać historię rodziny ze strony ojca. To matka grywała w domu irlandzką muzykę, podczas gdy ojciec, wznosząc oczy do nieba, z trudem to tolerował. To ona opowiadała sy- nowi bajki do łóżka o Dobroludkach i o pukach - złych duszkach. I to ona łagodziła zadrażnienia pomiędzy ojcem i jego rodzicami. Choć nie była w stanie ocieplić ich stosunków, zbudowała jednak ten chwiejmy pomost, który umożliwił utrzymywanie poprawnych kontaktów. 52 rzeczy samej Trevor zastanawiał się, czy zauważyłby dystans swoim ojcem a jego rodzicami, gdyby nie miłość i otwartość wszechobecna we własnym domu. Nigdy nie spotkał tak oddanych sobie ludzi jak jego rodzice. Wyobraził sobie matkę, siedzącą tutaj tak jak on teraz, chłonącą to szystko, włączającą się do śpiewu, ucinającą sobie rozmówki z nie- naiomymi. Myśląc tak, uważnie rozejrzał się po lokalu, poprzez uno- szący się w powietrzu bladoniebieski dym. Najwyraźniej brakowało tu wentylacji. Następnie skierował się w stronę baru. Co tu się troszczyć o zdrowie klientów, skoro właśnie taka atmosfera najbardziej im odpo- wiadała. W krańcu baru zobaczył Brennę, zręcznie nalewającą piwo i po- chłoniętą rozmową z mężczyzną, który musiał mieć sto lat albo i więcej. Trevor zajął jedyny wolny taboret i czekał, aż Aidan przekaże szklanki i wyda resztę. - Jak leci? - zapytał Aidan, dolewając piwa do dwóch kufli, które podstawił pod kraniki. - Świetnie. Widzę, że masz pełne ręce roboty - Jak zawsze, i tak będzie prawie co wieczór, aż do zimy. Czym mogę ugasić twoje pragnienie? - Wezmę duże piwo. - To rozumiem. Jude mówiła, że niepokoją cię pewne sprawy zwią- zane z naszym kolorytem lokalnym. - To tylko ciekawość. - Ciekawość, jasne! - Po napełnieniu dwóch poprzednich kufli Aidan rozpoczął powolny proces nalewania piwa Trevorowi. - Człowiek nie może się oprzeć ciekawości w tej sprawie, kiedy zauważa, że sam jest w nią wplątany. Wydawcy Jude uważają, że jej książka ściągnie na ten nasz mały zakątek świata duże zainteresowanie. A to znaczy dobry inte- res dla nas obu. * y Musimy się więc na to przygotować. - Rozejrzał się wokół i za- *azył, że Sinead porusza się dzisiaj z dużo większą energią. Ale ni- 8 zie nie było widać Darcy. - Będziesz potrzebował więcei ludzi do pomocy, Aidanie. sta ł samym pomyślałem sobie. - Napełnił frytkami koszyk i po- 1 go na kontuarze. - Kiedy przyjdzie czas, Darcy pogada z ludźmi. świ t na zawo*anie zza kuchennych drzwi dobiegł głos Darcy, pełen ^T °burzenia 'l pomysłowych przekleństw. różu • 1C masz mc na swoje usprawiedliwienie, ty dupo wołowa, nie iem też, dlaczego twierdzisz, że masz głowę twardą jak skała, skoro wiem, że jest całkiem pusta, ponieważ jesteś durny jak głąb ka- puściany. Kiedy zaskoczony Trevor nasłuchiwał, Aidan nawet nie przerwał pracy. - Trochę się zezłościła ta nasza siostrunia, a Shawn robi wszystko żeby ją sprowokować. - Sekutnica? Ja ci dam sekutnicę, ty zezowata, bezzębna, nędzna kreaturo! Rozległ się głośny huk, pisk, posypały się kolejne przekleństwa i już po chwili zarumieniona Darcy wypłynęła tanecznym krokiem zza drzwi, opierając na biodrze wielką, wyładowaną po brzegi tacę. - Brenna, rondlem do gulaszu rozwaliłam łeb twojemu mężowi. Zupeł- nie nie pojmuję, jak inteligentna kobieta mogła poślubić takiego pawiana. - Ponieważ robi świetny gulasz. Mam nadzieję, że garnek nie był pełny. - Był pusty. Dlatego wydał taki ładny dźwięk. - Odrzuciła głowę i prychnęła zadowolona z siebie. Poprawiając tacę, odwróciła się ku ba- rierce i dostrzegła Trevora. Złość, jak za dotknięciem zaczarowanej różdżki, zniknęła z jej twa- rzy. W jej gniewnych oczach pojawił się wyraźnie zmysłowy odcień. - No, no, popatrzcie tylko, kto tu się schronił w deszczowy wieczór - mruknęła cicho, zbliżając się wolnym krokiem. - Mógłbyś podnieść barierkę, kochanie? Mam zajęte obie ręce. Przez ponad połowę swojego życia balansowała tacami, posługując się tylko jedną ręką, ale chciała zobaczyć, jak jej pomaga. - Miło jest, kiedy taki silny i przystojny mężczyzna wybawia z kło- potu słabą kobietę. - Uważaj, Trev, za tą urodziwą twarzyczką kryj e się żmij a - powiedział Shawn, wychodząc z kuchni, żeby dostarczyć do baru kolejne zamówienie. - Nie zwracaj uwagi na bełkot tej małpy. - Rzuciła ostre spojrzenie przez ramię. - Nasi rodzice, ludzie o miękkich sercach, odkupili go od Cyganów. Zmarnowali w ten sposób dwa funty i dziesięć pensów. Kręcąc biodrami' poszła obsłużyć gości. - Jeszcze mi za to zapłaci - mruknął Shawn. - Dobry wieczór, Trev. Co byś zjadł? - Chyba spróbuję gulaszu. Słyszałem, że jest dzisiaj szczególnie dobry. - Ano tak. - Uśmiechając się ponuro, Shawn potarł guza na głowie. Jego wzrok powędrował w stronę młodego chłopca, który grał teraz jakąś żywszą melodię. - Trafiłeś na dobry wieczór. Connor potrafi grać j ak anioł- - Chciałbym też posłuchać twojej gry. - Trevor usadowił się znowu na swoim stołku. - Ludzie bardzo cię chwalą. - Potrafię trochę brzdąkać. Tak jak wszyscy Gallagherowie. - Muszę jeszcze zasięgnąć opinii na temat twojej muzyki. Chcę się skontaktować z agentem. - Och, daj spokój. Zaproponowałeś dobrą cenę za moje piosenki. Ufam, że mnie nie oszukasz. Dobrze ci patrzy z oczu. _ Zręczny agent mógłby wycisnąć więcej. - Nie potrzebuję więcej. - Zerknął na Brennę. - Mam już wystar- czająco dużo. Trevor pokręcił głową i sięgnął po piwo, które postawił przed nim Aidan. - Finkle mówił, że nie masz głowy do biznesu. Dodam więc jeszcze od siebie, że przeszedłeś moje najśmielsze oczekiwania. Nie obraź się. - Ani mi się śni. Trevor przyglądał się Shawnowi znad brzegu kufla. - Finkle powiedział, że zaszachowaliście go, wspominając o innym inwestorze, właścicielu restauracji z Londynu. - Tak powiedział? - W oczach Shawna pojawiły się figlarne iskier- ki. - Aidanie, czy wiesz coś o restauratorze z Londynu, który byłby zain- teresowany połączeniem się z naszym pubem? Aidan zrobił poważną minę. - O ile dobrze pamiętam, to pan Finkle coś o tym wspominał, cho- ciaż go zapewniłem, że nie ma nikogo takiego. Zadaliśmy sobie dużo trudu, żeby go o tym przekonać. - Tak też myślałem. Bardzo sprytnie. Usłyszał radosny śmiech Darcy. Gdy odwrócił się, zobaczył jak głasz- cze Connora po głowie. Jej oczy świeciły się do niego, kiedy zaczęła śpiewać. Była to szybka melodia o bogatym brzmieniu. Znał ją z pubów No- wego Jorku i od matki, kiedy ogarniała ją tęsknota za irlandzką muzyką, nigdy jednak nie słyszał podobnego wykonania. Ani takiego głosu, któ- ry był jak mocne, dojrzałe wino. Czytał raport Finkle'a, w którym była wzmianka o głosie Darcy. irevor nie poświęcił temu większej uwagi. Będąc właścicielem stu- dia nagrań wiedział z doświadczenia, jak często wynoszone są pod n'ebiosa talenty, nie zasługujące na nic więcej, poza uprzejmymi okla- skami. . *eraz musiał jednak przyznać, że należało bardziej zaufać informa- Jom swojego człowieka. zbl'- ^ ^osz*a do refrenu, Shawn przyłączył się do śpiewu. Darcy żyła się do baru i kładąc niedbale rękę na ramieniu Trevora, zaśpie- wała, patrząc na brata. - “ Oj matulu moja, już wracam do domu, chociaż chłopaki nie da • spokoju". J1 Trevor pomyślał, że takiej jak ona chłopaki na pewno nie dają Sn0 koju. Sam miał wielką ochotę dotknąć jej włosów, przyciągnąć ją jak błaga - zanim sama do tego dojdzie. Wystarczyło, że na chwil- ja °P"a si? w pocałunku, a w rezultacie dała mu więcej niż zamierza- Wycof mczasem on znowu pierwszy się cofnął. Musiał wybierać - albo Sle- teraz, albo zaciągnie ją do samochodu i powali na tylne J siedzenie, zachowując się niczym jakiś smarkacz po szkolnej zabaw' Doprowadziła go do granic wytrzymałości tym pocałunkiem na m krym chodniku przed zatłoczonym pubem. - Do tego potrzeba większej intymności - stwierdził. - Nie przeczę. - Musi koniecznie odzyskać grunt pod nogami. - Tera/ czeka nas bezsenna noc, ale nie przejmuję się tym. - Spokojniejsza, p^g, czesała ręką włosy, strącając krople deszczu. - Czy wiesz, że kiedy ostatni raz całowałam się z jankesem, spałam po tym jak niemowlę? - Czy to miał być komplement? - Tak. Całowanie się z tobą sprawiło mi przyjemność, o której będę pamiętała aż do następnej okazji. A na razie wracam do pubu, ty zaś jedź do domu. Już chciała odejść, kiedy ją przytrzymał za ramię. Obawiając się, że może mu się nie oprzeć i utracić swą przewagę, uśmiechnęła się zalotnie. - Zachowuj się przyzwoicie, Trevorze. Jeśli zostanę z tobą dłużej, Aidan udzieli mi nagany i popsuje mi humor. - Rezerwuję sobie twój najbliższy wolny wieczór. - Chętnie go tobie ofiaruję. - Poklepała go przyjaźnie po ręku i we- szła do pubu. Był poruszony do głębi, a odkrycie tego faktu zdumiało go i zdener- wowało. Musiał posiedzieć w samochodzie, wsłuchując się w szum desz- czu, czekając aż krew przestanie się burzyć, a ręce odzyskają pewność. Wiedział, co znaczy pożądać kobiety. Zdawał też sobie sprawę z tego, że takie pragnienie wiąże się z pewnym ryzykiem. Jednak uczucie do Darcy Gallagher różniło się od wszystkiego, co zdarzyło się wcześniej. Ona jest inna, stwierdził, zerkając w stronę pubu i uruchamiając sil- nik. Seksowna, egoistyczna, uwodzicielska. Znał takie kobiety, ale żad- na z nich nie była do tego stopnia szczera. Bawiła się nim i nie ukrywała tego. Również za to j ą podziwiał! A także za to, iż jest tak absolutnie świadoma faktu, że i on uczestniczy w tej grze- Ciekawe, kto zwycięży i w której rundzie. Uspokojony, że sobie z nią poradzi, uśmiechnął się. Ależ mu się. podobała! Nie przypominał sobie drugiej kobiety, która by go tak pod- niecała, absorbowała jego myśli, wprawiała w tak dobry nastrój. Nawet gdyby nie było tego fizycznego zainteresowania, chętnie by się z nią spotykał. Jest taka cudowna, prostolinijna. I jak to dobrze, ze ich znajomość nie będzie miała żadnych dalej idących konsekwencji- \Vszelkie interesy Trevor załatwiał z Aidanem i nie zamierzał tego ieniać, choć Darcy była współwłaścicielką pubu. Z No i ten gł°s Darcy! Zamierzał jej w związku z tym coś zapropono- wać. Był pewny, że mu zaufa. parcy zna wartość pieniędzy i chce ich mieć tyle, by żyć na wyso- kiej stopie, z fasonem. Miał wrażenie, że potrafi jej to zapewnić. Najważniejszy jest zysk, powiedziała mu w dniu, kiedy wędrowali wzdłuż plaży. Miał parę pomysłów, jak mogliby to osiągnąć razem. Zadowolony, że tak dobrze spędza czas w Irlandii, skręcił w dróżkę do domku. Wysiadł z samochodu, z przyzwyczajenia zamknął go, po czym, korzystając z reflektorów, które zostawił zapalone, żeby wskazywały mu drogę we mgle, doszedł do ogrodowej furtki. Nie wiedział, dlaczego podniósł głowę, ani co go skłoniło, żeby spojrzeć w okno. Doznał takiego wstrząsu, jakby uderzył w niego pio- run. Najpierw pomyślał o Darcy, o tym, jak stała w oknie swojej sypialni, kiedy ją po raz pierwszy zobaczył. Wtedy też doznał wstrząsu, który wynikał z tego, że tak jej nagle zapragnął. Stojąca w oknie kobieta była równie śliczna. Włosy miała jasne jak otaczająca go mgła. Jej oczy - wiedział to, choć było za ciemno, by doj- rzeć ich kolor - zniewalały morską zielenią. Ta kobieta nie żyła od trzystu lat. Otwierając furtkę, nie odrywał od niej wzroku. Zobaczył pojedyn- czą, błyszczącą łzę, która spłynęła po jej policzku. Serce waliło mu jak młotem, kiedy szedł szybkim krokiem ścieżką pośród mokrych kwia- tów, przy ledwie słyszalnej muzyce tańczących na wietrze kominowych ozdób. Powietrze było nasycone wilgocią. Otworzył drzwi. W środku panowała cisza. Jedyne światło, które zapalił przed wyj- Suem> rzucało długie cienie na starą, drewnianą podłogę. Zapominając tym, że wciąż trzyma w ręku klucze, poszedł schodami na górę. Zna- szy się w korytarzyku prowadzącym do sypialni, nabrał dużo powie- ka w płuca i przekręcił kontakt. . IesP°dziewałsię, że jg. tutaj zastanie. Duchy lepiej czująsięw ciem- • 1-.K-ledy rozbłysło światło, zalewając pokój, omal nie gwizdnął ze Ci i jj j5 j . ^arzą zwrócona do niego, z rękami założonymi na wysokości V.116 złociste włosy opadały jej do ramion, sięgając długiej, ulcni. Łza, lśniąca jak srebro, zasychała na jej policzku. \ - Dlaczego marnujemy to, co jest wewnątrz nas? Dlaczego musim tak długo czekać, zanim to do nas dotrze? Ten głos z typowo irlandzkim akcentem zafrapował go bardziej ni> sam jej widok. - Kim... - Oczywiście wiedział, kim ona jest, więc pytanie o to był0 stratą czasu. - Co tutaj robisz? - Czekam już bardzo długo. On uważa, że jesteś tym ostatnim czło- wiekiem. Zastanawiam się, czy ma rację, skoro ty tego nie chcesz, tak bardzo tego nie chcesz. To niemożliwe. Człowiek nie może prowadzić rozmowy z duchem Ktoś chce mu spłatać figla. Ruszył do przodu, wyciągnął rękę, żeby ująć ją za ramię. Ręka nie napotkała żadnego oporu, jakby musnęła powietrze. Klucze, które Trevor trzymał w zdrętwiałych palcach, upadły z ło- skotem na ziemię tuż u jej stóp. - Czy tak trudno uwierzyć w istnienie czegoś, czego nie można do- tknąć? - powiedziała łagodnym głosem, ponieważ rozumiała, jak trud- no jest zwalczyć uprzedzenia. Mogła mu pozwolić, by dotknął ułudy, którą była, ale to by mu nie wystarczyło. - Twoje serce już ci to podpo- wiada. Teraz jeszcze trzeba, by poszedł tą drogą również twój rozum. - Muszę usiąść. - Nagłym ruchem usiadł na brzegu łóżka. - Śniłaś mi się. Uśmiechnęła się po raz pierwszy. - Wiem o tym. O twoim przyjeździe tutaj dawno już postanowiono. - Przeznaczenie? - Wiem, że nie lubisz tego słowa. - Potrząsnęła głową. - Ale to właśnie przeznaczenie sprawia, iż zatrzymujemy się w określonych punk- tach drogi naszego życia. To, co robisz tutaj, zależy od ciebie. Wybór znajduje się na końcu drogi. Ja dokonałam mojego. - Czyżby? - Tak. Postąpiłam zgodnie z tym, co uważałam za słuszne. - W jej melodyjnym głosie zabrzmiała nutka irytacji. - Może nie było to słusz- ne, ale uważałam, że powinnam tak postąpić. Mój mąż był dobrym, ła- godnym człowiekiem. Kochaliśmy nasze dzieci. - Kochałaś Carricka? - Tak, zrozumiałam to po pewnym czasie. On nie prosił mnie o nic- To nie był żar namiętności, który wkrótce zamienia się w popiół. Później zrozumiałam, że nie miałam racji. - Odwróciła się, jakby patrząc przez okno, poprzez szybę, poprzez deszcz. - Nie miałam racji - powtórzył3- - Czekam teraz samotnie od bardzo dawna, a ogień miłości, jej ból ira' dość są we mnie. Miłość tak łatwo kryje się pod pozorami namiętności) iż często trudno ją rozpoznać. pla większości ludzi namiętność jest czymś naturalniejszym niż ml _ A jednak obie one istnieją. Ja bałam się tego ognia, nawet jeśli go j-dzo pragnęłam. Dlatego nie spojrzałam nigdy na płomienne klejnoty, Jóre na mnie czekały. - Poznałem namiętność, ale nie znam miłości. - Szukałeś jej po omacku, wierzę jednak, że dojdziesz do celu. Zbli- 'asz się do końca drogi. Wpatruj się uważnie w to, co pragniesz zbudo- wać, i dokonaj właściwego wyboru. - Wiem, co... - Ale ona już znikała. Poderwał się na nogi, wyciąg- nął r?kę. - Zaczekaj! A niech to! - Był sam. I choć udało mu się wkrótce uspokoić nerwy, nie pozbył się napięcia i rozterki. Do diabła, jak tu się w tym rozeznać? Sny, magia, duchy. Nic nama- calnego ani wiarygodnego, na czym można by się oprzeć. A jednak uwierzył, i to mu nie dawało spokoju. 6 M arnie coś dzisiaj wyglądasz. Trevor wypił kolejny łyk kawy, którą przyniósł ze sobą na plac budowy, i spiorunował Brennę wzrokiem. - Milcz! Parsknęła śmiechem. Zdążyła się przyzwyczaić do swego szefa i nie traktowała zbyt poważnie jego złego humoru. Kiedy tacy jak on zamie- rają kąsać, robią to bez uprzedzenia. - I do tego jeszcze zły. Masz ci los! Może poprosić kogoś, żeby ci wyniósł wygodny bujany fotel? Mógłbyś usiąść pod parasolem i uciąć sobie drzemkę. Wypił kolejny łyk. ~ Widziałaś kiedyś pracującą betoniarkę od środka? j,, 7 ^estgś w tak kiepskiej formie, że mogłabym cię załatwić jedną ręką. do kuchni, wypij spokojnie kawę i uspokój się. ~ Przebywanie na budowie podnosi mnie na duchu, kie też- ~ P°Patrzyła na porozkładany na placu sprzęt, na cięż- ty n' asz^n7> na dźwigających ciężką rurę ludzi. - Dziwne z nas isto- e sądzisz? Tata pracuje dzisiaj na wsi, naprawia ludziom to i owo, cieszę się więc, że tu jesteś i że chcesz popracować, chociaż się da. sasz. - Nie dąsam się. Nie mam takiego zwyczaju. - No dobrze, ale jednak coś cię gryzie. Znam to uczucie, tyle że wolę to wtedy jak najszybciej z siebie wyrzucić. - Wyobrażam sobie, że Shawn ma z tobą ciekawe życie. - Shawn jest miłością mojego życia, staram się więc jak mogę, żeby się nie nudził. - Nuda zabija - mruknął Trevor. Przytaknęła ruchem głowy. Trevor był dzisiaj bezpośredni, nie trzy- mał się na dystans. Widać uznał ją za osobę godną zaufania. Ucieszyła się, że maj ą ten etap za sobą. - Mam ci do przekazania, że rury do nowej studni i do odprowadza- nia ścieków dotarły do nas dziś rano. Ruszyła przodem, żeby pokazać Trevorowi stopień zaawansowania prac. Po nocnym deszczu ziemia zamieniła się w błoto, a deszcz nie przestawał padać. Skapywał z daszka czapeczki Brenny, gdy pochylała się nad wykopem, połyskiwał na małej srebrnej broszce w kształcie wróż- ki, którą przypięła do niej. Cieszył j ą zapach błota, pracujących ludzi i spalin. - Jak widzisz, zastosowaliśmy wskazany przez ciebie materiał, wy- konaliśmy też dobrą robotę. Podczas ostatniej powodzi wiosennej na- męczyliśmy się z tatusiem przy przetykaniu odpływu szamba, wolała- bym już nie powtarzać tego eksperymentu. - To nam nie grozi. - Ukucnął i ogarnął wzrokiem plac budowy. Przed oczyma duszy widział długi, niski, półkolisty budynek, wyło- żony kamieniem, wspaniale komponujący się z pubem z ciemnymi, nie rzucającymi się w oczy drewnianymi elementami. Wdzięk i pro- stota, tyle że z zastosowaniem najlepszej i najbardziej nowoczesnej technologii. Przecież to było jego marzenie. Zachowanie i uszanowanie, a nawet wyeksponowanie tego, co już jest, z zastosowaniem najnowszych zdo- byczy myśli ludzkiej. Chce odcisnąć piętno rodziny Magee w miejscu, z którego się wywodzi. I nie ma to nic wspólnego z dawnymi legendarni i pięknymi zjawami. Zadumał się chwilę, a kiedy się odwrócił, zobaczył czekającą nao cierpliwie Brennę. - Przepraszam, zamyśliłem się. Wyglądał na zmieszanego. Brenna zawahała się. Przecież poznał3 go bliżej zaledwie przed paroma dniami. - Jeśli coś jest nie tak, powiedz mi, żebym mogła to naprawić. Za to mj płacisz. A jeśli to jakaś osobista sprawa, chętnie cię wysłucham, o ile tvlko zechcesz o tym pomówić. _ Sądzę, że chodzi o jedno i o drugie. Dziękuję ci, ale chciałbym to jeszcze przemyśleć. - Mnie myśli się lepiej, kiedy mam zajęte ręce. - Dobry pomysł. - Wyprostował się. - A zatem bierzmy się do roboty. To była ciężka i brudna praca. Mało kto uważałby ją za przyjemną. Błotnisty teren wyłożono wielkimi płytami sklejki, po których można było ciągnąć taczki. Trevor woził więc drewno na dźwigary i krokwie. Przystanął pod plandeką, gdzie pracowali hydraulicy, słuchając, jak deszcz równomiernie uderza w płótno. Wypił galon kawy i poczuł, jak powoli powraca do życia. Musiał przyznać Brennie rację. Praca fizyczna odwraca uwagę od nękających myśli, przesuwa je na dalszy plan. Upora się więc z tym, co jest do zrobienia, a dopiero potem zastanowi się nad wydarzeniem z ostat- niej nocy, spróbuje się do niego ustosunkować. Przemoczony i zabłocony, ale już w lepszym nastroju, dźwignął ko- lejną deskę. Ożywił się, poczuł nową energię biegnącą od brzucha, przez kręgosłup, aż po kark. I tak jak wczoraj wieczorem nie mógł się oprzeć, by nie spojrzeć do góry. W oknie stała Darcy, obserwowała go poprzez przezroczystą kurty- nę deszczu. Nie uśmiechnęli się do siebie. Mieli takie wrażenie, jakby ich nagie C1ała nagle zetknęły się ze sobą. Nie był to już zdawkowy flirt z tamtego P!erwszego ranka. Nic nie pozostało z uwodzicielskiej gry, którą dotąd prowadzili. Nagły błysk i trawiący ogień. Tak to poczuł, stojąc na zimnym desz- C2u i wpatrując się w kobietę, którą ledwo znał. Ledwo znał, lecz musi ją poznać. I nieważne, jak szybko ten ogień rz ,snie' Zaniepokojony, iż tak łatwo ulega swoim pragnieniom, za- cji belkę na ramię i poniósł ją cieślom. ledy, nie mogąc się oprzeć, spojrzał za siebie, już jej nie było. P°rozu° Wiywa*a s^> Jakby nic się nie stało, jakby nie było tej iskry lenia, która zapaliła się między nimi. Gdy przyszedł na lunch, rzuciła mu zdawkowe spojrzenie i kontynuowała przyjmowanie żarn' wień. °" Godne podziwu i jakże irytujące zachowanie! Jeszcze żadna kobiet nie wzbudziła w nim tylu emocji naraz, nie zadając sobie przy tym naf mniejszego trudu. Dzisiaj w czasie lunchu było trochę luźniej. Pewnie deszcz odstra- szył niektórych turystów, którzy woleli pozostać w hotelu. Przez przeko- rę wybrał stolik w sektorze Sinead. Ciekawe, jaki też ruch wykona Dar- cy w tej rozgrywce, którą prowadzili. Darcy pomyślała, że to z jego strony sprytne posunięcie. Co prawda, będzie musiał dłużej poczekać, ale jednak wygrał tę partię. Od czego są jednak różne wybiegi, pomyślała, zgarniając napiwek ze stołu, który właśnie sprzątała. - Trochę dziś mokro, prawda? - zawołała z drugiego końca sali. - Bardzo mokro. - Pewnie wolałbyś w taki dzień zaszyć się w swoim eleganckim nowojorskim biurze. Bawiła go ta sytuacja. - Zawsze czuję się świetnie tam, gdzie jestem. A ty? - Kiedy tu jestem, myślę tylko o tym, żeby się stąd wynieść, gdy gdzieś wyjeżdżam, natychmiast chcę tu wrócić. Kapryśna ze mnie isto- ta. - Wyciągnąwszy notes, przeszła do następnego stolika i uśmiechnęła się promiennie. - Czym mogę służyć? Przyjęła także zamówienie przy drugim stoliku i przekazała je Shaw- nowi, zdążyła jeszcze podać gościom drinki, nim wreszcie Sinead dotar- ła do Trevora. Kątem oka dostrzegł ironiczny uśmiech Darcy. - Muszę coś sprawdzić w okolicy, a dzień wydaje się idealny do tego - powiedział. - Nie chciałabyś się zabawić w mojego przewodnika? - To miło z twojej strony, że o mnie pomyślałeś, ale mam za mało czasu, żeby się z tego solidnie wywiązać. - Ja też mam nie więcej niż dwie godziny. Co ty na to, Aidanie? Mógłbym wypożyczyć twoją siostrę między jedną i drugą zmianą? - Do godziny piątej sama dysponuje swoim czasem. - Wypożyczyć? - Parsknęła śmiechem. - Nie sądzę. Gdybyś jednak zamierzał zatrudnić mnie v/ charakterze przewodnika, moglibyśmy wy- negocjować rozsądne honorarium. - Pięć funtów za godzinę. Spojrzała na niego słodko. - Powiedziałam “rozsądne". Mogę ci poświęcić mój czas za dzie- sięć funtów. Ale jesteś pazerna. _ A ty dusigrosz - odcięła się i kilku klientów parsknęło śmiechem. _ Hiech będzie dziesięć, tylko czy staniesz na wysokości zadania? _ Kochanie? - Zatrzepotała rzęsami. - Jeszcze żaden mężczyzna na ie nie narzekał. Ruszyła w stronę kuchni, a Trevor pochylił się nad zupą, którą po- wiła pr/ed nim Sinead. Takie rozwiązanie w pełni ich zadowalało. Musiała się trochę sobą zająć: uszminkować usta, skropić się perfu- mami, uczesać się i zmienić ubranie. W końcu doszła do wniosku, że zielona koszula, czarna kamizelka oraz spodnie będą najbardziej odpo- wiednim strojem na przejażdżkę w deszczowy dzień. Jankesi, na ile ich znała, byli zwariowani na punkcie wycieczek po irlandzkich drogach, w słońce czy w deszcz, tak jakby nigdy w życiu nie widzieli rozległych, zielonych łąk. Z uwagi na pogodę zebrała do tyłu włosy i zawiązała je czarną wstąż- ką, po czym, nim zeszła po schodach, narzuciła na siebie żakiet. Przyzwyczaiła się, że mężczyźni czekają na nią. Shawn pogwizdywał, porządkując naczynia. Zdziwiła się, że Trevor, wbrew jej oczekiwaniom, nie przestępuje z nogi na nogę i nie popija w kuchni kawy, która, jak się wydawało, podtrzymywała go przy życiu. - Czy Trevor jest w pubie? - Nie umiem ci powiedzieć. Słyszałem, jak mówił do Brenny, że musi załatwić parę telefonów. To było jeszcze przedtem, zanim poszłaś na górę, żeby się ubrać w ten wyjściowy strój. Ponieważ taka uwaga nie zasługiwała na odpowiedź, Darcy poże- glowała z kuchni do pubu, gdzie zastała Aidana, szykującego się do zamk- nięcia lokalu. - Wyrzuciłeś Trevora, każąc mu czekać w samochodzie? -Trevora? Nie, zdaje się, że miał gdzieś zatelefonować. Zatrzęsła się z oburzenia. - Wyszedł? soh ' ze przyjdzie tutaj. Skoro masz na niego czekać, pójdę już le> ty zaś zamknij lokal. I pamiętaj, żebyś wróciła na czas, Darcy. XT .••• ~ Chciała go zatrzymać, ale Aidan był już za drzwiami. 'gdy na nikogo nie czekała. Nie wróży to niczego dobrego. gór >ar eJ zaskoczona niż zła odwróciła się, by wrócić do siebie na Trev l Zapomniec o całej sprawie. Wtedy otworzyły się drzwi i wszedł ev - W porządku, widzę, że jesteś gotowa. Przepraszam, musiałem telefonować. - Stał, przytrzymując drzwi i uśmiechając się, jak nigdy nic. Nie zdziwiło go malujące się na jej twarzy zaskoczenie i n irytowanie, spodziewał się tego. Nie wątpił, że każdy mężczyzna, z b'" rym kiedykolwiek miała do czynienia, czekał z biciem serca na jej p0;a wienie się. Twój ruch, śliczna, pomyślał. - Cenię sobie mój czas, w przeciwieństwie do ciebie. - Minęła go sztywnym krokiem i rzucając mu złe spojrzenie, wyszła na deszcz. - Czas jest tylko częścią problemu. - Stał, osłaniając ją przed desz- czem, kiedy zamykała na klucz drzwi pubu. - Każdy chce go mieć. Mnie wystarczą dwie godziny bez telefonów i odpowiadania na pytania. - Więc nie zapytam cię o nic. Poprowadził ją do samochodu, przytrzymał drzwiczki, kiedy wsia- dała. I zastanawiając się, jak długo Darcy zamierza się dąsać, zajął miej- sce kierowcy. - Pomyślałem, że moglibyśmy się wybrać na północ, dojechać do drogi prowadzącej wzdłuż wybrzeża i popatrzeć na morze. - To ty trzymasz kierownicę i kasę. Wyjechał z zatoczki. - Panuje opinia, że pogubienie się na drogach Irlandii dodaje uroku tej ziemi. - Nie sądzę, by ci, którzy jadą w konkretnym celu, znajdowali w tym jakiś urok. - Na szczęście w tej chwili nie mam przed sobą żadnego konkretne- go celu. Darcy rozsiadła się wygodnie. Samochód był duży i ładny, musiał drogo kosztować. Przejechanie się nim w deszczu z przystojnym męż- czyzną nie jest aż tak wielkim poświęceniem. Tym bardziej, że płaci on jej za ten zaszczyt. - Odnoszę wrażenie, że z góry planujesz każdy krok. - Tak się osiąg*a cel. - A dzisiaj twoim celem jest obejrzenie najbliższej okolicy, odnoto- wanie tego, co mogłoby zainteresować ludzi przybywających do twoje- go teatru, co mogliby tutaj zwiedzić. - Tak, to jeden z celów. Innym jest chęć spędzenia z tobą paru godzin- - Sprytnie to sobie wymyśliłeś - dwie sprawy za jednym zamachefl1' Jadąc drogą dotrzesz do Dungaryan. Droga wzdłuż wybrzeża za dzi cię do Waterford, a jadąc na pomoc znajdziesz się w górach. - Więc którą trasę wybierasz? Turyści zatrzymują się chętnie przy Ań Rinn, między Ardmore rvan. To mała rybacka wieś, gdzie mówią jeszcze po gaelicku. i Dunp, • i tam do zobaczenia, poza fantastycznymi klifami, ale tury- , e esto tam zaglądają, oczarowani starym językiem stosowanym na co dzień. _ Mówisz po gaelicku? Odrobinę, ale nie na tyle, żeby prowadzić konwersację. - Szkoda, że takie rzeczy idą w zapomnienie. Masz do tego zbyt sentymentalny stosunek. Przecież z angielskim . t znacznie łatwiej. Kiedy byłam w Paryżu, zawsze znalazł się ktoś, kto na tyle znał angielski, żeby mnie zrozumieć. Nie spotkałabym niko- go, kto rozumiałby gaelicki. ' - Nie czujesz żadnego sentymentu do tego, co irlandzkie, Darcy? - A ty masz sentyment do tego, co amerykańskie? - Nie - powiedział po chwili. - Traktuję to jak coś naturalnego. - Masz więc odpowiedź. - Spojrzała na siąpiący deszcz i na perło- wą poświatę na horyzoncie. - Rozjaśnia się. Może zobaczysz tęczę, jeśli takie rzeczy cię bawią. - Jeszcze jak. Powiedz mi, co najbardziej lubisz w Ardmore. - Co tu lubię? - Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek zadano jej podobne pytanie. - Morze. Jego humory, zapach, obecność w powie- trzu. Jego łagodność i miękkość w pogodny poranek, i dziką wściekłość w czasie sztormu. - Jego dźwięk - podpowiedział szeptem Trevor. - Jak bicie serca. - Toż to czysta poezja! Bardziej bym się tego spodziewała po Shaw- nie niż po tobie. - Trzeci etap legendy. Klejnoty z serca oceanu. - Ano właśnie. - Spodobało jej się, że pomyślał o legendzie. Ostat- ni° sarna sporo o niej rozmyślała. - A ona pozwoliła, by zamieniły się w kwiaty, za które nie kupiłaby jednego porządnego posiłku dla rodziny. otrafię zrozumieć jej dumę, ale żeby aż za taką cenę? ~ Ty przehandlowałabyś własną dumę za piękne kamienie, l , ~0 n*e' te§° bym me zrobiła. - Spojrzała na niego figlarnie. - Zna- 2 abym sposób, żeby zachować jedno i drugie. omyślał, że Darcy byłaby do tego zdolna. Ale dlaczego sprawiło "u to przykrość? Pada' ^>rzez Cnmury przebijało się słońce, rozświetlając wciąż jeszcze kiej deszcz. Trevor miał wrażenie, że znaleźli się wewnątrz gład- ką:' Opaliziyącej muszli. I ujrzał na niebie trzy tęcze. Jakby delikatny rozchylał się płatek po płatku. Oczarowany, zatrzymał samochód na środku drogi i wpatrywał w te trzy barwne łuki, pyszniące się na tle bladoniebieskiego nieba ^ Darcy wolała jednak patrzeć na niego. Jakby opuścił przyłbicę. P0cj • pod warstwą sztywnej ogłady, dojrzała taką świeżość uczuć, jakiej nigdy ^ nie spodziewała. Poruszył j ą sposób, w jaki wpatrywał się w te urocze igraszl^ światła i deszczu, zachwyciła ją autentyczna radość bijąca z jego oczu Kiedy odwrócił głowę i uśmiechnął się promiennie, nie mogła si powstrzymać. Przechyliła się ku niemu, ujęła jego twarz w dłonie i p0! całowała - szybko i lekko. - To na szczęście - powiedziała, zajmując dawną pozycję. - Zdaje się, że jest jakaś przypowieść na temat tęcz, pocałunków i szczęścia. - A jeśli nawet nie ma, to powinna być. Przekonamy się, dokąd to nas zaprowadzi. Mam na myśli tęcze - wyjaśnił, kiedy uniosła brwi. - Bo chyba wystarczająco dobrze wiem, dokąd prowadzą pocałunki. Wjechał w wąską, słabo oznakowaną drogę. Z dala od wybrzeża wzgórza zieleniły się w deszczu. Szare kamienne murki i nie strzyżone drzewa przecinały pola, dodając im kolorytu. Dostrzegł chatę, bardzo podobną do tej na Faerie Hill, z kremowymi ścianami i krytym strzechą dachem. A także stado owiec, wyglądające jak białe punkciki. A nad tym wszystkim widniały trzy barwne smugi na jasnym niebie. Otworzył okienko w dachu i zaśmiał się, kiedy zebrana na szybie woda wlała się do środka. Powiało świeżością, cudownie czystą, doda- jącą czegoś nieziemskiego do zapachu skóry Darcy. A potem, gdy droga zaczęła piąć się do góry, zobaczył ją. Matową i szarą na tle perłowego nieba. Z całej konstrukcji zachowały się tylko trzy ściany, czwarta, zamieniona w kupę gruzu, leżała na ziemi. Ale to, co pozostało, stało dumne i wyzywające, wzbijało się w górę ponad za- stygłym w ciszy wiejskim krajobrazem i trwało jak pomnik - upamięt- niając przelaną krew, dawną potęgę, dalekosiężną wizję. Zjechał z drogi, zatrzymał samochód. - Chodźmy popatrzeć. - Na co? Trevorze, to tylko ruina. W Irlandii znajdziesz ich pełno na każdym kroku. I znacznie ciekawsze od tej. Choćby kaplica albo katedra wArdmore. - Ale teraz jesteśmy tutaj. - Sięgnął przez nią, żeby otworzyć JeJ drzwi. - Właśnie takie rzeczy przyciągają ludzi. - Tych, którzy nie mają dość rozumu, by spędzić urlop tam, g"21 mogą mieć piękny basen i pięciogwiazdkowe restauracje. - Gderaja. trochę, wysiadła i poszła za nim. - Pewnie to jeden z wielu zarnko » splądrowanych przez bandę Cromwella. wa była mokra. Całe szczęście, że włożyła wysokie buty. Uwa- każdy krok, żeby nie wejść w pamiątki pozostawione przez owce ' - Żadnego znaku, żadnej tabliczki, nic. Po prostu tak sobie stoi. Darcy pokręciła głową, dochodząc do wniosku, iż lepiej się śmiać niż złościć. _ A czego się spodziewałeś? Położył tylko rękę na kamieniu i podniósł wzrok. - Zastanawiam się, ilu też ludzi musiało to budować? Jak długo? Kto kazał wznieść tę budowlę i dlaczego? Wszedł do środka, a Darcy, wczuwając się w jego nastrój, nie pozo- stała w tyle. Pomiędzy powalonymi kamieniami rosła wysoka, ostra trawa. Mury, otwarte na wszelkie żywioły, ociekały wilgocią po poprzednich burzach. Trevor wprawnym okiem ocenił architekturę budowli, rozmiary znisz- czonego drewnianego belkowania. - Pewnie tam śmierdzi stęchlizną - skomentowała Darcy. Zrobiło sięjaśniej, a ponad ich głowami wciąż jeszcze widniały tęcze. - Gdzie twój romantyzm? - Wątpię, żeby dawne kobiety, które tylko gotowały i sprzątały mię- dzy kolejnymi porodami, widziały w tym coś romantycznego. Ich celem było przetrwanie. - A zatem osiągnęły swój cel. Budowla przetrwała. Przetrwał na- ród. Przetrwał kraj. To ta magia przyciąga tu ludzi, magia, o której nie myślisz, ponieważ masz to na wyciągnięcie ręki. - To historia, nie magia. - Jedno i drugie. Dlatego tu przyjechałem. - Masz wielkie ambicje. - A dlaczego miałbym poprzestać na małych? - Rozumiem, że to sprawa sentymentu. A ponieważ wciągnąłeś w to a agherów, zrobię, co w mojej mocy, żebyś mógł zrealizować swe plany. - Jest jeszcze coś, o czym chcę z tobą porozmawiać. Ale to już in- - Dlaczego nie teraz? eważ teraz potrzebuje trochę więcej szczęścia. - Wziął ją za rp mus' vf ta^° pa^ce *ch dłoni. - W starym zamku, pod potrój na tęczą, to ^ yc warte aż trzy dzbany szczęścia. nyba pomyliłeś mity. Dzban znajduje się na końcu tęczy. Poni lekko m°ich szans tutaj. - Dotknął ustami jej warg, tak samo ona to przed chwilą zrobiła. Spodobała mu się ta iskierka rozbawienia, którą dostrzegł w jej oczach, więc powtórzył to raz jes> cze, z większym uczuciem. - Słyszałem też, że trzeci raz jest urzekający - powiedział półg}0_ sem i sięgnął znowu po jej usta. Szybko, namiętnie. Celowa, nagła zmia- na, mająca ich poddać próbie. Jakby tylko na to czekała. Rozchyliła wargi. Nie poddawała mu się lecz domagała się go na równych prawach. Złączyli i zacisnęli palce' wiedząc, że nie opanują się, jeśli je rozluźnią i posuną się o krok dalej' Poczuł bicie jej serca - gwałtowne, podniecające jego pragnienie. To niesamowite, że może być coś tak szalonego, tak pierwotnego i dzikiego. Wzbierało w niej, było jak unosząca się podczas sztormu fala szukająca ujścia. O Boże, jakże chciała się na niej wznieść, nawet gdyby się miała potłuc i rozbić na końcu. Kiedy całował jej skronie, kiedy zanurzył twarz w jej włosach, świe- żość tego gestu poruszyła ją i uczyniła bezsilną. A także obudziła jej czujność. - Jeżeli takie poczynania pod tęczą przynoszą szczęście - rzekła Darcy -jesteśmy zabezpieczeni na całe życie. Nie mógł się śmiać, ani odpowiedzieć na to żartem. Coś w nim wzbie- rało, coś niezrozumiałego, nie będącego zwyczajnym pożądaniem. - Ile razy czułaś się w taki sposób? Zanim odpowiedziała, odsunął jąna tyle, by mogli patrzyć sobie w oczy. - Odpowiedz szczerze. Ile razy czułaś się tak jak teraz? Mogła skłamać. Potrafiłaby uczynić to bez zmrużenia oka. Ale tylko wtedy, gdyby to, co przeżywała nie miało dla niej większego znaczenia. A on patrzył jej prosto w oczy intensywnie, ze zniecierpliwieniem. - Nie powiem, żebym się tak kiedykolwiek czuła, z wyjątkiem wczo- rajszego wieczoru. - Ja też nie - odparł i puścił ją. - Warto by się nad tym zastanowić. - Trevorze, chyba oboje wiemy, że im gorętszy jest płomień, tym szybciej się spala - wygarnęła. - Być może. - Pomyślał o Gwen, o słowach, które od niej usłyszał. - Przekonamy się o tym w miarę upływu czasu. - To prawda. - Tak jakby oboje zakładali, że nie potrafią się zako- chać. Faktycznie, smutna z nich para. - Przekonamy się - zgodziła się. - Tak jak oboje wiemy, że pójdziemy ze sobą do łóżka, oraz że są pewne sprawy, które trochę to komplikują. Sprawy związane z biznesem. - Biznes nie ma z tym nic wspólnego. - Nie powinien mieć. Ale skoro łączą nas interesy, w które jest zaangażowana moja rodzina, powinniśmy porozmawiać i, zanim l duiemy w łóżku, wyjaśnić sobie pewne sprawy. Chcę ciebie, ale Swiam pewne warunki. - Masz na myśli jakiś cholerny kontrakt? _ Nic formalnego, a poza tym nie mów do mnie tym tonem. Złościsz •e bo nie możesz zapanować nad swym uczuciem, czego nie przewi- działeś wcześniej. Trafiła w sedno sprawy - niech to szlag trafi! _ A zatem uzgodniliśmy, o co nam chodzi i czego oczekujemy po związku, i zgodziliśmy się nie mieszać go z biznesem. - Tak, to prawda. I tak, jak powiedziałeś, jest coś, nad czym warto się zastanowić. Może ci się wydaje, że sypiam z każdym, kto się nada- my _ Kiedy się odwrócił, ciągnęła tym samym chłodnym głosem. - Ale tak nie jest. Nie sypiam z każdym. Jestem wybredna, muszę czuć coś do mężczyzny, zanim go wezmę do łóżka. - Darcy, zrozumiałem to już po godzinie spędzonej w twoim to- warzystwie. Ja także jestem wybredny. - Podszedł do niej. - Lubię cię i zaczynam ciebie rozumieć. A kiedy przyjdzie pora, pójdziemy do łóżka. Rozluźniła się, uśmiechnęła. - Zdaje się, że właśnie odbyliśmy poważną rozmowę. Należy uwa- żać, żeby nie weszło to nam w nawyk. A teraz, mówię to z przykrością, musisz mnie odwieźć z powrotem. - Następnym razem odbędziemy przejażdżkę wzdłuż wybrzeża. - Następnym razem zabierzesz mnie na kolację przy świecach, za- fundujesz mi szampana i pocałujesz mnie w rękę, jak należy. - Kiedy szli przez mokrą łąkę, podniosła głowę i rzuciła ostatnie spojrzenie na blednące tęcze. - Ale możemy też odbyć przejażdżkę wzdłuż wybrzeża i dotrzeć w to samo miejsce. - To brzmi jak umowa. Weź wolny wieczór. - Zastanowię się. 7 owróciła ciepła i sucha pogoda, a niebo i morze nabrały żywsze- go błękitu. Kwiaty w Ardmore upajały się słońcem, podobnie jak jeszcze niedawno deszczem. Okrągła wieża rzucała długi i smukły P cień na groby, których strzegła. Wiejący wysoko na klifach wiatr delikat, nie marszczył taflę wody w studni świętego Declana. Psy uganiały się po polach za zającami, a śpiewające nad ranem ptaki zapowiadały pogodny dzień. We wsi ludzie pracowali w podkoszulkach, a ich różowa opalenizna ciemniała. Trevor obserwował, jak jego budowla nabiera kształtu. W miarę postępu prac przybywało też widzów. Codziennie o dzie- siątej przy placu budowy przystawał stary Riley, a był tak punktualny, że można było według niego nastawiać zegarek. Przynosił składane krze- sełko i siadał, osłaniając oczy czapeczką, mając pod ręką termos z her- batą. Mógł tak siedzieć, obserwować i drzemać aż do pierwszej, kiedy to wstawał, składał krzesełko i kuśtykał do swojej prawnuczki, która szy- kowała mu lunch. Czasem dosiadł się do niego któryś z przyjaciół i grali wtedy w war- caby albo w remika. Trevor zaczął go traktować jak maskotkę przynoszącą szczęście bu- dowie. Od czasu do czasu przychodziły tu dzieci i obsiadały wkoło krzeseł- ko Riley'a. Wodziły wielkimi oczami za ruchem stalowej belki, gdy, podniesioną do góry, osadzano na właściwym miejscu. Czasami takiemu wydarzeniu towarzyszyły gromkie brawa. - Praprawnukowie pana Riley'a nie wyjdą przed jego krzesełko - powiedziała Brenna, kiedy Trevor wyraził obawę, czy gapie nie kręcą się zbyt blisko placu budowy. - Praprawnukowie? - Riley w zimie skończył sto dwa lata. To długowieczna rodzina, chociaż jego ojciec zmarł w młodym wieku, mając zaledwie dziewięć- dziesiąt sześć lat. Niech odpoczywa w spokoju. - Zabawne. A iluż to on ma tych praprawnuków? - Zaraz, niech no się zastanowię. Piętnaścioro... nie, szesnaścioro, ponieważ tej zimy urodził się jeszcze jeden. Nie wszyscy zresztą miesz- kają w tej okolicy. t - Szesnaścioro? Dobry Boże! - No cóż, sam miał ośmioro dzieci, z czego sześcioro wciąż żyje. Oni zaś mieli prawie trzydzieścioro wnucząt, no i tak dalej, aż trudno si? doliczyć. Dwóch jego wnuków i mąż jednej z wnuczek pracują u ciebie. - Nic dziwnego przy tak licznej rodzinie. - Każdej niedzieli po mszy odwiedza grób żony, Lizzie Riley. Byli mał- żeństwem przez pięćdziesiąt lat. Idzie tam z tym starym krzesełkiem i przez dwie godziny opowiada jej wszystkie miejscowe plotki i rodzinne nowinki. 74 r- Dawno zmarła? -Jakieś dwadzieścia lat temu. Siedemdziesiąt lat wierny jednej kobiecie. Jakie to zdumiewające • podnoszące na duchu, pomyślał Trevor. Czasami, jak widać, to zdaje egzamin. - Kochany człowiek z pana Riley'a - dodała Brenna. - Hej, ty tam, Declanie Fitzgerald, uważaj, żebyś nie wyrżnął kogoś w głowę dźwiga- refli. I Brenna pomaszerowała tam wielkimi krokami, by osobiście po- móc robotnikowi. Również Trevor zamierzał spędzić to popołudnie na fizycznej pra- cy. Szum i łoskot sprężarek mieszał się z nieprzerwanym terkotem beto- niarki, wprawiając w zachwyt młodszą widownię. Obok dzieci, na krze- sełku, pan Riley popijał herbatę. Trevor podszedł do niego. -1 co pan o tym sądzi? Riley popatrzył na mocującą dźwigar Brennę. - Sądzę, że budujesz solidnie i wiesz, kogo zatrudnić. Mick OToole i jego śliczna Brenna znają się na robocie. - Riley skierował wypłowiałe oczy na Trevora. - Podobnie jak ty, młody Magee. - Jeżeli pogoda dopisze, zawiesimy wiechę przed planowanym ter- minem. Twarz Riley'a zmarszczyła się w uśmiechu. Przypominała rozciąg- nięty na skale cieniutki biały pergamin. -1 zamieszkasz tam, skłd się wywodzisz, chłopcze. Taka jest kolej rzeczy. Podobny jesteś do syego stryjecznego dziadka. Trevor pomyślał, że kiedyś to samo powiedziała matka. Ukucnął, żeby Riley nie musiał wyciągać szyi. - Naprawdę? - O, tak, znałem go. Przystojny był młodzieniec z Johnniego, z tymi szarymi oczami i zniewalającym uśmiechem. Prosty jak trzcina, podob- nie jak ty. - A poza tym, jaki był? - Spokojny, zrównoważony. Bardzo kochał Maude Fitzgerald. - I poszedł na wojnę? - Takie to były czasy, wielu młodych poległo w szesnastym roku na Polach bitewnych Francji. A także i tutaj, podczas naszej własnej małej o niepodległość Irlandii. Mężczyźni idą na wojnę, a kobiety cze- i płaczą. - Położył kościstą rękę na głowie jednego z siedzących ieci. - Irlandczycy maj ą świadomość, że to ciągle powraca. Wie- ż o tym ludzie starzy. A j a jestem Irlandczykiem i jestem stary. - Znał pan też mojego dziadka? - Znałem. - Riley usiadł wygodnie ze swoją herbatą, skrzyżowaw- szy chude nogi. - Denis był silniejszy od swojego brata, był też bardzie] przewidujący - wolał patrzeć daleko przed siebie niż dreptać w miejscu Ardmore nie było dla niego odpowiednim miejscem, więc gdy nadarzy- ła się okazja, bez namysłu opuścił nasze strony. Ciekawe, czy znalazł to czego wtedy szukał, i czy przyniosło mu to zadowolenie? - Nie wiem - odpowiedział szczerze Trevor. - Nie sądzę, żeby był szczególnie szczęśliwym człowiekiem. - Przykro mi to słyszeć, ponieważ trudno być szczęśliwym, gdy inni nie zaznali szczęścia. O ile pamiętam, jego narzeczona była spokojną i dobrze wychowaną panną. Nazywała się Mary Clooney, pochodziła z Old Parish i miała z dziesięcioro rodzeństwa, o ile mnie pamięć nie zawodzi. - Ani trochę nie zawodzi. Riley zarechotał. - No popatrz, jednak ten mój mózg jeszcze mi nieźle służy. Tylko ciało już jest za słabe, żeby poruszać się tak, jak za dawnych dni. - Riley doszedł do wniosku, że młody Magee chce poznać swe korzenie. Dlacze- go-by nie? - Powiem ci, że twój ojciec był kiedyś ładnym chłopaczkiem. Widziałem wiele razy, jak dreptał drogą, trzymając za rękę swoją mamę. - Nie chodził z ojcem? - Może czasami. Denis głównie zajmował się zarabianiem na życie i odkładaniem na podróż do Ameryki. Mam nadzieję, że żyło im się tam dostatnio. - Dziadek chciał budować i dopiął swego. - A potem miał już tego dosyć. Pamiętam, jak młody Denis, twój ojciec, wrócił tutaj, kiedy już był na tyle dorosły, że mógł zapuścić wąsy. - Riley przerwał, by nalać sobie więcej herbaty z termosa. - Wyrósł na przystojnego mężczyznę, o miłym sposobie bycia, i interesowała się nim niejedna z naszych panienek. - Mrugnął okiem. - Tak samo jak tobą. Ale on nie dokonał wówczas wyboru, ponieważ jeszcze nie nadszedł czas, żeby oderwać się od wszystkiego. Ty masz inną sytuację. - Ręką, w której trzymał filiżankę, Riley wskazał na budowę. - Budujesz to, żeby zaznaczyć swoją obecność, prawda? - Na to wygląda, przynajmniej w tej chwili. - A tymczasem Johnnie nie pragnął niczego więcej poza wiejskim domkiem i swoją dziewczyną, ale wojna mu to odebrała. Jego matka umarła niecałe pięć lat po nim, na atak serca. Nie wydaje ci się, iż ciągłe życie w cieniu zmarłego brata może być bardzo uciążliwe? rrevor znowu spojrzał do góry i napotkał wyblakłe, przenikliwe oczy. try inteligentny starzec. Pomyślał, że jeśli ktoś przekroczył granicę ftflat>e może być inny. _ Sądzę, że tak, nawet jeśli ucieknie się od tego na drugi kontynent. _ To prawda, o wiele lepiej jest zostać tutaj i zbudować coś własne- - pokiwał głową, tym razem z wyraźną aprobatą. - No więc, jak już ^owiedziałem, przypominasz nieboszczyka Johna Magee. Wystarczyło, ie raz spojrzał na Maude Fitzgerald, by stała się jego miłością. Wierzysz w dozgonną, romantyczną miłość, młody Magee? Trevor zerknął w kierunku okna Darcy. - Zdarzają się takie przypadki. - Żeby coś dostać, musisz w to wierzyć. - Riley zamrugał i podał swój kubek Trevorowi. - Nie tylko budowle z drewna i kamienia są tak trwałe. - Ponownie położył zniekształconą dłoń na głowie najbliżej sie- dzącego dziecka. - Na wieczne czasy. - Budynki z kamienia potrafią stać przez całe wieki - zauważył Tre- vor, po czym bez zastanowienia wypił spory łyk herbaty. Zatkało go, pociemniało mu w oczach. - O Jezu! - wykrztusił, kiedy mocna, zmie- szana z herbatą whiskey paliła mu gardło. Riley zaśmiał się, a jego pomarszczona twarz zaróżowiła się z rado- ści. - Cóż jest warta herbata bez naparsteczka irlandzkiej whiskey? Tyl- ko nie opowiadaj, że w Ameryce tak rozcieńczyli ci krew, iż nie możesz tego wziąć do ust. - Jeszcze za wcześnie na picie mocnych trunków. - A cóż czas ma do tego? A więc ten człowiek, stary jak Mojżesz, przez godzinę popija w rów- nym rytmie zaprawioną alkoholem herbatę. Chcąc ratować twarz, Tre- vor wypił do dna, za co został wynagrodzony szerokim uśmiechem. - Równy z ciebie chłop, Magee. Równy. A skoro tak, to ci coś po- wiem. Ta śliczna dziewczyna od Gallagherów nie zadowoli się kimś, kto nie ma gorącej krwi, twardego kręgosłupa i bystrego umysłu. Uważam, ze ty masz to wszystko. Trevor oddał Riley'owi kubek. - Jestem tu po to, żeby zbudować mój teatr. - Jeśli to prawda, to jeszcze ci coś powiem. Nie mieści mi się w głowie, żeby młody człowiek marnował swoje życie. - Nalał kolejną filiżankę herbaty. - Będę więc musiał sam się z nią ożenić. - Wypił łyk, a w jego oczach pojawiły się wesołe chochliki. - Uwijaj się żwawo, chłopie, bo mam niezłe doświadczenie z płcią piękną. - Zapamiętam to sobie. - Trevor wstał z kucek. - Co robił J0h Magee, zanim poszedł na wojnę? - Chcesz wiedzieć, jak zarabiał na życie? - Jeżeli nawet RileyW- wydało się dziwne, że Trevor tego nie wie, nie dał nic po sobie poznać - Był związany z morzem. Kochał je, podobnie jak kochał Maude. Trevor pokiwał głową. - Dziękuję za herbatę - powiedział i powrócił do swojej ekipy. Nie poszedł na lunch. Musiał zadzwonić w kilka miejsc, wysłać parą faksów, nie mógł więc sobie pozwolić na siedzenie w pubie, ani na spę- dzenie kilku chwil z Darcy. Miał tylko nadzieję, że będzie się za nim rozglądała, zastanowi się, dlaczego go nie ma. W porządku, pomyślał Trevor, wchodząc do domku. Nie zaszkodzi, jeśli Darcy trochę się zdenerwuje. Tyle w niej beztroskiej pewności sie- bie, tyle arogancji. Tylko dlaczego, u licha, obie te cechy wydają mu się takie atrakcyjne? Śmiejąc się w duchu do siebie, udał się prosto do biura. Spędził pół godziny intensywnie pracując. Potrafił wyłączyć się z tego, co się wokół działo. Po załatwieniu wszystkich pilnych spraw i wysłaniu faksów, po od- powiedzeniu na e-rnail i nadaniu swoich tekstów, oddał się rozmyśla- niom nad kolejnym projektem, który zrodził mu się w głowie. Podniósł słuchawkę i zadzwonił do pubu. Ucieszył się, gdy telefon odebrał Aidan. Trevor zawsze wolał się zwracać bezpośrednio do kierow- nika przedsiębiorstwa. Albo, jak w tym przypadku, do głowy rodziny. - Mówi Trev. - Sądziłem, że o tej porze zobaczę cię przy jednym z moich stoli- ków. Aidan podniósł głos, żeby przekrzyczeć panujący w porze lunchu zgiełk, zaś Trevor widział oczyma duszy, jak podczas rozmowy jedną ręką napełnia kufle. Z oddali dobiegł go śmiech Darcy. - Mam pewną sprawę do załatwienia. Chciałbym zorganizować spo- tkanie z tobą i z twoją rodziną. - Spotkanie? W sprawie teatru? - Po części. Może znajdziesz wolną godzinę między zmianami? - Sądzę, że jakoś to zorganizujemy. Dzisiaj? - Im wcześniej, tym lepiej. 78 - Świetnie. Przyjdź więc do domu. Przestrzegamy zasady, by wszyst- kie rodzinne spotkania odbywały się wokół kuchennego stołu. poceniam to. Mógłbyś też poprosić Brennę? Oczywiście. A więc do zobaczenia wkrótce. Wokół kuchennego stołu. Trevor przypomniał sobie własne spotka- • rodzinne w takim samym punkcie zbornym. W dniu poprzedzającym nl rwsze pójście do szkoły, w przeddzień wyjazdu na obóz baseballowy, P d egzaminem na prawo jazdy i temu podobne. Były tam omawiane Wydarzenia jego życia, a także z życia jego siostry - co poważniejszych fat i kazań dokonywano w majestacie kuchennego stołu. Dziwne, ale po zerwaniu zaręczyn powiedział o tym rodzicom, kie- dy siedzieli w kuchni. Tam też opowiedział im o swoich planach zbudo- wania w Ardmore teatru i o zamiarze wyjazdu do Irlandii. Także teraz - przeliczył w myśli nowojorski czas - rodzice najprawdo- podobniej są w kuchni. Znowu podniósł słuchawkę i zadzwonił do domu. - Dzień dobry, tu rezydencja Magee. - Witaj, Rhondo, mówi Trę v. - Pan Trevor. - Gospodyni Magee nigdy nie nazywała go inaczej, nawet wtedy, kiedy go ostrzegała, że sprawi mu lanie. - Podoba się panu w Irlandii? - Ogromnie. Dostałaś widokówkę? - Pewnie. Pan wie, jak bardzo je lubię dostawać. Powiedziałam wczoraj Cook'owi, że pan Trevor nigdy o nich nie zapomina, bo wie, jak bardzo lubię je wkładać do albumu. Czy tam jest naprawdę tak zielono, jak na pocztówce? - Jeszcze zieleniej. Mogłabyś tutaj przyjechać, Rhondo. - Przecież pan wie, że nie wsiądę do samolotu, o ile ktoś nie przyłoży mi rewolweru do skroni. Pana rodzina właśnie je śniadanie. Będą uszczę- śliwieni, że pan do nich dzwoni. Proszę chwilkę zaczekać. I proszę na siebie uważać, panie Trevorze, i wracać do nas, jak tylko pan będzie mógł. - Na pewno. Dziękuję. Wyobrażał sobie, jak Rhonda, szczupła czarna kobieta w niemiłosier- nie wykrochmalonym fartuszku, biegnie po białych marmurowych scho- dach, mijając dzieła sztuki, antyki, kwiaty, na tyły eleganckiego domu o ele- wacji z piaskowca. Nie skorzysta z intercomu, żeby zaanonsować jego elefon. Tego typu rodzinne sprawy można przekazać tylko osobiście, kuchni pachnie kawą, świeżym chlebem i fiołkami, które jego tak bardzo lubi. Ojciec siedzi prawdopodobnie nad gazetą i stu- e rubrykę poświęconą finansom. Zaś matka czyta artykuły redakcyj- e> !rytując się sytuacją na świecie i ludzką głupotą. I nie ma tam nic z tego nienaturalnego, krępującego spokoju, które- 8° zaznał w domu dziadków. Ojcu udało się jakoś przed tym uciec, podobnie jak jego własny ojciec uciekł z Ardmore. Ale młodszy Denis twardo stał na nogach, dbając o to, co zbudował. - Trev! Jak się masz? - Bardzo dobrze. Prawie tak dobrze, jak ty, sądząc po twoim głosie Wiedziałem, że złapię was z tatusiem przy śniadaniu. - Taki już mamy zwyczaj. A dzięki tobie jeszcze milej zaczniemy dzień. Opowiedz, co teraz widzisz. Jak zawsze prosiła o to samo. Podszedł do okna. - Domek ma ogród od frontu. Zadziwiająco ładny, jak na taką małą powierzchnię. Ten, kto go zaprojektował, wiedział, czego chce. Wygląda jak... ogród dobrej wróżki. Jest tu mnóstwo kwiatów, kolorów, zapachów. Dalej są żywopłoty z dzikiej fuksji, czerwonawe na zielonym tle, wyższe ode mnie. Droga, wzdłuż której rosną, jest wąska jak tunel i pełna wybo- jów. Aż zęby szczękają, gdy się jedzie powyżej pięćdziesiątki. Dalej ciąg- ną się wzgórza, niewiarygodnie zielone, schodzące do wsi. Widzę stąd białe domki i schludne uliczki. A także dzwonnicę kościoła, zaś trochę w bok okrągłą wieżę, którą chcę zwiedzić. Dookoła jest morze. W taki słoneczny dzień jak dziś iskrzy się na niebiesko. Jest naprawdę pięknie. - Poznaję to po twoim głosie. Sądzę, że jesteś szczęśliwy. - Nie ma powodu, żeby było inaczej. - Od dawna taki nie byłeś. Pozwól, że oddam teraz słuchawkę ojcu, który nie może się już tego doczekać. Sądzę, że będziecie chcieli poroz- mawiać o biznesie. - Mamo. - Ciągle myślał o tej rozmowie ze starym człowiekiem, otoczonym hordą prawnuków. - Stęskniłem się za tobą. - Jesteś taki kochany. - Pociągnęła nosem. - Porozmawiaj teraz z oj- cem, a ja sobie trochę popłaczę. - Płacze, bo oderwałeś ją od artykułu o broni palnej. - Zabrzmiał w słuchawce głos Denisa Magee. - Jak tam twoja praca? - Wszystko w terminie i w ramach zaplanowanego budżetu. - To dobra wiadomość. Zamierzasz tam jeszcze zostać? - Raczej tak. Dobrze by było, gdybyście z mamą, z Doro i jej rodzi- ną zarezerwowali sobie wolny tydzień w lecie. Rodzina Magee powinna stawić się w komplecie na pierwszym przedstawieniu. - Powrót do Ardmore. Muszę przyznać, że tego nie planowałem. Sądząc po raportach, niewiele tam się zmieniło. - Bo i nie było po co. Przyślę ci najbardziej aktualne dane dotyczące projektu, ale dzwonię w innej sprawie. Tato, czy odwiedziłeś kiedykol- wiek Faerie Hill Cottage? Po krótkiej przerwie usłyszał w słuchawce westchnienie. _ . Chciałem poznać kobietę, która była zaręczona z moim stry- jyloże dlatego, że ojciec tak rzadko o nim mówił. ^ _ I czego się dowiedziałeś? _ Że John Magee zginął jak bohater, zanim zdążył zakosztować życia. - A dziadek miał mu to za złe. - Nie można tego tak jednoznacznie ująć, Trevorze. - Był twardym człowiekiem. - To, co czuł w związku z bratem, ze swoją rodziną, zachował dla siebie. Nigdy nie próbował poruszyć tego tematu. Bo i po co? I tak bym nigdy nie zrozumiał, co czuł, jakie złe wspomnienia zostawił w Irlandii. - To smutne. Przepraszam, że poruszam ten temat. -Nie masz za co. Jesteś teraz tam. Uważam, patrząc na to z perspek- tywy lat, że powziął niezłomną decyzję zostania Amerykaninem, wy- chowania mnie na Amerykanina. To tutaj chciał odcisnąć swój ślad. W Nowym Jorku, gdzie mógł być panem samego siebie. Zimny, twardy człowiek, zajęty bardziej książkami rachunkowymi niż rodziną. Jednak Trevor nie widział powodu, by o tym wspominać, ponieważ ojciec znał to wszystko lepiej od niego. - Jakie wrażenie wywarła na tobie Irlandia, kiedy ją odwiedziłeś? - zapytał. - Nie spodziewałem się, że będę na nią patrzył z takim sentymen- tem. - Tak, podobnie jak ja. - Chciałem tu wrócić, ale zawsze znajdowało się coś ważniejszego. Poza tym jestem naprawdę miastowym chłopakiem. Tydzień na wsi i już nie mogę usiedzieć. Ty z matką nigdy na to nie narzekaliście. Nie śmiej się, Carolyn, to niegrzecznie. Trevor jeszcze raz popatrzył za okno. - Tutaj to prawdziwa wieś. - Po paru tygodniach spędzonych w chacie, którą wynajmujesz, za- cząłbym odchodzić od zmysłów. ~ Ale byłeś tutaj, widziałeś się z Maude Fitzgerald. - Tak. Od tego czasu upłynęło już chyba trzydzieści pięć lat. Nie jadała mi się stara, ale pewnie musiała mieć około siedemdziesięciu at. Była pełną wdzięku kobietą. Poczęstowała mnie herbatą i ciastem. °kazała starą fotografię mojego stryja, stojącą w brązowej, skórzanej amce. Ą potem zaprowadziła mnie na jego grób. Jest pochowany na 2górzu obok ruin i okrągłej wieży. ~ Nie byłem tam jeszcze, ale pójdę. Serc - Nie przypominam sobie dokładnie drogi, którą tam doszliśmy, x wszystko było tak dawno temu. Ale i tak sporo zapamiętałem, poniewa? wydawało mi się to wówczas takie dziwne. Staliśmy nad jego grobem, a ona wzięła mnie za rękę. Powiedziała, że to, co pochodzi ze mnie, wróci tu ca), kiem odmienione. Że będę dumny. Pewnie chodziło jej o ciebie. Słyszałem od miejscowych ludzi, że miała widzenia... jeżeli wierzysz w takie rzeczy - Będąc tutaj, zaczyna się wierzyć w najróżniejsze rzeczy. - Pewnej nocy wybrałem się na spacer po plaży. Mógłbym przysiąc że słyszałem grające flety i że widziałem przelatującego nad głową męż- czyznę na białym koniu. Oczywiście, byłem przedtem w pubie Galla- ghera, gdzie wypiłem parę kufli piwa. Ojciec się roześmiał, ale Trevor poczuł ciarki na plecach. - Jak on wyglądał? - Gallagher? - Nie, mężczyzna na koniu. - Pijackie zwidy. No popatrz, a teraz rozbawiłem twoją matkę. - Chyba pozwolę wam już wrócić do śniadania. - Baw się dobrze. Napisz przy okazji, Trev, a my będziemy pamię- tać o lecie. - Do widzenia. Powiesił słuchawkę, nie przestając spoglądać przez okno. Omamy, złudzenia, rzeczywistość. Nie wydaje się, by w Ardmore istniał między nimi wyraźny podział. Załatwił wszystko, jeszcze przed otwarciem nowojorskiej giełdy, po czym powędrował na grób Johna Magee. Wysoko w górze wiał wiatr. Kamienie nagrobne przechyliły się, rzu- cając cienie na zmarłych. Płyta Johna Magee stała wyprostowana jak żołnierz. Nagrobek był prosty, zniszczony przez wiatr i czas, ale napis pozostał czytelny. JOHN DONALD MAGEE 1898-1916 ZA MŁODY, BY UMRZEĆ JAKO ŻOŁNIERZ - To jego zrozpaczona matka kazała wyryć ten napis - powiedział Carrick, który podszedł i stanął obok Trevora. - Według mnie każdy jest zawsze za młody, by umierać jako żołnierz. - Skąd możesz wiedzieć, dlaczego kazała to wyryć? - Mało jest takich rzeczy, o których bym nie wiedział, a przynaj- mniej nie domyślał się. Wy, śmiertelnicy, stawiacie swoim zmarłym iki Uważam to za interesujący obyczaj. I taki specyficznie ludzki. P° ^i j kwiaty, symbole - czyż nie są tym, co trwa wiecznie? A dla- ty tutaj przychodzisz, Trevorze Magee, do kogoś, kogo nigdy nie _ Pewnie łączą nas jakieś więzy pokrewieństwa. Zresztą sam nie wiem. - Zdezorientowany, odwrócił się, spojrzał Carrickowi prosto w oczy. - Może ty mi to powiesz? - Ja? Masz w sobie znacznie więcej z matki niż z dziadka, a zatem oowinieneś już znać odpowiedź, nawet jeśli twoja rozcieńczona j anke- ska krew nie akceptuje tego, z czym przyszło ci się skonfrontować. Dużo podróżujesz, prawda? Odwiedziłeś już więcej miejsc i zobaczyłeś wię- cej rzeczy niż większość twoich rówieśników. Czyżbyś w swoich podró- żach nigdy nie zetknął się z magią? - Nigdy dotąd nie prowadziłem rozmów z duchami... - Rozmawiałeś z Gwen? - Z oczu Carricka zniknęła cała wesołość, spoglądał przenikliwym i surowym wzrokiem. Chwycił Trevora za ra- mię, a z jego dłoni bił żar. - Co ci powiedziała? - Myślałem, że wiesz... a przynajmniej domyślasz się. Carrick puścił nagle jego ramię, odwrócił się. Zaczął się przecha- dzać po trawie, pomiędzy nagrobkami. Powietrze wokół niego zagęściło się od barw i iskier. - Tylko ona się liczy i tylko jej jednej nie jestem w stanie dostrzec wyraźnie. Czy wiesz, Magee, co to znaczy, gdy osoba, której się pragnie z całego serca znajduje się poza twoim zasięgiem? -Nie. - Głupio z nią postąpiłem. Zraniłem głęboko jej dumę. Ale ona też popełniła błąd. Ale teraz już nie ma znaczenia, kto ponosi większą winę w tym względzie. Przystanął, a powietrze wokół niego znieruchomiało. - Co ci powiedziała? - Mówiła o tobie, o namiętności, o miłości, która trwa. Tęskni za tobą. Oczy Carricka rozbłysły. - Jeżeli ona... jeżeli znowu będziesz z nią rozmawiał, powiedz jej, ze czekam i nie pokochałem żadnej od naszego ostatniego spotkania. Nie wiadomo czemu, taka prośba nie wydawała się Trevorowi ani dziwna. Powiem jej. Jest piękna, prawda? Tak, bardzo. - Człowiek może się tak zapomnieć na widok takiej piękności • nie zajrzy do jej serca. Tak było ze mną, i drogo mnie to kosztowało'r6 nie popełnisz takiego błędu. Dlatego tu jesteś. - Jestem tutaj, żeby zbudować teatr i poznać swoje korzenie. Odzyskując humor, Carrick podszedł znowu do Trevora. - Dokonasz jednego i drugiego, a nawet jeszcze więcej. Twój spo- czywający tu przodek był wspaniałym człowiekiem, trochę o zbyt mięk- kim sercu jak na żołnierza i na to, co podczas wojny ludzie gotują innym ludziom. Mimo to poszedł na wojnę z poczucia obowiązku, zostawiając tu swoją ukochaną. - Znałeś go? - Oczywiście. Znałem ich oboje, choć mnie znała tylko Maude. Kie- dy ruszał w drogę, dała mu talizman, żeby go chronił. Pstryknął palcami, spomiędzy których wysunął się łańcuszek z nie- dużym srebrnym krążkiem. - Pewnie chciałaby, żeby należał teraz na ciebie. Trevor, zbyt ciekawy, żeby zachować ostrożność wyciągnął rękę i sięg- nął po srebrny wisiorek. Był ciepły, jakby noszono go na ciele, z ledwo widocznym wygrawerowanym napisem. - Co jest tu napisane? - Po staroirlandzku oznacza to dozgonną miłość. Jednak wojna oka- zała się silniejsza niż talizman, silniejsza niż miłość. Ten chłopak marzył o skromnym, zwyczajnym życiu, w przeciwieństwie do brata, który wyje- chał do Ameryki. Ojciec twojego ojca chciał czegoś więcej, pracował na to i dopiął swego. Godne podziwu. A czego ty chcesz, Trevorze Magee? - Budować. - To też jest godne podziwu. Jak nazwiesz swój teatr? - Nie myślałem o tym. Dlaczego pytasz? - Myślę, że wybierzesz właściwą nazwę, ponieważ jesteś bardzo przezornym człowiekiem. Dlatego żyjesz samotnie. Trevor zacisnął palce na talizmanie. - Lubię być sam, - Być może, ale najbardziej lubisz mieć zawsze rację. - To prawda. Muszę iść. Mam spotkanie. - Przejdę się z tobą kawałek. Mamy piękne lato. Wsłuchaj się w kukanie kukułki. To dobra wróżba. Życzę ci szczęścia podczas spotkania z Darcy. - Dziękuję, jakoś poradzę sobie. - Nie wątpię, w przeciwnym razie nie byłbym w tak dobrym nastro- ju. Ona także będzie chciała tobą pokierować. Wasze zmagania wyjdą sprawie na dobre, a przy okazji przysporzycie nam niezłej zabawy. 84 Nie włączysz mnie do swojego planu. fo nie jest kwestia planowania. Chodzi o to, co ma być. Carrick przystanął. Widział stąd domek, jego kremowe ściany, opro- słońcem, kryty strzechą dach, rozpościerającą się tęczę kwia- • '_ Kiedyś wyszła mi na spotkanie z bijącym sercem, z błyszczącymi czarni. Miłość i strach tak się ze sobą splotły, że nie dało się ich roz- (Izielić. Ja zaś byłem tak pewny, że olśnię ją darami i obietnicami, iż nie uczyniłem niczego takiego, co naprawdę mogłoby się liczyć. - Nie było drugiej okazji? Carrick uśmiechnął się krzywo. - Może i byłaby, gdybym nie zwlekał tak długo. A teraz musi dopeł- nić się czas oczekiwania. Magee, pokieruj Darcy, zanim ona pokieruje tobą. - To moje życie - powiedział lakonicznie Trevor. - Moja sprawa. - Zszedł ze wzgórza, kierując się w stronę domku. Ale nie mógł się oprzeć, żeby nie spojrzeć za siebie. Nie zdziwił się, że Carrick zniknął. Pozostało tylko zielone wzgórze i radosne kukanie kukułki. Trevor powiedział sobie, że czas przestać roztkliwiać się nad dawno zmarłymi krewnymi, przestać myśleć o odwiedzinach zaczarowanych królewiczów i pięknych zjaw. Czekała go ważna sprawa do załatwienia. Włożył jednak łańcuszek na szyję i ukrył srebrny krążek pod koszu- lą, by ogrzał jego serce. 8 M iejscowa drużyna ma zawsze przewagę. Wiedział o tym, wcho- dząc do środka. Gallagherowie są na swoim terenie - w domu, we wsi, w hrabstwie, w całym tym ich cholernym kraju. Jeżeli nig znajdzie sposobu, by przenieść spotkanie do Nowego Jorku, pozo- stanie na przegranej pozycji. W dodatku mają nad nim przewagę liczebną. Nic na to nie poradzi. Jednak nawet przy tak niesprzyjającym układzie nie zamierzał się Poddać. Wszelkie pytania, wątpliwości związane z ostatnimi paranormalny mi doświadczeniami, należało odłożyć na później. Teraz najważniejszy był biznes. Kiedy zapukał do drzwi domu Gallagherów, reprezentował przed- siębiorstwo Magee. Drzwi otworzyła Darcy. Uśmiechała się zuchwale, najwyraźniej bę- dąc w dobrym humorze. - Dobry wieczór, panno Gallagher. - Dobry wieczór, panie Magee. - Prowokacyjnie, zamiast się cof- nąć,, postąpiła krok naprzód. - Nie pocałujesz mnie? - Później. Potrząsnęła lekko głową, rozsypując burzę czarnych włosów. - Później mogę nie mieć nastroju. - Odzyskasz go, kiedy cię pocałuję. Nieco wytrącona z równowagi, wzruszyła ramionami. Cofnęła się, żeby go wpuścić. - Lubię pewnych siebie mężczyzn. Reszta rodziny jest w kuchni, czekają na ciebie. Czy ma to coś wspólnego z teatrem? - Częściowo. Jeszcze bardziej ją zirytował, ale zapanowała nad sobą. - A także tajemniczych mężczyzn. Kocham się obecnie w takim jed- nym. - Który to z kolei? - Och, od dobrych paru lat już ich nie liczę. Jestem taka kochliwa. A ty który raz się zakochałeś? - Jeszcze nie znalazłem tutaj żadnej odpowiedniej kobiety. - Jaka szkoda. Oto i on - zaanonsowała Darcy, przerywając burzli- wą rozmowę wokół stołu. - Jeśli przeszkadzam... - Ani trochę. - Aidan wstał i wskazał ręką na Brennę i Shawna, którzy siedzieli patrząc na siebie spode łba. - Jeżeli nie pogryzą się oni ze sobą przynajmniej sześć razy w tygodniu, jest to objaw nienormalny i trzeba wezwać lekarza. - Powiedziałeś, że to ja decyduję o szczegółach w domu - przypo- mniała mężowi Brenna. - Ale ty mówisz o szafkach kuchennych i blatach. A kto, do jasnej cholery, gotuje? - Niebieski laminat jest bardzo praktyczny. - Ale marmur jest trwalszy. Wystarczy na dwa ludzkie życia. 86 - Nas obchodzi tylko jedno, nieprawda, Trevorze? 1Yevor wolał się nie wtrącać. ie mam żadnego zdania, gdy w grę wchodzi sprzeczka między mężem i żoną. - To nie jest sprzeczka. - Lekko naburmuszona Brenna usiadła z po- wrotem i założyła ręce. - To zwykła dyskusja. Laminat mogę dostać od razu. A wiesz, ile będzie kłopotu z tym cholernym marmurem? - Zaczekaj, a się przekonasz. - Shawn pochylił się w jej stronę i de- likatnie j ą pocałował. - A potem to docenisz. - No cóż, skoro już rozstrzygnęliśmy ten jakże żywotny i drażliwy problem... - Aidan wskazał Trevorowi krzesło. - Czego się napijesz? piwa czy herbaty? - Proszę o piwo. - Popatrzył na Jude. - Jak się miewasz? - Dobrze. - Nie chciała, by wiedział, że czuje się fatalnie. Nie jadłeś dziś lunchu. Może ci przyrządzić sandwicza? - Dziękuję ci, nie jestem głodny. - Pochylił się, dotknął jej ręki. - Siedź. Jestem wam wdzięczny, że znaleźliście czas, żeby się ze mną spotkać. - Nie ma sprawy. - Aidan postawił przed nim piwo i usiadł u szczy- tu stołu. - Żaden problem. Brenna mówi, że prace przy budowie idą zgodnie z planem. Muszę przyznać, że to raczej dziwne, jak na te strony. - Mam dobrego majstra. - Wzniósł szklanką piwa toast na cześć Brenny i wypił łyk. - Sądzę, że będziemy gotowi do maja. - Dopiero? - Na twarzy Brenny malowało się zdumienie i przeraże- nie. - 1 ten hałas będzie nam towarzyszył przez cały rok? - Jaki hałas? Kiedy Brenna prychnęła pod nosem, Trevor zwrócił do pozostałych. - Na wiosnę zamierzam dać parę przedstawień dla miej- scowych. Ale uroczyste otwarcie planuję na trzeci tydzień czerwca. - W środku lata - skomentowała Darcy. - Środek lata jest w lipcu. - Nie znasz pogańskiego kalendarza? Środek lata przypada na dwu- dziestego drugiego czerwca. Noc przyjęć i wesołych zabaw. W ubie- głym roku tego dnia Jude wydała swoje pierwsze ceili, które się świetnie udało, prawda, kochanie? - W końcowym efekcie. Dlaczego nie przełożysz tego o miesiąc? - zapytała Jude. - Chcę przygotować program, zainteresować dziennikarzy. Nieofi- cjalne otwarcie przewiduję na maj. Tylko dla zaproszonych gości. - Bardzo sprytnie - mruknęła Darcy. - Na tym między innymi polega moja praca. Chcę wzbudzić zainte- res°wanie i zrobić nam reklamę przed oficjalnym otwarciem w czerw- CU- Będzie jeszcze czas, żeby zapiąć wszystko na ostatni guzik. - Ma to być coś w rodzaju próby generalnej. Przytaknął Darcy skinieniem głowy. - Tak. Powinniście mi pomóc przy sporządzaniu listy gości z u lic. - Nic prostszego - rzekł Aidan. - Chciałbym też, żebyście wystąpili we trójkę. Aidan sięgnął po swoje piwo. - W pubie? - Na scenie. Na głównej scenie. - W teatrze? - Aidan odstawił piwo. - Dlaczego? - Słyszałem was. Jesteście znakomici. - No cóż, Trevorze, bardzo nam pochlebiasz. - Shawn sięgnął po ciasteczka, które Jude podała do herbaty. - Ale myśmy się tylko wygłu- piali. Nie tego potrzebujesz w swoim teatrze. - Właśnie tego szukam. Zamierzam promować miejscowe talenty. Nie sądzę, żebym znalazł coś bardziej odpowiedniego na pierwsze przed- stawienie niż występ Gallagherów, z wybranymi utworami muzycznymi Shawna Gallaghera. - O rany! - Shawn aż pobladł. - W pełni sezonu! Nie chciałbym cię pouczać, Trevorze, ale ten pomysł jest z całą pewnością chybiony. - Wcale nie. - Brenna grzmotnęła go pięścią w ramię. - Jest wspa- niały. Genialny. Ale jak dotąd, kupiłeś tylko trzy jego melodie, Trevorze. - Ponieważ nic mi więcej nie pokazał. - Coś takiego! Ty durniu! - Brenna znowu walnęła Shawna, tym razem jeszcze mocniej. - Ma ich mnóstwo. Gdybyś przechodził koło naszego domu, mógłbyś na nie zerknąć. Wtaszczył fortepian do pokoju, który nam służy za salon. A także swoje skrzypce... - Daj spokój - mruknął Shawn. - Jak mogę być spokojna, kiedy... - Daj spokój. - Tym razem powiedział ostrzej i Brenna umilkł3' - Muszę to sobie przemyśleć. - Wyraźnie poruszony, z wypiekami na twa- rzy, przeciągnął raka po włosach. - Muszę to sobie dobrze przemyśleć. - Gdy żona chciała się wtrącić, spojrzał na nią. - Brenna! Ale ona nie dała za wygraną. - Powiem tylko jedno. Masz tak wiele do ofiarowania, Shawn, z nie powinno cię to niepokoić. Ubij ze mną interes. Wzruszył niespokojnie ramionami. - Jaki interes? - Pozwól mi wybrać jeden utwór, żebym go mogła pokazać Trev rowi. Czy nie miałam szczęśliwej ręki poprzednim razem? To prawda. Nie przeczę. Niech będzie. Brenna przyniesie ci jutro 'piosenkę, przekonasz się, co jest warta. ^ Tuż z gory s^ ciesze-- ~ Trevor zawahał się. Problem w tym, że 'o polubił tych ludzi. - Jednak powinieneś mieć agenta. zb^ ^ czy ona nie jest dostatecznie dobra? - odparował Shawn, poka- - c palcem na Brennę. - Nie daje spokoju w dzień i w nocy, analizuje f de słowo w kontrakcie, który przysłałeś. Zostawmy to lepiej tak, jak ^ '_ To tylko uprości sprawę. - Trevor odłożył ten temat na bok i po- ownie zwrócił się do Aidana. - Jesteście Gallagherami, a Gallaghero- wie to Ardmore. Teatr stanie się częścią wsi i wszyscy na tym skorzysta- my Obie sprawy wiążą się z bardzo prostego powodu, ponieważ twój pub jest uznanym ośrodkiem muzycznym. Wasz występ inaugurujący otwarcie teatru przyciągnie dziennikarzy. A reklama w prasie to więcej sprzedanych biletów, większe zyski. Dla Gallagherów i dla teatru. - Rozumiem twój punkt widzenia, ale nie widzę w tym Gallaghe- rów. My zajmujemy się prowadzeniem pubu. - A czy wasz występ i nagranie muzyki Shawna nie przyniesie wam jeszcze większej sławy? - Nagranie? - Wasza płyta będzie do kupienia w teatrze - ciągnął Trevor. - Zna- my się na tym. Mamy dobrych wykonawców, zajmujemy się promocją, dystrybucją. Do tego potrzebny jest profesjonalizm. A wy jesteście do tego stworzeni. - Nie jesteśmy wykonawcami, jesteśmy szynkarzami. - Mylisz się. Jesteście urodzonymi wykonawcami. Rozumiem, że stawiacie pub na pierwszym miejscu. I nadal na to liczę. Ale to może być bardzo interesująca, dochodowa i satysfakcjonująca odskocznia. - Dlaczego tak ci na tym zależy? To było pierwsze zadane przez Darcy pytanie i Trevor przeniósł całą uwagę na nią. - Ponieważ zależy mi na teatrze i chcę mieć to, co najlepsze, co gwarantuje zysk - dodał. - Czy nie o to przede wszystkim chodzi? Aidan pokiwał głową. i _ ^askoczyłeś nas trochę, potrzebujemy czasu, żeby to przemyśleć Piatlc ^S °wac- Tak czy inaczej, zgodę na to musi wyrazić cała nasza nim sjmy się najpierw temu przyjrzeć w ogólnych zarysach, za- ^ zejdziemy do szczegółów, których, jak mniemam, jest cała masa. rzucr> °ZUm*em- ~ Wiedząc, że trzeba się teraz wycofać i pozwolić, by ziarno dojrzało, Trevor podniósł się z miejsca. - Gdybyście mieli jakieś pytania, wiecie, gdzie mnie szukać. Brenna, nie musisz jes wracać na plac budowy. °2e - Dzięki. Niedługo tam będę. Darcy zatrzymała Aidana. - Odprowadzę cię - powiedziała do Trevora. Tyle myśli wirowało jej w głowie. Wiedziała, że należy wyłowić najważniejszą i uchwycić się jej z całej siły. ? - Muszę przyznać, że nieźle nas dzisiaj zaskoczyłeś, Trevorze - Zauważyłem, ale zastanawiam się też, dlaczego tak zareagowali ście. Jesteście muzykalni, macie też swój rozum. Chyba słyszałaś, jak was chwalą. - Może i słyszałam. - Zerknęła za siebie, świadoma faktu, że rodzi- na omawia już sprawę. Najpierw jednak, zanim dołączy do nich, musi uporządkować własne myśli i odczucia. - Nie jesteś człowiekiem im- pulsywnym, w każdym razie, gdy chodzi o biznes. - Masz rację. - Skąd więc nagle ten pomysł? - Kiedy po raz pierwszy usłyszałem twój śpiew, od razu zwietrzy- łem dobry interes. Masz głos, który chwyta za serce. To prawdziwy talent. - Hmm. - Szli wąską ścieżką przecinającą ogród Jude. -1 myślisz, że pomysł, z którym dzisiaj do nas przyszedłeś, ożywi nasze wzajemne stosunki? - Jestem tego pewien. Odwróciła głowę, popatrzyła na niego uważnie przez ramię. - Taak, chyba masz rację. A ile zamierzać płacić za to ożywienie? Teraz on się uśmiechnął. Jakby z góry wiedział, że dojdzie do takiej rozmowy. - Możemy to wynegocjować. - A jaka będzie dolna granica tych negocjacji? - Pięć tysięcy za występ. I dodatkowe honoraria z nagrań. Uniosła do góry brwi. Za jeden wieczór śpiewania więcej niż za całe tygodnie obsługiwania w pubie. - Funtów czy dolarów? - Funtów. - No cóż, jeśli się tym zainteresujemy, możesz być pewien, że Aidan nie zgodzi się na tak żałosną kwotę i będzie się targował. - Spodziewam się tego. Aidan jest człowiekiem interesu. jej w oczy, Trevor zbliżył się do niej. - Zaś Shawn jest artystą. -A kim ja jestem? Ucieleśnieniem ambicji. I wszyscy razem tworzycie drużynę nie nokonania. Jak już powiedziałam wcześniej, jesteś bystrym człowiekiem. - iosła spojrzenie z niego na morze, gdzie wolno i równomiernie ^ walały się fale. - To prawda, że jestem dość ambitna. I będę z tobą era Trevorze: nigdy bym nie wpadła na taki pomysł. Śpiewałam szze'wyłącznie dla własnej przyjemności. 1 _ Taki głos może cię uczynić bogatą. Sławną. A ja chcę ci w tym - Oto propozycja, która całkowicie do mnie przemawia. Roześmiał się serdecznie. - Lubię cię. -1 ty mi się coraz bardziej podobasz. Marzę o bogactwie i nie wsty- dzę się tego powiedzieć. Kiwnął głową w stronę domu. - Więc ich namów. - Nie, nie zrobię tego. Nie potrafię zmusić ich do niczego, co im nie będzie odpowiadało. Musi to być jednogłośna decyzja. Tak postępują Gallagherowie. - A tobie odpowiada ten pomysł? - Sama jeszcze nie wiem. Muszę tam wracać, żeby włączyć się do dyskusji. Ale... -Co? - Chciałam cię o coś zapytać, bo widzę, że jesteś ekspertem w tych sprawach. - Zajrzała mu w oczy. Chciała najpierw zobaczyć odpowiedź, zanim j ą usłyszy. - Shawn jest genialny, prawda? - Tak - odparł Trevor bez wahania. - Wiedziałam, że tak jest. - Łzy zalśniły w jej błękitnych oczach. - estem z niego taka dumna. - Łza potoczyła się po jej policzku, pociąg- ła nosem. - A niech to! Zaskoczony Trevor wpatrywał się w nią bezradnie, po czym sięgnął 0 tylnej kieszeni po chusteczkę. ~ Masz. ~~ Czysta? Chryste, ależ ty jesteś poplątana, Darcy. Zrobiłabyś to dla niego, da? Wytarłanos. -Co? T "^stąpiłabyś z Shawnem, gdyby nawet pomysł wydał ci się nie do - Że niby mnie samej jest wszystko jedno, tak? - Przestań. - Ujął ją za ramiona, zmrużył oczy. - Niezależnie od tego, ile by to cię miało kosztować, zrobiłabyś to dla niego. - Jest moim bratem. Nie ma takiej rzeczy, której bym dla niego ni zrobiła. - Kilkakrotnie odetchnęła głęboko i zwróciła mu chusteczkę _ Ale nie zrobię tego za darmo. Kiedy się odwróciła, żeby odejść, stoczył ze sobą krótką walkę. pra. gnienie przeważyło nad dumą. - Weź wolny wieczór, Darcy. Zadrżała, ale zmusiła się do tego, by spojrzeć nań szyderczo. - Zobaczymy. Gdy weszła do domu, oparła się plecami o drzwi, zamknęła oczy. Było w nim coś, co przyprawiało ją o słabość. Dziwne uczucie w zesta- wieniu z jego podniecającymi propozycjami i obietnicami. Miała ochotę tańczyć, choć drżały jej kolana. I nie umiała znaleźć klucza do swojego serca. Otworzyła oczy, uśmiechnęła się. Z podniesionych głosów docho- dzących z kuchni wywnioskowała bez trudu, że jej rodzina także jeszcze nie znalazła klucza. Idąc tam, zatrzymała się na chwilę przy drzwiach salonu i popatrzy- ła na stary fortepian. Muzyka, na równi z pubem, stanowiła część jej życia. Od zawsze. Ale muzyka była zawsze zabawą, czymś, co daje przy- jemność, nie pieniądze. Jedno z jej najwcześniejszych wspomnień zwią- zane było z tym fortepianem, kiedy siedziała przy nim na kolanach mat- ki, a wokół rozbrzmiewała muzyka i śmiech. Miała dobry, mocny głos. Wiedziała o tym. Ale żeby opierać na nim swoje nadzieje i korzystać przy tym z pomocy Trevora Magee... Rozsądniej będzie nie wiązać z tym żadnych konkretnych oczeki- wań. W ten sposób uniknie rozczarowania. Wróciła w samą porę, by usłyszeć pełne oburzenia słowa Brenny. - Kartofel ma więcej rozumu niż ty, Shawn. Człowiek ofiarowuje ci życiową szansę, a tysię zamartwiasz i rozdrabniasz to na kawałki. - Bo chodzi o całe moje życie, nie rozumiesz tego? - Sądzę, że mam jednak prawo wyrazić swoją opinię. - To jest moja muzyka i nawet ty nie wybijesz mi jej z głowy. - Zgodziłeś się pokazać mu jeszcze jedną melodię - wtrącił Aidan, przyjmując na siebie rolę rozjemcy. - Przekonajmy się najpierw, co z te- go wyniknie. Zaś co do reszty, musimy się jeszcze temu przyjrzeć pod wszystkimi możliwymi kątami. - Podniósł wzrok. - Jeszcze nie usłysze- liśmy, co o tym sądzi Darcy. Jeśli tylko będzie miała okazję wystąpić w świetle jupiterów i zgar- - f rsę - powiedział Shawn - z góry wiadomo, co myśli. n*C Darcy uśmiechnęła się kwaśno. ponieważ nie jestem idiotką, jak niektórzy przy tym stole, nie zgła- żadnych zastrzeżeń. Ale... - Zamilkła, a Shawn aż zmrużył oczy. - ivfvślę jednak, że dla kogoś takiego jak Magee sporadyczne interesy nie chodzą w grę. A nie jestem pewna, czy jesteśmy gotowi na to, co on Lrawdę zamierza. - Zależy mu na muzyce Shawna i na tym, żebyście ją we troje za- śpiewali. - Brenna uniosła ręce do góry. - To chyba trzyma się kupy. - No więc jesteśmy tu we troje - powiedział spokojnie Aidan, pa- trząc po kolei na ich twarze. - Każde z nas ma inne potrzeby. Moje życie koncentruje się wokół Jude, dziecka, pubu, tego domu. I nie zamierzam tego zmienić. Shawn ma nowy dom i nowe życie, które buduj ą z Brenna, a także pub i muzykę. Ale muzyką zajmuje się wtedy, gdy ma na to na- strój i czas, i robi to po swojemu. Czy mam rację? - Masz. - A Darcy? Myślę, że chodzi tu przede wszystkim o ciebie. I pewnie dobrze czułabyś się w tej roli. - Nie zastanawiałam się nad tym. Dotąd muzyka była naszą pry- watną sprawą, czymś, czym dzieliliśmy się z rodziną i z przyjaciółmi. Rozumiem, co ma na myśli Brenna, mówiąc, że połączenie pubu z te- atrem jest ze wszech miar sensowne. Z pewnością nie przyniesiemy wstydu naszemu nazwisku. Ale Trevor Magee jest sprytny. I dlatego my musimy być jeszcze sprytniejsi. Musimy dokładnie wiedzieć, w co wchodzimy. Aidan pokiwał głową, po czym zwrócił się do żony. - Jude Frances, jeszcze ty nie wypowiedziałaś swojego zdania. Masz jakieś pomysły? - Parę. - Założyła ręce na brzuchu. - Po pierwsze, pomówmy 0 stronie praktycznej. Nie znam się zupełnie na reklamie i na urządza- niu widowisk, ale sądzę, że scenariusz, który w ogólnych zarysach Przedstawił Trevor, jest prosty i sensowny. I że wszyscy na tym skorzy- stamy. - To prawda - przyznał Aidan. - Ale jeśli przeniesiemy naszą mu- ^kę do teatru, co nam zostanie w pubie? . ~ To, co było - tradycja i bardziej kameralne występy. Jeśli wystąpi- le na scenie i nagracie płytę, ludzie będą się wami jeszcze bardziej inte- resować. Każdy, kto przyjdzie na piwo, chętnie posłucha waszych pio- senek. Zwłaszcza turyści. - No, no, masz cholerną fantazję - powiedziała półgłosem Darcy - Wystarczy posiedzieć w pubie, poobserwować was, żeby sięp^g konać, jaka jest tu miła atmosfera. Trevor to dostrzegł. Dobrze wie, ż pub zrobi mu dobrą reklamę. Poza tym... uważam, Aidanie, że to'nje zmieni niczego, co uważasz za treść swojego życia. Pocałował ją w rękę. - Czyż Jude nie jest cudowna? Czy widzieliście kiedyś drugą taka jak ona? Jude mówiła dalej. - Shawn. Masz wielki talent, który ukrywasz przed innymi. To dla- tego Brenna tak się niecierpliwi i złości. - Trudna sprawa z tym moim mężem. - Brenna ugryzła kawałek biszkoptu i spojrzała na Shawna. - Sądzę - ciągnęła Jude - że gdybyście wystąpili razem i nagrali ten występ, byłby to idealny sposób zaprezentowania twojej muzyki. Ufasz im, a oni ciebie rozumieją. Czy nie byłoby ci łatwiej zrobić pierwszy krok razem z nimi? - Kiedy tu wcale nie chodzi o mnie. - Och, odpowiedz lepiej na pytanie - warknęła Darcy. - Ty tchórzli- wy bałwanie. - Oczywiście, że byłoby łatwiej, ale... - I pozwól teraz Jude dokończyć. Ponieważ, jak sądzę, za chwilę przejdzie do mnie, a ja uwielbiam być ośrodkiem zainteresowania. -1 nie boisz się widowni. - Jude podniosła filiżankę herbaty i wypi- ła łyk. Nie mogła dłużej usiedzieć w jednym miejscu. Zaczynał ją boleć krzyż. - Aktorstwo jest twoją drugą naturą. Będziesz zachwycona sce- ną, światłami, oklaskami. - Nasza Darcy jest bardzo próżną kobietą - stwierdził Shawn. - Nic na to nie poradzę, że jestem najbardziej udana w rodzinie. - Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek spotkała cię jakaś poważna przykrość? - Największą przykrością jest to, że muszę patrzeć na ciebie. Zanim rodzeństwo zdążyło skoczyć sobie do gardła, Aidan podniósł palec do góry. - Pozwólcie Jude skończyć. - Już prawie skończyłam. - Zadziwiające, jak szybko zdążyła si? dostosować do rytmu życia tej rodziny. - Mam wrażenie, że będziesz się dobrze czuła na scenie, występując przed publicznością. Poza tym goto- wa jesteś zrobić wszystko dla swych braci. - Zrobię to, żeby sobie sprawić radość. pewnym stopniu - zgodziła się Jude. - Zrobisz to dla Aidana, n dla pubu. Zrobisz to dla Shawna, a Shawn dla muzyki. A na m końcu zrobisz to dla siebie. Dla zabawy. _ A czy zabawa nie jest ważnym elementem? - Darcy wstała, chcąc odejść do pieca, ale Aidan złapał ją za rękę. - Powiedz mi, czego tak naprawdę pragniesz, Darcy. - Chciałabym mieć szansę. Pokiwał głową. - Zastanówmy się przez kilka dni. Potem jeszcze raz pogadam z Ma- gee i postaram się dowiedzieć, jaką niespodziankę kryje w rękawie. 9 Tuż o świcie szum, warkot i głuche buczenie wyganiały Darcy z łóż- I ka. Na samą myśl o tym, że to jeszcze będzie trwało blisko rok, aż l żyć się jej odechciewało. ' Ponieważ jednak samobójstwo nie leżało w jej naturze, nastawiała głośno muzykę albo po prostu leżała i wyobrażała sobie, że znajduje się w pełnym zgiełku wielkim mieście. W Nowym Jorku, w Chicago. A cały ten harmider to zgiełk uliczny, zaś ona mieszka w ślicznym, wytwornym, dwupoziomowym apartamencie. Jeśli nie zdawało to egzaminu, zmuszała się do wstania, szła pod prysznic i klęła siarczyście. Kiedy indziej, gdy miała ku temu nastrój, schodziła na dół, by się trochę porozglądać i przyjrzeć pracy. A także popatrzeć na Trevora. Nie robiła tego codziennie - a raczej nie pozwalała, by ją codziennie widy- wano. To by było wyzywaniem losu. Lubiła na niego patrzeć, widzieć, jak zadziera głowę i przygląda się swojemu dziełu. Bywały dni, kiedy stał na szczycie budowy z rozwiany- mi włosami, dyskutując nad czymś z Brenna lub z Mickiem OToolem 2 rękami w kieszeniach, z rzeczowym wyrazem twarzy. Kiedy indziej pracował wraz z innymi, stukając młotkiem, nosząc ciężary, wiercąc otwory, rozebrany do podkoszulka bez rękawów, tak, 2e gdy stał pod odpowiednim kątem, mogła zobaczyć wypukłość jego mięśni. 94 Nigdy jeszcze przyglądanie się mężczyźnie nie sprawiało jej taki • przyjemności. Nigdy też nie fascynował jej tak widok kogoś wykonują^ cego fizyczną pracę. Jest wspaniale zbudowany, podziwiała go, stając we framudze okna I jak sprężyście, pewnie się porusza. Wyobraziła sobie - dlaczego miałaby sobie nie powyobrażać - że musi być równie pewny i opanowany w łóżku. Opanowanie czyni męż- czyznę uważnym i dokładnym, a przecież w igraszkach miłosnych takie cechy mają dla kobiety niebagatelne znaczenie. Jednakże zastanawiała się też, jakby to było, gdyby tak zerwać z niego tę warstwę opanowania. Dziki i szalony stosunek miłosny też byłby nie do pogardzenia. Przychodziło jej to do głowy za każdym razem, kiedy go widziała. Rano, tak jak teraz, w południe, wieczorem. Czasami zaglądał do pubu, czasami nie. Była pewna, że robi to celowo. Żeby nie wyzywać losu. Oboje prowadzili grę i doskonale o rym wiedzieli. Ale skłamałaby, mówiąc, że nie lubi tej cechy u niego. Pod każdym względem bardzo przypominał ją samą. Nie załatwiła sobie tego wolnego wieczoru. Zrobiła to celowo. Praw- dę mówiąc, chciała, żeby na nią czekał i trwał w niepewności. Ale w ten sposób skazywała też siebie na czekanie, a towarzyszyło temu uczucie wewnętrznego, rozkosznego napięcia. Wiedziała, że gdy razem spędzą wieczór, nie skończy się na kolacji. Od dawna pragnęła poczuć jego siłę i namiętność, ten nagły ogień w brzuchu, który pojawia się tuż przed spełnieniem. Nie stroniła od seksu, ale żadnego mężczyzny nie chciała dłużej niż przez rok. Kiedy Trevor podniósł wzrok, ich oczy się spotkały, a ona poczuła lekki dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Ten człowiek pociągał ją na wszystkie możliwe sposoby. A zatem... pora postarać się o ten wolny wieczór. Uśmiechnęła się do niego uwodzicielsko, a następnie celowo ode- szła od okna. Niech §obie myśli, co chce. Zmęczona, niezdolna stawić czoło długiemu dniu, a nawet się ubrać, zaczęła krążyć po pokojach. Nastawiła czajnik na herbatę - raczej z przy- zwyczajenia niż z potrzeby. Było to jej pierwsze samodzielne mieszka- nie. I ze zdziwieniem stwierdziła, iż tęskni za towarzystwem braci. Na- wet za ich bałaganiarstwem. Zawsze lubiła porządek i akuratność, a jej pokoje odzwierciedlały to najlepiej. Pomalowała ściany na jasnoróżowy kolor. Większość prac wykonał Shawn. Z dawnej sypialni zabrała ulubione, oprawione plakaty odukcje. Lilie wodne Moneta i leśną scenkę, które znalazła w anty- ir?P -acje. Lubiła ich marzycielski nastrój. ^ gama zrobiła zasłony, ponieważ dobrze umiała szyć. Jej dziełem były też trzace się na sofie poduszki. Przecież każda praktyczna kobieta, która lubi rtne przedmioty, wie dobrze, że o wiele taniej jest kupić atłas czy aksamit ,a oświecić trochę czasu, zamiast wyrzucać pieniądze na gotowe rzeczy. \V ten sposób można zaoszczędzić na pantofle albo na kolczyki. W stojącej na stole skarbonce miała pełno monet z napiwków. A pew- “0 dnia uzbiera się tego tyle, że starczy na kolejną podróż. Tym razem na jakąś ekstrawagancką wyprawę, gdziekolwiek. Może na tropikalną wyspę. Będzie tam paradowała w skąpym bikini i popijała coś egzotycznego i soczystego prosto z wydrążonej skorupy kokosu. Albo do Włoch, żeby posiedzieć na nagrzanym słońcem tarasie / widokiem na czerwone dachy i wspaniałe kościoły. Albo Nowy Jork, gdzie wędrowałaby Piątą Alej ą i przypatrywała się tym wszystkim skarbom na sklepowych wystawach - kupując coś od czasu do czasu. Przyjdzie też taki czas, że nie będzie podróżowała sama. A właściwie, co za różnica. Spędziła bardzo udany tydzień wyłącz- nie we własnym towarzystwie w Paryżu, dlaczego więc nie miałaby się dobrze bawić gdzie indziej. Na początek zaparzyła herbatę, obiecując sobie, że, skoro już tak wcześnie wstała, wyciągnie się na sofie i obejrzy jeden ze swoich błysz- czących magazynów, delektując się spokojem poranka. Zanim się usadowiła, jej wzrok padł na skrzypce, które miała tu bar- dziej dla dekoracji niż po to, żeby z nich korzystać. Marszcząc brwi, odstawiła na bok filiżankę, wzięła instrument do ręki. Był stary, ale miał czysty dźwięk. Czyżby to właśnie muzyka, która towarzyszyła jej przez całe życie, miała jej w końcu otworzyć drzwi do wielkiego świata, prze- nieść ją w miejsca, o których śniła, rozwinąć przed nią czerwony dywan, PO którym tak strasznie chciałaby stąpać. - Jakie to dziwne - mruknęła. - Nie trzeba daleko sięgać, żeby speł- nify się marzenia. Potarła kalafonią smyczek, oparła skrzypce na ramieniu i zagrała Pierwszą melodię, jaka jej przyszła do głowy. Spodziewał się, że Darcy zejdzie na dół. Trevor opuścił plac budo- i pod pretekstem, że musi zatelefonować, zajrzał do kuchni. Ale jej ie zastał. 96 Sert Wtedy usłyszał muzykę - łkające, tęskne dźwięki skrzypiec. R0(j . muzyki, która współbrzmi z blaskiem księżyca. J Podążył za nią. Drzwi znajdowały się na końcu schodów, a płynąca stamtąd muzy], zdawała się wzbierać, wznosić, jak nadzieja, tocząca się niczym łza. Nie zapukał nawet. Zobaczył ją na wpół odwróconą, z zamkniętymi oczami. Miała roz- puszczone włosy, nie uczesane jeszcze po nocy, spływające na plecy dhj, giego, niebieskiego szlafroka. Gołą stopą wystukiwała rytm. Na jej widok stracił oddech. Ścisnęło go w gardle, kiedy usłyszał jak gra. Grała dla siebie, a na jej niezwykłej twarzy malowała się czysta radość i przyjemność. Wszystko, czego pragnął, co planował, o czym marzył, skupiło się w tej jednej kobiecie. Był tym dogłębnie wstrząśnięty. Muzyka poszybowała do góry i zapadła cisza. Będąc jeszcze w transie, Darcy westchnęła, otworzyła oczy. I zoba- czyła go. Serce jej zadrżało. Jeszcze nie zdążyła włożyć maski, przybrać rutynowego uśmiechu, kiedy do niej podszedł. Nie mogła złapać tchu, jak gdyby jakaś ręka ściskała ją za gardło. Albo za serce. A już po chwili poczuła jego usta - gorące, szalone. Wspaniałe. Opuściła bezsilnie ramiona, jak gdyby skrzypce i smyczek stały się nagle okropnie ciężkie. Dotykał jej twarzy, jej włosów, przelewając na nią swoje pragnienie i zamieniając je w żar. Wreszcie Trevor poczuł, że Darcy uległa. Był to moment, w którym każdy mężczyzna czuje się jak władca. Jego wargi, dłonie wędrowały teraz po niej, pieszcząc ją. Smakując. Kiedy się oderwał, otrząsnęła się, zmusiła do uśmiechu. - No cóż, miły dziś mamy poranek. Przyciągnął ją z powrotem i przytulił policzek do jej głowy. Chciała się cofnąć. Ten uścisk był jeszcze bardziej podniecający niż pocałunek. Wręcz trudno było mu się oprzeć. -Trevor. t -Pst. Z jakiegoś powodu rozśmieszył j ą. - Czy nie jesteś aby za bardzo władczy? Napięcie, które rozsadzało mu czaszkę, zmalało. - I tak mnie nie posłuchasz. - A powinnam? Trzymał ją jeszcze przez chwilę, mogąc teraz spokojnie stwierdzić, jak bardzo cienki jest jej szlafrok. 98 Zamykasz kiedykolwiek te drzwi? Ą powinnam? - Teraz ona cofnęła się o krok. - Nikt tu nie wcho- - Q ile nie mam na to ochoty. ' _ Zapamiętam to sobie. - Uniósł rękę, poprawił jej włosy. - Nie wiedziałem, że umiesz grać. - Gallagherowie żyją muzyką. - Dotknęła skrzypiec, a następnie ołożyła je z powrotem na stojaku. - Miałam dziś odpowiedni nastrój. _ Co to był za utwór? - Jedna z melodii Shawna. Nie ma do niej słów. - I nie są potrzebne. - Zobaczył, że oczy jej zapłonęły z dumy. - Zagraj coś jeszcze. Wzruszyła tylko ramionami i odłożyła smyczek. - Nie mam już ochoty. - Sięgnęła po herbatę i spojrzała na niego ostro. - Sądzę też, że powinnam zachować moje piosenki dla tych, któ- rzy płacą. - Podpiszesz kontrakt na nagranie? Solo? Omal nie podskoczyła z radości. - No cóż, wszystko zależy od warunków umowy. - Czego oczekujesz? - Tego i owego. I jeszcze wielu innych rzeczy. - Podeszła do sofy, usiadła, założyła nogę na nogę. - Jestem samolubną i chciwą istotą, Ma- gee. Pragnę luksusu, swobody i niewolniczego podziwu. Nie zamierzam się wymigiwać od pracy, ale oczekuję tego wszystkiego na koniec dnia. Zastanawiając się nad jej słowami, usiadł obok niej na oparciu sofy i badając, jak daleko może się posunąć, powędrował końcem palca wzdłuż jej obojczyka, zatrzymując się tuż nad wypukłością piersi. - Mogę ci to dać. Spiorunowała go wzrokiem, powiało od niej mrożącym krew chłodem. - Nie wątpię, że możesz. - Jednym szorstkim ruchem zrzuciła jego r^kę. - Ale nie taką pracę miałam na myśli. - W porządku. Możemy więc oddzielić jedno od drugiego. W mgnieniu oka lód zamienił się w ogień. - A więc to był tylko taki mały eksperyment? A co byś zrobił, gdy- bym ci uległa? - Nie potrafię powiedzieć. - Sięgnął po filiżankę i napił się jej her- atY- - Jesteś wyjątkowo atrakcyjną kobietą, Darcy. Ale mogłabyś mnie Ozczarować. - Kiedy się ruszyła, chcąc się poderwać, położył na jej amieniu rękę, czując pod nią wibrującą niczym napięta struna wście- Kosć. -Wynagrodzę ci to. ~ Nie jestem na sprzedaż. Wtedy usłyszał muzykę - łkające, tęskne dźwięki skrzypiec. R0cj muzyki, która współbrzmi z blaskiem księżyca. aJ Podążył za nią. Drzwi znajdowały się na końcu schodów, a płynąca stamtąd muzyk zdawała się wzbierać, wznosić, jak nadzieja, tocząca się niczym łza. Nie zapukał nawet. Zobaczył ją na wpół odwróconą, z zamkniętymi oczami. Miała roz. puszczone włosy, nie uczesane jeszcze po nocy, spływające na plecy dłu, giego, niebieskiego szlafroka. Gołą stopą wystukiwała rytm. Na jej widok stracił oddech. Ścisnęło go w gardle, kiedy usłyszą} jak gra. Grała dla siebie, a na jej niezwykłej twarzy malowała się czysta radość i przyjemność. Wszystko, czego pragnął, co planował, o czym marzył, skupiło się w tej jednej kobiecie. Był tym dogłębnie wstrząśnięty. Muzyka poszybowała do góry i zapadła cisza. Będąc jeszcze w transie, Darcy westchnęła, otworzyła oczy. I zoba- czyła go. Serce jej zadrżało. Jeszcze nie zdążyła włożyć maski, przybrać rutynowego uśmiechu, kiedy do niej podszedł. Nie mogła złapać tchu, jak gdyby jakaś ręka ściskała ją za gardło. Albo za serce. A już po chwili poczuła jego usta - gorące, szalone. Wspaniałe. Opuściła bezsilnie ramiona, jak gdyby skrzypce i smyczek stały się nagle okropnie ciężkie. Dotykał jej twarzy, jej włosów, przelewając na nią swoje pragnienie i zamieniając je w żar. Wreszcie Trevor poczuł, że Darcy uległa. Był to moment, w którym każdy mężczyzna czuje się jak władca. Jego wargi, dłonie wędrowały teraz po niej, pieszcząc ją. Smakując. Kiedy się oderwał, otrząsnęła się, zmusiła do uśmiechu. - No cóż, miły dziś mamy poranek. Przyciągnął ją z powrotem i przytulił policzek do jej głowy. Chciała się cofnąć. Ten uścisk był jeszcze bardziej podniecający niż pocałunek. Wręcz trudno było mu się oprzeć. -Trevor. - Pst. Z jakiegoś powodu rozśmieszył ją. - Czy nie jesteś aby za bardzo władczy? Napięcie, które rozsadzało mu czaszkę, zmalało. - I tak mnie nie posłuchasz. - A powinnam? Trzymał ją jeszcze przez chwilę, mogąc teraz spokojnie stwierdzić, jak bardzo cienki jest jej szlafrok. 98 - Zamykasz kiedykolwiek te drzwi? _, A powinnam? - Teraz ona cofnęła się o krok. - Nikt tu nie wcho- i i o ile nie mam na to ochoty. - Zapamiętam to sobie. - Uniósł rękę, poprawił jej włosy. - Nie wjedziałem, że umiesz grać. - Gallagherowie żyją muzyką. - Dotknęła skrzypiec, a następnie ołożyła je z powrotem na stojaku. - Miałam dziś odpowiedni nastrój. - Co to był za utwór? - Jedna z melodii Shawna. Nie ma do niej słów. - I nie są potrzebne. - Zobaczył, że oczy jej zapłonęły z dumy. - Zagraj coś jeszcze. Wzruszyła tylko ramionami i odłożyła smyczek. - Nie mam już ochoty. - Sięgnęła po herbatę i spojrzała na niego ostro. - Sądzę też, że powinnam zachować moje piosenki dla tych, któ- rzy płacą. - Podpiszesz kontrakt na nagranie? Solo? Omal nie podskoczyła z radości. - No cóż, wszystko zależy od warunków umowy. - Czego oczekujesz? - Tego i owego. I jeszcze wielu innych rzeczy. - Podeszła do sofy, usiadła, założyła nogę na nogę. - Jestem samolubną i chciwą istotą, Ma- gee. Pragnę luksusu, swobody i niewolniczego podziwu. Nie zamierzam się wymigiwać od pracy, ale oczekuję tego wszystkiego na koniec dnia. Zastanawiając się nad jej słowami, usiadł obok niej na oparciu sofy i badając, jak daleko może się posunąć, powędrował końcem palca wzdłuż jej obojczyka, zatrzymując się tuż nad wypukłością piersi. - Mogę ci to dać. Spiorunowała go wzrokiem, powiało od niej mrożącym krew chłodem. - Nie wątpię, że możesz. - Jednym szorstkim ruchem zrzuciła jego r?kę. - Ale nie taką pracę miałam na myśli. - W porządku. Możemy więc oddzielić jedno od drugiego. W mgnieniu oka lód zamienił się w ogień. - A więc to był tylko taki mały eksperyment? A co byś zrobił, gdy- bym ci uległa? - Nie potrafię powiedzieć. - Sięgnął po filiżankę i napił się jej her- baty. - Jesteś wyjątkowo atrakcyjną kobietą, Darcy. Ale mogłabyś mnie rozczarować. - Kiedy się ruszyła, chcąc się poderwać, położył na jej ramieniu rękę, czując pod nią wibrującą niczym napięta struna wście- kłość. - Wynagrodzę ci to. - Nie jestem na sprzedaż. - Nie posądzałem cię o to ani przez chwilę. Chcę, żebyś zrozurnjai że seks i biznes nie mają tu ze sobą nic wspólnego. a> Odprężyła się, usiadła wygodniej, opanowując wściekłość, z któr • o czym dobrze wiedziała, nie wyniknęłoby nic dobrego. •*' -1 chciałbyś takiego samego zapewnienia z mojej strony. - Już je otrzymałem. - Mogłeś to zrobić w lepszym stylu. - Masz rację. - Było to chłodne, wyrachowane, w stylu jego dziad- ka. - Przepraszam - powiedział szczerze. - A jakiej płaszczyzny dotyczą te przeprosiny? -Obu. Odebrała mu swoją herbatę. - A więc je przyjmuję. - Muszę wyjechać na parę dni do Londynu. - Pojedź ze mną. Osłupiała, ale stała się też czujna. - Chcesz, żebym pojechała z tobą do Londynu? Dlaczego? - Po pierwsze, ponieważ chcę cię mieć w łóżku. - To już postanowiliśmy. W Ardmore też są łóżka. - W Ardmore na przeszkodzie stoi rozkład naszych zajęć. A po dru- gie, lubię twoje towarzystwo. Byłaś w Londynie? -Nie. - Spodoba ci się. - Najprawdopodobniej. - Sięgnęła po herbatę, żeby mieć czas na zastanowienie się. Proponował jej coś, czego zawsze pragnęła. Prawdzi- wą podróż. Obejrzenie Londynu, ale w towarzystwie. Oczywiście, że oczekuje od niej seksu. Po co udawać skromność, skoro oboje dobrze wiedzą, że i tak do tego dojdzie? - Kiedy się wybierasz? - Jeszcze nie postanowiłem. - Muszę porozmawiać z Aidanem i załatwić zastępstwo. Nie będzie tym zachwycony, ale spróbuję go podejść. - Nie wątpię, że ci się uda. Daj mi znać, jakie dni wchodziłyby w ra- chubę, a ja zajmę się*resztą. - To mi się podoba. Mężczyzna, który zajmie się resztą. A teraz zmiataj. - Wstała i musnęła dłonią jego policzek. - Dosięgnę cię, niech tylko nadarzy się okazja. Złapał ją za nadgarstek, ścisnął tak mocno, że uniosła brwi. - Nie pokonasz mnie, Darcy. Nie jestem jak inni. Stała w miejscu, w którym ją zostawił, kiedy wyszedł i zamknął drzwi. Tak, to prawda, nie sposób się z tym nie zgodzić. Nie był jak 100 których znała. Ale czy dowiedzenie się, kim jest i jaki jest będzie 1 _ Przecież miałaś już urlop. Wolała złapać Aidana w domu niż czekać, aż przyjdzie do pubu. Musiała się spieszyć, żeby zdążyć, ucieszyła się więc, kiedy zastała go kończącego śniadanie. Jego pierwsza odpowiedź była dokładnie taka, jak przypuszczała, i ani trochę jej nie zniechęciła. - Tak, a do tego był bardzo udany. - Cała w skowronkach, dolała mu herbaty. Następnie rzuciła pod stół kawałek grzanki Finnowi. - Wiem, że nie powinnam nadużywać twojej dobroci, ale trafia mi się okazja, której nie chciałabym przegapić. Sam wiele podróżowałeś, Aidanie. Przemawiała do niego łagodnym i słodkim głosem. Mogłaby żądać, kląć, wściekać się, była jednak pewna, że tym tonem załatwi to prędzej. - Sam tyle widziałeś, byłeś w tylu miejscach. Wiesz, jak to jest, kie- dy się czegoś pragnie i do czegoś wzdycha. Mamy to we krwi. - Podobnie jak pub, gdzie właśnie zaczyna się pełnia sezonu. - Do- łożył na chleb więcej dżemu. Znając procedurę, Finn zaczął służyć, za co Aidan wynagrodził go kawałkiem chleba. - Teraz, przed porodem, nie mogę wymagać od Jude, żeby cię zastąpiła. - Nawet mi to do głowy nie przyszło. Gdybyś dał jej tacę do dźwiga- nia, zdzieliłabym cię nią po łbie. Wiedząc, że mówi to absolutnie szczerze, westchnął tylko. - Darcy, liczę na twoją sprawną obsługę. - Wiem o tym i nic innego nie robię dzień w dzień. Przyuczyłam Sinead - chociaż zdarzało się, że miałam ochotę walić jej głową o bar. Zrobiła znaczne postępy w ciągu ostatnich dwóch tygodni. - To prawda - powiedział Aidan z zatroskaną miną, kontynuując śniadanie. - Chcę poprosić Betsy Clooney, żeby wyświadczyła mi przysługę 1 zastąpiła mnie przez te dwa dni. Pracowała już wcześniej w pubie i ma Wprawę. - Betsy ma dość własnych kłopotów z dzieciakami. A poza tym nie Pracowała w pubie od dziesięciu lat. - Niewiele się od tego czasu zmieniło, a założę się, że zrobi to z przy- jemnością. Jest uczynna i dokładna, Aidanie, wiesz przecież. -Wiem, ale... - Jest jeszcze ktoś, kogo możesz przyjąć. Alice Mae zatrudni się cłlętnie na lato. - Alice Mae? - Aidan zrobił wielkie oczy. - Przecież ma dopje piętnaście lat. ° - Kiedy zaczynaliśmy pracować, byliśmy jeszcze młodsi, i jaj,, nikomu to nie zaszkodziło. Brenna wspomniała, że jej najmłodsza sin stra chciałaby zarobić trochę pieniędzy. Jest bystrą dziewczynką i p0(r fi ciężko pracować. Wezmę Alice na moją zmianę, w środku dnia. Za- cznę od dzisiaj, żeby ją poduczyć, zanim wyjadę. - Chryste, jeszcze wczoraj używała pieluszek! - Starzejemy się, prawda? - Wstając, pocałowała go w policzek. - Chciałabym pojechać, Aidanie, i dopilnuję, żeby w czasie mojej nie- obecności obsługa była na medal. - Był czas, kiedy w naszym pubie pracowali tylko Gallaghero- wie. - Nie możemy stać w miejscu. - Ponieważ sama czuła odrobinę żalu za minionymi laty, wstała i objęła go za szyję. - Już i tak dokonali- śmy wielu zmian. Mam wrażenie, że zaczęło się to wtedy, kiedy mama i tata przenieśli się do Bostonu. Rozrastamy się stopniowo, ale nadal pozostajemy Gallagherami. - Bywają jednak chwile, kiedy się zastanawiam, czy słusznie postę ?- - Oczywiście, że słusznie postępujesz. Działasz dla dobra pubu i nas wszystkich. Jestem z ciebie dumna. Pogłaskał japo ręce. - Tylko nie próbuj mydlić mi oczu. - Nawet o tym nie pomyślałam. - Jeszcze go raz uścisnęła. - Muszę pojechać. Muszę zobaczyć świat. Aidan doskonale wiedział, jak to jest. Znał tę potrzebę wyjechania, zobaczenia czegoś innego. Pracował nad sobą pięć lat, żeby na dobre od tego odwyknąć. A ona go prosi o dwa dni. - Powiem prosto z mostu. Nie zachwyca mnie twój pomysł wyjazdu z Magee. Darcy zrobiła okrągłe oczy, wydęła wargi. A ponieważ do kuchni weszła akurat Jude, uznała, że najlepiej zwrócić się do niej. - Słyszałaś, co on powiedział? - Nie. A co takiego? - Aidan zainteresował się nagle moim życiem seksualnym. - Nic podobnego. Nie powiedziałem ani słowa o seksie. - Zaklął pod nosem. Tylko dałem do zrozumienia... - Dałeś do zrozumienia! Dobre sobie! 102 - Chyba wrócę na górę - powiedziała Jude. , zostań. - Darcy ruchem ręki wskazała jej krzesło. - Usiądź, -eważ może to być interesujące. Twój mąż daje do zrozumienia, iż ^nrzeciwny mojemu seksowi z Magee. JeS Chryste Panie! - Aidan ukrył twarz w dłoniach. - Pójdę chyba na ^ _ Co to, to nie. Napijesz się herbaty, Jude? - Nie czekając na odpo- iedź, Darcy napełniła filiżankę. - Po pierwsze, powinniśmy ustalić, ZV twój mąż, a mój brat, ma coś przeciwko uprawianiu przeze mnie seksu w ogóle, czy tylko w tym szczególnym wypadku. - Usiadła znowu ze słodkim jak cukierek uśmiechem. - No więc, jak to jest, mój drogi Aidanie? - Wkurzasz mnie. - Och, widzę, że ponoszą cię nerwy. - Nie powiedziałem słowa o seksie, stwierdziłem tylko, że nie za- chwyca mnie twój pomysł wyjazdu z Magee do Londynu. - Jedziesz do Londynu? - zapytała Jude i sięgnęła po grzankę. - Trevor zaproponował, żebym mu towarzyszyła podczas krótkiej podróży służbowej. Ale wygląda na to, iż Aidan wolałby, żebym upra- wiała seks z Trevorem tutaj, nie tam. Czy tak? - W ogóle nie chcę, żebyś miała z nim stosunki i wplątywała się w jakąś kabałę! - krzyknął rozzłoszczony, podczas gdy obie kobiety sie- działy spokojnie i spoglądały na niego z niedowierzaniem. - A poza tym w ogóle nie chcę o tym wiedzieć. - A zatem postaram się oszczędzić ci szczegółów - powiedziała Dar- cy chłodnym i spokojnym tonem, co go jeszcze bardziej rozdrażniło. - Tylko uważaj! - Sam uważaj - odcięła się. - Moje życie osobiste, zwłaszcza w tej dziedzinie, nie powinno nikogo obchodzić. Trevor i ja zdajemy sobie sprawę z ewentualnych komplikacji i będziemy na tyle ostrożni, żeby nie popełnić fałszywego kroku. Wstała, spoglądając na niego lodowatym wzrokiem. - Idę zadzwonić do matki Brenny i zapytać ją o Alice Mae. Poroz- mawiam też z Betsy. Zanim wyjadę, dopnę wszystko na ostatni guzik. Życzę ci miłego dnia, Jude - dodała i pocałowała bratową w policzek, a potem wybiegła na dwór. W kuchni Gallagherów na chwilę zapadła dręcząca cisza. - No i co na to powiesz? - zapytał Aidan. -Nic. - Przecież widzę, że chcesz coś powiedzieć. - Sądzę, że Darcy wyczerpała temat. Ach tak! - Oskarżycielskim gestem przeszył palcem powietrz^"6' Jesteś po jej stronie. - Oczywiście. - Uśmiechnęła się. - Podobnie jak ty. Aidan gwałtownym ruchem odsunął się od stołu i zaczął przen^1116 rzać kuchnię tara i z powrotem. Finn wyszedł spod stołu i wiernie ° trzymywał mu kroku. - Darcy uważa, że sobie z tym poradzi. Chce uc dzic za obytą w świecie. A przecież przez całe życie trzymano ją kloszem. Nie miała czasu, ani okazji, żeby poznać życie. Jude odłożyła na bok grzankę. - Aidan, niektórzy ludzie mają wrodzoną mądrość. - Nigdy nie spotkała się z takim mężczyzną jak Magee. Jest on brym człowiekiem, uczciwym, ale zarazem sprytnym. Nie chcę, ż wykorzystał moją siostrę. - Tak to właśnie widzisz? - Nic me widzę, i w tym cały problem. Ale wiem, że jest przystojnej bogaty i potrafi zawrócić jej w głowie. A gdy to się stanie, wiesz, dok/ą to ją może zaprowadzić? - Aidan - powiedziała łagodnie Jude -jak możesz? - Nie chcę, żeby ją skrzywdził. -A ja tak. Z wrażenia odebrało mu mowę. Wpatrywał się osłupiałym wzf^" kiem w żonę. - Jak możesz mówić coś takiego, jak możesz chcieć, żeby ją skrzywdzK. - Jeśli ją skrzywdzi, to znaczy, że jest dla niej ważny. Aidanie, t^ naprawdę, jeszcze żaden mężczyzna nie był dla niej ważny. Nie chcia*" byś,^żeby znalazła kogoś, kto będzie dla niej ważny? - Oczywiście, że chcę. Ale nie sądzę, żeby to miał być Magee. "" Zaniepokojony, znowu zaczął chodzić po kuchni. Prawie się nie a już wybierają sję do Londynu. - A ja weszłam w deszczowy wieczór do zadymionego pubu, trzyłam na ciebie i całe moje życie uległo zmianie, choć nawet nie działam, kim jesteś. , Przestał chodzić. Bezmiar miłości przepełnił jego serce. -1 o, co się nam przydarzyło, zdarza się raz na milion. - Usiadł i uja* jej ręce. - To by}0 przeznaczenie. - Może jest tak i w tym wypadku? Zmrużył oczy. - Uważasz, że ma to coś wspólnego z legendą? Że to jej ostami akt? - Uważam, że w rodzinie Gallagherów pozostała jeszcze jedna osoba- która nie oddała nikomu swego serca. I uważam za wielce interesujący tt że Trevor Magee znajduje się w Ardmore. Jako pisarka... - Prze- aia na cnwi^> ponieważ ciągle jeszcze nie mogła uwierzyć, że jest ^ arką- ~ Aż trudno uwierzyć w czysty przypadek. Dawne rodzinne t neksje. . . - Darcy jest kuzynką Maude. A stryjeczny dziadek Trevora hvł jedyną miłością Maude. Utracili się nawzajem, podobnie jak Gwen i Carrick. - Widzę, że wyobraźnia bierze nad tobą górę, Jude Frances. - Czyżby? - Obruszyła się. - Przekonamy się, kto ma rację! Okazało się, że Alice Mae już tu jedzie, zaś Betsy była zachwycona propozycją dwóch dni pracy. Zadowolona z siebie Darcy przebiegła przez kuchnię i wypadła na dwór tylnymi drzwiami. Znalazła się nagle między szarymi blokami ścian i belkami stropo- wymi pasażu, który zaprojektowano jako łącznik między obydwoma budynkami. Na rusztowaniach stali ludzie, walili młotkami, świdrowali wiertarkami, nitowali płyty. Czy przekrzyczy ten hałas? Ktoś włączył radio, a ten skrzek miał być muzyką. Potężne krokwie łączyły nową budowlę z pubem. Nieoczekiwanie poczuła dumę. Pub Gallagherów jest korzeniem, zaś teatr konarem tego samego drzewa. Szła ostrożnie, uważając na kable ułożone na surowej podłodze. Wypatrzyła Trevora. Stał na platformie rusztowania, na samym końcu, w miejscu, w którym poszerzał się łącznik. Miał na sobie pas z narzę- dziami, a jakaś maszyna elektryczna buczała mu w ręku. Był w ciem- nych okularach, zapewne dla ochrony przed fruwającymi opiłkami drew- na i betonowym pyłem, jak i przed ostrym światłem słonecznym. Przystanęła pod nim, świadoma tego, iż mężczyźni wlepiają w nią oczy. Wolnym krokiem minął ją Mick O'Toole, dźwigając coś na ple- cach. - Rozpraszasz moich robotników, śliczna Darcy. - Przyszłam tylko na chwilkę. Jak idzie, panie OToole? - On wie, czego chce. I dlatego wszystko gra. - Czy nie będzie to wspaniałe? - Będzie. To zaszczyt dla Ardmore. Patrz pod nogi, kochanie. Moż- na się tu nieźle przejechać. - Uważam - powiedziała półgłosem. Najważniejsze, żeby się nie Przejechać na Trevorze Magee. Kiedy Mick poszedł dalej, znowu podniosła do góry głowę i zoba- Czyła, że Trevor patrzy na nią. - Mogłabym zamienić słówko, panie Magee? - krzyknęła. - Czym mogę służyć, panno Gallagher? Ach tak, nie pofatyguje się i nie zejdzie na dół. Też pięknie, nie r^ co! Zgarnęła włosy i przerzuciła je przez ramię. - Dzisiaj i jutro będę przyuczała zatrudnione czasowo kelnerki. Od czwartku jestem wolna, jeżeli to panu odpowiada. Poczuł szaloną radość, ale pokiwał jedynie głową. - A zatem wyjedziemy w czwartek rano. Podjadę po panią o szóstej. - To bardzo wczesna pora. - Nie warto marnować czasu. Przez ułamek sekundy patrzyli sobie w oczy. - Czyżby? Odwróciła się i poszła z powrotem do kuchni. A kiedy zamknęły się za nią drzwi, odtańczyła taniec triumfalny. 10 Po rozważeniu wszystkich za i przeciw Darcy postanowiła być punktualna. Postąpiła tak z powodów czysto egoistycznych. Chcia- ła się nacieszyć każdą chwilą tych dwóch wolnych dni. Spakowała niewielki bagaż, co było nie lada wyczynem i zajęło jej parę godzin. Opróżniła skarbonkę - robiła to tylko w wyjątkowych oko- licznościach. Ale zamierzała koniecznie kupić sobie coś wspaniałego dla upamiętnienia tej podróży. Przez dwa dni harowała jak wół, chcąc mieć gwarancję, że swoje obowiązki w pubie przekazuje w dobre ręce. Zamiast położyć się spać, zrobiła sobie manicure, pedicure, wykonała też wszystkie niezbędne za- biegi przy twarzy, żeby wyglądać na tak zadbaną, jak tylko się da. Z rozwagą wybrała bieliznę. Trevor Magee nawet się nie domyśla, co go czeka, kiedy już pozwo- li mu się uwieść. Na myśl o tym poczuła nerwowy skurcz w żołądku. A przecież musi być opanowana, chłodna, światowa. Nie miała zamiaru zachowywać si? w Londynie, w łóżku, jak prosta wieśniaczka. Problem w tym, że Trevor był dokładnie taki, jak go opisał Aidan. Sprytny. I obyty. Nieważne, czy miał na sobie robocze ubranie i pocił się razem ze jfli ludźmi. Mógł brnąć w błocie, taszcząc materiały budowlane, i na- j i pomiń10 potu i brudu, zachowywał ten blichtr, wynikający z jego zycji, wykształcenia i bogactwa. Spotkała innych bogatych mężczyzn. Prawdę mówiąc, nabrała wpra- y w rozpoznawaniu i wyłuskiwaniu z większej grupy tych żyjących funduszy powierniczych paniczyków, zaglądających tu w przelocie lub spędzających wakacje. Jednak Trevor nie jest żyjącym z funduszu powierniczego paniczy- kiem i, jak sądziła, nigdy nim nie był. Na swoje bogactwo ciężko zapra- cował. Zasłużył tym na jej szacunek. Nigdy nie poznała nikogo takiego jak on. Intrygował ją, a jednocześ- nie wiedziała, że musi się mieć przy nim na baczności. Tak silnie nie pragnęła jeszcze nigdy żadnego mężczyzny. Chciała poczuć na sobie jego ręce, jego usta. W ciągu kilku godzin, które przespała tej nocy, śniła o nim. To był dziwny i pogmatwany sen. Przybył do niej na skrzydlatym białym koniu i pofrunęli razem ponad błękitnym jak szafir morzem, ponad zielonymi łąkami, w perłowym świetle, w stronę srebrnego pałacu, gdzie drzewa uginały się pod złotymi jabłkami i srebrnymi gruszkami, a od muzyki, która rozbrzmiewała w powietrzu, mogło pęknąć serce. We śnie, była w nim zakochana. W sposób, o jaki nigdy się nie po- dejrzewała, i wcale nie była pewna, czy tego chce. Tak do końca, ślepo i radośnie zakochana, że nic innego nie miało znaczenia. Kiedy frunęli w świetle słońca, w świetle księżyca, w zaczarowa- nym świetle, powiedział jej: “Dam ci wszystko. I jeszcze więcej". A ona, kiedy odwróciła się w jego stronę i przyłożyła policzek do jego policzka, odparła: “Chcę tylko ciebie". Budząc się, zapragnęła móc to jeszcze kiedykolwiek poczuć, do- znać jeszcze tak potężnych emocji. Ale zgubiła to wszystko w snach i mogła się tylko uśmiechnąć do swoich fantazji. Ani ona, ani Trevor nie chcieli fantazji. Punkt o szóstej zniosła na dół swoją torbę, a serce waliło jej z emo- cji. Co zobaczy, co będzie robiła i czego zakosztuje w ciągu najbliż- szych czterdziestu ośmiu godzin? Ostatni raz rzuciła okiem na pub - wszystko w nim było równiutko poustawiane i wyszorowane. Betsy i Alice Mae na pewno dadzą sobie radę z tym, co często robiła sama jedna. Wbiła im do głowy, jak mają postępować, wypisała też wszystko na kartce, na wszelki wypadek. Po- stanowiła aż do powrotu nie myśleć o pubie. 106 Była punkt szósta. Wychodząc zobaczyła zatrzymujący się w zatoczce samochód TV vora. Idealna punktualność. Dobry znak na tę podróż. Zdziwiła się, widząc go w garniturze. Chyba włoskim, stwierdziła kiedy wysiadł, żeby wziąć jej bagaż. Niewątpliwie bardzo drogim, ale w dobrym guście. Szary kolor pasował do jego oczu, a koszula i krawat były doskonale dobrane. - No, no, niech ci się przyjrzę. - Dotknęła jego rękawa, kiedy łado- wał jej torbę do bagażnika. - Dlaczego jesteś taki wystrojony, od same- go rana? - Mam spotkanie. - Zamknął bagażnik, obszedł samochód, żeby otworzyć jej drzwi. Kiedy przeszła koło niego, poczuł jej zapach i po- myślał, że dobrze by było, gdyby uczestników tego spotkania szlag trafił. Zajął miejsce za kierownicą. - Sądziłam, że człowiek z twoją pozycją sam ustala wszystkie ter- miny. - To dodatkowo komplikuje sprawę. Wyjechał z zatoczki. - Załatwiłem samochód i kierowcę, który po nas wyjedzie na lotni- sko Heathrow. Zabierze cię do domu, żebyś się zainstalowała. Będzie do twojej dyspozycji przez cały dzień, gdybyś chciała coś pooglądać lub wybrać się na zakupy. - Naprawdę? To ładnie z twojej strony. - Jutro będę miał więcej czasu, ale dzisiejszy dzień jest wypełniony po brzegi. - Popatrzył na nią. - Powinienem być wolny o szóstej. Na ósmą zarezerwowałem stolik w restauracji. Czy to ci odpowiada? - Idealnie. - Świetnie. Sekretarka przysłała mi faks z ciekawymi propozycjami. Mam go w teczce. Podczas lotu będziesz mogła rzucić na to okiem i za- planować swój dzień. - Świetna myśl, oczywiście, że tak zrobię. Ale również sama dała- bym sobie radę. Przyjrzał się jej uważniej. Była ubrana w elegancki żakiet i szaroniebieskie spodnie, a do tego miała miękką, lekko błyszczącą, jasnoróżową bluzkę. Wyglądała mod- nie i bardzo kobieco. - Wcale w to nie wątpię. Nieoczekiwanie poczuł złość na myśl, że nie będzie na niego czeka- ła, błąkała się bez celu, tęskniła za nim. Czy to wszystko należy do kontraktu? Przecież słowo romans rów- • ż nie pasowało do sytuacji. Żadne z nich nie ma skłonności do buja- 1116 w obłokach. Wiedzą, czego chcą. W takiej sprawie lepiej jest postę- n wać uczciwie i trzymać się z góry ustalonego planu. ^ A j ednak był trochę zły. Przyjechali na lotnisko w Waterford zgodnie z harmonogramem. I tu- taj Darcy po raz pierwszy przekonała się, jak człowiek bogaty może gó- rować nad innymi. Ich bagaż zniknął w jednej chwili. Gdy przechodzili przez strefę bezpieczeństwa, słyszała ze wszystkich stron: “Prosimy tędy", ;Życzymy dobrej podróży". Mając świeżo w pamięci potworny tłok podczas niedawnej wyprawy do Paryża, Darcy utwierdziła się w postanowieniu podróżowania pierw- szą klasą albo nie podróżowania w ogóle. Ale całkowicie straciła głowę, gdy Trevor poprowadził ją w kierunku lśniącej niedużej maszyny. - To nasz samolot? - Należy do firmy - odparł, biorąc ją za ramię, by jej pomóc wspiąć się po kilku stopniach do wejścia. - Dużo podróżuję, wygodniej jest więc mieć własny transport. Weszła do środka. Omal nie jęknęła z wrażenia. Przepastne fotele obite były granatową skórą. Między oknami na kremowych ścianach wisiały kryształowe wazony w srebrnych koszy- kach. W każdym znajdował się bukiet świeżych żółtych róż. Na podło- dze leżał miękki dywan. Ubrana w mundur stewardesa zapytała z miłym uśmiechem, czy podać jej przed startem koktajl z szampana i soku pomarańczowego. Szampan na śniadanie! Coś takiego! - Bardzo proszę - powiedziała Darcy. - Dla mnie kawa, Moniko. Chcesz się przejść? - ?.apytał Trevor Darcy. - Tak. - Mając nadzieję, że nie wyjdzie na idiotkę, odłożyła torebkę. - Tu jest kuchenka. Zajrzała do środka i zobaczyła Monikę, która parzyła już kawę i otwie- rała szampana. W tym maleńkim pomieszczeniu każdy centymetr został ^tykorzystany do maksimum, a wykonane z nierdzewnej stali blaty lśniły. - Tam jest kabina pilotów. - Trevor wskazał na pomieszczenie za otwartymi drzwiami. Mężczyzna, siedzący przy pulpicie pełnym lam- P?k kontrolnych, zwrócił się w ich stronę. ~ Samolot gotowy do startu, panie Magee. Dzień dobry, panno Gal- er. Będziemy mieli dobrą drogę do Heathrow. ~ Sam pan prowadzi maszynę? Bez drugiego pilota? - Zwykle wystarcza jedna osoba - odparł. - A poza tym nie poti> buję drugiego pilota, kiedy na pokładzie jest pan Magee. - Ach tak? Więc ty latasz, Trevorze? - Od czasu do czasu. Donaldzie, za dziesięć minut połącz się z wież - Tak jest, proszę pana. - Prowadzimy liczne interesy w Europie - powiedział Trevor, j(jąc z Darcy przez główną kabinę w stronę ogona. - Używamy tego sprzętu głównie na krótkich trasach. - A na dłuższych? - Mamy większe samoloty. - Otworzył drzwi. W środku znajdował się gabinet z antycznym biurkiem, komputerem, ekranem do oglądania wideo oraz łóżkiem. Z boku, za drzwiami, dostrzegła łazienkę. - Jest tu wszystko niezbędne do wygodnego życia i pracy. - Celtic jest stosunkowo młodą wytwórnią, ma sześć lat, ale rozwija się i przynosi zyski. - Aha, więc ta sprawa w Londynie dotyczy też Celtyckich Nagrań? - Tak, w znacznej mierze. Jeśli czegoś będziesz potrzebowała, wy- starczy, że powiesz. - Jest tu wszystko, co trzeba. - Świetnie. A zatem ruszajmy. - Czyżbyśmy jeszcze nie wyruszyli? - powiedziała półgłosem, kie- dy wracali na swoje miejsca. Darcy usadowiła się wygodnie, wzięła lśniący kieliszek z drinkiem i pomyślała, jakie to jeszcze przeżycia ją czekają. Pilot dotrzymał słowa. Lot był krótki i przyjemny. Jeśli chodzi o Dar- cy, mogłaby tak fruwać godzinami. Powiedziała parę zdawkowych słów, zanim zdała sobie sprawę, że Trevor jest gdzieś daleko myślami. Pewnie miało to związek z czekającymi go spotkaniami. Zostawiła go w spoko- ju i przejrzała listę propozycji, sporządzoną przez jego asystentkę. Boże, jak chciała to wszystko zobaczyć. Hyde Park i sklep Harrod- sa, Buckingham Palące, Chelsea. Chciała wtopić się w ruch uliczny, chro- niąc się od czasu do czasu w cienistych parkach. Heathrow był znacznie większy niż port lotniczy w jej kraju. Nie spodziewała się, że Trevor kazał sprowadzić limuzynę. Aż ją zatkało i dopiero po chwili zdołała uśmiechnąć się do Trevora. - Podrzucamy cię na spotkanie? - Nie, to w przeciwnym kierunku. Zobaczymy się wieczorem. no - Powodzenia w pracy. - Już miała skorzystać z wyciągniętej, po- mocnej ręki kierowcy i wsiąść do limuzyny tak, jak to sobie przećwiczy- ła w myśli. Jak gdyby przez całe życie nic innego nie robiła. Ale Trevor ujął ją za ramię, wymówił jej imię, sprawiając, że pod- • «ła gł°w? i zn°wu spojrzała na niego. 1110 j wtedy uniósł ją do góry tak, że dla utrzymania równowagi musia- sje uchwycić jego ramion, gdy na jej usta przypuszczono zwycięski turni- Gwałtowna i nagła przemiana z chłodnego, trzeźwo myślące- biznesmena w ognistego kochanka odbyła się tak szybko, tak rady- kalnie- Poczuła pustkę w głowie, cudowne uczucie bezradności. Zanim wydała jęk rozkoszy, wypuścił ją z objęć. - Baw się dobrze - powiedział, zostawiając ją obok dyskretnego, ślepego na wszystko kierowcy. Wsiadła do limuzyny pachnącej różami i skórą. Nadludzkim wysiłkiem woli powróciła do rzeczywistości, by delek- tować się jazdą w długim, bezszmerowym samochodzie. Dotknęła pal- cami skórzanego siedzenia. Gładkiego jak jedwab, w kolorze nieba w cza- sie burzy. Jak jego oczy przed chwilą. Kierowca, za przyciemnioną, zapewniającą intymność szybą, był obojętny na wszystko niczym głaz. Pragnąc zapamiętać każdy szczegół, Darcy odnotowała obecność telewizora, kryształowych kieliszków, dys- kretnie świecących lampek na suficie i okna u góry. Westchnęła, słysząc romantyczną muzykę płynącą z głośników. A kiedy wyprostowała nogi, natknęła się na wąskie pudełko, leżące tuż obok niej na siedzeniu. Opakowane było w złoty papier przewiązany srebrną wstążką. Chwy- ciła je, po czym zerknęła na kierowcę. Światowa kobieta nie rzuca się tak na prezenty, przyzwyczajona do nich aż do znudzenia. Otworzyła małą kopertę. “Witaj w Londynie. Trev" -przeczytała. Upewniwszy się, że kierowca nie zwraca na nią uwagi, pociągnęła za wstążkę. Nie chciała rozrywać papieru. Pełna oczekiwania zdjęła wstążkę i opakowanie, złożyła starannie i schowała do torebki, a następ- nie, ze wstrzymanym oddechem, otworzyła aksamitne pudełko. - O Matko Boska! - zawołała, zapominając o kierowcy i o tym, że jest światową kobietą. Wyjęła bransoletkę, podniosła do góry, patrząc na błyszczący stru- mień kamieni. Były tu szmaragdy, rubiny i szafiry w oprawie błyszczą- cych jak słońce brylantów. Nigdy w życiu nie dotykała czegoś równie pięknego, finezyjnego 1 tak obłędnie drogiego. Przecież nie może tego przyjąć. A więc tylko Przymierzy, zobaczy, jak w tym wygląda. Jak się w tym czuje. Wyglądała rewelacyjnie i czuła się bosko. A kiedy poruszyła ręką i zobaczyła, jak bransoletka migocze, kied poczuła gładki jak jedwab dotyk złota, stwierdziła, że za nic tego nie odH Tak długo podziwiała bransoletkę, że omal nie przegapiła fantastyC2' nych widoków, towarzyszących przejazdowi przez Londyn. Zastanawiała się, co najpierw obejrzeć, czym się zająć? Ma na to tylko dwa dni. Rozpakuje się szybko i wyruszy do miasta. Przyglądając się mijanym placom i ulicom Londynu, zaczęła przygoto- wywać plan zwiedzania. Limuzyna zatrzymała się przed wielkim domem Przypomniała sobie, co powiedział Trevor. Ten człowiek mieszka w Nowym Jorku, a ma dom w Londynie! Czy te cuda nigdy się nie skończą? Kierowca obszedł samochód i pomógł jej wysiąść. - Wniosę pani bagaż, panno Gallagher. - Dziękuję. Weszła na ganek otoczony równo przystrzyżonym żywopłotem. Zanim się zdecydowała, czy zapukać czy też od razu wejść do środ- ka, otworzyły się drzwi. Wysoki, szczupły mężczyzna z grzywą siwych włosów zgiął się przed nią w ukłonie. - Dzień dobry, panno Gallagher, mam nadzieję, że miała pani przy- jemną podróż. Nazywam się Stiles i jestem kamerdynerem pana Magee. Miło nam panią powitać. - Dziękuję. - Już chciała mu podać rękę, ale powstrzymała się. Praw- dopodobnie nie postępuje się tak z brytyjskimi kamerdynerami. - Czy zechce pani obejrzeć swój pokój, a może podać pani coś orzeź- wiającego? - Chętnie obejrzę pokój, jeśli można. - Oczywiście. Zajmę się pani bagażem. Winthrup zaprowadzi panią na górę. Winthrup, ubrana tak samo na czarno jak kamerdyner, miała popielate włosy, prostą fryzurę i jasne jak woda oczy, ukryte za grubymi szkłami. - Dzień dobry, panno Gallagher. Proszę za mną, pomogę się pani zainstalować. Starając się zachowywać jak najnaturalniej, Darcy przeszła przez foyer ze złocistym, błyszczącym parkietem, nad którym wisiał majesta- tyczny żyrandol i zaczęła wspinać się schodami na górę. Dom przypominał raczej muzeum - był taki wytworny, cichy i onie- śmielający. 112 Na ścianach wisiały dzieła sztuki, ale nie odważyła się zatrzymać, żeby się im przyjrzeć. Same ściany musiały być chyba obite jedwabiem, bo takie były gładkie. Ledwie się powstrzymała, żeby ich nie dotknąć. Winthrup poprowadziła j ą korytarzem wyłożonym ciemną boazerią. v zastanawiała się, ile tu może być pokoi, jak są umeblowane, jaki ^a widok z okien. Wreszcie Winthrup otworzyła przed nią bogato rzeź- blone drzwi. W pokoju, który ujrzała, stało łoże ogromne jak jezioro, z czterema laskami wznoszącymi się ku zdobionemu kasetonami sufitowi. Na błyszczącej podłodze leżały wspaniałe dywany. Wszystko - komoda, biurko, lustra, stoły - było wypucowane do nołysku. Z kryształowego wazonu wystrzeliwały dziesiątki białych róż. Podwiązane złotymi chwastami ciemnozielone draperie tworzyły stylowe ramy dla błyszczących okien. Był tu biały, marmurowy kominek, na którym stały kolejne kwiaty, tym razem lilie, w tym samym oślepiająco białym kolorze. Przytulny wystrój pokoju, z pluszowymi fotelami, wypolerowany- mi stolikami, zachęcał do tego, by się tutaj rozgościć. - Dzienny pokój znajduje się po prawej stronie, a łazienka po lewej. - Winthrup założyła chude ręce. - Czy pomóc rozpakować rzeczy od razu, czy też wolałaby pani najpierw odpocząć? - Ja... - Darcy zająknęła się. - Prawdę mówiąc... nie będę odpo- czywała, ale i tak dziękuję za wszystko. - Chętnie oprowadzę panią po domu, gdyby tylko pani chciała. - Naprawdę mogłabym sobie trochę pooglądać? - Oczywiście. Pan Magee ma nadzieję, że poczuje się pani tutaj jak u siebie w domu. Żeby się ze mną porozumieć, wystarczy nacisnąć dzie- wiątkę w domowym telefonie, a za pomocą ósemki połączy się pani ze Stilesem. Może chciałaby się pani odświeżyć? - Bardzo chętnie. - Panno Winthrup, to jest prześliczny pokój. Winthrup uśmiechnęła się blado. - Tak, to prawda. Darcy weszła do łazienki, oparła się plecami o drzwi i zamknęła Oczy. Czuła się, jakby brała udział w jakimś przedstawieniu. A może to tylko sen? Nie wszystko tu było realne. Westchnęła, otworzyła oczy i uśmiechnęła się szeroko na widok ła- zienki. Była duża jak pokój. Na długiej półce między dwiema owalnymi umywalkami stały kwiaty. Zielone kafelki na podłodze i ścianach spra- Wlały, że czuła się jak w zaczarowanym podwodnym świecie. Wanna mogła z powodzeniem zmieścić trzy osoby. W oddzielnym Pomieszczeniu znajdował się prysznic z kilkoma natryskami. Darcy dostrzegła tu wiele kryształowych naczyń z pachnący^ dłami, różanymi płatkami, śliczne flakony z olejkami do kąpieli, soi ^ i kremami. Usiadła na miękkiej ławeczce, przy toaletce przeznaczo z pewnością dla prawdziwej damy, i uważnie obejrzała w lustrze zaróżowioną i rozanieloną twarz. W czasie pierwszej i drugiej narady Trevorowi udało się prawie nie myśleć o Darcy. Jeszcze raz rzucił okiem na zegarek. Ile to jeszcze godzin upłynie zanim będzie się mógł całkowicie jej poświęcić. - Trev? - Wybacz, Nigel. Myślałem o czymś innym. Nigel Kilsey, szef londyńskiej filii Celtyckich Nagrań, miał bystre oko i jeszcze lepszy słuch. Poznali się z Trevorem na studiach w Oxfor- dzie. Gdy przyszedł czas, by jego ukochane przedsięwzięcie wypłynęło na międzynarodowe wody, Trevor przekazał ster rządów w godne zaufa- nia ręce Nigela. - Spróbujmy przesunąć Shawna Gallaghera na czoło listy. - Dobrze. - Nigel usiadł za swoim biurkiem. Omal nie został adwokatem, tak jak jego ojciec i dziadek -jeszcze dzisiaj wzdrygał się na samą myśl o takim losie. Wolał pracę w studio nagrań, jeśli nawet obowiązywał tu żelazny rygor, narzucony przez jego starego przyjaciela. I właśnie taka metoda zapewniała zyski. Swoje obowiązki polegające na uczestniczeniu w przyjęciach, waż- nych wydarzeniach, na zajmowaniu się uzdolnionymi ludźmi, traktował bardzo poważnie. - Prowadzę z nim negocjacje - ciągnął Trevor; poradziłem mu, żeby zaangażował agenta. - Widząc zaskoczenie Nigela, Trevor wyjaśnił: - Lubię, go, Nigel. I zamierzam uczciwie z nim pertraktować. - Zawsze pertraktujesz uczciwie, Trev. To tylko ja od czasu do cza- su podglądam karty. , - Instynkt mi mówi, że trafia nam się cenna zdobycz, tylko nie trze- ba go zbytnio naciskać. - Zgadzam się z tobą. Jego utwory są świetne i będą miały wzię- cie. -Jest jeszcze coś. -Tak? Trevor wstał i zaczął się niespokojnie przechadzać po pokoju, co było rzadkim widokiem. 114 pomyślałem sobie, że możesz mieć coś w zanadrzu, skoro wyzna- ' termin spotkania w samym środku realizowania innego projektu. cZ^ QD ma brata i siostrę. Chcę, żeby na początek we troje nagrali P Nigel zmarszczył czoło, zabębnił upierścienionymi palcami. _ To musi być nie byle jakie rodzeństwo. - Żebyś wiedział. - Łatwiej byłoby wylansować ich w towarzystwie jakiegoś znanego artysty. - Zrobisz, co będziesz uważał za słuszne. Ja ich słyszałem. Chcę, żebyś przyjechał do Ardmore na parę dni. Posłuchasz i jeśli uznasz, że się mylę, porozmawiamy jeszcze raz. - Ardmore. - Nigel skrzywił się i pokręcił złotym kółeczkiem w uchu. - Na Boga, Trev, czego może szukać taki mieszczuch jak ja, w małej irlandzkiej wiosce rybackiej? - Gallagherowie mają w sobie coś, ale zanim ruszę sprawę z miejsca chcę, żebyś to zobaczył i sam posłuchał. Potrzebna mi jest obiektywna opinia. - Czy twoja może być nieobiektywna? - Gallagherowie mają w sobie coś - powtórzył Trevor - co bierze się z atmosfery Ardmore. - Mimo woli dotknął palcem srebrnego meda- lionu, noszonego pod koszulą. - Chcę, żebyś przyjechał. Ciekaw jestem twego zdania. - Ty jesteś szefem. Widzę, że muszę sprawdzić naocznie, co też ta- kiego ma w sobie to miejsce i co sprawia, że chcesz utopić tyle pienię- dzy, czasu i wysiłku w tak szaleńcze przedsięwzięcie. - To jest oparty na bardzo solidnych podstawach plan zrobienia do- brego interesu. Tylko nie parskaj - uprzedził ewentualną reakcję Nigela Trevor. - Powstrzymam się od tego. - Świetnie. Mam nowy utwór Shawna Gallaghera. - Trevor wyciąg- nął z teczki nuty. - Rzuć na to okiem. Nigel uśmiechnął się. - Wolę posłuchać - powiedział i wskazał ręką fortepian po przeciw- neJ stronie gabinetu. - On to opracował na gitarę, skrzypce i flet. . - Potrafię wyrobić sobie zdanie. - Kiedy Trevor podszedł do forte- P'anu, Nigel zamknął oczy. Sam nie umiał zagrać nawet nutki, miał jed- nak niesamowity słuch muzyczny. I kiedy Trevor zagrał pierwsze takty, Nigel nadstawił ucha. Szybkie, żywe, subtelnie zmysłowe. Tak, Trevor ma rację, jak ^ kle. Korona mu z głowy nie spadnie, jeżeli osobiście spotka się z ^ facetem, jeśli nawet oznacza to podróż do Irlandii. ^ Słuchając, kiwał do taktu głową, a gdy Trevor zaśpiewał wiersz wany poemat, uśmiechnął się szeroko. Jego przyjaciel miał mocny g}0 i swobodnie się nim posługiwał. Ale do tych słów niezbędny był kobie cy głos. Przy ostatnim akordzie Nigel otworzył oczy i uśmiechnął się sze- roko. - Ten facet jest geniuszem - oświadczył. - Prosty wiersz, wpleciony w skomplikowaną melodię. Nie każdy potrafi zaśpiewać i wyekspono- wać to, co w tym najcenniejsze i oryginalne. - Nie, ale mam kogoś, kto potrafi. Przyjedź do Ardmore, Nigel. - Skoro muszę... Sądzę, że dotarliśmy do sedna sprawy. - Do sedna sprawy. Dlaczego? - Jako twój stary przyjaciel domyślam się, że coś ci zalazło za skórę. Tylko nie wiem, co. Jesteś nerwowy, Trev, a to nie leży w twojej naturze. - Chodzi o kobietę. - Chłopie, zawsze chodzi o kobietę. - Ale nie o taką jak ta. Przywiozłem ją ze sobą. - Och, teraz mnie zaskoczyłeś. To coś nowego. A kiedy będę mógł na nią popatrzeć? - Przyjedź do Ardmore - powiedział Trevor i ponownie skierował rozmowę na interesy. 11 N ie była do końca pewna, jak to rozegrać. Czy czekając na Tre- vora powinna rozsiąść się wśród przepychu salonu, popijając herbarę lub koktajl, czy raczej zachowywać się cokolwiek non- szalancko, światowo, pozostając w dziennym pokoju, spędzając czas z książką? A może powinna gdzieś wyjść? W końcu Darcy zaczęła się przygotowywać do wyjścia na kolację. Poświęciła temu bardzo dużo czasu, pławiąc się w luksusie. Wyleżała 116 wannie, wysmarowała cudownymi, pachnącymi kremami, przeło- S'? ynii <*° z^ytkowych flakonów. ^° Lepi?J być gotową, doszła do wniosku, nacierając nogi jedwabistym tioneni- Seks będzie ostatnim aktem dzisiejszej gry. Trzeba przyznać, . ^ jednej strony chciała tego, z drugiej odczuwając jednocześnie pew- ne zdenerwowanie przed występem. Tak, postąpi rozsądniej, jeżeli go powita w bardziej wyszukany spo- sób, ubieraj ąc się w skromną czarną suknię. Zej dzie na dół, poprosi o kok- tajl, a kiedy on przyjdzie, będzie siedziała w tym obezwładniająco po- prawnym salonie jak jakaś bogata dama. Winthrup prawdopodobnie poda małe kanapeczki - zresztą może to obowiązek kamerdynera? Nieważne. A ona poczęstuje go jedną z nich, tak jakby robiła to co dzień. Tak, tak to powinna zagrać. Kiedy pachnąca i błyszcząca przeszła z łazienki do sypialni, do holu wszedł Trevor. Poczuła nerwowy skurcz. Pomyślała, że musi improwi- zować i uśmiechnęła się uwodzicielsko. - O, witaj! Sądziłam, że to potrwa jeszcze z godzinę albo i więcej. - Skończyłem wcześniej. - Zamykając za sobą drzwi, nie spuszczał z niej oczu. - Jak spędziłaś dzień? - Cudownie. - Dlaczego czuję się taka obezwładniona? - Mam na- dzieję, że i ty jesteś zadowolony. - Taki dzień wart był całej podróży. Podeszła do stolika, gdzie położyła bransoletkę. - Chciałabym ci za to podziękować. Jest śliczna, ale oboje wiemy, że nie powinnam jej przyjąć. Wziął do ręki bransoletkę i owinął ją wokół jej nadgarstka. -1 oboje wiemy, że przyjmiesz. - Cichy szczęk zameczka odbił się echem w jej głowie. - Chyba masz rację. Zawsze staczam ze sobą boje, kiedy muszę się oprzeć czemuś tak pięknemu. - Po co się opierać? - Stanowczym, władczym gestem położył ręce na jej ramionach, a potem zsunął je w dół. - W każdym razie ja nie mam takiego zamiaru. Nie tak to zaplanował. Wyobrażał sobie, że wszystko odbędzie się w bardzo elegancki sposób. Drinki, wystawna kolacja, która sprawi jej Przyjemność, powrót do domu, gra miłosna. Ale oto stała przed nim w tym szlafroku, ciepła i pachnąca po kąpie- li, trochę niespokojna i czujna. Po co się opierać? ^iaz, - wyszepiaf, zdumiony tak nagłym, nie dającym się opano\ dreszczem podniecenia przy pierwszym kontakcie palców z jej skórą - Czemu nie. - Zdając się na instynkt, otoczyła go ramionami. Nie zamierzał się spieszyć, chciał smakować tę przyjemność, prze_ nosząc się stopniowo w coraz to nowe rewiry. Ale kiedy tak szybko za- reagowała na jego pocałunek, kiedy przywarła do niego, dał się ponieść żądzy. Tak jakby całe życie czekał na ten właśnie smak, na ten dotyk. Zdarł szlafrok z jej ramion i zaczął je gwałtownie całować. Wydała stłumiony okrzyk rozkoszy, a zarazem zdumienia. W ogniu namiętności zapomniała o swych motywach i konsekwencjach. Doma- gając się więcej, zdarła z niego marynarkę, a kiedy padli na łóżko, ścią- gała z niego krawat. W pokoju pociemniało, za oknami zapadał zmierzch, a londyński zgiełk uliczny cichł stopniowo. Duży zegar w holu uderzył pięć razy. Po chwili w pokoju słychać już było tylko jęki i szepty. Przetoczyła się z nim po puchowej narzucie, zanurzając się w niej, ślizgając się po jej miękkiej powierzchni. Walczyła z guzikami jego ko- szuli, on zaś ściągał z niej szlafrok. Pod ciężarem Trevora zapadła się w puch, jakby się zanurzyła w jedwabnym obłoku, a wtedy on wziął w usta jej pierś. Jasny płomień, ostre, przeszywające pragnienie, szalona, przetacza- jąca się nierównymi falami żądza. Wypełniała ją, rozpalała jej krew, wyrwała niekontrolowany krzyk rozkoszy z gardła. - Szybko! - Szybko, szybko, szybko! - Musi go mieć w sobie, ina- czej umrze. Z trudem chwytając oddech, zmagała się z suwakiem jego spodni. Trevorowi drżały palce. Szum i dudnienie w głowie były jak tysiąc potężnych fal uderzających o tysiąc skał. Każdy oddech stanowił torturę, zatykał płuca, stawał w gardle, rozrywał serce. Jeszcze chwila, a zginie. Kiedy wygięła ku niemu biodra, wszedł w nią jednym gwałtownym pchnięciem. Ich bliźniaczy jęk rozkołysał powietrze, ich oczy się spotkały - od- bijając jak w lustrze doznany wstrząs. Trwało to chwilę, tyle co uderze- nie serca, a zaraz potem spojrzeli na siebie osłupieni. 118 A potem był tylko ruch spragnionych ciał, chrapliwe, przyspieszone oddechy, stłumiony krzyk kobiety. A kiedy jej bezwładne ręce osunęły się na skotłowaną pościel, po- zę i on opada razem z nią. cZU reżała nieruchoma, cudownie zmęczona, a jego wspaniałe ciało latało ją w łóżko. Pomyślała, że już wie, jak to jest, kiedy się traci kontrolę- Ich serca biły zgodnym rytmem. Dryfuj ąc bezwładnie na tym pozła- nym pokładzie zaspokojenia, odwróciła głowę i musnęła jego wargi. Ten jeden gest sprawił, że Trevor otworzył oczy, próbując za wszel- ka cenę odzyskać jasność myślenia. Była pod nim, miękka jak stopiony wosk, nie przypominająca niczym tej oszalałej kobiety, która go pona- glała, żeby się spieszył. Wiedział, że wziął ją szybko i brutalnie. Jeszcze nigdy nie pragnął tak żadnej kobiety. Jakby od tego zależało jego życie. To niebezpieczna kobieta, pomyślał. I stwierdził, że mało go to ob- chodzi. Chciał jej. Jeszcze i jeszcze. - Nie zasypiaj - powiedział szeptem. - Nie zasypiam - odparła cichym, zachrypłym głosem. - Po prostu jestem wspaniale odprężona. - Otworzyła oczy i spojrzała na gipsowy ornament sufitu. - I podziwiam widoki. - Późny osiemnasty wiek. - Ciekawe. - Przeciągnęła się pod nim jak kotka. - To styl georgiań- ski? A może rokoko? Uśmiechnął się na to szeroko i uniósł głowę, by spojrzeć na nią z góry. - Udzielę ci wyczerpującej lekcji, jeśli chcesz. Ale jeszcze nie te- raz... - Znowu zaczął się w niej poruszać. -No, no. - Zadrżał jej głos, oddech stał się szybszy. - Masz końskie zdrowie. - Gdy nie ma się zdrowia - opuścił głowę i ugryzł ją w wargę - nie ma się nic. Dotrzymał słowa i wziął ją na kolację. Francuskie potrawy podawa- no tak elegancko, by zadowolić wszystkich snobów. Podawano wino, które na języku zamieniało się w złoto. Trevor pomyślał, że pozłacane lustra, światło świec stojących w kryształowych lichtarzach musiało jej odpowiadać. Nikt z obecnych tu ludzi, spoglądających na olśniewającej Urody kobietę w gładkiej, prostej czarnej sukience, nie skojarzyłby jej z kelnerką w jakimś irlandzkim pubie. Darcy potrafiła jak kameleon zmieniać wygląd. Ale jaka naprawdę jest Darcy Gallagher? Dopiero przy szampanie poruszył sprawy biznesu. - Jedno z moich dzisiejszych spotkań dotyczyło ciebie. Podniosła wzrok, przestając na chwilę myśleć o tym, czy zjedzeń' wszystkiego, co ma na talerzu, nie będzie źle widziane. e - Mnie? Masz na myśli teatr? - Nie, choć tę sprawę także poruszałem. Dochodząc do wniosku, że może spokojnie zjeść połowę tego cuda nie wychodząc przy tym na kompletną wsiową gęś, nabrała na łyżeczkę kremu i czekolady. - A w czym jeszcze miałabym uczestniczyć? - Chodzi o Celtyckie Nagrania. - Odpowiednio zaakcentował wy- powiadane słowa. Wiedział, że jest kobietą biznesu i bynajmniej nie lek- ceważył tego. Skrzywiła się lekko i podniosła kieliszek. - Nagranie muzyki Shawna wymaga decyzji całej rodziny. Przypusz- czam, że dojdziemy do porozumienia. - Tak sądzę. Ale nie o to mi chodzi. Powiedziałem, że to dotyczy wyłącznie twojej osoby, Darcy. Poczuła przyspieszony puls, więc znowu odstawiła szampana. - Wyłącznie, to znaczy jak? - Chcę mieć twój głos. - Aha. - Ukryła rozczarowanie. - Czy po to mnie tutaj przywiozłeś, Trevorze? - Częściowo. Ale nie ma to nic wspólnego z tym, co wydarzyło się wieczorem. - Oczywiście, że takie sprawy należy rozdzielać, żeby uniknąć bała- ganu. Chyba nie należysz do ludzi, którzy mają zwyczaj polować na klienta w ten sposób? Odsunął się od niej, a jego spojrzenie stało się zimne jak głaz. - Nie posługuję się seksem na zasadzie przynęty. To że jesteśmy kochankami nie ma nic, ale to nic wspólnego z naszymi interesami. - Oczywiście, że nie. A gdybyś miał do wyboru tylko jedno albo drugie, co byś wybrał? - To już by zależało od ciebie - odparł sztywno. - Rozumiem. - Zmusiła się do uśmiechu. - Dobrze wiedzieć. Prze- praszam, ale muszę cię na chwilę opuścić. Chciała pozbierać myśli. Udała się do damskiej toalety, gdzie oparła się o wyłożoną kafelkami półkę, żeby złapać oddech. 120 Czy coś jest z nią nie w porządku? Facet ofiarowuje jej jedyną szansę w życiu. Dlaczego to tak boli? Dlaczego czuje się z tym nie szczęśliwa? Okazało się nagle, że ubzdurała sobie jakieś romantyczne wyobra- na temat Trevora Magee. Że to z miłości do niej postanowił się nią taką, jaka jest, z jej wszystkimi licznymi wadami. Zająć się bez adnych zobowiązań, żadnych ubocznych korzyści. Oczywiście, to wszystko jej wina. Poruszył w niej coś, czego nikt dotąd nie zrobił. Zbliżył się bardzo, niebezpiecznie się zbliżył i dotknął jakichś najgłębszych pokładów jej serca. Pomyślała, że mogłaby się w nim bez trudu zakochać. Bez żadnej z jego strony zachęty. Tylko co dalej? Uspokajając się, zerknęła w lustro. Należy spojrzeć prawdzie w oczy. Mężczyzna taki jak Trevor nie zwiąże się na stałe z kobietą z jej środo- wiska. Oczywiście, że ona potrafi się dobrze zaprezentować, prowadzić zręcznie grę, ale i tak zawsze pozostanie Darcy Gallagher z Ardmore, pracującą w rodzinnym pubie. Innego mężczyznę mogłaby sobie owinąć wokół palca i postarać się, żeby zapomniał o całym świecie. Czy nie planowała tego od za- wsze? Czy nie marzyła, że pewnego dnia spotka wspaniałego, bogatego mężczyznę, na którego rzuci czary, a on ofiaruje jej luksusowe życie? Nie miałaby nic przeciwko temu, żeby się zakochać, albo przynaj- mniej darzyć wielką czułością człowieka, który odpowiadałby jej po- trzebom. Chciałaby go szanować i cieszyć się nim, być mu oddaną i lojalną. Nie byłoby w tym nic wstydliwego. Ale Trevor nie należy do mężczyzn, którzy patrzą wyłącznie na ład- ną buzię. Dał tego dowód. Oczekuje od niej zaangażowania, chce, żeby stała się częścią jego biznesu, uważa, że wspólny zysk może iść w parze z pociągiem i fascynacją. W jej dotychczasowych związkach namiętność rozpalała się wyso- kim płomieniem i gasła. Nie trzeba być aż tak romantyczną osobą jak Jude, żeby wiedzieć, że namiętność bez miłości ma krótki żywot. Westchnęła ciężko. A więc lepiej kierować się rozumem i ze wszystkiego, co Trevor jej ofiarowuje, wziąć to, co najlepsze, co spra- wia jej przyjemność. Wstała, wyprostowała się i wyszła z łazienki. Trevor zamówił kawę i siedział nad nią rozmyślając. - Nie wiem, czy wyraziłem się dość jasno - zaczął, ale Darcy po- trząsnęła głową i uśmiechnęła się naturalnie. - Owszem, wyraziłeś się jasno. Ale potrzebowałam trochę czasu, żeby to sobie przemyśleć. - Sięgnęła po łyżeczkę do deseru. - Po pierw- sze, powiedz mi coś więcej o Celtyckich Nagraniach. Wspomniałeś w sa- molocie, że wytwórnia istnieje od sześciu lat. - Tak. Interesuję się muzyką, zwłaszcza tradycyjną. Moja matk uwielbia. - Naprawdę? - Jest Irlandką w czwartym pokoleniu. Jest dumna ze sweg dzenia. 10- - Więc założyłeś wytwórnię z myślą o niej. - Nie - odpowiedział i natychmiast się zawahał. - Może w pewnym sensie. - Uważam, że to urocze. - Aż miała ochotę pogłaskać go po wło- sach. - Tylko czemu się tego wstydzisz? - Bo to jest biznes. - Podobnie jak pub dla naszej rodziny. Wolałabym mieć do czynie- nia z firmą, która jest dla właściciela oczkiem w głowie. - Bardzo zależy nam na Celtyckich Nagraniach. Podobnie jak na artystach, z którymi podpisujemy kontrakt. Główna siedziba firmy znaj- duje się w Nowym Jorku, ale weszliśmy na rynek międzynarodowy i dla- tego również tutaj mamy biuro. I zamierzamy otworzyć w tym roku ko- lejne, w Dublinie. Ciągle mówi “my". Darcy nie podejrzewała go o przesadną skrom- ność, chodziło raczej o docenianie pracy zespołowej. Znowu pomyślała o pubie. - O jaki rodzaj umowy chodzi? - zapytała. - O kontrakt na nagranie. - Prawdę mówiąc, nie wiem, jakie są tego konsekwencje, nie mam doświadczenia w tej dziedzinie. - Przyjrzała mu się uważnie znad brze- gu wąskiego kieliszka do szampana. - Sądzę jednak, że powinnam za- trudnić agenta, który w moim imieniu omawiałby z tobą te sprawy, o ile się na to zdecyduję. Szczerze mówiąc, Trevorze, nie wiem, czy zależy mi na śpiewaniu przed publicznością, ale wysłucham twojej propozycji. Powinien był na tym poprzestać. Instynkt biznesmena nakazywał mu pokiwać głową i przejść do innego tematu. Ale on pochylił się w jej stronę. - Uczynię cię bogatą. - Jestem w tym względzie bardzo wymagająca. - Nabrała deseru na łyżeczkę i poczęstowała go. Ujął ją za nadgarstek. - Będziesz miała wszystko, czego kiedykolwiek chciałaś. I jeszcze dużo, dużo więcej niż ci się kiedykolwiek śniło. - Czuję już, jak mi cieknie ślinka. Ale- nie należę do osób, które skaczą w przepaść z zamkniętymi oczami. Pokiwał głową. 122 |s(ie, nie należysz. Lubię to w tobie. Do licha, lubię w tobie nie- nmal wszystko. - Czy mówisz to do potencjalnej klientki czy do swojej kochanki? położył rękę na jej karku, przyciągnął jej usta do swoich, przedłuża- tak długo pocałunek, że aż ściągnął na nich uwagę kilku osób. •^ - Czy to teraz jasne? - Powiedziałabym, że jak kryształ. Może teraz zabrałbyś mnie do domu i pokochał się ze mną? - Czemu nie? - powiedział i dał znak kelnerowi. Kiedy wstał rano, ona jeszcze spała. Chciał jak najszybciej załatwić resztę służbowych spraw i spędzić z nią pozostałą część dnia. Pomyślał, ubierając się, że Darcy powinna pójść na zakupy. To jej sprawi przyjemność. Niech kupuje, cokolwiek zechce. Zabierze ją na herbatę do Ritza, a potem w domu zjedzą kolację we dwoje. Czuł się trochę nieswojo, że tak próbuje ją olśnić, pokazać, czym dysponuje, ale nie było na to rady. Chciałby spędzić z nią jeszcze kilka dni, tydzień. Gdzieś, gdzie by- liby sami, bez żadnych rozrywek, bez myślenia o biznesie. Ale jeszcze sobie poużywają, zanim ten ich związek z hukiem się rozpadnie. Wyjął z wazonu białą różę, napisał kilka słów na kartce i położył to na poduszce koło niej. Usiadł na brzegu łóżka i wpatrywał się w nią. Co za piękna twarz, taka pogodna we śnie. Jakie wspaniałe włosy, zmierz- wione w nocy jego własną ręką. Bransoletka, którą jej ofiarował, błysz- czała na jej nadgarstku i wiedział, że poza nianie ma nic na sobie. Ale nie czuł w sobie żądzy. Był to raczej przypływ ciepłych uczuć. Nie przesadzał mówiąc, że lubi w niej prawie wszystko. Była kobietą, która pociąga, bawi, stanowi wyzwanie, złości i rozśmiesza. Rozumiał jej materialistyczne ciągoty i nie potępiał jej za to. Ale przez chwilę, przez jedną niemądrą chwilę pomyślał, że dobrze by było, gdyby się w nim zakochała nieświadoma jego bankowego salda. Już na samym początku powiedziała mu, do czego dąży. Chce mieć pieniądze, chce żyć w luksusie. Chce się związać z odpowiednim męż- czyzną i być z nim tak długo, jak długo będzie on mógł i chciał zapewnić jej to wszystko. Nie zamierzał dawać jej swoich pieniędzy. Jeśli nawet zdecydował się część ich przeznaczyć na wspólne rozrywki. Pochylił się i musnął ustami jej policzek, po czym pozostawił ją śpiącą. Obudziła się dopiero godzinę po jego wyjściu i przewróciła leniwie drugi bok. Pierwszą rzeczą, którą zobaczyła otwierając oczy, była róża ^ Uśmiechnęła się, sięgnęła po nią i dotknęła jej płatków, a kiedy dła, zauważyła kartkę. - -01C(. “ Będę gotów koto drugiej, podjadę po ciebie Mam nadzieję, ze otf dasz mi się na cafe popołudnie. Trev" Z całą pewnością oddała mu się tej nocy. Zadowolona usadowiła się na poduszkach. Jakie cudowne przebudzenie. Zadumała się, uderzając lekko pączkiem róży o policzek. Czy zejść na dół na śniadanie czy za- mówić je na górę i zjeść po królewsku w łóżku? Ta druga możliwość była tak pociągająca, że sięgnęła po telefon. Kiedy nagle zadzwonił, drgnęła gwałtownie, po czym zaśmiała się z sa- mej siebie. Nie podniosła słuchawki. Wstała z łóżka po szlafrok. Kiedy zawiązywała pasek, rozległo się pukanie do drzwi. - Proszę. - Przepraszam, panno Gallagher, ale dzwoni pan Magee. Chciałby z panią mówić. - Oczywiście, dziękuję. - Darcy znowu sięgnęła po różę i w roman- tycznym nastroju, błogo rozleniwiona, podniosła słuchawkę. - Witaj, Trevorze. Właśnie przeczytałam twoją karteczkę i będę szczę- śliwa, mogąc ci się oddać. - Jestem w drodze do domu. - W tej chwili? Jeszcze daleko do drugiej. - Darcy, muszę natychmiast wracać do Ardmore. Mick OToole miał wypadek podczas pracy. - Wypadek? - Poderwała się na nogi. - Coś poważnego? Co się stało? - Spadł z dużej wysokości. Jest w szpitalu. Dopiero przed chwilą dowiedziałem się o tym, nie znam wszystkich szczegółów. - Będę gotowa do wyjazdu, kiedy przyjedziesz. Spiesz się. Nie powiedziała więcej ani słowa, odłożyła słuchawkę, wyciągnęła podróżną torbę i zaczęła wrzifcać do środka ubrania. Powrotna droga okropnie się dłużyła. Darcy modliła się i słuchała rela- cji Trevora, w miarę jak otrzymywał więcej szczegółów na temat wypadku. 124 - Był na rusztowaniu - informował ją Trevor. - Jeden z robotników potknął się, a wtedy również Mick stracił równowagę. Kiedy przyjecha- ła karetka, był nieprzytomny. -. Ale żyje. - Tak mocno zacisnęła dłonie, że kłykcie zrobiły się białe. _ Tak, Darcy. - Wziął ją za ręce. - Lekarze podejrzewają wstrząs łarnanie kości ramienia. Będą musieli zbadać, czy nie ma wewnętrz- ' ych obrażeń. - Wewnętrzne obrażenia! - Poczuła nieprzyjemny skurcz w żołąd- ku _ To brzmi zawsze tak okropnie, tak tajemniczo. - Kiedy załamał się ej gł°s> potrząsnęła głową. - Nie, nie obawiaj się. Panuję nad sobą. - Nie wiedziałem, że jest ci tak bliski. - Jakby był członkiem rodziny. - Łzy napłynęły jej do oczu. - To najlepszy przyjaciel mojego ojca. Brenna... oni wszyscy muszą odcho- (jzić od zmysłów. Powinnam tam być. - Będziesz. - Chcę pojechać prosto do szpitala. Czy możesz załatwić samochód, który by mnie tam zawiózł? - Oboje tam pojedziemy. - Myślałam, że wrócisz do pracy. W porządku. Boję się. Tak strasz- nie się boję. W drodze z lotniska wzięła się w garść. Oczy miała teraz suche, jej ręce leżały nieruchomo na kolanach. A kiedy dojechali na miejsce i szli korytarzem szpitala, była już całkowicie opanowana. - Pani OToole! Mollie podniosła głowę i wstała z ławki, na której siedziała z wszyst- kimi pięcioma córkami. - Och, Darcy, a więc przyjechałaś, skróciłaś swoją wspaniałą podróż! - Proszę powiedzieć, co z nim. - Wzięła Mollie za ręce, ścisnęła je mocno, próbując nie wysnuwać żadnych wniosków z faktu, że Maureen i Mary Kate płaczą. - Nabił sobie guza. Robią mu jakieś testy. Wiesz, jaką on ma choler- nie twardą głowę, więc nie powinnyśmy się o niego niepokoić. - Oczywiście, że nie. - Uścisnęła zimne dłonie Mollie. - Może na- pijemy się herbaty? Zaraz to zorganizuję. Brenna, pomóż mi. - Niech cię Bóg błogosławi, Darcy, spadłaś nam z nieba. Panie Ma- gee. - Mollie zdobyła się na drżący uśmiech. - To miło z pańskiej strony, że jest pan tu z nami. Napotkał wzrok Brenny, kiedy wstała, pokiwał porozumiewawczo głową i biorąc Mollie za rękę, posadził ją z powrotem na krześle. - Opowiedz, co się stało? - zapytała Darcy, gdy już nikt nie mógł ich usłyszeć. - Czy jest źle? - Nie widziałam tego dokładnie. Bobby Fitzgerald nie trafił na sto- Pień, kiedy wciągał blok na rusztowanie. Tatuś odwrócił się, żeby go złapać i wtedy obaj stracili równowagę, a deski, na których stali, bvK śliskie po deszczu. Myślę, że lina, na której Bobby wciągał blok, uderzy ła tatusia i wypadł za barierkę ochronną. Boże! - Zamilkła, przycisnę^ ręce do twarzy. - Widziałam, jak spadał. Usłyszałam krzyk, odwróciłam się i zobaczyłam, jak uderza o ziemię i leży na niej z krwawiącą głową _ Pociągnęła nosem, potarła palcami oczy. - Zatrzymano mnie, kiedy chcia- łam odwrócić go na wznak. Rannego nigdy nie można ruszać, gdy jst_ nieje podejrzenie uszkodzenia kręgosłupa. Biedny Bobby... Strasznie to przeżywa. - Wszystko będzie dobrze. - Darcy objęła Brennę. - Cieszę się, że tu jesteś. Nie chcę, żeby widziano, jak bardzo jestem przerażona. Mary Kate ma skłonność do histerii, Maureen jest w ciąży, a Alice Mae jest taka młoda. Patty trzyma się jakoś, Bóg da, że i mama dzielnie to zniesie. Nie mogę jednak powiedzieć im, jak to wyglądało, kiedy runął na ziemię, i jak się boję, że już się nigdy nie obudzi. - Oczywiście, że się obudzi. - Kiedy Brenna wybuchnęła płaczem, Darcy jeszcze mocniej ją przygarnęła. - Pewnie już wkrótce pozwolą ci się z nim widzieć, a wtedy od razu poczujesz się lepiej. Ponad głową Brenny Darcy dostrzegła idącego w ich stronę Trevo- ra. Przystanął, położył rękę na jej ramieniu. - Zajmę się herbatą, a ty zajmij się... swoją rodziną. - Dziękuję ci. Chodź obmyć twarz - powiedziała energicznym to- nem do Brenny. - Potem napijemy się herbaty i zaczekamy na lekarza. - Nic mi nie jest. - Brenna gwałtownym ruchem wytarła twarz. - Pobądź z mamą. Pójdę się umyć i zaraz do was przyjdę. Po powrocie do poczekalni Darcy usiadła przy Mollie. - Zaraz będzie herbata. - Bardzo dobrze. - Mollie wyciągnęła rękę i poklepała ją po kola- nie. - Wspaniały człowiek z tego Trevora. Rzucił własne sprawy i wró- cił, ponieważ mój Mick jest ranny. - To oczywiste, że musiał tak postąpić. Mollie pokręciła tylko gjową. - Nie każdy by to zrobił. Przed chwilą powiedział, że pokryje wszyst- kie koszta. I że Mick dostanie pełne wynagrodzenie, nawet gdyby przez jakiś czas nie mógł przychodzić do pracy. Ma nadzieję, że to tylko chwi- lowa przerwa. - Przerwała na chwilę, kiedy zadrżał jej głos. - Powie- dział, że na budowie potrzebni są oboje OToole'owie. 126 - Ma oczywiście rację. - Łzy wdzięczności napływały Darcy do oczu. Skąd wiedział, co powiedzieć ludziom, których prawie nie zna, jak tra- fić im do serca? Kiedy Trevor pojawił się w drzwiach, Darcy podeszła do niego, uję- w dłonie jego twarz i pocałowała go delikatnie w usta. - Przyłącz się do rodziny - powiedziała. \V tym momencie do poczekalni wszedł lekarz. - Pani OToole. - Jestem. Co z mężem? - Mollie poderwała się na nogi. - Twardziel z niego. - Lekarz uśmiechnął się. Wyjdzie z tego cały i zdrowy. - Dzięki Bogu. - Mollie wyciągnęła rękę i uczepiła się ramienia Brenny. - Doznał wstrząsu mózgu i ma złamane przedramię. Ma też parę ran i stłuczone żebra. Przeprowadziliśmy badania i nie stwierdziliśmy we- wnętrznych obrażeń. Chcemy go zatrzymać na kilka dni. - Czy jest przytomny? - Tak. Pytał o panią... i żąda kufla piwa. - Mogę się z nim zobaczyć? - Zaprowadzę panią. Inni będą go mogli odwiedzić, kiedy zostanie przeniesiony na salę. Nie wygląda najlepiej z tymi stłuczeniami i zranie- niami, więc niech się pani nie przerazi. - Wychowując piątkę dzieci widziałam mnóstwo stłuczeń i zranień. - Też prawda. - Zaczekajcie tu teraz - powiedziała, odwracając się do córek - a ja pójdę zobaczyć waszego ojca. A kiedy przyjdzie wasza kolej, nie życzę sobie żadnych szlochów i płaczu. Jeśli zajdzie taka potrzeba, wypłacze- my się porządnie po powrocie do domu. Darcy odczekała, aż Mollie odejdzie z lekarzem, po czym zwróciła się do Brenny. - W porządku, zastanówmy się teraz, jak mu przemycić półlitrowe- go guinnessa. 12 D arcy, moja dziewczynka. Przyszłaś, żeby mnie stąd zabrać, praw- da? Dwadzieścia cztery godziny po poważnym upadku i lądowaniu na głowie Mick OToole był zaróżowiony i ożywiony, choć posiniaczony i potłuczony. Darcy przechyliła się ponad poręczą łóżka i czule ła go w czoło. - Musisz pobyć tu jeszcze jeden dzień, żeby była pewność, że z giem jest wszystko w porządku. Ale przyniosłam ci kwiaty. Jedno oko miał podbite na czarno, na policzku widać było głębokie rozcięcie z potrójnym opatrunkiem, również czoło, w które go pocało- wała, zostało bardzo pokaleczone. Wszystko to razem upodobniało go do awanturnika, który zrobił zły użytek z pięści. Kiedy westchnął ciężko, miała ochotę wziąć go w ramiona i uko- łysać. - Z moją głową jest wszystko w porządku, podobnie jak z całą resz- tą, nie ma więc powodu, żeby trzymać mnie przykutego łańcuchem w szpitalu, prawda? - Lekarze są innego zdania. Ale przyniosłam ci coś, co cię ucieszy. - Rzeczywiście, kwiaty są śliczne - powiedział z zawiedzioną miną. - To prawda, pochodzą prosto z ogrodu Jude. Jednakże reszta po- chodzi już skądinąd. - Darcy odłożyła na bok kwiaty i wyciągnęła z tor- by plastikową butelkę. - Guinness, tylko ćwiartka, ponieważ nie zdoła- łam przemycić więcej, ale powinno ci to dobrze zrobić. - Moja ty księżniczko! - No pewnie, i oczekuję, że nadal będziesz mnie tak traktował. - Po otwarciu butelki, podała mu przeszmuglowany towar, a następnie usiad- ła obok niego na łóżku. - Czy czujesz się tak dobrze, jak wyglądasz? - Jestem cały i zdrowy, zapewniam cię. Trochę mnie boli ramię, ale nie warto nawet o tym wspominać. - Łyknął piwa i westchnął z rozko- szy. - Było mi przykro, kiedy się dowiedziałem, że specjalnie dla mnie wracaliście z Londynu. To był niegroźny upadek. - Przeraziłeś nas wszystkich. - Z czułością zgarnęła mu włosy z czo- ła. - Jestem pewna, że teraz wszystkie twoje panie będą skakały wokół ciebie. - Wiem, że tu zaglądały^ zanim odzyskałem przytomność. Jestem gotów wrócić do pracy, tylko że Trev nie chce o tym słyszeć. Powiada, że muszę jeszcze odpocząć co najmniej przez tydzień. Ton jego głosu stał się przymilny. - Może mogłabyś zamienić z nim słówko, kochanie, i powiedzieć mu, że wolę pracować zamiast tu leżeć. Ten człowiek chęt- niej posłucha tak pięknej kobiety. - Nie zamydlisz mi oczu, mistrzu Michaelu OToole, a tydzień mi- nie szybciej niż myślisz. A teraz odpocznij i nie zaprzątaj sobie głowy pracą. Do twojego powrotu nie zbudują teatru. “ >fie chcę brać pieniędzy za wylegiwanie się w łóżku. _ Będzie ci płacił, ponieważ stało się to w pracy, a on od tego nie -biednieje. - Może i racja. Dzięki temu Mollie będzie miała spokojniejszą gło- e _ To dobry człowiek i uczciwy szef, aleja muszę wiedzieć, że jestem wart tych pieniędzy, które mi płaci. . - Czyżbyś nie dawał z siebie wszystkiego na budowie? A im wcześ- niej wyzdrowiejesz, tym prędzej wrócisz do pracy. Aha, muszę ci jesz- cze powiedzieć, że potrzebuję hydraulika. To jedno wystarczyło, żeby się rozpromienił. - Jak mnie tylko stąd wypuszczą, zajrzę do ciebie. Ale jeśli to bar- d/o pilne, możesz wziąć Brennę. - Zaczekam z tym na ciebie. - Dobrze. - Oparł się wygodnie, gdy coś błyszczącego przyciągnęło jego wzrok. - A co to takiego? - Wziął ją za rękę i ujrzał bransoletkę. - Jakieś nowe świecidełko? - Tak. Dostałam to od Trevora. - Dał ci to teraz? - Tak, a ja nie powinnam była tego przyjąć. - A niby dlaczego? Wpadłaś mu w oko, kiedy tylko się pojawiłaś. Ten człowiek ma świetny gust, a i ty nie mogłaś lepiej trafić. - To nie jest tak, panie O'Toole. Naszych kontaktów nie traktujemy poważnie. - Czyżby? - No cóż, jeszcze się przekonamy, co z tego wyniknie, prawda? Godzinę później do pokoju Micka wszedł Trevor. Przyniósł ze sobą pół litra guinnessa, co Mick natychmiast docenił. - Czymś takim możesz zdobyć moje serce. - To ty też się napijesz? - Uśmiechając się przekornie, Trevor podał mu szklankę i usiadł. - Pomyślałem, że pewnie trudno ci tu wyleżeć. - Jeszcze jak. Gdybyś mi zdobył jakieś portki, wyszedłbym stąd ra- zem z tobą. - Właśnie rozmawiałem z lekarzem. - Wypuszczą cię jutro rano. - No cóż, dobre i to. Pomyślałem sobie, że mógłbym od razu wrócić do pracy. Bez dźwigania ciężarów - dodał pospiesznie, czując na sobie foniczny wzrok Trevora. - Chcę tylko wszystko mieć na oku. - Za tydzień. 128 - A niech to jasna cholera! Oszaleję przez tydzień. Czy zdajesz s bie sprawę, jakie to poniżające? I jeszcze mam to stadko kur gdaczą nad głową! - Fantazjujesz. Mick zaśmiał się krótko i usiadł z piwem w ręku. - Przed godziną była tu Darcy. - Ona cię kocha. - Z wzajemnością. Zauważyłem przypadkowo błyskotkę, którą jej dałeś. - Pasuje do niej. - Jest taka wspaniała, błyszcząca. Ktoś zobaczy ją i pomyśli, że Darcy to jakaś puszczalska dziewczyna. A to nieprawda. - Wiem o tym. - A ponieważ jej ojciec, mój dobry przyjaciel Patrick Gallagher jest po drugiej stronie morza, powiem, co mi leży na sercu. Nie igraj z tą dziewczyną, Trevor. Ona nie jest błyskotką, jak ta śliczna bransoletka, którą wyjąłeś z jakiejś szklanej gabloty. Ona ma wielkie serce, nawet jeśli tego nie okazuje. I chociaż zbędzie cię żartem, łatwo ją zranić. - Nie zamierzam jej źle traktować. - Łatwo uczynić fałszywy krok. - Postaram się postępować ostrożnie, niezależnie od tego, czego ona oczekuje. Mick pokiwał głową i dał temu spokój. Zastanawiał się tylko, czego oczekuje sam Trevor. Co do jednego Mick miał rację. Trevor nie należał do ludzi, którzy potrzebują czyjejś rady, a już na pewno nie wtedy, kiedy w grę wchodzi kobieta. Sam wiedział najlepiej, co robi z Darcy. Oboje są dorośli i czują do siebie pociąg. Jeśli doda się do tego pewne zaangażowanie uczucio- we, co więcej można chcieć od związku tak przelotnego jak ten? Ale słowa Micka nie/iawały mu spokoju i towarzyszyły w drodze powrotnej do Ardmore. Zamiast, jak początkowo zamierzał, od razu udać się do pracy, skręcił w stronę Tower Hill. Chciał jeszcze raz odwiedzić grób swojego przodka, a przy okazji spojrzeć na ruiny. Może poświęcić Ha to pół godziny. Okrągła wieża górowała nad wsią i była widoczna prawie z każdego i&iejsca. Często przejeżdżał obok niej w drodze do domu, ale nigdy nie Zatrzymał się, żeby obejrzeć ją dokładnie. Gdy teraz wysiadł z samocho- du, od razu poczuł silny wiatr. przeszedł przez bramę i zobaczył grupę turystów wspinających się wzgórza, gdzie stała pozbawiona dachu budowla, będąca kiedyś ko- n jołern. Jego pierwszą reakcją była niechęć do tych ludzi z kamerami, plecakami i przewodnikami. I natychmiast zganił sam siebie. Przecież to ich zamierzał przyciąg- nąć do swojego teatru. Tak jak i tych, którzy przyjadą na plaże, kiedy zrobi się ciepło. Dołączył więc do nich, wdrapując się po stoku ku kościołowi, za- trzymując się przy romańskich arkadach z płaskorzeźbami zatartymi przez czas i wiatr. Obok gruzów i grobów, stały na straży dwa kamienie ze staroirlandz- kimi inskrypcjami. Ciekawe, co znaczą te wyżłobione w kamieniu znacz- ki? To jakby alfabet Morse'a starożytnych, będący drogowskazem dla podróżnych. Usłyszał kobietę przywołującą dzieci głosem z amerykańskim ak- centem. Czy i on tak mówi? Tutejsze głosy są śpiewne, a w każdym słowie pobrzmiewa dawna muzyka. Stara wieża zachowała stożkowy dach i wyglądała tak, jakby i teraz była gotowa odeprzeć każdy atak. Skąd pochodzili ci wszyscy najeźdźcy? Rzymianie, wikingowie, Sasi, Normanowie, Brytowie? Dlaczego tak ich fascynowała ta wysepka, że prowadzili o nią wojny? Odwrócił się, spojrzał daleko przed siebie i pomyślał, że znalazł odpowiedź na to pytanie. Położona w dole wieś była śliczna jak z obrazka, z rozległą plażą, której piasek mienił się złotem w kapryśnym świetle słońca. Dalej roz- pościerało się błękitne morze, połyskujące takim samym niespokojnym światłem, spienione przy brzegu. Wzgórza ciągnęły się w nieskończoność - zielone, poprzecinane brązowymi ścieżkami. A z tyłu za nimi majaczyły szczyty ciemnych gór. Nawet w tak krótkim czasie, gdy na nie patrzył, zmieniło się oświet- lenie, pojaśniało i dostrzegł słońce poprzez chmury płynące nad lądem. Pachniało trawą, przekwitłymi kwiatami i morzem. Nie miał wątpliwości, że piękno tego kraju ściągało tu obcych przy- byszów. - Ziemia ta wszystkich najeźdźców upodabnia do nas. Trevor obejrzał się, sądząc, że słowa te wypowiedział jakiś irlandz- ki turysta. Zamiast tego ujrzał Carricka. - Przyszedłeś wreszcie. - Z pewnym zdumieniem Trevor spostrzegł, 2e są sami, chociaż jeszcze przed chwilą było tu wiele osób. 130 - Wolę, żeby mi tu nikt nie przeszkadzał - odparł Carrick. - Pojawiasz się tak znienacka. - Chciałem porozmawiać z tobą. Jak tam twój teatr? - Wszystko zgodnie z harmonogramem. - Wy, jankesi, macie bzika na punkcie czasu. Ludzie, którzy tutaj przychodzą, ciągle spoglądają na zegarki. Mogliby się nie śpieszyć na wakacjach, ale, jak widać, dla niektórych nawyki są jak druga natura. Z rozwianymi na wietrze włosami Trevor wsunął ręce do kieszeni. - Chciałeś więc porozmawiać ze mną na temat amerykańskiego na- wyku spoglądania na zegarek? - To tylko tak na początek. Jeżeli chcesz znowu odwiedzić grób swojego stryjecznego dziadka, to chodź tędy. Carrick odwrócił się i po- szedł przodem w swoim mieniącym się srebrem kubraku. - John Magee - powiedział, kiedy stanęli obaj przy nagrobnym ka- mieniu. - Ukochany syn i brat. Umarł jak żołnierz, z dala od domu. Trevor poczuł ból w sercu, rodzaj bliżej nieokreślonego żalu. - Ukochany syn - to nie ulega wątpliwości. Ale ukochany brat? - Twój dziadek też tu czasem przychodził. - Czyżby? - Tak, stał w miejscu, w którym ty stoisz, z posępną miną i z mrocz- nymi myślami. Ponieważ go to dręczyło, zamknął się w sobie. - Tak - powiedział półgłosem Trevor. - Mogę w to uwierzyć. Nie robił nic spontanicznie. - Pod pewnymi względami i ty taki jesteś. - Ich oczy spotkały się znowu. - Ale ciekawe, że twój dziadek, stojąc na wzgórzu i spoglądając w dół, nie widział tego, co ty widzisz. Nie dostrzegał tego jako pięknego miejsca naznaczonego magią, otwartego dla ludzi. Za wszelką cenę chciał stąd uciec. Carrick jeszcze raz popatrzył uważnie na Ardmore. Czarne włosy spływały mu na plecy niczym peleryna. - Okaleczony, po utracie części samego siebie, wyjechał do Amery- ki. Gdyby nie to, nie stałbyś tu dzisiaj, nie spoglądał w dół i nie widział tego, czego on nie chciał zobaczyć. - Nie mógł zobaczyć - poprawił go Trevor. - Ale masz rację. Nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie on. Powiedz mi, kto przez cały ten czas kładzie kwiaty na grobie Johna Magee? - Ja. - Carrick wskazał na doniczkę fuksji. - Jest to jedyna rzecz, o którą poprosiła mnie Maude. Nigdy, ale to nigdy o nim nie zapomnia- ła. Stałość uczuć jest najpiękniejszą cnotą was, śmiertelników. - Nie każdy tak uważa. - To prawda, ale nie znają też płynącej z tego radości. Czy twoje serce jest stałe, Trevorze Magee? Trevor podniósł znowu wzrok. - Nie zastanawiałem się nad tym. - Spróbujmy więc inaczej sformułować pytanie. Zasmakowałeś w czarującej Darcy. Czy sądzisz, że możesz zrezygnować z uczty i odejść sobie? - To, co jest między nami, to nasza prywatna sprawa. - Ha, ha! Twoja prywatność nic dla mnie nie znaczy. Od trzech stu- leci czekam na ciebie - właśnie na ciebie, jestem tego teraz pewny, na nikogo innego. Jesteś ostatni. Stoisz w miejscu, bojąc się, żeby nie wyjść na głupka, dumny jak twój dziadek, podczas gdy wystarczy, żebyś sięg- nął po to, co już zostało ci dane. Krew ci się burzy na jej widok. Zamro- czyła ci umysł, ale nie chcesz słuchać głosu serca. - Gorąca krew i zamroczony umysł mają niewiele wspólnego z ser- cem. -Nie opowiadaj bzdur! Czy pierwszym krokiem do miłości nie jest namiętność, a potem tęsknota'/ Ty masz za sobą pierwszy etap, wkroczy- łeś w drugi, ale jesteś zbyt uparty, żeby to przyznać. A ja nie mam czasu, więc ruszaj się żwawo, jankesie. Pstryknął palcami i zniknął jak rażony piorunem. Trevor czuł się podle. Tak jakby nie wystarczyło, że już zirytował go Mick OToole, udzielając mu porad na temat jego życia prywatnego, musiał się jeszcze wtrącić ktoś, kto w ogóle nie powinien istnieć. Obaj żądali, by podjął ostateczną decyzję w sprawie Darcy, ale on nie da się przyprzeć do muru. Jest panem własnego życia, tak samo jak ona. Żeby to udowodnić, skierował się do kuchennych drzwi pubu. Shawn zerknął na niego znad szorowanych garnków. - Cześć, Trevor. Spóźniłeś się na lunch, ale coś ci skombinuję, jeśli jesteś głodny. ' - Nie, dzięki. Darcy jest w pubie? - Dopiero co udała się do swoich komnat. Mam jeszcze potrawkę 2 ryby, gdybyś... - Ponieważ Trevor był już na schodach, Shawn dodał: ~ No cóż, widzę, że nie czujesz głodu na to, co mógłbym ci podać. Nie zapukał. Wiedział, że to niegrzecznie, a nawet czuł z tego powo- du jakąś perwersyjną satysfakcję. To samo poczuł, widząc zdumienie , która wyszła z sypialni z torbą na zakupy. - A więc, zastałem cię w domu. - Przepraszam, że nie będę cię mogła zabawiać, ale akurat vw h do Jude. Chcę jej zanieść pluszową owieczkę, którą kupiłam dla dzid -°^ Bez słowa podszedł do niej, chwycił ją za włosy, pociągnai -Usia' tyłu i zaczął miażdżyć wargami jej usta. Dreszcz emocji stopił się w ' no z pożądaniem, tak jakby rozpalony miecz przeszył jej ciało. Najpierw próbowała go odepchnąć, potem przywarła do niego z łej siły. Dopiero kiedy nasycił się, odsunął ją od siebie, a jego oczy bły^ czały jak stal. - Czy to ci wystarczy? Z trudem odzyskała jasność umysłu. - Jak na pocałunki, było to... - Nie, do cholery. - Powiedział to tak szorskim głosem, że aż zmru- żyła oczy. - Czy to, co czujesz, co ja czuję, wystarcza ci? - Czyżbyś sądził, że jest inaczej? - Nie. - Mimo że był zły i z trudem nad sobą panował, ujął jej twarz w obie dłonie. Darcy pomyślała, że takie kontrolowanie przez mężczyznę jest iry- tujące. Ale jest też wyzwaniem. - Obiecuję ci, że będziesz pierwszym, który się dowie, gdybym prze- stała się czuć usatysfakcjonowana. - Świetnie. - I powiem ci teraz, że nie cierpię, gdy wpada tu ktoś bez zaprosze- nia i szarpie mnie tylko dlatego, że jakaś pchła ugryzła go w tyłek. Uśmiechnął się i cofnął o krok. - Punkt dla ciebie. Przepraszam. - Schylił się i podał jej torbę, którą upuściła. - Byłem właśnie na Tower Hill, na grobie mojego stryjecznego dziadka. - Czyżbyś się martwił, Trevorze, z powodu kogoś, kto umarł, zanim się jeszcze urodziłeś? Otworzył usta, żeby temu zaprzeczyć, ale słowo prawdy wymknęi0 się samo. -Tak. ' . . Natychmiast złagodniała. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego rafflienl • - Usiądź, zrobię ci herbatę. - Nie, dziękuję, - Wziął jej rękę, odruchowo podniósł do ust odwrócił się, podszedł niespokojnym krokiem do okna, żeby jak postępuje praca. 134 Czy był tutaj intruzem? Czy powrócił tu po to, żeby dokopać swoich korzeni? dziadek nie rozmawiał o tym miejscu, podobnie jak oddana •eW0lniczo babcia. W rezultacie... n'RoZbudziło to twoją ciekawość. Tak Od dawna zamierzałem tu przyjechać. Parokrotnie podjąłem t newne kroki. Jednak tak naprawdę nigdy nie przywiązywałem do zczególnego znaczenia. Aż nagle wpadł mi do głowy pomysł z te- m i zacząłem go w myślach budować. _ Czyż nie tak właśnie bywa z pomysłami? - Podeszła do niego, ' ież popatrzyła przez okno. - Drzemią, dojrzewają w podświado- JJości, aż nagle okazuje się, że są już gotowe. _ Też tak uważam. - Wziął ją za rękę. - Ponieważ umowa jest już za- warta, mogę powiedzieć, że zapłaciłem więcej za dzierżawę niż musiałem. - A więc i ja ci powiem, że zgodzilibyśmy się na mniej. Ale mieli- śmy wielką frajdę, mogąc się potargować z Finklem. Trevor roześmiał się serdecznie. - Pewnie również mój stryjeczny dziadek i mój dziadek przychodzi- li do pubu Gallagherów. - To więcej niż pewne. Czy zastanawiasz się, co by pomyśleli o two- ich poczynaniach? - Nie obchodzi mnie, co by pomyślał mój dziadek. Zorientowała się, że znowu dotknęła bolesnego miejsca. Tym razem jednak postanowiła zapuścić sondę, oczywiście jak najdelikatniej. - Był surowym człowiekiem? Zawahał się. - Co sądzisz o domu w Londynie? Zaskoczona, potrząsnęła głową. - Jest bardzo elegancki. - Pieprzone muzeum. Nie wiedziała, co na to powiedzieć, tyle było w jego głosie nagro- madzonej złości. - No cóż, przyznam, że i mnie wydał się trochę muzealny, ale jest bardzo ładny. z ~ ° Je§° śmierci rodzice dali mi wolną rękę na dokonanie pewnych na - n' ig zmieniano tam nic od trzydziestu lat. Otworzyłem go trochę rowv^-at' Wy8ładziłem ostre kanty, a wciąż nosi piętno dziadka. Jest su- kp ' °ncjalny jak on. Tak też został wychowany mój ojciec. Surowo, ^ miłości. ^ "p v? przykre mieć ojca, który nie okazuje miłości. by} le miałem nigdy takiego problemu. Jakimś cudem mój ojciec " Jest... troskliwy, otwarty, pełen humoru. Ma wszystkie cechy, L których nie miał jego ojciec. Ale o swotiooim dzieciństwie rozrnaw ko z moją matką. la* fyl- - A ona z tobą -powiedziała półgłos izosemDarcy- ponieważ w' H la, że chcesz to zrozumieć. 'a~ - Chciał założyć rodzinę, prowadzić sać życie będące przeciwieństw jego dzieciństwa i atmosfery, w której zo&izostał wychowany. I udało m ^ Rodzice nie rozpuszczali mojej siostry i OL mnie, ale zawsze wiedzieli' '^ że nas kochają. ^ - Dlatego nie traktowałeś tego jako oo czegoś, co ci się z góry nal żało. - Właśnie. - Odwrócił się do niej. I.. Dziwne, prawdę mówiąc nie spodziewał się, że go zrozumie. -1 dlategoggo nie martwię się, co by pomy- ślał mój dziadek o tym, co tutaj robię. AllAAle poważcie myślę o tym, jak zareagują moi rodzice, kiedy praca zostartnanie skończona. - Pewnie będą z ciebie dumni. Przyeiyyczyniasz się do propagowania irlandzkiej sztuki, zapewniając równocześaseśnie prac ę i zarobki ludziom. Wykonujesz dobrą robotę, przynosisz zaszziszczyt ojcu, matce i własnemu dziedzictwu. Ciężar spadł mu z serca. - Dziękuję. A więc ma to większe ss znaczenie niż przypuszcza- łem. Zrozumiałem to, kiedy stałem na wz jwzgórzu i rozmawiałem z Car- rickiem. Darcy drgnęła ręka, którą trzymała na j[sa jego plecach. Ujrzał zdumie- nie na jej twarzy. - Uważasz, że mam halucynacje? - Nie. - Zastanowiła się chwilę, po czynppym pokręc iła głową. - Nie, nie uważam. Również inni utrzymują, że przyd %darzyło im się to samo. Jeste- śmy tutaj tolerancyjni. Ponieważ jednak znała legendę, tak ją te! ą to wytrać iło z równowagi, ze musiała się cofnąć o krok i usiąść na oparci ibrciu fotela. - A o czym rozmawialiście? , - O wielu rzeczach. O moim dziadku. O,i. O Starej Maude i Johnny r" Magee. O poczuciu czasu, o cnotach, teatrzejtrze. O tobi e. - O mnie? Dlaczego? a - Prawdopodobnie znasz lepiej ode mm mnie legendę. ?0*rz^\&. trzy pary, które się w sobie zakochają i z!x złożą przrysięgę przed ° rzem. - Podobno. ^, 136 - W ostatnim roku twoi dwaj bracia zakoooikochali się i złożyli taką P sięgę. Wiem coś o tym“ byłam na ich weselach. 1 ponieważ jesteś taka bystra, z pewnością pomyślałaś, że jest prze- \c Gallagherów. - Podszedł o krok bliżej. - Czemuś tak zbla- cjeż troje dła-' cie, do czego zmierzasz Będę ci wdzięczna, jeśli postawisz kropkę nad “i" i powiesz wresz- Zgoda, powiem wprost. Upatrzył nas sobie jako tę trzecią i ostat- nia Pare-- Nagle zrobiło się jej gorąco i duszno, ale on trzymał ją wciąż za ręce i patrzył w oczy. _ Nie sądzę, żeby to się odnosiło do ciebie. - A do ciebie? Była zbyt wzburzona, żeby szukać wybiegu. - Przecież to nie ja prowadzę rozmowy z zaczarowanymi książęta- mi, prawda? Nie, nie zależy mi na tym, żeby o moim losie miały decydo- wać tego rodzaju okoliczności. - Mnie też nie. Pomyślała, że teraz rozumie, dlaczego jej opowiedział o swoim dziad- ku. Żeby jej pokazać, jaki jest zimny, pozbawiony uczuć. - A więc sama myśl o tym, że mogłabym ci być przeznaczona, wy- prowadziła cię z równowagi, prawda? Sama myśl, że człowiek tak wy- kształcony i ważny mógłby stracić serce dla kelnerki? Był tak zaskoczony, że nie od razu zdołał jej odpowiedzieć. - Skąd to, do diabła, wzięłaś? - Czy można cię winić za to, że taka sugestia popsuła ci humor? Na szczęście dla nas nie ma tu mowy o miłości. Widywał wcześniej rozzłoszczone kobiety, ale ta wyglądała tak jak- by miała mu się zaraz rzucić do oczu. Żeby uniknąć ewentualnych cio- sów, podniósł ręce do góry. ~ Po pierwsze, to, gdzie pracujesz, nie ma nic wspólnego... Nie je- stes barmanką. - Podaję drinki w pubie, więc kim jestem, jeśli nie barmanką? 7 Aidan prowadzi pub, Shawn zajmuje się kuchnią, a ty obsługą - w ,le, la^ spokojnie Trevor. - Gdybyś chciała, mogłabyś sama popro- ic cały ten interes, ale chyba z tego nic nie wynika. - r,H s^ skła,P°wiedziałem o tym, ponieważ to dotyczy nas obojga, po- rnierz Jesteśmy kochankami i wiemy, na czym stoimy. Oboje nie za- y dać się uwikłać w jakąś starą legendę. - Znowu wziął jej rękę. - Niezależnie od tego... całkowicie niezależnie od tego... lubię cię taką, jaka jesteś, i cieszę się, mogąc przebywać z tobą, i pragnę cię tak... jak nigdy nie pragnąłem nikogo - zakończył. Starała się odprężyć, nawet okazać pewne zadowolenie. Ale gdzieś w głębi niej pozostała rana, która już się chyba nigdy nie zagoi. - W porządku. Niezależnie od wszystkiego czuję to samo. Nie wi- dzę żadnego problemu. - Błyskając w uśmiechu zębami, wspięła się na palce i mocno go pocałowała, po czym wskazała ręką na drzwi. - A teraz zabieraj się i pozwól, że zajmę się swoimi sprawami. - Przyjdziesz wieczorem do mnie? Rzuciła mu spojrzenie spod rzęs. - Możesz się mnie spodziewać koło północy. Nie miałabym nic prze- ciwko temu, gdybyś czekał z kieliszkiem wina. - A więc do wieczora. - Chciał jąjeszcze pocałować, ale zatrzasnę- ła mu drzwi przed nosem. Darcy trzy razy policzyła do dziesięciu. Oczy miała pełne łez. No więc ma postępować tak jak tego sobie życzy Magee? On nie chce wi- kłać się w legendę i zakochiwać się. Darcy poprzysięgła sobie, że Trevor będzie jeszcze błagał na kola- nach, żeby z nim została. Obiecał jej cały świat i wszystkie jego atrakcje. A ona sama to weźmie. Nauczy tego człowieka, że nie należy się wzbra- niać przed pokochaniem Darcy Gallagher. 13 G eneralnie rzecz biorąc, Trevor był bardzo zadowolony z takiego obrotu spraw. Prace na budowie postępowały zgodnie z harmo- nogramem. Miejscowi ludzie okazali się bardzo pomocni. Nie było dnia, żeby choć parę osób nie zatrzymało się przy placu i nie przy- glądało się pracy, nie skomentowało tego, co się dzieje, nie opowiedzia- ło takiej czy innej historii o swoich krewnych. Kilkoro z nich okazało się jego kuzynami. Dwóch z nich zatrudnił jako pracowników. Pod nieobecność Micka, któremu zalecono kilkudniową rekonwa- lescencję, Trevor spędzał więcej czasu na budowie. Dzięki temu miał mniej czasu, żeby myśleć o Darcy. Czuł, że i w tej sprawie wszystko zostało wyjaśnione. Oboje byli zbyt rozsądni, żeby ulegać legendom. Niosąc kawę do gabinetu pomyślał, że musi załatwić wiele telefo- nów, wynegocjować parę kontraktów, zamówić materiał. Nie stać go na marnotrawienie czasu i na zastanawianie się, co widział albo czego nie widział, w co wierzy, a w co nie wierzy. Obowiązki nie będą czekały, aż on rozważy kwestię, do jakiego stopnia mit irlandzki jest realny, a ile w nim zmyśleń. Dotknął medalionu pod koszulą. Był realny, jak najbardziej realny. Zerknął na zegarek i pomyślał, że o tej porze zastanie ojca w domu. Wszedł do sypialni i aż podskoczył, parząc rękę kawą. - Niech to jasna cholera! - Och, to jeszcze nie powód, żeby kląć - zwróciła mu uwagę Gwen. Siedziała w fotelu przy kominku ze związanymi gładko do tyłu włosami, z łagodnym wyrazem twarzy, haftująi. coś na białym materiale. - Po- smaruj oparzenie maścią. - To nic takiego. - Cóż znaczyło to w porównaniu z tym, że oglądał teraz ducha? W dodatku rozmawiał z nim! - Już prawie zwątpiłem w two- je istnienie. - To zrozumiałe i powinieneś trzymać się tego, co jest dla ciebie najwygodniejsze. Czy nie wolałbyś, żebym cię zostawiła w spokoju? - Nie wiem, co bym wolał. - Postawił kawę na stole, odwrócił fotel w jej stronę i usiadł. - Śniłaś mi się kilkakrotnie. Mówiłem ci o tym. Byłem prawie pewny, że zastanę cię tutaj. Nie ciebie - poprawił się. - Kogoś... realnego. Kobietę. Jej wzrok, kiedy na niego popatrzyła, był łagodny i pełen zrozumienia. - Sądziłeś zapewne, że spotkasz tę kobietę, o której śniłeś, i że bę- dzie ona odpowiednia dla ciebie. - Być może. - Człowiek może się zakochać w postaci ze snu. Jest to o tyle prost- sze, że nie wymaga wysiłku, zabiegów, nie iiiesie ze sobą kłopotów. Ale nie daje też prawdziwej radości. Ty wolisz pracować, prawda? Praca jest częścią ciebie samego. - Chyba tak. - Kobiecie, którą spotkałeś, trzeba poświęcić dużo wysiłku, trzeba 0 nią zabiegać, być przygotowanym na kłopoty. Powiedz mi, Trevorze, C2Y ona również daje ci radość? - Mówisz o Darcy? - A o kim innym mogłabym mówić? - Gwen uniosła brwi. - Oczy- lscie, że mówię o Darcy Gallagher. O tej pięknej i skomplikowanej kobiecieetie, mąi^sej głos jak... - Urwała, pokręciła głową, i leciutko się roześmisiniała. - Hiciałam powiedzieć, jak anioł, ale mało jest w niej aniel- skości. ffl. Ma kecy głos, pełny, bogaty i wabiący. Zwabiła cię. - MHMogłat^ ^ zwabić umarłego. Och, bardzo przepraszam. - Ni~ilNie pr^^nuj się. Tak sobie myślę, Trevorze, że może właśnie jej szukasz?:'sz? - NI Nikogo Jl1 ( ie szukam. - \WlwSZySc;y ^ szukamy. A szczęśliwcy znajdują. - Jej ręce znierucho- miały nasna mat^ ale z jaskrawym, haftowanym wzorem. -Mądrzy akcep- tują to. I . NaleJ53 ^tam do tych szczęśliwych, ale nie bytam mądra. Może mógłbyśśsyś się c^^goś nauczyć na moich błędach? -Ja ufa jej ni6^ kocham. - MtlJyloże i$' (3 może nie. - Gwen znowu sięgnęła po igłę. - Nie otwo- rzyłeś SAWswojeg0 s* serca, żeby się o tym przekonać. Tak zawzięcie go strze- żesz, TreeTrevorz0- - MoIiMoże dlatego, że nie jestem zdolny pokochać nikogo w taki spo- sób, jaki iiki mas# ^^a myśli. - NiiiWie mó^ ^ głupstw. - SlodJkrzyW^^iłem już jedną kobietę, ponieważ nie potrafiłem jej po- kochać. :. - A . \ ja u^^żam, że w tym samym czasie skrzywdziłeś też siebie. Zwątpiłess'łeś w siebie. Ale obiecuję ci, że oboje nie tylkoto przeżyj ecie, ale wyjdziecc3ecie W5^ ogaceni o doświadczenie. Gdy tylko przestaniesz trakto- wać swor«jroje sef<^ ^ jak tarczę, znajdziesz to, czego szukasz. - Moclloje sef^e nie jest tu najważniejsze. Najważniejszy jest teatr. - To o«to wiel^.^ rzecz zbudować coś tak, żeby trwało przez lata. Ten domek, ccs, choćt^ki prosty i skromny, istnieje już od bardzo dawna. Oczy- wiście, ns.ii nastąpi^ V tu pewne zmiany, dodano jedno poniszczenie, ale jego ogólny p q plan z<^ ^stał zachowany. Podobnie jak zaczarowana tratwa pod nim, srebofebrne ^^ eże i błękitna rzeka. - Wy$(yybrałaś Q domek nad zamkiem? - Tatotiak, to pfaVWda. Kierowałam się niesłusznymi racjami, ale nie żałuję tego, porrnioniewaź lftt*niałam męża i dzieci. Być może Carrick nigdy nie zrozu- mie tej czsa części rfl^toj ego serca. Doszłam do przekonania, ze nie należy tego od niego io wyni^%ać. Serca mogą się połączyć, a wierni swoim uczuciom ludzie po:t:oozostajł si sobą. Miłość to dopuszcza. Miłość wszystko dopuszcza. Zoba-aioaczyłt^^raz wzór, który wyszywała. Był to srebrny pałac z błysZ" czącymi v ni wieżai^^i, z rzeką błękitną jak szlachetne kamienie, z drzewami uginaj ący^cymi si? P. pod złotymi owocami. A na mostku, spinającym brzegi. znajdowasvały sis ^ ^ dwie postacie, jeszcze nie ukończone To ona, uświadomił sobie Trevor, wyciągająca ręce do Carricka. - Czujesz się teraz samotna? - Czuję w sobie pustkę. - Delikatnie musnęła palcem nitki, którymi haftowała srebrny kubrak. - I czekam na niego. - Co z tobą będzie, jeżeli zaklęcie nie zostanie zdjęte? Podniosła znowu głowę, popatrzyła ciemnymi, łagodnymi, spokoj- nymi oczami. - Uzbroję się w cierpliwość i bęc' \ go oglądała tylko moim sercem. - Jak długo? - Dopóki mi go wystarczy. Masz wybór, Trevorze, tak jak ja miałam kiedyś. Musisz się tylko zdecydować. - To nie to samo - powiedział, ale jej już nie było, rozwiała się jak mgła. - To nie to samo - powtórzył do pustego pokoju. Musiało upłynąć trochę czasu, nim podniósł słuchawkę i przystąpił do pracy. Najpierw zatelefonował do ojca i uspokoił się, słysząc jego głos. Wtedy przystąpił do rutynowych działań, skontaktował się z Nige- lem w Londynie i z jego odpowiednikiem w Los Angeles. Zbliżała się północ. Ponieważ w Nowym Jorku była siódma wieczór, zadzwonił do zawsze osiągalnego Finkle'a. Na biurku piętrzyły się notatki, pracował komputer. Przytrzymując słuchawkę ramieniem, usłyszał dźwięk hamującego samochodu. Wypro- stował się, żeby wyjrzeć przez okno. Zobaczył wchodzącą przez furtkę Darcy. Zapomniał o winie. Zawahała się, czy zapukać, ale zobaczyła światło w oknie gabine- tu. Jeszcze pracuje? Z figlarnym błyskiem w oczaoli otworzyła drzwi. Pomyślała, że za chwilę położy temu kres i pomaszerowała prosto na górę. Zatrzymała się w drzwiach gabinetu. Trevor, ciągle jeszcze rozma- wiając przez telefon, kiwnął na nią palcem. A więc nie czekał na nią z bijącym sercem. Nie szkodzi, bardzo szybko doprowadzi go do takiego stanu, że będzie jej jadł z ręki. - Chcę mieć to sprawozdanie na jutro po południu. - Trevor coś s°bie zapisał i kiwnął głową. - Tak, albo przyjmą do końca dnia ofertę nic z tego. Tak, chcę żebyś to tak przedstawił. Następna sprawa, satysfakcjonują mnie proponowane ceny za projekt Dresslera. Po- edz im wprost, że jeśli nasz dotychczasowy dostawca nie potrafi tego ePiej zorganizować, skorzystamy z innych źródeł. Popatrzył nieobecnym wzrokiem, wypił łyk kawy i zakrztusił się, V Darcy rozpięła guziki płaszcza. Nie miała na sobie nic oprócz bransoletki i pantofli na wysokich obcasach. - Jesteś piękna - wydusił z siebie. - Chryste, jaka jesteś piękna. - Odłożył słuchawkę i wstał. - Rozumiem, że już skończyłeś pracę. - Skończyłem. Rozejrzała się po pokoju. - Nie widzę wina. - Zapomniałem. - Oddychając nierówno, podszedł do niej. - Zała- twię to później. Odchyliła głowę do tyłu, żeby nie odrywać od niego oczu, i zoba- czyła to, co chciała zobaczyć. Pożądanie, rozognione jak świeża rana. - Mam straszne pragnienie. - Później - zdążył tylko powiedzieć i przywarł do niej wargami. Szybkimi, mocnymi ruchami rąk, niecierpliwymi ustami brał, co mu ofiarowywała. Dawał jej, co chciała. A chciała jego desperacji i bezsil- ności, wyostrzonego do granic wytrzymałości pragnienia. Przyszła do niego naga i bezwstydna, tak że wyzwolił z siebie zwierzęce instynkty. Oboje nie panowali już nad sobą. Darcy wpadła w sidła, które tak sprytnie zastawiła na niego. Przyparł ją do ściany, rozkoszując się jej szyją, wciągając ostry, zmy- słowy zapach kobiecego ciała. Miażdżył ją rękami, wbijał je w nią, złak- niony wcięć i wypukłości, kobiecych tajemnic. Gorąca, wilgotna, pałająca. Jego palce ślizgały się po niej, wchodziły w nią, rozpalając ją coraz bardziej. Kiedy już drżała, kiedy przetaczała się przez nią fala orgazmu, nie spuszczał z niej oczu. Zdawało mu się, że w ich ciemnym, zamglo- nym błękicie dojrzał błysk triumfu. Mógł się jeszcze wycofać, oprzytomnieć na tyle, żeby wszystko od- było się bardziej delikatnie i finezyjnie, ale ona przywarła jeszcze moc- niej, wyginając się, tworząc naprężony łuk, oplatając go ramionami, ni- czym łańcuchami owiniętymfw aksamit. - Więcej - zamruczała zadowolona. - Daj mi więcej i bierz wszyst- ko. - Skubnęła zębami jego wargę. - Teraz. A potem było już tylko szaleństwo, gorączkowe, cudowne. Darcy triumfowała, że potrafiła zamienić mężczyznę w bestię. I pozwalała mu na to. Upominała się, łaknęła tego. Jej krew dudniła równie mocno jak jego, jej ręce były rozbiegane, równie niecierpliwie jak te, które czuła na sobie. Rozdarła na nim koszulę i wpiła zęby w jego ramię. Wzrok przysłoniła mu gęsta, czerwona mgła. Jej paznokcie wpiły się w jego plecy. Zanurzył się w niej, łakomie chłonąc jej urywany krzyk. Każde pchnięcie było jak kolejny krok na cienkiej linie, rozpiętej między niebem i piekłem. Obojętnie gdzie spadną, nic ich nie mogło powstrzymać. Wiedząc o tym, odpychając jej głowę do tyłu, zacisnął rękę w jej włosach, nie spuszcr^jąc z niej oczu. - Chcę cię widzieć - powiedział, z trudem łapiąc oddech. - Chcę widzieć, że mnie czujesz. - Nie czuję nic poza tobą, Trevorze. Osuwając się z liny, pociągnęła go za sobą. A gdy spadali razem, było mu wszystko jedno, gdzie wylądują. Rozpaczliwie chwytał powietrze, byle tylko nie oszaleć. Uciskający ciężar jego ciała utrzymywał ją w pozycji pionowej, gdy on sam, dla równowagi, opierał się ręką o ścianę. Opadła z sił. A on - zbierał w sobie energię, żeby przetransportować ją do łóżka. - Nie mogę tak stać - wymruczała mu w ramię. - Wiem. Jeszcze tylko sekundę. - Więc osuńmy się na podłogę. Nie czuję nóg. Przyprawiasz mnie o zawrót głowy, Trevorze. Zanurzył twarz w jej włosach. - Chciałem powiedzieć, że zaniosę cię4o łóżka, ale nigdy tego nie robiłem, a poza tym mógłbym okazać się niewystarczająco męski. - Nie obawiaj się. - No cóż, w taki razie... - Wziął ją pod kolana i podniósł do góry. Miał potargane włosy, szkliste oczy. Bawiła się srebrnym krążkiem zawieszonym na łańcuszku. Zamie- rzała niefrasobliwym śmiechem odpowiedzieć na jego szeroki uśmiech, ale nagle ze zdumieniem stwierdziła, że coś się w niej zmieniło. - Co się stało? - Zaalarmowany przerażeniem w jej oczach i nagłą bladością jej twarzy, podszedł szybciej do łóżka, żeby ją tam posadzić. - Czy sprawiłem ci ból? - Nie. - O Jezu, mówiłam, że mnie zamroczyło. Mam potworne pragnienie. Straszliwie bym się chciała napić tego wina. - Oczywiście. Siedź i nie ruszaj się. Zaraz wrócę. Kiedy wybiegł z pokoju, chwyciła poduszkę z łóżka i ze złością za- częła tłuc ją pięściami. Niech to wszystko diabli wezmą, wpadła w utka- ną przez siebie sieć. Miała go oczarować, zaintrygować, zaskoczyć, spra- wić, by stał się jej niewolnikiem. A tymczasem sama się zatraciła i zakochała. l Nie przewidziała, że tak się stanie. Jeszcze raz wyrżnęła pięścią w po- duszkę, a kiedy poczuła nerwowy skurcz w żołądku, przycisnęła ją d0 siebie. W jaki sposób owinie sobie tego człowieka wokół palca, skoro sama tak mu uległa? Miała taki dobry plan. Uciekła się do fortelu, posłużyła się swoimi powabami, wdziękiem, temperamentem, wszystkim, czym dysponowa- ła. A gdyby miała go już w ręku, pozwoliłaby mu odejść albo by go zatrzymała. Zależnie od sytuacji. No cóż, Pan Bóg ją pokarał. Los potrafi płatać figle. Była więcej niż pewna, że potrafi na zimno zadecydować, czy zakochać się w nim, czy nie. A okazało się, że nie ma żadnego wyboru. Po raz pierwszy w życiu nie panowała nad swymi uczuciami. Co za potworne uczucie. Co teraz począć? Co o tym sądzić? Dopóki był to rodzaj gry, wszystko szło dobrze. Nie przejmowała się zanadto faktem, że mężczyzna o manierach i ogładzie Trevora nie będzie traktował poważnie takiej dziewczyny jak ona. Teraz sprawa przy- brała znacznie poważniejszy obrót. A to było o wiele bardziej denerwujące. Zaczęła w niej narastać złość. Jeśli tacy jak on sądzą, że mogą ją rzucić tylko dlatego, że są bardziej wykształceni, lepiej wychowani i bo- gaci, to są w wielkim błędzie. Łajdak! Jest w nim zakochana, więc go zdobędzie. Musi tylko znaleźć na to jakiś dobry sposób. Podniosła głowę szykując się do walki, kiedy usłyszała wracającego Trevora. Wzięła się w karby, żeby ukryć złość i powitać go uroczym uśmiechem. - No co, już lepiej? - Podszedł i podał jej kieliszek białego wina. - Całkiem dobrze - powiedziała i wskazała ręką na łóżko obok sie- bie. - Usiądź tu, kochanie, opowiedz mi, jak minął ci dzień. Powiedziała to tak słodkftn głosem, że aż się zdziwił. - Najbardziej ze wszystkiego udany był koniec dnia. Roześmiała się i jej palce powędrowały w górę jego uda. - A kto mówi, że to koniec? Brenna nie była zadowolona z tego, że o dziewiątej rano odrywają ją od pracy. Klęła dosadnie, kiedy Darcy ciągnęła j ą na wzgórze do domu Galla- gherów w siąpiący deszcz, od którego tworzyły się kłęby pełznącej mgły. - Trevor będzie miał rację, jeśli mnie za to wywali. - Nie wywali. - Darcy mocno trzymała Brennę za ramię. - Chyba należy ci się poranna przerwa, prawda? Zwłaszcza że już od wpół do siódmej pracujesz. Zajmę ci tylko dwadzieścia minut twojego drogo- cennego czasu. - Nie musiałaś mnie po to odrywać od pracy. - To prywatna sprawa, byłoby mi też trudno wyciągać Jude w taką pogodę. - Powiedz przynajmniej, o co chodzi. - Zaraz to zrobię, zdobądź się na odrobinę cierpliwości i poczekaj jeszcze pięć minut. - Posapując trochę, ponieważ ciągnięcie opierającej się Brenny na strome wzgórze nie było takie łatwe, Darcy kontynuowała marsz wąską ścieżką między kwiatami Jude. Nie zapukała, a ponieważ drzwi nigdy nie były zamknięte, wciągnę- ła Brennę do środka, gdzie, w zabłoconych butach, ociekające wodą, naniosły błota. Jude i Aidan jedli śniadanie, Q pod stołem leżał wielki pies czekają- cy na smaczne kąski. W powietrzu unosił się zapach grzanek, herbaty i kwiatów. Darcy poczuła coś w rodzaju zazdrości. Dlaczego nigdy do- tąd nie pomyślała, jak bardzo miłe mogą być takie chwile? - Dzień dobry - powiedziała Jude, nie zwracając uwagi na ślady błota. - Zjecie z nami śniadanie? - Nie - powiedziała Darcy w momencie, kiedy Brenna wysunęła się do przodu i wzięła grzankę. - Nie przyszłyśmy, żeby jeść - ciągnęła, rzucając miażdżące spojrzenie przyjaciółce. - Muszę zamienić z tobą słówko, Jude. Na osobności. Wyjdź, Aidanie. - Nie skończyłem śniadania. - Skończysz je w pubie. - Przełożyła bekon na grzankę, zgarnęła resztkę pozostawionego na talerzu jajka i podała mu kanapkę. - Masz. A teraz zmykaj. To jest czysto babska sprawa. - Cokolwiek to jest, nie uchodzi wyganiać człowieka z jego własne- go domu. - Gderając wstał i włożył kurtkę. - Same kłopoty z kobietami. Z wyjątkiem tej jednej - dodał i pochylił się, żeby pocałować Jude. - Czułości zostaw na później - ucięła Darcy. - Brenna ma tylko parę minut, jak się domyślasz. - Lepiej, żebyś już sobie poszedł. - Poddając się, Brenna nalała so- bie herbaty. - Jest wściekła jak cholera. - Już idę. Mam nadzieję, że się nie spóźnisz - powiedział do Darcy. Znowu pocałował Jude, przeciągając jak najdłużej pocałunek, żeby wy- Prowadzić z równowagi siostrę. 10 Serce Strzelił palcami na Finna, który radośnie wyskoczył spod stołu. - Chodź ze mną, kolego. Mężczyźni nie są tutaj mile widziani. - Wyszedł dumnym krokiem, a pies pobiegł za nim. - Wyglądasz na zmęczoną- zauważyła Brenna, przyglądając się Jude. - Źle sypiasz? - Dziecko trochę brykało tej nocy. - Jude pomasowała brzuch. - Nie mogłam spać, ale to cudowne uczucie. - Powinnaś spać, kiedy dziecko śpi. - Brenna zdecydowała się na drugą grzankę i zaczęła smarować ją dżemem. - Ludzie mówią, że nale- ży tak postępować również wówczas gdy dziecko się już urodzi. Sen jest ogromnie ważny. Jak tam lekcje w szkole rodzenia? - Są fantastyczne. Cudowne. Wspaniałe. Podczas ostatniej... - Jeśli można - przerwała Darcy - chciałabym o czymś pomówić. Mam nadzieję, że moje dwie najbliższe przyjaciółki też to zainteresuje. - Oczywiście, że jesteśmy zainteresowane. O co chodzi? - No więc... - Stwierdziła, że słowa nie chcą jej przejść przez gard- ło. Chwyciła więc herbatę Brenny i wypiła ją do dna mimo protestu przy- jaciółki. - Zakochałam się w Trevorze. - Jezu Chryste! - Brenna wyrwała z powrotem swoją filiżankę. - I tylko po to mnie tutaj ciągnęłaś? - Brenna - powiedziała łagodnie Jude, patrząc na Darcy. - Ona mówi poważnie. - Że też zawsze musi zrobić jakieś przedstawienie... - Brenna spoj- rzała na Darcy i urwała. - Och, co ja widzę. - Śmiejąc się, poderwała się na nogi i z głośnym cmoknięciem pocałowała Darcy w usta. - Moje gratulacje. - Przecież nie wygrałam żadnego losu na loterii. - Darcy opadła na krzesło. - Dlaczego stało to się w ten sposób? - zwróciła się do Jude. - Nawet nie zdążyłam się odpowiednio przygotować. Muszę zachować równowagę, żeby nie dostać kopniaka w tyłek od faceta. - Sama dawałaś im dotąd kopniaki - zauważyła Brenna. - Widać zasłużyłaś na to samo. Lubię go. - Ugryzła wielki kawał grzanki z dże- mem. - Uważam, że pasuje do ciebie. - Dlaczego? - Poczekaj. - Jude uniosła palec. - Darcy, czy czujesz się z nlin szczęśliwa? - Skąd mogę wiedzieć? - Uniosła do góry ręce i odsunęła się z krze" słem od stołu. - W tej chwili czuję zbyt wiele różnych rzeczy, żeoy wiedzieć. Och, oszczędźcie mi tych pełnych zadowolenia uśmieszko szczęśliwych mężatek. Lubię jego towarzystwo. Nie poznałam do 3. mężczyzny, z którym tak dobrze czułabym się jak z Trevorem. Wystar- czy mi samo przebywanie w jego towarzystwie. Mogłabym się spoty- jcać z nim nawet bez seksu, a to chyba mówi wiele, ponieważ seks l nim jest fantastyczny. Stało się to ostatniej nocy, po tym jak kochali- śmy si6-- Poczułam się jak ogłuszona, nie mogłam złapać powietrza, jcręciło mi się w głowie. Jeszcze mg1*' nie byłam tak wściekła. Dlacze- go rozkochał mnie w sobie, nie pytając, czy mam na to ochotę, czy jestem gotowa? - Och, niezły z niego gagatek - powiedziała ze śmiechem Brenna. - Nie masz co się na niego złościć. - Zamknij się. Powinnam była wiedzieć, że staniesz po jego stronie. - Darcy. - Brenna wzięła ją za rękę. Choć nadal miała wesołe oczy, było w nich tyle zrozumienia, że złagodziło to złość Darcy. - Zawsze chciałaś kogoś takiego jak on. Jest przystojny, inteligentny i bogaty. - Ale to tylko część problemu, prawda? - Jude położyła rękę na ich złączonych dłoniach. - Jest taki, jakiego zawsze chciałaś. Teraz, kiedy go spotkałaś, zastanawiasz s/ę, czy taki związek jest możliwy. - Nie wiedziałam, że to się tak stanie. - Chciało jej się płakać, więc tutaj, w obecności przyjaciółek, pozwoliła sobie na to. - Sądziłam, że będzie to dobra zabawa. Ale jest inaczej. Zawsze potrafiłam rozszyfro- wać każdego człowieka, a on jest dla mnie zagadką. Trevor to sprytny, przebiegły człowiek. O Boże, jak ja to w nim kocham. - Rozpłakała się jeszcze bardziej i sięgnęła po serwetkę, żeby wytrzeć twarz. - Gdyby wiedział, do jakiego strasznego stanu mnie doprowadził, bardzo by się ucieszył. - Może masz rację, może nie - dodała Jude. - On żywi do ciebie uczucie. To widać. - Może i żywi. - W tych słowach kryła się odrobina goryczy, której smak czuła na języku. - Rozmawiał z Carrickiem. - Wiedziałam, że tak będzie. - Brenna uderzyła ręką w stół. - Wie- działam, że będziesz tą trzecią. Ty też wiedziałaś, prawda, Jude? - Bo to jest całkiem logiczne. - Jude popatrzyła znowu na Darcy. - A ty widziałaś Carricka albo Gwen? - Podobno żadne z nich nie ma czasu na rozmowy ze mną. - Wcale e była pewna, czy czuje z tego powodu ulgę czy jest zaniepokojona. - e ^a Magee znajdują czas. Powiedział mi, że Carrick upatrzył sobie Jak - °^e> ^ m* te^ wyraznie do zrozumienia, że nie zamierza ulegać C2 ?-ls Agendzie. Nie oczekuje ode mnie miłości ani żadnych przyrze- isu' 7 Chce mnie - mruknęła, jej oczy pociemniały, zwęziły się, za- w łóżku i na etykiecie swojej płyty. Dogodziłam mu w tym pierwszym, mogę więc też pójść mu na rękę z tym drugim. Ale jeszc się przekona, że Darcy Gallagher nie dostaje się za marne pieniądze 6 Jude przestraszyła się. - Co ty kombinujesz? - Sprawię, że jeszcze będzie się czołgał na brzuchu, zanim z nim skończę. - Mam nadzieję, że nie przewidujesz spotkania na ubitej ziemi. - Skoro ja czuję się tak wytrącona z równowagi, przerażona do głę- bi, niech i on poczuje to samo, zanim z nim skończę. Kiedy już będzie zaślepiony miłością do mnie, włoży mi obrączkę na palec, nim zdąży odzyskać wzrok. - A potem? - zapytała cicho Jude. Ciąg dalszy nie był jasny, więc Darcy pominęła pytanie wzrusze- niem ramion. - Reszta jakoś się sama załatwi. Na razie interesuje mnie chwila obecna. 14 D la Darcy chwila obecna już się zaczęła i nie zamierzała jej mar- nować. Po powrocie do pubu udała się prosto do kuchni. Zła, że jeszcze nie ma Shawna, zaczęła parzyć kawę. Podeszła do lu- stra, zawieszonego na drzwiach i sprawdziła, jak wygląda. Nalała kawy do kubka, poklepała się po policzkach, żeby nabrały koloru, po czym wyszła na dwór, na siąpiący deszcz. Musiała kluczyć między tłuczonym kamieniem i gruzem. Ucieszyła się, że Trevor nie stoi na rusztowaniu. Trudno byłoby się tam wdrapać i wręczyć mu kawę. Przystanęła na chwilę, patrząc do góry na ludzi uwijających się przy drewnianej konstrukcji,'która mogła być szkieletem dachu. Łączył on nową budowlę z pubem Gallaghera na zasadzie integralnej całości. Pomyślała, że to dobry projekt. Trevor spojrzał na szkic Brenny i na- tychmiast go zaakceptował. Jest człowiekiem z wyobraźnią. Podziwiała go za to. Kolejne jego oblicze, za które go pokochała. A jego stosunek do rodziców? Było więcej niż pewne, że dar/y ich miłością. Wzruszała ją ta jego lojalność i słabość zarazem. Czyniła go znacznie bardziej ludzkim. , mógł z niej zrobić kompletną idiotkę, gdyby się w porę nie - Wypatrzyła miejsca na okna i drzwi. Te kamienne bloki zostaną po- jęte szlachetniejszym kamieniem, który po jakimś czasie nabierze ta- kiej patyny, że zatrze się granica pomiędzy nowym i starym murem. Nastąpi stopienie się tradycji z nowoczesnością. Nie zamierzała dać po sobie poznać, jak bardzo jej zależy na rym połączeniu. Przestąpiła próg jednego z otworów. Także wewnątrz prace były w toku. Beton, który wylewano, gdy zobaczyła po raz pierwszy budowę, został już pokryty deskami. Ze ścian i z podłogi sterczały rury, kable i surowe deski. Hałasowały świdry. Dostrzegła go, przykucniętego obok jednego z pracowników, przy- glądającego się wystającej ze ściany rurze. Pokryty był szarym drobnym pyłem, prawdopodobnie od świdrowania kamienia. Poczekała, aż się odwróci i ją zobaczy. Dostrzegła zmianę w jego oczach. Ten moment porozumienia był jak niebezpiecznie przeskakująca rozżarzona iskra. Nawet by się nie zdziwiła, gdyby zobaczyła wypalony ślad na podłodze obok swych stóp. - Chciałam zobaczyć, jak tu jest, zanim zacznę pracować w tym budynku. - Uśmiechnęła się, wyciągnęła rękę z kubkiem. - Pomyśla- łam, że może zechcesz nap\5 się kawy. Ucieszyła się, gdy zobaczyła na jego twarzy podejrzenie. - Dzięki. - Nie jesteś zbyt wylewny. Zdaje się, że przeszkadzam. - Rozejrzała się dokoła. - Widzę, że praca posuwa się bardzo szybko. - Mam dobrą ekipę. - Poznał po pierwszym łyku, że to ona zaparzy- ła kawę. Była dobra i mocna, ale nie miała tego czegoś, charakterystycz- nego dla kawy Shawna. Stał się jeszcze bardziej podejrzliwy. Czego też ona może chcieć? - Kiedyś, kiedy nie będziesz taki zajęty, może mi pokażesz, jak to ma wyglądać. - Mogę to zrobić również teraz. - Tak? To wspaniale. ~ Tutaj zrobimy przejście do pubu. Na razie nie będziemy go jesz- cze przebijać. Jak widzisz, budynki różnią się wysokością poziomów. Dlatego zrobiliśmy ten pochyły pasaż. Dzięki temu nie zakłócimy pro- P°rcji linii dachowej. Dalej pasaż poszerza się. - Jak otwarty wachlarz. - Tak. Urządzimy tu dodatkowy hol. - Co to za rury? 148 - Tu będą toalety i garderoby. Brenna uważa, że na drzwiach powinny być gaelickie napisy, tak jak u was w pubie. Drwi mają być z ciemnego surowego drewna. Cała reszta nowoczesna, lśniąca. Gołe podłogi. Dostosu- jemy wszystko do tego, co już jest u was. Delikatne, stonowane kolory, nic jaskrawego, krzykliwego. Postawimy trochę ławek w holu, który jednak po- zostanie nieduży, intymny. Na ścianach zawiesimy celtyckie dzieła sztuki Zobaczył, że wpatruje się w niego zdumionym wzrokiem. - O co chodzi? - Sądziłam, że wolisz nowoczesność. - Dlaczego? Po chwili zastanowienia odparła: - Domyślam się, że w tym przypadku chcesz mieć duachais. - Co to znaczy? - To gaelickie słowo na określenie tradycji, szczególnego miejsca, z którego wywodzi się człowiek. - Powtórz to jeszcze. - Duachais. -Tak, to jest to. - To dobry pomysł i bardzo się z tego ciesz?. - Ale jesteś trochę zaskoczona. - Trochę, chociaż nie powinnam. - A gdzie będzie wejście do te- atru? - Zrobimy podwójne drzwi, po obu stronach budynku. - Machinal- nie wziął ją za rękę, co natychmiast zauważyli pracujący tu ludzie. - A to jest widownia, trzy sektory, dwa rzędy przejść. Na dwieście czter- dzieści osób. Też nie za duża. Najważniejsza jest scena. Już wyobrażam sobie ciebie na niej. Nie powiedziała słowa, tylko z uwagą przyglądała się pustej prze- strzeni przed sobą. - Boisz się wystąpić? - Daję występy przez całe życie. - W ten czy w inny sposób, pomy- ślała. - Nie, nie miewam tremy. Jesteś dumny i tego, czego dokonałeś i z tego, co robisz. Zamierzam dokonać tego samego. - Nie z tym tutaj przyszła. Chciała go zadziwić, zaskoczyć, pofllrtować z nim, sprawie, żeby o niej myślał przez cały dzień. Żeby jej stale pragnął. - Podoba rn' się twój teatr, Trevorze, i chętnie w nim zaśpiewam razem z braćmi' A co do reszty... - Wzruszyła ramionami i wzięła od niego pusty kubeK- - Jeszcze mnie nie przekonałeś do końca. Chcemy wieczorem pomu2^ kować. Mógłbyś zjeść kolację w pubie i posłuchać nas. A potem P° szedłbyś do mnie. Tym razem ja naleję ci wina. Mię czekając na odpowiedź, pocałowała go w usta. I z obietnicą na dalszy ciąg odwróciła się i odeszła. Otwierając drzwi do kuchni poczuła zapach piekącego się ciasta. jabłka, cynamon, melasa. Shawn musiał przyjść zaraz po niej i od razu wziął się do pracy. Na kuchni wrzała już woda, on zaś szatkował na desce jarzyny. Ledwo na nią spojrzał. - Możesz wpisać do karty kruszonkę z jabłkami na deser, a także meksykańskie chili. Usmażymy też świeżą płastugę. Zamiast wykonać jego polecenia, podeszła do lodówki i wyjęła so- bie butelkę imbirowego piwa. - Co sądzisz o moim głosie? - zapytała brata. - Wolałbym, żebyś go rzadziej używała. - Mówię o śpiewaniu, ty zakuta pało. - Aha, jeśli o to chodzi, to jest kruchy jak najgorszy kieliszek. Zawahała się, czy nie rzucić w niego butelką, ale musiała usłyszeć prawdziwą odpowiedź. - Pytam cię poważnie. Ponieważ powiedziała to spokojniej niż się spodziewał, opuścił nóż i spojrzał na nią. - Masz piękny głos, mocny i czysty. Wiesz o tym sama. - Nie słyszę siebie tak iak inni. - Lubię słuchać, kiedy śpiewasz moje piosenki. Pomyślała, że jest to najbardziej wyczerpująca recenzja. Popatrzyła na niego ciepło i zamiast rzucić w niego butelką, odstawiła ją i wyści- skała go mocno. - Czy to wszystko? - zapytał i pogłaskał ją. - Co czujesz, Shawn, kiedy sprzedajesz to, co skomponowałeś? Gdy wiesz, że twojej muzyki będą słuchać ludzie, których ty nie znasz? Pew- nie to wspaniałe uczucie? ~ Do pewnego stopnia. - W głębi duszy zawsze tego pragnąłeś. -Tak. - Lubię śpiewać, ale nie wiążę z tym życiowych planów. Robię 0 wówczas, kiedy mam na to ochotę. - Cofnęła się. - Powiedz mi Szcze, czy to, że sprzedajesz swoją muzykę, odbiera ci radość two- ~ Obawiałem, że tak będzie. Kiedy jednak zasiadam do instrumen- myślę tylko o komponowaniu. - Dał jej prztyczka w brodę. - Co się eJe> kochanie? Opowiedz mi, co cię trapi. - Trevor chce, żebym nagrała dla niego płytę. Chodzi o kontrakt A co za tym idzie, o karierę. Uważa, że mój głos będzie się podobał. Shawn mógł jej powiedzieć dziesiątki rzeczy, zażartować, żeby nie wyjść z wprawy. Ale zamiast tego, ponieważ wyczuwał, że Darcy po- trzebuje tego, powiedział jej szczerą prawdę. - Będziesz wspaniała, a my wszyscy będziemy z ciebie szalenie dumni. - Ale to nie będzie to samo, co śpiewanie w pubie. - Zaczniesz podróżować, staniesz się bogata, czego przecież zawsze pragnęłaś. I będziesz to zawdzięczała samej sobie, a to jedyny sposób, żebyś się czuła szczęśliwa. Sięgnęła znowu po imbirowe piwo. - Coś ty się nagle zrobił taki bystry? - Zawsze byłem bystry. Tylko, że słyszę to od ciebie wyłącznie wte- dy, kiedy ci przyznaję rację. - Hmm. - Łyknęła piwa, zastanawiając się nad wszystkimi prze- szkodami i pułapkami. - Wy z Brenną pracujecie, w pewnym sensie, razem. To znaczy ty komponujesz muzykę, ale ona cię naciska. To ona namówiła Trevora, żeby posłuchał twojej muzyki. Jest twoim agentem, partnerem, czy jak tam chcesz to nazwać. Shawn chwycił nóż i znowu zaczai szatkować jarzyny. - Mogę ci tylko powiedzieć, że jest prawdziwym dyktatorem. Darcy zagryzła wargę. - Czy to stwarza między wami jakieś problemy? - Wszystko kończy się dobrze, pod warunkiem, że postawi na swo- im. - Kiedy znowu podniósł wzrok i zobaczył twarz Darcy, roześmiał się. - No nie, na litość boską, czym ty się tak przejmujesz? Przecież ja tylko żartuję. To prawda, że mnie naciska i czasem chciałbym się zaszyć w mysią dziurę. Ale wiem, że ona we mnie wierzy. I to się liczy, prawie tak samo, jak to, że mnie kocha. Poczuła ból w sercu. - Dla niektórych taka wiara może być równie ważna, równie satys- fakcjonująca. Podobnie jak początek. Jak początek - powtórzyła półgło- sem. - Nie można skończyć, jeżeli się nie zacznie. Postanowiła w to wierzyć. Zdjęła z kołka fartuszek i udała się do pubu, pozostawiając zdezorientowanego Shawna. Zorganizowanie muzykowania w pubie Gallaghera nigdy nie był° trudne. Wystarczyło słówko tu, słówko tam. Bo czy jest lepszy sposób na spędzenie deszczowego wieczoru niż przy muzyce, przy piwie, wśród przyjaciół? O ósmej pub pękał już w r wach, a piwo lało się strumieniami z kufli. Brenną stała za barem, gotowa do pomocy, a Darcy podała tyle porcji gulaszu, iż można by nim wypełnić ocean. Tylko Trevor Magee nie przyszedł jeszcze do pubu. Darcy, z uroczym uśmiechem podając drinki turystom, zastanawiała się, co się z nim dzieje. Co z niego za mężczyzna, jeśli nie przyjął jej zaproszenia na kolację, na muzykę i seks? Głaz? Lód? Stal? Cisnęła puste naczynia na kontuar. - Uważaj na szkło, Darcy - powiedział Aidan. - Z trudem nam go wystarczy przy dzisiejszym tłumie. - Chrzanię ich - mruknęła pod nosem. - Dwa duże guinnessy, jeden smitty's, pół harpa i dwie brandy, i dwa imbirowe piwa. - Proszę cię, zanieś wodę Jude i namów ją, by zjadła trochę gulaszu. Od wczoraj straciła apetyt. Dla zasady chciała coś odwarknąć, ale nie należało kąsać mężczy- zny tak zatroskanego o swoją żonę. Udała się więc do kuchni, nabrała chochlą gulaszu i wzięła koszyczek z chlebem, i z masłem. Zaniosła to, wraz z wodą i szklanką z lodem, do stolika Jude. - Masz to zjeść - powiedziała i postawiła przed nią jedzenie. - W przeciwnym razie Aidan będzie się niepokoił, Shawn poczuje się ura- żony, a ja po prostu oszaleje. -Aleja... - Słyszałaś, co powiedziałam, Jude Frances. Masz dbać o moją bra- tanicę czy też bratanka, nie chcę, żeby byli głodni. - Chodzi o to, że... - Rozejrzała się wokół, dała znak Darcy, żeby się pochyliła. - Od paru dni mam straszliwy apetyt na lody - powie- działa szeptem. - Czekoladowe lody. Wykupiłam wszystkie, jakie były w sklepie. Darcy parsknęła śmiechem. - No wiesz, co w tym złego? - To takie banalne. Nie rzucam się na śledzie, ale przecież to na jedno wychodzi. Czuję się tak głupio, że nawet wstydziłam się przyznać Aidanowi. - Popełniłaś zbrodnię, ponoś konsekwencje. - Podsunęła bliżej mi- seczkę. - Poza tym w ten sposób nie nakarmisz dzidziusia. Masz tu tro- chę gulaszu Shawna, a jeżeli się dobrze spiszesz i zatrzymasz to miejsce dla tego gbura Magee, jutro kupię ci lody. Jude sięgnęła po łyżkę. - Mają być czekoladowe. A gbur właśnie wszedł. - Naprawdę? - Duma nie pozwoliła się jej odwrócić. - O tej porze? Co on dotąd robił? - Odruchowo złapała butelkę wody Jude i nalała jej do szklanki. - Teraz chyba szuka ciebie. O Boże, jak na ciebie patrzy. Jak na swoją własność. Jest z nim jakiś facet - bardzo elegancki, prosto z mia- sta, atrakcyjny. - Wyglądają na przyjaciół - ciągnęła. - Tamten położył rękę na ramieniu Trevora, po kumplowsku, drugą pokazuje na bar. Ale Trev kręci głową, wskazując w naszą stronę. Jego przyjaciel dostrzegł ciebie, wytrzeszczył oczy. - Świetnie to opisujesz. - Jestem psychologiem i pisarką. Uważam się za o wiele lepszą w opisywaniu ludzi niż w analizowaniu ich postępowania. Dlatego nie mogę się doczekać dzisiejszego koncertu - ciągnęła, podnosząc na tyle głos, żeby słyszano ją z daleka. - Dobrze, że udało mi się zdobyć stolik przed tym najazdem. - Posadzilibyśmy cię na krześle za barem. Zjedz już ten gulasz, za- nim zupełnie wystygnie. - Naprawdę nie mogę... witaj, Trevorze. Przygotowana już na spotkanie z nim Darcy odwróciła się z miłym uśmiechem na ustach. - Ale z ciebie szczęściarz. Jude zdobyła stolik i jestem pewna, że pozwoli ci się dosiąść. Taki tu dzisiaj ruch. - Następnie obdarzyła tym samym uśmiechem mężczyznę stojącego obok Trevora i z przyjemno- ścią odnotowała uznanie w jego oczach. - Życzę miłego wieczoru. - Darcy Gallagher, Jude Gallagher, Nigel Kilsey. Mój przyjaciel. - Trevor nie zdradził się, że zna tu takie piękności. - Najpierw deli- katnie pocałował w rękę Jude, a następnie Darcy. - Twój przyjaciel jest nadzwyczaj szarmancki, Trevorze. Siadajcie. Czego się napijecie? - Dla mnie gin z tonikiem - zamówił Nigel. - Z lodem i z cytryną? - Tak, proszę. ' - Kufelek harpa - poprosił Trevor. - Zaraz wam podam. Polecam też gulasz, jeśli macie ochotę. - Nawet jeśli nie macie - mruknęła Jude po odejściu Darcy. - A więc jest pani amerykańską pisarką, która wyszła za mąż za karczmarza. - Nigel, w eleganckim czarnym swetrze pod marynarką zajął miejsce na stołku. Jude pomyślała, że wygląda jak Cygan na wiejskiej potańcówce. - Przyjechałam tu i okazało się, że jestem pisarką. Pan z Anglii? - zapytała, rozpoznając jego akcent. - Urodzony i wychowany w Londynie. Trev miał rację, zachwalając to miejsce - dodał, rozgląr5 yąc się dookoła. - Jest jak scenografia filmo- wa. Cudowne. - My też tak uważamy. - Nigel jest zwyczajnym osłem. - Trevor usiadł obok Jude w wą- skiej wnęce. - Potraktuję to jako komplement. W angielskich pubach, szczegól- nie w mieście, panuje sztywniejsza atmosfera niż w pubach irlandzkich. Rzadko też barmanki mają buzie gwiazdy filmowej. Odwrócił się, żeby jeszcze raz popatrzeć na Darcy. - Chyba się zakochałem. - Kompletny osioł. Dlaczego nie jesz? - zapytał Trevor Jude. - Czyż- by Darcy pomyliła się co do dzisiejszego gulaszu? - Nie. - W poczuciu winy, Jude nabrała kolejną łyżkę. - Jest wspa- niały. Tylko że nie jestem głodna. Mam ostatnio... mam.., - Zachcianki? - Kiedy się zaczerwieniła, Trevor roześmiał się. - Moja siostra, która była trzykrotnie w ciąży, zajadała się figami na śniadanie. - Ja czekoladowymi lodami. - Jude zerknęła w stronę Aidana. - Jeszcze się nie wyspowiadałam ze wszystkich moich grzechów. Aidan boi się, żeby mi nie ubyło na wadze. - Położyła rękę na brzuchu. - Tak, jakby to było możliwe! - Proszę, oto gin 7 tonikiem i harp. - Darcy zdjęła wszystko z tacy. - Zjecie coś? - Poprosimy o gulasz - powiedział Trevor, zanim Nigel zdążył za- mówić. - Zaśpiewasz później? - Mogłabym. - Mrugnęła szelmowsko okiem i poszła dalej. - Dlaczego nie pozwoliłeś mi zajrzeć do menu? - zaprotestował Nigel. - Musimy przyjść z pomocą damie. Będziemy jedli to samo, każdy z nas weźmie trochę gulaszu Jude i uratujemy ją w ten sposób. - Bóg mi was zesłał - powiedziała Jude z uczuciem i podsunęła Treyorowi koszyczek z chlebem. Ledwo podano im gulasz, kiedy rozbrzmiała muzyka. Na początek tylko skrzypce i fujarka, na których zagrało dwoje ludzi, stojących przy stole pełnym kufli i szklanic. le Przycichły rozmowy. Darcy uwijała się, zbierając puste naczynia i pełne Popielniczki, wymieniając je na świeże. Staruszek z akordeonem uderzył P° Pupie, w taki sam sposób, w jaki dorośli dają klapsy małym com, po czym, przytupując, podchwycił melodię i zaczął grać. 154 - Ten ze skrzypcami to Brian Fitzgerald - poinformowała ich Jude. - Jesteśmy kuzynami. Na fujarce gra młody Connor, a Matt Magee - prawdo- podobnie twój kuzyn, Trevorze - na akordeonie. Młoda kobieta z gitarą to Patty Riley, nie znam natomiast tej drugiej, ze skrzypcami. Chyba nie jest stąd. Nigel pokiwał głową i spróbował gulaszu. - Czy występuje tu wielu muzyków z innych stron? - Tak. Nasz pub słynie z koncertów. - Popatrzyła na Trevora z wdzięcznością, kiedy przełożył do swojej miseczki trochę jej gulaszu. Nigel poszedł w jego ślady. - Z wdzięczności dałabym dziecku twoje imię, ale Aidan mógłby nabrać podejrzeń. - Trudno, takie jest życie. A Shawn jest genialnym kucharzem. - Sądziłem, że Trev wyolbrzymia kulinarne umiejętności naszego świeżo upieczonego artysty - rzekł Nigel. - A przecież powinienem pa- miętać, że on się nigdy nie myli. Najpierw jego uwagę zwrócił śmiech. Ciepły, kobiecy, seksowny. Podniósł wzrok, rozejrzał się i zobaczył Darcy, trzymającą rękę na ra- mieniu staruszka, wybijającą rytm palcem, podchwytującą melodię. “Kiedy wędrowałam po słynnych górach Kerry, spotkałam kapita- na Farrella, który przeliczał pieniądze". To była żywa, skoczna piosenka, z wesołym tekstem, nie wymagają- ca mocnego głosu. Nigel popatrzył na Trevora, pokiwał głową. - Nie, ty się nigdy nie mylisz. Potem grano reele, gigi, walce i ballady, którym niekiedy towarzy- szył również głos piosenkarki. Kiedy z kuchni wyszedł w końcu Shawn, Nigel zobaczył po raz pierwszy trójkę Gallagherów w komplecie. - Ale przystojni - powiedział półgłosem, a Jude się rozpromieniła. - A jak śpiewają - dodała. Jude zauważyła, że Nigel i Trevor wymienili ze sobą porozumiewawcze spojrzenie. Pomyślała, że mają sobie coś do powiedzienia, czego nie zrobią w jej obecności. Po skończonej piosence powiedziała więc do Trevora: - Napiję się herbaty w kuchni. Dziękuję za towarzystwo i za ratu- nek. Miło mi było pana poznać, Nigel, życzę udanego pobytu. Trevor pomógł jej wstać na nogi, za co odruchowo pocałowała go w policzek. - Dobranoc. Nigel odczekał, aż Jude odejdzie parę kroków i znajdzie się poza zasięgiem słuchu. - Trafiłeś na kopalnię złota - powiedział. - Może i tak, ale Aidan nie zrezygnuje z pubu, podobnie jak Shawn - powiedział Trevor, pieszcząc w rękach swoje piwo. - Dadzą występ tu- taj, tutaj też odbędzie się ogranie. Dla rodziny i dla pubu, ale na dłuższą metę... Nie. - Nie wspomniałeś o Darcy. - Pracuję nad nią. Nad jej lojalnością wobec tego miejsca, a także wobec braci. Aleją ciągnie do bogatego, wystawnego życia. Muszę prze- konać Darcy, że jedno nie koliduje z drugim. - Zastukał palcami, patrząc, jak jeden ze skrzypków daje jej skrzypce w zamian za kufel z piwem. - Z taką twarzą, z takim głosem, może mieć wszystko, co zechce. Posłuchaj, jak gra. - Wiem o tym. I ona też o tym wie, możesz mi wierzyć. - Więc nie jest naiwną irlandzką wieśniaczką? Zresztą, jeszcze się nie zdarzyło, żebyś źle trafił. Podpisz z nią kontrakt, Trev. - Nigel zapa- lił papierosa i poprzez dym mierzył wzrokiem Trevora. - Oczekujesz od niej czegoś więcej? Zbyt wiele, żeby mieć z tego powodu dobre samopoczucie - pomy- ślał Trevor. Stanowczo zbyt wiele. - Jeszcze się nie zdecydowałem. - Gdybyś się zdecydował poprzestać na samym biznesie, nie miał- bym nic przeciwko... - Urwał, napotykając ostre jak skalpel oczy Tre- vora. - Uważam, że możemy to po prostu pominąć milczeniem, a ja pójdę do baru i zamówią następny gin z tonikiem. - Dobry pomysł. - Tak sądzę. Przecież nigdy nie rzucaliśmy się sobie do gardeł z po- wodu dziewcząt, nie licząc pierwszego semestru w Oxfordzie, kiedy zresztą wygrałeś ze mną. - Nigel wstał, kiwnął głową w kierunku szklanki Trevora. - Jeszcze szklaneczkę? - Nie, dzięki. Chcę zachować przytomną głowę. A i ty na tym skończ, dobrze? Będziesz jechał sam do domu. - Rozumiem. Zawsze miałeś szczęście, cholerniku. Owszem, również szczęście będzie mu potrzebne, żeby odpowied- nio nastawić Darcy Gallagher. Czekał na nią w pokoju, który nazywała salonikiem. Czekał niecier- pliwie. Wszędzie wyczuwał jej zapach - subtelne przypomnienie, które zaostrzało jego apetyt. Nie chciał przypomnienia. Chciał jej. Wszystko w jej pokojach było bardzo kobiece. Pomysłowe n ki, które sama zrobiła, rzucone w artystycznym nieładzie na sofę W USZ ki, wąski wazon z długimi, delikatnymi kwiatami o zuchwałych wonych główkach. ' Obraz na ścianie przedstawiał rusałkę. Mokre, wijące się Kn1 kruczoczarne włosy okrywały jej plecy i nagie piersi, kiedy,' wyo w triumfalny łuk, wynurzała się na powierzchnię błękitnego morza 3 Zadziwiający, zmysłowy i w gruncie rzeczy niewinny obraz. Każdy, kto go zobaczył, musiał zwrócić uwagę na uderzające podo- bieństwo - w zarysie twarzy, w dużych, pełnych wargach. Czy Darcy pozowała malarzowi? Jeśli tak, chyba udusi tego faceta Nie cierpiał w swoich związkach zazdrości ani pragnienia posiada- nia. Były zabójcze, świadczyły o słabości. Musi niezwłocznie cofnąć się o krok, otrząsnąć się z tego stanu otu- manienia, które go nie odstępuje, odkąd po raz pierwszy zobaczył ją w oknie. Wtedy otworzyła drzwi i znowu poczuł się jak zamroczony. - Czyżbyś odesłał Nigela do domu? - Zamknęła drzwi za sobą, oparła się o nie. - Znajdzie drogę, jest dorosłym człowiekiem. Przekręciła zamek. - Mam nadzieję, że nie kazałeś mu na siebie czekać. Podszedł do niej. - Byłaś na nogach przez cały wieczór. - To prawda, i dają mi o tym znać. - Może mógłbym ci jakoś ulżyć? - Podgarnął ją i wziął na ręce. - Od razu czuję się lepiej - zaśmiała się. - Najdroższa, jeszcze wszystko przed tobą. ' 15 C hcę się napić kawy. . • Jakże człowiek, który spał zaledwie trzy godziny, może wy . bez kawy? Seks satysfakcjonuje, pokarm dostarcza paliwa, łość może podtrzymywać na duchu, ale bez kawy jaki to wszystko sens? Zwłaszcza o wpół do szóstej nad ranem. Wziął prysznic, ubrał się, ale nie mógł zrobić kroku bez ożywczej kaV^ powiedz, gdzie jest kawa? - zapytał Darcy, która wtuliła się w po- dUSZ0dwróciła się leniwie, objęła go za szyję. _ Za wcześnie na kawę. Nigdy nie jest za wcześnie ani za późno na kawę. Zawsze jest na nią odpowiednia pora. Darcy, ołagam, powiedz, gdzie ją trzymasz. Otworzyła oczy, pełne wspomnień ostatniej nocy. Tylko to uratowa- ło go przed jej świętym gniewem. - Musisz się ogolić. - Potarła ręką jego policzek. - Wyglądasz jak dzikus. Lepiej wracaj do łóżka. Seks z piękną kobietą. Kawa. Stanął przed jednym z najtrudniej- szych życiowych wyborów. Jednak należy dać pierwszeństwo rzeczom najważniejszym. Wsunął rękę pod kołdrę, pod jej ciepłe i gładkie ciało. I wyciągnął ją z łóżka. - Możesz mi pokazać, gdzie jest? Dopiero po chwili zorientowała się, że niesie ją do kuchni. - Trevor! Jestem goła jak święty turecki. - Naprawdę? Pomyśl tylko, Darcy. Napijemy się kawy i cały świat będzie należał do nas. - Obiecanki cacanki, a głupiemu radość. - Wskazała na kredens i pis- nęła, kiedy bezceremonialnie posadził ją gołą pupą na blacie. - Łajdak! -Nie widzę j ej. - Mężczyźni nie widzą niczego, co mają pod nosem. Mrucząc przekleństwa pchnęła dwie puszki w jego stronę. - Masz. Gdyby to był wąż, już byś nie żył. Pewnie teraz będziesz ^ciał, żebym ci ją zrobiła. - Czemu nie? udyby nie był tak cholernie przystojny z tymi błyszczącymi, wilgot- ni OC* Prysznica włosami, z ciemną, nieogoloną twarzą, z tymi cudow- jeszcze zaspanymi szarymi oczami, wyrżnęłaby go puszką z kawą. ~ Och, zejdź mi z drogi. Muszę pójść po szlafrok. ~ Dlaczego? ~ Nie zwykłam parzyć kawy nago. Dlaczego? nciało jej się śmiać, jednak zamiast tego otworzyła szerzej oczy. °° jest mi zimno. 1S8 - Rozumiem. Zaraz ci go podam. - Zdjął jaz blatu, pocałował w czo- ło, a następnie udał się na poszukiwania szlafroka. Ziewając, Darcy nalała do czajnika wody, wyjęła dzbanek i filtr Drżała już z zimna, kiedy Trevor wrócił ze szlafrokiem. - Będę ci musiał kupić automat do kawy - zauważył Trevor. - Nie parzę tak często kawy, żeby było to warte takiego zachodu. Zwykle zaczynam swój dzień od filiżanki herbaty. - To jest po prostu... straszne. Tym razem nie mogła się powstrzymać od śmiechu. - Dobrze wiedzieć, że masz choć jeden słaby punkt. No już. Teraz musimy zaczekać, aż zagotuje się czajnik. - Sięgnęła po kubek. Wyglą- dała tak ślicznie, stojąc na palcach z odrzuconymi do tyłu zmierzwiony- mi włosami, że zakręciło mu się w głowie. - Tylko sobie nie wyobrażaj, że zrobię ci śniadanie. Musiał jej dotknąć, tylko dotknąć. Otoczył j ą ramionami, przywarł wargami do jej szyi i przytulił ją do siebie. - Jesteś okropna. Serce mocno jej zabiło. Jego gest był taki prosty, taki ciepły, tak pełen intymnej słodyczy, jakiej nie dostarczyłby nigdy żaden szalony seks. Zacisnęła powieki i musiała się bardzo, ale to bardzo wysilić, żeby odzyskać naturalny, lekki ton głosu. - Co z tobą, czy aby nie jesteś nadmiernie czuły jak na tak wczesną godzinę? Zwykle taki nie był. Mógłby się tym zaniepokoić, gdyby nie czuł się tak dobrze, trzymając jaw ramionach. - Jestem czuły dla każdej kobiety, która robi mi kawę. A jeśli jesz- cze poda mi śniadanie, zostaję jej niewolnikiem. - Kelnerki w Nowym Jorku muszą się bić o twój stolik. - Położyła dłonie na rękach, które ją obejmowały w talii. Przez krótką chwilę za- pragnęła, by ta iluzja spokojnej miłości trwała wiecznie. Zdecydował się na grzankę, jako że wyglądało na to, iż nie ma fl'c innego poza chlebem, po f zym, czekając aż się opiecze, oparł się o blat, podczas gdy ona zalewała wrzątkiem zmieloną kawę. - Boże! - Wciągnął głęboko powietrze. - Jak można żyć bez tego zapachu? - Spojrzał na nią z politowaniem. - A ty nalałaś sobie herbaty- - Wy, jankesi, nawet nie wiecie, że ten zapach jest o niebo lepszy n smak. - Bluźnisz. O dwa domy od miejsca, gdzie mieszkam, są delikate r A kawa, którą tam robią, potrafi wycisnąć z oczu człowieka łzy wdzi? ności. - Brakuje ci tego. - Ponieważ zapach był naprawdę kuszący, wyjęła też kubek dla siebie. - Kawiarenek, delikatesów, tego zgiełku. - Otwo- rzyła lodówkę, z której wyjęła pojemnik ze śmietanką. - Za czym jesz- cze tęsknisz w Nowym Jorku? Z tostera wyskoczyła grzanka. - Za bajglami. - Bajglami? - Spojrzała na niego zdumiona. - Taki bogaty czło- wiek, który może mieć wszystko, tęskni za kawą i bajglami? - W tej chwili gotów jestem zapłacić sto dolarów za świeży baj- giel. Nie ujmując nic waszemu pieczonemu na proszku irlandzkiemu chlebowi. - Zadziwiające. Zamierzał skwitować to żartem, ale oszołomił go zapach kawy. Uznał, że nie może się teraz rozpraszać. - Nowy Jork ma więcej do ofiarowania niż bajgle i kawa. Restaura- cje, teatry, kina, galerie sztuki, a dla materialistów wszystko, co tylko jest do kupienia na świecie. Byłabyś zachwycona. - Ponieważ jestem materialistką? - Ponieważ zawsze znajdziesz to, co chcesz znaleźć. Dziękuję - powiedział z wdzięcznością, kiedy podała mu kawę. - To jedno z miejsc, dokąd się udasz, kiedy podpiszesz kontrakt z Celtyckimi Nagraniami. - Dlaczego miałabym jechać do Nowego Jorku? - Z tego samego powodu, dla którego pojedziesz do Dublina, Lon- dynu, Chicago, Los Angeles, Sydney. Koncerty, wywiady, zdjęcia. - Jak możesz obiecywać złote góry, nie wiedząc, czy wypadnę do- brze podczas występu? - Ja już z góry wiem swoje. - Prowadzisz rozliczne interesy i z pewnością znasz się na tym. Ale a dla ciebie zwykła sprawa dotyczy mojej osoby. Powiedzmy, że wezmę w°je słowo za dobrą monetę i zdecyduję się zmienić swe życie. Mam Wlele do stracenia. - Nie zdążył się odezwać, gdy podniosła do góry ^ ^' ~ Rozumiem, że i ty ponosisz ryzyko. Zainwestujesz we mnie. Ale 0 dla ciebie zwykła sprawa, czyż nie? Inwestujesz, na jednym tracisz, na drugim zyskujesz. się R°zurniern twój punkt widzenia - powiedział po chwili. - Ubieraj Słucham? bler d0 t raj się. Zdaje się, że znalazłem sposób, żeby cię choć w części ? Pokonać. - Zerknął na zegar kuchenny. - Tylko się pospiesz Ser, c= oc. 160 l -cdnu - Nie brak ci tupetu. Żeby rozkazywać mi tak o szóstej rano! Już chciał zapytać, co ma do tego wczesna pora, ale doszedł do wnios- ku, że lepiej jej nie denerwować. - Przepraszam. Mogłabyś pójść ze mną? To nie potrwa długo, a mo- że być bardzo ważne dla ciebie. - Sprytnie wymyśliłeś! No cóż, pójdę, ponieważ i tak już wstałam z łóżka. Tylko pamiętaj, że nie jestem na twojej liście płac i że nie zatań- czę tak, jak mi zagrasz. Odwróciła się i pomaszerowała do sypialni. A zadowolony Trevor dokończył kawę i grzankę. Po raz drugi tego ranka Trevor wyrwał kogoś ze snu. W tym przy- padku rezultat był jeszcze gorszy. - Do jasnej cholery! - zawołał Nigel. - Skoro twoja pani wykopała cię z łóżka o tej nieludzkiej porze, połóż się na sofie. Nie ruszę się stąd i nie podzielę z tobą łóżkiem. - Nie zamierzam prosić o gościnę, chcę, żebyś wstał z łóżka. Na dole jest Darcy. Nigel otworzył jedno oko. - Chcesz się nią podzielić? - Przypomnij mi później, żebym dał ci w dziób. A teraz wstawaj, ubieraj się i postaraj się jakoś wyglądać. - Nikt nie może dobrze wyglądać o... Jezu, o wpół do siódmej. - Spieszę się, Nigel. - Trevor odwrócił się i ruszył ku wyjściu. - Daję ci pięć minut. - Zrób chociaż kawę - zawołał Nigel. - Tym razem nie licz na mnie - powiedziała stanowczym tonem Darcy, kiedy Trevor zszedł ze schodów. Założyła na piersiach ramiona i patrzyła zimnym wzrokiem. W absolutnie jednoznaczny sposób dała mu do zrozumienia, iż nie życzy sobie, żeby nią pomiatać. - Nic ci nie grozi. - Złapał ją za rękę i pociągnął w kierunku kuchni. - Napijesz się herbaty? - Nie przekupisz mnie. Nie dałeś mi czasu na zrobienie makijażu. - Wcale go nie potrzebujesz. - Och, każdy mężczyzna tak gada, uważając to za komplement. Nastawił kawę i odwrócił się do niej. - Jesteś - powiedział z naciskiem - najpiękniejszą kobietą, jaką kie- dykolwiek spotkałem. A zdarzyło mi się widywać wiele pięknych ko- biet. Parsknęła śmiechem i usiadła przy stole. - Pochlebstwem nic nie wskórasz. Podszedł i ujął w dłonie jej twarz. - Przy tobie zapiera mi dech, Darcy. To fakt. Zadrżało jej serce. Nie mogła temu zaradzić, podobnie jak nie mo- gła powstrzymać wzruszenia, od którego zakręciły się jej w oczach łzy. - Trevorze - wyszeptała, przyciągnęła go do siebie i przywarła do niego ustami. I nastąpiło nagłe olśnierie. To miłość! Przez chwilę, tyle, ile trwa jedno uderzenie spragnionego serca, czuła jego reakcję, taką samą jak jej- Przysięgłaby, że słyszy muzykę - harfę, dźwięk fujarek, bicie bębnów. - Przepraszam, że przeszkadzam - powiedział oschle Nigel, stając na progu. - Ale kazałeś mi się spieszyć. Olśnienie prysnęło, ulotniło się. Trevor odsunął się do tyłu, obejmu- jąc jeszcze rękami jej twarz, patrząc jeszcze w jej oczy. Muzyka ucichła. - Taak. - Coś odbiło się echem w jego głowie, w jego sercu, ale nie umiał tego zatrzymać. Potarł ręką koszulę w miejscu, gdzie na sercu rozgrzał się nagle srebrny krążek. Z tyłu za nim zagwizdał czajnik -jeden długi krzyk zawodu. Trevor odwrócił się i wyłączył go z ledwo hamowaną złością, której źródła nie rozumiał. - Dzień dobry, Darcy. - To wszystko jest jak gra na żywych ner- wach, pomyślał Nigel, ale zachował miły wyraz twarzy. - Czy mogę cię poczęstować kawą, skoro jest już gotowa? - Dziękuję, ale juJL piłam. Gdy brutalnie zostałam obudzona przed świtem. Chcąc jak najlepiej wykorzystać sytuację, Nigel usiadł naprzeciwko niej przy stole. - Kiedy Trevora coś nachodzi, nikt nie czuje się bezpieczny. Jest jak wielka fala. - Teraz też? - Chryste, jeszcze jak. - Nigel zapalił pierwszego w tym dniu papie- rosa. - Albo się płynie na niej, albo się tonie. To jedna z jego metod zdobywania czegoś, na czym mu zależy. - Opowiedz mi o nim więcej. - Jest uparty, bardzo rzadko się zdarza, żeby zawrócił z raz obranej drogi - ale musi być przekonany, że to się na pewno opłaci. Jest bez- względny, wszyscy o tym zaświadczą. - Zrobił przerwę, żeby wypuścić dym. - Ale kocha swoją matkę. - Zamknij się, Nigel - rozkazał Trevor. - Pod warunkiem, że dostanę kawę. - Pozwalasz mu się odzywać w ten sposób? - zdziwiła się Darcy. - On mnie także kocha. - Nigel uśmiechnął się promiennie do na- chmurzonego Trevora. - Kto by mi się oparł? - I ja lubię cię coraz bardziej - powiedziała Darcy. - A co jesz- cze powinnam wiedzieć o tym brutalnym osobniku, który kocha swoją matkę? - Ma umysł jak klinga - jasny i ostry. Jest lojalny i nieustępliwy. A zarazem wielkoduszny, ale rzadko to okazuje. Działa skutecznie w każdej dziedzinie. A jego sposób postępowania z damami jest znany powszechnie. - To by było na tyle. - Trevor postawił przed Nigelem kawę. - Ale ja jestem pewna, że on dopiero zaczai mówić - zaprotestowa- ła Darcy. - To fascynujący temat. - Znam inny, który powinien cię bardziej zafascynować. Nigel kie- ruje londyńską filią Celtyckich Nagrań. Chociaż w życiu prywatnym potrafi być denerwująco nieznośny, jest absolutnie bezbłędny w spra- wach zawodowych. To profesjonalista. - Słusznie mówi. - Nigel delektował się kawą. - Święta prawda. - Byłeś wczoraj w pubie i słyszałeś śpiew Darcy - bez mikrofonów, filtrów, orkiestracji, bez próby. Jakie odniosłeś wrażenie? - Jest bardzo dobra. - Nie negocjujemy tutaj, Nigel - powiedział Trevor. - Nie używaj oklepanych zwrotów. Powiedz jej, co myślisz, powiedz to od siebie. - W porządku. - Nigel strzepnął popiół z papierosa i zaciągnął się dymem. - W moim zawodzie zdarza się, że raz na jakiś czas znajdujemy prawdziwy skarb. Rzadki klejnot. Na coś takiego natrafiłem wczoraj w pubie Gallagherów. Pragnąłbym móc osadzić ten klejnot w odpowied- niej oprawie. - Pozostawiam tobie wyjaśnienie, czym może być taka oprawa. Muszę się udać na budowę, jestem już spóźniony. - Trevor sięgnął po swoje kluczyki, które wczoraj wieczorem rzucił na stół Nigel. - Zosta- wię ci samochód. - Dziękuję, ale wrócę na piechotę - odparła Darcy. - To mi rozjaśni w głowie, tak będzie lepiej. - Jak wolisz. - Schylił się i położył ręce na jej ramionach. - Muszę iść. - Nie ma sprawy. Wpadnij do pubu na lunch, skoro musiałeś się zadowolić takim marnym śniadaniem. A spacer, mieszczuchu, dobrze ci zrobi. - Bardzo dziękuję. - Po wyjściu Trev0ra, Nigel zapytał: -Na pewno nie chcesz kawy, Darcy? - Nie, dziękuję. Nalał sobie, usiadł i uśmiechnął się. -No więc... . . , - Przepraszam, ale chciałam ci zadać pytanie. Czy powiedziałbyś to wszystko, gdybym nie spała z Tre^orem? Tylko szczerze - dodała, kiedy zamrugał oczami. - Nie powtórzę mu, daje> słowo, ale muszę znać prawdę. , . . . . , - A zatem słuchaj. Byłoby rui o wiele prościej powiedzieć to, co właśnie usłyszałaś, gdybyś nie sp ała z Trevorern- - Nie sypiam z Trevorem dla. kontraktu. - Rozumiem. - Nigel sięgnął po kolejnego papierosa. - A może to ten osobisty związek z nim powstrzymuje cię przed wyrażeniem zgody na profesjonalne występy? . . - Nie wiem. On chyba nie ma zwyczaju utrzymywania intymnych związków z artystami, prawda? - Tak, to nie w jego stylu. - "Nige! pomyślał, że oto ma przed sobą zakochaną kobietę. - Nie słyszałem też nigdy, żeby wiązał się z kimś, z kim chce podpisać kontrakt. . . - Jeżeli podpiszę kontrakt, czego będziecie ode mnie oczekiwali? Nigel uśmiechnął się. - Och, Trevor będzie chciał otrzymać od ciebie wszystko. Była w tak dobrym humorze, że parskała śmiechem. - Pytam całkiem poważnie. - Będziesz miała do czynieni a z dyrektorami, producentami muzy- kami, marketingiem, konsultantami, asystentami. Liczy się me tylko twój głos, ale i oprawa, a każdy będzie miał wła^e pomysły i wymagania, jak ją zaprezentować. Jesteś inteligentną kobietą i powinnaś wiedzieć, jak ważną sprawąjest wygląd. . . - A wiec gdybym nawet była okropnie brzydka i me potrafiła skle- cić dwóch zdań, znaleźlibyście sposób, żeW mnie ukazać w korzystniej- szym świetle? , . . - Albo wykorzystalibyśmy twoje słab* Punkty. Byłabyś zdziwiona, czego potrafi dokonać pomysłowa, zręczna kampania reklamowa, bazują- ca na wadach swych klientów. Czeka cię ci e_żka praca. Będziesz zmęczo- na, zniecierpliwiona, sfrustrowana, zestresowana i... jesteś wybuchowa? - Ja? - Zatrzepotała rzęsami. - Oczywiście, ze jestem. - Dodaj więc do tego awantury już podczas pierwszej sesji nagra- niowej. , - Lubię cię, Nigel. - Z wzajemnością, i dlatego powiem ci coś, na co, gdybym cię nie lubił, nigdy bym sobie nie pozwolił. Jeżeli pozostaniesz nadal z Trevo- rem, zaczną się plotki. I nie zawsze będą to przyjemne rzeczy. Usłyszysz wkrótce, że nie dostałabyś tego kontraktu, gdybyś nie zabawiała się z sze- fem. Dadzą ci to wyczuć na dziesiątki obrzydliwych sposobów. To nie będzie dla ciebie łatwe. - Ani dla niego. - Jemu nie dadzą tego poznać, chyba że będą bardzo głupi. Oczywi- ście, możesz się wypłakać na jego ramieniu. Poderwała głowę, zapłonęły jej oczy. - Nigdy nie płaczę na męskim ramieniu. - Wierzę ci - powiedział ze spokojem. - Ale jeśli do tego dojdzie, Darcy, mam nadzieję, że skorzystasz z mojego. To dobrze, że postanowiła wrócić pieszo do wsi. Gubiła się w my- ślach. Nie wiedziała, ile to potrwa, zanim ich rozdzielą, wezmą na języ- ki, wiedziała tylko, że to się stanie. Zadawała sobie pytanie, czy dostałaby tę ofertę, gdyby między nią a Tre- vorem nic nie było. Oczywiście, że ją przyjmie. To będzie wielka przygoda jej życia. A jeśli się nie powiedzie - trudno. Natomiast, jeśli odniesie suk- ces, czeka ją barwne życie, którego istnienia tylko się domyślała. A wszystko to tylko dlatego, że potrafi śpiewać. Czy to nie zdumie- wające? Praca, o której mówił Nigel, nie przerażała jej zbytnio. Była przy- zwyczajona do ciężkiej harówki. A o podróżach zawsze marzyła. Będzie miała pieniądze dla siebie, dla rodziny, dla przyjaciół. Po wszystkich tych rozmyślaniach wracała do punktu wyjścia. Mię- dzy nią i Trevorem istnieje jakaś więź, dla niej o wiele bardziej istotna od wszystkiego, co wydarzyło się dotąd w jej życiu. Miała go w sobie rozkocliać. Złościło ją, że nie wie, czy zrobiła jakieś postępy. Co za nieprzystęp- ny, zamknięty w sobie człowiek! Dlaczego straciła serce dla mężczyzny, którego nie zdołała olśnić? Który nie obiecywał jej złotych gór tak jak inni, którzy zresztą nie mieli jej nic do zaofiarowania. Pewnie by się w nim nie zakochała, gdyby postąpił inaczej. Ale jest w nim zakochana, więc dlaczego nie mógłby po prostu odwzajemnić tej miłości? Jakże byłoby to cudowne! Cholernie perwersyjny osobnik. Czyż wtedy, kiedy ją pocałował w kuchni w Faerie Hill Cottage, nie poczuł, że jej serce wyrywa się do niego? Och, jakże jest wściekła, że nie potrafiła temu zapobiec. Tym bardziej wściekła, że gdy po raz pierwszy zapragnęła widzieć u swojego boku mężczyznę, on nie patrzy na nią. Należy coś z tynTzrobić. Ma na to różne sposoby. Przygwoździ go prędzej czy później. Będzie bogata, sła /na. I wyjdzie za mąż. Kiedy znalazła się na zakręcie, słońce oślepiło jąjak latarnia morska - ostrym, białym, skierowanym prosto w oczy światłem. Podniosła rękę, żeby je zasłonić, i przez zmrużone oczy dostrzegła srebrny blask. - Dzień dobry, Darcy. Powoli, z bijącym sercem, opuściła rękę. To, co ją oślepiło, wcale nie było słońcem, które pozostawało ukryte za warstwą gęstych chmur. To była magia, a mężczyzna stojący na skraju drogi jakby stanowił część wystrzelającej ku niebu okrągłej wieży. - Mówiono mi, że odwiedzasz także świętego Declana. - Och, bywam tu i tam. Ale ty rzadko zaglądasz na to wzgórze. - Ja również bywam tu i tam. Jego oczy poweselały, pojaśniały jak kubrak, który miał na sobie. - Skoro już oboje tutaj jesteśmy, czy nie zechciałabyś ze mną poroz- mawiać? - Gdy to mówił, otworzyła się metalowa brama, choć nie do- tknął jej ręką. - Mężczyźni są zawsze tacy sami. Czy to zaczarowani, czy śmiertel- ni, wszyscy lubią się popisywać i imponować. - Zadowolona, że zmarsz- czył czoło, przeszła obok niego i minęła bramę. - Już się zastanawiałam, czy kiedykolwiek zechcesz mnie odszukać. - Widzę, że cię przeceniałem. Byłem przekonany, że kobieta o two- ich talentach zawojuje każdego mężczyznę, którego sobie upatrzy. A tym- czasem nie możesz złowić Magee. - On nie jest rybą. A poza tym, kto mu tak wbijał do głowy, że musi się we mnie zakochać? Kto mu się tak naprzykrzał? - Za dużo w nim jankeskiej praktyczności, a za mało irlandzkiej romantyczności, w tym cała rzecz. - Niezadowolony, ponieważ Darcy miała rację, że przeliczył się w swoich rachubach, szedł wielkimi kroka- mi po nierównym terenie. - Nie rozumiem tego człowieka. Na twój wi- dok od razu powinna mu się wzburzyć krew. A ty do tego czasu powin- naś już była osiągnąć swój cel. - Przystanął, przeszywając ją na wylot ostrym wzrokiem. - Chcesz go, prawda? - Gdybym nie chciała, nigdy by mnie nie dotknął. - A czy dotknął tylko twojego ciała? Czy też dotarł do tum- serca? °JeS° Odwróciła się, popatrzyła w dół, tam gdzie rozciągała się wieś - Czy twoja magiczna moc nie wystarczy, by zajrzeć w m serce? °Je - Chcę to usłyszeć z twoich ust. - Moje słowa są przeznaczone dla niego, nie dla ciebie. Wypowiem je, kiedy zechcę. - Wiedziałem, że będę miał z tobą nie lada przeprawę. Zastanawiał się przez chwilę, pocierając brodę. Następnie, chytrze się uśmiechając, podniósł do góry ręce. Powietrze zadrżało, zmarszczy- ło się jak woda rozbijająca się o kamień. Za nim utworzyły się jakieś formy, cienie, które powiększały się, pięły ku górze, nabierały barwy i życia. Łagodny szum morza zamienił się w zgiełk, w tysiące nakładają- cych się na siebie dźwięków. - Spójrz teraz - nakazał Carrick, ale ona patrzyła już oszołomiona, z szeroko otwartymi oczami, na budynki, na ulice i ludzi tam, gdzie przed chwilą była jej wieś. - Nowy Jork. - Matko Boska! - Cofnęła się nieco przerażona, że mogłaby się znaleźć w tym wielkim, zatłoczonym, cudownym świecie. - Co za miejsce! - Możesz to mieć, razem ze wszystkim, co w nim najlepsze. Z tymi sklepami pełnymi skarbów. Wielkie wystawy sklepowe, pełne błyszczących klejnotów, wytwor- nych ubrań, migały przed jej oczyma. - Z eleganckimi restauracjami. Białe obrusy i serwetki, egzotyczne kwiaty, migoczące światło świec, wino połyskujące w kryształowym kieliszku. - Z luksusowymi dzielnicami i apartamentami. Lśniące drewno, puszyste dywany, szerokie okno, wychodzące na ogród, oświetlony promieniami zachodzącego słońca. - To dom Trevora. M/>że być twój. - Carrick obserwował zdumień16 i radość, a także pragnienie, które malowały się na jej twarzy. - Ma jesz- cze inne. Przytulny dom w The Hamptons, willę nad morzem we Wło- szech, rezydencję w Paryżu i w Londynie. Dom z cudownie białego drewna i połyskującego szkła, z błękit tradą w pobliżu, inny, jasnożółty, z czerwoną dachówką, położony v załomie wyniosłego klifu nad innym błękitnym morzem, urok starych (tamieni i żeliwnych balustrad na ulicach Paryża, i dostojny, ceglany dom* poznała w Londynie. A wszystkie mieniły się i migotały, aż jej się wie zakręciło. potem wszystko uniknęło w oka mgnieniu i zostało tylko Ardmore, /ycupnięte pod warstwami szarych chmur. pf _ Możesz miećjtp wszystko, są bowiem kobiety, dla których liczy się tylko posiadanie. _ Nie mogę myśleć. - Tak drżały jej nogi, że usiadła na ziemi. - Boli mnie od tego głowa. - Czego ty właściwie chcesz? - Przyglądając się jej, Camck sięgnął swoją torbę i wysypał na ziemię mnóstwo iskrzących się niebieskich kamieni. - Ofiarowałem je Gwen, ale odwróciła się od nich, a także ode mnie. Zrobiłabyś to samo? Pokręciła głową, ale nie po to, żeby zaprzeczyć. - On dał ci klejnoty, które nosisz. - Ja... - Dotknęła palcami bransoletki. - Tak, ale... - Spojrzał na ciebie i uznał, że jesteś piękna. - Wiem o tym. - Oczy zaszły jej łzami. Powiedziała sobie, że to od błysku kamieni, a nie z powodu złamanego serca. - Ale uroda przemija. Czy nie ma we mnie nic innego, co może mu się spodobać? Mogłaby wieloma rzeczami zaintrygować i poruszyć każdego męż- czyznę, z wyjątkiem Trevora. - Usłyszał twój głos i obiecał, że będziesz sławna, bogata, w pew- nym sensie nieśmiertelna. Co więcej trzeba? O czym jeszcze marzy- łaś? - Nie wiem. - Chciało jej się płakać. Dlaczego ma ochotę płakać po zobaczeniu tylu cudów? Wziął jeden kamień i położył go delikatnie na jej dłoni. - Możesz mu przekazać swoje życzenie. Nie trzy życzenia, jak to bywa w większości bajek, ale jedno. Jeśli pragniesz fortuny, będziesz żyła w bogactwie. Jeśli urody - zawsze będziesz piękna. Jeśli sławy - świat wkrótce cię pozna. A może miłości? Wówczas mężczyzna, które- go pragniesz, na zawsze, po wsze czasy, pozostanie twój. Cofnął się o kilka kroków, i gdyby jej oczy nie łzawiły, dostrzegłaby w nich prośbę. - Dokonaj dobrego wyboru, Darcy, ponieważ to, co wybierzesz, °?dzie ci towarzyszyło do końca życia. I odszedł, a klejnoty, poza tym jednym, który trzymała w ręku, za- mieniły się w kwiaty. Ujrzała, że pokrywają grób i wyryte w kamieniu nazwisko Johna Magee. Położyła na nim głowę i zaniosła się szlochem. 168 169 16 D arcy chciała przejść przez pub i udać się prosto na górę, żeby się doprowadzić do porządku i móc pokazać ludziom na oczy. Ale Aidan już tam był i inwentaryzował towar. Wystarczyło jedno spojrzenie na nią, żeby odłożył notatnik. - Co się stało? - Nic. Nic takiego. Trochę sobie popłakałam. Ruszyła przed siebie, kiedy zaszedł jej drogę, wziął w ramiona i po- całował we włosy. - No, kochanie, powiedz mi, o co chodzi. - Najbardziej się bał, że może skrzywdził ją Trevor i że będzie musiał zabić faceta, z którym się zaprzyjaźnił. - Och, Aidan, nie każ mi zaczynać od początku. - Ale on j ą trzymał i to trzymał mocno. - Mam podły nastrój. - To prawda, że łatwo ulegasz nastrojom, ale nie jesteś beksą. Z ja- kiego powodu płakałaś? - Z własnego. - Jak dobrze mieć koło siebie kogoś, kto jej nigdy nie zawiódł. - Tyle myśli chodzi mi po głowie, wydawało się więc, że może ich trochę ubędzie razem ze łzami. Uzbroił się w cierpliwość i czekał na najgorsze. - Magee nie zrobił nic... - Nie, nic mi nie zrobił. -1 na tym częściowo polegał problem. Nie zrobił nic, był taki, jakiego chciała. - Aidanie, powiedz mi coś. Kiedy podróżowałeś przez te wszystkie lata, oglądałeś tyle rzeczy i tyle miejsc, czyż nie było to wspaniałe? - Różnie bywało, ale w sumie było cudownie. - Pogłaskał ją po włosach. - Pewnie chcesz powiedzieć, że włócząc się po świecie pozby- łem się niektórych mrzonek? - Ale wróciłeś. - Odsunęła się, żeby spojrzeć mu w oczy. - Po tym wszystkim, co widziałeś, wróciłeś z powrotem. - Tu jest mój dom.- Otarł kciukiem łzę na jej policzku. - Nie wie- działem, gdzie wyląduję. Wyruszyłem, żeby zobaczyć świat i znaleźć w nim swoje miejsce. Tymczasem przez cały czas moje miejsce znajdo- wało się właśnie tutaj. Jednak żeby wrócić, musiałem wyjechać. - Mama i tata jakoś nie wracają. - Znowu miała oczy pełne łez, chociaż mogłaby przysiąc, że wypłakała je do końca. - Niekiedy tak bardzo za nimi tęsknię, że aż nie mogę wytrzymać. Od czasu do czasu dociera do mnie, że są o tysiące kilometrów stąd, w Bostonie. - Nieza- dowolona z siebie otarła łzy. - Wiem, że będą obecni na weselach, że przyjadą zobaczyć twoje dziecko, kiedy się urodzi, ale to nie to samo. -jNie to samo. Ja też za nimi tęsknię. Pokiwała głową, czując pewną ulgę. - Wiem, że są szczęśliwi i to jest pocieszające. Są tacy dumni z pu- bu, który zbudowali w Bostonie. - Mamy teraz międzynarodowe uprawnienia - powiedział Aidan, co ją nieco rozweseliło. - Kolejny pub otworzymy w Turcji, gdziekolwiek. - Westchnęła lek- ko. - Są szczęśliwi w Bostonie. Wiem, że kiedyś tam pojadę i ich zoba- czę. Ale też przychodzi mi taka myśl, że jeżeli wyjadę, mogę tu już ni- gdy nie wrócić. Im bardziej pragnę wyjechać, tym bardziej nie chcę tracić tego, co mam tutaj. - To nie jest kwestia utracenia, ale zmiany. A nie dowiesz się, na czym ona polega, dopóki nie wyjedziesz. Od najwcześniejszego dzie- ciństwa chciałaś gdzieś wyruszyć. Ze mną było tak samo. Tylko Shawn zagrzebał się tutaj i nigdy nie miał z tym problemu. - Czasami chciałabym być taka jak on. - Popatrzyła surowym wzro- kiem. - A jeśli mu powiesz, że mówię podobne rzeczy, przysięgnę, że jesteś kłamcą. Roześmiał się, pociągnął ją za włosy. - No, widzę, że już ci lepiej! - Jest jeszcze coś. - Wsunęła rękę do kieszeni i namacała kamień, który tam włożyła. - Muszę wiedzieć, czy Trevor ma rację, czy powin- nam podpisać tSTSkontrakt i pozwolić mu, żeby zrobił ze mnie śpie- waczkę. - Jesteś śpiewaczką. - To co innego. Wiesz o tym. - Tak. Pytasz mnie o zdanie? - Chciałabym to rozważyć. - Byłabyś wspaniała. Nie mówię tak dlatego, że jestem twoim bra- tem. Podróżując miałem okazję słyszeć różnych śpiewaków. Twój głos błyszczy, Darcy, jest niezwykły. - Potrafiłabym zaśpiewać - powiedziała spokojnym tonem. - Wie- rzę, że nie wygłupiłabym się. I myślę, że polubiłabym to. Lubię być w cen- trum uwagi - powiedziała z błyskiem w oku. - Chcesz w ten sposób sprawić sobie przyjemność, prawda? - Może. Trevor obudził mnie rano i nakłonił do rozmowy z tym Przybyszem z Londynu. Powiedział, jaka to ciężka praca. - Umiesz pracować. A także wykręcić się od obowiązków, kiedy masz dość, co jest równie ważne. Jeszcze jedna sprawa nie dawała jej spokoju. - Nie musiałabym się wykręcać, gdybyś nie był takim tyranem. A mam wrażenie, że Trevor jest skrojony z tego samego materiału. Bę- dzie mnie popędzał i popychał, a ja nie zawsze to lubię. - Mówisz tak, jakbyś już podjęła decyzję. - Bo chyba podjęłam. - Odczekała chwilę i stwierdziła, że nie czuje już nerwowego podniecenia, tylko ulgę. - Jeszcze nie poukładałam so- bie wszystkiego do końca i nie jestem gotowa, żeby mówić o tym Trevo- rowi. Wolę go jeszcze trochę potrzymać w niepewności, a może nawet zostawić mu to na deser. - Cała Darcy! - Kombinowanie to specjalność Gallagherów. Jest coś jeszcze. - Wstrzymując oddech, wyjęła z kieszeni kamień, wyciągnęła przed sie- bie. Zobaczyła w jego oczach zdumienie, zrozumienie, a wreszcie rezy- gnację. - Wiedziałem, że będziesz tą trzecią. Nie chciałem o tym myśleć. - Dlaczego? Popatrzył jej w oczy. - Moja dziewczynka - wyszeptał. Siła miłości była tak gwałtowna, że omal jej nie powaliła. - Och, Aidanie, przez ciebie znowu się rozpłaczę. - Nie możemy sobie na to pozwolić. - Żeby mieli czas dojść do siebie, wyjął spod baru dwie butelki wody. - A więc poszłaś na grób Maude? - Nie. Na Tower Hill. - Wzięła wodę i piła bez końca, czując, że ma całkiem suche gardło. - Na grobie Johnniego Magee kwitną teraz kwia- ty. Nie wierzyłam własnym oczom, kiedy zobaczyłam Carricka. Jeszcze dotąd drży mi serce. Przycisnęła do serca dłoń, w której trzymała ka- mień. - To cudowne, prawda? Wygląda na zuchwałego śmiałka, ale w oczach ma smutek. Miłość jest taka powikłana. - Kochasz Trevora? Ponieważ kamień palił jej serce, opuściła rękę. - Tak. Ale nie jest tak, jak myślałam. I nie jest to łatwe. Od chwili, kiedy zobaczyłam go przez okno, zaszła we mnie zmiana. Zanim się zorientowałam, było już za późno, żeby to zatrzymać. Znał to uczucie aż za dobrze, a także towarzyszące temu emocje. - A zrobiłabyś to, gdybyś mogła? - Sądzę, że tak. Zatrzymałabym to albo zwolniłabym tempo, byle złapać oddech. W przeciwnym razie ten człowiek szybko mnie usidli. On wszystko robi z premedytacją. Znam się na tym, ponieważ często stosowałam tę metodę. On mnie chce. - Dostrzegła grymas Aidana. - Och, nie zachowuj się jak zatroskany braciszek. - Jestem twoim bratem. Ale mów dalej. - To jest namiętność, bez której miłość byłaby nudna i ckliwa. Ale jest też w tym troska, by to wszystko nie zamieniło się w zwyczajny seks. Wyczu- wam w nim chłód, który sprawia, że balansujemy na granicy... zaufania. - Jedno z was musi zrobić krok naprzód. - Chcę, żeby on go zrobił. Zaniepokoiło go to, ale i rozbawiło. Darcy otworzyła dłoń, ukazując kamień pulsujący niebieskim światłem. - Carrick pokazał mi różne, zadziwiające rzeczy. Powiedział, że mogę je wszystkie mieć. Muszę tylko wybrać co chcę: bogactwo, sławę, mi- łość czy urodę. - A czego chcesz? - Wszystkiego! - Zaśmiała się tak nienaturalnie, że poczuł ból. - Jestem samolubna, pazerna i chcę mieć to wszystko naraz. Dlaczego nie potrafię się zadowolić łatwymi do spełnienia marzeniami? - Jesteś dla siebie zbyt surowa, mcwourneen. Surowsza niż ktokol- wiek. Niektórzy ludzie pragną po prostu zwyczajnego życia i spokoju. Ale to nie oznacza, że ci, którzy pragną ekscytującego życia, stają się przez to chciwi i samolubni. Chęć posiadania nie oznacza rezygnacji z marzeń. Olśniona, wpatrywała się w niego wielkimi oczami. VTo jest myśl - wydusiła z siebie. - Nigdy nie popatrzyłam na to pod tym kątem. - Zastanów się nad tym. - Musnął palcem kamień, a następnie zamknął go w jej dłoni. - I nie spiesz się z wypowiadaniem życzenia. - Tak też sobie właśnie pomyślałam. - Wsunęła kamień do kieszeni, żeby nie ulec pokusie. - Może Carrickowi pali się grunt pod nogami, ale ja nie zamierzam się spieszyć. Pocałowała Aidana w oba policzki. - Bardzo cię potrzebowałam. Naprawdę nie musi się spieszyć. Rozmowa z Aidanem uspokoiła ją, rozproszyła niektóre wątpliwości i pozwoliła cieszyć się chwilą obecną. Upłynął tydzień, a oni nie poruszyli sprawy ich związku po podpisaniu kontraktu. . 179 l Pomyślała, że jako negocjator jest równie sprytny i elastyczny jak ona. Któreś z nich w końcu się złamie. Oby nie ona. Postęp na budowie był widoczny, a każdy kolejny etap okazywał się bardziej interesujący niż przypuszczała. Zmiana dokonywała się tuż za jej oknem. Świadczyła o potędze marzeń, które znaczą więcej niż cegły i zaprawa. Chciała, by realizowały się marzenia kochanka. Pomyślała, że taka jest natura miłości. Teraz, kiedy większa część dachu została położona, nie mogła przez okno obserwować Trevora. Przebywał najczęściej wewnątrz budynku. Ponieważ harmider był równie potworny jak przedtem, rzadko zosta- wiała otwarte okno i nie słyszała też jego głosu. Cokolwiek działo się w środku, na zewnątrz wszystko przebiegało jak należy, przy biernym udziale przyglądających się ludzi, stojących o stóp tego prostego szarego gmachu. Wraz z nastaniem lata ludzie ściągnęli na plaże Ardmore, a co za tym idzie - do pubu. Darcy była zaabsorbowana pracą, nie miała więc czasu na rozmyślania. Po raz pierwszy zaczęło do niej docierać, jak duże znaczenie będzie miał teatr dla ich lokalu. Do pubu zaglądali nie tylko miejscowi i sąsiedzi, ale i ci, którzy tu przyjeżdżali, żeby pooglądać, pozwiedzać. W porze lunchu rozglądała się po przepełnionych stolikach, wsłu- chiwała się w głosy i zastanawiała się, jak będzie to wyglądało następne- go lata. Ciekawe też, gdzie ona się znajdzie do tego czasu. Po pracy większość wieczorów spędzała w domku Trevora. Ilekroć pozwalała na to pogoda, chodziła tam pieszo. Polubiła spokój i ciszę, która spływała na świat po północy, a także balsamiczne powietrze i nie- ustanne migotanie gwiazd. Zanim nie dotarło do niej, iż nie pozostanie tutaj na zawsze, nie ceniła tego tak bardzo. Najbardziej lubiła, kiedy świecił księżyc, a klify rzucały cienie. Ilekroć przechodziła obok Tower Hill, przystawała na chwilę. Kiedy wiatr pędził chmury, włócznia'wieży zdawała się kołysać, a kamienie nagrobne - stare i nowe - stały u jej stóp, nieruchome, milczące. Na grobie Johnniego Magee wciąż jeszcze kwitły kwiaty. Ale Car- rick, o ile to był on, postanowił się nie pokazywać. Dotarła na górę, zostawiając za sobą wąskie uliczki i rzadkie światła Ardmore. Teraz zapachniało polami, trawą, wszystkim, co tam rosło. Po chwili cienie stały się jeszcze ciemniejsze i było już widać tylko światła w domku na zaczarowanym wzgórzu. 174 Czekał na nią. A było to coś, pomyślała z rozkosznym drżeniem, co tak bardzo lubiła. Jak zawsze musiała się pilnować, żeby nie pognać do bramy. Led- wie zdążyła przekroczyć próg domu, kiedy zawołał: - Jestem na dole, w kuchni. Jakie to miłe, wrócić do domu po pracy, kiedy w kuchni jest mężczyzna. Postanowiła nie przejmować się faktem, że ta zabawa nie potrwa długo. Stał przy piecu, co ją niepomiernie zdziwiło. Umiał gotować, co zademonstrował podczas pierwszego śniadania, ale nie należał do tych, którzy chcieliby to robić na co dzień. - Chcesz trochę zupy? - Zamieszał coś w rondelku, powąchał. - Z puszki, ale pożywne. Przez cały wieczór nie odrywałem się od telefo- nu i zapomniałem o kolacji. - Nie, dziękuję. Jadłam lasagne Shawna. Gdybyś zadzwonił, przy- niosłabym ci trochę. - Nie pomyślałem o tym. - Odwrócił się, żeby wyjąć z kredensu miseczkę. Powstrzymał się, żeby nie porwać Darcy w ramiona. - Jesteś później niż zwykle - powiedział, zachowując naturalny ton głosu, kiedy stawiała torbę na kontuarze. - Nie byłem pewny, czy uda ci się przyjść. - Mieliśmy większy ruch niż zwykle. Właściwie to już od tygodnia mamy tłumy ludzi. Aidan zaproponował, żeby Shawn wziął kogoś do pomocy w kuchni, ale on tak się na to obruszył, jakby zakwestionowano jego męskość. Ale się zrobiło zamieszanie. Kiedy wychodziłam, jeszcze skakali sobie do oczu. - Aidan będzie potrzebował kogoś do baru. - Na pewno ja mu tego nie powiem, ponieważ zareaguje tak jak Shawn. Nie mam zamiaru oberwać po głowie. Sięgnęła po czajnik, żeby nalać wody, gdy tymczasem Trevor oparł się plecami o kontuar i zajadał zupę. - Później napiję się z tobą herbaty. Może przyda ci się do tej cienkiej zupki to, co mam w torbie. - Co to jest? Uśmiechnęła się tylko. Trevor odstawił miseczkę i zajrzał do torby. - Bajgle? - Przecież nie możemy cię zagłodzić? Uradowana jego reakcją, postawiła czajnik na kuchni. - Nie myśl tylko, że je upiekłam. To dzieło Shawna i jestem przeko- nana, że o wiele lepiej na tym wyjdziesz. Pierwszą partię upiekł kilka dni temu, ale nie był z nich zadowolony. Dopiero te uznał za dobre, mam nadzieję, że i tobie będą smakowały. 17S Trevor stał jak wryty, wpatrując się w nią wielkimi oczami, kiedy Zapalała gaz pod czajnikiem. To idiotyczne, ale poczuł, że nagle coś w nim drgnęło. Broniąc się przed tym, obrócił wszystko w żart. - Cały tuzin. Jestem ci więc winien po sto dolarów za sztukę. Zerknęła na niego zaskoczona, ale natychmiast się uśmiechnęła. - Sto za sztukę. Zupełnie o tym zapomniałam. Będę się musiała po- dzielić z Shawnem. - Sięgnęła po herbatę. - Nie, tym razem nie obciążę cię kosztami. Chciałabym, żebyś poczuł się jak w domu. - Dziękuję. Ponieważ powiedział to tak poważnym głosem, ponownie zerknęła i zobaczyła jego twarz. Nie odrywał od niej pociemniałych oczu. Serce ?&biło jej mocniej, co pokryła wzruszeniem ramion. - Bardzo proszę, to nic takiego. A więc pomyślała o nim. Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, ile 'Uoże znaczyć taki mały gest. Odstawił torbę, podszedł do niej, odwrócił ją ku sobie i dotknął targami jej ust. Pocałunek był delikatny, długi i głęboki. Wezbrało w nim to, co przed chwilą w nim poruszyła. Darcy miała zamglone oczy. Ciemnoniebieska mgiełka przykrywała Wszystko, co znajdowało się w polu widzenia. Zapadała się, tonęła, nie chcąc ugrzęznąć na dobre. - Nie mogę się doczekać, kiedy spróbujesz... Uciszył j ą kolejny pocałunek, zmysłowy i czuły. Drżała tak jak kie- dyś. Jednak krew, która zawsze w takich sytuacjach pędziła jak szalona, Płynęła spokojnie, prawie leniwie. - Trevor! - wypowiedziała jego imię, które ciągle krążyło w jej gło- ^ie. - Trevor! Wyłączył palnik i podniósł ją z ziemi. - Chcę się z tobą kochać. Kiedy ją niósł, przyciskała wargi do jego szyi. Czuła się jak we śnie. ^to ziściło się jej najskrytsze marzenie. Poczuła się... obsypana klejnotami. Kiedy jąniósł po schodach, ten romantyczny gest przyprawił ją o ból S8łca. Słyszała w myśli cudowną muzykę, ciche dźwięki harfy i fletów. Otrzymał się, popatrzył na nią, a ona pomyślała, że i on musi to słyszeć. ^Cjwiem w takich chwilach działa magia. Okna sypialni były pootwierane, a wiatr tańczył w zasłonach. Na- Ifywały tajemnicze zapachy nocy. Zza srebrnego pyłu przeświecał księ- Posadził ją na łóżku, i.astępnie poszedł zapalić świece, które stały tu dla ozdoby, nigdy nie używane. Ich drżące płomienie rzucały delikatny cień, wydzielały słodkawy zapach. Z wysokiej butelki na stoliku przy łóżku wziął jeden z kwiatów, które zerwała w ogrodzie koło domku. Wręczył go j ej. Potem usiadł obok niej, posadził ją sobie na kolanach. Gdy wes- tchnęła i przytuliła się do niego, jakby tylko na to czekała, pomyślał, że przeoczyli jeden etap. Dlaczego oboje w takim pośpiechu i tak gwałtow- nie dążyli do osiągnięcia spełnienia? Teraz zrobią to inaczej. Kiedy ręką dotknął jej policzka, uniosła do góry twarz i usta, wyszła mu na spotkanie. Czas dłużył się, przestał się liczyć w tym nowym dla nich, pełnym nieznanych bogactw, obcowaniu warg. Przelała w nie ukrytą w swoim sercu miłość, bez wstydu i strachu, wciąż z niego czerpiąc, jakby było nigdy nie wysychającą studnią. Było w tym współczucie, którego żadne z nich zdawało się nie po- trzebować, była czułość, od której oboje się odżegnywali, a także cier- pliwość, o której zapomnieli. Przycisnął do ust jej dłoń. Pomyślał, że ma wspaniałe, jedwabiste w dotyku ręce. Jak księżniczka z zamku. Nie, były za silne jak na księż- niczkę. Całując każdy jej palec z osobna uznał, że są to raczej ręce kró- lowej, umiejącej rządzić swymi poddanymi. Musnął wargami wewnętrzną stronę jej nadgarstka i poczuł, jak bije jej puls. Kiedy kładł ją na poduszkach, wiatr rozbrzmiewał muzyką. Podniosła ręce, objęła jego twarz. Zanurzyła je we włosach, tak delikatnie, jak tylko można. Jej oczy nie były już zamglone, ale jasne, pogodne. - To wieczór magii - powiedziała i pociągnęła go na siebie. Dotykali się, jakby to był pierwszy raz, jakby nie było nic przedtem, jakby nic innego nie miało być potem. Połączenie niewinności z intym- nością. Wiedziała, że to jest prawdziwe, nawet gdyby miało trwać tylko Zjedna noc, i poddała się jemu. Przy blasku świec i promieni księżyca dawali sobie siebie. On delektował się jej smakiem, a ona wzdychała. Ona głaskała go 1 pieściła, a on szeptał czułe słówka. Odgłosy rozkoszy splatały się w jeden dźwięk. Bez pośpiechu rozebrali się nawzajem i pławili się w magii. Jego skóra była o kilka tonów ciemniejsza niż jej. Czy zauważył to wcześniej? Czy zwrócił uwagę na to, jaka jest jedwabista, jak namięt- n°ść zabarwia jej białą skórę na delikatnie różowy kolor? A jej smak? Czy istnieje coś delikatniej pachnącego? Pomyślał, że mógłby się tym żywić do końca swoich dni. A kiedy jego język ślizgał się po niej, a ona zadrżała, nie miał już wątpliwości. Kiedy ciepło przeszło w żar, kiedy westchnienia przerodziły się w jęki i wypowiadane szeptem słowa, nie musiał się już śpieszyć. Uniosła się na długiej, miękkiej fali i jej ciało podpłynęło do niego. Czuła się bogata w doznania, a każde z nich świeciło własnym blaskiem. Miłość uczyniła ją bezinteresowną. Uniosła się nad nim, ześliznęła w dół, a jej wargi były gorące i czułe. Muskał ją twardymi rękami, które reagowały drżeniem na jej niespieszne ruchy, gładką skórą, która ją za- chwycała. Teraz, pomyślała, teraz, zanim znowu wkradnie się żądza i ukradnie im ten czas. Zamknęła jego dłonie w swoich i wzięła go w siebie. Powoli, łagodnie i jedwabiście, z ponaglaniem, od którego tylko mocniej biło serce. Wypełnił ją, a ona go otoczyła. Światło migotało na jej skórze, na włosach, w oczach, oczarowując go. Przypomniał sobie rusałkę z jej twarzą, to wspaniałe wygięcie ciała, cudownie zwichrzone włosy. Teraz należała do niego, na jawie i w fan- tazji. Poszedłby za nią, gdyby go poprosiła, w odmęty morza. Miała zamknięte oczy, odrzuconą do tyłu głowę i ciało wygięte w łuk. Nie widział nigdy nic równie pięknego jak w tej chwili, kiedy się zatra- ciła. Przeszedł ją dreszcz, który Trevor poczuł każdą komórką swojego ciała. Wyszedł jej na spotkanie, oplótł ją ramionami, zatopił wargi w za- głębieniu jej szyi. Zapomnieli o wszystkim i zapadli się pod ziemię, aż do samego jej jądra. W ciemności, owinięta wokół niego, zapadając w sen, Darcy poło- żyła rękę na srebrnym medalionie umieszczonym na jego sercu. Pomy- ślała ze wzruszeniem, że dałarmu go jego kochająca irlandzka matka. - Co tu jest napisane? - zapytała, nie mogąc odczytać zatartych słów. Ale kiedy jej powiedział, że “dozgonna miłość", jego głos dotarł do niej jak przez sen. Kiedy spali, śniła mu się błękitna woda, ożywiona promieniem słoń- ca, niczym świecącymi klejnotami, zwieńczona białymi falami, z któ- rych tryskały krople podobne do łez. Niżej, spod powierzchni, gdzie powinna królować cisza, dochodziła muzyka. Wspaniałe dźwięki, które koiły duszę. Zszedł tam, wypatrując jej źródła. Złoty piasek pod jego stopami pokryty był szlachetnymi kamieniami, jakby jakaś hojna, a beztroska ręka rozrzuciła okruszki chleba. Ku błękitnemu światłu wznosił się srebrny pałac, jego wieże skrzyły się, a w dole rozpościerał się kobierzec kwiatów. Muzyka narastała, uwodziła. Kobiecy głos śpiewał pieśń. Śpiew syreny, któremu nie moż- na się oprzeć. Znalazł ją w pobliżu pałacu, siedzącą na intensywnie niebieskim pagórku, który pulsował jak serce. Siedząc tak śpiewała i uśmiechała się do niego, przywołując go do siebie. Włosy, ciemne jak mrok nocy, spływały jej na ramiona, pieściły mleczną skórę j ej piersi. Jej oczy, niebieskie jak pagórek, śmiały się. Pragnął jej nad życie. Od tego pragnienia zrobiło mu się słabo, a słabości nie cierpiał. A jednak nie mógł się powstrzymać i podszedł do niej. - Darcy. - A więc przychodzisz po mnie, Trevorze? - W jej głosie słyszał magiczne zaklęcia. - Co mi ofiarujesz? - A co chcesz? I znowu tylko się zaśmiała, potrząsnęła głową. - Sam musisz to odgadnąć. - Wyciągnęła rękę, zachęcając nieśmia- ło, żeby do niej dołączył. Na jej nadgarstku rozbłysły klejnoty, małe punk- ciki rozżarzonego ognia. - Co mi dasz? Za wszelką cenę nie chciał jej stracić. - Więcej niż to - powiedział, dotykając klejnotów na jej nadgarstku. - Ile tylko zechcesz, jeśli tego właśnie pragniesz. Wyciągnęła rękę, odwróciła ją.tak, by kamienie rzucały światło. - Nie powiem, że nie chcę mieć takich rzeczy, ale to nie wystarczy. Co jeszcze możesz mi dać? - Zabiorę cię wszędzie, dokąd tylko zechcesz. Wydęła na to usta i sięgnęła po złoty grzebień, by nim przeciągnąć po spadających do ramion włosach. - Czy to wszystko? Ogarnęła go złość. - Uczynię cię bogatą, sławną. Złożę u twych stóp ten cholerny świat. Ziewnęła. - Dostaniesz piękne stroje, służbę, domy. Wszyscy będą ci zazdro- ścić. 178 - To nie wystarczy. - Tym razem dostrzegł w jej oczach łzy. - Czy nie widzisz, że to nie wystarczy? - Więc co? - Wyciągnął do niej rękę, zamierzał ją podnieść, zmusić do odpowiedzi, ale nim jej dotknął, pośliznął się, potknął i zaczął spa- dać. Wtedy usłyszał głos Gwen. - Dopóki się nie dowiesz i nie dasz, nic się nie stanie. Ocknął się ze snu jak człowiek bliski utonięcia - z dudniącym ser- cem, nierównym oddechem. Ale nawet wtedy słyszał cichnący szept: - Przyjrzyj się temu, co masz. Daj to, co możesz dać z siebie. - Chryste! - Wzburzony, wstał z łóżka. Darcy westchnęła, przysu- nęła się bliżej ciepłego miejsca, które opuścił, i dalej spała. Włożył spodnie i zszedł na dół. Trzecia w nocy, stwierdził, spoj- rzawszy na zegar. Wybornie. Sięgnął po butelkę whiskey i nalał na trzy palce do szklanki. Do licha, co się z nim dzieje? Zakochał się w niej. Zakochał się przy bajglach. Dotąd było wszystko w porządku. Trzymał się własnej drogi. Wie- dział, jak zapanować nad pociągiem fizycznym. A potem przyniosła mu torbę bułeczek - i wpadł. Potknął się na równej drodze. Po Sylvii, kiedy zrobił wszystko, co mógł, żeby się zakochać, kiedy to sobie zaplanował, rozpisał na głosy, a jednak poniósł żałosną poraż- kę, był już pewny, że nie jest zdolny do takich uczuć. Martwiło go to, złościło. Wreszcie stwierdził, że tak będzie lepiej. Jeżeli ma się jakąś wadę organiczną, trzeba zająć się czymś innym. Pra- cą, rodzicami, siostrą. Teatrem. I to mu prawie wystarczało. Utwierdził się w rym przekonaniu. Utwierdził się też w tym, że może pragnąć Darcy, mieć Darcy, troszczyć się- o Darcy, nie licząc nigdy na nic więcej. Teraz nagle okazało się, że stała się dla niego najważniejsza na świe- cie. ' Czuł radość, ale też i strach, który przypominał mu, że musi być ostrożny. Uważny. Podszedł do tylnych drzwi, otworzył je, żeby ochłonąć i odetchnąć wilgotnym powietrzem. Żeby się zmierzyć z Darcy, niezbędna była chłod- na i trzeźwa głowa. Powiedziała, że to magia. Że tej nocy działa magia. Uwierzył w to, zaczynał też przyjmować do wiadomości, że tu wszędzie przez cały czas działa magia. Może to przeznaczenie, a może hit szczęścia. Musi sobie przemyśleć, czy to szczęście wyjdzie mu na dobre, czy na złe. Miłość do Darcy nie będzie prosta. Ale nie szukał przecież nigdy prostych i ła- twych dróg. Nie zamierzał też powtarzać życia swoich dziadków - ich chłodne- go, sformalizowanego małżeństwa, pozbawionego namiętności i rado- ści. Przy Darcy nie grozi mu nic takiego jak chłodna formalność. Chciał jej i znajdzie sposób, żeby ją zatrzymać. Nie wątpił w to. Musi tylko dobrze obmyślić, co jej ofiarować, jak i kiedy, tak, żeby nie była w stanie się oprzeć. Powróciło do niego echo słów ze snu: “Daj tylko to, co możesz dać z siebie". Zamknął drzwi. Jak na jedną noc, wystarczy tej magii. 17 P oranek był mglisty. Obudziła się w szarym świetle przetaczającej się mgły i w pustym łóżku. Nie było w tym nic nowego. Mgła opadnie, jeśli takie jest jej przeznaczenie. Odkąd zaś sięga pa- mięcią, Trevor zawsze wstawał przed świtem. Jeśli chodzi o pracę, ten człowiek to istny robot. Zwinęła się w kłębek, marząc, żeby tu był i ją utulił, wiedziała jed- nak, że nie zaśnie, gdy jego nie ma, i że będzie się zastanawiała, co on teraz robi. Odkąd zostali kochankami, żadne z nich nie wysypiało się dostatecznie. Ale miłość dodawała im sił. Czuła się cudownie. Wstała, żeby wyjąć szlafrok z szafy. Miała tu swoje ubrania, a także inne niezbędne rzeczy. Przez całe lato mieszkali razem. Jednak żadne z nich nie poruszało tego tematu. Tak jak nie mówi się o polityce czy religii. On miał także trochę rzeczy w pokojach nad pubem. Taka zmiana sposobu życia stała się dla niej czymś naturalnym, choć wcale tego nie planowała. Na tym właśnie polegał ich związek. A jednak to, co zdarzyło się tej nocy, było całkiem inne. Weszła pod prysznic, zamykając oczy, odchylając do tyłu głowę. To wykraczało poza jej dotychczasowe doświadczenia, nie mieściło się w głowie, że między dwojgiem ludzi może się wytworzyć coś takiego. Również on musiał to tak odczuwać. Nie dotykałby jej w sób ani pozwalałby się tak pieścić, gdyby nie czuł czegoś równi^ kiego i prawdziwego. Miłość. Rozmarzona, namydliła mokrą skórę, tonąc w kłębach pan, Zanim poznała Trevora nie rozumiała tych odczuć. Nie zdawa}a So^j sprawy, że taka słabość i uległość wobec kogoś może być piękna. Bez- pieczna, ciepła, cudowna. Podobnie jak świadomość, że w tym samym czasie, w tym łagodnym i czułym świecie, on także odsłonił swoje słabe miejsce. W końcu znalazł się mężczyzna, przed którym może się otworzyć któremu może ofiarować siebie. A także zaufać, kochać i troszczyć się.' Spędzą razem życie, udając się tam, gdzie ich los rzuci, pomnażając to, co im życie zaoferuje. W zabiegane dni i w spokojne noce, w sam atności lub w tłumie. Płodząc dzieci, zakładając ognisko domowe. Odciśnie swoje piętno u jego boku, pootwiera wszystkie drzwi, któ- re chciała przekroczyć. Okazuje się, że można mieć wszystko. Tylko najpierw trzeba poko- chać. Kiedy wszedł do sypialni, usłyszał, jak Darcy śpiewa o miłości i o tę- sknocie. Przystanął, podczas gdy jej głos wymykał się zza drzwi, któ- rych nie domknęła, oplatał go. Przez część bezsennej nocy zastanawiał się, co z nią zrobić. Zapukał i otworzył drzwi. Owinięta w ręcznik smarowała się kre- mem, który przechowywała w małym, białym słoiczku. Pomyślał, że pachnie dojrzałymi w słońcu morelami, na które zawsze miał apetyt. Miała mokre, poskręcane włosy, tak jak na obrazie w jej pokoju. Przypomniał sobie swój sen i poczuł się nieswojo. - Przyniosłem ci herbatę. - Jak to miło, dziękuję. - Wzięła filiżankę, uśmiechając się do me- go. Miała jeszcze rozmarzone oczy po śpiewaniu. - Pomyślałam, że już poszedłeś do pracy. Cieszę się, że jesteś. Podeszła bliżej, żeby dotknąć wargami jego ust. Zadrżała na rny5'- że mógłby ją wziąć znowu do łóżka i kochać się z nią, jak tej nocy- - Przyszedłem na górę, żeby cię obudzić. Wyszedł z łazienki, 2'osta" wiając otwarte drzwi. - Ale byłaś szybsza. - Co miałeś zamiar robić potem? Nawet człowiek całkiem nieinteligentny zrozumiałby, że jest to za" proszenie. - Przespacerować się. - Spacer? - Tak. - Przeszedł przez pokój i usiadł na brzegu łóżka. Nie zamie- aj jej dotykać, żeby nie stracić ostrości widzenia, ale to nie oznacza, że • może popatrzeć na nią, jak się ubiera. - Zwykle i tak idziesz do wsi reszo. Pójdziemy więc sobie na spacer, a potem cię podwiozę. Jest zaróżowiona, ciepła i pachnąca po prysznicu, ubrana tylko w ręcznik, a ten człowiek chce się włóczyć we mgle. Darcy pomyślała, że mniej pewna siebie kobieta mogłaby się zastanawiać, czy dokonała dobrego wyboru. Co nie oznacza, że nie ma prawa czuć się lekko urażona. - Nie musisz być w pracy? - Gotowa nadąsać się, odwróciła się do szafy. - Mogę wziąć wolny ranek. Mick wraca do pracy i dopilnuje wszyst- kiego. Prawdę mówiąc, mógł się stąd urwać na parę dni, nawet na parę tygodni. O wiele rozsądniej byłoby wrócić do Nowego Jorku, zająć się sprawami, które na niego czekają, niż doglądać ich z tak daleka. Ale popatrzył na wkładającą bieliznę Darcy i wiedział, że nie ruszy się ni- gdzie w najbliższym czasie. W każdym razie nie sam. - Pan OToole powinien jeszcze pozostać w domu. Dojść w pełni do zdrowia. - Powiedział, że nie mógł się opędzić od nadskakujących mu dzień i noc kobiet. - A jednak powinien posiedzieć w domu. - Spróbujesz go przekonać? Zapraszam na budowę. Ponieważ ja sam nie miałbym serca tego zrobić. - No cóż, żeby tylko się nie przepracowywał. Nie jest już taki młody. Jak każdy mężczyzna, będzie się starał robić więcej niż powi- nien. - Uważasz, że mężczyźni lubią się popisywać? - Oczywiście. - Rzuciła mu przez ramię rozbawione, figlarne spoj- rzenie. - Nie wiesz o tym? - Być może. Ale Brenna jest odpowiedzialną osobą, nie dopuści, Zeby się przepracował. Z nią nie ma żartów, pilnuj e go j ak wilczyca swo- lch małych. Mężczyźni lubią być rozpieszczani przez kobiety, chociaż że to ich wprawia w zakłopotanie. Sądzisz, że o tym nie wiem, mając dwóch braci. Zwabię go do i i porozpieszczam trochę, powiem, jaki jest przystojny i silny. - Napięła guziki koszuli. - Lubi, kiedy mu się prawi komplementy. - Trzy- ^ając na jednym palcu spodnie, z wypuszczoną na wierzch koszulą, °dwróciła się. - A ponieważ i ty jesteś mężczyzną, czego jestem pewna, może chciałbyś tego samego? Mogę nakarmić cię w przytulnej kuchni i będę ci mówiła, że jesteś silny i przystojny. Kuszenie Adama jabłkiem było niczym w porównaniu z uśmiechem Darcy. Ale istniały sprawy ważne i bardziej ważne. - Dostałem już swoje bajgle. - Uśmiechnął się do niej szeroko. Były wspaniałe. i - Bardzo jestem z tego zadowolona. - Włożyła spodnie i pantofle, -l Pozwól tylko, że zrobię coś ze swoimi włosami i zaraz potem będziemy) mogli wyjść. - A co brakuje twoim włosom? - Po pierwsze, są wilgotne. - Na zewnątrz też jest wilgotno, więc nie ma sprawy. - Zniecierpli- wiony, podniósł się z łóżka i złapał ją za rękę. - Jeżeli pozwolę ci wejść do łazienki, znikniesz na godzinę. - Trevor! - Szarpnęła się, próbując uwolnić rękę, podczas gdy on ciągnął ją na dół po schodach. - Nie jestem gotowa. - Wyglądasz pięknie. - W biegu złapał jej kurtkę. - Jak zawsze. - Po co ten pośpiech? - Słysząc komplement, postanowiła jednak pozwolić mu działać po swojemu. Między innymi na tym polega urok dawania i brania w kochającym się związku. Należy pozwalać mężczyznom stawiać na swoim w spra- wach, które nie mają większego znaczenia. Na dworze nie było aż tak wilgotno, jak się tego spodziewała. Rzad- ka mgła wisząca w powietrzu nadawała przedmiotom niezwykłe kształ- ty. Jaskrawe kolory w ogrodzie koło domku były trochę przytłumione, a wzgórza powyżej wyglądały cudownie tajemniczo. Zresztą dostrzegła już kilka jaśniejszych miejsc pomiędzy chmurami, kilka niebieskich obiecujących plam na szarym niebie. Świat pogrążony był w takiej ciszy, jakby prócz nich nic tu nie ist- niało. Całe ciepło i intymność tej nocy spłynęła na nią, kiedy wziął ją za rękę. Przeszli przez pole, zatoczyli koło. Darcy była zbyt pochłonięta ro- mantycznością tej chwili, by śledzić kierunek marszu. Drzewa, spowite w kłęby mgły, drżały na wietrze, kiedy się wspinali. Mokra trawa lizała jej kostki wąziutkimi, zimnymi języczkami. Nie zwracała na to uwagi, idąc z ukochanym, który trzymał ją za rękę. Ocknęła się dopiero, widząc klify. - Dokąd idziemy? - Do świętego Declana. Nie wiadomo dlaczego wstrząsnął nią dreszcz. - Gdybym wiedziała, że idziemy na grób Maude, zaniosłabym jej kwiaty. - Na jej grobie zawsze są kwiaty. Zaczarowane kwiaty, posadzone, by rosły z nieznaną śmiertelnikom mocą. W pewnej odległości, za coraz bardziej przerzedzającą się mgłą, wznosiły się kamienne ruiny, jakby ich oczekiwały. Zadrżała. - Zimno ci? - Nie. Ja... - Nie chciała, żeby puścił jej rękę i otoczył ją ramie- niem. - To dziwne miejsce na odwiedziny w mglisty poranek. - Za wcześnie na turystów. To wspaniałe miejsce. Niesamowity wi- dok, gdy nie ma mgły. - Za wcześnie na turystów - przyznała mu rację - ale nie na zacza- rowane istoty. - Kto wie, co kryje się pod kępą trawy czy w cieniu na- grobka? Myślisz, że spotkasz Carricka? - Nie - powiedział, choć sam zastanawiał się nad tym. - Chciałem tu przyjść z tobą. - Minęli studnię i krzyże, weszli na teren pozbawione- go dachu kościoła, gdzie spoczywała Maude. Szorstkie, nie obrobione kamienie, które znaczyły miejsca pochówku, sterczały nad ziemią, wy- nurzały się z mgły. Na mogile Maude kwitły prześliczne kwiaty. - Nie kradną ich. - Co powiedziałeś? - Ludzie, którzy tu przychodzą nie kradną jej kwiatów. - To chyba normalne. - Ludzie nie do wszystkiego odnoszą się z szacunkiem. - To jest święta ziemia. - Tak. - Trzymając ją wciąż za rękę, pochylił się i pocałował jej wilgotne włosy. Przeszedł ją dreszcz. Byli sami w takim miejscu, na uświęconej zie- mi. W ten poranek, gdy odkryli siebie nawzajem. Przyprowadził j ą tutaj, na klif górujący nad morzem i wsią, w mgłę i w magię. Żeby jej powiedzieć, że ją kocha. Zamknęła oczy, drżąc lekko z nie- ziemskiej radości. Trudno sobie wyobrazić coś bardziej doskonałego. Potrzebne mu było to miejsce, żeby otworzyć przed nią serce, poprosić, żeby została jego żoną. Czy może być coś bardziej romantycznego, bardziej dramatycz- nego? - Mgła się podnosi - powiedział półgłosem. Stojąc razem na wichrowym wzgórzu obserwowali, jak stopniowo rozrywa się woal mgły, jak prześwieca przez nią słońce o posrebrzonych brzegach, by zabarwić powietrze perłowym światłem. Daleko w dole 184 leżała wieś. Morze wynurzyło się powoli, jakby czyjaś ręka rozsuwała przejrzystą zasłonę. Piękno tego, co zobaczyła na własne oczy, co usłyszała własnym sercem, wycisnęło łzy. Aidan miał rację. To miejsce pozostanie na za- wsze jej domem, niezależnie od tego, dokąd pojedzie z mężczyzną, któ- ry stoi obok. Przepełniała j ą miłość do tego miejsca, tak jasna, radosna jak promień słońca, który wymiótł mgłę. - Wspaniały widok - powiedziała. - Jak z bajki. Trudno to sobie wyobrazić będąc na dole, zajmując się codziennymi sprawami. Zatopiona w marzeniach, złożyła głowę na ramieniu Trevora. - Zastanawiałam się czasem, dlaczego Maude wybrała to miejsce na ostatni spoczynek, z dala od rodziny i od przyjaciół, a przede wszystkim od swojego Johnniego. Znam już odpowiedź. Będąc tu, pozostawała w pobliżu niego. - Taka miłość graniczy z cudem. - Pragnął takiej miłości dla siebie i chciał sprawić, żeby tak się stało. - Miłość zawsze ma w sobie coś z cudu. - Powiedz, powiedz mi szybko, pomyślała. Wtedy odpowiem ci tym samym. - Tutaj cuda są chyba na porządku dziennym. Teraz, pomyślała, zastanawiając się, czy nie umrze z nadmiaru szczę- ścia. - To wszystko jest bardzo piękne, pełne uroku i dramaturgii. Ale są też inne miejsca na świecie, Darcy. Zdezorientowana, zmarszczyła brwi, by już po chwili znowu się uśmiechnąć. Oczywiście musi j ą przygotować, wyjaśnić jej, że jego pra- ca polega w dużej mierze na podróżowaniu, zanim poprosi, żeby mu towarzyszyła. - Zawsze chciałam zobaczyć inne miejsca. - Pomoże mu przetrzeć drogę. Następny przykład dawania i brania we wspólnym związku, po- myślała, czując niemal zawrót głowy. - Pojechać, zobaczyć i wrócić. Właśnie ostatnio uświadomiłam sobie, że najbardziej kocham to, co mam tutaj. ' - Możesz zobaczyć te wszystkie inne miejsca. - Odsunął ją, trzyma- jąc ręce na jej ramionach, zaglądając jej w oczy. Nagła myśl podpowiedziała jej, że właśnie tutaj, teraz, wreszcie zo- stanie jej ofiarowane pragnienie jej serca. I że mężczyzna, którego poko- chała, oświadczy się jej, kiedy ma mokre włosy i nie pomalowaną twarz. A niech to! Roześmiała się. Właśnie taką ją kochał i to było cudowne. - Och, Trevorze! - To będzie ciężka, ale ekscytująca praca. Dająca satysfakcję i duże pieniądze. - Oczywiście, ale... - Rozwiała się romantyczna mgiełka. - Duże pieniądze? - Bardzo duże. Im szybciej podpiszesz kontrakt, tym lepiej. Ale musisz zrobić ten krok, Darcy, podjąć decyzję. - Krok. - Przyłożyła rękę do skroni, ponieważ zakręciło się jej w gło- wie, odwróciła się. Jak ma zrobić ten krok, skoro nie czuje gruntu pod nogami? Czy ktokolwiek byłby zdolny do tego po takim ciosie? Zamiast o miłości, o małżeństwie, rozmawia z nią o kontrakcie, o biz- nesie. Boże, ależ z niej idiotka, co też sobie ubrdała, pogrążając się w ro- mantycznych fantazjach i wystawiając się na ciosy? A najgorsze z tego wszystkiego, że on nawet o niczym nie wie. - Czy przyszliśmy tutaj, żeby rozmawiać o kontrakcie? Trevor pomyślał, że to tylko pierwszy krok. Gdy Darcy podpisze kontrakt, zwiąże się z nim trwale. A on otworzy przed nią świat, pokaże jej wszystko, czego zapragnie. Gdy tego posmakuje, ofiaruje jej niekoń- czącą się ucztę. Wszystko, co tylko zechce. - Zależy mi na tym, żebyś miała to, czego szukasz. Chcę się do tego przyczynić. Celtyckie Nagrania zapoczątkują twoją karierę. Osobiście zamierzam tego dopilnować. Zająć się tobą. Starała się przełknąć gorycz, ale utkwiła jej w gardle, gdy ponownie na niego spojrzała. Wszystko, co kiedykolwiek chciała, miała przed sobą - stał z rozwianymi przez wiatr włosami, a spojrzenie miał tak chłodne, że nie ośmieliła się wyciągnąć ręki, żeby go dotlćnąć. - Tak właśnie ujął to Nigel. A wiec zamierzasz osobiście zająć się mną? - Zadbam o twoje szczęście. Obiecuję ci. - A jak sądzisz, ile potrzebuję, żeby się czuć szczęśliwa? - Tak, na początek? - Wymienił sumę, która przyprawiłaby ją o za- wrót głowy, gdyby nie było jej tak zimno, tak cholernie zimno. - A ile z tego, jeśli mogę zapytać, przypada na mój talent, ile zaś na to, że z tobą sypiam? Zapłonęły mu oczy, spojrzał na nią wzrokiem ostrym jak stal. - Nie płacę kobietom za to, że ze mną śpią. - Masz rację. - Kiedy ból przedarł się wreszcie przez warstwę lodu, złagodniała. - Przepraszam cię, źle to ujęłam. Inni będą się wyrażać do- sadniej. Nigel ostrzegł mnie przed tym. Nie przewidział tego. - Lepiej, żebyś o tym wiedziała. Jakie to ma znaczenie? Odeszła od niego, wróciła na grób Maude, ale nie znalazła pociesze- nia w kwiatach ani w magii, ani w śmierci. - Tobie jest łatwiej, Trevorze. Masz pozycję, władzę, nazwisko. Ja wejdę w to bez tego wszystkiego. -1 właśnie to cię powstrzymuje? - Podszedł do niej, odwrócił ją do siebie. - Boisz się zazdrosnych idiotów? - Nie boję się, nie, ale jestem tego świadoma. - Biznes nie ma nic wspólnego z naszym prywatnym życiem. - Chcę pomóc ci wykorzystać twój talent. - A jeśli to, co jest między nami, zacznie wygasać, jeśli któreś z nas postanowi odejść, co wtedy? Już sama myśl o tym raniła mu serce. - To się nie odbije na biznesie. - Więc może powinieneś to uwzględnić w osobnym kontrakcie? - Powiedziała to ironicznie, brutalnie i była wręcz zdumiona, kiedy poki- wał głową. - Zgoda. - Zresztą mniejsza o to. - Oddychając z trudem odeszła, żeby jesz- cze raz popatrzeć na Ardmore. A więc tak się mają rzeczy na tym świe- cie. Kontrakty, umowy, negocjacje. Pięknie! Z tym też sobie poradzi, musi sobie poradzić. Niech tylko Trevor spróbuje od niej odejść! Wtedy jeszcze się prze- kona, czym to grozi. - Zgoda, Magee. Przygotuj papiery, zadzwoń do radców prawnych, zajmij się wszystkim. - Uśmiechnęła się pewna siebie. - Podpiszę je. Będziesz miał mój głos. Poczuł niewymowną ulgę. Ma ją i potrafi ją zatrzymać. - Nie będziesz tego żałowała. - Nie mam takiego zamiaru. - Kiedy znowu wziął ją za rękę, spoj- rzała na niego wzrokiem tak ostrym, że mógłby ciąć szkło.- Nie, daj spokój. Nie przypieczętowuję umów handlowych pocałunkami. - Zrozumiałem. - Uroczyście potrząsnął jej dłonią. - Umowa stoi? - Stoi. - A więc teraz chce mieć kobietę, kochankę. Niech będzie, ostatecznie niech ma coś za swoje pieniądze. Z premedytacją podniosła ręce, ocierając się o niego ciałem. Z wy- muszonym uśmiechem prowokowała go i wycofywała się, a potem zno- wu prowokowała, aż poczuła rozpaczliwe pragnienie, aż ujrzała jego płonący wzrok, który po chwili zaszedł mgłą. Rozkoszowali się sobą nawzajem bez tej czułości z poprzedniej nocy. To była sama namiętność, z jej zachłannością i ogniem. On jej pragnie, będzie jej pragnął, wciąż będzie jej pragnął. Już ona o to zadba. Jak długo będzie miała tę moc, tak długo będzie miała jego. I w ten sposób omota go niczym czarownica. - Dotknij mnie. - Oderwała się od jego ust, by zaraz potem zostawić mu ślady zębów na szyi. - Przyciśnij mnie mocno. Nie chciał tego. Ani miejsce, ani czas nie były po temu. Ale bił od niej taki żar, trawił go, pozbawiał kontroli nad sobą, rozgrzewał zmysły. Jego ręce, szorstkie i władcze, wypełniły się nią. A gdy był bliski utraty rozumu, wyrwała mu się. Wiatr rozwiewał jej włosy, słońce roziskrzyło jej oczy. - Później - powiedziała i pogłaskała go po policzku. - To niebezpieczna gra, Darcy. - Inaczej nie byłoby w tym nic zabawnego. Dostaniesz ode mnie to, czego chcesz. Masz moje słowo, gdy chodzi o biznes, ale widzę, że coś jeszcze chciałbyś. Był tak wściekły, że nie zawahał się zapytać: - A czego ty ode mnie chcesz? Spuściła rzęsy - swoista tarcza, za którą ukryła smutek. - Czyż nie przyprowadziłeś mnie tutaj dlatego, że już to sobie wcześ- niej zaplanowałeś? - Sądzę, że tak - powiedział półgłosem. - No więc - uśmiechnęła się - lepiej już wróćmy, nie marnujmy poranka. Bo nigdy nie dopiję mojej herbaty. Podzielisz się ze mnąbaj- glami? Postanowił również udawać dobry humor. - Niewykluczone, że się podzielę. Kiedy odchodzili, żadne z nich nie obejrzało się za siebie, nie do- strzegli więc, jak zafalowało i rozstąpiło się powietrze. - Dumie - mruknął Carrick, spoglądając gniewnie ze swojego miej- sca na szczycie kamiennej studni. - Uparciuchy, wymóżdżone tępaki. Że też moje szczęście musi od nich zależeć. Są o krok od szczęścia, a boją się go. Zeskoczył ze studni i po chwili siedział ze skrzyżowanymi nogami przy grobie Maude. - Powiadam ci, moja stara przyjaciółko, że po prostu nie mogę zrozumieć ludzi. - Zadumawszy się nad tym, podparł brodę pięścią. - Pogłupieli z tej miłości do siebie i w tym, jak sądzę, tkwi problem. Żadne z nich nie umie sobie poradzić z własną głupotą. Boją się tego, ot co. Boją się, że przestaną trzeźwo myśleć i że owładnie ich miłość. - Westchnął lekko, po czym sięgnął po jabłko, które nagle się pojawiło. - Powiesz pewnie, że ze mną było tak samo. Racja. Magee obrał dro- gę, jąkają szedłem. Obiecuje jej to, tamto, przysięga, że ofiaruje jej cały świat. Nie wejrzałem w głąb mojej Gwen, podobnie i on nie widzi wnętrza Darcy. Uważa, że kieruje nim rozsądek, podczas gdy to jest zwykły strach. Darcy tak bardzo różni się od mojej spokojnej, cichej i skromnej Gwen, jak słońce od księżyca, ale pod jednym względem są jednakowe. Chce, żeby ofiarował jej swoje serce. Ale czy mu to po- wie? Nie, nie zrobi tego. Któż odgadnie te kobiety? Westchnął, zjadł jabłko i popadł w zadumę. Już tracił cierpliwość, chciał rozkazać im, by podjęli dalsze kroki. Niech przyznają się, że są zakochani i sprawa będzie załatwiona. Ale taka ingerencja ograniczałaby ich wolną wolę, a Carrick uznał, że wpływ świata zewnętrznego musi się ograniczyć do minimum. Zrobił, co mógł. Teraz musi czekać, tak jak czeka już od trzystu lat. Jego los zależał od tych dwojga śmiertelników. Miał już do czynienia z inną parą. Można by sądzić, że nauczył się dostatecznie dużo, by ponaglić Trevora i Darcy. Tymczasem jednak do- wiedział się tylko tego, że miłość to klejnot o wielu obliczach. Że tkwi w niej jednocześnie siła i słabość, a także, że dawać lub brać można tylko hojną ręką. Położył się na plecach w trawie, wyobrażając sobie ukochaną twarz Gwen na tle chmur. - Bardzo za tobą tęsknię. Sercem, ciałem i duszą. Dałbym wszystko, co w mojej mocy, by znowu cię dotknąć, oddychać tym samym powie- trzem, usłyszeć twój głos. Przysięgam ci, że kiedy wreszcie powrócisz do mnie, złożę ci do stóp moją miłość. A kwiaty, które z niej zakwitną, nie zwiędną nigdy. Zamknął oczy i zmęczony czekaniem zapadł w sen. Darcy zmęczona była udawaniem wesołej, uwodzicielskiej i dow- cipnej. Postanowiła jednak grać do końca. Kiedy Trevor popatrzył na nią mrużąc oczy, uprzytomniła sobie, iż przesadziła w swojej gorliwości. Natychmiast więc pożegnała go gorą- cym pocałunkiem - takim, po którym mężczyzna na pewno powróci po więcej. Dochodziła do drzwi kuchennych, kiedy tuż za nią pojawiła się Brenna. - Co się stało? - zapytała. Znały się od urodzenia, potrafiły wyczuwać swoje nastroje. - Wejdź na górę, dobrze? - zaprosiła ją Darcy, pozbywając się na- tychmiast całej sztucznej wesołości. - Boli mnie głowa. - Tak dudniło jej w skroniach, że natychmiast udała się do łazienki po aspirynę. Połknęła ją i popiła wodą. Spotkały się w lustrze wzrokiem. - Co on ci zrobił? Jakże cudownie jest mieć przyjaciółkę, która od razu wie, o kogo chodzi. - Ofiarował mi fortunę. Wystarczy na to, żebym wyruszyła w drogę, w którą się wybieram. -I? - Biorę to. Podpisuję kontrakt na nagrania. - To wspaniale, Darcy, naprawdę wspaniale, jeśli właśnie tego chcesz. - Zawsze chciałam mieć więcej niż miałam i nigdy nie byłam bliż- sza osiągnięcia celu. Nie podpisywałabym kontraktu, gdyby mi to nie odpowiadało. Nie straciłam do tego stopnia głowy, żeby postępować wbrew sobie. - Więc bardzo się cieszę i z góry jestem z ciebie dumna. - Położyła rękę na ramieniu Darcy. - A teraz powiedz, jak on cię skrzywdził. - Myślałam, iż zamierza poprosić, żebym za niego wyszła. Czeka- łam na słowa, że mnie kocha i pragnie, bym do niego należała. Możesz to sobie wyobrazić? - Mogę. - Widocznie on inaczej to widzi. - Darcy uchwyciła się umywalki i głęboko odetchnęła. - Nie zamierzam płakać. Nie wyciśnie ze mnie ani jednej łzy. - Siadaj i opowiedz mi wszystko. Kiedy Brenna wysłuchała jej zwierzeń, wzięła Darcy za rękę i prze- pełniona współczuciem, powiedziała: - Łajdak. - Dzięki ci za to. Jestem wściekła, bo częściowo sama sobie jestem winna. Och, to gorzka pigułka. Ale podniosę się z tego, nie ma obawy. Kto słyszał, żeby snuć w deszcz romantyczne fantazje, jak jakiś nieopie- rzony podlotek? - Dlaczego nie? Kochasz go. - To prawda. Ale on mi jeszcze za to zapłaci, zanim ze sobą skoń- czymy. - Co zamierzasz zrobić? - Schwytać go w pułapkę. Oślepić pożądaniem, zamącić mu W gło- wie, manipulować nim. Znam się na tym. i on - Owszem, nie brak ci talentu w tej dziedzinie - ostrożnie przytak- nęła Brenna. - Ale jeśli obierzesz tę drogę i wygrasz, nie będziesz usa- tysfakcjonowana. - Postaram się, żeby mi to wystarczyło. Wiele jest takich związków, które opierają się na seksie. Pożądanie i miłość nie są aż tak od sobie odległe. - Może nie. Kiedy jednak jedna ze stron pożąda, a druga kocha, odległość jest taka jak stąd do księżyca. A między tymi odległymi punk- tami jest jeszcze bardzo wiele miejsca na zadawanie ran. - Nie można otrzymać boleśniejszej rany niż ta, którą mi zadano dzisiaj rano przy studni Declana. A jednak przeżyłam. Podeszła do okna. Pomyślała, że po jego drugiej stronie Trevor bu- duje swoje marzenie, ale do spełnienia go potrzebne mu jest coś, co należy do niej. No cóż, ona też może zbudować swoje marzenie. - Położę wszystko na jednej szali. Sprawię, że będzie mnie potrze- bował, Brenno. A potrzeba to coś pośredniego między pożądaniem i ko- chaniem. Mnie to wystarczy. Zanim Brenna zdołała odpowiedzieć, Darcy potrząsnęła głową i ode- szła od okna. - Muszę spróbować. - Oczywiście, że tak. - Brenna pomyślała, że sama tak postąpiła. Jak każdy, kto wie, czym jest miłość i tęsknota. - Tymczasem jednak muszę się pozbyć tego podłego nastroju. Wkrót- ce pojawi się Shawn. Zaraz tam zejdę i poddam go takim torturom, że humor mi się poprawi. - W takim razie wracam do pracy i schodzę wam z drogi. 18 B urza wisiała nad wsią, nadciągała z północnego wschodu, by się przyczaić na skraju, jak armia przygotowująca się do oblężenia. Porywisty wiatr i ulewny deszcz, stanowiące jej czołowy front, wygnały ludzi z plaż, ochładzając jeszcze letnie powietrze. Niebo było tak pochmurne i złowieszcze, że nawet miejscowi spoglądali nań z lękiem. Czy widział ktoś kiedyś tak zabarwione na zielono chmury? Czy poczuł w powietrzu smak własnej nicości? Ci, którzy przez to przeszli, sprawdzali teraz, czy mają odpowiednio dużo świec, lamp oliwnych i baterii. Dzieciom zabroniono oddalać się od domu. Zabezpieczono łodzie w dokach, jak gdyby Ardmore przygo- towywało się na nieuchronną batalię. Ale kiedy drzwi pubu otworzyły się na oścież, twarz Jude promie- niała jak słońce. - Mam ją - powiedziała szeptem, który nie dotarł do Aidana, nale- wającego piwo. Jude stała ze związanymi do tyłu włosami mokrymi od deszczu, z zaróżowionymi policzkami. Z książką, którą przyciskała do piersi, jak umiłowane dziecko. Darcy porzuciła natychmiast tacę, stawiając j ą bezceremonialnie na stoliku, przy którym czwórka zbitych z tropu francuskich studentów wpatrywała się ze zdumieniem w grzanki, sałatkę z kapusty i chipsy, których nie zamawiali. - To twoja książka? - Uszczęśliwiona Darcy usiłowała ją wyrwać z objęć Jude. - Nie, najpierw pokażę ją Aidanowi. - Oczywiście. Ale zaraz wracaj. Przepuść mnie, Jack, jesteś jak nie- zdarny niedźwiedź. Zejdź z drogi, Sharon, mamy tu sprawę najwyższej wagi. Torując sobie drogę, Darcy wślizgnęła się pod barierkę, odrzuciła ją do góry, po czym wepchnęła Jude za bar. - Pospiesz się - niecierpliwiła się - umieram z ciekawości. - Już dobrze, dobrze. - Jude wstrzymała oddech, przyciskając tak moc- no książkę, że słyszała uderzenia własnego serca o okładkę. - Aidanie! Aidan przyjmował właśnie pieniądze za duże piwo. - Jude! Witaj, kochanie! Nie znalazłaś wolnego miejsca? ^Ja... - Posadzimy cię gdzieś w przytulnym miejscu, ale wolałbym, żebyś była w domu, zanim zacznie się burza. Dwa duże smithwick'sy. Razem trzy funty trzydzieści. - Aidanie, chcę ci coś pokazać. - Za chwilę się tobą zajmę, kochanie. Proszę, oto osiemdziesiąt pen- sów reszty. Wyprowadzona z równowagi Darcy chwyciła Aidana za ramię. - Popatrz na nią, ty kretynie! - O co chodzi? Nie widzisz, że mam klientów, którzy... - Urwał i uśmiechnął się od ucha do ucha, kiedy zobaczył, co jego żona tak ścis- ka w ramionach. - Twoja książka! - Właśnie wyszła. Jeszcze pachnie drukarnią. Jest taka piękna. - Pozwolisz, że zobaczę? - Tak. Ja... zamurowało mnie z wrażenia. - Jude Frances - powiedział, a Darcy poczuła, że wzruszenie ściska jej gardło - kocham cię. A teraz pokaż. Wyjął delikatnie książkę z jej ręki i z uwagą przyjrzał się najpierw tylnej okładce, gdzie widniało zdjęcie Jude. - Śliczna jest ta moja Jude, ma takie poważne, urocze spojrzenie. - Och, odwróć ją, Aidanie. - Jude podskakiwałaby z radości, gdyby dziecko nie było takie ciężkie. - Ta strona jest nieważna. - Dla mnie jest bardzo ważna. Każdy, kto na nią spojrzy, zobaczy, jaki mam dobry smak, jeśli chodzi o wybór żony. - Odwrócił jednak książkę i przeczytał: KLEJNOTY SŁOŃCA ORAZ INNE IRLANDZKIE LEGENDY JUDE FRANCES GALLAGHER U góry znajdował się tytuł, u dołu jej nazwisko, a błyszcząca, kolorowa ilustracja przedstawiała mężczyznę całego w srebrze i kobietę o jasnych włosach, przemierzających na skrzydlatym białym koniu błękitne niebo. - Piękne - wyszeptał. - Jude Frances, to jest piękne. - Ja też tak sądzę. - Nie zwracała uwagi na łzy, które spływały jej po policzkach. Były jak najbardziej na miejscu. - Nie mogę od niej ode- rwać oczu, przestać jej dotykać. Nie sądziłam, że aż tyle to dla mnie znaczy. - Jestem z ciebie taki dumny. - Pochylił głowę i złożył pocałunek na jej czole. - Musisz mi dać ten egzemplarz, żebym mógł usiąść i przeczy- tać każde słowo. - Zacznij od razu, od dedykacji. Kiedy zaczął czytać, zmieniły mu się oczy, pociemniały. Spojrzał na nią i tym razem pocałował ją,w usta. - A ghra, moja miłości - powiedział tylko, kiedy podniósł głowę i przytknął policzek do jej włosów. - Zabierz Jude w jakieś zaciszne miejsce - powiedziała wzruszona Darcy. - Nie powinna tak długo stać. Zostań z nią trochę. Ja zajmę się barem. - Dzięki. Posadzę ją gdzieś wygodnie, dam jej herbatę. - Kiedy po- dawał książkę Darcy, widać było żywe emocje w jego oczach. - Uważaj na nią. Nie zwracając uwagi na klientów, Darcy otworzyła książkę i prze- czytała poświęcony Aidanowi tekst. Aidanowi, który ukazał mi moje własne serce i ofiarował mi swoje. Wraz z nim przekonałam się, że nie ma magii silniejszej od miłości. - Mogę to zobaczyć? Z oczyma pełnymi łez Darcy popatrzyła przez bar na Trevora. Po- nieważ nie mogła wydobyć głosu, podała mu książkę i natychmiast za- częła nalewać piwo. - Piękna dedykacja. - To książka Jude. Bez słowa przeszedł na drugą stronę baru, położył książkę w bez- piecznym miejscu, po czym wyjął chustkę do nosa. - Dzięki. - Wytarła nos i oczy. - Do twarzy ci z takim wzruszeniem. - To Aidan ma się teraz wzruszać. Na mnie przyjdzie kolej później. To jest naprawdę cudowne! - Rozpromieniła się na widok kolejnego klienta, który podszedł do baru złożyć zamówienie. - Moja szwagierka jest sławną autorką, a to jest jej książka. - Chwyciła ją z półki za pleca- mi. - Już za dwa tygodnie pojawi się w księgarni. Będziesz ją mógł kupić. A teraz, co ci podać? - Darcy, czy ty kiedykolwiek odbierzesz te zamówienia, czy też muszę sam się tym zająć? - Z kuchni wyłonił się Shawn z wypełnioną po brzegi tacą. - Popatrz, ty kurzy móżdżku. - Odwróciła się, podtykając mu książ- kę pod nos. - To książka Jude! - Z impetem odstawił tacę na bar i wyciągnął po nią rękę. - Jeśli zostawisz na niej choć jedną kropelkę tłuszczu, możesz poże- gnać się z życiem. - Potrafię uważać. - Wziął książkę, jakby to była delikatna porcela- na. - Muszę pokazać Brennie - oznajmił i śmignął jak strzała za drzwi. - Tam to już na pewno ją uświnią - mknęła Darcy. Odwróciła się i z zaskoczeniem ujrzała Trevora wydającego piwo, które sam nalał z kra- nu. - Coś takiego, okazuje się, że potrafisz obsługiwać b^r. - Mogę się tym zająć do powrotu Aidana, jeśli chcesz podać lu- dziom lunch, zanim ostygnie. 194 L - Naprawdę potrafisz nalać guinnessa? - Dostatecznie się napatrzyłem, jak Aidan to robi. - Niektórzy przyglądają się operacji chirurgicznej, co nie znaczy, że powinno się im wręczyć nóż. - Złapała tacę. - Ale jesteśmy wdzięczni za pomoc. - Nie ma sprawy. - Dzięki temu miał okazję poobserwować ją pod- czas pracy. I przemyśleć sobie parę spraw. Przez parę ostatnich dni demonstrowała zmienne nastroje, raz bę- dąc uszczypliwa, a kiedy indziej słodka. Była niestrudzona, energiczna, kapryśna i fascynująca, a równocześnie - nieczuła. Coś się między nimi zepsuło od tamtej wspaniałej nocy. Nie potrafił- by tego precyzyjnie określić, wiedział tylko, że coś się zmieniło. Przeko- nał się o tym, kiedy pochwycił w jej oczach chłodny błysk wyrachowania. Należała do kobiet, które wcale nie ukrywają tej cechy charakteru. Akceptował to w niej, a nawet podziwiał jej prostolinijność i szczerość. Jednak ta Darcy, którą przed chwilą zobaczył, nie była wyrachowana, kapryśna, skoncentrowana na sobie. Aż się popłakała, dumna z Jude i swojego brata. Aż dziwne, że po raz pierwszy zobaczył ją płaczącą - i to z radości. Kiedy kochała, potrafiła być słaba i podatna na wzruszenie. Zaprag- nął tej jej słabości. A także tej miłości. I zapragnął, żeby uroniła łzy z j ego powodu. Pora, żeby ją bardziej do siebie zachęcić. Doczekał do końca zmiany, do wyjścia Aidana, który odprowadził Jude. - Jest wykończona. - Stojąc w drzwiach, Darcy obserwowała, jak ruszają samochodem, żeby pokonać niewielką odległość do domu. - Taka moc wrażeń. Mam nadzieję, że Aidan ją przekona, żeby położyła się choć na trochę. Ależ ten wiatr szaleje. Nim noc zapadnie, rozpęta się burza. Dobrze by było, żebyś pozatykał wszystkie szpary, Magee, bo to będzie nie byle jaka zawierucha. -1 tak zamierzałem wrócić wkrótce do domu. Mam sporo spraw do załatwienia. Przemokniesz. - Dobrze mi to zrobi po tym dzisiejszym tłumie. - Zamknęła jednak drzwi przed wiatrem i siąpiącym deszczem, przekręciła klucz. - Sta- wiam dziesięć funtów przeciwko pięciu, że będziesz dzisiaj pracował przy świecach. - Nie jestem oszustem, żeby przyjąć taki zakład. - Żałuj. Mogłabym jeszcze dorzucić piątaka. - Zaczęła zgarniać puste naczynia. - Wieczorem zrobi się tu straszny tłok. Ludzie szukają 196 towarzystwa, kiedy na świrze J^pętuje się szaledsta/o. '• Przyjdź, jeśli możesz. Będzie muzyka. IV" "%og ucj.ia s^ WSpólrue przetrwać ten kataklizm. M\ - Przyjdę. Możesz rai ptf ^Vjć chwij lę? chcQZ t^ Ł porozmawiać. - Wykręciłam sobie rąM\a>rzyjermjiościąusiadłap że go zasta- nę po powrocie do dormi. '" jej gardła. Z podniecenia żołądek p - Szybko działacie. l - Jak zwykle. Pewnie be#>^ chciała - przejrzeć kontapkt, pokazać go adwokatowi... radcy pnrwnei> j^^oprawił - się. - Gdybyśtrf111^ Jakieś py- tania, wątpliwości, gdybyś ch^ ^§ zmielić, przedyskutujemy to sobie. - Całkiem słusznie. ^ - Muszę na parę dni wyj W do Nowego Jorku. Gdyby nie siedziała, nogyił^yty si<== pod nią. - Naprawdę? Nic nie mfyftJ, - Więc mówię to teraz. - ^ż dop«iero co sam poOdJął tę decyzję. - Jedź ze mną. A \ - Jechać z tobą do Now^d^j^.^ - Będziesz tam mogła fy$\ć ostateczną wrsj? dokumentu. - Zrobimy to uroczyście. - Chy, ^y pognała jego rodzi2me-> zobaczyła jego dom, jego życie. - Spra^ł At6rą maBm do zaiatwiennia' nie zajmie wiele czasu. Będę ci więc voP %azać »niasto. -1 dać; JeJ spróbować tego, co ma jej do ofiarowaniynK Trevor i Nowy Jork. Nie/p| Vity poimysł. Wspólny' P°byt w miej- scu, które widziała w snach. \& ^jae iluzje - Byłabym najszczęśliwsi^ ś\viecie - \Viec zajmę się przygof f\ Ha.Tni - Niestety nie mogę, TreV \ Nie m-ogę z tobą pojechać. - Dlaczego? #\ - Jest pełnia sezonu. SarJU^isz ze- z trudem sobie6 radzimy. Nie mogę zostawić Aidana i Sha\/ V najed^n dzień To by'nie było w P0' rządku. lo- A niech to! Że też akurat teraz poczuwa się do obowiązku, jest taka rozsądna! - Znajdź kogoś, kto cię zastąpi. Tylko na kilka dni. - To by załatwiło tylko część problemu. Nie mogę teraz wyjechać, nawet gdybym strasznie chciała. Jude urodzi lada dzień. Potrzebna jest jej rodzina, podobnie jak Aidanowi. Jaka byłaby ze mnie siostra, gdy- bym w takiej chwili wyjechała się zabawiać? - Sądziłem, że ma przed sobą co najmniej tydzień. - Och, ci mężczyźni! - Zdobyła się na uśmiech. - Dzieci rodzą się, kiedy chcą, a pojawienie się pierwszego dziecka szczególnie trudno prze- widzieć. To miło z twojej strony, że pomyślałeś o mnie, ale gdybym się zdecydowała, miałabym wyrzuty sumienia. - Polecimy concordem. Skrócimy maksymalnie czas podróży. Concorde! Wstała, weszła za bar po imbirowe piwo. A więc może lecieć tym odrzutowcem jak gwiazda filmowa. I znajdzie się na miejscu o godzinę wcześniej niż wyleciała. Boże, tak strasznie by tego chciała. A on wiedział o tym. - Nie mogę. Bardzo mi przykro. Miała rację, wiedział o tym. Mimo to jeszcze próbował nalegać. Chciał zdobyć przewagę. - Masz rację. Nie jest to odpowiednia pora - stwierdził wreszcie. - Naprawdę bardzo bym chciała polecieć concordem i zobaczyć Nowy Jork. W innej sytuacji pakowałabym już torbę. No więc, kiedy jedziesz? Jedzie? Przecież nie zamierzał wyjeżdżać bez niej. - Najpierw muszę dostać projekt kontraktu dla ciebie, a gdybyś miała jakieś zastrzeżenia, moi ludzi przygotują inną wersję. - Poinformuj mnie, kiedy już będziesz znał swoje plany. Pożegnam cię, a potem będę czekać na twój powrót. Stwierdził, że nie jest chętna do współpracy. Tutejsze kobiety nie przestrzegaj ą reguł. Zadumał się w swoim gabinecie. Zamiast pracować, wpatrywał się w noc wstrząsaną porywami burzy. Dlaczego nie poprosiła, żeby przełożył podróż o parę dni? A nawet o parę tygodni? Byłaby to doskonała okazja, żeby pokazać jej, że gotów jest pójść na ustępstwo, byle ją uszczęśliwić. I dlaczego, do jasnej cholery, zaproponował to jej bez zastanowie- nia? Nawet idiota by się domyślił, że nie będzie mogła opuścić domu w tym czasie. Następny dowód, że z miłości człowiek głupieje. Błyskawica rozdarła niebo jednym oślepiającym zygzakiem. . Dlaczego nie gra z nią fair? Należało zaproponować jej wycieczkę do Nowego Jorku. Przy okazji załatwiłby interes, ale jakże inaczej wszyst- ko by wyglądało. No i zbytnio się zagalopował, zaczynając całą rozmo- wę od oznajmienia jej, że wyjeżdża. Teraz albo pojedzie bez niej, albo będzie się musiał tłumaczyć. Nienawidził wszelkich usprawiedliwień i tłumaczeń. Huknął piorun, zagłuszając wiatr i deszcz bębniący w okno. Kłopot w tym, że nie wiedział, jak ma to rozegrać. A przecież za- wsze znajdował sposób na rozwiązanie każdego problemu. Ale teraz stanął w obliczu innych przeszkód: na drodze miłości było więcej pod- stępnych zakrętów niż przypuszczał. Nie pierwszy raz ma do czynienia z trudną sytuacją. Teraz należy pozwolić, by problem dojrzał, a rozwiązanie samo się znajdzie. Powinien skoncentrować się na czymś innym. Zaczął od faksów, które nadeszły w ciągu dnia. Ponieważ znał już treść szkicu kontraktu Darcy, od razu włożył go do plastikowej teczki. Pomyślał, że przynajmniej w tej sprawie wszystko jest jasne. Była ge- nialnym odkryciem dla Celtyckich Nagrań, które wyszkolą ją i zapewnią jej sławę. O to żadne z nich nie musi się martwić. Pomyślał, że rodzice powinni usłyszeć jej głos nagrany na taśmę. Zawiezie ją do Nowego Jorku. Przynajmniej w ten sposób przedstawi ukochaną kobietę rodzinie. Gdy tylko zrobi porządek na biurku, zabierze jej papiery do pubu, przejrzą je razem, odpowie na jej pytania i wątpliwości. Następnie po- wie Darcy, że chce mieć tę taśmę. Zadowolony z takiego pomysłu, powrócił do swoich papierków. Pomyślał, czy nie zejść na dół i nie zrobić sobie jeszcze kawy, a tak- że poszukać czegoś do jedzenia. Jednak nie chciał jeść sam, co go dener- wowało, ponieważ nigdy przedtem nie miewał takich problemów. Praw- dę mówiąc, miał nawet ochotę rzucić pracę i pojechać do pubu, by znaleźć się wśród ludzi. Tam, gdzie jest Darcy. Zamiast tego, pomimo burzy, uruchomił e-mail. Zdawał sobie spra- wę, że należałoby wyłączyć komputer, musiał jednak zająć się czymś, co by go powstrzymało przed udaniem się do pubu. Wyobrażał ją sobie, jak zerka na drzwi, zastanawiając się, kiedy się w nich pojawi - nawet czerpał z tego przekorną satysfakcję. Zajął się najpierw zawodowymi sprawami. Odpowiedział na faksy, wydrukował niezbędne materiały i zabezpieczył to, co chciał sobie za- chować, po czym przełączył się na prywatne dokumenty. 199 108 Na widok jednego z nich, od matki, uśmiechnął się po raz pierwszy od wielu godzin. Nie odzywasz się, nie piszesz. W każdym razie nie za często. Zdaje się, że udało mi się przekonać Twojego ojca, by pojechać do Irlandii. Tym razem nie było to aż tak trudne. Tęskni za Tobą nie mniej niż ja, sądzę też, że chce wyrazić własne zdanie w sprawie teatru. Mam na- dzieję, że prace postępują zgodnie z planem, jestem też pewna, że trzy- masz rękę na pulsie. Ojciec zaczął już przygotowywać się do podróży - nie ma pojęcia, że wiem o tym. Ja sama również to robię, l o ile wszystko dobrze pójdzie, przyjedziemy w przyszłym miesiącu. Kiedy już wszystko będzie załatwio- ne, dam Ci znać. Domyślam się, że jesteś bardzo zajęty, ponieważ nigdy nie było inaczej. Mam nadzieję, że znajdziesz trochę czasu dla siebie. Zbyt ciężko pracowałeś przed wyjazdem, jakbyś chciał się ukarać za Sylvię. Nie powiem więcej słowa na ten temat, ponieważ już widzę to Twoje poirytowane spojrzenie. Nie, skłamałam, powiem jeszcze tylko jedno. Nie bądź wobec ludzi taki krytyczny, Trevorze. Bowiem nikt, nawet Ty sam, nie dorówna Twoim wymaganiom. Na tym kończę. Kocham Cię, Trevorze. Przygotuj się na inwazję. Mama Czy rzeczywiście ma takie poirytowane spojrzenie? Przyjrzał się mętnemu odbiciu swojej twarzy w szybie i doszedł do wniosku, że nie jest to wykluczone. Wystukał odpowiedź. Przyjeżdżaj jak najszybciej, żeby osobiście na mnie ponarzekać. Brakuje mi tego. Z teatrem wszystko dobrze, choć warto by odpukać, żeby nie zapeszyć. Rozpętuje się jakaś piekielna burza. Za chwilę będę musiał wyłączyć komputer. Teatr będzie się nazywał “Duachais". Sądzę, że znasz to gaelickie słowo, muszę tylko sprawdzić pisownie. Oznacza korzenie danego miejsca, jego tradycje. Pewna bardzo bystra kobieta uznała, że tak właśnie powinienem nazwać teatr. I miała rację. Niepotrzebnie się niepokoisz, znajduję czas dla siebie. Zresztą inaczej tutaj się nie da żyć. Tyle jest dokoła ciekawych rzeczy. Jestem w trakcie podpisywania kontraktu na nagrania z Darcy Gallagher. Ma ona niezwykły talent. Już za rok jej głos, jej nazwisko i twarz będą wszystkim znane. Jest ambitna, utalentowana, energiczna, żywiołowa, mądra i czarująca. Nie jakaś tam zahukana i nieśmiała dziewczyna. Polubisz ją. Zakochałem się w niej. Czy to dostateczny powód, żebym się czuł jak idiota? Zatrzymał się, wpatrując w ostatnią linijkę. Nie zamierzał tego napi- sać. Pokręcił głową i zabrał się za kasowanie. Piorun wypełnił pokój ostrym niebieskim światłem. Trevor zoba- czył w dole okna cienki, rozszczepiony wężyk, a zaraz po nim dał się słyszeć ogłuszający huk. I zgasło światło. - Do jasnej cholery! - Taka była jego pierwsza myśl, kiedy doszedł do siebie. Uderzenie pioruna prawdopodobnie zniszczyło mu komputer. Sam jest sobie winien. Dobrze o tym wiedział. Ponieważ ekran był czarny jak otaczający go świat, co wskazywało na to, że nie działało awaryjne zasilanie, zaklął ponownie i po omacku zaczął szukać latarki, którą położył przy komputerze. Włączył ją- i nic. Co jest, do cholery? Potrząsnął nią ze złością. Przecież jeszcze przed chwilą świeciła mocno i jasno! Zły wstał z miejsca, ruszył na ślepo w stronę łóżka, namacał nocny stolik i leżące tam zawsze zapałki i świecę. Kiedy znowu uderzył piorun, podskoczył do góry i wysypał połowę zapałek z pudełka. - Weź się w garść - mruknął i aż zadrżał na dźwięk własnego, niosą- cego się w ciemnościach głosu. - To nie jest twoja pierwsza burza i nie po raz pierwszy się zdarza, że wysiadło światło. Ale tym razem było jakoś... inaczej. Miał wrażenie, że ta cała burza jest ukartowana przeciwko niemu. Było to tak idiotyczne, że aż się roześmiał, zapalając równocześnie zapałkę. Poczuł, że wreszcie panuje nad sytuacją. Odetchnął z ulgą i sięg- nął po świecę. Wówczas rozległy się kolejne straszliwe grzmoty i zobaczył ją. - Cierpliwość Carricka się wyczerpała. Płomień świecy zamrugał, kiedy zadrżała mu ręka. Dobrze, że jej nie wypuścił i nie podpalił domku. - W czasie burzy ludzie często czują się nieswojo. - Gwen uśmiechnęła się do niego łagodnie. - Nie ma się czego wstydzić. On 201 też o tym wie, możesz mi wierzyć, i daje w tej chwili upust swojej wściekłości. Trevor odstawił świecę. - Trochę przesadza. - Mój Carrick lubi teatralne gesty. A poza tym on cierpi, Trevorze. Oczekiwanie jest bardzo męczące, szczególnie wówczas, kiedy już nie- mal widać jego kres. Czy mogłabym ci zadać osobiste pytanie? Omal się nie roześmiał. Ta konwersacja z duchem w domku, wo- kół którego biły pioruny, była taka dziwna, a jednocześnie tak zwy- czajna. - Proszę bardzo? -Nie chciałabym cię urazić, ale nie rozumiem, co cię powstrzymuje przed wyznaniem miłości kobiecie, którą kochasz. - To nie takie proste, jakby się zdawało. - Znam twoje zapatrywania. - W głosie Gwen pojawiła się teraz niecierpliwa prośba, naleganie, chociaż jej ręce pozostały spokojne i nie- ruchome, złożone razem na wysokości talii. - Chciałabym wiedzieć, dla- czego nie chcesz załatwić tego w znacznie prostszy sposób. - Jeżeli się nie przygotuje odpowiedniego gruntu, nie położy funda- mentu, łatwo o błędy. A najważniejszą sprawą jest to, żeby nie popeł- niać błędów. - Grunt, fundament... - Gwen zmarszczyła brwi. - A na czym ma to polegać w tym wypadku? - Chcę pokazać Darcy, co może mieć, jakie życie może prowadzić. - Masz na myśli te wszystkie wspaniałe rzeczy? Bogactwa i cuda? - Tak, właśnie tak. Gdy je tylko zobaczy... - urwał przerażony, kiedy zadrżała pod nim podłoga. Zanim jednak zrobił krok, Gwen podniosła rękę. - Przepraszam cię bardzo, czasami i ja wpadam w gniew. - Nie opusz- czając ręki zamknęła oczy i kilkakrotnie odetchnęła głęboko. Gdy zno- wu otworzyła oczy, były pociemniałe ze wzburzenia. - A czyż Carrick nie ofiarował mi tego samego? Klejnoty, bogactwo, pałac, nieśmiertel- ność. Czy nie popełniasz błędu, który kosztował nas tak drogo? - Darcy nie jest taka jak pani. - Och, Trevorze, przyjrzyj się uważniej. Jak to możliwe, że stojąc na tym samym gruncie nie dostrzegacie się nawzajem? - Opuściła rękę. - No cóż, tej nocy to się nie dokona. A teraz pojedź do wsi. Potrzebują cię tam. - Czy coś się stało Darcy? - zapytał przerażony. - Ależ nie, jest zdrowa i cała. Ale potrzebują ciebie. To noc cudów, Trevorze Magee. Jedź już i weź w tym udział. Nie wahał się ani przez chwilę. Ledwo się ulotniła, wybiegł w burzę. 19 P owietrze było naelektryzowane. Deszcz, niczym cienkie igieł- ki, smagał w twarz. Grudki gradu kładły trawę, masakrowały kwiaty. Kolejna błyskawica rozdarła niebo, by utorować drogę grzmotowi, który przetoczył się z groźnym łoskotem. Trevor zadyszał się i przemókł, zanim dopadł do samochodu. Rozum ostrzegał go, że wyprawa w taką noc to zwariowany pomysł. O wiele rozsądniej byłoby przeczekać burzę, zamiast pchać się prosto w jej paszczę. Mimo to przekręcił kluczyk w stacyjce. Wiatr siał spustoczenie niczym anioł śmierci, szarpał żywopłotami, a strzępy kwiatów i liści fruwały jak oszalałe owady. Światło reflekto- rów wbijało się w deszcz. Zmagał się z kierownicą, bowiem w mgnieniu oka droga zamieniła się w grzęzawisko. Kiedy dotarł do zakrętu, niebo ekslodowało, kłując go w oczy jaskrawym światłem, a potem nastąpił ogłuszający grzmot. Spoza tego wszystkiego słyszał cichy płacz zrozpaczonej kobiety. Zarzuciło go lekko na zakręcie. W oddali dostrzegł migotanie świa- teł Ardmore. Świece i lampy. Doszedł do wniosku, że muszą mieć też generatory. Darcy jest bezpieczna w pubie. Nie ma powodu, by pędził jak szaleniec, kiedy nic złego się nie dzieje. Podświadomie czuł jednak, że musi się śpieszyć. Wpadł w poślizg na zakręcie przy Tower Hill i zgasł mu silnik. - Co jest, do diabła? - Wściekły, przekręcił kluczyk, pompując nie- cierpliwie pedał gazu. Bez skutku. Klnąc, otworzył schowek i chwycił latarkę. Dobrze, że przynajmniej ta działała. Kiedy wysiadał z samochodu, wiatr omal nie powalił go z nóg. Deszcz chłostał go, a grad smagał. Nogi zapadały się Trevorowi w błocie, chociaż chciał biec co sił. Kamienie nagrobków wystawały jak zęby z sięgającej do kolan warstwy mgły, której nie było nigdzie więcej. Trevor pomyślał z oburzeniem, że to wszystko sprawka Carricka. Błyskawica zajarzyła się na niebiesko nad grobem Johna Magee. Kwiaty? Trevor stanął jak wryty, wpatrując się osłupiałym wzrokiem w kobierzec kwiatów kwitnących jak tęcza. Podczas gdy zawierucha 202 poszarpała i wbiła w ziemię trawę, te delikatne płatki były otwarte i do- skonale piękne. Wiatr, który go ścinał z nóg, kołysał nimi łagodnie, nie dotknął ich też lodowaty jęzor mgły. Magia, pomyślał Trevor i spojrzał w kierunku morza, gdzie huczały i rozbijały się zwieńczone białą pianą potężne ściany fal. Magia nie za- wsze bywa pogodna i przyjemna. Tej nocy jest pełna gniewu. Pośliznął się i runął ze wzgórza. Uderzył z całej siły o pień drzewa, które pojawiło się tu nie wiadomo skąd. Ból przeszył mu ramię, idąc w zawody z ostrym kłuciem serca. Szedł dalej, co jakiś czas tracąc rów- nowagę i staczając się po kamieniach. Gdy znowu znalazł się na twardym gruncie zaczął biec, dudniąc nogami po mokrym chodniku. Widział już pub i ciepły, zapraszający blask światła w oknie. Kłuło go w płucach, skoncentrował całą uwagę na tym świetle. I wte- dy coś przyciągnęło jego wzrok. Spojrzał do góry, spojrzał w dół - czy coś szepcze na wietrze? Płacz. W górnym oknie domu Gallagherów zo- baczył kobietę. Błyszczące, jasne włosy, pociemniałe zielone oczy wpa- trujące się w niego. Pomyślał, że to omam, ponieważ kobieta zniknęła równie szybko, jak szybko biegła jego myśl. Za szybą widać było tylko słabiutkie świat- ło i żadnego ruchu. Omam, pomyślał znowu. A jednak coś jest nie tak. Zawrócił więc i, przedzierając się przez wiatr, dotarł do tamtych drzwi. Popchnął je i otworzył, wpuszczając do środka wiatr i deszcz. Jeszcze nie zdążył za- wołać, kiedy ujrzał siedzącą na górze schodów Jude. Była blada jak pa- pier, miała zmierzwione włosy, a szlafrok mokry od potu. - Dzięki Bogu! Och, dzięki Bogu! Nie mogę zejść! - Zaszlochała cichutko, obejmując rękami brzuch. - Zaraz urodzę. Stłumił w sobie panikę i pokonując po dwa schody naraz dobiegł do niej, złapał ją za rękę. - Oddychaj głęboko. Patrz na mnie i oddychaj. - Tak, tak. - Nie odrywała od niego szeroko rozwartych oczu. - Boże, ale to boli! - Wiem, wiem, kochanie, oddychaj równo. - Nie spodziewałam się nigdy... To wszystko dzieje się tak szybko. - Kiedy na chwilę ustał ten cholerny ból i kiedy złapała oddech, uniosła rękę, żeby odgarnąć do tyłu włosy. - Wzięłam sobie herbatę do łóżka. Rozmawiałam z Aidanem i powiedziałam, że kładę się spać. I nagle to się zaczęło. - Zawieziemy cię do szpitala. Wszystko będzie dobrze. - Zawołaj Aidana, jest już za późno. Nie dotrwam. Znowu panika dała o sobie znać, ale zdławił ją, zanim zdążyła to zauważyć. - Taka sprawa zwykle trochę trwa. Jak często masz skurcze? - Nie wiem. Telefon jest na dole. Chciałam zadzwonić do pubu albo do lekarza, ale nie mogłam zejść. Przedtem miałam skurcze co dwie mi- nuty, a teraz znacznie częściej. Boże! - Czy wody odeszły? - Tak. To nie powinno się tak szybko dziać. Wiem to z lekcji, z ksią- żek. To powinno potrwać parę godzin. Sprowadź Aidana. Proszę, spro- wadź... O Boże, znowu się zaczyna. Uspokajał j ą łagodnym głosem, dodawał odwagi, a jednocześnie jego mózg pracował na pełnych obrotach. Był obecny przy trzech porodach i wiedział, że Jude ma rację. Nie dotrwa do szpitala. - Położę cię do łóżka. Obejmij mnie za szyję. O tak. - Potrzebuję Aidana. - Chciało jej się płakać, krzyczeć, szlochać. - Wiem. Zaraz po niego pójdę. Zachowaj spokój, Jude. - Położył ją na łóżku i zapalił świece. To wszystko, co mógł na razie zrobić. - Kiedy nastąpią kolejne skurcze, oddychaj głęboko. Zaraz wracam. - Wytrzymam. - Położyła głowę na poduszkach, które jej przygoto- wał. Musi wytrzymać. Przecież od tego zależy wszystko. - Przez całe wieki kobiety rodziły bez lekarzy i szpitali. - Uśmiechnęła się z trudem. - Śpiesz się. Wolał nie myśleć, ile będzie musiała znieść skurczów zdana tylko na siebie, jak bardzo jest przerażona, leżąc tam samotnie w łóżku, mając tylko dwie świece za oświetlenie. Wolał nie myśleć o najgorszym. Wypadł z powrotem w burzę. Wiatr zmienił kierunek . wiał mu teraz w plecy, popychając go, jakby i jemu zależało na pośpiechu. Trevorowi zdawało się, że przebiegł już parę kilometrów, zanim położył rękę na klamce pubu Gallaghera. Gdy otworzył drzwi, usłyszał muzykę i śmiech. Darcy zwróciła się w jego stronę, promieniejąc z radości. - No, no, patrzcie tylko, kogo nam napędziła burza - zawołała i na- tychmiast umilkła, widząc wyraz jego oczu. - Co się stało? Jesteś ranny? Pokręcił głową i powiedział do Aidana: - Chodzi o Jude. - O Jude? - Trevor jeszcze nigdy nie widział, żeby krew odpłynęła tak szybko z twarzy człowieka. - Co się stało? - Aidan odrzucił barierkę i wypadł zza baru. - Zaczął się poród. - Dzwoń po lekarza - krzyknął Aidan do Darcy, wybiegając na dwór. - Już za późno, żeby sprowadzać lekarza, a zresztą telefony i tak nie działają - wyjaśnił Trevor. - Matko Boska! - Darcy w jednej chwili zdławiła w sobie paniczny strach. - Musimy się spieszyć. Jack, zajmij się barem. Niech ktoś powia- domi Shawna i Brennę. Tim, sprowadź Mollie OToole. Ona będzie wie- działa, co należy robić. Zapominając o kurtce, wypadła na deszcz. - Jak ją znalazłeś? - Krzyczała, ale jej głos ginął w huku fal rozbija- jących się o brzeg. - Jechałem do wsi i zobaczyłem, że jej dom jest całkiem ciemny. Pomyślałem, że pewnie dzieje się coś niedobrego. - Nie, nie, chodzi mi o to, jak ona się ma. Czy się trzyma? - Była zupełnie sama, przerażona. - Trevor nie mógł zapomnieć jej wyglądu. - Nasza Jude Frances jest twarda. Przetrzyma to. Musimy się tylko zastanowić, co teraz czynić. Gdy wbiegli do domu, Darcy zgarnęła przyklejone do twarzy włosy. - Nie musisz wchodzić na górę. To niezwykły widok dla męż- czyzny. -Idę. Jude siedziała na łóżku, dysząc ciężko, podczas gdy Aidan ściskał mocno jej ręce. Miał nieprzytomny wzrok, ale przemawiał do niej ła- godnym, śpiewnym głosem. - Tak to zwykle bywa, kochanie, wszystko w porządku. Jeszcze tyl- ko trochę. Opadła na poduszki zlana potem. - Bóle są coraz silniejsze. Aidan podniósł się z miejsca, ale nadal mocno trzymał rękę Jude. - Mówi, że będzie tutaj rodzić. Nie chce mnie słuchać, że tutaj nie może urodzić dziecka. * - Dlaczego nie może? - Pomimo śmiertelnego przerażenia głos Darcy zabrzmiał wesoło. Wiedziała, że jeśli Aidan wpadnie w panikę, cała spra- wa będzie przegrana. - Znacznie przyjemniej jest rodzić we własnym domu! Ale sobie wybrałaś noc, Jude, na wydanie na świat kolejnego Gallaghera. Szaloną noc. Mówiąc, stanęła przy łóżku, wytarła twarz Jude skrawkiem prze- ścieradła. Co robić? Co powinna zrobić? Boże, nie może pozbierać my- śli. Musi zmusić się do myślenia. - Jude, chodziłaś na lekcje rodzenia. Może nam podpowiesz, co mamy zrobić, żeby ci choć trochę pomóc? - Nie wiem. To miało być inaczej. Boże, jak mi się chce pić! - Zaraz ci dam trochę wody. - Z lodem - wtrącił się Trevor. - Aidanie, usiądź za nią w łóżku, żeby mogła się oprzeć. Będzie jej lepiej w pozycji lekko siedzącej. Trzy razy pomagałem tak mojej siostrze. Oczywiście wtedy odbywało się to w przytulnej, czystej sali poro- dowej, w obecności szwagra, lekarza i położnej. - No proszę! - Darcy uśmiechnęła się promiennie. - Mężczyzna z doświadczeniem. Akurat to, czego potrzebujemy. Przyniosę ci zimne wilgotne prześcieradła, kochana, a potem trochę lodu. Jude wstrzymała powietrze i uchwyciła się ramienia Darcy. -Już wychodzi! - Nie, jeszcze nie. Trevor odrzucił prześcieradło. - Widać główkę. - Nie przyj jeszcze, Jude. Oddychaj. - O to chodzi, kochanie - powiedział Aidan. - Chwytaj powietrze. - Objął Jude i zaczął okrężnym ruchem masować jej twardy jak kamień brzuch. - Trzymaj się jeszcze i głęboko oddychaj, a oszczędzisz sobie trochę bólu. - Oszczędzę, dobre sobie! - Przy skurczu, który sięgnął zenitu, Jude opadła na plecy, uchwyciła się jego włosów, a jej oczy omal nie wyszły z orbit. - Co ty o tym wiesz, do cholery! Co ty, do jasnej cholery, wiesz, ty draniu. - Nie krępuj się - powiedziała Darcy, zastanawiając się, jak głęboko wbijają się w jej ramię palce Jude. - Są jeszcze lepsze słowa na jego określenie. - Idiota, bałwan, pawian. Bydlak! - wrzasnęła Jude, kiedy przygwoź- dził j ą ból. - Mów wszystko, co chcesz, kochanie - szeptał Aidan, nie przesta- jąc jej głaskać. - No, widzisz, już ci lepiej. Żebyś jeszcze puściła moje włosy i zostawiła mi te, których nie wyrwałaś z cebulkami. - Bierzmy się do pracy. - Trevor pomyślał, że z każdą sekundą uby- wa czasu. Usłyszał rumor przy frontowych drzwiach, głośny tupot nóg na schodach, i stwierdził z ulgą, że przybywa im rąk do pomocy. Kiedy Shawn i Brenna wpadli do pokoju, zaczął wydawać pole- cenia. - Shawn! Napal tutaj. Brenna! Zejdź na dół i przynieś trochę pokru- szonego lodu, żeby Jude mogła go ssać. Znajdź jakieś dobre, ostre no- życzki i sznurek. Darcy! Postaraj się o świeże prześcieradła i ręczniki. Kiedy się rozbiegli, Trevor spojrzał na Jude. - Zaraz cię obmyję. Moja siostra mówiła, że podczas rozwiązania uspokaja ją muzyka. - My też będziemy mieć muzykę. Trevor przytaknął ruchem głowy. - Śpiewaj - nakazał Aidanowi, zanim wyszedł z pokoju. Uwijali się zwinnie i szybko. Po dziesięciu minutach ogień w ko- minku napełniał pokój światłem i ciepłem. Na zewnątrz wyła burza, ale tutaj, w tym pokoju, rozbrzmiewał śpiew. Oparta o Aidana Jude starała się chwytać powietrze, które uchodzi- ło z niej podczas skurczów. Całą siłą woli koncentrowała się na dziecku, które postanowiło właśnie teraz przyjść na świat. W takiej sytuacji nie było już miejsca na wstyd i czuła tylko wdzięczność do Trevora, klęczą- cego u jej stóp, między jej rozstawionymi kolanami. - Muszę przeć. Muszę. - Wytrzymaj jeszcze chwilę. Kiedy ci powiem, będziesz musiała się zatrzymać, żebym zdołał odwrócić dziecko. - Przypomniał sobie to, co kiedyś widział. Da sobie radę. - Przy kolejnym skurczu przyj, a kiedy powiem stop, zatrzymaj się i oddychaj. - Wytarł ramieniem pot z czoła. Nabrał powietrza w płuca. - Zaczyna się. Muszę... - Przyj! - powiedział, kiedy błyskawica rozświetliła pokój. I wtedy, ku zaskoczeniu Trevora, dziecko wystrzeliło jak mały, śliski pocisk, prosto w jego ręce, i od razu zaczęło kwilić. Ogłupiały wpatrywał się w żywą istotkę w swoich rękach. - Ale się spieszyła. To dziewczynka - wydusił z siebie i spojrzał do góry. Napotkał wzrok Darcy i zobaczył po raz trzeci, że płacze. - Jude. - Kołysząc ją, Aidan wtulił twarz w jej włosy. - Spójrz na nią. Tylko spójrz. Jest piękna. - Ja chcę... - Nie mogąc więcej wydusić słowa, Jude wyciągnęła ramiona. Kiedy Trevor położył maleństwo na jej brzuchu, zaśmiała się. - Jest wspaniała! Ma już włoski. Popatrz na nią. Jakie śliczne czarne włoski. -1 silny głos. - Shawn obszedł dookoła łóżko, pochylił się i delikat- nie pocałował Jude w policzek. - Ma twój nos, Jude Frances. - Naprawdę? - Odwracając głowę, pocałowała w usta Aidana. - Dziękuję ci. - Jak ją nazwiemy? - Darcy wykręciła mokrą szmatkę i otarła nią twarz Jude. Najchętniej padłaby obok łóżka śmiejąc się i płacząc. Ale jeszcze nie mogła sobie na to pozwolić. - No więc, jakie wybierzemy dla niej imię? -Ailish. - Jude przerwała liczenie paluszków swojej córeczki i spoj- rzała na Trevora. - Jak ma na imię twoja mama? - Moja mama? - Carolyn. - Więc będzie się nazywać Ailish Carolyn Gallagher. A wy wszyscy będziecie jej chrzestnymi. Nikt nie zauważył, kiedy skończyła się burza. Trevor z trudem zszedł po schodach. Czuł się tak naładowany ener- gią, że mógłby przebiec piętnaście kilometrów, ale zarazem nogi miał jak z waty. W kuchni nalano mu szklaneczkę whiskey. Wziął j ą bez słowa i wypił. - Brawo, ale wypijemy jeszcze jedną- powiedziała Brenna, czynią- ca honory pani domu. - Musimy wznieść toast. Za Ailish Carolyn Galla- gher. Stuknęli się szklankami i Trevor wypił znowu, zapominając o swo- jej zwykłej przezorności, dostosowując się do panującego nastroju. -1 za tę noc. - No właśnie. - Shawn klepnął go po plecach. - Niech cię Bóg bło- gosławi, Trevorze, okazałeś się mistrzem. - Nie ujmując nic Trevorowi, za dzisiejszą noc przyznałabym palmę pierwszeństwa Jude. Mam nadzieję, że kiedy przyjdzie mój czas, będę choć w połowie taka dzielna i zdecydowana - powiedziała Brenna. Trevor zauważył, jak wymienili pomiędzy sobą porozumiewawcze spojrzenia. - Jesteś w ciąży? - Właśnie zakomunikowaliśmy to dzisiaj w pubie. I dlatego piję herbatę zamiast whiskey. Ale nie musisz się martwić, ponieważ rozwią- zania spodziewam się nie wcześniej niż w lutym, kiedy już będziemy wykańczać teatr. Moje gratulacje - powiedział Trevor. - Najpierw stuknął się szklan- ką z nią, a potem z Shawnem. - Tylko nie śpiesz się tak jak twoja bratowa. - Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło. Bardzo jej po- mogłeś. - To prawda - przyznał Shawn. - A teraz wracajmy do pubu i ob- wieśćmy nowinę. Jeśli czujesz się na siłach, chodź z nami. Obiecuję, że do końca życia nie zapłacisz pensa za drinki w pubie Gallaghera. Ku zdumieniu Trevora Shawn ujął go za ramiona i ucałował mocno. - Niech cię Bóg błogosławi. Zmykamy, Brenna. Trevor pozostał sam. Zaśmiał się. - To jest szczęśliwa noc - powiedziała Darcy, wchodząc do kuchni. - Shawn pocałował mnie prosto w usta. - Cóż, nie mogę być gorsza od mojego brata. - Podeszła do niego i pocałowała go mocno. - Położyła rękę na jego policzku, a jej oczy sta- ły się łagodne i czułe. - Jesteś bohaterem. Nie, nie zaprzeczaj. Bez cie- bie moglibyśmy coś spartaczyć, wolę nawet o tym nie myśleć. - Zachowałaś zimną krew. - Miałam ochotę wybiec stamtąd i wyć. - Ja też. - Naprawdę? Wyglądałeś na całkiem spokojnego, jakby odbieranie porodów było dla ciebie zwykłą sprawą. - Strasznie się bałem. - Więc jesteś nawet bardziej niż bohaterem. - To żadne bohaterstwo. - Teraz mógł się do tego przyznać. - Gdy rodziła moja siostra nie miałem tam nic do roboty. Trzymałem ją za rękę i słuchałem, jak przeklina swojego męża. Byli przy tym lekarze, były monitory... - powiedział i poczuł się zmęczony. - Dopił resztkę whi- skey. - Tu było inaczej. Burza, brak prądu, ten pośpiech. A jednak poród odbył się jak należy. - I my wszyscy byliśmy razem w tym domu. - Dotknęła ręką jego ramienia. Czuję się, jakbym uczestniczyła w cudzie. Czy tylko nasza Ailish jest aby zdrowa? - Wygląda doskonale. Nie martw się. - Oczywiście. Tak głośno płakała i miała taki apetyt! A Jude wprost promienieje. Więc wznieśmy toast za nasz doskonały, maleńki cud. Popatrzył na butelkę. - Wzniosłem już dwa, z Brenną i Shawnem. - A jaka jest twoja norma? - zapytała, sięgając po szklankę. - Nieważne. Nie ma o czym mówić. A więc za nasz cud. Za nowo narodzonego Gallaghera. Podniosła szklankę do ust i wypiła jej zawartość jednym haustem, tak że Trevor poczuł się zobowiązany uczynić to samo. - Przygotuję młodej matce trochę herbaty, a potem posprzątam. Pój- dziesz do pubu? - zapytała. - Zaczekam tutaj na ciebie. - Świetnie. - Odwróciła się, żeby nastawić czajnik, ale zobaczyła gorący jeszcze dzbanek pod kapturkiem z materiału. - Shawn i w tym zdążył mnie ubiec, nie tylko w pocałunkach. Posiedź trochę i odpocznij. Odbieranie porodów to wyczerpujące zajęcie. - Nie musisz mi tego mówić. Postanowił udać się na górę, sprawdzić, czy nie trzeba w czymś po- móc. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Rozsadzała go energia. Właśnie wtedy usłyszał, że otwierają się drzwi i Darcy wita Mollie OToole. Dzięki Bogu, pomyślał z ulgą Trevor, po raz pierwszy w życiu nie mogąc się doczekać, kiedy przekaże ster w inne ręce. Zaczął szukać kawy, ale w tym momencie wszedł Aidan. - Oto opatrznościowy człowiek. Tym razem Tre^vor był już przygotowany na kolejne pocałunki. - Jak Jude? - zapytał. - Jest rozpromieniona. Siedzi w łóżku, śliczna jak marzenie, i popi- ja herbatę, gdy tymczasem Darcy tuli maleństwo. - Darcy? - Wykopała mnie z pokoju - powiedział Aidan, wyjmując szklankę. - Powiedziała, że rnam tu zejść i jako świeżo upieczony ojciec nalać sobie szklankę, a jej dać możliwość skorzystania z przywileju cioteczki i porozpieszczać trochę dziecko. - Cioteczki? - Nie był w stanie wyobrazić sobie Darcy w takim charakterze. - Mollie OToole jest okropnie przejęta, chce tu zostać na noc. Zdą- żyły już przebrać Ailish w nocną koszulkę z koronek. Wygląda... - Oparł się o stół. - Chryste! W głowie mi się kręci. Nawet nie podejrzewałem, że można tak natychmiast pokochać nową żywą istotę. Nie ma jeszcze go- dziny, a już gotów byłbym umrzeć dla niej. Kiedy pomyślę, że mógłbym jej nie mieć, gdyby los nie okazał się dla mnie taki łaskawy... Za tę jedną noc będę twoim dłużnikiem do końca życia. - Daj spokój. - Jeżeli pewnego dnia sam zostaniesz szczęśliwym ojcem, przeko- nasz się wtedy, ile to jest warte. Irlandczycy to sentymentalny naród. Napijmy się więc, żebym odzyskał władzę w nogach. Trevor pomyślał, że jeżeli to wznoszenie toastów będzie szło w tym tempie, nie tylko straci władzę w nogach, ale padnie na twarz. Mimo to, napił się z Aidanem za świeżo upieczoną matkę, a potem za dziecko. Gdy Darcy zeszła na dół, widział już wszystko jak przez mgłę. I czuł się z tym doskonale. - Zdaje się, że jesteś na najlepszej drodze, by zalać się w trupa, kochanie? - powiedziała. - Nie piję nigdy więcej niż dwa drinki. Później traci się orientację. 91 1 - Ale tym razem odstąpiłeś od tej słusznej i żelaznej zasady. - Nie mogłem odmówić wzniesienia toastu za maleństwo. - Oczywiście. - Wypijemy znowu za zdrowie dziecka? - zapytał z taką błogą na- dzieją, że zachichotała. - Sądzę, że już czas, żebyśmy się udali do pubu, a potem zobaczy- my. Pomogę ci się podnieść. Oprzyj się na mnie. - Sam wstanę. - Lekko urażony, odepchnął się od stołu. Gdy tylko znalazł się w pozycji pionowej, wszystko zaczęło wirować wokół niego. - No proszę. - Wyciągnął przed siebie rękę. - Mam się świetnie. Muszę tylko złapać równowagę. - Daj mi znać, kiedy ci się to uda. - Zerknęła w kierunku butelki. Nie zdawała sobie sprawy, że aż tyle tego wlali w biedaka. - Po wszyst- kich twoich bohaterskich czynach potraktowaliśmy cię zbyt okrutnie. - Delikatnie objęła go ramieniem w pasie. - Pójdziemy i zjesz coś gorące- go. Jestem pewna, że masz na coś apetyt. - Na ciebie. Aidan mnie pocałował, teraz twoja kolej. - Przyjdzie i na to czas. - Zajrzyjmy jeszcze do dzidziusia. Uwielbiam dzieci. - Próbował zakręcić na schody, które mijali, ale poprowadziła go prosto do drzwi. - Naprawdę? - No, no, co za odkrycie! - Wybierzemy się do niej jutro rano. Ailish śpi teraz jak aniołek, a Jude musi odpocząć. - Udało jej się otworzyć drzwi i wyciągnąć go na dwór. Świeże powietrze uderzyło w niego jak morska fala, aż się zatoczył. - Rany, co za noc. - Uprzedzam, że jeśli stracisz przytomność, zostawię cię tam, gdzie upadniesz. - Ale pomimo tej groźby, wzmocniła uścisk. - Nie stracę przytomności, a nawet się nie przewrócę. Czuję się wspaniale. Pokazały się gwiazdy. Tysiące gwiazd świeciło, mrugało, błyszczało na czarnym niebie. Zupełnie jakby nigdy nie było burzy. - Słyszysz muzykę z pubu? - Zatrzymał się. - Co to za piosenka? Skądś ją znam. - Po czym, k'u zdumieniu Darcy, zaczął śpiewać. Stojąc na wietrze pod gwiazdami dołączyła do niego. - Zawsze przy tej piosence myślę o tobie - powiedział, gdy skoń- czyli. - Biorąc pod uwagę obecne okoliczności, potraktuję to jako kom- plement. Nie wiedziałam, że potrafisz śpiewać, Trevorze Magee, i to takim czystym, mocnym głosem. Ile jeszcze niespodzianek kryjesz przede mną? - Dowiesz się w swoim czasie. - Liczę na to. 20 P rawie wszystko zlewało się w jedną rozmazaną plamę. Twarze, głosy, ruchy. Stracił rachubę wsuwanych mu do rąk kufli piwa, a także poklepywań po plecach. Pamiętał, że go bezustannie cało- wano. Wiele osób się popłakało. Był śmiertelnie przerażony, że mógł być jedną z nich. Były też śpiewy - mógłby przysiąc, że wystąpił solo. Tańce - nieja- sno zapamiętał, że obracał się w koło po podłodze z głównym elektry- kiem, krzepkim mężczyzną z tatuażem. W jakimś momencie wygłosił chyba przemówienie. Podczas tego chaosu Darcy zaciągnęła go do kuchni i wlała w niego trochę zupy. Albo wsadziła mu głowę do talerza, nie pamiętał tego dokładnie. Zapamiętał natomiast, że mocował się z nią na podłodze, co by nie było takim złym pomysłem, gdyby nie Shawn, który przebywał w tym samym czasie w kuchni. I gdyby nie przegrał z kobietą, od której znacz- nie więcej ważył. Chryste! Spił się do obrzydliwości. Zdarzało mu się dawniej pić, przecież chodził do college'u. Potrafił wypić i zabalować. Ale tym razem całkiem się urżnął i wcale go nie cieszyła ta mgła przysłaniająca szczegóły jego zachowania. W tym wszystkim była przynajmniej jedna drobna sprawa, którą zapamiętał wyraźnie. Czysta jak kryształ z Waterford. Darcy zaprowadziła go do łóżka, na które się zwalił, śpiewając wciąż, to też pamięta, żenująco wulgarną wersję Rosę ofTralee. W trakcie tego, zrobił dostatecznie długą przerwę, by poinformować Darcy, że córka kuzynki ciotki jego matki została wybrana Różą Chicago gdzieś w oko- licy 1980 roku. Kiedy już znajdował się w pozycji horyzontalnej, złożył jej nietypo- wą lubieżną propozycję, po której każda inna kobieta zrzuciłaby go ze schodów. Lecz Darcy roześmiała się tylko, mówiąc, że mężczyźni w tym stanie do niczego się nie nadają, i żeby już poszedł spać. 213 212 Był jej wielce zobowiązany, gdyż uchroniła go przed niechybną kom- promitacją. Ale teraz był w pełni przytomny, leżał w kompletnych ciemnościach, mając w ustach piasek, a w głowie huczące bębny. Leżał w nadziei, że o wszystkim zapomni. A kiedy nie spełniło się jego pragnienie, pomyślał, jak dobrze było- by odpiłować sobie głowę, odłożyć ją na bok, żeby mu nie przeszkadza- ła i zasnąć wreszcie spokojnie. Ale do tego potrzebna była cholerna piła. Dochodząc do wniosku, że aspiryna będzie chyba rozsądniejszym rozwiązaniem, troszeczkę się uspokoił. Powstrzymując jęk usiadł na łóżku. Przez sklejone powieki wpatrywał się w świecącą tarczę zegara koło łóżka. Trzecia czterdzieści pięć. No cóż, odtąd wszystko będzie szło ku lepszemu. Ostrożnie odwrócił głowę i zobaczył śpiącą smacznie Darcy. Do piasku w ustach dołączyło uczucie goryczy. Że też może ona spać spokojnie, kiedy obok niej umiera człowiek. Gdzie jej wrażliwość i współczucie? Czy nie ma kaca? Z wielkim trudem powstrzymał się od dania jej kuksańca za tak marne dotrzymywanie mu towarzystwa. W końcu stanął na nogi, zgrzytając zębami, kiedy zakołysał się pokój. Za nim poszedł jego żołądek, buntując się i przyprawiając go o mdłości. Przysiągł sobie, że już nigdy więcej się nie upije. Nawet gdyby mu przyszło odbierać poród trojaczków w czasie tornado. Gdy o tym wspo- minał, miał ochotę się uśmiechnąć, ale kuśtykając w stronę łazienki zdo- był się jedynie na grymas. Nie zastanawiając się, zapalił światło, by w tej samej niemal chwili usłyszeć piskliwe wycie, które okazało się być jego własnym przedśmiert- nym wrzaskiem. Oślepiony, dopadł kontaktu i krzyk przeszedł w cich- nący skowyt, kiedy znowu zapadła błogosławiona ciemność. Stał, opierając się plecami o ścianę, próbując odzyskać oddech. - Trevor? - usłyszał cicfiy głos Darcy i poczuł delikatną rękę na ramieniu. - Dobrze się czujesz? - Po prostu wybornie. A ty? - Słowa z trudem wydobyły się z gar- dła, wyłożonego gruboziarnistym papierem ściernym. - Biedaku. Ale gdybyś nie miał kaca po ostatniej nocy, nie byłbyś człowiekiem. Chodź do mnie, kochanie, połóż się z powrotem i pozwól Darcy zająć się sobą. Teraz, gdy obudzona chciała ulżyć jego niedoli, do wstrętnej mie- szanki, która go zwalała z nóg, doszła jeszcze irytacja. - Ty i ta twoja horda sadystów już się mną zajęliście. - Och, to było straszne. B ardzo się tego wstydzę. - Kpisz ze mnie? - Oczywiście. - Pociągnę ła go za ramię, zaciągnęła z powrotem do sypialni. - Ale to nie ma nic dlo rzeczy. A teraz chodź i usiądź sobie. Pomyślał, że Darcy zna s ię na rzeczy. Ciekawe, ilu pijanych męż- czyzn kładła do łóżka. To był a wstrętna myśl, niegodziwa myśl i, cho- ciaż wiedział o tym, nie mógł się od niej wyzwolić. - Masz w tym duże doświadczenie, prawda? Było coś przykrego w tomie jego głosu, jakby chciał ją obrazić, ale wzruszyła tylko ramionami, kfladąc to na karb jego złego samopoczucia. - Nie da się prowadzić pubu, nie mając od czasu do czasu do czy- nienia z kimś, kto sobie zanadto pofolguje. Po prostu teraz potrzebna ci jest kuracja. - Jeśli sądzisz, że wlejesz we mnie więcej whiskey, to chyba upadłaś na głowę. - Nie, nie, mam coś lepsz-ego od klina. Nie bój się i leż spokojnie. - Poprawiła pod nim poduszki, delikatnie i fachowo, niczym pielęgniar- ka. - To mi zajmie tylko chvwilę. Powinnam to była przygotować wie- czorem, ale nie miałam do tego głowy przy tym całym rozgardiaszu. - Chcę tylko aspirynę. - Wiem. - Dotknęła warg :ami jego obolałej głowy. - Zaraz wracam. Co tu jest grane? Dlaczego jest taka miła, taka słodka? Obudził ją o czwartej nad ranem i nawarczał na nią. Dlaczego nie odwarknęła? Dla- czego ona nie czuje żadnych dotkliwych skutków wczorajszej uroczy- stości? Pełen podejrzeń zmusił się., żeby wstać znowu i zaciskając szczęki wło- żył spodnie. Znalazł ją w kuchmi, gdy mieszała jakąś miksturę w słoiku. - Byłaś trzeźwa? Przerwała swoje zajęcie i popatrzyła na niego. Wygląda niechlujnie i nieświeżo, a nadal jest przy tym taki przystojny. - Oczywiście. - Dlaczego? - Jeszcze zanim poszliśmy do pubu, było widać jak na dłoni, że upijesz się za nas oboje. I miaałeś do tego wszelkie prawo. Kochanie, nie mógłbyś usiąść? Nie musisz się dodatkowo torturować. Pewnie masz głowę spuchniętą jak bania. - Nie mam zwyczaju się upijać - powiedział z godnością, ale ponie- waż odczuwał mdłości, wycofał się do gościnnego pokoju i usiadł na oparciu fotela. 215 - Nie wątpię. - Wiedziała, że dlatego źle się czuje i jest taki drażli- wy. - Ale to była wyjątkowa noc i ty odegrałeś w niej wielką rolę. Od czasu wesela Brenny i Shawna, które trwało cały dzień i pół nocy, nie mieliśmy tutaj takiej dobrej zabawy. Weszła, w spływającym do stóp szlafroczku, niosąc jakiś ciemny, podejrzanie wyglądający płyn w szklance. - Przecież mieliśmy tyle do uczczenia. Jude, dziecko, teatr. - Teatr? - Ochrzciłeś go. Och, zdaje się, że to piwo nieźle rozmiękczyło ci mózg, prawda? Ogłosiłeś wszem i wobec nazwę teatru: “Duachais". Ni- gdy nie byłam taka dumna, Trevorze. Obecni w pubie byli po prostu wnie- bowzięci. To piękna i dobra nazwa. Wiele znacząca dla nas wszystkich. Dlaczego ogłosił to, kiedy nie był trzeźwy? A gdzie powaga sytuacji? - To twój pomysł. - Podsunęłam tylko samo słowo. Ty znalazłeś dla niego właściwe zastosowanie. A teraz popij tym aspirynę i ani się obejrzysz, kiedy po- czujesz się jak nowo narodzony. - Co to takiego? - Mikstura Gallaghera, taki napój leczniczy, specjalność naszej ro- dziny. Wziął aspirynę z jej wyciągniętej ręki, a potem szklankę. Darcy wy- glądała wspaniale - wypoczęta, z rozpuszczonymi lśniącymi włosami, z błyszczącymi wesołymi oczami, z ustami ułożonymi w grymas, który można by nazwać współczuciem. Rozpaczliwie pragnął złożyć obolałą głowę na jej prześlicznych piersiach i spokojnie dokonać żywota. - To mi się nie podoba. - Och, daj spokój, w końcu to nie jest aż tak obrzydliwe. Wypił i zmarszczył się. - Nie podoba mi się ta cała sprawa. Czuł straszne pragnienie i wypił wszystko do dna. - Dziękuję. - Szorstkim ruchem włożył jej szklankę do ręki. - Cała przyjemność po mo^ej stronie - odpowiedziała, powstrzymu- jąc zniecierpliwienie. Pomógł w przyjściu na świat jej bratanicy i choćby z tego powodu będzie mu wdzięczna przez całe życie. Nazwał swój teatr słowem, które mu podsunęła. To zaszczyt, którego nie powinna lekceważyć, rzucając się na niego z pazurami, kiedy jest rozłożony na obie łopatki. Postanowiła mu trochę podogadzać. - Wiesz, co by ci się teraz przydało? - Gorące śniadanie. I kawa. Zamienię się w twoją kochającą matkę i przygotuję ci wszystko. Idąc już w stronę kuchni zatrzymała się i pokręciła głową. - Co z mój ą pamięcią? Zapomniałam, że dzwoniła wczoraj do pubu. - Moja matka? - Akurat byłeś na zewnątrz, śpiewając serenady. Shawn z nią roz- mawiał. Prosiła tylko, żeby ci przekazać wiadomość. Poderwał się na nogi. - Jakaś zła wiadomość? - Nie, skądże. Shawn mówił, że miała bardzo radosny głos - prze- kazała też gratulacje z powodu Ailish. W każdym razie, kazała ci powie- dziać, że nie mogłeś jej sprawić większej radości. Masz dzisiaj do niej zadzwonić i opowiedzieć o wszystkim. - Czym jej sprawiłem taką radość? - Nie wiem. Przecież nie wysłał tej poczty. Właśnie kasował tę część, kiedy zgas- ło światło i wysiadł laptop. Niemożliwe, żeby otrzymała wiadomość, której nigdy nie wysłał. Potarł twarz obiema rękami. Czy jeszcze się nie nauczył, że sprawy niemożliwe są tutaj na porządku dziennym? I co z tego wynika? Z każdą chwilą czuł się coraz większym idiotą. Kobieta, która jest obok, uczyniła go słabym, bezwolnym, głupim. Był tym zaniepokojony. Zatrzymał się i zaczął wpatrywać w obraz syreny. Poczuł, jak naras- ta w nim złość. W kim on się zakochał? Kim naprawdę ona jest, do diabła? Ile w niej jest tej syreny, a ile czułej kobiety, przygotowującej mu śniadanie? A może to są czary, coś w rodzaju samospełniającej się magii, która go zbiła z tropu i wyprowadziła w pole, by zadowolić kogoś innego - zaspokoić czyjeś potrzeby. Może ona mu to powie. Duachais. Wiedza o swoich korzeniach, tradycji. Darcy posiada wie- dzę o tym miejscu. Gwen ofiarowano klejnoty pochodzące ze słońca, z księżyca i z morza. I nie przyjęła ich. A co odpowiedziała Darcy, kiedy ją zapytał, czy przehandlowałaby swoją dumę za klejnoty? Że znalazłaby sposób na zachowanie jednego i drugiego. Pora położyć temu kres. Zatrzymała to malowidło, prawda? Zatrzymała, powiesiła na ścia- nie po tym, jak pokazała malarzowi drzwi. - Niewiele mam tu do jedzenia - powiedziała Darcy, wchodząc do pokoju. - Zejdę więc na dół i podkradnę coś Shawnowi. Wolisz bekon czy kiełbasę, a może znajdziesz miejsce na jedno i drugie? - Spałaś z nim? - zadał pytanie, zanim zdołał się powstrzymać. 917 -Co? - Z facetem, który to namalował. Czy z nim spałaś? Musiała minąć chwila, zanim pozbierała myśli. - Wystawiasz na próbę moją cierpliwość, Trevorze, a przecież wiesz, że lepiej ze mną nie zaczynać. Powiem więc tylko tyle, że to nie twój interes. Oczywiście, że nie. - Do diabła z tym. Był w tobie zakochany? Cieszyło cię, że mógł snuć fantazje na twój temat, zanim go odprawiłaś? Nie zrani jej, nie pozwoli mu na to. -Ładne masz o mnie wyobrażenie. Owszem, miałam mężczyzn i nie będę się z tego tłumaczyć. Brałam z życia to, co mi odpowiadało. Włożył ręce do kieszeni. - A co ci odpowiada, Darcy? - Obecnie ty. Ale wygląda na to, że zbliżamy się szybkimi krokami do końca. Zabieraj się stąd, Trevorze, zanim któreś z nas powie coś, co uniemożliwi naszą transakcję. - Transakcję? - Ależ ona jest zimna! Zimna i opanowana, podczas gdy on aż się gotuje z wściekłości. - A więc to zawsze była transakcja? Kontrakty, gaże i profity. Chodzi ci tylko o dobry interes. Zbladła, jej niebieskie oczy płonęły. - Wynoś się! Wynoś się z mojego domu! Nie idę do łóżka z mężczy- zną, który uważa mnie za kurwę. Jej słowa były jak policzek. Oprzytomniał, zmieszał się. - Nigdy mi coś takiego nie przyszło do głowy. Nigdy tak nie myślałem. - Czyżby? Wynoś się, ty bydlaku! - Trzęsła się. - A zanim wyj- dziesz, posłuchaj jeszcze. To Jude namalowała dla mnie, jako prezent urodzinowy. Odwróciła się błyskawicznie i szybkim krokiem poszła do sypialni. - Darcy, zaczekaj. Przepraszam. Posłuchaj... - Więcej nie zdołał powiedzieć, gdyż coś rozbiło się na kawałki o parę centymetrów od jego głowy. - O Jezu! - Powiedziałam, wynoś się z mojego domu. Nie była już blada. Zarumieniona z wściekłości, zamierzała się na niego ślicznym porcelanowym puzderkiem. Zawahał się, czy zrobić krok naprzód, czy się wycofać. To wystarczyło, żeby puzderko uderzyło go boleśnie w ramię. - Powiedziałem przepraszam - powtórzył, chwytając j ą za ręce, nim sięgnęła po następny pocisk. - Zachowałem się okropnie, skandalicznie. Nie znajduję na to żadnego usprawiedliwienia. Proszę, wysłuchaj mnie. - Odejdź ode mnie, Trevorze. - Rzucaj, czym chcesz. Tylko mnie wysłuchaj. Dygotała jak napięty mocno łuk. - Niby dlaczego? - Bez powodu. Ale wysłuchaj. - Niech będzie, ale nie chcę, żebyś mnie teraz dotykał. Pokiwał głową i puścił ją. Zasłużył sobie na to. Na to i na jeszcze coś gorszego. Ponieważ się bał, że otrzyma od niej to gorsze, że Darcy wykreśli go ze swojego życia, gotów był żebrać. - Nigdy dotąd nie byłem zazdrosny. Uwierz mi, nie lubię tego po- dobnie jak ty. - Miałeś przede mną inne kobiety. Czy ci to wytykam? - Nie. Nie miałem prawa tego mówić. Nie panuję nad uczuciami do ciebie. Nie wiem, co robię. Zaczęło jej walić serce. - Odkąd się znamy, nie spojrzałam na żadnego mężczyznę. Czy to ci wystarczy? - Powinno. - Opuścił rękę. - Ale nie wystarcza. - Doszedł do wnios- ku, że musi skończyć z tym spekulowaniem, układaniem programów. Pora zacząć działać. - Pragnę czegoś więcej od ciebie i chcę ci ofiaro- wać wszystko, cokolwiek zechcesz. Szybkie bicie serca przeszło w bolesne kłucie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Chcę wyłączności na ciebie. Możesz w zamian zażądać, co chcesz. Mam apartament w Nowym Jorku. Jeśli ci nie będzie odpowiadał, znaj- dziemy inny. Mam też wiele domów w różnych krajach. Jeśli chcesz, mogę kupić posiadłość tutaj, zbudować dom wedle twoich zaleceń. Choć czekają nas podróże, zapewne chciałabyś mieć bazę tutaj. - Rozumiem - powiedziała spokojnym głosem, ze spuszczonym wzro- kiem. - To bardzo rozważne z twojej strony. A czy będę także miała wolny dostęp do kont bankowych, kart kredytowych, do wszystkiego? Schowane w kieszeniach ręce zacisnęły mu się w pięści. - Oczywiście. Musnęła palcami bransoletkę, której nie zdejmowała od czasu, kie- dy japo raz pierwszy zapiął na jej ręce. Była piękna, ale polubiła ją tak dlatego, że dostała ją od Trevora. - A w zamian za to mam być wyłącz- nie do twojej dyspozycji? - Można to i tak ująć. Ale ja... Nawet nie zauważył, kiedy na jego głowie rozbił się wazon. Choć ujrzał przed oczami gwiazdy, zdążył też zobaczyć jej twarz. Znowu była blada, zawzięta z powodu obrazy, która ją spotkała. 218 - Ty nikczemny, zakłamany bufonie. Na czym polega różnica mię- dzy kurwą a metresą, jeśli nie na sposobie płacenia? - Metresą? - Oszołomiony, dotknął czoła, popatrzył osłupiałym wzrokiem na krew na palcach. Po czym odskoczył przed kolejnym na- czyniem. - Kto powiedział... Przestań! - Ty nędzny robaku, ty kramarzu! - wołała, rzucając w jego kierun- ku przedmiotami, które kolekcjonowała przez lata. -^ie chciałabym cię nawet na srebrnej tacy. Więc zabieraj się z tymi swoimi wszystkimi pi- cerskimi domami i wyciągami z banków, ze swoim saldami, wsadź je sobie gdzieś, udław się nimi. Ze względu na łzy jej rzuty nie były zbyt celne, ale mimo to stanowi- ły poważne zagrożenie. Trevor przytrzymał lampę, którą zerwała ze ścia- ny, nadepnął na szkło, zaklął. - Ja nie chcę metresy. - Idź do diabła! - Porwała małe rzeźbione pudełko i wybiegła. - Na miłość boską! - Musiał usiąść na łóżku, żeby powyjmować kawałki szkła z nogi. Obawiał się, że Darcy szuka teraz noża albo jakie- goś innego ostrego narzędzia. Poderwał głowę, kiedy usłyszał trzaśnie- cie drzwiami. - Darcy! Niech to wszyscy diabli! - Zerwał się na nogi i pozosta- wiając ślady krwi na podłodze pobiegł za nią. Że też nie potrafi tego załatwić bardziej subtelnie. Zaklął znowu, kiedy usłyszał łomot zatrzaskujących się drzwi pubu. Chryste, pewnie go zaatakuje na dworze? Każdy rozsądny człowiek uciekałby w prze- ciwnym kierunku. Jednak Trevor przemknął przez kuchnię i pognał za nią. Darcy wyrzuciła w biegu pudełko i ściskała teraz w dłoni kamień, który był w środku. Niech diabli wezmą wszystkie jej życzenia. Niech diabli wezmą miłość Trevora. Wrzuci ten kamień do morza, razem ze wszystkim, co oznaczał. Czas porzucić wszelkie nadzieje, marzenia, skoro człowiek, którego kocha, tak nią pogardza. Biegła z rozwianymi włosami wzdłuż brzegu morza, pod niebem, na którym wkrótce pojawi się zorza poranna. Szum fal sprawił, że nie słyszała własnego szlochu ani wołania Trevora. Potknęła się i upadłaby, gdyby jej nie złapał. - Darcy, zaczekaj! Nie rób tego! - Kiedy ją obejmował, drżały mu ramiona. Myślał, że chciała się rzucić do wody. Skoczyła na niego jak dziki kot, kopiąc, drapiąc, gryząc. Z trudem udało mu się odciągnąć ją na piasek i unieruchomić. f ' te kac jest niczym w porównaniu z bólem, jaki w złości może zadać P^y Gallagher Spokój ^ powiedział zdyszanym głosem. - Tylko spokojnie. - Zabije 7 przy pierwszej sposobności. - JNie w \. - Spojrzał na nią. Łzy ciurkiem płynęły jej po twarzy, choć oczy p ^ wściekłością. Pomyślał, że po raz pierwszy widzi ją płaczącą pr^z y 7 1 r/Vl?k bowałem cię 5 żebyś za ^ie wyszła - z-asmzj . <^ sobie. Tak strasznie to wszystko spartaczyłem. Darcy, me prosiłem ^ie, żebyś została moją metresą, co zresztąjest dziwacz- nym smiesZ \ określeniem, na pewno nie pasującym do ciebie. Pró- 5 ^ Jieg^kby wbił łokieć w jej brzuch. - - Prosił^111' •* ' i » • i j z?i e°ys za mnie wyszła. - Wyszi *\. ciebie? To znaczy, że mielibyśmy być mężem i żoną, z obrączkatn ^ ^ palcach, dopóki nas śmierć nie rozłączy? ~ » i^/ś ^- - Odważył się na uśmiech. - Darcy, ja. . . I g Jsz^™6 Puścic? To boli- Przepf \m _ pom6gł jej wstać. - Gdybym tylko mógł zacząć od początku. - O n*e' gnijmy od tego, na czym skończyliśmy. Kiedy ofiarowy- wałeś mi do \ konta bankowe. Czy takie właśnie propozycje składasz innym kobieton\? JeJ gł°s Słodki jak cukier, ale każde ziarenko cięło jak brzytwa. - A.. . . - SądziS ^e ^ryjdę za ciebie dla tego majątku, który możesz mi ofiarować. -- ^Hgpchnęła go od siebie. - Że możesz mnie kupić jak jed- ną ze swoicfl \ytf -Przec^owiedziałaś... tylko takie mi domami co powiedziałam. Każdy kretyn domyśliłby się, że to gacjanie. Wiesz, co możesz zrobić ze swoimi wspaniały- i kontami? Spal je. Sama ci w tym chętnie pomogę. . . . ame do zrozumienia. . . - Nie da \ ponieważ również dla mnie nie było to całkiem jasne. Ale teraz juZ J 'W Wzięłabym cię bez niczego. A teraz nie wezmę. Szafir. j\ stałam gO od Carricka. Powiedział, że to serce morza, które spełni P1 J ^. ZyCzenie< Tylko jedno życzenie, zgodne z pragnieniem Odwróci \ię j zamachnęła. Instynktownie złapał ją za rękę i siłą rozwarł jej 220 mojego serca. Ale nie skorzystałam z niego i nigdy tego nie zrobię. A wiesz dlaczego? - Nie. Tylko nie płacz już więcej. Nie zniosę tego. - Wiesz dlaczego? - Nie. Nie wiem. - Chciałam, żebyś mnie pokochał bez tego.Takie było moje ży- czenie. Magia! Ofiarowywał jej rzeczy, podczas gdy ona pragnęła miłości. Tak bardzo, że byłaby zdolna zrezygnować z fortuny, na której, jak są- dził, zależało jej najbardziej. - Przecież pokochałem cię bez tego. Naprawdę. - Wziął rękę Darcy i zacisnął jej palce na kamieniu. - Nie wyrzucaj go. Nie zrywaj ze mną tylko dlatego, że byłem taki głupi. Pozwól, żebym to naprawił. - Jestem zmęczona. - Zamknęła oczy i zwróciła twarz ku morzu. - Jestem naprawdę bardzo zmęczona. - Dawno temu - wydawało mu się, że było to przed wiekami - kie- dy ci powiedziałem, że nie potrafię się zakochać, mówiłem poważnie. Wierzyłem w to. Nie zdarzyło się... Nie poznałem smaku tej magii z ni- kim innym. Zapatrzyła się na kamień w swoim ręku. - Nie posługuję się nią. - Nie musisz. Sama jesteś magią. Całkiem się zmieniłem, odkąd ciebie spotkałem. Próbowałem jakoś zapanować nad sobą, kontrolować się, skoncentrować. Mówiłem sobie, że przyjechałem tutaj w innym celu. Wmawiałem to sobie. Teraz wiem, że w pewnym sensie zawsze cię szu- kałem, zawsze się za tobą rozglądałem. - Czy uważasz, że nie potrafię kochać bezinteresownie? - Uważam, że masz niejedno oblicze. A ilekroć któreś z nich pozna- ję, coraz bardziej cię kocham. Chciałem, żebyś do mnie należała, i wie- rzyłem, że łatwiej cię zatrzymam, ofiarowując ci przedmioty. - Kiedyś, zanim ciebie spotkałam, chciałam tego - przyznała się uczciwie. ' - A zatem to, czego chcieliśmy kiedyś, przestaje się liczyć. To prawda, nie ma nic ważniejszego ponad ich miłość. Jeżeli jej pragną. Odwróciła się w jego stronę. - Tak uważasz? -Tak. - Więc i ja również. - Chciałbym, żebyś na mnie spojrzała i powiedziała, że mnie ko- chasz. Zadrżała na wietrze. Wstrzymując oddech, wpatrywała się w morze. Oto chwila, która odmieniła jej życie, w której zrealizowały się marze- nia i sny, chwila, w której spełniły się rzucone czary. - Darcy - usłyszała jego zniecierpliwiony głos. - Czy mam się czoł- gać u twoich stóp? Popatrzyła na niego, a w wilgotnych od łez oczach zaczęły się poja- wiać wesołe błyski. -Tak. Otworzył usta, gotów paść jej do kolan. Ale doszedł do wniosku, że byłaby to już przesada, po tym wszystkim, co wycierpiał od rana. - O nie, nie zrobię tego. Darcy zaśmiała się i rzuciła mu się w ramiona. - No proszę. Jakiego to aroganckiego łobuza pokochałam. - Przy- warła do niego gorącymi, spragnionymi wargami. - Oto życzenie moje- go serca. - Powiedz to jeden raz - zamruczał, nie odrywając od niej ust. - Nie obrzucając mnie wyzwiskami. - Kocham cię, dokładnie tak samo jak ty mnie. - Cofnęła się. - Och, ale ty krwawisz! - Doprawdy. - Zaraz zabandażuję ci głowę, ale chcę, żebyś mnie jeszcze raz po- prosił, poprosił tak jak należy. Tutaj, między księżycem, słońcem i mo- rzem, zanim pojawi się poranne światło. Bo w tym jest magia, Trevorze, i chcę otrzymać jej część, naszą część. Czuł to, podobnie jak ona. Nie miał dla niej pierścionka, żadnego symbolu, którym przypieczętowałby tę chwilę. I wtedy przypomniał so- bie srebrny medalion. Zdjął go przez głowę i zawiesił jej na szyi. Przypomniała sobie słowa, które powróciły jak we śnie. “Dozgonna miłość". - Oto zaklęcie, obietnica. Wyjdź za mnie, Darcy. Zacznij ze mną życie. Chcę mieć z tobą dom, dzieci. - Zrobię to z całą przyjemnością. Tutaj. - Wsunęła mu kamień do ręki. - A to moje zaklęcie. I obietnica. - Drwisz ze mnie. - Nigdy w życiu. - Musnęła palcami jego policzek. - Wzięłabym cię, Trevorze, niezależnie od tego, czy byłbyś księciem czy nędzarzem. Ale wolę, że masz w sobie więcej z księcia. - Jesteś dla mnie stworzona. - To prawda. - Westchnęła, położyła głowę na jego ramieniu, kiedy ją przyciągnął bliżej. - Słyszysz to? 771 - Tak, słyszę. Muzyka, pełna radości, uroczysta. Wysokie tony piszczałek, trąbki. - Spójrz, Darcy. Podniosła głowę. Kiedy zza horyzontu wyłoniło się słońce, roziskrza- jąc swoim światłem morze, zamieniając niebo w gładką, błyszczącą kon- chę muszli, ukazał się na nim skrzydlaty biały koń. Na jego grzbiecie jechał Carrick, w srebrnych sz-atach, z rozwiany- mi włosami. Trzymał w ramionach swą damę, której zamglone zielone oczy promieniały miłością. Wznieśli się wyżej, zataczając wielki krąg ponad lśniącymi od rosy zielonymi łąkami. Zostawiając za sobą tęczę, która migotała niczym klej noty. ^ Są wreszcie razem - wyszeptała Darcy. - Na zawsze szczęśliwi. Czary przestały działać. - Te tak, ale co do tych drugich... - Znowu zwrócił ku niej twarz. - Właśnie się zaczynają. Wytrwasz aż do grobowej deski, Darcy? - Wytrwam, Trevorze Magee. - Pocałowała go, przypieczętowując dane słowo. Kiedy mocniej zajaśniało słońce, odeszli od brzegu i powędrowali przed siebie. Pod tęczą, spinającą łukiem początek i kres dni, przy mu- zyce, która wtórowała porannym dźwiękom.