L. Ron Hubbard Kelvin J. Anderson Ai! Pedrito! Pojedynek Sobowtórów (Ai! Pedrito! When Intelligence Goes Wrong) Przekład Dorota Strukowska Od polskiego wydawcy Jesienią 1993 roku na Międzynarodowych Targach Książki we Frankfurcie nad Menem w Niemczech po raz pierwszy zetknęliśmy się z dziełami L. Rona Hubbarda. Rozmowy nad wydaniem jego książek w Polsce były obiecujące. Później była pasjonująca wyprawa za ocean. Na zaproszenie naszych amerykańskich partnerów w grudniu 1993 roku złożyliśmy wizytę w Los Angeles. Polską gościnność okazała nam rodaczka Krystyna Lowe z Celebrity Centre International. Na miejscu mogliśmy zaznajomić się z twórczością amerykańskiego pisarza. Byliśmy w wydawnictwach i instytucjach, które publikują jego książki, promują dorobek, sprzedają prawa autorskie. Zdumienie i podziw budziła Biblioteka im. L. Rona Hubbarda, w której zgromadzono jego olbrzymi dorobek. Poznaliśmy też amerykańskiego aktora Johna Travolte, którego dedykacja na jednej z książek L. Rona Hubbarda do dziś znajduje się w naszym wydawnictwie. Późniejsze rozmowy nad kontraktami okazały się trudne i na kilka lat sprawy stanęły w miejscu. Myśleliśmy, że już nic z tego nie będzie, że nie wydamy tego autora w Polsce, chociaż gdzieś w głębi duszy taka nadzieja wciąż tkwiła, bo kontakty były utrzymywane. Gdy w 1998 roku ukazała się w Stanach Zjednoczonych świetna powieść Ai! Pedrito! Pojedynek sobowtórów (Ai! Pedrito! When Intelligence Goes Wrong), której współautorem jest inna pisarska gwiazda Kevin J. Anderson, sprawy ruszyły z miejsca. Nowym impulsem była ekranizacja w Hollywood, w wybitnej aktorskiej obsadzie z Johnem Travoltą, Barrym Pepperem i Forestem Whitakerem, w reżyserii owianego legendą Gwiezdnych wojen Rogera Christiana, słynnej powieści pisarza Bitwa o Ziemię. Saga roku 3000 (Battlefield Earth. A Saga of the Year 3000). Ekranizację książka zawdzięcza Johnowi Travolcie - wielkiemu sympatykowi dzieł L. Rona Hubbarda, który od 1982 roku czynił starania o nakręcenie filmu i był jednym z głównych jego producentów. Film znacznie przyczynił się do ponownego wzrostu zainteresowania książką, która ponownie, po 18 latach od pierwszego wydania, trafiła na 90 list bestsellerów, m.in. USA Today, Publishers Weekly, The New York Times on the Web, Amazon.com, Associated Press (AP), United Press International (UPI) i Chapters (Kanada). Na przełomie 1999 i 2000 roku zamknęliśmy negocjacje z literackim przedstawicielem Biblioteki im. L. Rona Hubbarda, amerykańską firmą Author Services Inc. z Hollywood w stanie Kalifornia. Podpisane kontrakty otworzyły drogę do wydania książek tego pisarza w Polsce. Spośród wielu osób, którym zawdzięczamy pomyślny finał rozmów, a także dużą pomoc przy wydaniu książek L. Rona Hubbarda, są Steve S. Buffington, Javier O. Ruiz i Ria Rutten z Author Services Inc., Stephen Shinn z wydawnictwa New Era z Kopenhagi oraz Erika Barram. Wszystkim im składamy serdeczne podziękowania. L. Ron Hubbard, wybitny pisarz amerykański, urodził się 11 marca 1911 roku. W wieku 25 lat zaczął pisać. Ma w swoim dorobku ponad sto powieści i dwieście opowiadań z różnych gatunków literackich. Znaczący jest dorobek pisarza w innych obszarach twórczości, takich jak poradniki, książki edukacyjne, filozoficzne, z zakresu administracji i biznesu. Łącznie napisał 530 prac. Sprzedaż ich osiągnęła ponad 150 min egzemplarzy. Każdy tytuł był tłumaczony na wiele języków. Był jednym z twórców (obok Heinleina, Asimowa. Orwella, Pohla czy de Campy) „złotego wieku” science fiction. W latach 30. i 40. był liderem całej grupy pisarzy tego gatunku. Przez następne 40 lat pisał teksty niezaliczające się do literatury pięknej. Największe sukcesy odniósł pod koniec swojego życia, w latach 80. Dwa wielkie dzieła: Bitwa o Ziemię. Saga roku 3000 (Battlefield Earth. A Saga of the Year 3000) oraz dziesięciotomowy cykl MISSION EARTH to wybitne utwory literatury science fiction, światowe bestsellery, obsypywane nagrodami i wyróżnieniami, sprzedawane na świecie w wielomilionowych nakładach. W 1983 roku, w okresie który można określić mianem kulminacji życiowego zaangażowania na rzecz kolegów po piórze, L. Ron Hubbard przeznaczył swój majątek na ustanowienie konkursu WRITERS OF THE FUTURE® (Pisarze przyszłości). Konkurs, mający z założenia odkrywać i wspierać nowe talenty na polu literackiej fikcji, okazał się być zarówno integralną częścią większej literackiej spuścizny L. Rona Hubbarda, jak i bardzo udanym konkursem tego typu. Wśród jury konkursowego znajdują się tak wybitne nazwiska jak: Kevin J. Anderson, Doug Beason, Gregory Benford, Algis Budrys, Anne McCaffrey, Orson Scott Card, Larry Niven, Andre Norton, Jerry, Pournelle, Tim Powers, Robert Silverberg, Frank Herbert, Frederik Pohl, Jack Williamson i Dave Wolverton. Konkurs Pisarze przyszłości L. Rona Hubbarda i znacząca seria antologii L. Ron Hubbard przedstawia PISARZY PRZYSZŁOŚCI stały się pomostem do wielkiej kariery dla wielu nowych pisarzy science fiction, w tym dla Dave’a Wolwertona, Karen Joy Fowler, Leonarda Carpentera i Stephena Baxtera. Zwycięzcy i finaliści konkursu sprzedali najważniejszym światowym wydawnictwom ponad 250 powieści i ponad 2000 opowiadań. Wśród nich jest też Kevin J. Anderson ze swoimi bestsellerami. L. Ron Hubbard zmarł 24 stycznia 1986 roku. Jego twórczość wciąż jest aktualna. W ostatnich latach ukazały się dwie nowe powieści pisarza, które trafiły na listy bestsellerów: Ai! Pedrito! Pojedynek sobowtórów (Ai! Pedrito! When Intelligence Goes Wrong) stworzona wspólnie z Kevinem J. Andersonem oraz A Very Strange Tripe napisana razem z Dave’em Wolvertonem (obydwaj pisarze są autorami niektórych tytułów cyklu Gwiezdne wojny). Wielki dorobek L. Rona Hubbarda jest nieznany w Polsce. Postanowiliśmy wypełnić tę lukę i wydać trzy powieści, z trzech różnych okresów jego twórczości literackiej. Dzisiaj oddajemy do rąk polskich czytelników powieść przygodową z 1998 roku Ai! Pedrito! Pojedynek sobowtórów (Ai! Pedrito! When Intelligence Goes Wrong) napisaną na podstawie scenariusza L. Rona Hubbarda przez Kevina J. Andersona. Następnie ukaże się Bitwa o Ziemię. Saga roku 3000 (Battlefield Earth. A Saga of the Year 3000), znakomita powieść z 1982 roku. Trzecia propozycja to futurystyczna powieść wojenna Klęska Victora (Final Blackout), wydana po raz pierwszy w 1940 roku. Życzymy Państwu przyjemnej lektury. Redaktor naczelny Przedmowa Podobnie jak Ian Fleming przy kreowaniu Jamesa Bonda korzystał z własnych, prawdziwych doświadczeń w wywiadzie brytyjskim, tak i „Ai! Pedrito!” oparte jest na autentycznej historii, ale w tym przypadku była to komedia. L. Ron Hubbard Moglibyśmy do tego dodać: ta prawdziwa historia jest równie fascynująca jak fikcja, a do tego opowiada sporo o życiu autora, który wiedział, o czym pisze. Wszystko zaczyna się w roku 1932, kiedy to pośród innych poszukiwaczy przygód, występujących w jego znakomitych powieściach, 21-letni (i ogniście rudowłosy) L. Ron Hubbard wyruszył do Puerto Rico, żeby poprowadzić pierwszą na tej wyspie kompleksową ekspedycję mineralogiczną pod patronatem Stanów Zjednoczonych. Tam, dosłownie „w ślad za konkwistadorami” i na „terenach łowieckich piratów”, przetrząsnął piasek z wielu rzek szukając śladów aluwialnego złota. Zebrał też próbki z niejednego urwiska, zbadał niejeden tunel, wisząc na prowizorycznych linach, i pozostawił wiele „kawałków materiału khaki, które wiatr już pewnie dawno temu porwał z kolczastych krzewów. A całkiem niezależnie od tych możliwych do przewidzenia przygód - na przykład prawie katastrofalnego zawalenia się kopalni w San German, albo dokuczliwego ataku malarii - pojawiła się też ta dziwaczna sprawa senora Pedrito. Jako pierwsze i zupełnie niewinne zetknięcie z tym człowiekiem Ron opisuje swoje wejście do ambasady kubańskiej na początku października 1932 r., kiedy to hiszpański dżentelmen zawołał: „Ai! Pedrito! Cómo estd? „ Gdy Ron spokojnie wyjaśnił, że wzięto go za kogoś innego, zaczepiający go Hiszpan odparł szeptem: „Och, nie ma sprawy, Pedrito. Nikomu nie powiem, że tu jesteś”. Jako następne, i to bardziej znaczące, opisuje spotkanie z trzema inżynierami na portorykańskim szlaku górniczym i ich podobnie entuzjastyczne „Ai! Pedrito! Cómo estd?”. Kiedy powtarzał im swoje wyjaśnienia dotyczące pomyłki, usłyszał: „Nam możesz powiedzieć. Do nikogo nie napiszemy. Nikt się od nas nie dowie, że cię widzieliśmy”. Potem pojawił się przysłowiowy nieznajomy w barze, z pistoletem w kieszeni - „i gdybym nie kopnął go w goleń, już byłbym trupem” - i równie nieznajoma panamska kobieta, która dojrzawszy kątem oka rudowłosą postać obraźliwie przeszła na drugą stronę ulicy. Do tej pory mógł tylko stwierdzać: „Tu bywał Pedro”. Później, a zwłaszcza podczas pierwszych miesięcy II wojny światowej, kiedy L. Ron Hubbard - wtedy porucznik - służył w wywiadzie marynarki Stanów Zjednoczonych na południowym Pacyfiku i w innych punktach świata, ów Pedrito pozostawał marginalnym wspomnieniem. Bardziej intrygująco Ron opowiada o natykaniu się na relacje o rzekomo swoich własnych poczynaniach w miejscach, w których nigdy nie był - a dokładnie zetknięciu z nazistowskimi szpiegami w Brazylii. Z czasem, jak sylwetka zauważona ledwie kątem oka i stopniowo nabierająca kształtów, Pedrito stawał się bardziej konkretny - okazał się marnotrawnym synem bogatego brazylijskiego rodu. Człowiek ten najwyraźniej był też na bakier z władzami pół tuzina krajów, poza tym uciekał przed ojcami i braćmi co najmniej tuzina porzuconych dam. Po latach, kiedy we wcześniejszych pracach, dzięki którym L. Ron Hubbard jest dzisiaj znany - na przykład powieść Fear też została częściowo stworzona z opowieści zasłyszanych w portorykańskich ostępach - mogliśmy już znaleźć opisy wielu przygód z bajecznych czasów wędrówek autora, Pedrito nadal czekał na swoją kolej. Jednak do początku lat 80., do gorąco przyjętego powrotu pisarza do powieści popularnej międzynarodowym bestselerem Bitwa o Ziemię. Saga roku 3000 (Battlefield Earth. A Saga of the Year 3000), ta ciekawa historia mylonej tożsamości zaczęła sama układać się w powieść. Jak zaplanowano na początku, opowieść stała się pełnometrażowym scenariuszem autorstwa L. Rona Hubbarda, uzupełnionym jego szczegółowymi uwagami co do reżyserii, charakteryzacji, dekoracji i dźwięku. Jednak w ramach swojego długoletniego zaangażowania na rzecz młodszych autorów, rozumiejąc przy tym w pełni, jak trudno jest wybić się w świecie literatury, przerobienie historii na powieść Hubbard powierzył komuś innemu, co okazało się dobrze wykorzystaną szansą. W każdym razie od tamtej pory zasadniczy temat tej opowieści pozostaje nadal w pełni aktualny: to mroczna rzeczywistość Centralnej Agencji Wywiadowczej USA, widzianej jako przebiegła i podstępna działalność stajni szpiegów. Aby to podkreślić, w notatkach do powieści L. Ron Hubbard nawiązywał do autentycznej porażki agencji przy utrudnianiu przechodzenia armii na stronę Castro przed upadkiem Batisty; dzięki temu mogliśmy dalej opisywać wszystko, co w końcu zaczęła reprezentować sobą agencja, jako krótkowzroczną biurokrację, czy też - co pokazały późniejsze odkrycia na temat afery „Iran- contras” - najzwyklejszą bufonadę. Jednak jak czytelnik sam wkrótce się przekona, pogląd L. Rona Hubbarda na równie krótkowzroczną i despotyczną machinę wywiadu sowieckiego jest jeszcze bardziej „pochlebny”. „Ai! Pedrito!” jest powieścią rozgrywającą się nie tylko na dwóch płaszczyznach; jest czymś daleko więcej niż opowieścią o dwójce podobnie wyglądających szpiegów zaplątanych w „zimną wojnę”. Jest to raczej świat, w którym ci szpiedzy żyją, pełen mętnej polityki, pokręconych planów i bardzo niepewnej lojalności. Nie trzeba dodawać, że świat Pedrito jest nie tylko miejscem diabelnie przemyślnych gadżetów, nadzwyczaj uwodzicielskich kobiet i całkiem nieprzewidywalnych sytuacji; jest też miejscem prawdziwym - gdzie wino nie zawsze pochodzi z dobrego rocznika, a cygara nie zawsze są kubańskie. Jednak z tych samych powodów jest to świat, gdzie akcja nigdy nie słabnie, podstępom nie ma końca i wszystko może wyniknąć z tak na pozór niewinnego zdania, jak: „Ai! Pedrito! Cómo estd?” Dan Sherman Dan Sherman jest autorem kilku bardzo cenionych prac na temat szpiegostwa podczas „zimnej wojny”. Obecnie pracuje nad szczegółową biografią L. Rona Hubbarda. Wydawca 1 O zmierzchu w kubańskiej dżungli niedaleko Hawany czarne kaczki całą eskadrą przecinały niebo, niczym nietoperze. Według poradników dla turystów należało to uważać za zły omen. Kaczki zbiły się w gromadę, wybierając swoją wieczorną ofiarę spośród masy komarów i innych owadów wzlatujących z parującej, wyspiarskiej dżungli. Potem, jak jedna istota, stado kaczek gwałtownie skręciło i krzyknęło z instynktownego strachu, omijając imponującą budowlę uczepioną wierzchołka stromego, skalistego klifu, wysoko nad brzegiem morza. Poniżej skłębione fale oceanu rozbijały się o skały, rycząc jak lew strzegący cytadeli. Zdradziecka droga, prowadząca w górę do najeżonej kolcami frontowej bramy zamku Moro, urywała się na prastarym podwórcu. Spleciona winorośl wyrastała z ziemi, rozpychając kamienne płyty. Na progu prostych, drewnianych drzwi nie było wycieraczki z napisem: „Witamy”; od jakiegoś czasu nie dostarczano tam codziennej prasy. Złowrogi napis obwieszczał po hiszpańsku: „Intruzom wstęp wzbroniony”. Przez lata mroczna forteca była wykorzystywana przez niekończący się szereg oprawców, szalonych naukowców i megalomanów z ich planami podboju świata. Teraz okoliczni mieszkańcy nie zwracali już większej uwagi na zamek Moro; woleli zajmować się swoimi polami trzciny czy tytoniu, wiedząc, że koniec końców w razie potrzeby jakiś bohater naprawi sytuację i wszystko wróci do normy. Kiedy słońce chyliło się nad Karaibami, a gęste chmury zapowiadały wieczorny szkwał, nowi lokatorzy zamku Moro przystępowali do swoich zwyczajnych knowań... - Asombroso! - zawołał zdumiony pułkownik kubańskiego wywiadu, siadając z powrotem na trzeszczącym drewnianym krześle i poprawiając sobie beret klepnięciem w głowę. Miał gęste, czarne włosy i ciemne, błyszczące oczy, nabiegłe krwią. Nosił wymięty mundur khaki, udekorowany masą gwiazd i medali, które sam sobie poprzypinał. Niektóre z nich krzywo dyndały mu na piersi, bo przed lustrem kubański pułkownik trawił więcej czasu na podziwianiu swojej imponującej, czarnej brody, niż na studiowaniu elegancji swego ubioru. Z drugiej strony sali w wieży o kamiennych ścianach rosyjski pułkownik odezwał się z zadowoleniem: - Da, towarzyszu Enrique. W przeciwieństwie do odzienia rozmówcy, jego oliwkowy mundur był nieskazitelnie czysty i dobrze uprasowany. Rosjanin każdego ranka posługiwał się linijką i poziomnicą, żeby mieć pewność, że jego medale wiszą prosto. - Proszę, sami zobaczcie. Rosjanin wstał, żeby położyć papierową teczkę z napisem „TAJNE” na sfatygowanym, drewnianym stoliku pośrodku komnaty. Poza krawędź blatu zwisały zardzewiałe kajdany, a naznaczone cięciami deski zdobiły wyblakłe czerwonawe plamy. Inne narzędzia tortur wisiały na hakach w ścianach, gotowe do użycia przez każdego z mieszkańców zamku; całe to wyposażenie zostawili uprzejmie poprzedni lokatorzy, jeszcze przed rewolucją. Rosyjski pułkownik odsunął dyndające kajdany sprzed swojego nosa, bardziej zainteresowany fotografiami, które wyjął z teczki. Przysunął je bliżej migoczącego światła. Kubański pułkownik podszedł, żeby spojrzeć na zdjęcie rudowłosego mężczyzny - twarz, którą tyle razy widział na listach gończych, nakazach aresztowania, ulotkach propagandowych. - Ai! To on! - powiedział zdziwiony - O, psiamać, Iwan! To nie do wiary! - Nasze niezrównane KGB dokładnie to sprawdziło - odparł Iwan z cichym prychnięciem. - Myślałem, że KGB zostało rozwiązane po upadku Związku Radzieckiego - powiedział Enrique. Rosjanin wzruszył ramionami. - Teraz jest częścią Ministerstwa Kartografii. Nowy resort, ta sama praca. Podniósł fotografię do słabego światła. - Zobaczcie sami, towarzyszu. Przypatrując się uważniej, Enrique zobaczył, że to nie może być ten sam człowiek, nie w tym samym miejscu, nie w tym samym ubraniu. To mogła być jakaś sztuczka... Czy też było to dokładnie to, na co czekali? - Chodźcie - powiedział Iwan, zbierając fotografie i klepiąc Kubańczyka po ramieniu. - To nasza szansa. Mówią, że komunizm umarł, tylko dlatego, że zapadł w śpiączkę. Ale ty i ja wiemy lepiej: są jeszcze miliony lojalnych ludzi, trudzących się na całym świecie, wstydzących się przy znać do swoich prawdziwych uczuć, do swojej tęsknoty za pełnymi chwały czasami sowieckiego imperium, swoich skrywanych nadziei na świetlaną przyszłość. Wszystko, czego im trzeba, to małe zwycięstwo, żeby poczuli się lepiej, chociaż jeden mały kraik zdobyty dla rewolucji - jak za dawnych czasów, kiedy każdy był gotów podzielać pełne miłości zasady stalinizmu... Iwan miał w oczach tęskny wyraz i zapatrzył się w ścianę, jakby jawił mu się tam jakiś wspaniały, daleki świt. Enrique zapalił cygaro. Gdy Iwan mówił dalej, jego głos zrobił się twardy i pełen napięcia: - Kiedy pokonamy jakiś jeden kraj, przyjacielu, lojaliści z całego świata powstaną ze swoimi młotami, widłami i koktajlami Mołotowa, ze swoim gazem paraliżującym i ze swoimi rakietami balistycznymi, i zrzucą nieznośne kajdany swoich przebrzydłych, kapitalistycznych ciemiężycieli! Enrique w zadumie pokiwał głową. Szczerze dziwili go kapitaliści i ich osobliwy styl życia. Jedyny raz, kiedy widział prawdziwego przebrzydłego, kapitalistycznego ciemiężyciela, miał miejsce wtedy, gdy przydzielono go do oddziału strzelców; tyle że przez celownik właściwie nie przyjrzał się temu człowiekowi zbyt dobrze. - Na nozdrza wściekłego bawoła! - powiedział Enrique, wydmuchując dym z cygara prosto w nos Iwana. Iwan zakaszlał. - Jesteście pewni, że to zadziała? Pedrito Miraflores to wariat - dodał i szybko zadecydował, że lepiej się zaasekurować - lojalny, komunistyczny wariat, ale jednak wariat. Jeśli wprowadzimy wasz plan w życie, możemy mieć z tego więcej kłopotu niż pożytku. Rosjanin przytaknął z uśmiechem. - Ale to może też być okazja, na przegapienie której nas nie stać. Jedyna żarówka, która rozświetlała mroczny pokój, zabrzęczała i zgasła z pyknięciem. Jedyne światło pochodziło teraz z cygara Enrique. - Chodźcie - powiedział Iwan. - Zejdźmy na dół, do biura operacyjnego, tam jest lepsze oświetlenie. W głębi w zamku Moro, wzdłuż zewnętrznego muru obronnego, otwierającego się na spienione morze, ciągnęły się konsolety i ekrany radarów. Kręcili się przy nich umundurowani operatorzy. Wszyscy przystanęli, żeby spojrzeć na wchodzących pułkowników, a potem ze zdwojoną energią pochylili się nad swoją robotą. (Wśród personelu diabelskiej fortecy rozeszły się plotki o zbliżających się zwolnieniach.) Drobny, nerwowy adiutant przepchnął się bliżej, żeby stanąć przy pułkowniku Enrique, oczekując na rozkazy. Enrique go zignorował. - Mam więcej dowodów, że Miraflores ma sobowtóra - powiedział pułkownik Iwan. - W Nowym Jorku mamy naszego agenta, fotografa. Zrobił te zdjęcia. Rosjanin pstryknął palcami, wskazując aktówkę leżącą na konsolecie. Nerwowy adiutant podbiegł do teczki i zaczął grzebać wśród dokumentów, zdjęć i kopert, aż wyciągnął spośród nich powiększone odbitki, opatrzone napisem „Inne dowody”. - Oto dowód, towarzyszu! - powiedział rosyjski pułkownik. - Czyż to nie cudowne? Adiutant wręczył fotografie pułkownikowi Enrique, który rozłożył je jak wachlarz, wpatrując się w podobiznę na samej górze. Ciekawski adiutant podsunął się dostatecznie blisko, żeby zerknąć przez ramię kubańskiego pułkownika, ale Enrique dał mu ostrego kuksańca; adiutant odskoczył na bok, trzymając się za żebra. Kolorowa, portretowa fotografia przedstawiała zadziornego mężczyznę w cętkowanej, tropikalnej panterce, z dużą czerwoną gwiazdą na czapce. Czapka spoczywała na rudych włosach, nierównych, jakby mężczyzna skracał je podcinając nożem z piłką. U bioder wisiały mu dwa pistolety, pas z nabojami otaczał pierś, a do paska przytroczone było kilka granatów. - Całkiem dobrze znam już tego naszego Pedrita Miraflores - mruknął pułkownik Enrique. Pułkownik Iwan powiedział z satysfakcją: - To teraz przypatrzcie się bliżej temu drugiemu. Była to typowa studyjna, portretowa fotografia; wyglądało na to, że tej samej osoby, tak samo rudowłosej i niebieskookiej, ale jednak było to swego rodzaju alter ego tamtego - ten młody człowiek był oficerem amerykańskiej marynarki; trzymał czapkę pod pachą i wpatrywał się w obiektyw szeroko otwartymi, speszonymi oczyma, jego rude włosy były schludnie przycięte i uczesane. - Tom Smith - Enrique przeczytał podpis pod zdjęciem. - W stopniu porucznika. - Podniósł wzrok ze zdumieniem. - Na brata przeklętego lemura! Rzeczywiście wyglądają tak samo, nawet jeden przy drugim. To więcej niż można by sobie wymarzyć. Nie mówcie mi jeszcze, że mają taką samą wagę i wzrost! - Mają - odparł rosyjski pułkownik. - Obaj mówią też znakomicie po hiszpańsku i po angielsku. To dla nas idealna okazja na zamianę. Enrique obejrzał jeszcze dwie fotografie; na jednej z nich Pedrito Miraflores wskakiwał do sportowego wozu na ulicy w Hawanie, uśmiechając się szeroko, jakby wiedział, że jest fotografowany. Na drugim zdjęciu jego podobny jak dwie krople wody odpowiednik, porucznik Tom Smith, stał wśród oficjeli marynarki podczas odbierania nagrody w szkole inżynierskiej i wyglądał na nieco zaskoczonego. - Na kość ogonową ślimaka - powiedział Enrique, drapiąc się po bujnej brodzie i potrząsając głową z niedowierzaniem. Jego ciemne oczy rozbłysły, kiedy rozważał możliwości. - Niech Bóg błogosławi KGB, albo Ministerstwo Kartografii, czy jak oni się tam teraz nazywają! To może być największe osiągnięcie wywiadu w dziejach! Jeśli dokonamy zamiany, to będzie to naprawdę coś. Umieszczając Pedrita na jego miejscu, moglibyśmy spenetrować służby wywiadowcze Stanów Zjednoczonych, jednocześnie używając Smitha tutaj, jako kozła ofiarnego. Ten bufon z marynarki mógłby wziąć na siebie winę za wszystkie przestępstwa Pedrita. - Wiedziałem, że spodoba się wam mój pomysł - odparł rosyjski pułkownik. - Wyślemy naszego najlepszego człowieka, Bolo, żeby dopilnował wszystkich szczegółów. - Podniósł krzaczaste brwi ocieniające wodniste, szare oczy, i zniżył głos. - A teraz co z tym następnym pudełkiem cygar, Enrique? Monte Cristo nr 2. Moja... hm, żona bardzo je lubi. Ignorując to życzenie kubański pułkownik odwrócił się, żeby warknąć na adiutanta, który nadal masował sobie bolące żebra: - Szybko, szybko! Sprowadź Marię! Musimy zacząć natychmiast. To doskonały plan. Asystent pospiesznie wyszedł, wracając za moment z brunetką o rozwichrzonych włosach i twardym, zawziętym wyrazie twarzy pełnej oddania rewolucjonistki. Jej usta wykrzywiał gniew. - Si , pułkowniku? - Szybko, Maria, szybko! - powiedział Enrique. Zaczął przetrząsać fotografie, aż znalazł fragment z numerem telefonu. Oderwał go od zdjęcia. - Weź ten numer. Plan G natychmiast wchodzi w życie, natychmiast! - Si, pułkowniku! Natychmiast! Maria chwyciła kawałek papieru, przestudiowała go, po czym wpakowała sobie papier do ust i pogryzła na kawałki, zanim pułkownik zdołał ją powstrzymać. Podziwiał jej poświęcenie. Złapała słuchawkę telefonu, jakby chciała ją zadusić, i wykręciła numer. - Centrala - powiedziała, mając ciągle jeszcze usta wypchane papierem. Jej postawa pozostała nieugięta. - Centrala, połączcie mnie z biurem wywiadu marynarki w Nowym Jorku. Muszę mówić z porucznikiem Tomem Smithem. 2 Namalowany od szablonu na drzwiach z półprzeźroczystego szkła napis oznajmiał: „Porucznik Tom Smith, Marynarka USA, Sekcja Zabezpieczania Broni”. Poniżej, mniejszymi literami, dumnie dopisano „Biuro Wywiadu Marynarki”. - Nie łapię tego - powiedział porucznik Smith. Siedział przy biurku w pełnym umundurowaniu, drapiąc się po jasnorudej głowie. Obok niego zadzwonił telefon, ale Smith go zignorował. Nie mógł sobie pozwolić na to, by coś go rozpraszało w tym decydującym momencie, kiedy studiował plany pocisku, próbując pojąć, czym ten projekt różni się od tysięcy podobnych planów, które zaaprobował dla niezliczonych wniosków o fundusze. Dwóch dobrze ubranych cywilnych kontrahentów wierciło się przed nim na krzesłach; spoglądali jeden na drugiego spod przymrużonych powiek, jakby się bali, że Smith może ich na czymś przyłapać. Obaj ściskali pod pachą jeszcze inne projekty. - To całkiem proste, poruczniku Smith - powiedział jeden z wykonawców, wyraźnie zdziwiony, że Smith nie chwycił za słuchawkę, gdy telefon zadzwonił po raz drugi. - Projekt jest dokładnie taki, jak wszystkie pozostałe, które pan przyjął, tylko trochę inny. - A więc dlaczego mamy finansować nowe opracowanie, skoro projekt jest dokładnie taki sam? - zapytał zakłopotany Smith. - Jest zasadniczo zmodyfikowany - odpowiedział drugi wykonawca, zadowolony z siebie. - No, nie wiem, panowie - odpowiedział im Smith, wygładzając pogniecione brzegi projektu rozłożonego na jego schludnym, wojskowym szarym biurku. Obok pudełka na przychodzące wiadomości leżała „Lista spraw do załatwienia na dzisiaj”; bardzo niewiele punktów z tej listy już skreślono. Jakby rozdrażniony tym, że go stale ignorują, telefon zadzwonił po raz trzeci. - Jest tak dużo nowych projektów, że nie mogę się z nimi uporać - Smith wskazał kąt biura, gdzie deska kreślarska trzeszczała pod ciężarem piętrzących się planów nowych pocisków. Projekty czekały na jego akceptację, korektę lub podpis, zanim mogły trafić do teczek. Pierwszy wykonawca spróbował zainteresować go zawiłymi liniami narysowanymi na projekcie. - Poruczniku Smith, musi pan przyznać, że ten system rakietowy jest bezpieczny. Drugi kontrahent z usłużnym uśmiechem zaczął się zachwycać: - Ten zmodyfikowany system jest tak złożony, że potrzeba dwunastu lat koledżu, żeby móc go obsługiwać! Ten nowy projekt to świadectwo, jak wysoko cenimy wykształcenie i inteligencję naszych dzielnych ludzi w mundurach. Smith pokręcił głową i spojrzał na nich, zdezorientowany. - Ale ja się w tym w ogóle nie mogę połapać. - Właśnie, dokładnie o to chodzi! - powiedział pierwszy kontrahent. - Pełne bezpieczeństwo. Jest pan jednym z najbardziej kompetentnych ludzi, a skoro ten system pana zaskakuje, proszę sobie wyobrazić, jak zmyli naszych przeciwników! Żaden agent nieprzyjacielski nie będzie w stanie rozgryźć tego systemu, a nasz naród będzie bezpieczny. Smith nadal patrzył na pierwszego rozmówcę. - No to jak my będziemy mogli go użyć, skoro nikt go nie rozumie? Pierwszy kontrahent odpowiedział cierpliwie, ściskając pod pachą następne rolki z projektami: - Wystarczy nacisnąć ten czerwony guzik, a system zrobi resztę! Panie poruczniku, nikt od pana nie oczekuje, żeby pan to rozumiał. Wszystko, co ma pan zrobić jako oficer wywiadu marynarki, to zaakceptować i przybić pieczątkę! Smith pochylił się nad planem, kręcąc głową. - Gdyby tylko instruktorzy w Akademii Marynarki powiedzieli coś więcej o tych pociskach... Westchnął głęboko i podniósł pieczątkę, odwracając ją, żeby przeczytać odwrócone litery słowa „Przyjęte”. Potem przetrząsnął szufladę biurka w poszukiwaniu poduszeczki na tusz i ostatecznie uderzył pieczątką w projekt na chybił trafił. Uradowani kontrahenci błyskawicznie zabrali plan. Nie zawracając sobie głowy zwijaniem płachty wypadli z pokoju, kierując się wzdłuż korytarza do następnego biura, gdzie czekało ich to samo z następnym zestawem planów, następnym oficerem wywiadu marynarki i następną pieczątką. Smith popatrzył za nimi, jeszcze raz głęboko westchnął i wreszcie zauważył notorycznie dzwoniący telefon. Podniósł słuchawkę i przycisnął ją do ucha. - Tak? Czym mogę służyć? - Czy to pan Smith? - odezwał się głos kobiety. Wydało mu się, że słyszy w jej słowach kubański akcent. - Tak - odparł Smith. - Tom Smith? - pytała dalej. - Porucznik? - Tak. - Oficer wywiadu marynarki? - Tak. - Sekcja Zabezpieczania Broni? - Tak, tak! Czy pani w sprawie sprzedaży? - spojrzał żałośnie na swoją „Listę spraw do załatwienia na dzisiaj”. - Po prostu chcieliśmy być absolutnie pewni, poruczniku Smith. To pański szczęśliwy dzień. Mamy dla pana fantastyczne wiadomości, senor. Rozpromieniając się, Smith przysunął się bliżej biurka. - O co chodzi? Kto mówi? - Przy telefonie Maria z... hm, Pan-Latin Airways. Gratulujemy! Właśnie zwyciężył pan w naszym konkursie. Mimo, że starała się mówić jak profesjonalna amerykańska specjalistka od public relations, śpiewna nuta jej głosu nosiła ślad skrywanego chłodu. - Naprawdę? - spytał Smith. - Ale ja nigdy nie biorę udziału w konkursach. Nie uprawiam hazardu. - To konkurs, do którego nie musiał pan przystępować - powiedziała Maria. - Był pan milionową osobą, która weszła w tym miesiącu do World Trade Center. - To musi być jakaś pomyłka - odparł Smith, zerkając do kalendarza na biurku. - Ja nawet nigdy nie byłem w World Trade Center. - Och, przepraszam. Powinien pan tam pójść, słyszałam, że to wspaniałe miejsce. - Usłyszał, jak Maria przekłada papiery. - Ach, przepraszam, był pan milionową osobą, która weszła do katedry św. Jana Boskiego. - Tam też nigdy nie byłem. W jakim mieście to jest? Głos Marii stał się niższy, chłodniejszy, nieubłagany. - Był pan milionową osobą, która przeszła przez skrzyżowanie Czterdziestej Drugiej i Broadwayu. - Proszę pani, ja... - Senor, pan wygrał, słyszy pan? Wygrał pan! - jej głos zaczął się podnosić i robić coraz bardziej nerwowy. - Nie wiem, jak pan wygrał. Ja tylko wykonuję swoją pracę. Dlaczego tak mnie pan męczy? Chce pan, żebym zaczęła płakać, czy co? - jej głos był bliski histerii. - Och, Boże, teraz patrzy na mnie mój kierownik! Chce pan, żeby mnie wylali? - O, nie - powiedział Smith, wreszcie dochodząc do siebie. - Nie chciałem pani sprawiać kłopotów. Przepraszam. - Proszę posłuchać, panie Smith, i po prostu się cieszyć. Pańskie nazwisko jest na szczycie listy. Wygrał pan wycieczkę, a wszyscy inni wygrali cukierki ślazowe w kształcie czaszek, które pomogą im radośnie uczcić Halloween. Jest pan wielkim szczęściarzem, okay? Kimś wielkim. Każdy będzie panu zazdrościł! Smith wyglądał na zbitego z tropu. - Uch, no dobrze, to co ja wygrałem? Nigdy wcześniej nie wygrałem niczego. Głos Marii znów stał się lekki i radosny. - Wygrał pan całkowicie darmową trzydniową wycieczkę do pięknego kraju Kolodor w Ameryce Południowej. Najwspanialsze hotele, najlepsza kuchnia. Trzy cudowne dni w pięknej stolicy Santa Isabel! Ma pan fart, szczęściarzu! Proszę tylko odebrać swoje bilety w Pan-Latin Airways i może pan lecieć! Smith wpatrywał się w telefon, podekscytowany i zaciekawiony. - Kolodor? Santa Isabel? Nigdy o czymś takim nie słyszałem. - Ach, senor, Kolodor to perła Ameryki Południowej! Piękny, luksusowy, pełen wspaniałych krajobrazów i zabytków. A Santa Isabel ma długą historię i interesującą architekturę. - Skoro pani tak mówi... Ale to dalej nie wygląda na prawdziwy kraj. Faktycznie to brzmi jak miejsce wymyślone na potrzeby taniej powieści przygodowej. - No, no, niech się pan nie wygłupia - powiedziała Maria uspokajającym tonem. - Czy mógłby pan wygrać wycieczkę do kraju, który nie istnieje? To bardzo ważny kraj w Ameryce Południowej. Ja wiem najlepiej, mój brat kieruje tam Ministerstwem Edukacji, a także Ministerstwem Kanalizacji i Kontroli Owadów! Smith obrócił się w fotelu, zezując z bliska na wielką mapę świata wiszącą na ścianie. Wstąpił do marynarki, żeby naśladować swojego bohatera, admirała Nelsona, przemierzającego szeroki świat na majestatycznym żaglowcu i broniącego brytyjskiego imperium. Smith naprawdę nie przewidywał, że cała jego kariera będzie polegać na siedzeniu za biurkiem i stemplowaniu projektów. - Patrzę właśnie na swoją mapę, proszę pani, i nigdzie w Ameryce Południowej nie widzę Kolodoru. Był bardziej zakłopotany niż podejrzliwy. - Jest koło Kolumbii i Ekwadoru - odpowiedziała Maria bez zająknięcia - ale niestety związek producentów map zastrajkował. Na wielu mapach nie znajdzie pan Kolodoru. Bardzo kłopotliwa sytuacja dla Ministerstwa Kartografii. Moja rodzina nie ma z tym nic wspólnego, przysięgam! - Och, to wszystko wyjaśnia - powiedział Smith z ulgą. Zanotował sobie informacje potrzebne do odebrania darmowych biletów, podziękował grzecznie Marii i odłożył słuchawkę. W chwili błogosławionej ciszy Smith popatrzył na stertę niezrozumiałych projektów na desce kreślarskiej. Potem tęsknym okiem spojrzał przez ramię na mapę Ameryki Południowej, zastanawiając się, gdzie ów tajemniczy Kolodor może się znajdować. Zrzucił stertę planów z deski kreślarskiej, wstał i wygładził mundur przed wyjściem na korytarz. Niedługo sam zobaczy, gdzie jest ten kraj! W biurze operacyjnym w zamku Moro Maria zmrużyła ciemne oczy i złowieszczo skinęła głową rosyjskiemu i kubańskiemu pułkownikowi. - Porucznik Tom Smith wpadł prosto w nasze sidła. Pułkownik Enrique wydał okrzyk. - Ai! Plan G się rozkręca! Triumfująco klepnął swego towarzysza po potężnym, niedźwiedzim ramieniu. - Upewnijmy się, czy Bolo jest gotów wykonać swoją część. Pułkownik Iwan uśmiechnął się, unosząc w górę krzaczaste brwi. - Da, zamiana będzie sukcesem. - Zatrzasnął walizkę. - A teraz, co z tymi cygarami, towarzyszu Enrique? 3 Admirał Turner, nowojorski dyrektor wywiadu marynarki, siedział przy biurku z kubkiem do gry w kości w ręce. Przenośne radio na parapecie było nastawione na stację „All Lawrence Welk” i melodyjne, popularne szlagiery unosiły w powietrzu jak mydlane bańki. Stary admirał trzasnął kubkiem o stół i po raz kolejny wyrzucił sześć pokerowych kostek. Spojrzał na wynik. - A niech to piorun trzaśnie! Kiedy się poruszał, jego złote galony, odznaki za wojenne kampanie i wypolerowane medale podzwaniały na wykrochmalonym mundurze. Miał sterczące, stalowoszare włosy, krótko przycięte i szczeciniaste, i spaloną wiatrem skórę człowieka, który przeżył życie stawiając czoła przesyconemu solą morskiemu powietrzu... albo po prostu używał zbyt ostrej wody po goleniu. Tom Smith energicznie zapukał, wszedł i stanął przy biurku, czekając, aż jego przełożony zaszczyci go chwilą uwagi. Muzyka z radia zaczęła go usypiać, ale potrząsnął głową, powtarzając sobie, co ma zamiar powiedzieć. Admirał Turner nawet nie rzucił na niego okiem. - Dzisiaj jakoś nie mogę sam siebie pobić. Spojrzał na kostki, rozrzucone na biurku pomiędzy spinaczami do papieru i karteczkami z telefonicznymi notkami. Z grzechotem zmiótł kostki z powrotem do kubka i podsunął go Smithowi, strącając przy okazji na podłogę kilka notatek opatrzonych napisem „ŚCIŚLE TAJNE”. - Masz, chłopcze, spróbuj szczęścia. Smith zajrzał do kubka i wyjął jedną z kostek. Wiedział, do czego służą, chociaż sam nigdy nie grał i nie próbował pojąć zasad gry. Teraz nawet gdyby chciał rzucić, nie znalazłby na to miejsca na zagraconym biurku. - Ale, sir, obawiam się, że... - Dobrze, zapomnij o tym - westchnął admirał. Zabrał kubek z powrotem. - Ty nie grasz, ty nie pijesz. We wszystkich innych dziedzinach jesteś bardzo obiecującym oficerem, asem w swojej grupie. Ale brakuje ci... Sam nie wiem, wizji czy ducha marynarki, czy... czegoś tam. Musimy coś z tobą zrobić, Smith. Otworzył dolną szufladę biurka i wrzucił kubek z kostkami między srebrną piersiówkę z whisky, stos żetonów do pokera i dwie talie kart. Potem złożył kościste dłonie jak do modlitwy i pochylił się nad biurkiem. - Czy oni cię tam niczego nie nauczyli w tej akademii? Marynarka ostatnio schodzi na psy, nawet odkąd zakazaliśmy wszystkich tych ogłupiających rytuałów. Musisz się trzymać tradycji, młody człowieku, obowiązek spoczywa na twoich barkach. Kręcąc głową, admirał Turner podźwignął się ze swego trzeszczącego krzesła i podszedł do zamazanego okna. Spojrzał na tłoczące się na parapecie gołębie i tętniące życiem nowojorskie ulice w dole. Klasnął w dłonie za plecami, jakby był na pokładzie wielkiego żaglowca i wpatrywał się w fale, szukając wyspy. Smith stał dalej, nieco przybity. Admirał często popadał w takie nastroje. - Czasem się zastanawiam, do czego zmierza ten świat - ciągnął dalej stary człowiek łagodnym głosem, pogrążony we własnych myślach. Zastukał kostkami w szybę, płosząc gołębie, i podparłszy się pod boki odwrócił się, żeby popatrzeć na Smitha. - Staram się być jak ojciec dla moich młodych oficerów. Troszczę się o każdego z nich. Ale, Smith, co do ciebie to już się prawie poddałem. Podszedł do nienagannego młodego porucznika. - Ty po prostu wydajesz się nie dbać o swój wizerunek, o reputację marynarki. Kiedy po raz pierwszy pojawiłeś się na pokładzie, miałem nadzieję. Pomyślałem, że jesteś człowiekiem, który do czegoś dojdzie na tym świecie, odciśnie swoje piętno! No, byłem nawet pewien, że któregoś dnia zostaniesz admirałem. Ale ty jesteś taki skrupulatny, że nie odciśniesz piętna na niczym. Stary człowiek przygarbił się, manifestując rozczarowanie. Stacja Lawrence Welk nadawała wyjątkowo rzewną piosenkę. Admirał Turner stał przy ścianie udekorowanej oprawionymi w ramki fotografiami swoich byłych kompanów z załogi. Modele niszczycieli, lotniskowców i łodzi podwodnych spoczywały na szafie, na półkach z książkami, na ekspresie do kawy. Smith w zakłopotaniu przestępował z nogi na nogę. - Przykro mi, sir. Robiłem, co w mojej mocy. - Co w twojej mocy? Kiedy ostatnio poszedłeś do baru i dokopałeś paru komandosom? Kiedy ja byłem młody, miałem dziewczynę w każdym porcie! Ale zaczynam wierzyć, że ty umrzesz jako prawiczek. Co z ciebie za marynarz? Zaczynasz być pośmiewiskiem całego tego biura! Admirał podniósł głos, jakby wygłaszał przemówienie inauguracyjne do grupy kadetów. Stał dokładnie na wprost Smitha, który zastygł w napięciu, żałując, że w ogóle wybrał się tutaj ze swoją prośbą. Po słabym, słodkawym zapachu, zalatującym od munduru admirała, Smith domyślił się, że staruszek wypił tego ranka coś więcej niż tylko kawę. - Wszystko, o co cię proszę, to żebyś był bardziej ludzki. Upij się raz na jakiś czas. Znajdź sobie jakąś milą dziewczynę z dobrej rodziny, taką, która będzie dobrą gospodynią. - Staruszek uniósł w górę brwi. - Wiesz ty co... - dodał z wahaniem, jakby ten pomysł dopiero zaświtał mu w głowie. - Dlaczego nie miałbyś poślubić kogoś takiego jak... jak moja córka, Joan? Ona też chce wyjść za jakiegoś miłego faceta i ustatkować się, mieć dzieci, pracować w kuchni. Czy nie tego chcą wszystkie kobiety? Czytałem Joan takie historie, kiedy była małą dziewczynką. Ty mógłbyś być właśnie tym facetem, Smith, gdybyś się tylko poprawił! Smith zaczął się jąkać. - Ale... ale... ja nie wiem jak, sir. Twarz admirała przybrała surowy wyraz. - Jedź gdzieś i pożyj trochę, poszerz swoje horyzonty! - Dobrze, sir - Smith nareszcie przeszedł do rzeczy. - Po to właśnie tu przyszedłem. To znaczy... w pewnym sensie. Chciałem prosić o krótki urlop. - Przeciągnął dłonią po mundurze, przestępując z nogi na nogę. - Właśnie wygrałem konkurs, sir. - Ty? - powiedział admirał ze zdumieniem. - Coś takiego, wspaniale! Co to za konkurs, hę? Oszukiwałeś? - dodał z nadzieją w głosie. - Ależ nie, sir - zapewnił Smith. - Nawet nie pamiętałem, że do niego przystąpiłem. Po prostu wygrałem, w pewnym sensie - wzruszył ramionami. - Ale potrzebuję trzech dni urlopu. - Po co? Żeby przeczytać więcej książek? - O, nie, sir. Żeby pojechać w podróż. To darmowy pobyt w luksusowym hotelu. Wycieczka do jakiegoś kraju o nazwie Kolodor. Tylko że nie mogę go znaleźć na mojej mapie. - Kolodor? Ta diabelska dziura w Trzecim Świecie? Ach, tak, słyszałem o strajku ich producentów map. Głupia sytuacja. Po chwili admirał rozpromienił się i protekcjonalnie poklepał Smitha po ramieniu. - Cudownie! To ci dobrze zrobi, Smith. Chłopie, już sobie wyobrażam! Taniec w półmroku, przy seksownej muzyce, podryw jakiejś miłej blondyny i... zabawa! Mój chłopcze, jeszcze jest dla ciebie nadzieja! - Czy to znaczy, że mogę wziąć wolne, sir? Muszę wyjechać natychmiast, jeśli chcę wykorzystać nagrodę. Mam bilety na samolot do Santa Isabel. - Jedź! Jedź! Z całą pewnością jedź! - admirał prawie popychał go do drzwi, a potem wycelował w niego palcem. - I chociaż raz spróbuj narobić sobie trochę kłopotów, to rozkaz! - Ja... eee... tak jest, sir - powiedział Smith i wyszedł na korytarz. 4 Pułkownik Enrique, schowany w cieniu dwóch palm przy międzynarodowym lotnisku Santa Isabel, obserwował odrzutowiec zniżający lot na tle błękitnego, równikowego nieba. - Oto i porucznik Smith, dokładnie o czasie! Poprawił okulary słoneczne i nacisnął głębiej miękki kapelusik golfowy, bezpieczny w swoim przebraniu turysty. Miał na sobie spodnie z materiału spotykanego częściej jako obicie kanapy albo zasłona, a na plecach błyszczący napis z nazwą drużyny kręglarskiej. Enrique obrócił się do swego krzepkiego kompana, ubranego w skromne szorty, czarne skarpety i pas z przegródkami, w którym dyskretnie poutykał miedziane monety rublowe. Iwan mówił: - Jestem pewien, że nic nie podejrzewa. Amerykanie są przyzwyczajeni do wygrywania nagród i dostawania luksusów za darmo. To zwykły element ich dekadenckiej, wymierającej cywilizacji. Pomyślcie, Enrique: religia była opium dla mas. Teraz są nim konkursy z nagrodami i loterie, i totolotek. W ten sposób burżuazja sprawia, że amerykańskie świnie żrą z jej koryta. - Ach, przez was czuję, że mi ich żal - odparł Enrique. - Powiedzcie mi, Iwan, co będzie, jeśli Smith zginie w czasie tej małej eskapady? Kubański pułkownik przypatrywał się, jak samolot podchodzi do lądowania. - Liczę na to, Enrique - odpowiedział rosyjski pułkownik, wzruszając ramionami. Chlapnął sobie trochę emulsji do opalania na dłoń i natarł nią przypalony czubek nosa. - Nasz niby-Pedrito zostanie męczennikiem za sprawę i bez wątpienia w ten sposób bardziej się przyda, a tymczasem prawdziwy Pedrito będzie naszym podwójnym agentem w Stanach Zjednoczonych. Nikt się nie dowie, że miała miejsce jakaś zamiana. Niech żyje rewolucja ludowa! - Dobra - odparł Enrique. - A teraz pospieszmy się, zanim dostaniemy mandat za złe parkowanie. Przecież wiecie, że to nie jest spokojna Kuba. Kolejka pasażerów rozproszyła się po przejściu przez kontrolę celną, zabierając walizki i torby i upychając dokumenty po kieszeniach. Zespół muzyków grających na mosiężnych bębnach zaczął fałszować melodię powitalną, która - jak domyślił się Tom Smith - musiała być hymnem państwowym Kolodoru, chociaż zadziwiająco przypominała starą piosenkę Franka Sinatry. Członkowie zespołu, co do jednego wąsaci i korpulentni, wszyscy w kolorowych sombrerach, nie wykazywali nawet dość entuzjazmu, żeby zatuszować swój brak muzycznego talentu. Nikt nie zwracał na to uwagi. Częściowo w wyniku strajku kolodorańskich producentów map, a trochę przez normalne w Kolodorze zamieszki polityczne, niewiele samolotów lądowało w Santa Isabel. Mimo to wzdłuż jasnego, otwartego placu za kontrolą celną ciągnął się szpaler budek wypakowanych całymi rodzinami uśmiechających się handlarzy pamiątek, przewodników wycieczek i sprzedawców podkoszulków. Kioski sprzedawały oficjalny państwowy dziennik Santa Isabel, a oprócz niego widokówki i podkładki ze ślicznymi widoczkami. „Santa Isabel - Perła Ameryki”, „Taki piękny”, „Utrzymaliśmy cały nasz kraj w sekrecie!” i „Nie pozwól, żeby mapy cię oszukały! My ISTNIEJEMY!” - Pasażerowie, którzy przylecieli do Santa Isabel z Nowego Jorku, proszeni są do wyjścia nr 7 - ogłosił megafon. Człowiek ubrany jak kierowca taksówki stał na zewnątrz terminalu, obserwując każdą osobę wychodzącą z kontroli celnej. Był tęgi i miał twarz jak księżyc w pełni. Pocił się w południowoamerykańskim skwarze. Jego rysy zdradzały egzotyczny, turecki ślad, szczególną mieszankę ni to Wschodu, ni Zachodu. Najprawdopodobniej nie nosił stale stroju taksówkarza, w każdym razie żaden z pozostałych kierowców nigdy go wcześniej nie widział. Szukając wzrokiem wśród wychodzących konkretnego człowieka, rudowłosego Amerykanina, i ignorując wszystkich innych pasażerów, mężczyzna starał nie rzucać się w oczy, ale był gotów rzucić się w wir działania. Miał zadanie do wykonania. Zdjął swoją imienną plakietkę z napisem „Cześć! Jestem Bolo!” Porucznik Smith nie musi znać jego imienia. Amerykanin i tak dość się na niego napatrzy. - Pasażerowie lecący lotem numer 731 do Rio de Janeiro proszeni są do wejścia numer 5 - zapowiedział megafon; głos odbijał się echem w pustym terminalu, trzeszcząc od zakłóceń. - Vuelo sieteciento... Mrużąc oczy od słońca i wyglądając na zagubionego, Tom Smith minął drzwi. Miał na sobie sportowy strój, schludny i dostosowany do okazji, i niósł jedną czarną walizkę. Jego jaskraworude włosy były wyraźnie rozpoznawalne. Bolo dostrzegł go natychmiast. Handlarze wciskali Smithowi do rąk broszury i kupony, a on dziękował im bezwiednie, aż w pewnym momencie nie mógł już nic więcej pomieścić w dłoniach W końcu młody porucznik zebrał całą tę stertę i grzecznie wręczył ją innemu handlarzowi, który rozdawał je dalej. Nadbiegli mali ulicznicy i oferowali nieautoryzowane mapy kraju, zanim przepędzili ich urzędnicy w czarnych uniformach. Wszędzie wzdłuż ulic grupki bezrobotnych producentów map kręciły się z pikietami po chodnikach. Bolo, stojąc przy swojej małej żółtej taksówce, wytężył uwagę, a potem zrobił swój ruch. Wystrzelił naprzód jak prawdziwy kierowca taksówki, pragnący zdobyć klienta i oferujący najlepsze możliwe usługi. Miał rozkazy od pułkownika Iwana i pułkownika Enrique - które wypełniał, kiedy mu to odpowiadało. Bolo miał w zanadrzu większe plany... W tym samym momencie korpulentny, dobrze ubrany mężczyzna także ruszył w kierunku Smitha, wykrzykując i gwałtownie machając, żeby przyciągnąć jego uwagę. Na przekór swojemu eleganckiemu ubiorowi tęgawy mężczyzna niósł podniszczoną tekturową walizkę, posklejaną szarą taśmą izolacyjną. Biegł, sapiąc głośno; dopadł Smitha, upuścił walizkę i rozłożył szeroko ramiona, obejmując go na powitanie. Bolo zatrzymał się, nie wiedząc, co robić. Nie spodziewał się czegoś takiego. Czyżby w tę sprawę był zamieszany jeszcze jeden agent? Nie mogąc się ruszyć, Smith stęknął: - Ehm... Pan wybaczy, sir, ja... Tęgawy mężczyzna pociągnął Smitha w kierunku kantyny o kilka kroków dalej od handlarzy i taksówek. Parasole i markizy rozpościerały kuszący cień nad wiklinowymi krzesłami i chybotliwymi stolikami. Hali lotniska świecił pustką w jaskrawym popołudniowym słońcu. Ogromne, leniwe wentylatory zawieszone pod sufitem mieszały wilgotne powietrze, od czasu do czasu z brzękiem uderzając ogłupiałe tropikalne owady, które podleciały zbyt blisko. - Ai, Pedrito, jak się cieszę, że cię widzę - powiedział nieznajomy, waląc Smitha po plecach tak mocno, że młody porucznik poleciał do przodu, prawie upuszczając swoją czarną walizkę. - Akurat mamy trochę czasu do mojego odlotu i mogę ci postawić drinka! Tak jak ci obiecałem ostatnim razem, kiedy się spotkaliśmy, co nie? Pamiętasz jeszcze tamte panienki? A mówiły, że są zakonnicami! Cha, cha! Bolo myślał gorączkowo i zdecydował się spokojnie poczekać na zewnątrz. To spotkanie mogło się okazać interesujące. Grubas pchnął Smitha na trzeszczące plecione krzesło pod parasolem Modelo Especial. Nalaną dłonią, przystrojoną złotymi pierścieniami, strzepnął ze stolika karaluchy i małą jaszczurkę i sięgnął po miskę smażonych czipsów. Głośno zawołał na barmana: - Szybko! Mój przyjaciel Pedrito jest niecierpliwy, a do tego to ważny gość! A ja mam samolot za parę minut. - Proszę, proszę - powiedział Smith, nadal starając się być uprzejmy. - To musi być jakaś pomyłka. Ja nie nazywam się Pedrito. Korpulentny mężczyzna opadając na krzesło całym swoim ciężarem uśmiechnął się tylko, jakby pojął aluzję: - Ależ, Pedrito, mnie możesz zaufać! W końcu przeszliśmy razem to i owo. - Położył pulchny palec na ustach i zniżył głos. - Jak za dawnych czasów, co? Barman! Dwie margarity, szybko! Otwórz swoją najlepszą tequile dla mojego przyjaciela! - Ale... ja... ja nie piję tequili - zaprotestował Smith. Grubas poklepał go po plecach i wybuchnął głośnym śmiechem. - Nie pijesz tequili! Ha, przyjacielu, dobry żart! Nie pije tequili. Robaki w agawach trzęsą się ze strachu, kiedy Pedrito Miraflores przechodzi w pobliżu. Na zewnątrz kantyny Bolo wytrwale czekał. Obaj pułkownicy dali mu dokładne instrukcje, ale Bolo miał własne, ważniejsze plany. Spokojny i cierpliwy, wiedział, że i tak ze wszystkim sobie poradzi. - ... i zawsze się zastanawiałem, czy twój koń naprawdę przedostał się przez Storczykowy Las Śmierci! - ciągnął tęgi mężczyzna, nie pozwalając Smithowi dojść do słowa. - No i jak przeżyłeś inwazję trujących żab drzewnych? Ai! Barman przyniósł dwie margerity: dwie szklanki wątpliwej czystości, ozdobione solą i napełnione tequila z limonką. - Ale właśnie próbuję panu wyjaśnić - powiedział Smith, wpatrując się w swojego nieoczekiwanego kompana. - Nie znam żadnego Pedrita. Barman postawił przed nim szklankę z obsypanym solą brzegiem, ale Smith odsunął ją na bok. - Przepraszam, czy jest mleko? Leches, por favor. - No leche, senor - odparł barman, wzruszając ramionami. - W tym upale za szybko kwaśnieje. Grubas zaniósł się śmiechem. - Mleko! Po chwili doszedł do siebie, chichocząc jeszcze, i otarł sobie wierzchem dłoni zroszone czoło. - Pedrito, ty mnie kiedyś wykończysz! Opowiedz mi ten kawałek o bandziorach w podziemnym mieście... - Rio. Rio. A bordo! - zabrzmiało z głośnika. - Rio? To mój samolot - nieznajomy łyknął swoją margeritę, rzucił na stolik monetę i poklepał Smitha. - Szkoda, że nie pogadaliśmy dłużej, ale muszę biec. Któregoś dnia będziesz mi musiał opowiedzieć, jak przeżyłeś najazd na dolinę kaktusowych kłusowników. W Kolodorze jesteś legendą, mi Amigo! - Pochylił się do przodu i dodał scenicznym szeptem: - Ale widzę, że teraz masz jakąś misję. Nie szkodzi, Pedrito, u mnie twój sekret jest bezpieczny! Grubas pobiegł w stronę samolotu. Smith popatrzył za nim. - Co za dziwak. Odsunął nietkniętą margeritę, podniósł swoją czarną walizkę i wstał z wiklinowego krzesełka. Strzepnął ledwo widoczne okruchy ze spodni. Kiedy odszedł, barman przyszedł posprzątać ze stolika, zobaczył nienaruszonego drinka i jednym haustem wypił go sam... Na zewnątrz terminalu Bolo stał przy swojej taksówce, wciąż czekając. Kiedy pojawiła się jego druga szansa, nadal stał z niewzruszonym spokojem, prawdziwy wzór znudzonej pewności siebie. Obserwował nadejście Smitha szukającego taksówki. Inny taksówkarz wyskoczył naprzód, chętny do złapania dobrze płacącego amerykańskiego turysty. Prawie niewidocznym ruchem stopy Bolo umiejętnie podciął taksówkarza, który runął jak długi na wybrukowaną jezdnię. Bolo nadepnął na plecy leżącego kierowcy, przeszedł po nim i podszedł do Smitha - wszystko robił bardzo profesjonalnie i rzeczowo. - Taksówka, sir? - powiedział Bolo matowym, beznamiętnym głosem, otwierając drzwi przed Smithem. - Jestem najlepszym kierowcą w Santa Isabel. Ciągle zaaferowany swoją dziwaczną przygodą z tęgim nieznajomym Smith wgramolił się do tyłu ciasnej, żółtej taksówki. Położył walizkę obok siebie na tylnym siedzeniu i zaczął przetrząsać kieszenie sportowej kurtki, aż wreszcie znalazł pomiętą kartkę z planem podróży. Maria, administratorka konkursu, przesłała mu go faksem, opisując luksusowe warunki i rozkład jego najwspanialszego w życiu urlopu w egzotycznym Kolodorze. Przestudiował niewyraźne odręczne zapiski, potem wręczył kartkę Bolo. - Tu jest napisane: „Hotel Grande de Lujo”, największy hotel w Santa Isabel. Myśli pan, że da radę go znaleźć? Bolo pobieżnie rzucił okiem na papier i oddał go Smithowi. - O, jest pan w dobrych rękach, sir. Bez rozejrzenia się, czy zasygnalizowania kierunkowskazem, zjechał z krawężnika prosto na ruchliwą ulicę. Autobus zatrąbił i skręcił gwałtownie, spychając chuderlawego rowerzystę na krawężnik. Bolo nawet się nie obejrzał. - Proszę zdać się na mnie, sir. Bolo jechał szeroką, brukowaną aleją wśród imponujących hoteli, marmurowych kolumn, przepysznych fontann i ozdobnych posągów. Mocując się z kierownicą, manewrował pomiędzy rowerzystami, starymi ludźmi pchającymi wózki, volkswagenami i autobusami pełnymi turystów, buchającymi brudnym, duszącym dymem. Uspokojony widokiem luksusowych dzielnic Santa Isabel Smith wyjął mocno zaczytaną książkę w miękkich okładkach - „Słynne bitwy morskie”. Zaczął po raz kolejny czytać rozdział o swoim bohaterze, Horacjuszu Nelsonie, i jego siedmioletniej wojnie na Morzu Śródziemnym. Wzdychając, Smith czytał i podziwiał bitwy Nelsona i jego błyskawiczne decyzje, od których zależały losy potężnych narodów. Potem zamiast Nelsona przyszedł mu na myśl admirał Turner z Nowego Jorku i jego własna, nużąca praca przy przeglądaniu projektów nowych systemów rakietowych. Żałował, że nie przyszło mu urodzić się w czasach, kiedy wstąpienie do marynarki oznaczało życie pełne emocji... Silnik ryczał, gdy Bolo dodawał gazu, przeciskając się taksówką przez ciasne alejki. Gwałtowne wrzaski kurczaków i widok białych piór za boczną szybą wozu zmusiły Smitha do oderwania wzroku od książki. Wzdłuż ulicy ciągnęły się domy o białych ścianach i drzwiach pomalowanych na niebiesko, nakryte dachami z kruszących się dachówek; obwisłe kable elektryczne służyły jako sznury do bielizny, kawałki papy podtrzymywały odpadające tynki. Pechowe kurczaki poderwały się z jezdni, bombardując przednią szybę. Psy szczekały i goniły za taksówką, ale pouciekały w obliczu rozwścieczonych kurczaków. - Jesteśmy prawie w pańskim hotelu, sir - powiedział Bolo, odwracając się do pasażera i nie patrząc na drogę. - Jeszcze tylko kilka minut. Taksówka stęknęła i podskoczyła, przejeżdżając po czymś dużym i poruszającym się. Kiedy auto skręciło w inną alejkę, w powietrze wzbiła się fontanna białych piór. Ostatecznie taksówka zatrzymała się przed podupadającym gmachem, który mógłby być stosunkowo miłym hotelem, gdyby go zburzyć i zbudować od nowa wyłącznie według oryginalnego projektu. Żaden znak nie widniał na olbrzymim budynku, ale Bolo z dumą wskazał na drzwi frontowe, wiszące bezwładnie na pogiętych zawiasach. - Oto pański hotel, sir. „Hotel Grande de Lujo” - uśmiechnął się Bolo. Nie licząc taksówki, ulica była wymarła. Wszyscy pouciekali, nawet wściekłe kurczaki. Smith w osłupieniu spoglądał przez tylne okno samochodu. - Czy to jest najlepszy hotel w Santa Isabel? - zapytał, nie dowierzając. Przetarł oczy. - Tak mówią - oparł Bolo z dumą w głosie. - Gorąco polecany. - Ale... to musi być jakaś pomyłka - powiedział Smith, głośno przełykając ślinę. - Ja wygrałem główną nagrodę. - A to jest główny hotel. - No dobrze, ale w tamtej dzielnicy minęliśmy mnóstwo ładniejszych hoteli - Smith obrócił się na siedzeniu, próbując dostrzec koniec długiej alei, którą jechali. Bolo machnął ręką z lekceważeniem i cmoknął. - A te tam, to tylko pułapki na turystów, bez atmosfery, bez duszy. Z pewnością to nie dla mężczyzny pańskiego kalibru, sir. Miejscowi wolą specjalne hotele, takie jak ten. To będzie dla pana prawdziwe przeżycie, oryginalny kawałek Kolodoru. Będzie pan mógł zobaczyć, z czego słynie nasz kraj. *** W hotelowym foyer dwóch rosłych kolodorańskich opryszków kryło się za opadającymi drzwiami. Stali, przyciskając się do trzeszczących, pobielanych ścian, każdy w swoim zacienionym kącie, z okiem przyklejonym do szpary. - Chyba już jest - powiedział pierwszy. - A właśnie miałem sobie zrobić przerwę. Drugi prychnął: - Przerwę? Po co ci teraz przerwa? Stoimy tu całe rano. - Muszę iść do łazienki - odpowiedział pierwszy gangster. - Dobra, trzeba było wcześniej pomyśleć - odparł jego partner. - To najważniejsza część planu, teraz mamy zrobić zamianę. Cicho bądź. Wysiada z taksówki. 5 Gdy Smith nadal nie był przekonany co do tego, że to właściwy hotel, Bolo powiedział: - No cóż, jeśli się tu panu nie spodoba, zawsze może pan pójść i poskarżyć się kierownictwu. Może trochę tu posprzątają. - Rzeczywiście, porozmawiam z kierownictwem - odparł Smith. - Nie chcę się skarżyć, bo to była darmowa wycieczka, ale jestem pewien, że Maria, administratorka konkursu, chciałaby się o tym dowiedzieć. Smith wcisnął książkę do kieszeni kurtki i wygramolił się z taksówki. Szukał pieniędzy, żeby zapłacić kierowcy, ale Bolo tylko machnął ręką i ruszył w dół alei. - Gratuluję wygrania konkursu - zawołał. - Jazda też za darmo. Smith podniósł swoją czarną walizkę i powlókł się ścieżką, ale z bliska hotel wcale nie wydał mu się lepszy. Zobaczył, jak jedna z terakotowych dachówek, najwyraźniej potrącona przez wyjątkowo dużą tarantulę, spada wzdłuż bocznej ściany budynku i roztrzaskuje się na ulicy. - Powinni się wstydzić. Smith zmarszczył brwi, wyciągając szyję, żeby zajrzeć w okna pokoi. Postawił walizkę na chodniku. Zapukał do frontowych drzwi, ale nie usłyszał odpowiedzi, więc pchnął trzeszczące skrzydło. Wszedł, mrużąc oczy, żeby przystosować wzrok do nieoczekiwanego mroku wewnątrz budynku. Rozejrzał się wokoło, ale zobaczył tylko wąski podest i wieszaki na płaszcze przybite do starej, drewnianej boazerii. Jaskrawe smugi słonecznego światła z okien kładły się plamami na stromych schodach na wprost niego. Wyglądało na to, że wszystkie pokoje znajdują się na górze. - Halo? - odezwał się. Jego własny głos wrócił do niego echem. Nie mogąc się doczekać rozpoczęcia swojego wygranego urlopu, wszedł na górę, wcale nie starając się zachowywać cicho. - Jest tu kto? Słyszał brzęczące owady, ale nic oprócz tego. Za jego plecami, na palcach, dwóch opryszków wyłoniło się ze swoich kryjówek i podążyło za nim. Sprawdzili mocne sznury, przewleczone przez klamry u paska; każdy w obu rękach trzymał szmaty, przygotowane na knebel lub opaskę na oczy. Pierwszy mężczyzna poruszał się dziwnie, jak scyzoryk, starając się utrzymać skrzyżowane nogi i pęcherz pod kontrolą. Drugi przemykał się tuż za nim, kryjąc się w cieniu partnera. - Czy to „Hotel Grande de Lujo”? - zawołał znowu Smith. - Gdzie jest recepcja? Zatrzymał się na półpiętrze, przy zamazanym oknie. Wychodziło na ulicę zapchaną zardzewiałymi samochodami rozebranymi na części - naprawdę nieciekawy krajobraz. Gdy Smith stał tak, nie wiedząc, co robić, jeden z drabów podkradł się do niego i zarzucił mu na twarz szmatę, usiłując wepchnąć mu ją do ust. Smith chwycił materiał i wyrwał go z dłoni opryszka. Po krótkiej walce bandzior zdołał odzyskać szmatę. Trening w piechocie morskiej, wzmocniony i udoskonalony dzięki latom przeżytym i przepracowanym na pełnych bandytów przedmieściach Nowego Jorku, przydał się teraz Smithowi. Umiejętnie chwycił draba za nadgarstek, pochylił się i walnął go łokciem w brzuch. Nagle ciemna, wilgotna plama zakwitła na kroczu mężczyzny. Smith obrócił się, okręcił go w miejscu i wypchnął przez okno. Drugi oprych wbiegł po schodach, żeby po chwili z nich spaść. Pierwszy drab, przelatując przez rozbitą szybę, trafił go obcasem w podbródek i posłał z powrotem na dół. Drugi toczył się, tłukł i odbijał od półpiętra do półpiętra, nabierając prędkości. Smith popatrzył za nim z rękoma założonymi na piersiach. - A nie mówiłem, że to nie jest hotel pierwszej klasy? Na zewnątrz Bolo siedział za kierownicą kradzionej taksówki. Zaparkował kawałek od hotelu. Skrzeczące, żarłoczne kurczaki zaczęły powracać, wypełzając ze swoich kryjówek w poszukiwaniu jakiegoś nie spodziewającego się niczego, potencjalnego żeru. Słysząc brzęk tłuczonego szkła, Bolo spojrzał w górę i zobaczył, jak jeden ze zbirów przelatuje przez rozbite okno i spada na dróżkę. Bandzior z metalicznym echem grzmotnął na zardzewiałego, przedpotopowego mercedesa. Ciekawskie kurczaki ożywiły się, rozejrzały na boki, po czym pomknęły w kierunku bezbronnego człowieka. Słysząc następny hałas Bolo znów popatrzył w górę i ujrzał, jak drugi zbir toczy się po kilku ostatnich stopniach i jak kukła pada na progu. Bolo uniósł brwi, podziwiając robotę Smitha. Może, mimo wszystko, ten oficer marynarki jednak byłby w stanie przydać się do jego celów. - Dwóch odpadło, jeden idzie dalej. Na podeście nad schodami Smith rozglądał się dookoła, ciągle kurczowo trzymając swoją czarną walizkę. - Przekonałem się, że obsługa w tym hotelu mi nie odpowiada. Spojrzał na schody i skrzywił się. - Mam nadzieję, że nie będą chcieli policzyć mi za to rozbite okno. Trzeci mężczyzna pojawił się przy barierce, trzymając poplamione prześcieradło rozpostarte jak sieć. Smith zobaczył go i pomachał w jego stronę. - Pan jest tu kierownikiem? - zapytał. - Szukałem... Zbir rzucił prześcieradło i podarta, cuchnąca szmata opadła na Smitha, okrywając go całego. - Hej, to nie fair! Smith robił młynka rękoma i kopał, ale jego fachowe ciosy chybiały celu, bo oprych uskakiwał na bok. Zanim porucznik zdołał się wydostać, zbir skoczył do przodu i walnął pałką w przykrytą prześcieradłem głowę Smitha. Chociaż Smith nie wyraził jeszcze w pełni swojego niezadowolenia, urwał w pół słowa. Zobaczył gwiazdy, a potem ciemność. Następnego ranka o świcie stado kurczaków zaniosło się donośnym skrzeczeniem w alejce, obwieszczając zdobycie nowego terytorium. Matrona o ponurym wyglądzie cisnęła w nie z któregoś okna pustą puszką. Inna kobieta pracowicie zbierała wczorajsze pranie, wiszące na sznurku łączącym dwa budynki, po czym rozwiesiła następną, ociekającą stertę. W ciemnym, nędznym pokoiku w „Hotelu Grande de Lujo” ukośne promienie słońca prześlizgiwały się przez szpary w popękanych okiennicach, oświetlając wąskie łóżko i szafę, dziwacznie kulejącą na jedną nogę. Ściany łazienki były tak gęsto pokryte pleśnią i plamami z wody, że nie dało się określić, gdzie kończą się plamy, a zaczynają kafelki. Ciemnobrązowa walizka opierała się o kulawą szafę. Pod ścianą leżał porzucony egzemplarz „Słynnych bitew morskich”; zakładka wypadła gdzieś w trakcie szamotaniny. Porucznik Tom Smith leżał na środku podłogi twarzą do dołu, związany, ze srebrną taśmą izolacyjną na ustach. Pleciona bawełniana linka krępowała mu kostki i nadgarstki, związane na plecach. Nie była to zbyt wygodna pozycja, o czym Smith przekonał się, kiedy tylko wróciła mu świadomość. Oszołomiony Smith przekręcił się na bok i wydał jęk stłumiony przez taśmę zaklejającą mu usta. Głowa mu pękała, jakby nieznośny dzieciak ze swoim pierwszym bębenkiem usadowił się wewnątrz jego czaszki. Odwrócił się z powrotem twarzą do dołu na lepiącej się od brudu podłodze i zaczął mrugać, usiłując przypomnieć sobie, gdzie jest i jak tu trafił. Zamknął oczy, nasłuchując dobiegających z korytarza odgłosów pobrzękiwania metalowego wiadra i stukania kija od szczotki o ściany. Klucz zgrzytnął w zamku i pełne szpar drewniane drzwi obróciły się na przedpotopowych zawiasach ze zdumiewająco głośnym piskiem. Do pokoju weszła pokojówka o nijakiej twarzy; wyglądała na zmęczoną i ani trochę nie zdziwiła się widokiem Smitha, dumnie rozciągniętego na podłodze. Miała kolorową sukienkę i starannie zaplecione lśniące, ciemne włosy. Ciężko pracowała i przykładała się do swojej pracy - ale najwyraźniej nie wynajęto jej do pomagania nieszczęsnym turystom w wydostawaniu się z opresji. Smith wiercił się i wydobywał z siebie okrzyki tłumione przez taśmę izolacyjną, błagając ją o pomoc, chociaż tylko bardziej rozbolała go od tego głowa. Dziewczyna nie zwracała na niego uwagi. Uzbrojona w mopa, kółko z kluczami i zmiotkę do kurzu pokojówka przystąpiła do pracy. Ustawiła swoje wyposażenie przy drzwiach i zaczęła nucić, wlokąc wiadro, z którego wychlapywała się woda z mydłem. Pokojówka nonszalancko przejechała lekko zmiotką po plecach Smitha, potem wetknęła ją sobie pod ramię. Widząc brud na podłodze tuż przed swoim nosem, Smith zastanawiał się, dlaczego teraz jest taka dokładna. „Może jest tu nowa” - pomyślał. Ciągle podśpiewując, pokojówka powoli przeszła do łazienki. Chlapnęła śmierdzącą chlorem wodą na najgorsze plamy, opróżniła kosz na śmieci i wróciła do pokoju, żeby wygładzić pościel. Kiedy skończyła, zabrała wiadro i mopa i podeszła do drzwi. Smith miotał się i rzucał na środku pokoju, próbując ją nakłonić do pomocy. Jęczał i mruczał, ruszając brwiami. Wreszcie pokojówka zatrzymała się i przestała podśpiewywać. Zmarszczyła czoło. Spojrzała na łóżko i na starą toaletkę, jakby czegoś zapomniała. Po nie kończącej się chwili zastanowienia rzuciła okiem na związanego człowieka na podłodze. - Wrrr umf - powiedział Smith, sypiąc iskry z oczu. Pokojówka znowu zaczęła nucić, pochylając się nad nim i rozwiązując węzły przy jego kostkach i nadgarstkach; robiła to bez pośpiechu, jakby to stanowiło kolejną część jej pracy. Bez wątpienia nieraz, w niejednym pokoju, znajdowała na podłodze związanych mężczyzn - zwłaszcza w miejscu takim, jak to. Kiedy skończyła, wyciągnęła rękę, czekając na napiwek. Smith wyplątał się ze sznurów na nadgarstkach i nareszcie rozprostował ręce. Usiadł, rozcierając zdrętwiałe dłonie, potem pochylił się, żeby zdjąć sznury z nóg i odrzucił je na bok. Poklepał się po bokserkach w geście tłumaczącym brak drobnych. Chociaż miał zaklejone usta, wymamrotał przeprosiny. Sprzątaczka zmierzyła go spojrzeniem bez wyrazu, potem chwyciła skraj taśmy, którą miał na ustach. Szarpnęła gwałtownie. Smith zamarł z bólu. - Przepraszam, ale ktoś zabrał mi ubranie - wytłumaczył po chwili. - Kłamliwy zboczeniec - mruknęła po hiszpańsku. - Stale was tu pełno. Podniosła swoje wiadro i wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi i przekręcając klucz w zamku. Smith uniósł obie dłonie do płonących policzków i ust, a potem otworzył walizkę w poszukiwaniu butelki kojącego toniku, którą starannie sobie zapakował. Działała na oparzenia słoneczne, więc miał nadzieję, że ukoi jego skórę. Znalazł ćwiećlitrową butelkę z przezroczystym płynem i chlusnął sobie nim na twarz. Płyn palił obtartą skórę niczym kwas. Smithowi zaparło dech; wachlował się gwałtownie dłonią, żeby ochłodzić twarz. Spojrzał na butelkę, którą trzymał w ręce i wreszcie dotarło do niego, co widnieje na etykietce. - Rum! Ale ja nigdy nie piję rumu! Właściwie to nigdy nie piję żadnego alkoholu. Skąd to się wzięło w moim bagażu? Twarz ciągle go piekła, kiedy zakłopotany przetrząsał zawartość otwartej walizki. - Nic dziwnego. To nie moja walizka. Oglądał nieznane przedmioty. Otworzył prostą brzytwę. Przyjrzawszy się jej długiemu, straszliwemu ostrzu, zamknął ją z powrotem. - To na pewno nie moja brzytwa. Nawet nie wygląda na bezpieczną. Potarł się po obolałym policzku i zastanowił, czując pod palcami twardą szczecinę, którą zdążył zarosnąć. - No cóż, muszę coś ze sobą zrobić. Powinienem się doprowadzić do ładu, zanim pójdę wygarnąć kierownikowi hotelu, co o tym myślę. Rozważywszy sytuację, zacisnął zęby. - Założę się, że admirał Horacjusz Nelson używał zwykłej brzytwy, nawet na wzburzonym morzu. W chwilę później Smith stał w bieliźnie przed pękniętym lustrem w łazience, próbując się ogolić tak prymitywnym narzędziem. Starał się też jako tako wygładzić rozczochrane włosy, cały czas usiłując się połapać, co poszło źle. To miał być idealny urlop! Powinien zostać w Nowym Jorku i przeglądać plany pocisków. Kontynuował golenie, ale brzytwa była mu bardzo nieżyczliwa. Obca walizka leżała otwarta na łóżku, przygotowana do inspekcji. Smith, który zwilżył się gąbką i nareszcie poczuł odrobinę lepiej, stał owinięty ręcznikiem. Skrawki zakrwawionej papierowej chusteczki znaczyły niezliczone zadrapania i zacięcia po jego przygodzie z goleniem. Przetrząsając zawartość obcej walizki Smith natknął się na myśliwską kurtkę i spodnie koloru khaki. Przyłożył je do siebie. - Cóż, wygląda na to, że przynajmniej pasują. Z zażenowaniem przeszukał kieszenie. „Dlaczego mnie napadli, a potem zostawili w pokoju z cudzą walizką? Może napadają wielu ludzi, i po prostu pomylili walizki?”, zastanawiał się. „Hej, ciekawe, czy zostawili mój portfel”. W portfelu znalazł coś więcej, niż tylko pieniądze; były tam karty kredytowe i dowód osobisty. Smith gorączkowo przeszukał obcą walizkę, potem pobiegł w drugi kąt pokoju do kulejącej szafy. Ale nie znalazł w niej nic oprócz kilku mysich kup i martwego pająka w rogu. Padł na kolana obok łóżka i podniósł materac. Szukał tam czegokolwiek, co by należało do niego, ale natknął się tylko na porzuconą skarpetkę z dziurą na pięcie. Jedyną rzeczą w tym pokoju, która naprawdę stanowiła jego własność, była książka, którą czytał w taksówce. Szukając pocieszenia u swego historycznego bohatera, Smith podniósł „Słynne bitwy morskie”, siadł w samej bieliźnie na skraju łóżka i rozejrzał się z ponurą miną. - Bez pieniędzy, bez dokumentów, bez paszportu. Spojrzał na książkę, której złodzieje najwyraźniej nie uznali za rzecz wartą kradzieży. Ewidentnie znalazł się w tarapatach i nie miał pojęcia, jak z nich wybrnąć. - Ciekawe, co Nelson zrobiłby na moim miejscu? 6 Taksówka Bola zatrzymała się przed podupadającym hotelem. Warkot silnika odbijał się echem w ciasnej alejce. Za kierownicą Bolo ziewnął szeroko i przeciągnął się, mrużąc oczy. Ogolił się nie dalej niż godzinę temu i jego kwadratowy podbródek był teraz gładki i czysty. „Ach, nie ma to jak świeży poranek w slumsach Santa Isabel” - pomyślał. Usadowił się znów za kierownicą, wyczekując na właściwy moment. Kiedy misja była w toku, Bolo stawał się najbardziej cierpliwym człowiekiem na świecie. Stwierdził, że w tej chwili Smith musi być już prawie gotów do następnego etapu gry. Wysokie drzwi „Hotelu Grande de Lujo” stanęły otworem, kołysząc się na nadłamanych zawiasach, i pojawił się w nich całkiem przytomny Smith. Miał na sobie nową kurtkę safari, która świetnie na nim leżała, i niósł ciemnobrązową walizkę dostarczoną przez Bolo zgodnie z rozkazami obu pułkowników. Bolo podziwiał wygląd rudzielca. Dokładnie jak ten renegat Pedrito Miraflores. Dokładnie tak, jak zaplanowano. Kiedy Smith stanął na ganku, oślepiony porannym słońcem, ciężkie hotelowe drzwi uwolniły się od resztek zawiasów i runęły do foyer. Z góry, jak szrapnele, posypały się kawałki tynku. Małe jaszczurki rzuciły się w pobliską alejkę w poszukiwaniu kryjówek, gdzie dzikie kurczaki przyskoczyły do nich z radością głodomorów. Uchylając się przed spadającymi dachówkami, Smith zbiegł po schodkach na chodnik, ale wyglądało na to, że nie wie, dokąd iść. Rozejrzał się i dostrzegł oczekującą taksówkę. Bolo podniósł rękę na powitanie. Z wyraźnym westchnieniem ulgi Smith zawołał: „taxi! taxi!” Wypadł na ulicę, jakby chciał znaleźć się tak daleko od hotelu, jak tylko możliwe. Bolo pochylił się nad siedzeniem dla pasażera i otworzył drzwi, nie wysiadając z wozu. Smith cisnął tajemniczą walizkę do środka i dał nura do taksówki, opadając na siedzenie obok kierowcy. - O rany! Stało się coś okropnego. Proszę mnie zabrać do ambasady amerykańskiej. Zapłacę, kiedy będziemy na miejscu - Smith przesunął ręką po czole, odgarniając włosy z powrotem do tyłu. - A tak przy okazji, jaka tu jest waluta? - Pański kredyt jest dobry w Santa Isabel - powiedział grzecznie Bolo. Wyglądało na to, że Smith go nie rozpoznał. - Jest pan Amerykaninem, a mnie to wystarczy. Bolo zmusił silnik do zapalenia i ruszył z miejsca z szarpnięciem, które wcisnęło Smitha w oparcie. Minął zakręt i przyspieszył, patrząc przed siebie. Uśmiechał się pogodnie, zadowolony z rozwoju sytuacji. Nim ujechali milę, znaleźli się w prześlicznej dzielnicy, wśród bulwarów ozdobionych szpalerami marmurowych fontann i pięknych parków pełnych flamingów i kwitnących hibiskusów. Sprzedawcy róż oferowali ogromne bukiety; kobiety sprzedawały smażone banany wprost z wielkich, czarnych patelni. - Bardzo panu do twarzy w tym nowym ubraniu - powiedział Bolo. - A przy okazji, czy wczoraj nie miał pan ze sobą czarnej walizki? - Niech mi pan o tym nie przypomina - warknął Smith, rozmasowując sobie nadal bolącą głowę. - Czy w Kolodorze macie dużą przestępczość? - Nic specjalnego - odparł Bolo. - W każdym kraju jest parę zgniłych jabłek. Kiedy to mówił, taksówka mijała właśnie grupę niosących pikiety ludzi, domagających się równych praw dla producentów map. - Powinniście coś z tym zrobić - powiedział Smith, zamykając oczy. - Moglibyście mieć więcej turystów. Wasza gospodarka pewnie by na tym zyskała. - Och, staramy się, staramy. Deportujemy kryminalistów, ale jednak jakoś przekradają się przez granice. Bolo zjechał z szerokiej arterii i minął dwie aleje. Dotarli do sennej uliczki. Tu sprawdził adres, określający dokładnie miejsce, w którym zamierzał opuścić Smitha. W punkcie, który nie miał nic wspólnego z czymkolwiek istotnym, nacisnął na hamulec i skręcił do parku. - Dlaczego się zatrzymaliśmy? - spytał Smith, unosząc się z miejsca. Spojrzał do tyłu, potem przez boczne okno. Widział tylko pobielane ściany willi i domków z kutymi kratami w oknach. Na dachach, na rozciągniętych sznurach, wisiało pranie. - Jesteśmy niedaleko ambasady amerykańskiej, jeżeli ma pan ochotę przejść resztę drogi pieszo - Bolo uśmiechnął się serdecznie, błyskając białymi zębami. - Przy głównych budynkach mają tu ograniczenia w ruchu drogowym. Zakaz wjazdu taksówek. Smith opuścił brudną szybę w oknie od strony pasażera i wystawił głowę na zewnątrz. Spojrzał w jedną i drugą stronę spokojnej uliczki. - Nie widzę tu żadnej ambasady. Bolo uprzejmie wskazał w kierunku bocznej alei. - Skręci pan na lewo. To trzy domy dalej. Zobaczy ją pan. Jest tam kurczak nad drzwiami. - Kurczak? Na ambasadzie amerykańskiej? Chyba orzeł? - Przepraszam, sir, przejęzyczyłem się. Tutaj, w Kolodorze, kurczaki to groźne ptaki, i nikt się z nimi nie patyczkuje. - To tak jak w Stanach - powiedział z dumą Smith. Wysiadł z taksówki, zabrał ciemnobrązową walizkę z tylnego siedzenia i stanął na chodniku z niepewną miną. Bolo przechylił się, uśmiechając się uspokajająco przez okno. - Zaczekam tu na pana, sir. - Dlaczego mam w to wierzyć? - zapytał Smith. - Przede wszystkim, sir, jeszcze mi pan nie zapłacił - odparł Bolo śmiertelnie poważnym tonem. - Dlaczego miałbym teraz odjeżdżać, jeżeli mam dostać sowity napiwek, jeśli tu na pana zaczekam? Smith uznał to za logiczne i przytaknął. - Muszę się dowiedzieć, czy w ambasadzie wydadzą mi nowe dokumenty i karty kredytowe. Wczoraj ukradziono mi portfel. - Jak pan uważa, sir. Smith ruszył uliczką, pogwizdując melodię, którą Bolo znał, w poszukiwaniu obiecanej ambasady... Kiedy tylko porucznik zniknął za rogiem, Bolo wyskoczył z taksówki i jak sprinter popędził chodnikiem w przeciwną stronę, klapiąc stopami o beton Nadszedł czas na zgotowanie Smithowi paru nowych przykrych niespodzianek, by Bolo mógł przetestować możliwości tego człowieka. Obaj pułkownicy starali się po prostu zabić Smitha, ale Bolo miał inne plany... Ominął kilka hydrantów przeciwpożarowych, staruszka na rowerze i gromadkę rozchichotanych dzieciaków, przywiązujących sznurki do szczypiec śmiercionośnego czarnego skorpiona, którego właśnie złapały. Wypadając na główną ulicę, Bolo zderzył się z jedną z protestujących kobiet, wytrącając jej z ręki transparent - „NIGDY WIĘCEJ NIEOFICJALNYCH MAP!” - do rynsztoka. Kobieta obrzuciła go stekiem wymyślnych wyzwisk, ale Bolo zwracał uwagę tylko na jaskrawo pomalowaną budkę telefoniczną wykutą z żelaza ulicznej latarni. Bolo przekopał kieszenie, wydobył kilka monet o osobliwym kształcie i wcisnął je do otworu. Podniósł słuchawkę i wykręcił numer, którego nauczył się na pamięć. Natychmiast odebrała kobieta. - Ambasada Stanów Zjednoczonych - powiedziała z przeciągłym akcentem z Alabamy, jakby czytała z kartki. - Ta linia służy tylko do rozmów służbowych. Czy będzie pan uprzejmy wpisać się na naszą listę korespondencyjną? - Nie ma mowy. Dajcie mi waszego człowieka z CIA. Szybko! - odparł Bolo. - To sprawa bezpieczeństwa narodowego. 7 W biurze CIA amerykańskiej ambasady (które mieściło się między kuchenką a automatem z wodą sodową) lśniące karabiny automatyczne zapełniały stojaki z wiśniowego drewna, pokrywające w całości dwie ściany. Na zwijanej mapie zaznaczono potencjalne cele potajemnych ataków, zdjęcia satelitarne ukazywały zbliżenia podejrzanych baz wojskowych i centrów handlowych w całej Ameryce Południowej. Za wielkim biurkiem wisiała mapa świata, nadziana maleńkimi flagami na szpilkach. Granice Kolodoru i położenie Santa Isabel zostały zaznaczone niewprawną odręczną kreską. Radiotelegrafista siedział przy swoim stanowisku, tuż obok automatu ze słodyczami. Ogromne słuchawki z poduszkami miały ukrywać fakt, że słuchał właśnie przenośnego magnetofonu; rockowa muzyka rozbrzmiewała jednak dostatecznie głośno, żeby perkusja przedzierała się przez słuchawki na zewnątrz. W pokoju królowało wielkie biurko, ozdobione pieczołowicie wymalowanym emblematem CIA. Ogromny, zwalisty mężczyzna siedział za wygrawerowaną plakietką z napisem: „CZEŚĆ! NAZYWAM SIĘ O’HALLORAN!”. Obok nazwiska wykrzywiała się idiotycznie żółta naklejka z uśmiechniętą buźką. O’Halloran czytał książkę „Jak wyjść z przeziębienia i czuć się potem doskonale”. Miał szeroką, grubiańską twarz i blisko osadzone oczy; szarobrązowe włosy opadały mu prawie do końca ucha, tak że miał co zaczesywać na swoją lśniącą łysinkę. Telefon zadzwonił ostro, zagłuszając stłumiony rytm rocka ze słuchawek radiotelegrafisty. Zły, że mu się przerywa, O’Halloran zagiął róg strony, zaznaczając czytany fragment. Wyciągnął rękę i chwycił słuchawkę, jakby była owadem, którego trzeba rozgnieść. - Oficer kontroli paszportowej O’Halloran, do usług. Czego pan chce, do cholery? Wysłuchał odpowiedzi Bolo i wyraz jego twarzy zmienił się, jakby trafił go piorun. - Pedrito Miraflores? Pan żartuje! Od sześciu miesięcy mamy rozkaz sprowadzić go żywego lub umarłego! O’Halloran trzasnął słuchawką i popędził do drzwi. - To nasz szczęśliwy dzień - krzyknął do radiotelegrafisty, który bębnił palcami na radiostacji w rytm muzyki... W hallu ambasady USA potężny sierżant piechoty morskiej siedział za recepcyjnym biurkiem, na którym przycisk do papieru z napisem: „Obsługa z uśmiechem” przytrzymywał stertę kartek „Poszukiwani” i rozkazów „Zastrzelić na miejscu”. O’Halloran pośpiesznie podszedł do niego, a sierżant wyprostował się z przejęciem. O’Halloran poszeptał gorączkowo do ucha komandosa, wskazując na ulicę, na siebie i na małe pomieszczenie obserwacyjne koło recepcji. Wbiegł do pokoiku i usadowił się w środku, wciskając się między szczotki, mopy i środki czystości. Zatrzasnął za sobą drzwi. Sierżant piechoty morskiej z groźną miną dyskretnie wyjrzał na ulicę, trzymając dłoń na rękojeści pistoletu. O’Halloran z podnieceniem spoglądał przez mały wizjer w pomieszczeniu obserwacyjnym. Straszliwy przywódca rewolucji, Pedrito Miraflores, miał się tu pojawić. Smith szybko szedł ulicą, nie mogąc się doczekać doprowadzenia do porządku kwestii swoich dokumentów i otrzymania nowych kart kredytowych, żeby nacieszyć się swoją darmową wycieczką. Jego urlop w Kolodorze źle się zaczął, ale nie miał zamiaru zmarnować jego reszty. Chcąc być dobrym Amerykaninem, przyjaznym dla ludzi i całego świata, uśmiechał się do przechodniów i życzył im miłego dnia. Dokładnie tam, gdzie powiedział mu taksówkarz, zobaczył duży, biały budynek, napis „Ambasada Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej” i łopoczącą flagę. Smith uśmiechnął się z ulgą. - No, to jesteśmy w domu. To miejsce, gdzie zawsze mogę się czuć jak u siebie. *** Po swoim podstępnym telefonie Bolo spokojnie wrócił do taksówki, z której mógł obserwować wejście Smitha do ambasady. Usiadł za kółkiem, przyłożył sobie do ucha przenośne walkie-talkie i czekał, czekał, czekał. Nacisnął guzik nadajnika i powiedział do aparatu: - Zaczynam odliczanie, amigos. Smith podążał ulicą zgodnie z planem. W pobliżu, w wynajętym pokoju nad kwiaciarnią, dwóch kolodorańskich opryszków wyglądało na ulicę z wysokiego okna. Jeden trzymał walkie-talkie, takie samo jak Bolo. Drugi przykucnął przy kontrolkach na panelu zdalnego sterowania przygotowanymi materiałami wybuchowymi, trzymając w garści radiowy detonator. Miał na nosie ciemne okulary i tulił do siebie detonator, tak jak inny mężczyzna mógłby przytulać kochankę. - Już? - spytał z nadzieją, drżąc z podniecenia. - Mogę ich już wysadzić? - Widzę go. Wchodzi do środka - odpowiedział zbir z walkie-talkie. - Dwadzieścia, dziewiętnaście, osiemnaście... Drugi bandzior przebierał palcami, rozglądał się, zaczynał szaleć. - Nie możesz liczyć szybciej? - Nie. Czekaj na znak. Siedemnaście, szesnaście... 8 Smith wszedł do ambasady i podszedł do recepcjonisty - sierżanta marines o wyglądzie podenerwowanego niedźwiedzia. Komandos spojrzał na niego, trzymając dłoń na rękojeści pistoletu. - Cześć, Rambo - zaczął wesoło Smith. - Chciałem zgłosić, że... O’Halloran zezował przez wizjer swojej szpiegowskiej komórki, gotów za chwilę eksplodować. Zmusił się do odczekania pół sekundy, żeby zyskać pewność, i jeszcze pół, żeby nacieszyć się wygraną. - To on! - ryknął przez cienkie drzwi schowka. Słysząc zduszony wrzask szefa CIA, sierżant wyjął pistolet i powiedział: - Pan wybaczy, sir; uprzejmie proszę położyć ręce na głowie! Smith zamarł w pół słowa, gapiąc się na wycelowaną broń: - ...straciłem paszport... O’Halloran przyłożył pistolet do maleńkiego otworu w ścianie. Wystrzelił. Echo wystrzału wewnątrz zagraconego schowka prawie go ogłuszyło. Potrząsnął głową, próbując pozbyć się mroczków przed oczami i dzwonienia w uszach. Instynkt komandosa, nieźle podszkolony dzięki latom unikania kul świszczących na ulicach Nowego Jorku, pokierował Smithem. Obrócił się na pięcie i zaczął uskakiwać to na prawo, to na lewo. Sierżant marines otworzył ogień, strzelając raz po raz, podczas gdy Smith przedzierał się ku drzwiom. Pryskało szkło, strzaskane kulami. Smith był pewien, że admirał Horacjusz Nelson nigdy nie musiał stanąć oko w oko z tak oburzającą sytuacją. Z zewnątrz dobiegł go warkot nadjeżdżającej taksówki, znajomy terkot kiepsko wyregulowanego silnika. Smith popędził przed siebie na łeb, na szyję. Taksówka z piskiem opon zatrzymała się przed ambasadą, drzwi były już otwarte. - Tutaj, sir - powiedział Bolo. - Może mógłbym w czymś pomóc? Smith dał nura na tylne siedzenie, kładąc się płasko na kanapie. Kule zrobiły kilka dziur w bagażniku auta. Taksówka ruszyła z kopyta. W tym czasie opryszek wychylony z okna nad kwiaciarnią obserwował gorączkową akcję na ulicy i odliczał: - Pięć... Cztery... - Już? Mogę już? - dopytywał się mężczyzna przy detonatorze. - Daj sobie na wstrzymanie, - powiedział pierwszy zbir. - Trzy... dwa... 9 Sierżant piechoty morskiej i O’Halloran wypadli przez roztrzaskane szklane drzwi ambasady i gnali po marmurowych schodach. - Tam! Strzelaj, strzelaj! - O’Halloran rozkazał sierżantowi. - Nie pozwól Pedrito zwiać! Obaj stali na chodniku i strzelali za oddalającą się taksówką, ale udało im się tylko zastrzelić kilku przechodniów, protestujących producentów map, sprzedawców pamiątek i parę dzikich kurczaków. - Jeden! - zawołał triumfalnie oprych z okna. Cała fasada ambasady rozbłysła pomarańczowymi językami ognia. O’Halloran i sierżant upadli na ulicę, powaleni wybuchem. - Mam nadzieję, że dobrze się bawiłeś - powiedział pierwszy zbir, spoglądając przez ramię na swojego kumpla od detonatora. - Jeszcze jak, to było mocne - odparł mężczyzna z detonatorem głosem chrapliwym z podniecenia. - Prawie tak dobre jak tamto lotnisko w Panamie w ‘87. - Przytulił mocniej detonator. - Możemy to zrobić jeszcze raz? Bolo jechał z obłędną prędkością. Na tylnym siedzeniu Smith podniósł się na łokciach, potem dogramolił się do pozycji siedzącej. Spojrzał przez tylną szybę, domknął porządnie telepiące się drzwi i pochylił się w stronę kierowcy. - Jezu słodki, co to wszystko ma znaczyć? Chciałem tylko zgłosić kradzież portfela. - Dzisiaj jest nasze narodowe święto - wyjaśnił Bolo. - Wiele niespodziewanych rzeczy może się człowiekowi przytrafić o tej porze roku. To wszystko zabawa. - Czy zwykle polega na strzelaniu do zaskoczonych turystów? - powiedział Smith, nadal starając się złapać oddech. - Czasami - przytaknął Bolo. - W Kolodorze widuje się niewielu ludzi o rudych włosach. Teraz już pan pewnie wie, dlaczego. Taksówka pędziła ulicą, przepychając się między innymi pojazdami. Bolo ciągle przyspieszał, chociaż jego twarz wciąż była obojętna i bez wyrazu. Taksówka skręciła za róg, zostawiając za sobą czarne ślady opon na jezdni, i ruszyła przed siebie szerokim przejazdem, a piesi i uliczni handlarze uskakiwali jej z drogi. Smith rozejrzał się za pasami bezpieczeństwa, ale znalazł tylko luźno powiązane kawałki sznura, które nie wyglądały na zdatne do czegokolwiek. Policyjny samochód z wyciem syreny skręcił za róg, rycząc tuż za nimi. - Gonią nas - powiedział Smith. Bolo poprawił tylne lusterko. - Niech się pan nie przejmuje, sir. Na pewno gonią za kimś innym. No bo niby co złego zrobiliśmy? 10 Wykończony O’Halloran siedział obok umundurowanego kierowcy policyjnego wozu. Agent CIA był pokryty gipsowym pyłem i okruchami tynku z eksplozji przed ambasadą. Włosy zwisały mu bezładnie, dłuższe pasemko spłynęło na policzek, zostawiając łysinkę bez osłony. O’Halloran gestykulował wściekle i walił w dach. - Za nim! Za nim! Kierowca pochylił się nad kierownicą i kontynuował pościg, nie śmiejąc dyskutować ze swoim szefem. W biedniejszej okolicy uliczki były węższe, a domy bardziej zaniedbane. Graffiti pokrywało większość bielonych ścian. Droga, którą jechali, kończyła się rzędem słupów telefonicznych, oklejonych jaskrawymi plakatami reklamującymi partie polityczne i napoje owocowe. Za słupami, na stromym nasypie, wiła się droga do wysypiska śmieci, na którym płonęły małe, dymiące ogniska. Pędząca taksówka sunęła ulicą daleko w przodzie, ale policyjny wóz zbliżał się do niej z każdą chwilą. Ciągle waląc w dach, O’Halloran unosił się na siedzeniu, jak gdyby chciał zwiększyć prędkość samochodu, dodając do niej własne podwyższone ciśnienie. - Ten cholerny sukinsyn! Dopadnę go, choćby to była ostatnia rzecz.. Taksówka Bolo skręciła z piskiem i jak strzała pomknęła naprzód przez labirynt uliczek, płosząc kurczaki. Nie mogąc wykonać tak gwałtownego manewru samochód policyjny jechał dalej prosto, a kierowca mocował się z kierownicą. Fontanna białych piór wystrzeliła spod kół, zasłaniając przednią szybę. - ... jaką zrobię w życiu! - dokończył O’Halloran. - Szybciej! Kierowca przycisnął gaz - i z całym impetem grzmotnął w najbliższy słup telefoniczny. Kiedy syczący obłoczek pary z chłodnicy rozwiał się, O’Halloran wysunął ramię przez okno, spoglądając w dół, na powyginane drzwi policyjnego wozu. Wyciągnął pięść w kierunku znikającej taksówki. - Dopadnę cię - przyrzekał O’Halloran, nie mogąc wymyślić nic bardziej twórczego. Drugą ręką przesunął kosmyk na jego właściwe miejsce nad łysiejącym plackiem. - Dopadnę cię, Pedrito Miraflores! „Cantina de Espejos” - „Bar zwierciadlany” - miała dwie kondygnacje, chociaż jej fundamenty nie wyglądały na dostatecznie mocne, żeby oba te piętra utrzymać. Kruszącą się fasadę trzymały w kupie głównie kępki mchu i gołębie odchody. Wymalowane hasła reklamowe i portrety polityków startujących w wyborach łuszczyły się płatami, odsłaniając podobne malowidła, ale przedstawiające kandydatów opozycyjnych partii z poprzednich wyborów. Pleśń poznaczyła plamami czyste kawałki ścian pod arkadowym wejściem. Z tyłu, od strony ulicy, do kantyny przylegały trzy niskie budynki gospodarcze o płaskich dachach z blachy falistej. Okno z kratą z kutego żelaza na pierwszym piętrze najbardziej kojarzyło się z oferowanym tu „apartamentem widokowym”. Na przekór napisowi wymalowanemu jaskrawymi barwami, głoszącemu, że bar wita nowych gości, o poranku na zewnątrz było cicho i spokojnie. Przytłumiona muzyka i wrzaski wydostawały się przez szpary w ścianach. W innych domach zajmowano się zwyczajną, codzienną krzątaniną - kobiety wieszały pranie, handlarze owoców rozstawiali swoje stragany, kucharze smażyli banany albo kukurydzę. Czekano na klientów. Taksówka Bolo pojawiła się piszcząc oponami na śliskim bruku przy skręcie w boczną uliczkę. Wzbijając obłok kurzu i żwiru, Bolo zatrzymał się przy tylnej ścianie baru, dokładnie pod oknem pokoju na pierwszym piętrze. Na blaszanym dachu najbliższego budynku siedziała iguana; mrugała na nowo przybyłych, poza tym trwała tam bez ruchu. Silnik taksówki zakasłał, zatrząsł się i padł z głośnym wystrzałem gaźnika. Bolo wysiadł, ale nie zamykał drzwiczek, dopóki nie przypatrzył się ulicy przed „Cantina de Espejos” i tej, którą przyjechali. Z westchnieniem ulgi zadarł głowę do okna na pierwszym piętrze. Uśmiechnął się szeroko i pokiwał głową. - Tak, tu będzie świetnie. - Gdzie jesteśmy? - zapytał Smith. - W pańskim nowym hotelu, sir - odparł Bolo. - Wiem, że nie spodobało się panu w poprzednim. Może ten bardziej przypadnie panu do gustu. Smith wystawił głowę przez okno samochodu; jego złotorude włosy rozwichrzyły się okropnie podczas zwariowanej ucieczki. - Mam nadzieję, że sprawdza pan licznik - powiedział. - Niestety, moja ambasada wiele mi nie pomogła. - Rachunkiem zajmiemy się później. Pan jest Amerykaninem, my wam wierzymy - odparł Bolo, szarpiąc tylne drzwi taksówki. - Czy mam się spodziewać dalszego ciągu tej fiesty? - spytał Smith. - Może powinienem ją obejrzeć, jako część moich urlopowych wrażeń z Santa Isabel. Chociaż wygląda groźnie. Bolo złapał Smitha za kurtkę i wyciągnął z samochodu. - Przepraszam, sir, ale tu jest zakaz parkowania. Musi się pan pospieszyć i iść do swojego pokoju - Bolo wskazał na okno na pierwszym piętrze. Był silniejszy, niż wydawało się na pierwszy rzut oka; pociągnął porucznika za kołnierz kurtki i zaczął go podsadzać na dach taksówki. - Proszę tutaj, na górę. Smith starał się nie przeciwstawiać, chociaż zupełnie nie rozumiał, dlaczego ma się wspinać na dach samochodu, Bolo sam też zaczął gramolić się na dach. - Pan pozwoli, że pomogę, sir - Bolo popychał młodego porucznika. - No, jesteśmy. Stąd jest dużo lepszy widok. - Ale co my tutaj robimy? - powiedział Smith, obracając się dokoła z rękami na biodrach. - Nie widzę żadnych ciekawych widoków. Faktycznie - wszystko, co mógł stąd dojrzeć, to były niskie baraki, dachy z blachy falistej i ciasna uliczka. Na progu zamkniętych drzwi na końcu ulicy chudy pies podniósł uszy do góry i obserwował przedstawienie. - To jest pokój nad barem, sir - powiedział Bolo, jak gdyby to wszystko wyjaśniało. - O, może być - odparł Smith. - Dziękuję, że się pan mną zajął. A gdzie jest wejście? - Przez okno. Asystent kierownika jest moim przyjacielem i zarezerwował dla pana pokój. Ale główny kierownik jest strasznie skąpy i będzie żądał gotówki z góry. Dlatego asystent nalegał, żeby pan wśliznął się od tyłu. - Bardzo niekonwencjonalne - powiedział Smith. - Tak się dzieje raz po raz. Niech mi pan wierzy, w końcu wszystko się wyjaśni. Smith spojrzał na okno na piętrze, potem na swoje puste dłonie. - Gdzie moja walizka? To znaczy, tak właściwie to nie jest moja walizka, ale mam tylko ją. Muszę znaleźć jej prawowitego właściciela. Rozdrażniony Bolo zeskoczył na ziemię. - Zabiorę ją z samochodu i wrzucę panu przez okno. Proszę wreszcie wejść do pokoju. Smith stanął na palcach na dachu taksówki i wyciągnął ręce, ale barierka była jeszcze o kilka stóp za wysoko. Bolo rzucił ciemnobrązową walizkę do góry. Trafiła Smitha, który stracił równowagę, i strąciła go z dachu. Porucznik zamachał rękami, żeby nie runąć, ale i tak wylądował na plecach, a na nim walizka. Zamki puściły i ubrania rozsypały się po ulicy. Chuderlawy pies zaczął ujadać. Rozciągnięty na bruku między taksówką a chropowatą ścianą baru, Smith starał się pozbierać. Skrywając niecierpliwość, Bolo pomógł mu upchnąć porozrzucane rzeczy z powrotem do walizki, otrzepując go z kurzu i ulicznego żwirku. Zatrzasnął walizkę i popychał Smitha z powrotem na dach taksówki. - Spróbujmy jeszcze raz, sir. Ten pierwszy raz był tak dla wprawy. Smith raz jeszcze spróbował dosięgnąć barierki, ale nie dał rady. Poruszał się bardzo ostrożnie, starając się nie wgniatać metalowego dachu taksówki. - Hej, nawet gdybym mógł dosięgnąć parapetu, nie wejdę do środka. Okno jest zamknięte. - Niech pan rzuci walizkę - powiedział rzeczowo Bolo. - Wtedy pan wejdzie. - Ale to niszczenie wartości prywatnej. - Wszystko w porządku. Niech pan pamięta, znam się z asystentem kierownika. A poza tym Amerykanie w Kolodorze zawsze robią takie rzeczy. Nikogo to nie dziwi. Wybaczamy wam wasze dziwactwa. Wzruszając ramionami Smith złapał bagaż i podniósł go do góry. Ciemnobrązowa walizka jakimś sposobem wymknęła mu się z ręki i uderzyła w szybę, tłukąc szkło i wpadając do środka. - Mam nadzieję, że nikt nie spał za zasłoną. Potłuczone fragmenty szyby zadzwoniły wokół niego na dachu taksówki i na bruku. Smith strzepnął z siebie szklane okruchy. - A teraz do środka i proszę czekać - zawołał z dołu Bolo. - Będzie pan tu bezpieczny i dobrze się pan wyśpi w nocy. - Po tym, co się wydarzyło wczoraj, przyda mi się porządny sen - powiedział Smith, rozglądając się z niepokojem. - Ale dalej nie mogę dosięgnąć. - To niech pan skacze! Smith odbił się najwyżej, jak potrafił, chybił palcami o cal i spadł z powrotem na dach taksówki, zostawiając w nim wielkie wgniecenia. Jak wzór cierpliwości wystawianej na próby, Bolo przewrócił oczami, a potem wspiął się na dach, żeby pomóc młodemu porucznikowi. - Jest pan pewien, że to jedyna droga na górę? - zapytał Smith, kręcąc głową. - Nie ma tylnego wejścia? Przecież muszą być jakiś drzwi przeciwpożarowe na wypadek zagrożenia. - Kolodor to bardzo spokojne miejsce. Nie zawracamy sobie głowy zagrożeniami. Bolo próbował podnieść Smitha, stojącego mu na ramionach. Jak pijani akrobaci zdołali utrzymać przez chwilę równowagę, balansując - Smith chwiał się na ramionach taksówkarza. Chociaż Bolo zataczał się przez cały czas, zdołał jakoś podsadzić Smitha do barierki. Wreszcie Smith zdołał uchwycić pręty. - Ma pan? - spytał Bolo. - Mam - odparł Smith. - Ale to na pewno nie było łatwe. - Dobre rzeczy w życiu rzadko przychodzą łatwo, sir. To część przygody. Bolo wysunął się spod porucznika, spychając jego patykowate nogi ze swoich ramion. Smith obrócił się, żeby oprzeć się o pobieloną ścianę, zwisając na barierce na pierwszym piętrze. Bolo zeskoczył z dachu taksówki i wsiadł do środka, chwytając za kierownicę. Silnik zapalił z pokasływaniem i rykiem. - Będzie tam panu dobrze - zawołał do Smitha, wychylając się przez okno - Niech pan wchodzi do środka, zanim ktoś pana tu znajdzie, sir. Do obchodów naszego święta należy strzelanie, więc lepiej nie wisieć w takiej niewygodnej pozycji. - Ale ja... uch... - powiedział Smith zduszonym głosem, ale taksówka odjechała, zostawiając go. Popatrzył na oddalające się czerwone tylne światła auta. Cały spocony spojrzał w dół, myśląc o odległości dzielącej go od twardego chodnika. Gdyby spadł, nigdy nie zdołałby się tu wdrapać z powrotem. Popatrzył na okno i wzdrygnął się. Było najeżone potłuczonym szkłem. Dosięgnął palcami krawędzi parapetu. Gwałtownym szarpnięciem uwolnił prawą rękę. Potem, zwisając nad ulicą na jednej ręce, zaczął zrzucać z siebie kurtkę. Kiedy udało mu się wyplątać rękę z rękawa, chwycił kratę prawą ręką i lewą zdejmował kurtkę. - Okay, to dobry plan - mruczał do siebie. - Dobry plan. Pot zalewał mu oczy, ale w końcu oswobodził i tę rękę. Wtedy z desperackim wysiłkiem wyrzucił kurtkę do góry, na ostre krawędzie stłuczonej szyby. - Na pewno wystarczyłoby, gdybym miał kartę kredytową. Serce waliło mu jak młot, kiedy podciągał się i wskakiwał do pokoju. Upadł na podłogę, nareszcie bezpieczny. Ucałował deski w podłodze. Smith podniósł się, drżąc. Poprawił koszulę i spodnie i ruszył na obchód pokoju. Nagle poczuł agresywne perfumy, dostatecznie silne, żeby otruć skunksa. Zastanawiał się, kto tu przedtem mieszkał. Wokół niego migotały świeczki, oświetlając wnętrze pokoiku nad barem. Jedną ze ścian prawie w całości zajmowało podwójne metalowe łóżko, nad nim ozdobne naczynia i talerzyki zapełniały niezliczone półeczki na bibeloty. Nakrycie na łóżku i zasłony były szkarłatne i obszyte złotą tasiemką z małymi frędzelkami. Na ścianach rozwieszono wachlarze z piór. Na półce nad łóżkiem stał duży, poobijany mosiężny dzban. Dokładnie nad łóżkiem, na suficie, rozpościerał się ogromny plakat z walki byków. Smith zamyślił się nad tą dekoracją. Było tu z pewnością przyjemniej niż w poprzednim hotelu, i miał on ten staromodny urok, którego oczekiwał w Kolodorze. Smith otworzył rozbite okno, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza, które rozwiałoby perfumy. Odruchowo spojrzał na potłuczone szkło na podłodze. Podniósł największe kawałki i wrzucił do kosza na śmieci. Nie znosił zostawiać po sobie bałaganu. Kiedy nieco uprzątnął ślady zniszczenia, położył ciemnobrązową walizkę na aksamitnym, różowym podnóżku. Wytrzepał pomiętą kurtkę i rozejrzał się za wieszakiem, na którym mógłby ją powiesić. Bądź co bądź, było to jego jedyne ubranie. Smith rozsunął skłębione draperie, zasłaniające alkowę. Wyciągnął rękę po wieszak, ale zastygł jak posąg. Schowek był pełen kobiecych ubrań i mantylek w stylu flamenco. Podłoga była jednym wielkim archipelagiem fantazyjnych pantofli na wysokich obcasach. Leżało ich tam setki par. Ze wszystkiego bił jeszcze silniejszy zapach perfum. Smith podniósł czerwony, satynowy pantofel i raz jeszcze rozejrzał się po pokoju, który poza tym był pusty. Czy ktoś tu mieszka? Może taksówkarz wskazał mu nie ten pokój. A może ostatnia lokatorka przez pomyłkę zostawiła ubrania. Smith wzruszył ramionami i rzucił bucik na stertę innych. Na ścianie schowka wisiał pleciony bicz. No cóż - pomyślał - mógłbym porozmawiać o tym z kierownikiem. Ewentualnie. Na razie jednak potrzebował kilku minut relaksu. Wyciągnął z kieszeni „Słynne bitwy morskie” i rzucił kurtkę na różowy stołeczek. Obolały i zmęczony padł na łóżko, opierając się plecami o mosiężny zagłówek. Wyciągnął nogi na szkarłatnym nakryciu i z westchnieniem ulgi zaczął czytać o wyczynach admirała Nelsona. - Ach - mruknął - To więcej, niż wakacje, jakich się spodziewałem. 11 Bolo stwierdził, że już czas na szybką przebierankę i niewielką zmianę wyglądu. Rzucił w kąt czapkę taksówkarza i nałożył skórzaną kurtkę lotnika, stając się całkiem inną osobą. Tak ubrany Bolo stanął w biały dzień przed frontowym wejściem „Cantina de Espejos”. Tutaj oczekiwano go w takiej właśnie postaci. Stojąc pod namalowanym powitalnym hasłem „Bienvenidos” , rozejrzał się na obie strony z przesadną ostrożnością, jak młodociany przestępca szykujący się do jakiegoś skomplikowanego numeru. Potem rozprostował ramiona i wszedł do środka. Ciemne włosy spływały mu luźno na kark. W głównej sali baru boczne ściany pokrywały lustra, wycięte w kształt litery „V”; odbijały w nieskończoność każdy obraz, bez wątpienia wzmacniając efekt działania alkoholu. W nocy, kiedy rozbłyskiwały światła dyskoteki, dekoracja oślepiała i otumaniała; najwyraźniej, zdaniem kierownika, miała służyć temu, by klienci, nie mogąc znaleźć drogi na zewnątrz, po prostu zostawali w środku i zamawiali kolejnego drinka. O tej porze dnia bar miał niewielu gości - w każdym razie niewielu przytomnych - i nie było w nim barmana. Jakiś otępiały facet przy kiwającym się stoliku obudził się na moment i cisnął długim nożem, przygważdżając czarnego skorpiona na ścianie. Potem znowu padł na stolik i zachrapał. Na tyłach baru kręcone, metalowe schody prowadziły na piętro, gdzie jedyne drzwi wskazywały pokój, do którego dostał się Smith. W tej chwili Bolo nie słyszał żadnych dźwięków dochodzących z góry, domyślił się więc, że porucznik poszedł spać, tak jak przewidział. Mimo to nie było czasu do stracenia. Bolo podszedł do poznaczonego nożami kontuaru przy podwyższonej scenie; sieci rybackie i sidła na kurczaki stanowiły mizerną osłonę dla muzyków. Pod pojedynczą, białą lampką członkowie zespołu ciągnęli poranną próbę grając na trąbkach, waltorniach, bębnach i gitarach. Nosili wytarte stroje obszyte koralikami, które mogłyby wyglądać nieźle, gdyby światło w barze było dostatecznie słabe, a goście wystarczająco pijani. Muzycy grali bez poczucia rytmu i bez entuzjazmu. Czarnowłosa piękność o ognistym spojrzeniu przechadzała się po scenie niczym uwięziona lwica. Była bez pończoch, nad czarnymi botkami jej wąskie czarne spodnie miały rozcięcie aż do uda. Szeroki czarny pas z ogromną srebrną klamrą przytrzymywał bolerko na tyle tylko, żeby okryć jej piersi. Wściekle, ze świstem uderzała batutą o dłoń, spoglądając na członków zespołu. Zagrali jeszcze parę taktów, fałszując akord. Wybuchnęła, tupiąc nogą z wściekłości. - Nie, nie, nie! Zagracie jeszcze jeden fałszywy ton, a pourywam wam te parszywe łby! - wrzeszczała. - Albo inną część ciała. Zszokowani muzycy wzdrygnęli się. - Por favor, Yaquita! - powiedział trębacz. - Robimy, co możemy, ale uczyliśmy się grać disco, a nie taką muzykę! - Disco! Wy niewdzięczne psy, ja nie śpiewam disco! - darła się Yaquita. - Czy wy nie szanujecie tradycji? Bolo stał spokojnie w cieniu, tuż za barem, czekając, aż zwyczajny wybuch Yaquity się zakończy. Nie spodziewał się po niej niczego innego i było mu na rękę, że już się na dzisiaj dostatecznie wywrzeszczy. - Chcę smutną piosenkę o miłości, wy świnie! - Yaquita trzasnęła batutą. - Pełną żaru balladę o pięknej młodej kobiecie z wielką przyszłością, zdradzonej przez rudowłosego mężczyznę, któremu oddała swoje serce. Wszystko, czego chciała przez całe życie, to wyjść za mąż, a teraz ma złamane serce. - Jej twarz się zachmurzyła. - Teraz przećwiczymy mój pierwszy numer. Niech się żaden nie ośmieli zagrać fałszywie. Raz, dwa, trzy, cztery! Yaquita odwróciła się i zamknęła oczy. Bolo aż się skręcił, kiedy zespół zagrał intro - było tak rozpaczliwe, że stało się parodią przesadnie ponurych, przesadnie tragicznych hiszpańskich ballad, które tyle razy słyszał podczas swojej długiej misji infiltrowania południowoamerykańskich operacji pułkownika Enrique i pułkownika Iwana. Na scenie Yaquita wczuwała się w dramatyzm piosenki, jej gesty stawały się coraz bardziej ekstrawaganckie. Hebanowe włosy fruwały wokół niej jak bicze. Podetnę sobie żyły z miłości do ciebie, Przebiję sobie serce, jeżeli nie kochasz mnie naprawdę. Powieszę się... Podchodząc do oświetlonej sceny, Bolo starał się przyciągnąć jej uwagę. Yaquita przerwała i spojrzała na niego. - Co ty u diabła tutaj robisz, Bolo? Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji. - Agent przybył - wskazał pokój na piętrze. - Przysłany przez obu pułkowników. Yaquita skinęła głową i odwróciła się do muzyków. - Wystarczy na teraz. Ale ćwiczcie dalej, żeby nie być takim żałosnym podkładem dla mojego wspaniałego głosu! Poruszając się jak kot, Yaquita zeszła ze sceny. Wbiegła po kręconych schodach i weszła do pokoju bez pukania. Biznes to biznes. Smith leżał na łóżku, nadal ubrany w wyjęty z ciemnobrązowej walizki komplet safari koloru khaki. Rozmyślał po raz kolejny o zwycięstwie Nelsona pod Trafalgarem - największej bitwie morskiej w dziejach. To była spokojna chwila, odpoczynek i lektura, urlop, jaki lubił. Kiedy drzwi się otworzyły, podniósł głowę i zamarł. Piękna kobieta wśliznęła się do środka i zamknęła drzwi; była odwrócona do niego plecami, więc widział tylko jej kształtną talię i pośladki i długie, czarne włosy. Zakłopotany podniósł dłoń, żeby się wytłumaczyć, i wtedy się odwróciła. Gdy tylko zobaczyła Smitha, jej ciemne oczy rozbłysły. Zastygła na moment, a potem wybuchnęła prawdziwą furią. - Ai! Pedrito! - wycedziła przez zęby z jadowitą wściekłością. Rozcapierzyła palce o długich, czerwonych paznokciach, jak szpony, którymi chciałaby wydrapać mu oczy. Chociaż nie rozumiał tego nagłego wybuchu gniewu, Smith umiał dostrzec niebezpieczeństwo, kiedy się przed nim pojawiało. Oczy rozszerzyły mu się jak spodki i podniósł do góry ręce. - Ja nie jestem Pedrito - powiedział szybko. Tym imieniem nazwał go już grubas na lotnisku. - Pani się pomyliła. Kiedy Smith umknął z łóżka, turlając się w przeciwnym kierunku i spadając na podłogę, Yaquita rozzłościła się jeszcze bardziej. - Ty psie! Och, jak ty kłamiesz! - Chwyciła z najbliższej półki mały talerzyk. - Zawsze kłamiesz, Pedrito! Ty wężu! - Uch, proszę, nie... - zaczął Smith. Cisnęła w niego talerzykiem ze zręcznością cyrkowego nożownika. Uchylił się, a talerzyk roztrzaskał się o mosiężną poręcz łóżka. Ostre odłamki uderzyły go w szyję. Kobieta złapała z półki słoik i też nim rzuciła. - Ty małpo! Mówiłeś, że się ze mną ożenisz, jak w powieści! - Cisnęła kolejnym ozdobnym talerzem. - A tymczasem włóczyłeś się z innymi kobietami! Rzuciła pękiem kastanietów, które spadły na niego jak klekoczące zęby. - Ty pancerniku! Ośli gnoju! Ślino parszywego wieprza! Smith skulił się, odsuwając się od łóżka z rękoma w obronnym geście nad głową. Urlop stawał się coraz gorszy. - Czekaj, czekaj! Nie moglibyśmy o tym pomówić? Mogę ci postawić drinka albo co? - Drinka? Ty capie, ty zawsze tylko pijesz! - odparła Yaquita. Ściągnęła wargi, odsłaniając wspaniałe, białe zęby. Jaskrawo pomalowany porcelanowy dzwonek pobrzękiwał na ścianie za plecami Smitha. Nie widział już drogi ucieczki. Yaquita chwyciła z półki porcelanową lalkę. - Świnia! Mrówkojad! Pożyczasz pieniądze i nie oddajesz! Karaluch! Smith uchylił się, kiedy rzuciła lalką; w chwilę później leżały wokół niego połamane porcelanowe rączki, nóżki i malutkie czarne buciki. - Skunks! - wołała Yaquita. - Szczur! Wszystko przegrałeś! Szarpnęła pęczek tykw, które grzechotały lecąc w powietrzu. Smith nie mógł wcisnąć do tej rozmowy ani słowa. Nie pił, nie uprawiał hazardu... Z pewnością pomyliła go z kimś innym. - Dureń! Szerszeń! Nie spojrzałabym na ciebie, choćbyś był ostatnim mężczyzną na świecie! - Złapała dużą wazę. - Albo nawet na księżycu! Smith przywarł plecami do ściany, dokładnie pod półką z obtłuczonym mosiężnym dzbanem. Yaquita cisnęła wazą. - Potwór! Meduza! Obrzydliwy robak! Waza grzmotnęła o mosiężny dzban, strącając go z półki. Smith zdążył tylko spojrzeć w górę i zobaczyć spadający mosiężny przedmiot, kiedy dzban uderzył go w głowę. Zamroczony porucznik osunął się po poznaczonej odłamkami ścianie. Głowa opadła mu na bok. Yaquita zadziornie podeszła dwa kroki w jego kierunku, wsparta pod boki. Pomaszerowała do łazienki, chwyciła groźnie wyglądającą prostą brzytwę i wróciła, dzierżąc ją w dłoni, wpatrując się w krocze Smitha i rozważając możliwości. Wreszcie prychnęła, widząc, w jakim stanie jest Smith. - Phi! Przekonawszy się, że porucznik przez jakiś czas będzie nieprzytomny, Yaquita wyrzuciła jego płaszcz ze schowka, jej schowka. Jak on śmiał zakraść się do jej pokoju, spać w jej łóżku! Będzie miała jeszcze mnóstwo czasu, żeby się z nim policzyć. - Ktoś ze sztabu powinien o tym usłyszeć! I postanowiła, że zacznie od samej góry. Kiedy Yaquita wypadła z pokoju do sali barowej, nie było już widać Bolo. Zatrzymała się na moment, żeby przejrzeć się w niezliczonych lustrach na ścianie, a w międzyczasie muzycy poukrywali się przed nią. Wybiegła na ulicę. Oczy jej płonęły, miedziana skóra zarumieniła się gniewem. Nawet dzikie kurczaki z gdakaniem uciekały jej z drogi, szukając kryjówki pod zardzewiałymi rynnami. Przy jednym z baraków nakrytych blachą falistą Yaquita szarpnęła poplamioną brezentową płachtę, odsłaniając zajeżdżonego czarnego volkswagena garbusa. Rzuciła brezent na rynnę, dodając mu plam, i wskoczyła do wozu. Jeszcze zanim zdążyła zamknąć drzwi przekręciła kluczyk, jak gdyby ukręcała kark jednemu z kurczaków. Yaquita ruszyła w samobójczym tempie. Wyjeżdżając z Santa Isabel, garbus wspinał się stromą górską drogą w stronę Andów, podskakując na wybojach, klekocząc skrzynią biegów i plując białymi i niebieskimi spalinami. Yaquita nie rzuciła nawet okiem na kamieniste pobocze, gdzie daleko poniżej drogi znajdowało się pobłyskujące w słońcu cmentarzysko rozbitych aut. Czarny garbus mknął w kierunku płytkiego strumienia w wąwozie. Zaciskając zęby i trzymając z całych sił kierownicę, Yaquita skierowała terkoczący wóz do wody. Zdążyła zamknąć okno na moment przed tym, jak fontanna wody i błota zostawiła po bokach auta ślad w kształcie koguciego ogona. Jechała ostro naprzód. Żadna góra ani rzeka nie mogły jej przeszkodzić, nie dzisiaj. Skoro Pedrito wrócił i skoro pułkownik Enrique i pułkownik Iwan oczekują, że będzie pomagać w ich planach, to wygarnie im, co o tym myśli... Albo lepiej pokaże to pięściami. Zawsze jeszcze zdąży wrócić, żeby wykastrować Pedrita, jeśli nadal będzie miała na to ochotę. Dotarłszy wreszcie do trawiastego płaskowyżu Yaquita zobaczyła kilka wojskowych pojazdów nakrytych siatką i piramidki namiotów pomalowanych maskującymi barwami. Jaskrawo ubrani indiańscy pasterze popędzali swoje owce i krowy, całkiem obojętni na obecność wojska. Pokryty błotem volkswagen zahamował w obłoku kurzu o czterdzieści stóp od namiotu dowództwa. Żołnierze guerrilla raz tylko spojrzeli w oczy Yaquicie i szybko zeszli jej z drogi. Ruszyła prosto do otwartego namiotu, z morderczą iskrą w oku. W środku, pod płócienną ścianą, stały dwa zmierzwione polowe łóżka, zarzucone różnościami z wojskowej garderoby. Na wprost wejścia prowizoryczny stół dźwigał prymitywne radio. Pułkownicy - rosyjski i kubański - rozłożyli się na wystrzępionych turystycznych krzesłach, niezbyt mądrze odwróceni plecami do wejścia. Iwan palił ogromne, aromatyczne kubańskie cygaro. Od czasu do czasu przechylał butelkę wódki, żeby napełnić szklaneczki, stojące między nimi na tacy. - Co za dzień - powiedział pułkownik Iwan, wydmuchując duże kółko dymu z cygara. - Co za wspaniały dzień! Enrique wyciągnął się na krześle, wyraźnie pijany. - Powiedzcie mi to, co mówiliście wcześniej, Iwan - powiedział Kubańczyk, wlepiając oczy w butelkę wódki, jak gdyby chciał jeszcze jednego drinka, ale był zbyt oklapnięty, żeby po niego sięgnąć. - No wiecie, o rewolucji... i o królikach. - Chcecie znowu tego słuchać? - spytał Iwan. - Ale opowiadałem to już tyle razy. - Jeszcze raz - rozkazał Enrique. - I nie zapomnijcie o królikach. - Ach, sami to opowiedzcie - odparł Iwan. - Słyszeliście to tak często, że znacie wszystko na pamięć. - Nie, chcę to usłyszeć od was - nalegał Enrique. Iwan uśmiechnął się z wyrozumiałością. - Oczywiście, towarzyszu... - powiedział Iwan. - Widzicie, inni ludzie to samotne istoty, ludzie, którzy żyją z dnia na dzień, szukając nędznych rozrywek, są prochem pod nogami tyranów i kapitalistycznych ciemiężycieli. Ale my tacy nie jesteśmy, prawda? - Prawda - odpowiedział Enrique. - My tacy nie jesteśmy... - Bo? - podpowiadał Iwan. - Bo mamy siebie nawzajem! - wrzasnął triumfująco Enrique. - No właśnie, mamy siebie nawzajem. Jesteśmy towarzyszami, prawda? - Prawda - odparł Enrique. - To znaczy, że ja troszczę się o was, a wy o mnie. I kiedy inni ludzie trudzą się, żeby zdobyć materialne dobra, walczą, żeby tylko utrzymać głowę nad powierzchnią ciągle rosnącej lawiny żądzy i upodlenia, którą zwalają na nich ich panowie, my, towarzyszu, wy i ja, nie robimy tego. Zamiast trudzić się dla pieniędzy, my trudzimy się dla czego? - Dla rewolucji! - zawołał Enrique z triumfem. - No właśnie, dla rewolucji. My trudzimy się dla rewolucji. Podnieśli szklaneczki w toaście. Iwan chlusnął sobie wódką do gardła, rozlewając ją po policzkach. - Nie zapomnijcie tego o królikach - powiedział Enrique i łyknął swoją wódkę. Yaquita stanęła w drzwiach namiotu, gotując się ze złości i nie mogąc przez chwilę wydusić słowa. - Wy odchody sępa chorego na syfilis! - zawołała z wściekłością. - Jak śmieliście mi to zrobić? Pułkownikom rozlała się wódka i obaj pospadali z turystycznych krzesełek. Yaquita weszła do namiotu i zatrzymała się przed łóżkami, zaścielonymi nadwyżkami wyposażenia. - Nie powiedzieliście mi, że to Pedrito jest tym agentem, z którym miałam się spotkać! Sięgnęła po najbliższy przedmiot, którym dało się rzucić - skórzane etui z parą wojskowych okularów. Pułkownicy odczołgali się od swoich krzeseł; Iwan upuścił butelkę z wódką. Etui z okularami śmignęło między nimi i uderzyło o ścianę namiotu, gdy tylko się uchylili. Yaquita cisnęła wojskowym kompasem. - Oszukaliście mnie! Rosjanin uniknął uderzenia kompasem i odwrócił się do Kubańczyka. - Dlaczego ona zawsze rzuca rzeczami, towarzyszu? Metalowa apteczka trafiła Enrique w podbródek, tuż pod skłębioną brodą, i powaliła na ziemię. - Uch! Próbowałem ją nakłonić, żeby pisała, co ma do powiedzenia, wyrażała to prozą. To chyba byłoby dla nas wszystkich bezpieczniejsze, ale ona nie słucha! - Zdradziliście mnie - krzyczała Yaquita. - Obaj! Wiecie, jak gardzę Pedritem! Turystyczna kuchenka trafiła Iwana w głowę i on również padł na ziemię. - Chcieliście mnie oszwabić! - zakręciła nad głową jak lassem połyskującym pasem z amunicją i rzuciła nim. Kubański adiutant Enrique’a podszedł do niej od tyłu z odbezpieczonym pistoletem. Uchylił się przed ciosem rozpędzonego pasa z amunicją i przycisnął jej do pleców pistolet. Yaquita, gdy tylko rzuciła pas, uskoczyła w bok jak kobra na gorącej skale. Złapała adiutanta za nadgarstek i rzuciła nim przez cały namiot, prosto w pułkowników, jak jeszcze jednym przedmiotem. Adiutant uderzył w środkowy maszt, który złamał się pod jego ciężarem. Cały namiot zawalił się, opadając fałdami płótna na swoich lokatorów Na zewnątrz znudzeni guerrillas przyglądali się, jak nieforemne kształty poruszają się pod zwałami płótna, szukając wyjścia na świat. - Yaquita! Bądź rozsądna! - powiedział pułkownik Enrique, przygnieciony namiotem. - Da! Zapłata jest dobra! - dodał pułkownik Iwan. - Yaquita - powiedział Enrique - nie zdajesz sobie sprawy, jakie to ważne. - Dzięki twojej misji cała Ameryka Południowa będzie w naszych rękach! - mówił Iwan. - A kiedy Ameryka Południowa powstanie, cały świat pójdzie za nią! Musi nam się udać. Oczywiście, nie wyjaśniliśmy ci wszystkich szczegółów, ale uwierz mi, że Pedrito Miraflores to jedyny człowiek, który może tego dokonać. Yaquita uniosła róg namiotu i wydostała się nieskazitelna, jak księżniczka. Zaczęła chodzić tam i z powrotem, jej twarz była zagniewana, ale i zamyślona. Guerrillas tylko na nią spojrzeli i od razu przypomnieli sobie o ważnych zajęciach. - Yaquita - zawodził Enrique spod brezentu - pomyśl o celu! Pamiętaj... pamiętaj ten fragment o królikach! Zatrzymała się, kiedy ślady huraganu uczuć zniknęły z jej twarzy. Na koniec odrzuciła falujące włosy na ramiona i zacisnęła usta. Potem uniosła pięść w rewolucyjnym pozdrowieniu. - Zatem dobrze. Niech żyje rewolucja! Dodała jeszcze pod nosem: - Nawet, jeśli to znaczy, że muszę się teraz całować i pogodzić z Pedrito! Ale ostrzegam was: kiedy nadejdzie rewolucja, on pierwszy stanie pod ścianą! Kiedy obaj pułkownicy wypełzali na wolność spod zawalonego namiotu, Yaquita szła z powrotem do swojego steranego czarnego garbusa, dalej niezadowolona, ale pogodzona z tym, co konieczne. Volkswagen przedarł się przez kamienisty strumień, gdzie fontanna wody zmyła poprzednią warstwę błota. Sunął w dół stromą górską drogą, piszcząc na ostrych zakrętach i omijając przepełnione autobusy. Yaquita zawsze zdołała wyprzedzić większość pojazdów. Prowadziła tak dobrze, że ślady jej opon pokrywały się ze śladami zrobionymi poprzednio na zakurzonej drodze, ale przez cały czas była zajęta własnymi niesamowitymi wizjami tego wszystkiego, co zrobi z Pedritem, kiedy misja dobiegnie końca. Miała bardzo bujną wyobraźnię. 12 Chociaż upłynęła godzina, „Cantina de Espejos” dalej nie miała gości, a zespół ciągle nie zdołał zagrać czysto. Muzycy z przypadku zobaczyli wchodzącą Yaquitę i zaczęli grać z nieco panicznym entuzjazmem. Pomimo ćwiczeń nie grali wcale lepiej, ale Yaquita nie zwróciła na nich uwagi, mijając lustra i wchodząc po kręconych schodach. Weszła do sypialni. Smith leżał na podłodze, w tym samym miejscu, gdzie stracił przytomność, i w tej samej pozycji. Yaquita zamknęła drzwi, przekręciła klucz i spojrzała na niego z pogardą, odsłaniając zęby. - Pedrito! - splunęła w jego kierunku, ale zdecydowała się niczym nie rzucać. Na razie. Przez chwilę patrzyła z wściekłością, pełna odrazy, która przeszła w rezygnację. Była kobietą z temperamentem, ale zastanawiała się, jak mogła kiedykolwiek czuć namiętność do Pedrita. Mimo to czasem bywało zabawnie... Zdjęła trencz i rzuciła go do schowka, na stertę pantofli. - Spełnię swój obowiązek wobec rewolucji - westchnęła. - Nawet, jeśli to ma być nim. Poruszając się z wyraźnym ożywieniem, bardzo rzeczowa Yaquita ustawiła na małym stoliku obok łóżka emaliowany dzbanek z kawą. Kawa, zaparzona według jej własnej receptury, wydzielała aromat dość silny, by wyrwać człowieka z najgłębszej śpiączki. Napełniła do połowy białą, porcelanową filiżankę czarnym płynem i z innego dzbanka dolała gorącego, spienionego mleka. Smith leżał rozciągnięty na podłodze i chrapał. Fioletowa śliwka na jego czole wskazywała, gdzie trafił go mosiężny dzban. Yaquita przyklęknęła obok niego, poprawiła sobie buty i obcisłe czarne spodnie, a potem przechyliła filiżankę, by wlać mu do ust trochę diabelnie mocnej kawy. Smith przełknął - ale nawet kawa go nie obudziła. Yaquita uważnie popatrzyła na rudowłosego mężczyznę i potrząsnęła głową. No dobrze, trzeba będzie zastosować bardziej drastyczne środki. Wstała, wygładziła spodnie i rozejrzała się po pokoju spod zmrużonych powiek. Na szczęście miała wiele pomysłów na każdą ewentualność. Sięgnęła pod poduszkę za dzbankiem z kawą i wyjęła spod niej ćwiartkę czarnego rumu. Rzuciła okiem na etykietkę i zębami wyciągnęła korek. Wlała pół butelki do dzbanka z kawą i zamieszała. - Spróbuj tego, Pedrito. Ręczę, że to zadziała. Yaquita złapała Smitha garścią za włosy i odchyliła mu głowę do tyłu. Otworzył usta ze słabym jęknięciem, a ona bezlitośnie lała mu do gardła gorącą, zaprawioną rumem kawę. To podziałało. Smith rzucił się do przodu, oczy wyszły mu na wierzch. Dyszał, próbując złapać oddech, i krztusił się kawą. Złapał się obiema rękami za głowę, przyciskając wielkiego guza. - Cieszę się, że ci smakuje. Z uśmiechem zadowolenia Yaquita wylała resztę rumu do dzbanka z kawą i zamieszała płyn szyjką butelki Jeszcze raz napełniła filiżankę. - Masz tu jeszcze trochę. Próbując pozbierać myśli, Smith rozglądał się po pokoju, trzymając się za obolałą głowę. - To już drugi raz w ciągu dwóch dni budzę się na podłodze w hotelowym pokoju. A w ogóle to kim pani jest i czemu na mnie napada? Zmuszając się do uśmiechu, Yaquita dała mu kuksańca. Wdrapał się na łóżko i usiadł ciężko. Yaquita wcisnęła mu do ręki filiżankę z nową porcją kawy. Wypił ją bezwiednie. Z zaczerwienionymi oczyma Smith opuścił filiżankę i zajrzał do niej. - Hej, dobra ta kawa - powiedział. - Z dodatkiem cykorii? - To miejscowy gatunek, hodowany w Andach - odparła Yaquita, zabierając pustą filiżankę i wręczając mu następną. Wypił ją do dna. Teraz jeszcze bardziej zdezorientowany, z powodu działania rumu, Smith rozłożył się na łóżku. - Ciekawe, kawa zwykle stawia mnie na nogi. Ale teraz czuję się... dziwnie. Yaquita, słysząc to, prychnęła. - Pedrito, zachowujesz się, jakbyś nigdy wcześniej nie pił. Smith popatrzył na nią naiwnie, mocując się z własnymi ustami, zanim wreszcie wydobył słowa - Pijany? Pijany? - Zamknął oczy, ale pokój dalej wirował. - To kłopot. Ja nie piję. Yaquita oparła się o szafę, rozcapierzając ręce. Spojrzała na Smitha z zabójczą miną, potem wzięła się w garść i podjęła decyzję. - Dla rewolucji... i w imię dawnych czasów. Przesunęła palcami po skraju czarnego bolerka, które ledwie przysłaniało jej piersi. - Pedrito, jedyna rzecz, w jakiej byłeś naprawdę dobry, to łóżko - powiedziała wystarczająco głośno, żeby usłyszał. Zsunęła kusy żakiecik. Trzymając się zwyczaju rzucania przedmiotami, Yaquita nawet teraz ciskała swoimi rzeczami przez cały pokój, jedną po drugiej. - No to do łóżka. Smith spojrzał na nią przerażony, kiedy popchnęła go na materac. - Ale, proszę pani, ja nie... Potem zapomniał dokończyć zdania. Nie mógł opanować mrugania oczami ani skoncentrować się na zwielokrotnionym obrazie zabójczo pięknej, nagiej kobiety, która położyła się na nakryciu obok niego... Ubrania i botki Yaquity leżały porozrzucane po podłodze. Tak samo walał się myśliwski strój Smitha, jego buty i bokserki. Zagłówek mosiężnego łóżka zatrząsł się i znieruchomiał. Potem znowu zaczął się trząść i znowu znieruchomiał. Yaquita usiadła, unosząc dumnie głowę i nagie piersi, błyszczące od potu. Złapała się mosiężnego zagłówka z przerażonym wyrazem twarzy. - Ai! To nie ten sam Pedrito, którego znałam! Jej długie, czarne włosy były w nieładzie, a szminka rozmazała się po twarzy. Poniżej Smith ciągle starał się coś powiedzieć, ale Yaquita nie pozwoliła mu dojść do słowa. - Och! Ai, Pedrito! Zagłówek raz jeszcze zaczął podrygiwać, wystarczająco energicznie, żeby kilka bibelotów pospadało z półeczek na podłogę. Ale ani Smith, ani Yaquita nie zwracali na to uwagi. 13 W tym samym czasie w Nowym Jorku niekończący się sznur żółtych taksówek trąbił swoim dziwacznym, taksówkarskim alfabetem Morse’a. Stary admirał Turner siedział za biurkiem, wypisując czek. Gładził się po szczeciniastych, srebrzystych włosach, usiłując dodawać liczby w pamięci. Jako admirał i dyrektor nowojorskiego biura wywiadu marynarki mógł rozkazać każdemu podwładnemu, żeby wykonał tę pracę za niego. Jednak jeśli chodziło o jego własne sprawy, jego zuchwała córka Joan górowała nad nim i admirał nie miał innego wyjścia, jak tylko słuchać jej rozkazów. Joan siedziała naprzeciwko ojca, ubrana w wyjściowy płaszczyk bez guzików i modny kapelusik, pod którym elegancko poupinała swoje złote włosy o rudawym odcieniu. Jej uroda była posągowa, spokojna i chłodna. Założyła nogę na nogę w obcisłej, lawendowej spódniczce z wełny, odsłaniając łydkę, kolano i nawet kawałek uda. Na kolanach trzymała wyszywaną cekinami torebeczkę. Czasami admirał z trudem przypominał sobie, że jego mała dziewczynka, Joan, była teraz dwudziestoparoletnią, samodzielną kobietą. Zdecydowanie samodzielną kobietą. - Pięćset dolców starczy na popołudnie, tato - powiedziała obojętnie, spoglądając nie na książeczkę czekową, tylko w okno za jego plecami, gdzie przelatywały gołębie. - Albo więcej. Jak uważasz. Na ogorzałej twarzy admirała pojawił się wyraz skupienia i po chwili w rubryczce „kwoty” wpisał większą liczbę. Ktoś zapukał energicznie i otworzyły się drzwi. Rudowłosy porucznik wszedł do biura z czapką pod pachą. Rudzielec przyłapał się na tym, że porusza się zbyt zadziornie, i pozbył się z twarzy zadowolonego uśmiechu, starając się wyglądać potulnie. Musiał się mocno starać, żeby nie gapić się łakomie na blondynkę przy biurku admirała. - Porucznik, eee, Smith melduje się na rozkaz - powiedział, wymawiając słowa ostrożnie, żeby uniknąć jakiegokolwiek śladu hiszpańskiego akcentu. Joan, widząc młodego porucznika, rzuciła mu przelotne spojrzenie błękitnych oczu i z niesmakiem zmarszczyła nosek. Wyprostowała nogi i poprawiła lawendową spódniczkę, żeby zakryć jak najwięcej. Pedrito Miraflores energicznie i z wojskową precyzją podszedł do biurka, zatrzymał się, stukając obcasami i pospiesznie zasalutował. Patrzył prosto przed siebie, spodziewając się, że admirał będzie zadowolony. Nagle zdał sobie sprawę, że popełnił błąd, bo żołnierze marynarki USA nie salutują, nie mając na głowie regulaminowego nakrycia głowy, a już na pewno nie salutują w zamkniętych pomieszczeniach. Ale admirał nie zwrócił na to uwagi. Odchylił się do tyłu, uśmiechając się przyjaźnie do Pedrito. - Tom, zrelaksuj się! Cieszę się, chłopcze, że wróciłeś już z wycieczki. Wyrwał blankiet z książeczki czekowej i schował ją do kieszeni. - Dobrze się bawiłeś w Kolodorze? Jak tam strajk producentów map? Pedrito uśmiechnął się najbardziej czarująco, jak potrafił. - Ostatnio było tam spokojnie. Santa Isabel to ładne miasto, chociaż z przykrością stwierdzam, że producenci map nie zrzucili jeszcze jarzma swoich nieuczciwych gnębicieli. - Oczy mu rozbłysły, kiedy spróbował swojego wdzięku na Joan - Urocza dama mogłaby się tam czasem wybrać na wakacje. Byłoby mi miło oprowadzić ją po okolicy. Joan westchnęła zrezygnowana i wlepiła wzrok w sufit. Znała porucznika Toma Smitha i nie miała o nim zbyt dobrego zdania. Pedrito wyczuł jej zdumiewającą pogardę - kobiety zwykle nie traktowały go w ten sposób - i zwrócił się znowu do admirała. - A co do pańskiego pytania, admirale, to miałem sporo odpoczynku i rozrywki. Skończyłem nawet czytać książkę o bitwach morskich. - Przykro mi to słyszeć - powiedział admirał, marszcząc brwi. - Ale jest jeszcze dla ciebie nadzieja, Smith. - Z namaszczeniem spojrzał na zegarek i udał, że jest zaskoczony. - No, no, ale ten czas leci. Już jedenasta. Wręczył Joan czek na siedemset dolarów. Dziewczyna schowała go do torebki obszytej cekinami. - Tom, może zabrałbyś teraz moją córkę, Joan, na lunch i trochę doszedł do siebie po tej swojej wycieczce? Joan wyraźnie skrzywiła się na tę propozycję. - Och, tato! Pedrito uśmiechnął się jak wilk, patrząc na atrakcyjną córkę admirała. - Z przyjemnością, sir! - powiedział, wyczuwając zmianę. Ale ona nadal nie patrzyła na niego. Rozdrażniona podeszła do drzwi, stukając wysokimi obcasami. Pedrito natychmiast zrobił w tył zwrot, wyszedł za Joan i wziął ją pod ramię. - Co ty na to, Joan? Rozkaz admirała. Joan wyszarpnęła rękę i naskoczyła na niego z pogardą: - Idź obszczekiwać inne drzewo. Nie wyszłabym za ciebie, nawet gdybyś był ostatnim facetem na ziemi! - Myślałem, że mówimy o lunchu, nie o małżeństwie... - Jedno prowadzi do drugiego, ty głupolu. A teraz idź sobie. Moje standardy są wyższe niż taka ofiara jak ty. Jej zawziętość zaskoczyła Pedrito, ale przywykł do radzenia sobie z przeciwnościami. - Dlaczego? Co ci się we mnie nie podoba? Jestem, hm, przystojnym, miłym młodym człowiekiem. - Co mi się w tobie nie podoba? - Joan powtórzyła z prychnięciem. - Czy słowo „nudziarz” coś ci mówi? A może „tępy”? A może to, że wolałabym już raczej posłuchać transmisji radiowej z amatorskiego turnieju golfa? Założę się, że w całym życiu ani razu nie skłamałeś! Pedrito wytrzeszczył oczy, zaskoczony, nie mogąc nawet znaleźć odpowiedzi na tak niedorzeczne oskarżenie. - Nie grasz nawet w brydża! - ciągnęła dalej Joan. - Też mi lew salonowy, nie miałbyś nawet pojęcia, co zrobić, żeby dziewczyna dobrze się z tobą bawiła! Pedrito był coraz bardziej zdumiony, ale starał się nie wypaść z roli. Nie pamiętał nawet, jak się gra w brydża. - Ale ja... Joan machnęła na niego ręką, jakby chciała odegnać muchę. - A na domiar wszystkiego, nie tykasz żadnego alkoholu. Myślisz, że kim ty u diabła jesteś, ty purytański głupku? Świętym? Nie mam zamiaru wychodzić za mąż za świętego. Pedrito zrobił się purpurowy, starając się powstrzymać gniew. Ten cały Tom Smith wyglądał na prawdziwego oryginała. - Ale kto mówi o małżeństwie... Joan pogardliwie parsknęła i odeszła. Pedrito chciał za nią pójść, ale zmienił zdanie i tylko patrzył na jej lawendową spódniczkę, kiedy dumnie kroczyła przez hali na wysokich obcasach, pokazując smukłe i silne nogi. - Święty? - mruknął do siebie, nie dowierzając. - Nikt jeszcze tak mnie nie nazwał. - Podrapał się po głowie. - Carramba! Ile to rzeczy nie dopowiedzą ci przed misją! 14 Światła na ulicy przed barem zamigotały i zgasły całkiem, kiedy zapadł zmrok. Wreszcie zaczęli się schodzić klienci ze swoich sklepów spożywczych, z pól, z budek ze smażonymi bananami i straganów z pamiątkami. Na zewnątrz starsza kobieta przyrządzała pieczoną świnię. Do opalenia szczeciny używała palnika acetylenowego. W barze kłótliwi klienci zapełniali miejsca przy stolikach, wyraźnie zbici z tropu lustrzanym labiryntem na ścianach. Na scenie, chroniąc się za barykadą z sideł na kurczaki, przygrywał zespół - fałszując, co nikogo nie dziwiło. Pijany nożownik ciągle siedział przy małym, okrągłym stoliku, teraz odrobinę bardziej przytomny. W ciągu popołudnia zdołał przygwoździć do ścian wszystkie czarne skorpiony w pomieszczeniu, wyeliminował też większość karaluchów. Teraz trzymał nóż w ręce, rozglądając się za nowym celem. Z zastanowieniem przyglądał się muzykom. - Gdzie jest Yaquita? - ryknął nożownik i przebił czubkiem ostrza mrówkę na blacie stolika. Inni klienci spojrzeli na scenę i zaczęli powtarzać pytanie. Zespół grał dalej, trochę drżąc. Gruby kierownik wyczłapał zza kontuaru i wszedł na scenę, przedzierając się przez osłonę z rybackich sieci i sideł na kurczaki. Otarł pot z czoła i podniósł ręce w górę, mamrocząc przeprosiny i starając się uspokoić publiczność. Tłum rzucał w orkiestrę szklankami z margaritą i brązowymi butelkami z cerveza . Stali klienci walili szklankami i butelkami z rumem o stoliki, wystukując rytm do swoich okrzyków: - Chcemy Yaquitę! Chcemy Yaquitę! Kierownik dał za wygraną i pospiesznie zszedł ze sceny. Sapiąc jak miech kowalski pędził przez salę, a butelki i szklanki roztrzaskiwały się o lustrzane ściany, popędzając go w biegu. Wielki nóż wbił się w wąską szczelinę między lustrami, ze świstem przelatując tuż koło ucha kierownika. Ten na moment stanął jak wryty, gapiąc się na nóż, po czym jeszcze szybciej przebierał nogami, wdrapując się po schodach. Muzyka ucichła, kiedy członkowie grupy się poddali. Skandowanie trwało. Poczerwieniały od wbiegania na pierwsze piętro kierownik stanął pod drzwiami pokoju Yaquity. Załamał ręce i spojrzał na tłum na dole, jak gdyby rozważał oba te zagrożenia. Ktoś rzucił pustą butelkę po piwie, która zatoczyła łuk i rozbiła mu się pod nogami. Kierownik nieśmiało zapukał do pokoju, głośno przełykając ślinę. - Yaquita? Senorita, proszę! W pokoju było ciemno. - Yaquita? - Precz! Jesteśmy zajęci. Precz! Mosiężny zagłówek znowu zaczął obijać się o ścianę. Wielki, biały olla pojawił się z ciemności, przeleciał nad barierką schodów i spadł na zatłoczoną salę. Ogromne naczynie uderzyło jak bomba w stolik nożownika, eksplodując kawałkami szkła i wodą. Nożownik zerwał się na równe nogi, mrugając niepewnie, a potem ruszył po swój nóż, nadal jeszcze drżący w ścianie. - Si, Yaquita - kierownik usłużnie zamknął drzwi, usuwając się, zanim zdążyła rzucić czymś w niego. - Kiedy tylko będzie pani gotowa, senorita. Przez barierkę popatrzył w dół, na tłum, i z rezygnacją rozłożył ręce. - Nic nie mogę zrobić, przyjaciele - powiedział. - To... to Yaquita. Na dole wszyscy również jednomyślnie rozłożyli ręce w geście rezygnacji. Dobrze znali nieprzewidywalne zachowanie Yaquity. - Może posłuchalibyście orkiestry? - zaproponował kierownik. Ale kiedy muzycy znowu zaczęli grać, tym razem w rytmie disco, musieli uciekać ze sceny pod gradem roztrzaskanych butelek. 15 Tego wieczoru Yaquita śpiewała tylko dla Smitha. Następnego ranka promyki słońca wpadły do pokoju przez okno, które Smith poprzedniego dnia rozbił walizką. Zasłony ze złotymi frędzelkami rozchylały się, wydymane wiatrem. Ogromne, mosiężne łóżko stało na skos pokoju; zgniecione szkarłatne nakrycie wyglądało tak, jakby przewędrowało po nim stado lam. Smith leżał na materacu jak martwy, a przynajmniej chciałby być w tej chwili martwy. Jedna ręka zwisała mu bezwładnie z łóżka, opierając się na jego porzuconym na podłodze myśliwskim ubraniu. Guziki były poobrywane, nitki wyszarpały się, kiedy Yaquita zrywała z niego ubranie. Wypicie rumu zaowocowało bólem głowy, a i Yaquita nieźle go wymęczyła. Smith objął głowę rękoma; nauczył się już, że lepiej nie siadać. - O, moja głowa! Yaquita stała przy łóżku z drugiej strony, ubrana tylko w cienki, bawełniany szlafroczek, nie związany z przodu. Załamywała ręce ze zmartwienia. - Nigdy nie widziałam cię w takim stanie, Pedrito! Sprowadzę doktora. Może złapałeś czarną ospę, albo szkarlatynę, albo żółtą febrę! Złapała trencz i wybiegła z pokoju. Dla na wpół żywego Smitha trzaśniecie drzwiami zabrzmiało jak wystrzał z armaty na statku admirała Nelsona podczas bitwy pod Trafalgarem. Dzikie kurczaki na zewnątrz darły się co godzinę, jak opierzone budziki. Stołeczny lekarz z szarą walizką i białą kozią bródką badał głowę Smitha, mierzył ją i naciskał. Podczas badania doktor wydymał dolną wargę i wydawał jakieś niezrozumiałe dźwięki. Yaquita chodziła tam i z powrotem jak lwica w klatce, zaaferowana zdrowiem Smitha. Młody porucznik miał zaczerwienione oczy. Doktor kciukiem uniósł mu powieki i zaświecił lampką w źrenice. Podniósł walizkę i skinął na Yaquitę, żeby poszła na ponurą konsultację. Wyszli na korytarz, gdzie mogli rozmawiać spokojnie, bo bar był pusty. Na dole nożownik chrapał przy swoim stałym stoliku; jego postać odbijała się w masie luster. Doktor z powagą potrząsnął głową. - Zbadałem go bardzo dokładnie, senorita. Nie ma najmniejszych oznak wstrząsu mózgu. Yaquita odetchnęła z ulgą. - To dobrze! Nie zraniłam go tym wczorajszym rzucaniem, ani... ani nie zmęczyłam go za bardzo ostatniej nocy. A jakieś objawy choroby? - Nie ma oznak gorączki ani obrzęku mózgu. Wykonałem pełne badanie frenologiczne i wszystkie guzy na jego głowie są zupełnie zwyczajne - ciągnął dalej doktor. - Wydaje się, że ma po prostu kaca. - Kaca! - powiedziała Yaquita. - To wszystko? - Dziwię się, że słynny Pedrito Miraflores nie zna skutków wypicia zbyt dużej ilości alkoholu, ale poza tym jest zupełnie zdrowy. Mógłby od razu wstać, jeśli jego głowa to wytrzyma. Yaquita uśmiechnęła się z radości. Z walizeczką w ręku doktor zszedł po kręconych schodach. Gdy dotarł do podłogi, zaczął torować sobie drogę między powywracanymi stolikami, kopiąc porzucone butelki po piwie i rumie. Z zawodowej grzeczności przyjrzał się kilku stałym bywalcom rozciągniętym na krzesłach lub na podłodze, sprawdził, czy oddychają, i wydostał się przez drzwi frontowe. Yaquita wróciła do pokoju, gdzie Smith wciąż leżał na łóżku, jęcząc. Delikatnie dotknęła jego głowy, odgarniając rude włosy. Było w tym mężczyźnie coś obcego, ale nie potrafiła się dokładnie zorientować, co. Potem jej twarz stała się smutna, zupełnie inna niż kiedy rozmawiała z doktorem. To z pewnością nie był Pedrito, jakiego znała - może miał amnezję, albo jakiś uraz mózgu. A skoro tak, miała pewne plany... Mrużąc oczy z potwornego bólu głowy, Smith z przestrachem spojrzał na pochyloną nad nim Yaquitę. Podniósł rękę, żeby zasłonić się przed jakimś kolejnym przedmiotem, którym mogłaby w niego rzucić. Ale ona zamiast tego ucałowała jego dłoń. - Och, mój biedny chłopczyk - powiedziała z sympatią. - Doktor mówi, że jesteś bardzo, bardzo chory. Sza! Nie wolno ci wstawać ani wychodzić, nawet na chwilę. Zostaniesz tu ze mną, kochany. Odwróciła się plecami do niego i wlała jeszcze jedną kwaterkę rumu do emaliowanego dzbanka z kawą. - Doktor mówi też, że powinieneś pić więcej mojej specjalnej kawy. Dużo więcej. Yaquita usiadła na brzegu łóżka z parującą filiżanką. Delikatnie uniosła mu głowę i przytknęła filiżankę do jego ust. - Masz, weź duży łyk. Ufnie wypił. Zabrała filiżankę, odstawiając ją na stoliczek przy łóżku, i pochyliła się nad Smithem. Jedna pierś wymknęła jej się z luźnego szlafroczka. Pochyliła się jeszcze bardziej i pocałowała go. - A tak naprawdę - powiedziała, podnosząc ramię Smitha i zarzucając sobie na szyję - doktor powiedział mi, żebym użyła wszystkich możliwych sposobów, żeby zatrzymać cię w łóżku. Przesunęła dłonią po jego piersi i znów zaczęła go całować, dopóki oszołomiony Smith nie zareagował. Opadła na pościel u jego boku. - A ja mam zamiar ściśle trzymać się zaleceń lekarza. 16 Na piętrze „Cantina de Espejos” w przedpołudniowym powietrzu unosił się z parteru zapach rozgrzanego tłuszczu z kuchni, bananów i gotowanej kukurydzy. Piały koguty i szczekały psy. Smith stał w łazience, ubrany tylko w bokserki. Opłukał pod kranem groźnie wyglądającą brzytwę i przyjrzał się w wyszczerbionym lustrze efektom swojego golenia. Było przynajmniej lepiej niż wczoraj; ograniczył liczbę zacięć. Zadowolony, otarł twarz mokrym ręcznikiem. Młot kowalski w jego głowie także nieco przycichł, zwłaszcza odkąd Yaquita przestała rzucać w niego przedmiotami. Kiedy opuszczała go tego ranka, miała na sobie jaskrawoczerwoną spódnicę i białą bluzkę z falbankami i skomplikowanym haftem. Obiecała, że przyniesie mu świeże róże z targu kwiatowego, gdy tylko go otworzą. Próbował jej powiedzieć, że ma alergię na pyłki, ale tylko się roześmiała i wybiegła, powiewając spódnicą i błyskając brązową łydką. Po raz pierwszy od paru dni odświeżony, rudowłosy porucznik zaśpiewał sobie głośno, podchodząc do ciemnobrązowej walizki, leżącej na podnóżku: „Co zrobimy z pijanym majtkiem? Co zrobimy z pijanym majtkiem?” Oczywiście, poważne pytanie brzmiało: co on sam ma zamiar zrobić, skoro jego urlop przepadł, paszport i bagaż zostały skradzione, a piechota morska w ambasadzie strzelała do niego... Durna piechota morska... Nigdy nie można im ufać. Postanowił, że teraz nie będzie się tym przejmował, a przynajmniej nie będzie, dopóki się nie ubierze. Udało mu się jedną ręką otworzyć walizkę, ale mokry ręcznik zsunął mu się przy tym z ramienia. Chwycił go, puszczając walizkę, a ta spadła z podnóżka, uderzając o podłogę. Jej dno się odchyliło, fałszywa ścianka przesunęła się, tworząc szczelinę, której wcześniej nie zauważył. Zaciekawiony pochylił się, żeby zbadać walizkę, zastanawiając się, czy uszkodzili ją ci sami rabusie, którzy pomieszali jego bagaż z bagażem nieznajomego. Miał nadzieję, że walizka da się naprawić tanim kosztem. Jej prawowity właściciel mógłby nie być zadowolony. Spróbował bardziej odchylić ściankę; jego wesoła marynarska piosenka przycichła i wreszcie zamarła mu na ustach, tak zaaferowało go to odkrycie. Smith postukał w walizkę z jednej strony i tajny schowek w dnie stanął otworem. Postukał w nią z drugiej strony i otworzyła się góra z niewinną zawartością. - W tym jest coś podejrzanego. Przyszły mu na myśl wszystkie zasłyszane historie o południowoamerykańskich przemytnikach i nagle poczuł się zaniepokojony. A co, jeśli władze przez pomyłkę go ścigały? Co, jeśli pomylono porucznika Toma Smitha z jakimś złym facetem, z... przestępcą! Wyjmował po kolei przedmioty ukryte w tajnym schowku, podnosząc każdy z nich do światła i odkładając na łóżko. Szeroki, groźnie wyglądający nóż komandosa. Wodoszczelne, tropikalne ubranie maskujące. Dwa obco wyglądające pistolety w kaburach, z pasem. Zaciekawiony, wyjął jeden z pistoletów. Nigdy wcześniej nie widział tak eleganckiej, nowoczesnej broni, jakby rodem z filmu science fiction. Pistolet laserowy? Słyszał, że marynarka pracowała nad tego typu bronią. Przyszło mu do głowy, że - prawdę mówiąc - sam mógł zatwierdzić taki projekt. Potem Smith otworzył czarną saszetkę, w której znalazł samobójczy zestaw, zawierający igły i kapsułki z trucizną (opisane: „o zapachu winogronowym”). Z dna tajnej przegrody wyjął dziwaczny wojskowy zegarek ręczny, wyposażony w nawet więcej niezrozumiałych przycisków, niż jego VCR w domu. Wojskowy chronograf. Smith przyjrzał mu się i znalazł znak firmowy. „Made in Russia? Ojej!” Klepnął się ręką w czoło, z opóźnieniem pojmując sytuację. To nie była własność przemytnika - to wyposażenie szpiegowskie! Jak to możliwe, że pomylono go ze szpiegiem? Oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia, kiedy zobaczył datę na znalezionym zegarku. „O, mój Boże, już jedenasty!” Rozejrzał się z przerażeniem. „Mam nieusprawiedliwioną nieobecność! Wyślą za mną piechotę morską!” Cały wywiad marynarki pójdzie bez niego w rozsypkę - kto będzie stemplował wszystkie te ich projekty, skoro on zaginął? Głośne pukanie do drzwi poderwało go na równe nogi. Rozejrzał się na boki, potem narzucił mokry ręcznik na porozkładaną na łóżku broń i sprzęt szpiegowski. A jeśli to kolodorańska policja? Dziwnie znajomo wyglądający, ciemnowłosy mężczyzna ubrany jak kelner, o egzotycznych, tureckich rysach wszedł do pokoju. Bolo niósł tacę z bułkami, dzbankiem mocnej kawy i gorącym mlekiem. Na jego spokojnej twarzy bez wyrazu nie widać było żadnego znaku, że poznaje Smitha. - Śniadanie, sir? Z pozdrowieniami od kierownictwa. Smith wpatrywał się w Bolo, który wyglądał zupełnie inaczej niż w swoim wcieleniu taksówkarza. - Hej, czy ja już gdzieś pana nie spotkałem? - Och, nie, sir - powiedział Bolo. - Ja nigdy przedtem pana nie widziałem. Smith miał teraz na głowie co innego, przede wszystkim to, że jest nieobecny bez usprawiedliwienia, i nie interesował się dłużej tą sprawą. Podszedł do stłuczonej szyby, jak gdyby rozważał drogę ucieczki. Smith znów rzucił okiem na rosyjski wojskowy zegarek, sprawdzając datę. Skrzywił się i - zmartwiony - zwrócił do kelnera: - Przepraszam, może mi pan przynieść telefon, i to szybko? Telefono? Muszę zadzwonić do Stanów. - Si, senor. Kelner jakby nigdy nic postawił tacę ze śniadaniem na ręczniku, przykrywającym broń porozrzucaną na łóżku, nie zwracając uwagi na wypukłości. Zamknął drzwi, zostawiając Smitha zatopionego w rozmyślaniach, co ma począć dalej. 17 Bolo, gdy tylko wyszedł na korytarz, natychmiast zaczął działać, sprawnie i fachowo. Zbiegł po schodach, prawie nie zapacając i nie mnąc kelnerskiego uniformu. Na dole, w barze, ciężko doświadczeni muzycy zebrali się na scenie na kolejną chaotyczną poranną próbę. Instrumenty piały jak dzikie kurczaki na zewnątrz; talerze i gitary brzmiały jak odgłosy samochodowej kraksy. Na szczęście nie było w pobliżu Yaquity, wściekającej się o każdy błąd, ani nie było żadnych (przytomnych) klientów, którzy by coś słyszeli. Pucołowaty kierownik siedział za kontuarem, podliczając rachunki; pośladki zwisały mu po obu stronach małego, metalowego stołka. Zatyczki, które wkładał sobie do uszu podczas prób zespołu, działały cuda dla jego zdolności koncentracji. Zagryzał wargi, kreśląc cyfry krótkim ołówkiem. Kiedy Yaquita odmawiała śpiewania, jego dzienny utarg wyraźnie na tym cierpiał. Muzycy nie przestawali grać, kiedy Bolo manewrował między poprzewracanymi stolikami na podłodze baru. Dotarł do pokoju na zapleczu, gdzie kierownik robił sobie sjesty, podniósł słuchawkę i wykręcił wyuczony na pamięć numer. Już czas, żeby się przekonać, czy Smith jest gotów poradzić sobie z nowymi niespodziankami. Bolo wiedział, że doprowadzi do końca całą operację, jeżeli każdy będzie współpracował. Wszystko zależało od zgrania w czasie. Czekał, aż jego naiwny wspólnik odbierze telefon. W biurze CIA w ambasadzie amerykańskiej O’Halloran siedział za biurkiem, dokładnie czyszcząc kolejny półautomat thompson, już trzeci tego ranka. Czyszczenie broni automatycznej zawsze dawało mu poczucie spokoju. Podrapał się po białym, gazowym bandażu, opasującym mu ukośnie czoło, tuż przy prawej skroni. Próbował zakryć opatrunek długimi pasemkami włosów, które i tak nie dawały rady osłonić łysinki. Sierżant piechoty morskiej, który poprzedniego dnia tak namieszał, siedział w hallu, chowając się przed jeszcze jednym kazaniem od agenta CIA. Przełykał głośno ślinę, nie mogąc się zdecydować, czy zaryzykować przejście przed otwartymi drzwiami, przez które szef mógł go zobaczyć. Wtedy zadzwonił telefon O’Hallorana. Szef upuścił pistolet, cisnął na bok nasączoną olejem szmatkę i podniósł słuchawkę. Bolała go głowa i był jeszcze bardziej rozdrażniony niż zwykle. - Ambasada Stanów Zjednoczonych, oficer kontroli paszportowej O’Halloran przy telefonie. Czego, do cholery? Widząc, że jego szef jest zajęty, komandos przemknął na palcach do kuchni, skąd porwał butelkę ananasowej wody sodowej, i pędem wrócił na swoje stanowisko przy głównym wejściu. Robotnicy byli zajęci gipsowaniem ścian, podziurawionych kulami i naprawianiem zniszczeń spowodowanych wybuchem. Gdy O’Halloran wysłuchał głosu w telefonie, rozszerzyły mu się źrenice. - Kto? - krzyczał z furią. - Gdzie go pan widział? Agent CIA notował coś gorączkowo w notesie, potem zerwał się na równe nogi, wrzeszcząc na sierżanta marines. - Sprowadź mi jeszcze jeden samochód. Tym razem niech to będą wozy opancerzone, takie z silnym uzbrojeniem! I przynieś broń, mnóstwo broni! O’Halloran chwycił półautomat, który właśnie czyścił, starając się przytroczyć go do paska. Krzyknął na radiooperatora, który siedział w drugim kącie pokoju, na wpół drzemiąc nad swoim sprzętem i słuchając „Największych przebojów” ABBY, część 7: - Ty tam! Ogłoś alarm! Znowu zlokalizowaliśmy Pedrito. O’Halloran jak bomba wypadł do hallu. Zatopiony w swoich własnych rozmyślaniach i odgrodzony od świata słuchawkami, wystukując palcami rytm na obudowie magnetofonu, radiooperator w ogóle nie zareagował. W „Cantina de Espejos” Bolo odłożył słuchawkę z tajemniczym uśmieszkiem. Potem dyskretnie wydostał się na zewnątrz, żeby popatrzeć na fajerwerki... 18 Ciągle jeszcze w bieliźnie, ale ogolony i wykąpany, Smith chodził tam i z powrotem po pokoju Yaquity, rozgniatając potłuczone kawałki bibelotów, którymi rzucała w niego pierwszego wieczora. Nie mógł przestać myśleć o dacie, którą zobaczył na wojskowym zegarku. Dwa ostatnie dni zacierały mu się w pamięci, a głowa ciągle go bolała. Wszystko mu się plątało. Zastanawiał się, czy wszystko w porządku z jego mózgiem. Co ma teraz zrobić? Jak ma się wydobyć z tego wszystkiego? - Gdzie ta obsługa z moim telefonem? - mruknął. Musi się jakoś dostać na lotnisko Santa Isabel i polecieć pierwszym lotem do Stanów. Ale najpierw musi dostać nowy paszport i wyjaśnić kwestię swoich kart kredytowych, a potem spróbować wymienić bilety powrotne. Nie mógł uwierzyć, że tak zmarnował swoją wycieczkę. Nigdy wcześniej nic takiego mu się nie przydarzyło - był takim odpowiedzialnym człowiekiem. Odkąd się tu znalazł, wszystko stało się takie skomplikowane, chociaż to prawda, że nie zwracał uwagi na harmonogram. To miał być darmowy urlop, a tymczasem mógł sobie właśnie zrujnować karierę w marynarce. Stary admirał Turner jest pewnie na niego wściekły za zaniedbanie wszystkich tych niesłychanie ważnych projektów. Wyobrażał sobie, jak głupio by to wypadło, gdyby opowiedział prawdę: „Kiedy tylko dotarłem do Kolodoru, zostałem napadnięty i związany w hotelu. Kiedy się stamtąd wydostałem, poszedłem do ambasady, a oni do mnie strzelali, więc poszedłem do innego hotelu, gdzie piękna kobieta najpierw mnie pobiła, a potem kochała się ze mną namiętnie. Na koniec zrobiło mi się niedobrze, i całe moje wakacje zaczęły mi się mieszać. Przepraszam, że się spóźniłem”. Admirał nigdy w to nie uwierzy. Zbyt wiele razy słyszał podobne historyjki. Chociaż Turner może i miał słabość do trunkowych marynarzy, ale mimo to wymagał od swoich ludzi dyscypliny. Smith mógł trafić za to przed sąd wojskowy! Yaquita, na przekór jego ponurym myślom, weszła do pokoju tanecznym krokiem, podśpiewując sobie radośnie. Uśmiechnęła się promiennie; świeżo nałożona warstwa pomadki zalśniła w słońcu. Wyglądała wspaniale w opadającym, słomkowym kapeluszu, białej letniej sukience i pantoflach na wysokich obcasach. Rzuciła na łóżko naręcze pakunków i bukiet świeżych róż i okręciła się wokoło, prezentując swój nowy strój. - No i jak ci się podoba? Zatrzymała się przed Smithem, unosząc w górę brwi. - Bardzo ładnie - Smith przytaknął z roztargnieniem i dalej obracał w palcach wojskowy zegarek. Próbował zobaczyć, jaki jest dzisiaj dzień tygodnia. Jeżeli to weekend, być może nikt nie zauważyłby, że nie ma go dzień czy dwa dłużej. - Ta sukienka jest dokładnie taka sama, jak ta, w której brała ślub Margarita Sanchez. - Yaquita skubała brzeg sukienki. - Myślisz, że będzie się nadawać do najlepszego kościoła? Bo tylko historyczna katedra może być odpowiednia dla ciebie i mnie. Smith nie miał pojęcia, o czym ona mówi. Miał w głowie taki zamęt po tych kilku ostatnich dniach. - Kościół? Czy dzisiaj niedziela? Miał nadzieję, że to niedziela. Gdyby jutro wrócił do Nowego Jorku, może nikt by nie zauważył, że się spóźnił. Ale z drugiej strony, jeżeli jest niedziela, to jak wyjaśni całe to zamieszanie z dokumentami? Przecież ambasada jest zamknięta w niedzielę? - Wiesz co, postawię ci lunch w jakiejś restauracji na lotnisku - powiedział z nadzieją. Zauważył, że jest tylko w bieliźnie. - Och, lepiej się ubiorę. Yaquita nagle przypomniała sobie o swoich obowiązkach wobec rewolucji. - O, co to, to nie, jesteś zbyt chory, żeby wychodzić. Zbyt chory! Co jest ważniejsze? - Objęła ramieniem nagi tors Smitha. - Sprowadzimy księdza tutaj. W ogóle nie musisz się ubierać, kochany. Pozwól, że ja się wszystkim zajmę. Smith spojrzał na drzwi, potem na tacę ze śniadaniem, leżącą na łóżku. Zjadł tylko pół bułki, a kawa zdążyła wystygnąć. - Gdzie ten facet z telefonem? Już godzinę temu prosiłem obsługę, żeby przynieśli mi telefon. Ruszył w stronę drzwi, ale Yaquita go zatrzymała. - Ja go sprowadzę. I tak muszę iść poszukać księdza. Na szczęście w Kolodorze nie potrzeba zezwolenia. Cała w skowronkach odwróciła się i zawołała przez ramię: - Właściwie dobrze, chyba powinieneś coś na siebie włożyć. To ważna sprawa, a ja chcę zapamiętać, że w tym dniu wszystko było idealne! Smith spojrzał na swoje ubrania, potrząsając skołataną głową. O jakim zezwoleniu ona mówiła, i po co Yaquicie ksiądz, żeby pomóc mu dostać się na lotnisko? Może ma się pomodlić, żeby nieusprawiedliwione spóźnienie jakoś uszło Smithowi na sucho. Przed barem dwa nie oznakowane samochody CIA zahamowały na śliskim bruku. Drugi wóz stuknął w zderzak pierwszego, podrzucając pasażerów. Okna obu samochodów otworzyły się i błysnęła w nich broń. Ostatnie ślady po kulach na fasadzie baru wyglądały na co najmniej parotygodniowe, zachlapano je już świeżym tynkiem i wapnem. O’Halloran wyskoczył z pierwszego auta, ale stracił równowagę stając na rynsztoku. Uchwycił się bocznego lusterka, żeby się nie przewrócić, a potem spróbował odzyskać dostojeństwo. Z wyższością przycisnął tubę do ust. - Pedrito Miraflores! Wyłaź stamtąd, ty cholerny komunistyczny szpiegu! Wewnątrz baru Yaquita zatrzymała się w połowie schodów, słysząc to żądanie. Na dole nieprzytomny nożownik wymamrotał coś w pijackim śnie, przechylił się na bok i gruchnął na podłogę. Jego wielki nóż chwiał się wbity w blat stolika. - Wychodź, albo rozwalimy wszystko na kawałki! - Głos O’Hallorana odbijał się echem od sypiących się ścian. Karaluchy rozbiegły się, szukając kryjówek. Na ulicy kurczaki zaczęły się drzeć i miotać naokoło, wzbijając tumany białych piórek. - Zaczynam odliczanie, Pedrito! Zmów paciorek! Yaquita popędziła z powrotem, przytrzymując ręką słomkowy kapelusz na lśniących, czarnych włosach. Pora zmienić plany. Tak bardzo pragnęła, żeby dzień jej ślubu był pamiętny - ale nie przez strzelaninę z CIA. Kiedy Smith rozglądał się, zmieszany, ciągle szukając skarpetek, Yaquita wpadła do sypialni, zamknęła drzwi i zaczęła zrywać z siebie ubranie, szarpiąc delikatne koronki na nowiutkiej sukni. - Pospiesz się - powiedziała. - Pospiesz się! - Kiedy z tobą skończę - kontynuował na zewnątrz O’Halloran - powiesimy twojego trupa... może nawet dwa razy! To twoja ostatnia szansa, Pedrito! Smith podrapał się po rudej głowie. - Kto to jest ten Pedrito, tak w ogóle? Wygląda na to, że nieźle narozrabiał. Nie chciałbym być na jego miejscu. Yaquita zdarła z siebie sukienkę i zrzuciła pantofle. Ubrana tylko w satynowy stanik i figi odsunęła zasłonę ze schowka i zaczęła wywalać na podłogę rzeczy z półek i wieszaków. Wyciągnęła pustą walizę w kratkę i rzuciła ja otwartą na łóżko. Sterty ubrań i pary butów lądowały w jej środku. Smith po prostu stał i patrzył. Nigdy jeszcze nie widział, żeby ktoś tak szybko się pakował. - Myślałem, że tylko mnie odprowadzisz na lotnisko. Hej, ale ja musze zadzwonić. Gdzie jest obsługa? - Ubieraj się! - odparła Yaquita. - Pięć! - ryknął O’Halloran. - Pakuj się! - krzyknęła Yaquita. - Cztery - głos O’Hallorana robił się coraz bardzie niecierpliwy. - Ale tam coś się dzieje - marszcząc brwi, Smith podszedł do stłuczonego okna i odsunął zasłonę, żeby wyjrzeć na wąską uliczkę. - Może powinniśmy zostać tutaj. Tam może być niebezpiecznie. - Nie podchodź do okna! - wrzasnęła Yaquita. - Trzy! - krzyknął O’Halloran. W barze na dole muzycy, niektórzy jeszcze trzymając instrumenty, zbili się w gromadkę za sieciami. Perkusista odłączył się od nich i na czworakach podszedł do frontowych drzwi. Przesuwał się pod osłoną stolików, starając się przecisnąć ze swoim ogromnym sombrero miedzy poprzewracanymi krzesłami. Kierownik baru schował się za kontuarem, trzymając nad głową metalowy stołeczek, chociaż niewielką mógł on być ochroną. - Dwa! - tuba zniekształciła głos O’Hallorana. Perkusista dotarł do drzwi i gorączkowo zawiązywał białą chusteczkę na pałeczce od perkusji. Sprawdził węzeł, żeby mieć pewność, że nie puści. - Jeden! - ryknął O’Halloran. Perkusista wysunął białą flagę przez szparę w drzwiach i poruszał nią w górę i w dół. O’Halloran zatańczył na widok białej flagi Uśmiechnął się triumfalnie. - No i jest ten skurwysyn! Próbuje się poddać. Ognia! Huragan pocisków rozszarpał flagę na drobne kawałki, które zniknęły w chmurze dymu. Reszta zespołu pochowała się za sceną. Seria pocisków z broni automatycznej poprzewracała na głowy muzyków mosiężny bęben i metalowe stojaki na instrumenty. Wrzeszcząc z przerażenia, raz jeden zabrzmieli harmonijnie. W alejce, wzbijając tumany białych piórek, wściekłe kurczaki fachowo unikały kul. Przy drzwiach oszołomiony perkusista patrzył na potrzaskane resztki swojej pałeczki. Potem z krzykiem rzucił się z powrotem w głąb bezpieczniejszej, ciemnej sali barowej. W pokoju na górze Smith podskakiwał, usiłując naciągnąć spodnie myśliwskie, ale materiał zahaczał mu się o kolana. Próbował wydobyć swój lewy but spod łóżka Yaquity. Ten niezrozumiały, nie sprowokowany atak był wystarczająco okropny, ale fakt, że ma wszystko w rozsypce, wyprowadzał go z równowagi jeszcze bardziej. Yaquita wśliznęła się w ciasno przylegający do ciała kombinezon, zasunięty tylko do połowy. Skakała w gorę i w dół, żeby domknąć swoją kraciastą walizkę, wypchaną pantoflami i ubraniami; wszystkim, od wieczorowej sukni po dobrane zestawy strojów na co dzień. Na zewnątrz opancerzony wóz wypluwał do wnętrza baru serie z broni automatycznej, jedną po drugiej, roztrzaskując wszystkie lustra po kolei. - Popatrzcie na te potłuczone lustra - jęknął gitarzysta, naciskając głębiej sombrero, żeby uchronić oczy przed odłamkami szkła. - Jak gdybyśmy już nie mieli pecha! - Teraz będą musieli zmienić nazwę baru - powiedział trębacz. Podrzucane pociskami stoliki podskakiwały i przewracały się, wirując na podłodze. Nieprzytomny nożownik obrócił się na bok, nieświadom, że pociski walą w miejsce, gdzie przed chwilą leżał. Na brukowanej ulicy O’Halloran tańczył przy wypakowanym bronią pojeździe, podjudzając strzelców: - Pozabijać! Pozabijać! Jak on śmiał się poddawać. Wykończyć wszystkich! Kolodorańscy żołnierze wysypywali się z dwóch wozów opancerzonych, nakładając bagnety na lufy karabinów. Ustawili się, błyskawicznie rozciągając szereg i przygotowując się do natarcia. Broń maszynowa ciągle pracowała, zmuszając piechotę do zejścia z linii strzału. Żołnierze nie ruszali się z miejsca, dopóki kanonada nie ucichła. Muzycy, a wśród nich i perkusista, który wrócił do towarzyszy, chronili się za wysoką estradą. Tynk i potrzaskane szkło spadały na nich jak woda z prysznica. Za plecami O’Hallorana przypadkowo sprowadzeni żołnierze byli już gotowi i wariacka strzelanina ustala. Dowódca z CIA gestykulował dziko w kierunku baru. - Do ataku! Gorliwi żołnierze zawyli w donośnym okrzyku: - Za Kolodor! W barze kierownik kulił się w kryjówce w kącie pod kontuarem, starając się zmniejszyć, na ile to tylko możliwe. Jak tarczę trzymał nad sobą powgniatany kulami stołek. Podejmując ogromne ryzyko sięgnął po butelkę rumu i ściągnął ją do swojej kryjówki. Rządowe wojsko wpadło do środka z bagnetami na karabinach, wrzeszcząc triumfalnie w kłębach gryzącego dymu i kurzu. Ciężkie buciory żołnierzy rozgniatały szkło z rozbitych luster. Kopiąc zagradzające im drogę krzesła, pospiesznie ruszyli w stronę kontuaru i zaczęli plądrować zapasy alkoholu. W zamkniętym na klucz pokoju na górze Yaquita jedną ręką wlokła za sobą przeładowaną walizę, drugą zaś ciągnęła Smitha w stronę maleńkiego okienka w łazience. - Pora iść, mój najdroższy. Smith zdołał wreszcie włożyć na siebie komplet safari, chociaż guziki nie trafiały w odpowiednie dziurki. Wyrwał się Yaquicie i pobiegł z powrotem, żeby zabrać ciemnobrązową walizkę. - Cały ten szpiegowski sprzęt może się jeszcze przydać. W tej samej chwili Yaquita wróciła do schowka i chwyciła pudło z gitarą, przyciskając je do piersi. - Ty i ja możemy zapragnąć trochę muzyki podczas naszych romantycznych wieczorów. Zza białego, emaliowanego dzbanka na kawę zabrała też butelkę z ciemnym rumem. Zabłąkana kula trafiła w sufit, odrywając kawał tynku. Przeciskając się przez okienko w łazience Smith wydostał się na zewnątrz. Z łomotem opadł na blaszany dach budynku poniżej. Obrócił się, żeby pomóc Yaquicie, która wychyliła się z okna. - Łap najpierw to! - rzuciła mu swoje sfatygowane pudło z gitarą, potem ciężką, kraciastą walizę, która omal nie zwaliła go z dachu. Dźwigając swoje drogocenne bagaże, Smith i Yaquita biegli po blaszanym dachu. Ich kroki dudniły jak grzmoty. W barze kolodorańscy żołnierze wydobyli grubego kierownika spod kontuaru. Żałośnie wyglądający muzycy stali zbici w gromadkę, także jako jeńcy. Niektórzy ciągle trzymali swoje instrumenty, ale żołnierze obserwowali ich podejrzliwie, jak gdyby trąbki czy gitary mogły się okazać potencjalną bronią. Ocalałe pałeczki zostały skonfiskowane. Żołnierze popędzili kierownika i muzyków w stronę frontowych drzwi i na ulicę. Stali tam teraz, mrużąc oczy, przed szeregiem opancerzonych aut, ciągle się poddając. Niezadowolony O’Halloran spojrzał na nich, warcząc. Żaden z tych ludzi nie był Pedritem Miraflores. Muzycy trzymali ręce w górze, bezradnie dzierżąc swoje instrumenty. Wszyscy byli przerażeni. Perkusista błagał: - Wiem, że kiepsko gramy, ale żaden z nas nie popiera tych wstrętnych producentów map. - Członkowie zespołu gorliwie pokręcili głowami. - Proszę nas nie zabijać! Gdy strzelanina jeszcze rozbrzmiewała, a dwoje zbiegów z bagażami ile sił w nogach pędziło po dachach, Smith dostrzegł okazję: pod ścianą ostatniego z baraków stała rozklekotana ciężarówka, uginająca się pod ładunkiem, nakrytym brezentem. Na jej masce lśnił emblemat „Mercedes-Benz”, jedyna część ciężarówki w dobrym stanie. - Może moglibyśmy pożyczyć ten pojazd - powiedział Smith z nadzieją. - Jestem Amerykaninem, zaufają mi. - Ty? Amerykaninem? - zaśmiała się Yaquita. - To ty naprawdę nie jesteś Pedritem, jakiego znałam. Smith nie rozumiał, co ją tak bawi. Zeskoczył z blaszanego okapu na dach kabiny ciężarówki. Dach samochodu był przeżarty rdzą i poznaczony plamami poprzednich warstw farby. Jak prawdziwy dżentelmen sięgnął po bagaże Yaquity. - Pozwól, że ci pomogę. - Co za paskudztwo! Zasłużyłam na lepszy środek transportu - powiedziała Yaquita, spoglądając na rozpadającą się ciężarówkę. - No cóż, pewnie nie mieli czasu, żeby dostarczyć nam lepszy samochód do ucieczki. Na ulicy przed barem kolodorańscy żołnierze ustawili w szeregu schwytanych muzyków i kierownika lokalu. O’Halloran przechadzał się przed szeregiem, grzmiąc na więźniów. Nie oczekiwał odpowiedzi, kiedy uderzył pierwszego z mężczyzn, trębacza. - Gdzie jest Pedrito Miraflores? Dostaliśmy cynk, że jest w barze. - Pedrito? - zapytał trębacz. - Och, on... Gdzieś z drugiego końca szeregu odezwał się gitarzysta: - Jeśli mu powiesz, Yaquita nas wszystkich pozabija. Wolisz, żeby kto cię zabił, rząd, czy ona? Trębacz nagle oniemiał, ale strużki potu na jego czole mówiły wszystko. Wołałby być dziesięć razy zabity przez agenta rządowego, niż stanąć oko w oko z tą kobietą, Yaquitą. O’Halloran szturchnął następnego więźnia. - Gdzie jest Pedrito? Mężczyzna zaczerwienił się i gwałtownie pokręcił głową. O’Halloran walnął trzeciego. - Gdzie jest Pedrito? Słysząc daleki warkot silnika ciężarówki, O’Halloran spojrzał w dół ulicy. Strzelając z gaźnika i kopcąc przeładowana ciężarówka zrywami posuwała się naprzód przy końcu ulicy, nabierając rozpędu, jak atakujący nosorożec. Wewnątrz ciężarówki siedział mężczyzna o rudych włosach. O’Halloran nerwowo wskazał sponiewieraną ciężarówkę. - To Pedrito próbuje uciekać! Za nim, za nim! Żołnierze usadowili się w wozach opancerzonych, pobrzękując automatami uderzającymi o ściany pojazdów. O’Halloran wskoczył na maskę pierwszego z aut i potrząsnął pięścią. Kiedy wóz ruszył, długi kosmyk włosów zakołysał mu się przy policzku. Kierownik baru i muzycy patrzyli za odjeżdżającymi samochodami. Muzycy wciąż trzymali swoje instrumenty i unosili ręce do góry, chociaż ani jeden żołnierz nie został, żeby ich pilnować. Tak wydawało się im bezpieczniej. - Myślicie, że powinniśmy wrócić na próbę? - zapytał trębacz. - Chyba tak - pogardliwie odpowiedział gitarzysta. - Ci faceci to twardziele, ale Yaquita porozgniata ich jak myszy! Yaquita wypchnęła Smitha na miejsce dla pasażera i sama wśliznęła się za kierownicę. Rozgrzała silnik i ruszyła jak szalona, mocując się z dźwignią skrzyni biegów, jakby to był głodny pyton. Smith obejrzał się do tyłu, ale widok zasłaniał mu wydęty brezent z tyłu przeładowanej ciężarówki. Silnik strzelał i szarpał. Yaquita waliła w kierownicę pięścią, jakby to mogło w jakiś sposób zwiększyć prędkość ciężarówki. - Ten Pedrito nie jest chyba zbytnio lubianym facetem - powiedział Smith. - Nie jest! - zgodziła się Yaquita. - Nie wiem, czy chciałbym się z nim spotkać - mruknął Smith, mrugając. Yaquita tylko uniosła brwi, zerkając na niego. Wozy opancerzone wyłoniły się zza zakrętu z piskiem opon. Ciężarówka zarzucała na boki, rzęziła i krztusiła się. Psy naszczekiwały na nią, a potem umykały spod kół. Kule świszczały w powietrzu. Dwupasmowa autostrada prowadziła w górzyste okolice poza granicami miasta. Kiedy ciężarówka przedzierała się przez ulice miasta, trzy małe samochody znalazły się jak bufor między nią a ścigającymi ją wozami opancerzonymi. Yaquita dostrzegła w bocznym lusterku te cywilne samochody, ale nie zwróciła na nie żadnej uwagi. - A tak w ogóle to co to za ludzie? - zapytał Smith. - CIA. - O, to nie mam się czym przejmować. CIA jest naszym przyjacielem. Yaquita parsknęła, spoglądając na niego z niedowierzaniem. - Tak, ale to ciebie szukają. Smith głośno przełknął ślinę. Przez cały dzień miał taki szum i chaos w myślach. Teraz wszystko robiło się jasne - dlaczego go ścigano, dlaczego próbowano go zastrzelić w ambasadzie. - Oni myślą, że jestem Pedrito? Ale w takim razie musimy im wyjaśnić... - Zamknij się, Pedrito! - znany mu już wyraz twarzy Yaquity sprawił, że poczuł się jak list gończy przybity do ściany. Nawet ona myślała, że Smith to Pedrito. Wozy pancerne O’Hallorana były daleko, ale kontynuowały pościg. Żołnierze strzelali w powietrze z broni automatycznej, ale inni kierowcy reagowali obojętnością, jak gdyby strzelanina nie była niczym ważniejszym niż zwykły klakson. Kolodorańscy kierowcy już pewnie przywykli do tego odgłosu. - Może powinienem z nimi porozmawiać - powiedział Smith - i wyjaśnić im, że nie jestem Pedrito. - Nie pozwoliliby ci podejść nawet na sto jardów, tylko zastrzeliliby od razu! - zaśmiała się Yaquita. - Ależ pozwoliliby! - odpowiedział Smith. - Nie mogą cię zastrzelić tylko dlatego, że myślą, że jesteś przestępcą. A co z uczciwym procesem? Co z zasadą „niewinny, dopóki nie udowodni mu się winy”? - To dla tych bogatych, białych Amerykanów, żyjących w swoich ślicznych domach - śmiała się Yaquita. - Te zasady nie odnoszą się do nas, tu w Kolodorze. Jeżeli ci z CIA myślą, że jesteś komunistą, to cię zastrzelą. Smith zgrzytnął zębami. Najwyraźniej miała rację. - Zastanawiam się, co Nelson zrobiłby na naszym miejscu. - Kto to jest Nelson? - spytała Yaquita. - Jakiś amerykański agent? - Był największym bohaterem w dziejach marynarki. - Rozejrzyj się, kochanie - powiedziała Yaquita. - Jesteśmy na lądzie. Nie ma żadnego znaczenia, co by zrobił jakiś bohater marynarki. - Czekaj! - zawołał Smith. - Nelson wyrzuciłby za burtę ładunek, żeby polepszyć sterowność. Był najwyższy czas, żeby zacząć działać - i Smith poczuł dreszczyk emocji. Otworzył drzwi jadącej ciężarówki, trzymając się ramy, i wyprostował się. Wiatr wiał mu prosto w twarz. Smith wdrapał się na pakę ciężarówki. - Jedź dalej, Yaquita. Teraz poprawimy parę supełków! 19 Rozgorączkowany pościgiem O’Halloran stał na masce wozu pancernego. Włosy powiewały mu wokół twarzy, targane wiatrem. Agent CIA od lat ścigał tego pijącego jak smok, krwiożerczego, uwodzicielskiego rewolucjonistę. Mógłby już odejść z CIA, ale nie potrafiłby spocząć, dopóki nie zobaczy rudowłosego trupa leżącego na ziemi i przyciągającego muchy. Z przodu, nad dachami trzech cywilnych samochodów, oddzielających wóz pancerny od rozklekotanej ciężarówki, na wierzchu wielkiego ładunku zobaczył Smitha, wspinającego się po brezencie i rozwiązującego sznury. O’Halloran spojrzał przez lornetkę, nastawiając ostrość na szokująco rudą głowę porucznika. - Ha! - zawołał z przejęciem. - To Pedrito, zgadza się. - Odwiesił lornetkę. - Strzelać! Pozbądźcie się tych cywilów z drogi. Broń w pierwszym samochodzie kolumny pościgowej wypaliła, nie zwracając uwagi na cywilny ruch uliczny. Pocisk wybuchł za bardzo na lewo od uciekinierów. Dach żółtej taksówki, jadącej tuż za ciężarówką, stanął w ogniu. Pechowy kierowca na zakręcie wypadł z drogi. - Poprawcie celowniki! - krzyknął rozgniewany O’Halloran. - I nie marnujcie amunicji na cywilów, jeśli to nie jest absolutnie konieczne. Stojąc na pace i trzymając się sznurów, żeby utrzymać równowagę, Smith wpatrywał się, nie wierząc własnym oczom, we wrak taksówki. - CIA nie powinno tego zrobić, to przecież ci dobrzy faceci! Zniknął z oczu załogom ścigających go opancerzonych wozów, od których teraz oddzielały ciężarówkę tylko dwa cywilne samochody. Zlany potem męczył się z węzłami. Musiał jakoś wybrnąć z tej sytuacji. - Strzelać dokładnie na wprost! - zawołał O’Halloran. Z pierwszego ze ścigających wozów gruchnęła salwa i tył bliższego z cywilnych aut eksplodował. Wybuch przerzucił pojazd na przeciwny pas ruchu, gdzie samochód stanął w ogniu. Inne auta trąbiły i skręcały wprost na zatłoczone autobusy. Ale kierowcy autobusów po prostu jechali dalej, tak samo chaotycznie, jak zwykle. - To nie miało być na wprost w auto przed nami! Dopadnijcie Pedrita! - O’Halloran tłukł pięściami w dach pojazdu. Kierowca ostatniego cywilnego auta, wyprzedzającego ścigających - bojaźliwy staruszek - mocował się z kierownicą. Gwałtownie skręcił z drogi na strome pobocze. Samochód sam przewrócił się na dach i rozbił, O’Halloran nie potrzebował do tego ani jednego wystrzału. - Tak lepiej. Teraz mamy trochę miejsca. Rozentuzjazmowany O’Halloran wdrapał się wyżej na pancerz samochodu. Rzucił okiem na mijany wrak i zobaczył staruszka, walczącego, by wydostać się z pogruchotanego auta. Potem znowu skupił się na rozpadającej się ciężarówce Pedrito. - CIA zawsze dopada swojego człowieka! Na pace Smith zdołał odwiązać przedni kraniec brezentu. Uniósł go i puścił; cała płócienna płachta poleciała z wiatrem i opadła na zbliżający się wóz opancerzony. Brezent uderzył O’Hallorana w twarz, spychając go na tył samochodu. O’Halloran szarpał się dziko, starając się zdjąć materiał i nie spaść przy tym z auta. Kierowca, mając zasłoniętą przednią szybę, przy pełnej prędkości miotał się po jezdni od jednej krawędzi do drugiej, kompletnie oślepiony, obijając się o inne samochody i autobusy. Wreszcie O’Halloran zdołał zsunąć brezent na bok i posłał go na następny wóz pancerny. Płachta zakryła przednią szybę drugiego wozu, który nagle zderzył się z autobusem, po czym zjechał z drogi prosto w nasyp. O’Halloran obejrzał się za siebie. - Niedouczeni amatorzy - parsknął. Pozbywszy się wreszcie ostatecznie brezentowej płachty, Smith spojrzał w dół. - Dobra, a teraz wyrzucimy ładunek za burtę. Ciężarówka była wyładowana po brzegi wielkimi, świeżo zerwanymi zielonymi bananami, jeszcze w pękach. Stosy przerośniętych bananów, nie nadających się na eksport, znaczyły plamami wiejskie pastwiska, służąc jako pasza dla zwierząt. Smith złapał ciężki pęk bananów i zepchnął go na drogę za ciężarówką. Ścigający ją pojazd musiał skręcić, żeby ominąć banany. - Ognia! - krzyknął O’Halloran. - Atakuje nas! Lufy karabinów wozu pancernego plunęły ogniem. Pociski wybuchały wśród bananów na pace ciężarówki, opryskując wszystko żółtawozieloną mazią. Smith uniósł nad głową drugi pęk bananów i zrzucił go z ciężarówki, potem chwycił następny. Banany były ciężkie i groźne. Pęki zielonych owoców lądowały na drodze przed wozem opancerzonym O’Hallorana. Kierowca gwałtownie manewrował, żeby ich uniknąć, ale koło zahaczyło o kiść bananów, która okazała się śliska jak jezdnia z rozlanym olejem. Pojazd miotał się na boki, zjechał do rowu i stoczył się na jego dno. Karabiny strzelały dalej, ryjąc dziury w błotnistym nasypie. Parę chwil później O’Halloran uwolnił się z dymiącego wraku i stał przed rozbitym pojazdem. Potrząsał pięścią za ciężarówką z bananami. Tymczasem drugi wóz zdołał wycofać się z nasypu i wrócić na drogę; nadjeżdżał teraz z wielką szybkością. O’Halloran wykonał dziki taniec wściekłości, wygrażając za ciężarówką Pedrita, znikającą w oddali. Biegł za nią, jak gdyby chciał schwytać rudowłosego zbiega samą furią. Siedząc na stercie bananów, Smith przyłożył dłonie do ust i zawołał, żeby ostrzec O’Hallorana: - Hej! Z tyłu! Za plecami agenta drugi wóz wpadł w poślizg na bananach i uderzył w pierwszy pojazd, wywołując potężny wybuch. Oba wozy opancerzone stanęły w płomieniach. Zapasy amunicji eksplodowały, jak fajerwerki znacząc niebo białymi śladami. O’Halloran spojrzał na siebie z niesmakiem. Na wybuchające auta nie rzucił nawet okiem. Strząsnął z munduru żółtą papkę o smaku bananowym. Jego przełożeni nie chcieliby usłyszeć, że opancerzone i uzbrojone pojazdy wartości dwóch milionów dolarów zostały zniszczone, bo Pedrito Miraflores rzucił w nie pękiem bananów. Namyśliwszy się pospiesznie, O’Halloran warknął: - W raporcie muszę je nazwać sowieckimi rakietami. 20 W tym czasie w Nowym Jorku prawdziwy Pedrito Miraflores siedział za biurkiem Toma Smitha w biurze wywiadu marynarki, źle się czując w obcym i ściśle formalnym mundurze porucznika. Rzucał spojrzeniem na prawo i lewo, zawsze nieswój, gdy przyszło mu spędzać dużo czasu w czterech ścianach. Swego czasu Pedrito spędził niejeden dzień w kryjówkach i obskurnych więzieniach, łapany przez konkurujące grupy guerrillas, terrorystów i oddziały policji krajów Ameryki Południowej. Wywijał się cudem z opresji, trzymając się życia pazurami, w trudnych sytuacjach pokonywał niewiarygodne przeszkody. Ale to - praca przez osiem godzin dziennie w ruchliwym i schludnym rządowym biurze - wydawało się najgorsze ze wszystkiego! Sam nie wiedział, jak długo da radę to wytrzymać. Tak rozpaczliwie potrzebował emocji, że przez ostatnie dwie noce z rzędu wychodził i wędrował do Central Parku, gdzie bił podejrzanych typów. Zrobiło się tam teraz tak bezpiecznie, że dzisiejszego ranka park był pełen starszych pań, spacerujących z psami. Na desce kreślarskiej obok biurka leżały porozkładane szczegółowe plany nowych systemów rakietowych. Marynarka USA konstruowała je w odległych zakładach przemysłowych, które oficjalnie produkowały urządzenia hydrauliczne. Chociaż Pedrito nie miał żadnego wykształcenia technicznego, przestudiował plany, zapamiętując wszelkie informacje, które mógłby dostarczyć swoim przełożonym. Był tu idealną wtyczką i mógł przekazywać niesłychanie istotne informacje szpiegowskie Rosji i Kubie. Nawet bez wykształcenia Pedrito dziwił się, znajdując w projektach tak wiele słabych punktów. Wydawało się, że broń została tak kiepsko zaprojektowana, że nie miała prawa działać, mimo to projekty były tak wykończone, że inżynierowie mieli pewność, że nikt tego nie zauważy. Jednak Pedrito zauważył. Uśmiechnął się z wielką radością, znajdując w górnej szufladzie biurka czerwoną pieczątkę Smitha „Przyjęte”, i z uciechą przystawiał ją na każdym możliwym projekcie. Pułkownikowi Iwanowi i pułkownikowi Enrique to się spodoba! Nie mogąc usiedzieć na miejscu i wiedząc, że wykonał dziś kawał dobrej roboty na rzecz rewolucji, Pedrito zerknął na ścienny zegar, włożył czapkę marynarki - skoro oczekiwano od niego, że zawsze będzie ją wkładał wychodząc na zewnątrz - i opuścił budynek biura. Przeczuwał, że gdzieś w tym mieście dobrze się zabawi. Bądź co bądź, nie bez powodu popołudnie nazywa się „szczęśliwą porą”. O kilka kroków od kwatery głównej wywiadu marynarki Pedrito odkrył przytulny bar - dokładnie to, czego szukał. Zdjął czapkę, odsłaniając burzę złotorudych włosów i wszedł do ciemnego baru, wdychając zapach piwa, papierosów i precelków. Westchnął z ulgą. W końcu znalazł miejsce, w którym czuł się jak w domu. Nie było co prawda takie samo, jak jego ulubiona, stara „Cantina de Espejos” - tu było tylko jedno lustro, za barem - ale na razie wystarczyło. Rozpaczliwie potrzebował mocnego drinka po przetrzymaniu całego dnia pracy w biurze. Rumiany barman skinął na niego, uśmiechając się szeroko. - Porucznik Tom Smith! Miło znów pana widzieć. Pedrito skulił się, niezadowolony, że go rozpoznano, ale dla dobra misji musiał przez to przejść. Odkłonił się. - Dzień dobry panu. - To co zwykle, poruczniku? - barman sięgnął po szklankę. - Już się robi. Wzrok Pedrita przystosował się do przyjemnego półmroku w barze. Zauważył stół bilardowy, automat do pinballa i kilka ciemnych stolików ustawionych rzędem pod drewnianą boazerią. W ciemności błyskały kolorami neonowe reklamy piwa. Z tyłu grupka mężczyzn śmiała się głośno, grając w pokera na niskie stawki. Pedrito uniósł brwi, wyczuwając coś interesującego. Poker! - Proszę bardzo, poruczniku - powiedział barman. - Dopiszę do pańskiego rachunku. Podsunął mu szklankę spienionego, zimnego mleka. Pedrito spojrzał na szklankę z osłupieniem. - Co to jest? - Pańskie mleko, poruczniku. Zimne i spienione, dokładnie takie, jak pan lubi. Nalałem podwójną porcję, bo wygląda pan dzisiaj tak, jakby pan tego potrzebował. Pedrito parsknął. To już zaszło za daleko! Walnął pięścią w kontuar. - Zapomnijmy o mleku. Dzisiaj chcę tequile. A właściwie proszę podać podwójną. Najlepszą! - Tequile? - powiedział zaskoczony barman. Przez chwilę patrzył na Pedrito, po czym wybuchnął śmiechem. - A to dobre, poruczniku! Odwrócił się i zaczął wycierać szklanki, najwyraźniej nie zamierzając zamieniać drinka Pedrita. - Barman, mówiłem poważnie. Chcę tequile. Barman nadal śmiał się tak mocno, że omal nie upuścił szklanki. - Niech pan uważa z żartami, poruczniku. Jeszcze mógłbym panu nalać. - Ja nie żartuję. Chcę tequile! Już! - Uderzył pięścią w blat, ale barman machnął na niego ręką i obtarł sobie pot z czoła. - Tomie Smith, pamiętam ostatni raz, kiedy tknąłeś malutki łyczek alkoholu. Zrobiłeś się zielony i spadłeś ze stołka. Musieliśmy wzywać karetkę. Myślałem, że już się czegoś nauczyłeś. Barman wrócił do ksiąg rachunkowych i zaczął podliczać rachunek Smitha, ignorując Pedrito. Mrucząc pod nosem, Pedrito chwycił szklankę z mlekiem, wypił łyk i skrzywił się z obrzydzeniem - to coś pochodziło od krowy! - i zdecydował, że poszuka innych rozrywek. Podszedł do grających w karty mężczyzn, obserwując ich chciwym wzrokiem. Wiele nocy spędził w obozach powstańczych, gnieżdżąc się w namiocie w andyjskich puszczach, słuchając bębnienia deszczu i grając tak długo, dopóki reszta grupy nie zorientowała się, jak dobrym graczem naprawdę jest Pedrito. Potem odmawiali gry przeciwko niemu... - Jaka stawka? - spytał Pedrito, przystawiając sobie krzesło. - Można się przyłączyć? - O, cześć, Tom - powiedział jeden z mężczyzn, spoglądając na swoje karty i wyginając je z niechęcią. - Słyszeliśmy, jak żartujesz z barmanem. Pedrito wyjął portfel i sprawdził, ile dolarów amerykańskich ma przy sobie. Po pół godzinie gry mógłby potroić swoją kwotę na drobne wydatki i kupić sobie własną butelkę tequili. - Wszystko jedno, jaką macie stawkę, wchodzę. Rozłóżcie dla mnie w następnej partii. Mężczyźni popatrzyli na niego i ryknęli śmiechem. - Ty wchodzisz? My nie gramy w wojnę, Tom. - Widzę - prychnął Pedrito. - To poker, a ja chcę zagrać w następnej partyjce. Mężczyźni przy stoliku przypatrywali mu się, rechocząc coraz głośniej i uderzając dłońmi o blat. - Smith, niezły jesteś. Nie wiedziałem, że masz poczucie humoru. Po chwili mężczyźni wrócili do gry. Pedrito stał, gotując się ze złości, zaciskając i prostując pięści. - Mógłbyś przynieść nam jeszcze jedną miskę precelków, Tom? - spytał jeden z graczy, spoglądając w górę. Wściekły Smith odwrócił się, wypił pół szklanki mleka i zakrztusił się, jakby połknął garść ślimaków. Wypadł z baru jak burza. Bywał już w wielu nieprzyjemnych sytuacjach, nawet ryzykował życiem - ale życie jako porucznik Tom Smith okazywało się być jednym z najbardziej niemiłych zadań, jakich się podjął. 21 Stojąc miedzy wrakami samochodów na zakręcie drogi prowadzącej do Santa Isabel, O’Halloran ścierał z policzków bananową papkę. Spoglądając za opróżnioną już, rozklekotaną ciężarówką, poczuł nagły przypływ natchnienia i nadziei. Być może mimo wszystko mógł jeszcze dopaść Pedrita - nawet po takiej katastrofie. Włożył rękę do kieszeni i wyjął walkie-talkie, nowy, miniaturowy model, mogący odbierać 40 najważniejszych stacji radiowych. - Cain-Idiot-Alpha 1 do Cain-Idiot-Alpha 465. Przyjeżdżajcie! W odpowiedzi usłyszał tylko skoczną starą melodyjkę ze wspomnieniowej trasy koncertowej braci Osmond. Warcząc, kręcił gałką częstotliwości i powtarzał swoje wezwanie, aż wreszcie otrzymał odpowiedź. - Dzwońcie do sił powietrznych Kolodoru i sprowadźcie odrzutowce - rozkazał. - Tak, odrzutowce! Najlepsze, jakie mają. Tak, oba! Pedrito będzie próbował wydostać się z kraju samolotem! To nie będzie taka frajda zestrzelić go w powietrzu, bo chciałem go zamordować własnymi rękami, ale najważniejsze, żebyśmy zabili tego drania, zanim spowoduje więcej kłopotów. Następną najważniejszą rzeczą, o której pomyślał, ścierając ze spodni bananowy mus, była zmiana ubrania. Nieopodal końca brukowanej drogi z Santa Isabel, na trawiastej równinie, stał stary jednopłatowiec stinson z łuszczącą się farbą. Indiańscy pasterze w jaskrawych strojach przeganiali swoje psy, owce i dzieci sprzed samolotu, który szykował się do odlotu. W zamkniętym kokpicie siedział już pilot, czekając na Yaquitę i Smitha. Kiedy pojawiła się rozklekotana ciężarówka, pilot opuścił klapki skórzanej czapki, żeby zakryć smagłą twarz o tureckich rysach. Silnik jednopłatowca obudził się z warkotem, a śmigło niechętnie zaczęło się kręcić. Rozładowana stara ciężarówka zatrzymała się niecałe dwadzieścia stóp od skrzydła samolotu. Jedząc ocalonego banana. Smith zeskoczył z siedzenia dla pasażera, trzymając ciemnobrązową walizkę. Musiał dostać się do domu w jakikolwiek sposób, ale to mu się nie podobało. - Jesteś pewna, że to lotnisko? To nie wygląda jak wejście do terminalu międzynarodowego. Yaquita wyśliznęła się zza kierownicy, wlokąc za sobą przeładowaną kraciastą walizę i bezcenną gitarę. - Pospiesz się, bo pilot odleci! - powiedziała, a Smith przyjął to za odpowiedź. - On nie marnuje czasu. Pobiegli w kierunku starego samolotu, a tymczasem warkot silnika robił się coraz głośniejszy; śmigło zacierało się w oczach. W kabinie pilot był już gotowy i niecierpliwił się przy kontrolkach. - Szybciej, przyjaciele. Musimy trzymać się rozkładu. Yaquita wskoczyła do tyłu i przywiązała swoją walizę i pudło z gitarą, potem zrobiła to samo z bagażem Smitha. - Ja usiądę tutaj - powiedziała. - Ty siadaj na miejscu drugiego pilota, tak na wszelki wypadek. - Drugiego pilota? - zapytał Smith. - Dlaczego na wszelki wypadek? Co niby miałbym zrobić? Nie umiem pilotować samolotu. Pilot uśmiechnął się do niego tajemniczo. Jego ciemne włosy przykrywała czapka- pilotka, ale egzotyczne rysy wydały się Smithowi całkiem znajome. - Proszę się nie martwić - powiedział Bolo. - Ja też nie umiem pilotować samolotu. Ale jestem pewien, że to całkiem łatwe. Przejrzałem podręcznik. Ruszył po krótkim, wyboistym pasie startowym i zmrużył czarne oczy, pochylając się do przodu, żeby dojrzeć coś przez zapaćkane rozmazanymi owadami okno. Przekrzykując ryk silnika, Smith zawołał do Yaquity: - Dokąd lecimy? - Czas, żebyś wrócił do domu! - odkrzyknęła Yaquita. - Do domu? No to lećmy! - zawołał Smith. Siedzący na miejscu pilota Bolo uśmiechnął się do siebie, kiedy samolot oderwał się od ziemi. Na rządowym lotnisku Republiki Kolodoru dwaj piloci przetarli oczy, łyknęli jeszcze łyk rozpuszczalnej neski i wskoczyli do swoich odrzutowców f-14, zdobytych okazyjnie, bo poskładanych z używanych części z amerykańskiego wojskowego demobilu. W wolnym czasie piloci sił powietrznych Kolodoru przykleili oznaczenia do skrzydeł i kadłubów samolotów, jakby to były gigantyczne modele do składania. Niestety - strasznie się pomarszczyły. Siły powietrzne Kolodoru zamówiły nowe naklejki z katalogu, ale musiały czekać parę tygodni na dostarczenie przesyłki. Gdyby piloci latali dostatecznie szybko i strzelali dostatecznie celnie, mogliby strącać nieprzyjaciół, zanim ktokolwiek zauważyłby poknocone oznaczenia. Z rykiem dopalaczy oba odrzutowce oderwały się od ziemi, ustawiły radary (pośledniejsze modele, odzyskane z samochodów policyjnych z Mexico City) i przystąpiły do pościgu. Jednopłatowiec stinson leciał nad niskimi chmurami, podskakując nad Andami. Smith trzymał się kurczowo siedzenia drugiego pilota, starając się dociec, dokąd lecą. Góry w dole wyglądały na bardzo groźne - i bardzo bliskie. Ponieważ nigdy nie widział oficjalnej mapy tego kraju, nie mógł nawet zgadywać, nad jaką są okolicą ani gdzie właściwie są granice. Wiedział tylko, że znajdują się gdzieś w pobliżu Kolumbii, Ekwadoru i Peru. Smith zastanawiał się, jak dużo czasu zajmie im lot do Stanów, zwłaszcza tak maleńkim samolotem. Porzuciwszy te rozmyślania, był ciekaw, czy pojawi się stewardesa z orzeszkami i wodą sodową. Zerknął na tył samolotu. Z tego co się zorientował, jedyną oprócz niego i pilota osobą na pokładzie była Yaquita, a ona nie zamierzała w żadnym razie występować jako stewardesa. - Mam kłopoty z żołądkiem - powiedział Smith. - Jestem marynarzem, nie lotnikiem. Yaquita podeszła do niego i podała mu butelkę, którą w ostatniej chwili zabrała ze stolika w swoim pokoju. - Masz, to zawsze pomaga. Smith spojrzał na etykietkę. - Co to? Rum? - Powinieneś wiedzieć - odpowiedziała Yaquita z uśmiechem. - Pijesz go od paru dni. - Naprawdę? - pociągnął łyk wprost z butelki i potrzymał przez chwilę w ustach. - A więc to tak. - Wziął jeszcze jeden łyk. - Zabawne, nigdy nie myślałem, że mogę znieść picie alkoholu. Może to tylko po piwie robi mi się niedobrze. Pomyślał, że powinien być otwarty na nowe doświadczenia. Kiedy Smith tulił do siebie butelkę i wyglądał przez okno kokpitu, Yaquita otworzyła pudło z gitarą, wyjęta instrument, a potem znów usiadła i zapięła pasy. Trzymając gitarę na kolanach poruszyła jednym z pokręteł do strojenia i tajemniczo wyszeptała do otworu gitary: - Robert-Echo-Dzik Osiemnaście do Roger-Echo-Dzik Jeden. - Mów, Robert-Echo-Dzik Osiemnaście - odpowiedział z kubańskim akcentem pułkownik Enrique; jego głos trzeszczał od zakłóceń. - Mam bagaż na pokładzie i lecę do domu - powiedziała Yaquita. - Jakieś problemy? - spytał Enrique. - Wszystko idzie cudownie - odpowiedziała Yaquita z rozmarzonym uśmiechem na twarzy. - Po prostu cudownie. On chyba ma jakąś amnezję... ale mnie to nie przeszkadza. - Dobrze - powiedział Enrique. Yaquita nachyliła się bardziej do ukrytego mikrofonu - Iwan przesyła ci serdeczności. Roger-Echo-Dzik Jeden, wyłączam się. Smitha zastanowił stłumiony głos dochodzący zza jego pleców. Nigdy przedtem nie słyszał o gadającej gitarze, ale w końcu teraz telefony umieszcza się we wszelkich możliwych przedmiotach. Może to nowa moda - telefon komórkowy schowany w gitarze. Wiedział, że jeśli się odwróci, będzie mu jeszcze bardziej niedobrze. - Z kim rozmawiasz? Yaquita przebiegła palcami po strunach, uśmiechając się. - Och, to tylko piosenka. Chciałam powtórzyć sobie słowa, zanim ją dla ciebie zagram. Zaczęła grać prostą melodię i śpiewać najeżoną pokracznymi rymami odę do przyszłego męża. Przy każdej zwrotce wbijała wzrok w Smitha. Teraz, kiedy nabrali wysokości, Smith czuł się tak, jakby jego uszy miały zaraz eksplodować. Pomyślał, że może to dlatego usłyszał te dziwaczne odgłosy, coś, jakby głos Yaquity wydobywał się z wnętrza gitary. Słuchając jej piosenki, Smith uśmiechnął się. - Wychodzisz za mąż? - zapytał beztrosko. - Moje gratulacje. - Tylko poczekaj! - powiedziała Yaquita. - Będzie dokładnie jak w powieściach. Gdy stinson sunął z warkotem nad poziomem gęstych chmur, śmignął obok niego odrzutowiec, zasłaniając okienka w kokpicie. Smithowi serce podskoczyło do gardła, kiedy drugi odrzutowiec przemknął jeszcze bliżej. Jednopłatowiec zadrżał, prawie wyrywając się spod kontroli. - Hej, to f-14! - zawołał Smith. - Myślałem, że wszystkie już poszły na sprzedaż jako demobil. - Proszę spojrzeć na oznaczenia - powiedział Bolo, zaciskając zęby. - To nie są amerykańskie samoloty. Są z sił powietrznych Kolodoru. Gonią pana! Bolo porzucił kontrolki i wyciągnął spod siedzenia pistolet maszynowy. Łokciem otworzył okienko, wycelował i strzelił, kiedy pierwszy f-14 robił następną rundę. W małym kokpicie pistolet narobił ogłuszającego huku, a wiatr wdarł się do starego samolotu. Poniżej chmury przysłaniały porośnięte drzewami szczyty gór. Nie mając nikogo przy sterach, stinson zatrząsł się i zaczął się niebezpiecznie zniżać ku postrzępionym Andom. Smith chwycił drążek drugiego pilota. - Zdawało mi się, że powiedziałeś, że nie umiesz latać - powiedziała Yaquita. - Nie umiem, ale chyba najwyższy czas się nauczyć. Jakoś zdołał utrzymać stałą wysokość, ale kiedy szarpnął za drążek, przyłożył za dużo siły i samolot gwałtownie skoczył w przeciwną stronę. Stinson ześliznął się ukosem w kierunku bliskich chmur i wysokich drzew gęstego lasu deszczowego. Bolo znowu zaczął strzelać, ale jego pociski chybiły. Dwa odrzutowce zatoczyły koło i znów się zbliżały. Przemknęły obok stinsona w chwili, gdy zanurkował w chmury. Smith zamknął oczy, ale nawet, kiedy nic nie widział, kurs samolotu na tym nie ucierpiał. W wieży kontroli lotów O’Halloran ryczał do mikrofonu: - Niech to szlag, zestrzelcie ich! Użyjcie pocisków, użyjcie rakiet, użyjcie kul! Otarł kropelki śliny z mikrofonu i krzyczał dalej: - Dla mnie możecie użyć nawet kamieni, tylko ich zestrzelcie! W kokpicie odrzutowca jeden z kolodorańskich pilotów powiedział do hełmofonu: - Ten stary stinson jest taki wolny, że nie możemy go trafić! Postukał w radar. Według starego policyjnego urządzenia stinson poruszał się z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę. Pilot nie mógł tak zwolnić lotu f-14, bo groziło to zgaśnięciem silników i runięciem w dół. Pilot czuł się fatalnie. Całe jego dotychczasowe lotnicze doświadczenie ograniczało się do rozpylania nawozów dla właściciela miejscowej plantacji guawy. Myślał, że strzelanie będzie bardzo podobne do zrzucania ładunku pestycydów, ale jeszcze nigdy nie leciał samolotem, który byłby tak szybki, i nie musiał trafiać pestycydami w poruszające się pająki - no, może oprócz tego jednego razu, kiedy z Kolumbii przywędrowały miliony pająków bananowych. Do tego, co działo się teraz, zupełnie nie był przygotowany! Spojrzał w dół, starając się dostrzec coś przez wąskie okienka kokpitu. Poszarpane pasma gór były tak blisko, że odrzutowce prześlizgiwały się tuż nad nimi. - Tak, sir. Eee, teraz schowali się w chmury. Chyba są bezpieczni. - Bezpieczni! - ryknął O’Halloran. - No to zróbcie tak, żeby nie byli bezpieczni! - Ale, sir - wykręcał się pilot - tam mogą być góry, skąd możemy to wiedzieć, skoro producenci map strajkują! - Wejdź za nimi w chmury - krzyczał O’Halloran - albo ja wejdę tam do ciebie i osobiście cię zabiję. - Madre de Dios! - wyszeptał pilot, przeżegnując się. Obaj piloci odrzutowców otworzyli szerzej przepustnice i zanurkowali za jednopłatowcem w mgłę i niskie chmury. Stinson przedzierał się przez gęstą mgłę; Smith siedział przy sterach na miejscu drugiego pilota. Ledwie się orientował, że lecą do góry nogami. - Hej, może jednak potrafię pilotować to coś. - Coś tu nie gra - powiedział Bolo. - Lepiej przejmę stery. I tak nic nie widzę i nie mogę strzelać. - Nie ma potrzeby - odparł Smith. - W duszy jestem żeglarzem. Pan nie potrafi widzieć we mgle tak jak ja. Ciemne wierzchołki drzew ukazały się we mgle tuż nad skrzydłem i zniknęły. Liście i gałązki zadrapały kadłub. Gigantyczna pionowa ściana skalna wyrosła przed nimi jak zamknięta brama. Bolo spokojnie popchnął dźwignię i otworzył przepustnice do końca. Stinson zadarł dziób do góry, lecąc pionowo. - Coś takiego, może lepiej zostanę przy książkach o Nelsonie - powiedział Smith z rozgoryczeniem. - Może pan pilotować przez całą resztę drogi, sir. Za nimi, gdzieś z nieprzeniknionej mgły, dobiegł metaliczny huk, kiedy dwa odrzutowce f-14 - całe siły powietrzne Kolodoru - wpadły na ścianę urwiska. Ciągle trzymając się nisko, Bolo wyprowadził samolot z chmur i leciał nad nimi, dopóki nie rozproszyły się na drobne strzępki, pozwalając podróżnym spojrzeć przed siebie. Smith zauważył prymitywne lotnisko polowe na kamienistym, porośniętym trawą płaskowyżu za przytłaczającymi górami. Minęli główne pasmo Andów. - To nie przypomina żadnego lotniska, które znam - powiedział Smith. - Rozumiem, że nie lecimy prosto do Nowego Jorku? Czy tu się przesiadamy? Na ziemi grupa vaqueros czekała przy przedpotopowym powozie, zaprzężonym w cztery konie. Machali kolorowymi wstążkami, dając znaki pilotowi. - Co się stało z tymi odrzutowcami, które nas goniły? - zapytał Smith. - Jesteśmy już za granicą - powiedziała Yaquita. - Nie mogą za nami lecieć. - Skąd oni wiedzą, gdzie jest granica, skoro nikt nie ma żadnej mapy Kolodoru? - pytał dalej Smith. Bolo wzruszył ramionami. - Instynkt. Po okrążeniu lotniska Bolo podszedł do lądowania i bez trudu posadził samolot na gładkiej trawie. Jeźdźcy wznieśli okrzyk i ruszyli galopem, zrównując się ze stinsonem. Czterokonny powóz potoczył się naprzód, na spotkanie pasażerów. - Jesteś w domu, mój kochany - powiedziała Yaquita, pochylając się do przodu, żeby pocałować Smitha w policzek. - Jesteśmy bezpieczni. - W domu? - zdziwił się Smith. - To nie są Stany Zjednoczone! Spoglądał to na nią, to na Bolo, ale żadne nie wydawało się tym przejmować. - Muszę złożyć raport mojemu przełożonemu. Muszę zadzwonić do biura... i muszę zrobić pranie. To nie tu chciałem się znaleźć. - Mimo to jesteś w domu - powiedziała. - Zobaczysz. Bolo został na miejscu pilota, kiedy Yaquita i Smith schodzili po składanych schodkach na ziemię i podchodzili do jeźdźców, dźwigając swoje bagaże. Yaquita niosła też swoją gitarę-nadajnik. - Czy musimy przechodzić przez kontrolę celną? - zapytał Smith. Vaqueros unieśli się w strzemionach, zamachali swoimi wstążkami i wykrzyczeli powitanie: - Ai! Pedrito! Zobaczył szerokie uśmiechy i mnóstwo złotych zębów. Yaquita zamachała do nich, zazdrośnie chwytając Smitha za ramię. Smith potrząsał głową, wpatrując się w witających go jeźdźców. - Widzisz, Pedrito? - powiedziała Yaquita z uśmiechem. - To twój dom, czy ci się to podoba, czy nie. 22 Zostawiając za sobą odległe, zamglone góry, przedpotopowy hiszpański powóz toczył się przez pusty, trawiasty płaskowyż. Konie galopowały drogą pełną kolein i kałuży. Zanim Yaquita zatrzasnęła drzwiczki powozu, pocałowała Smitha na pożegnanie, a potem pobiegła z powrotem do samolotu, gdzie czekał pilot, oznajmiając, że ma do załatwienia „ważne sprawy”. Zanim odeszła, surowo przestrzegła woźniców: - Pedrito chyba uderzył się w głowę albo coś takiego. Jest trochę loco. Opiekujcie się dobrze i dowieźcie go bezpiecznie do hacjendy, albo wydrę wam oczy i nakarmię nimi kruki. Zrozumieliście? Smith nie miał pojęcia, czego od niego oczekiwano, ani jak ma się zachowywać wobec tych obcych. Nie uwierzyliby, że nie jest Pedritem. Może przynajmniej tam, dokąd jedzie - gdziekolwiek to jest - będzie jakiś telefon i będzie mógł zadzwonić do admirała Turnera. Być może wtedy uda mu się wyplątać z tego całego zamieszania. Smith usiadł na wąskiej, tapicerowanej drewnianej ławce w powozie, naprzeciwko olbrzymiego majordomusa. Trzeszczące od naporu materiału mosiężne guziki na brzuchu z trudem przytrzymywały mu czarną kamizelę. Majordomus spojrzał z sympatią na swego rudowłosego pasażera i poklepał go po kolanie. - Ai, Pedrito, jak się cieszę, że znowu cię widzę! Wystawił pulchną rękę przez okno i wskazał na płaskowyż. - Będziesz zadowolony, kiedy ci powiem, że ranczo Miraflores jest w porządku, całe pięć tysięcy kilometrów kwadratowych. Zajmowaliśmy się nim dobrze dla ciebie, czekając na twój powrót. - Ale ja tu nigdy przedtem nie byłem - powiedział Smith, a potem w głowie zadźwięczała mu usłyszana przez chwilą liczba: - Pięć tysięcy kilometrów kwadratowych? Wielkolud niczym konspirator przysunął się do Smitha. Czuć go było bekonem. - Myślę, że dzięki tobie, chytry Pedrito, wkrótce dodamy jeszcze coś do naszego ranczo. Po weselu. Cha, cha, cha. W porównaniu z maleńkim pokoikiem Yaquity na piętrze baru „Cantina de Espejos”, sypialnia w posiadłości miała rozmiary hrabiowskiego apartamentu. Kolorowe indiańskie koce utkane z wełny alpaki wisiały na pobielonych ścianach, ułożone w linii prostej obok bacików, ostróg, lass. Rzeźbiona mahoniowa szafa kryła dwadzieścia pięć kompletnych strojów, wszystkie w rozmiarze Smitha. Zdezorientowany porucznik przeszedł przez arkadowe wejście, gapiąc się na wszystko ze zdumieniem, pewien, że trafił nie do tej komnaty sypialnej, co powinien. Zanim zdążył zadać jakiekolwiek pytanie, wiekowy, siwowłosy służący ruszył ku niemu na drżących nogach. Staruszek serdecznie objął Smitha. - Ai! Pedrito! Como estas? Służący odsunął się, żeby na niego popatrzeć i po ojcowsku pogładził jego zmierzwione włosy. Staruszkowi na sinawych dłoniach o wielkich kostkach wystąpiły wyraźnie żyły. - Jak się cieszę, że cię widzę! Smith postanowił, że nie warto dyskutować ze starym człowiekiem o swojej tożsamości. Tutaj przynajmniej, dla odmiany, Pedrito był mile widziany. Służący zaprowadził Smitha do bocznego pomieszczenia, gdzie na marmurowych płytach wspierała się wykafelkowana wanna. Świeżo ścięte róże i goździki w kryształowych wazonach wypełniały pomieszczenie swoim zapachem. - Chodź, Pedrito! Weź kąpiel i przebierz się w któreś ze swoich odpowiednich ubrań! Nie możesz się tak pokazać ojcu! Smith zamarł z przerażenia. - Mojemu ojcu? Wiedział, że nigdy nie przejdzie przez ojcowską kontrolę, a ci ludzie mogliby nawet wpaść we wściekłość, gdyby pomyśleli, że chce ich oszukać. - Nie jestem Pedrito Miraflores. Jestem sierotą! - Wszystko będzie ci wybaczone, jestem tego pewien, po tym wszystkim, co zrobiłeś dla naszego ludu i kraju. Dobrze wiemy o twoich wyczynach, a twoja matka przekonała dona, że twoje serce musi być na właściwym miejscu. Namiętności zawsze wrzały w waszej rodzinie - zaśmiał się służący. - Twoje zwariowane psikusy zaćmiły nawet to, co w młodości wyrabiał twój ojciec! Staruszek dodał szeptem: - Myślę, że starszy pan po kryjomu jest z ciebie dumny, ech? - Ja naprawdę nie jestem Pedrito! Nazywam się Tom Smith. Jestem z Nowego Jorku i pracuję dla marynarki. Popełniacie wielki błąd! Służący pocmokał z życzliwością. - Ach, to uderzenie w głowę... Pogładził Smitha po rudych włosach, dotknął jednego z guzów na czole porucznika - Smith nie mógł sobie przypomnieć, czy nabiła mu go Yaquita, czy opryszki w hotelu Grande. - Słyszałem o tym. No cóż, oczywiście, że jesteś Pedritem Miraflores. Zmieniałem ci pieluszki, kiedy byłeś mały. Jak mógłbym cię nie poznać? Inny służący stanął na progu łazienki z miękkim ręcznikiem i szlafrokiem przewieszonym przez ramię. Staruszek energicznie zatoczył łuk dłonią. - Zobacz, jak ładnie dbali o twój pokój. To chyba o czymś świadczy, czyż nie? Potem dodał kilka słów, jakby w nadziei, że przywoła wspomnienia Smitha z dzieciństwa: - Zważywszy na to, jaki bałagan zawsze robiłeś, kiedy byłeś niesfornym chłopcem. Smith zastanowił się nad przywilejami, wystrojem, przestrzenią. To było o wiele lepsze niż być ściganym i ostrzeliwanym. Jego urlop był katastrofą i - jak dotąd - nie miał możliwości się rozerwać. W każdej chwili ci ludzie zdadzą sobie sprawę ze swojej pomyłki i Smith był przekonany, że będą szczerze zakłopotani i pomogą mu wyjaśnić całe zamieszanie. Postanowił, że na razie po prostu się zrelaksuje i odpocznie. Staruszek uśmiechnął się do służącego stojącego na progu. - Paco, przygotuj kąpiel dla Pedrita! Nie widzisz, że potrzebuje odprężenia? Myślę, że ma zamiar rozpętać małe piekło, kiedy tu z nami będzie, więc pozwólmy mu na razie odpocząć i nabrać sił. Smith zaniemówił. W całym jego życiu nikt nie spodziewał się po nim, że rozpęta piekło. Chwilę później wygładzał swój nowy fantazyjny strój, chociaż i tak był w idealnym porządku. Nie przywykł ubierać się jak hiszpański arystokrata: szara marynarka do pasa, koszula z koronkowym przodem, obcisłe szare spodnie i szeroki pas. Oficjalny mundur marynarki wydawał mu się już codziennym ubraniem. Pomyślał, czy przypadkiem nie ma iść na jakiś bal kostiumowy albo na fiestę. Oprócz tego niepokoiło go coś jeszcze. Zaczynał się nad tym wszystkim zastanawiać. Wszyscy tutaj brali go za Pedrita Miraflores i tak traktowali. Yaquita, policjanci, służba i obcy na ulicy. Nawet te ubrania pasowały na niego tak idealnie, jakby uszyto je specjalnie dla niego. To wszystko razem skłoniło go do zastanowienia się: „Czy to możliwe, żebym naprawdę był Pedritem Miraflores? Czy mogłem rzeczywiście uderzyć się w głowę i cierpieć na amnezję i jakieś halucynacje?” Zawsze mu się wydawało, że po alkoholu będzie mu niedobrze, a tymczasem odkrył, że uwielbia smak rumu. No i wszyscy dookoła uważali, że jest Pedritem. „A co, gdybym wrócił do Nowego Jorku i odkrył, że tak naprawdę wcale nie pracuję w marynarce? - pomyślał. - Co, gdybym wrócił do domu, a mieszkanie, które uważam za swoje, było zamknięte, albo gdyby cała tamta okolica wcale nie istniała? Czy jest możliwe, że Pedrito to ja?” Chociaż z początku ta myśl wydała mu się niezwykła, Smith zaczął się zastanawiać i im więcej o tym rozmyślał, tym bardziej go przerażała. To wszystko w pewnym sensie trzymało się kupy. Pedrito Miraflores był najwyraźniej złym człowiekiem, krwiożerczym rewolucjonistą, który nie darzył miłością Amerykanów. „A jeśli miałem poczucie winy za swoje uczynki - myślał Smith - i jeżeli uderzyłem się w głowę i cierpiałem na amnezję, to może stworzyłem sobie nową tożsamość. Czy to możliwe, żebym przyjął tożsamość swojego alter ego, człowieka, którym chciałbym być bardziej niż tym, którym jestem?” Ta myśl wydawała się zdumiewająca, przerażająca. Ale to wszystko brzmiało całkiem sensownie. Smith był sierotą, facetem, który nie miał żony, dziewczyny ani nawet bliskich kumpli. Pod wieloma względami to takie puste życie - jak gdyby jego umysł, nie potrafiąc stworzyć odpowiedniej historyjki, po prostu pozostawił całe dziedziny ludzkiego życia nietknięte. Nawet jego nazwisko - Tom Smith - wydawało się najprostszym wymysłem. Smith martwił się, że dotrze do domu i stwierdzi, że jego życie zostało zrujnowane, że wszystko legnie w gruzach, bo nie zgłosił się i został dezerterem. Ale teraz zaczął się zastanawiać: „Właściwie jakie życie? Co z tego, że stracę mieszkanie, że nie zapłacę za telefon? Kiedy to niby ostatnio dzwonił do mnie ktoś ważny? Czy ja w ogóle miałem życie?” Takie myśli kłębiły mu się w głowie, kiedy stary służący prowadził go do ogromnej biblioteki w rezydencji. Krzesła obite czerwoną skórą i sofy z brązowymi guzami stały na posadzce z terakoty, wokół wielkiego kominka. Ze sklepionego sufitu zwisał żyrandol z kutego żelaza. Stojące lampy oświetlały półki z książkami i ogromne mahoniowe biurko, na którym rozsiadła się zabytkowa maszyna do pisania remington. Nad kominkiem umieszczono głowę antylopy, a głowa potężnego byka wisiała po przeciwnej stronie pokoju. Odległe drzwi do atelier były zamknięte i robiły imponujące wrażenie. Ciężkie drzwi otworzyły się i Don Pedro, ojciec Pedrita, wszedł ubrany identycznie jak Smith. Był bardzo dumnym z siebie grandem; siwe włosy wpadały mu w odcień stalowoszary, podobnie jak elegancko przycięta kozia bródka. - Ai, Pedrito - powiedział starszy pan z poważnym wyrazem twarzy. - A więc w końcu wróciłeś do domu. Myślałem, że zapomniałeś, kim jesteś, jakiego rodu krew płynie w twoich żyłach. Smith nadal był zmieszany, ale skorzystał z okazji, żeby zadać pytanie: - Jeśli można, sir - może pan mógłby mi rzeczywiście to wszystko wyjaśnić. Kim ja tak naprawdę jestem? Ojciec gwałtownie klasnął w ręce, ciskając piorunujące spojrzenie. - Jesteś Pedrito Miraflores Santa Garcia de Consolvo Guzman y Hidalgo Clarida - powiedział ojciec. - I nie waż się o tym zapominać! Jesteś potomkiem baronów niemieckich i grandów hiszpańskich. - Naprawdę jestem? - spytał Smith. Ojciec wydawał się być tego pewien. Ten cały Pedrito z każdą chwilą robił się bardziej interesującą postacią. - Oczywiście, że jesteś! - ojciec przerwał na chwilę i spojrzał jeszcze bardziej poważnie. - Ale jesteś też zatwardziałym grzesznikiem, wyrzutkiem swojej sfery, pijaczyną, uwodzicielem kobiet i przynosisz nam hańbę! - Och, nie! - powiedział Smith. - To nie może być prawda. - Tak, to jest prawda! - odpowiedział z naciskiem ojciec. - I nie przerywaj mi! Teraz, kiedy wróciłeś do domu na stałe, mogę rozpocząć naprawianie szkód, jakie wyrządziłeś dobremu imieniu rodziny Miraflores. Nadal mam polityczne wpływy. Mogę się skontaktować z prezydentem Republiki Kolodoru. Wysyłając mu, powiedzmy, dotację, mogę uzyskać dla ciebie amnestię, zlikwidować cenę nałożoną na twoją głowę, a ty mógłbyś ustatkować się jak dobry syn. Ożenić się, uczynić mnie dziadkiem. Smithowi zakręciło się w głowie. Dlaczego wszyscy bez przerwy mówią o małżeństwie? Był całkiem pewien, że nigdy nie zamierzał się żenić. Teraz przynajmniej zyskał pewność, że całe jego rozmyślania z kilku ostatnich godzin były tylko irracjonalnymi lękami. - Ale, sir... Przykro mi, że muszę pana rozczarować, ale... - Nie spieraj się! Idź zobaczyć się z matką! Idź! Zanim zmienię zdanie i wygnam cię do pracy na farmie lam na pięć lat! Wyprosił Smitha z pokoju i wyszedł za nim do hallu. - Och, i witaj w domu, synu! Matka Pedrita miała około pięćdziesiątki. Jej włosy były prawie tego samego koloru co włosy Smitha, tyle że przyprószone siwizną. Miała na sobie czarną koronkową suknię, czarny grzebień i mantylę wpiętą we włosy z tyłu głowy. Siedziała w gabineciku, w fotelu z brązowymi ornamentami, i wachlowała się czarnym, składanym hiszpańskim wachlarzem. Na widok wchodzącego Smitha poderwała się z fotela i zarzuciła mu ramiona na szyję. - Ai! Pedrito! - zawołała. - Och, mój kochany synu! Nareszcie wróciłeś do swojej mamacita! Odsunęła się, trzymając jego dłonie, i przyjrzała się, jak jest ubrany. Pogłaskała go po policzku i łzy popłynęły jej po twarzy. Jej emocjonalna reakcja okropnie zmieszała Smitha - czuł się tak zakłopotany, że nawet nie śmiał jej powiedzieć, że tak naprawdę nie jest jej synem. Nigdy wcześniej go tak nie traktowano. Kiedy już kobiecie udało się opanować uczucia, zasiadła w fotelu i spojrzała na niego krytycznie. - Modliłam się i modliłam dniami i nocami, żebyś się poprawił, Pedrito. - Wycelowała w niego zamkniętym wachlarzem. - Powiedz mi, czy skończyłeś z piciem? Już miał odpowiedzieć z urazą, że nigdy nie tknął alkoholu... i wtedy zdał sobie sprawę, że rzeczywiście ostatnio pił, chociaż była to tylko odrobina rumu u Yaquity. No, powiedzmy, średniej wielkości odrobina. - O tak! To znaczy, przeważnie. Matka najwyraźniej starała się zachować poważny wyraz twarzy, ale nie mogła się powstrzymać od uśmiechu. - A hazard? - Nigdy nie uprawiam hazardu - odparł zgorszony Smith. - Z całą pewnością! Przypomniał sobie o konkursie, który wygrał. Ale to się tak naprawdę nie liczyło, prawda? - A rozwiązłe kobiety? - spytała matka, unosząc w górę brwi. - Och, na Boga, nie! - Oblał się rumieńcem, przypominając sobie Yaquitę. - No, to znaczy... w pewnym sensie. Smith nie mógł już dłużej odgrywać tej komedii. Zapragnął usiąść. A jeszcze bardziej zapragnął polecieć z powrotem do Nowego Jorku i wrócić do swojego normalnego życia. Matka z westchnieniem zadowolenia rozsiadła się wygodniej w fotelu. - Widzisz, Pedrito? Moje modlitwy zostały wysłuchane. - Smith pomyślał, że i tak byłaby z niego zadowolona, bez względu na to, co powiedział. - Dobry Bóg rządzi w niebiosach, a na naszym ranczu Miraflores wszystko się dobrze układa. Nieśmiało wyciągnęła rękę i trąciła go wachlarzem. - A teraz, kiedy już zostałeś powitany w domu jak należy i odpowiednio zbesztany przez matkę i ojca, mam dla ciebie niespodziankę! - Gdy to mówiła, błyszczały jej oczy. Matka zawołała w stronę koronkowej zasłony, oddzielającej wejście do drugiego pokoju. - Już tu jest! Możesz wejść, Bonito, moja droga. Zza obszytej frędzelkami zasłony wyłoniła się zachwycająca blondyna i podeszła, by go powitać. Jej suknia była prawdziwą symfonią opadających falban; we włosy miała wpięty biały grzebień i białą mantylę. Jej ogromne, kocie oczy miały kolor lśniących kolodorańskich szmaragdów, skóra - ciemnobrązowy odcień. Teatralnym gestem Bonita przepłynęła przez pokój i rozłożyła ramiona. - Ai! Pedrito! Smith utonął w jej uścisku. Nie miał innego wyjścia, jak tylko odwzajemnić uścisk. Ponad jej ramieniem spojrzał na matkę Pedrita. - Uch, kto to? Czy ja panią znam? Bonita zachichotała i znowu objęła Smitha. - To twoja ukochana z dzieciństwa, rzecz jasna! - odpowiedziała matka. - Zobacz, jak mała Bonita wyrosła! Bonita całowała go z takim zapałem, że matka Pedrita zakryła sobie oczy czarnym wachlarzem. Kiedy Smith nie odpowiedział na wybuch namiętności blondynki, ta go odepchnęła. - Ależ, Pedrito! Nie poznajesz mnie? Przez ten mały guz na czole mogłeś zapomnieć wszystkich, ale mnie na pewno byś nie zapomniał. - No cóż - wymamrotał Smith. - To wszystko stało się tak nagle... eee... Bonito. Tak masz na imię? Niczym czarna kokoszka matka wstała i pomachała wachlarzem w ich kierunku. - Dzieci, dlaczego nie przebierzecie się i nie zażyjecie przemiłej konnej przejażdżki? Nacieszcie się sobą, podczas gdy ja omówię plany małżeńskie z twoim ojcem. - Małżeństwo? - powiedział Smith. - Znowu? Matka uśmiechnęła się do niego. - Oczywiście, mój drogi chłopcze. Rodzina Bonity posiada połowę sąsiedniej prowincji. Kiedy się pobierzecie, nasze ranczo dwukrotnie się powiększy. Jesteście zaręczeni, odkąd skończyliście pięć lat. - Naprawdę? - spytał Smith. - No chodź, głupi małpiszonku - Bonita złapała go pod ramię. - Nie wywiniesz się z tego tak łatwo. Musimy zaplanować wiele rzeczy. I sporo... przećwiczyć! - wyszeptała do jego zaczerwienionego ucha. Matka pomachała im życzliwie, kiedy wyszli do hallu. 23 W Nowym Jorku, w mieszkaniu porucznika Toma Smitha, Pedrito Miraflores czuł się jak zwierzę schwytane w pułapkę. Całe to miejsce było przytłaczająco czyste i schludne. W powietrzu unosił się zapach płynów przeciwbakteryjnych i odświeżaczy, zamiast woni potu, alkoholu, popsutego jedzenia i papierosów. Jak Smith mógł to wytrzymywać? Pedrito na własną rękę mężnie zajął się przekształcaniem mieszkania w miejsce bardziej nadające się do życia. Po pierwsze, kupił kilka kopcących cygar - niestety, nie dobrych, kubańskich - i wypalił je jedno po drugim, aż w mieszkaniu zrobiło się gęsto od ich smrodu. Były to tylko kiepskie, amerykańskie cygara, jednak tak dawno nie miał okazji zaciągnąć się porządnym dymkiem, że nawet te wydały mu się znośne. Potem Pedrito zrobił obchód, zrywając ze ścian obrazki ze ślicznymi zachodami słońca i wielkookimi szczeniaczkami, zostawiając tylko pokrzywione gwoździe i zwisające druty, co bardziej przypadło mu do gustu. Poszedł do łazienki i otworzył klapę od sedesu. Teraz w mieszkaniu brakowało jeszcze tylko kilku karaluchów, jednego czy dwóch bezpańskich psów, paru skorpionów i kilku kurczaków. W kuchennych szafkach Smith trzymał wszystkie puszki poustawiane porządnie rzędami. Lista zakupów, przypięta do drzwi lodówki, była napisana na maszynie. W lodówce Pedrito nie znalazł ani jednego przeterminowanego produktu. Kręcąc ponuro głową, Pedrito nie mógł pojąć, jak mężczyzna mógł tak żyć. Zrobiło mu się od tego niedobrze. Włączył telewizor i zobaczył, że Smith przełączył kablówkę na stację lokalną. Pedrito skakał z kanału na kanał, aż wreszcie natrafił na kilka kiepskich filmów, a potem przez godzinę oglądał wrestling. W końcu, przytulając do siebie swą własną butelkę tequili, poczuł się bardziej zadowolony. Poszedł do sypialni, otworzył garderobę Smitha i zobaczył w niej marynarskie mundury, wszystkie schludnie porozwieszane na wieszakach, z dokładnie zaprasowanymi kantami i guzikami zapiętymi po kołnierzyk. Z figlarnym uśmieszkiem Pedrito potrząsnął wieszakami, strącając ubrania. Buty, poustawiane szeregiem, powyrzucał na podłogę, aż wszystkie pary się pomieszały. Po tym wszystkim roześmiał się głośno. Z każdą godziną mieszkanie stawało się bardziej przytulne. Smith podziękowałby mu, kiedy - albo raczej: jeżeli by tu wrócił. Ale tego nie było w planach; Smith był kozłem ofiarnym, a on był wtyczką. Kiedy już pozna wszystkie sekrety wywiadu marynarki, ta nowa tożsamość będzie bezużyteczna, a Pedrito Miraflores będzie wolny i znowu stanie się sobą. Jeżeli w międzyczasie w Kolodorze Smith da się zabić, wtedy legendarny talent Pedrita do unikania śmierci stanie się jeszcze głośniejszy. Pedrito wygniótł łóżko, zerwał prześcieradło i nakrycie z materaca, chwycił poduszkę i zadecydował, że będzie spał na podłodze. Czuł w żołądku miłe ciepełko, jakie dała mu tequila, w powietrzu wyczuwał trwały smród dymu z cygar. Czegoś jednak brakowało. Poszedł do zsypu, znalazł czyjeś gnijące śmieci, przyniósł je do mieszkania i rozsypał w kuchni. Zawinął się w wytarty koc i położył na twardej podłodze. Uśmiechał się, przykładając głowę do poduszki. Było już prawie tak jak należy. Teraz poczuł, że może stawić czoła dalszym etapom misji. 24 W hacjendzie Mirafloresów niepewny siebie Smith stał obok corralu. Niczym vaquero miał na sobie dziwaczne skórzane bolero i płaski kapelusz, ozdobiony srebrnymi muszelkami, szeroki pas, spodnie gaucho; całości dopełniały wysokie buty. Miał jechać na przejażdżkę z Bonitą, ale nie był pewien, czy w ogóle wie, jak wdrapać się na siodło. Trzydziestu vaqueros leniwie rozsiadło się na ogrodzeniu; zrobili sobie przerwę w pracy, mając nadzieję, że usłyszą o przygodach Pedrita, a przynajmniej dowiedzą się, co ten nieobliczalny, rudowłosy rewolucjonista będzie teraz robił. Inni jeźdźcy powitali jego przybycie okrzykami, poklepując go po ramieniu i wykrzykując słowa zachęty. W corralu gniady ogier stawał dęba, miotał się i rżał, biegając w kółko, jak głodny rekin, który poczuł zapach krwi. Jakiś bardzo śmiały albo głupi vaquero zdołał osiodłać rozwścieczonego ogiera i założyć mu uzdę, ale lejce zwisały luźno, a nieszczęsnemu vaquero do tej pory udzielano pomocy medycznej. Smith stał po drugiej stronie płotu, o dziesięć stóp od parskającego konia, i głośno przełykał ślinę. Vaqueros chcieli, żeby dosiadł tego potwora - a przecież on ledwo sobie radził z utrzymaniem się na rowerze! Gruby majordomus też przysiadł na ogrodzeniu, z trudem utrzymując równowagę. Deski zatrzeszczały pod ciężarem. - No dalej, Pedrito. Tylko ty kiedykolwiek siedziałeś na tym siodle. Pokaż nam, że nie straciłeś formy. - W końcu to twój własny koń! - zawołał inny vaquero. - Dziki ogier dla dzikiego jeźdźca! - Ale on, eee, w tej chwili chyba nie ma ochoty na towarzystwo - powiedział Smith. Pożałował, że wczoraj nie odwrócił się i nie pobiegł za Yaquitą do samolotu. Teraz, na tym ranczu pełnym ludzi, myślących, że należy do rodziny, wpadł w pułapkę. Całe to nadskakiwanie było przyjemne, ale obowiązki okazywały się kłopotliwe. - Hej, ten koń po prostu cię zapomniał! - powiedział majordomus, popychając Smitha w stronę furtki corralu. - Musisz mu przypomnieć, kto tu rządzi. Gdy vaqueros okrzykami zagrzewali Smitha, on odwrócił się od ogrodzenia, patrząc pod nogi, żeby omijać kupki końskiego nawozu. - Myślę, że lepiej będzie, jeśli zabierzecie go z powrotem. Jestem żeglarzem, nie kowbojem. Vaqueros siedzący na płocie ryknęli śmiechem. Majordomus poklepał się po kolanie. - To najlepszy żart, jaki kiedykolwiek słyszałem, Pedrito! Gdy inni się śmiali, nowy vaquero wpadł do corralu niczym matador stawiający czoła rozwścieczonemu bykowi. Nosił opadający na twarz kapelusz, którzy zasłaniał jego tureckie rysy. Zdołał uchwycić luźno zwisające lejce miotającego się konia i przyciągnąć jego głowę ku dołowi. Bolo dyskretnie potarł dłonią o nozdrza prychającego konia. Z fuknięciem ogier wciągnął do nosa maleńką bryłkę, którą tajemniczy vaquero trzymał w dłoni - i za moment spojrzał zezem. Obaj pułkownicy mogli sobie chcieć, żeby Smith zginął, ale Bolo miał inne plany - przynajmniej w tej chwili. Uśmiechając się, Bolo zamachał na Smitha, żeby wszedł do corralu. - Chodź, Pedrito, zobacz, właściwie jest łagodny jak kotek. Smith był zbyt przerażony, żeby rozpoznać tego człowieka. Nieśmiało zbliżył się do konia i sięgnął drżącą dłonią po wodze. Wszyscy tutaj tego właśnie od niego oczekiwali, a gdyby wpadli w złość, mogliby kazać Smithowi wracać na lotnisko w Santa Isabel na piechotę. Nie miał tu ani jednego przyjaciela... nawet Yaquity. Tajemniczy vaquero podsadził go na siodło i nagle Smith jakoś się na nim znalazł. Desperacko chwycił się łęku, żeby utrzymać równowagę. Ogier chwiał się i plątał nogi, otumaniony specyfikiem, który podsunął mu Bolo - cokolwiek to było. Kiedy porucznik usiadł w siodle, wyglądając tak, jakby się w nim urodził, vaqueros zaczęli krzyczeć triumfalnie: - Ai! Pedrito! Ai! Pedrito! Ai! Pedrito! Smith ukłonił im się zdejmując kapelusz, zachwiał się do tyłu i złapał się siodła, żeby zachować równowagę. - Hej, udało mi się! Jakiś czas później Smith obok ślicznej Bonity jechał na przełaj przez pofałdowane, trawiaste równiny, z dala od ludzkich osiedli. Na pięciu tysiącach kilometrów kwadratowych rancza Mirafloresów nie było trudno o intymność. Wydawało się, że Bonita ma na myśli konkretne miejsce, bo prowadziła w kierunku stromych pagórków, porośniętych gęstym lasem. Smith czuł się już całkiem naturalnie w stroju vaquero, chociaż nadal brakowało mu marynarskiego munduru. Świeża i promienna Bonita miała na sobie czarny kostium do konnej jazdy i kapelusz obwiązany białym muślinowym szalem. Młoda kobieta odmówiła używania damskiego siodła, wybierając zamiast tego luźne spodnium, pozwalające usiąść w zwykłym siodle. Ogier Smitha szedł powoli, potykając się pod wpływem środków odurzających. Mimo leniwego tempa Smith podskakiwał na wszystkie strony, jak gdyby stał na pokładzie żaglowca w czasie straszliwego sztormu. - Jest coś, o czym powinna pani wiedzieć, panno Bonito - powiedział otwarcie Smith. - Jestem zupełnie pewien, że naprawdę nie jestem Pedritem Miraflores Santa Garcia... och, zapomniałem reszty tego nazwiska. Mogę wyglądać tak jak on, ale jestem całkiem inną osobą. Nawet go nigdy nie spotkałem. Bonita roześmiała się perliście i posłała Smithowi spojrzenie swych szmaragdowozielonych oczu. - Och, biedactwo. Teraz wszystko rozumiem, te okropne bójki, w jakich brałeś udział, te dramatyczne ucieczki, bohaterskie wyczyny i ciągłe zaglądanie śmierci w oczy. To musi być szok pourazowy! Albo psychiczne przemęczenie. Ale nie martw się, Pedrito, mój kochany, zaopiekuję się tobą, dopóki twój umysł nie ozdrowieje. Smith próbował ją przekonać, gestykulując tak gwałtownie, że omal nie spadł z siodła: - Nie jestem Pedrito! Bonita starała się go uspokoić. - Nie mów takich rzeczy, bo wyślą cię do psychiatry i skończysz jak warzywo. W Santa Isabel jest najlepsza w całej Ameryce Południowej klinika lobotomii, a lekarze zawsze szukają nowych ofiar. Nawet psy na ulicy nie są bezpieczne. Potem rozpromieniła się. - Mam swoją własną kurację, która pomoże ci odzyskać pamięć. - Bonita wskazała przed siebie, w kierunku skraju gęstego lasu. - Chodź! Ścigajmy się do tego zagajnika, a tam zobaczysz, co mam na myśli. Trzasnęła biczykiem i jej koń wyskoczył naprzód. Ogier Pedrita biegł za nim jak pijany, a Smith robił co mógł, żeby tylko nie spaść. Jechali wąską ścieżką prowadzącą w głąb gęstego, ciemnego lasu. Z wysokiej trawy sterczało kilka pokrytych mchem głazów, ale cień pod drzewami wyglądał bardzo zachęcająco. Ogromne liście bananowców opadały jak parasole. Kolorowy tukan, zielony ze szkarłatnym ogonem, usiadł na jednym z drzew, obserwując jeźdźców nieprzeniknionym wzrokiem i cierpliwie objadając zielone jagody. - To jest to miejsce! - powiedziała radośnie Bonita. Zatrzymała się, czekając na jego reakcję. - Nie poznajesz, Pedrito? To tutaj mnie złapałeś i uwiodłeś, kiedy byliśmy młodzi. Ty też byłeś wtedy jeszcze dzieciakiem, ale nad wyraz rozwiniętym! Popatrz, to ten sam pień. Smith rozglądał się, zbity z tropu. Dżungla była pełna kolorowych kwiatów i przemykających wśród nich motyli. Zatrzymali konie przy omszałym pniu i zsiedli. - Przykro mi, panno Bonito, ale... Bonita wyjęła z torby przy siodle duży indiański koc z trójkątnymi motywami i rozłożyła go na wilgotnej, porośniętej trawą ziemi. Zrzuciła kapelusz i zaczęła rozpinać żakiet. - No cóż, nie jestem już małą dziewczynką, Pedrito. Tym razem postaram się, żeby to doświadczenie mocniej utkwiło ci w pamięci - powiedziała, unosząc brwi. Smith stał obok, patrząc z niedowierzaniem, jak Bonita się rozbiera. Kim jest ten Pedrito, i co on takiego w sobie ma, że działa w ten sposób na kobiety? Głośno przełykając ślinę, rozejrzał się wokół jak ścigane zwierzę, szukając jakiejś drogi ucieczki. - No chodź! - powiedziała Bonita. - Ale tym razem nie musisz mnie ciągnąć za włosy, niegrzeczny chłopczyku. - Wygładziła koc. - Pamiętaj, jeżeli nie będziesz dla mnie miły, powiem twojemu ojcu i znowu się na ciebie wścieknie. Smith pomyślał, czy przypadkiem jakiś inny mężczyzna, który wygląda tak jak on i mówi płynnie po angielsku i hiszpańsku, nie mieszka teraz w Nowym Jorku? To wydawało się niemożliwe. „Może rzeczywiście to wszystko są halucynacje. Ja, Pedrito Miraflores, zostałem napadnięty w Santa Isabel i straciłem pamięć. I to wszystko. Być może”. Smith poddał się i z westchnieniem zaczął rozpinać szeroki, skórzany pas. Skoro ma grać tę rolę, zrobi co w jego mocy. Tukan patrzył na nich z drzewa, przyglądając się ciekawie. Jego ogromny, czarny dziób miażdżył nasiona. Bonita uśmiechnęła się, kiedy skończył się rozbierać. - Widzę, że ty też już nie jesteś małym chłopcem! Zanim Smith poczuł się jeszcze bardziej zakłopotany, tukan zaskrzeczał i odleciał spłoszony. Wracając, Smith i Bonita puścili wodze wolno i kłusowali w stronę domu. Smith nadal podskakiwał okropnie, obolały tu i ówdzie od tak energicznej jazdy. Jadąca obok Bonita spoglądała na niego jak zadowolony kot, który najadł się śmietanki. Jej zielone oczy lśniły. - Czy to nie lepsze niż lobotomia, najdroższy? - Trafiłaś w sedno - powiedział ponuro Smith. - No to nie mów już więcej, że nie jesteś prawdziwym Pedritem. Jeżeli twoja pamięć będzie czasem szwankować, ja z przyjemnością znowu ci przypomnę. - Poprawiła kapelusz i wzięła wodze swojego konia. - Nie mogę się doczekać, kiedy się pobierzemy. - Dlaczego wszyscy tak się uparli przy małżeństwie? - Smith pokręcił głową. - Przeczytałam w jakiejś powieści - odpowiedziała Bonita rzeczowym tonem - że kobiety mają tego chcieć. Nie wiesz o tym? 25 W niewiarygodnie wielkiej jadalni w hacjendzie, na stole ciągnącym się niczym tor wyścigowy, na białym obrusie pyszniły się kryształowe puchary i srebrne sztućce. Krzesła z wysokimi oparciami stały tak daleko jedno od drugiego, że trzeba by niemal krzyczeć, żeby prowadzić rozmowę. Świece pachnące cynamonem płonęły w ozdobnych świecznikach obok waz, wypełnionych świeżymi kwiatami. Kolibry kręciły się przy geranium w donicach wiszących w rogach pokoju. Ojciec i matka Pedrita mieli na sobie wizytowe stroje wieczorowe. Patriarcha rodu odprowadził szacowną damę do jej krzesła, a potem zajął własne, honorowe miejsce. Smith spieszył się, przyczesując ręką świeżo wypomadowane włosy i wygładzając swoją wieczorową marynarkę. - Przepraszam za spóźnienie. Myślałem, że dzwonek na kolację to jakiś alarm. Służący zaśmiał się grzecznie, a jeden z kelnerów zaprowadził Smitha na jego miejsce obok patriarchy rodu. - Jestem bardzo zadowolony, że w ciągu ostatnich dni tak się poprawiłeś, synu - odezwał się ojciec, gdy Smith usiadł i rozłożył na kolanach płócienną serwetkę. - Posłałem po butelkę najlepszego wina z najgłębszej piwnicy, żebyśmy mogli to uczcić odpowiednim toastem - dodał i podniósł pusty kieliszek. Bolo pojawił się obok Smitha, ubrany w strój służącego, niosąc zakurzoną butelkę w stojaku. Smith przyjrzał się z ciekawością temu jakby dziwnie znajomemu człowiekowi, ale potem pokręcił głową. To nie mogła być prawda. Przez kilka ostatnich dni widział i robił tyle rzeczy, że aż kręciło mu się od tego w głowie... A co zdziwiło go najbardziej, to to, że większość z tych rzeczy całkiem mu się podobała. - Papo, nasz chłopiec okazał się być taki, jakim zawsze miałam nadzieję go ujrzeć - powiedziała matka, trzepocząc długimi, czarnymi rzęsami. - Opowiedz nam o warunkach amnestii. Czy ustaliłeś wszystkie szczegóły w sprawie naszego Pedrita? Mocując się z korkiem od butelki, ale starając się wyglądać na opanowanego i kompetentnego, Bolo zrobił się nagle bardzo czujny. Przeniósł wzrok ze Smitha na Don Pedra. - Mamy plan - powiedział Don Pedro. - W sobotni wieczór wszyscy będą na wielkiej fieście na ranczu Ramirez. Ojciec Bonity ogłosi datę ślubu i to będzie powodem do świętowania i dowodem, że nasz Pedrito zamierza się ustatkować! Później, w poniedziałek, pojedziemy do Santa Isabel i złożymy petycję samemu presidente. Ten człowiek nie będzie mógł nas zbyć, mimo tego, co nasz chłopak robił w przeszłości. Każdy młody człowiek musi sobie od czasu do czasu trochę poszaleć, ech? Matka dostrzegła genialność planu. - Nie będzie mógł was zbyć, bo obraziłby dwa wielkie rody, mówiąc „nie”. - Dokładnie tak - potwierdził ojciec. - Dlatego tak się cieszymy z tego ślubu z Bonitą. Zachowując kamienną twarz Bolo nie okazał żadnej reakcji na te nowiny. Udało mu się wreszcie odkorkować butelkę i podszedł do matki, napełniając jej puchar do połowy, tak samo napełnił puchar Don Pedra, zaś Smithowi nalał po same brzegi . Dla porucznika to wszystko działo się o wiele za szybko. Milcząc spoglądał na rodziców, raz na jedno, raz na drugie. - Wracamy do Santa Isabel? Co oni mi tam zrobią? - To czysta formalność, pokażesz, że się poddajesz. - Don Pedro lekceważąco machnął ręką, ustrojoną ekstrawaganckimi pierścieniami ze złota i szmaragdów. - Muszą zachowywać pozory, Pedrito. Bądź co bądź, paliłeś misje, napadałeś na wioski, niszczyłeś plony, porywałeś kobiety i wszcząłeś rewolucję przeciwko prawowitemu rządowi Kolodoru. Ale nie martw się; jak powiedziałem, to wyłącznie formalność. Bardzo wątpię, żeby doszło do egzekucji. Smith sięgnął po szklankę z wodą, zamiast niej chwycił wino, ale zauważył to dopiero wtedy, kiedy już pociągnął spory łyk. Robił co mógł, żeby powstrzymać się od plucia i kasłania, kiedy wino zaczęło go palić w gardle. - Nie tak dużo naraz, Pedrito - łagodnie zbeształa go matka. - Rozkoszuj się smakiem wina. Ten trunek ma sto lat. Ojciec pociągnął łyk z własnego pucharu. - Tak, toast! Mam powody uważać, że władze Kolodoru wypuszczą cię, kiedy tylko wezmą twoje odciski palców i sprawdzą tożsamość. No hay problema. Bolo, chłodny profesjonalista, nawet kiedy sprawy przybierały alarmujący obrót, zakorkował z powrotem butelkę z winem i ustawił na tacy. Zręcznie odwrócił się i wyszedł. Matka uśmiechnęła się. - Zobaczysz, synu, jesteś w dobrych rękach! Potężne mahoniowe drzwi zamknęły się za Bolo, wywołując migotanie cynamonowych świec na stole. Gdy tylko Bolo zniknął innym z oczu, ruszył biegiem; dzięki gumowym podeszwom poruszał się bezszelestnie po terakotowej posadzce. Schował się za gęstym szpalerem krzewów hibiskusa. Nadszedł czas na kontynuację aktywnego szkolenia Smitha. Bolo pogrzebał w kieszeniach kelnerskiej kurtki i wyjął przenośne radio, wysunął antenę i przekręcił włącznik. - Cain-Idiot-Alpha Jeden - powiedział, zerkając zza ciemnozielonych liści hibiskusa, upewniając się, czy nikt go nie usłyszy. Ćmy trzepotały wśród kwiatów. - Sytuacja wyjątkowa! Cain-Idiot-Alpha Jeden, przyjeżdżajcie! W ambasadzie amerykańskiej w Santa Isabel, w biurze CIA, na ścianach porozwieszano kolekcję najprzeróżniejszej broni, tak jak w niektórych muzeach wiesza się słynne obrazy. Nad jedną częścią pokoju dominował wielki emblemat CIA, namalowany na czarnym aksamicie i wyglądający całkiem elegancko. Obok niego wisiała kolorowa flaga Kolodoru ze swoim bananem skrzyżowanym z mieczem, a po drugiej stronie amerykańskie gwiazdy i pasy. Gromada służalczych reporterów z gazety notowała pilnie, co O’Halloran wygłaszał na swojej własnej konferencji prasowej. Uśmiechał się z wyrazem twarzy, z którego dumna byłaby każda jaszczurka. Przerzedzone włosy miał schludnie zaczesane, a większość sińców i skaleczeń z ostatniej eskapady na autostradzie zdążyła już zniknąć. Wciśnięty w boczną niszę inny agent CIA, z piracką opaską na jednym oku, siedział przy małej radiostacji, starając się nie przyciągać niczyjej uwagi. Żaden z reporterów nie spojrzał na niego dwa razy, kiedy poprawiał sobie słuchawki i wsłuchiwał się w tajną wiadomość. - Cała polityka Stanów Zjednoczonych w Ameryce Południowej ma na celu pokój, i tylko pokój. Ekwador, Kolumbia, Kolodor i... i, eee, jak tam się te inne kraje nazywają - dumnie oznajmiał reporterom O’Halloran. - Wszelkie plotki, że jest inaczej, to złośliwe oszczerstwa. - Ale, sir, co z naszymi raportami o amerykańskich samolotach wojskowych, które rozbiły się w górach, i strzelcach z CIA, ostrzeliwujących biednych muzyków w lokalnym barze? - Co do amerykańskich samolotów, to nie słyszałem żadnych plotek - pomysłowo wybrnął O’Halloran. - A co do muzyków, to myślę, że każdy, kto gra disco na marakasach i trąbkach zasługuje na to, co przytrafiło się tamtym! Zaprezentował triumfujący uśmiech, a reporterzy wyrazili uznanie dla jego dowcipu. Jednooki radiotelegrafista wydostał się z niszy i pociągnął swego szefa za rękaw. O’Halloran próbował zignorować natręta, przejęty własną konferencją prasową. - Całe to gadanie o wpływie CIA na suwerenne rządy, takie jak kolodorański, są w najwyższym stopniu... Do O’Hallorana dotarło wreszcie, co dobiega ze słuchawek. Rzucił się na oślep do odbiornika, ignorując reporterów. - Pedrito! Gdzie? Bolo zerkał przez liście, rozgarniając gałązki hibiskusa. Nadal nikogo w pobliżu. - W sobotę wieczorem, na ranczo Ramirez, trzydzieści kilometrów na południe od rancza Miraflores. On tam będzie, przyślijcie kawalerię. Bolo wiedział, że po katastrofie wspierających CIA sił powietrznych i posłaniu na złom wozów do tłumienia zamieszek militarne zasoby Kolodoru wyglądają bardzo blado. O’Halloran mógł jednak w ostateczności polować na Pedrita choćby i z kijem. W jadalni Smithowi i rodzinie Miraflores podano już miseczki zupy ziemniaczanej z serem i awokado. Bolo z westchnieniem ulgi wyłączył nadajnik i otarł pot z czoła. Wepchnął radio z powrotem do kieszeni kelnerskiej kurtki i wydostał się z krzaków, strząsając z siebie parę liści i pajęczyny. Potem wrócił do swoich obowiązków. Nadeszła pora na sałatkę. 26 Admirał Turner stał w swoim nowojorskim biurze, udając, że stoi na mostku wojennego okrętu. Ubrany w wyjściowy mundur, obwieszony medalami i wstążkami, patrzył spod zmarszczonych brwi na swoją córkę Joan i mówił tonem, który u wielu wilków morskich wywoływał skrajne przerażenie. Ale Joan na pewno nie była posłusznym członkiem załogi. Siedziała w nowym kostiumie, który kosztował więcej, niż zarabia tygodniowo niejeden wojskowy, kiwając lewą nogą, opartą o kształtne prawe kolano. Na biurku admirała leżała otwarta książeczka czekowa. Kiedy ojciec wygłaszał swoją tyradę, Joan zajęła się oglądaniem lakieru na paznokciach. - ... tańce w klubie oficerskim, dzisiaj wieczorem - admirał ciągnął swoje kazanie. - Nie robisz się młodsza i możesz stracić okazję, żeby wyjść za mąż, ustatkować się, mieć dzieci i całe to gotowanie i sprzątanie. Co się z tobą dzieje, dziewczyno? Nalegam, żebyś poszła na tańce z porucznikiem Smithem! Joan wbiła wzrok w sufit. - Z tą zdechłą dętką! Dlaczego mam marnować sobie z nim wieczór? - Jeżeli z nim nie pójdziesz, nie wypiszę ci tego czeku, młoda damo - szczeciniaste włosy admirała zjeżyły się... ale tak właściwie zawsze się jeżyły. Zobaczyła, że ojciec nie żartuje. - No dobrze, dla ciebie wszystko, tatku - powiedziała słodkim głosem. - Czy mógłbyś dopisać jeszcze pięćdziesiąt? W klubie oficerskim zespół muzyczny grał polkę za polką, ale zaledwie paru marynarzy zdecydowało się tańczyć w mundurach. Statki z bibułki dyndały uwieszone do neonowych konstrukcji. Złożone stoły do bingo wisiały na ścianach. Oficerowie marynarki kręcili się po sali, popijając poncz ze swoimi żonami lub dziewczynami, a niektórzy z jednymi i drugimi. Cichy szmer rozmów mieszał się z głośną muzyką. Starsze kobiety o surowym spojrzeniu siedziały pod ścianą, rządkiem, na składanych, metalowych krzesłach. Przyszły na swoje cotygodniowe bingo; nikt nie powiedział im, że dziś wieczorem sala będzie zajęta przez oficerów na tańce. Teraz nie miały nic lepszego do roboty, jak siedzieć. Przy długim stole obok orkiestry dama o błękitnawych włosach i w kocich okularach rozlewała do filiżanek poncz z ogromnej wazy. Pedrito, w najlepszym mundurze porucznika Toma Smitha, stał koło stołu z prześliczną Joan Turner. Wyglądała bosko w czarnej wieczorowej sukni z cekinami; rudawozłote włosy miała upięte w koczek. Jak dotąd ucinała wszelkie próby nawiązania rozmowy. Pedrito nie przywykł do kobiet, które sprawiałyby mu tyle kłopotu. Niebieskowłosa dama wręczyła mu filiżankę z ponczem. - Proszę powiedzieć, co pan o nim sądzi, poruczniku Smith - powiedziała. - Bardzo zdrowy. Mnóstwo świeżych owoców. Dokładnie taki, jaki pan zawsze lubił. Pedrito wziął do ust łyk ponczu i wypluł go, zanim zdołał się pohamować i uzmysłowić sobie, gdzie jest i kogo ma odgrywać. - Jak to? Co się stało, mój drogi? - spytała niebieskowłosa dama, ścierając kropelki ponczu ze swoich kocich okularów. Pedrito zrobił straszną minę, zaglądając do naczynia. - Nie ma alkoholu! - powiedział. - Ani rumu, ani tequili, nic! Tylko zwykły sok owocowy. To ma być poncz? Otarł usta rękawem munduru. Joan była zaskoczona reakcją swojego partnera, ale zaraz pomyślała, że już wszystko rozumie. - Potrzebujesz czegoś więcej niż to, żeby zrobić na mnie wrażenie, Smith. Ale cieszę się, że nareszcie przynajmniej się starasz. Na parkiecie przerzedziło się jeszcze bardziej, pary zmęczyły się nieustanną polką. Teraz, przy wolniejszej melodii, pozostali tancerze kołysali się statecznie, ale nagle muzycy zaczęli grać disco. Joan ożywiła się. - W każdym razie, ja mam zamiar potańczyć - rzuciła przez ramię, wkraczając na parkiet. - Chodź ze mną, jeśli masz ochotę, Smith. Zamierzam się dobrze bawić, i nie obchodzi mnie, co ty zrobisz. Joan zaczęła podrygiwać sama w rytm muzyki, a Pedrito stał obok niej zupełnie zagubiony, nie wiedząc, co ma robić... chociaż patrzenie na jej gibkie ciało, na sposób, w jaki opina się na nim czarna suknia z cekinami, sprawiało mu przyjemność. - Co z tobą, nie umiesz tańczyć? Nie nauczyli cię w szkole oficerskiej? - Joan przewróciła oczami, tak bardzo niebieskimi. - Och, cóż to dla mnie za niespodzianka. - Jestem mistrzem w tańcu, ale to nie jest tango - odparł Pedrito, urażony. - Nie umiem tańczyć disco! - No to patrz i ucz się - powiedziała Joan. - I lepiej naucz się szybko, jeśli chcesz się jeszcze dzisiaj trochę zabawić. Całe jej ciało zaczęło podrygiwać, potrząsała biodrami, poruszając się w rytmie muzyki. Wieczorowa suknia falowała przy każdym obrocie i skręcie, wtórując jej miękkim ruchom. Pedrito Miraflores rzeczywiście był wyśmienitym tancerzem i, skoro to miało być też częścią jego misji, zaczął towarzyszyć jej pląsom, wpatrując się w nią błyszczącymi oczyma. Tańczyli blisko siebie, ocierając się ciałami. Pedrito chwycił dziewczynę w talii i przycisnął do siebie; teraz tańczyli już razem, coraz bardziej rozgrzani. Rządek ponurych starszych pań patrzył na to z oburzeniem i dezaprobatą, mrucząc coś między sobą. Na przekór samej sobie Joan była mile zaskoczona, jak gdyby porucznik Tom Smith nagle, na jej oczach, stał się inną osobą. Pedrito zamierzał grać rolę sztywnego, prostodusznego młodego oficera... ale tylko do pewnego stopnia. Pedrito siedział za kierownicą, nie wiedząc, gdzie jest, ale słuchając wskazówek Joan. Bawiło ją podpowiadanie mu, dokąd ma jechać, i stale zerkała na niego, oceniając go na nowo. To zupełnie nie była randka, jakiej się spodziewała. - To już za tym blokiem - powiedziała. Pedrito zobaczył przed sobą neon, migoczący różowymi literami; o wiele bardziej nowoczesny, niż ten nad „Cantina de Espejos”. Neon oznajmiał: „MOTEL. Wolne pokoje”. - W porządku, to tutaj - powiedziała Joan. - Dobre obrazy na ścianach, miły wystrój. Wygodne łóżka. - To dobrze - odparł Pedrito. - Lubię wygodne łóżka. Chwilę później, w pokoju w motelu, zagłówek łóżka podrygiwał gwałtownie; prawie tak samo, jak zawsze trząsł się mosiężny zagłówek w pokoju Yaquity nad barem. Na wytartym dywanie biały mundur marynarski leżał splątany z przepyszną, czarną wieczorową suknią. Rajstopy powiewały z anteny telewizora, a jeden czarny pantofelek na wysokim obcasie jakimś cudem zawisł na drążku od zasłon. Zagłówek uderzał o ścianę w prawdziwym rytmie tanga. - Och, Nie mogę się doczekać, kiedy powiem ojcu - szepnęła Joan. - Będzie taki szczęśliwy, gdy się o nas dowie. - Co takiego? - odezwał się Pedrito. Zagłówek znieruchomiał. Dlaczego ona chce opowiadać o tym ojcu? Zwykle ojcowie ścigali Pedrita ze strzelbą, kiedy docierało do nich, co robił z ich córkami. - Co masz zamiar mu powiedzieć? - Jak to co? Że zmieniłam zdanie. Możemy się pobrać choćby w tym miesiącu! To okazja, na jaką czekał. Tylko pomyśl, jaki nam wyprawi wspaniały ślub... Mam tylko nadzieję, że nie wynajmie tego klubu oficerskiego. - Ślub? - Pedrito uderzył się dłonią w czoło - Ai! Czy wy, kobiety, wszystkie myślicie tylko o jednym? - Przeczytałam to w jednej powieści. - Uniosła brwi, spoglądając na niego. Niebieskie oczy błyszczały jej z zadowolenia. - Czy to nie tak właśnie powinno być? Tak mnie już męczy bycie inteligentną, niezależną i samodzielną kobietą. Wszystko, czego mi potrzeba, to mąż. Wyciągnęła się obok niego, a Pedrito rozglądał się gorączkowo po pokoju, zastanawiając się, jak zdoła się wydostać z tej niebezpiecznej sytuacji. Zmierzając w stronę zachodzącego słońca - jak na starym filmie kowbojskim - Smith i Bonita kłusowali obok siebie. Bonita pięknie wyglądała na swoim srokatym koniu, ubrana w czarny kostium do konnej jazdy z białym szalem wokół kapelusza. Smith siedział krzywo na (niegdyś dzikim) gniadym ogierze, który teraz najwyraźniej podporządkował się nowemu panu, wyglądającemu zupełnie jak dawny. Kilka dni przemknęło, zlewając się w pamięci Smitha, a on wciąż nie miał okazji zadzwonić do Stanów Zjednoczonych. Zupełnie nie wiadomo, dlaczego ranczo Miraflores nie miało linii telefonicznej. Tak wielu ludzi od tak wielu dni zwracało się do niego „Pedrito”, że zaczął odruchowo reagować na to imię. Nawet rodzice prawdziwego Pedrita nie zauważyli żadnej różnicy. Smith nie widział Yaquity, odkąd przyleciał tu jednopłatowcem... co jego zdaniem nie było takie złe, zważywszy na intencje, jakie w stosunku do niego okazywała Bonita. Dzisiaj wybrali się razem na przejażdżkę i Smith mógł poćwiczyć strzelanie z tajemniczego pistoletu laserowego, znalezionego w ciemnobrązowej walizce - był ciekaw tej egzotycznej broni, a skoszenie kilku drzew pomogło mu poczuć się bardziej jak dziki awanturnik Pedrito Miraflores. Po południu pojechali na ranczo Ramirez. - Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć miny swojej rodziny, kiedy się dowiedzą, że nareszcie usidliłam mojego mężczyznę - westchnęła błogo Bonita i zatrzepotała rzęsami. - Och, Pedrito, będziemy razem tacy szczęśliwi. - Mam nadzieję, że do rancza Ramirez nie jest daleko - powiedział Smith, podskakując jak worek nawet wtedy, gdy jechali po równym terenie. - W przeciwnym razie nie będę się najlepiej prezentował na tym przyjęciu, które zaplanował twój ojciec. W tym samym czasie na szczycie pobliskiego pagórka gruby sierżant i jego szczupły i nerwowy przełożony leżeli na brzuchach, rozgarniając przed sobą kępę postrzępionej trawy, żeby obserwować przejeżdżających Smitha i Bonitę. Trzydziestu opłacanych przez CIA kawalerzystów czekało z końmi w jarze, gotując się do planowanego nocnego ataku. Jeden z wierzchowców parsknął i zaczął przeżuwać pęk trawy; jeden z kawalerzystów też parsknął i zaczął przeżuwać jabłko. Sierżant przycisnął do oczu ogromną polową lornetkę i raz po raz poprawiał ostrość. Pochylił się, aż jego potężne czarne wąsiska opadły w dół, jak macki ośmiornicy. - Czy to Pedrito? - zapytał szczupły oficer, wiercąc się i szukając mniej niewygodnego miejsca na twardej ziemi. Przysłonił sobie oczy ręką, ale w słabnącym świetle wieczoru nie mógł rozróżnić szczegółów. - Nie potrafię powiedzieć, kapitanie Xavier - sierżant opuścił lornetkę i przyjrzał się jej. - Ta koszmarna lornetka od CIA to szmelc. Nic nie widzę. - No to zakradnij się na ranczo i rozejrzyj na miejscu. Wtop się w otoczenie. - Gruby sierżant zaczął się podnosić. - Wróć, jak tylko rozpoznasz Pedrita, żebyśmy mogli przeprowadzić atak - powiedział Xavier. - Czekam tutaj w gotowości. Sierżant podreptał w dół po zboczu w kierunku luksusowych zabudowań rancza Ramirez. Podwórze przed ogromnym domem na ranczu Ramirez zapełniali odświętnie ubrani vaqueros i wypolerowane czarne powozy. Wokół marmurowych fontann płonęły pochodnie. Muzycy stojący na żelaznych balkonach grali na gitarach i śpiewali, wznosząc pieśń na cześć dwojga nowych jeźdźców, którzy pojawili się w bramie. Smith i Bonita zatrzymali konie i zsunęli się z siodeł, kiedy vaqueros ruszyli w ich stronę, żeby przejąć wodze. Chociaż to Bonicie służący dwornie pomagali zsiąść z konia, faktycznie to Smithowi bardziej przydałaby się pomoc. - Witajcie, gołąbeczki - powiedział senor Ramirez. - Tędy, proszę; musicie się przebrać i odświeżyć. Zaraz zaczyna się fiesta. Wszyscy czekają! To radosna okazja. Na dziś wieczór zaplanowaliśmy nawet turniej walk kogutów. Dalej, za wysokim żywopłotem, wąsaty sierżant zerkał zza gałęzi, ale zbyt wielu jeźdźców poruszało się w jego polu widzenia. Podpełzł bliżej, wpychając cielsko pod krzaki. Jeden ze złotych guzików z chrupnięciem odskoczył mu od koszuli, ale nie zrażony tym sierżant pchał się dalej; jeśli wróci bez relacji, zgubiony guzik będzie niczym w porównaniu z tym, co zrobi mu kapitan Xavier. 27 Gruby sierżant dotarł wreszcie do okna wielkiego salonu hacjendy. Klęcząc za występem dachu pokrytego czerwoną dachówką, przycisnął nos do pofałdowanej szyby, żeby przyjrzeć się zgromadzonemu w środku tłumowi grandów i dam. Goście klaskali w rytmie kroków tancerza flamenco, sunącego po wyłożonej płytkami posadzce. Sierżant rozkoszował się muzyką, aż nagle pojawiła się prześliczna, jasnowłosa Bonita. Miała na sobie białą suknię wieczorową z falbanami. Towarzyszył jej wyglądający na zamroczonego rudzielec, ubrany jak hiszpański grand. Cały tłum zwrócił głowy w ich kierunku i zakołysał się z przejęcia. - Ai! Pedrito! - zawołał chórem tłum. Na zewnątrz sierżant zatkał sobie usta dłonią. Wymknął się spod daszka i popędził do swojego oddziału kawalerii, czekającego wśród pobliskich wzgórz. Smith poczuł się jak tonący, kiedy ludzie zaczęli przysuwać się do niego, poklepywać go po plecach i potrząsać jego dłonią. Goście głośno wymieniali uwagi o rzekomych wyczynach Pedrita, a Smith nie mógł uwierzyć, że jeden człowiek mógłby dokonać tego wszystkiego, co mu tutaj przypisywano. On sam na pewno nigdy by tego nie zrobił - wyglądało to na zbyt niebezpieczne. Młoda dziewczyna o kruczoczarnych włosach zaczęła klaskać i zawołała: - Zatańcz dla nas flamenco libre, wujku Pedrito! Tłum podjął jej okrzyk: - No dalej, Pedrito! Tańcz! - Przykro mi, ale nie umiem tańczyć flamenco libre - powiedział Smith, spoglądając na otaczających go ludzi. - Nawet nie wiem, co to takiego Zerknął na Bonitę w nadziei, że mu pomoże, ale ona tylko uśmiechnęła się uroczo i zachęcająco. Tłum zakołysał się od śmiechu. - Pedrito, ty nauczyłeś nas wszystkich, jak to się tańczy! W zacienionym halki przy głównym wejściu Bolo przygarbił się pod ciemnym kapeluszem vaquero. Wyjął sobie cygaro z ust i spokojnie zdjął wiszącą na kołku w ścianie torbę z petardami. Wyjął jedną petardę i dotknął cygarem zapalnika. - Pora na kurs tańca, poruczniku Smith. Tłum cofnął się, zostawiając Smithowi miejsce na wyłożonej płytkami posadzce, nie zważając na jego opór. - Naprawdę - mówił. - Nie jestem idiotą. Nie znam flamenco libre! Właściwie to nawet nigdy o tym nie słyszałem. Petarda Bolo wylądowała na podłodze u stóp Smitha i eksplodowała. Smith podskoczył na trzy stopy w górę. Uznając to za sygnał, muzycy zaczęli ostro grać. Bolo rzucał jedną petardę za drugą. Kiedy wybuchały pod nogami Smitha, ten instynktownie skakał w górę i w dół w dzikich pląsach. Tłum dopingował go klaskaniem. - Ole! Ole! Wśród wzgórz nad hacjendą, w skalnej rozpadlinie, podenerwowany kapitan Xavier stał na czele opłacanej przez CIA grupy, czekając na hasło do błyskawicznego ataku pod osłoną ciemności. Wąsaty sierżant sapał, trzymając się za wystający brzuch i obolałe boki. - To Pedrito - wystękał. - To on! Z odległych zabudowań rancza dobiegły echa wybuchów. Konie zaczęły podrygiwać z podniecenia. Kapitan Xavier uniósł pięść. - Ruszajmy natychmiast, on ich wszystkich powystrzela! Jeśli dobrze znam Pedrita, to właśnie trwa tam jatka. W salonie Smith skończył tańczyć; trząsł się i spływał potem. Tłum raz po raz wykrzykiwał: „Ai! Pedrito!” Senor Ramirez nalał Smithowi wina i zacisnął żylastą dłoń na ramieniu przyszłego zięcia. - Zawsze potrafisz nas rozśmieszyć, Pedrito. - Podał mu kieliszek z winem i zmusił do wypicia jednym haustem. - Tak się cieszę, że osiądziesz tu z nami. Tęskniliśmy za tobą! Smithowi od wina oczy zaszły łzami, a gardło paliło jak ogniem, ale zdołał powstrzymać kaszel. Bonita władczym gestem wzięła go pod ramię. - Tak, papo, on już zostanie w domu i będzie dobrym mężem. Dam mu powody, żeby został. Czasem pamięć mu szwankuje, ale myślę, że potrafię go z tego wyleczyć. Senor Ramirez klasnął w dłonie. - Czy mogę prosić o uwagę! Słuchajcie wszyscy, proszę. Mamy coś ważnego do oznajmienia. Bolo wpadł do salonu, pędząc na łeb, na szyję i wszczynając alarm. - CIA się zbliża! - wołał. - To najazd, uciekajcie! Gdy tłum zaczął krzyczeć, na zewnątrz w stronę koni należących do gości, uwiązanych do słupka przed stajnią, przemknęła niewyraźna kobieca sylwetka. Pochyliła się przy nakrapianym koniu Bonity, kryjąc się w cieniu. - Nigdy nie można wierzyć temu Pedrito. Łajdak! Padalec! To ja na kilka dni wyjeżdżam z misją (niech żyje rewolucja!), a on się prowadza z inną kobietą. Chorągiewka na wietrze! Gdzie ja miałam głowę? Jak mogłam myśleć, że ta iguana się zmieni? Ostrym nożem Yaquita przecięła popręg przy siodle Bonity. Nakrapiany koń szarpnął się, ale Yaquita wyrównała siodło, żeby leżało na swoim miejscu i na pierwszy rzut oka wyglądało na nietknięte. Bonita będzie miała niespodziankę, kiedy spróbuje wsiąść na konia. To chociaż odrobinę wyrówna rachunki. Kiedy przerażony tłum zaczął uciekać z głównego budynku hacjendy, Smith został sam w sali tanecznej. Naciągając kapelusz głębiej na oczy, Bolo podszedł do niego od tyłu i złapał za ramię, ciągnąc za sobą w stronę wielkich, łukowato zwieńczonych drzwi. - Uciekaj, uciekaj, jeśli ci życie miłe! Zastrzelą cię bez pytania, Pedrito. Bolo popychał go bocznym korytarzem w kierunku podwórza stajni, a Bonita biegła za nimi w swojej białej sukni balowej, z przerażenia nie mogąc złapać tchu. Udało jej się w biegu przywiązać kapelusz białym szalem. - Tędy, przyjaciele! - Bolo wypchnął Smitha na podwórze, wskazując osiodłane konie. - Musicie ruszać, i to szybko! - Zaraz, zapomniałam torebki! - odezwała się Bonita. Smith szarmancko zawrócił i pomknął z powrotem do środka, nareszcie widząc okazję, żeby zrobić coś, co potrafi. - Dokładnie pamiętam, gdzie ją położyłaś. Ze sterty juków i toreb zostawionych przez gości porwał wypchany woreczek z petardami, rzucony tam przez Bolo, popędził z powrotem i wskoczył na swego (niegdyś dzikiego) gniadego ogiera. - Mam ją - powiedział. Bolo klepnął konia i ogier pomknął naprzód. W tym czasie Bonita próbowała wymyślić sposób wspięcia się na konia w swojej obfitej, białej wieczorowej kreacji. Koronkowe falbany były przewidziane do tańca, nie do konnej jazdy. Pomachała za odjeżdżającym Smithem. - Zaczekaj na mnie, najdroższy! Nie widząc łatwiejszej metody, włożyła nogę w strzemię i dźwignęła się w górę, żeby unieść drugą nogę. Ale siodło z przeciętym popręgiem zjechało na ziemię, ślizgając się po końskim tułowiu jak po skórkach od banana. Bonita upadła prosto w wielką kałużę błota. Leżąc w błocie, zszokowana Bonita mrugała oczami, szukając odpowiednich słów na wyrażenie swego oburzenia. Ręka osłonięta czarnym rękawem nagle znalazła się tuż przy niej i zerwała jej z głowy kapelusz. - Gracias, Bonita. To mi się przyda bardziej niż tobie. Yaquita pobiegła do swojego konia, machając do oddalającego się jeźdźca. - Ai! Pedrito! Ale Smith nawet nie zawracał sobie głowy oglądaniem się za siebie. Miał wystarczająco dużo problemów z utrzymaniem się na własnym koniu. Kapitan Xavier, gruby sierżant i trzydziestu kawalerzystów na żołdzie CIA pędziło galopem w stronę kutej z żelaza bramy do hacjendy, strzelając w powietrze z pistoletów i wznosząc bojowe okrzyki. Tłum gości kręcił się po podwórzu. Bolo stanął przy bramie, zaczajony na chudego jak bat kapitana. Pojawił się przed nim tak nagle, że koń Xaviera cofnął się, spłoszony. Oficer spojrzał z góry na Bolo, który wskazał na równinę, gdzie widać było dwa galopujące konie. - Pojechali tamtędy! - powiedział Bolo. Porucznik Smith z pewnością będzie miał dzisiaj ciężką noc, ale Bolo był przekonany, że jakoś z tego wybrnie. Bolo musi mieć najlepszą ekipę. - No dalej, chłopcy! Jeszcze możemy ich złapać! - kapitan Xavier spiął konia ostrogami i ruszył, a za nim popędził jego oddział. Widząc, że kawaleria odjeżdża nie paląc przy tym rancza Ramirez, muzycy postanowili grać dalej. Hiszpańscy lordowie i damy zaczęli tańczyć na podwórzu. Kiedy goście urządzali sobie fiestę na dworze, ktoś odpalił następne petardy. Szkoda byłoby zmarnować dobrą zabawę. 28 Trzymając się kurczowo końskiej grzywy i walcząc o życie, Smith pędził przez noc, jak gdyby gonił go diabeł. Słysząc zbliżający się tętent innego konia, zawołał przez ramię: - Czy to ty, Bonita? Drugi jeździec, oświetlany światłem księżyca, zbliżył się do niego. Smith spojrzał w bok i szczęka opadła mu z wrażenia. Czarnowłosa Yaquita dosiadała ciemnego konia, obwieszonego ciężkimi torbami przytroczonymi do siodła. Miała na sobie kostiumik do konnej jazdy należący do Bonity i kapelusz z białym szalem. Radio-gitara podskakiwała przewieszona przez plecy dziewczyny. - Och, eee... cześć, Yaquita. Odwróciła się do niego ze złością, podnosząc szpicrutę i wściekle waląc go nią po plecach. - To cię nauczy mnie zdradzać! I to jeszcze z zielonooką blondyną! Chociaż Smith słyszał tuż za sobą potężny jak grzmot tętent kopyt oddziału kawalerii, w tej chwili to Yaquita wydała mu się większym zagrożeniem. - Poczekaj, Yaquita, mogę wszystko wyjaśnić! - powiedział Smith. - To była moja ukochana z dzieciństwa... To znaczy, ukochana Pedrita... Znowu przyłożyła mu szpicrutą. Smith podniósł ramię, próbując się osłonić. - Ja wiem! Wiem, że to był błąd. Ja, eee, nie byłem sobą. Yaquita spojrzała na niego - daleko jej było jeszcze do łagodności, ale przypisała jego słowom własną treść. - Czy to znaczy, że mimo wszystko nie zamierzasz się z nią ożenić? - Yaquita bardziej przejmowała się swoimi planami małżeńskimi niż grożącą im obojgu śmiercią z rąk kawalerzystów. - Skąd! - prychnął. - Nigdy nie chciałem się z nią żenić. W duchu powątpiewał, czy i prawdziwy Pedrito by chciał. - Och, kochany - zamruczała Yaquita. - Jesteś taki przystojny! Ogier nie przestawał galopować. Smith odwrócił się i zobaczył kawalerię, nadciągającą w srebrzystym świetle księżyca, odbijającym się od lśniących pistoletów. Każdy z kawalerzystów chciał posmakować jego krwi. Kapitan Xavier, pędząc jak szatan, wrzasnął do swoich ludzi: - Wyciągnąć szable! Bądźcie gotowi pociąć ich na fajitas! Jak jeden mąż żołnierze wyjęli szable. Yaquita i Smith gnali na przełaj przez równinę, jedno obok drugiego, omijając kępy wysokiej trawy. Zbliżyli się do zdradzieckiego wąwozu, wyżłobionego przez rzekę, na skraju zamglonego lasu. Konie nie zwolniły ani na moment. Za nimi oddział kawalerii wymachiwał nad głową połyskującymi szablami i pistoletami, blokując swoim ofiarom możliwość ucieczki w bok. Smith zobaczył, że są w pułapce, ale wydawało się, że Yaquita nie zwraca najmniejszej uwagi na niebezpieczeństwo. - Naprzód! - wrzasnął Xavier. Gruby sierżant kopnął piętami swojego wierzchowca, ale szkapa ledwie dawała radę iść naprzód, potykając się pod jego ciężarem. Smith obejrzał się za siebie, a potem zatrzymał się na wprost wąwozu - skalnej rozpadliny o obu zboczach porośniętych lasem. Na jego stromych stokach rosły wysokie drzewa eukaliptusowe; ich korzenie przykrywały gęste chaszcze. Co w takiej sytuacji zrobiłby admirał Nelson? Trzymając się siodła tak kurczowo, że aż pobielały mu kostki, dostrzegł sakwę z petardami, zwisającą z łęku, i dotarło do niego, że to z całą pewnością nie jest torebka Bonity. Pstryknął palcami. Przypomniał sobie, że w jakiejś bitwie Nelson odniósł zwycięstwo, rozlewając na powierzchni wody olej i podpalając go. On sam mógłby dokonać tutaj czegoś podobnego. Yaquita ściągnęła wodze, kiedy koń stanął na krawędzi wąwozu. Smith wjechał w gęste krzewy, nie pozwalając swojemu ogierowi skręcać. Popędził go i cisnął torbę z petardami w krzaki, tak, że zawisła na kolczastej gałęzi. - Prosto w dziesiątkę! - zaśmiał się głośno. Kawalerzyści byli już o dwieście jardów i zbliżali się szybko, strzelając w powietrze i wywijając szablami jak maczetami. - Nie pozwólcie im schować się w krzakach! - ryczał Xavier. - Otoczcie ich przy wąwozie! Strącimy ich ze skały. Smith odwrócił się na koniu i zaczął grzebać w torbie przy siodle. - Wiem, że tutaj to wkładałem... Tego popołudnia razem z Bonitą pojechali na małe ćwiczenia w strzelaniu. Z okrzykiem radości Smith wyjął jeden z dziwacznych, supernowoczesnych pistoletów laserowych, znalezionych w tajnej przegródce walizki. Yaquita zatrzymała się tuż za nim na krawędzi rozpadliny. - Pistolet? Nie dasz rady ich powystrzelać. Ich jest za dużo! - zawołała z płaczem. - Nawet wielki Pedrito Miraflores nie zdoła zastrzelić ich wszystkich jednym strzałem! - Nie jestem Pedrito - powiedział po raz kolejny i tak wiedząc, że to nic nie pomoże. Dziewczyna będzie się tylko martwiła, że wraca jego amnezja czy też uraz mózgu. Kiedy oba konie ostrożnie schodziły w dół po kamienistym zboczu, Smith próbował wycelować z pistoletu laserowego, nie zważając na kołysanie się wierzchowca. Czerwona plamka tańczyła dookoła celu. Smith wystrzelił w stronę krzaka. Rękojeść uderzyła go w rękę - broń miała silny odrzut. Szkarłatny promyk lasera trafił w torbę z petardami. Czarna torba rozżarzyła się, a petardy eksplodowały akurat w chwili, gdy kawalerzyści zagłębiali się w krzaki. Gruby sierżant spojrzał w górę ze złością, zakrył głowę i upuścił szablę. - Emboscada! Gwałtownie pociągnął wodze do siebie. Szkapa zatrzymała się z kwikiem, prawie upadając pod ciężarem jeźdźca. Maleńkie eksplozje z rozbłyskami, jedna po drugiej, następowały po sobie jak strzały z karabinu maszynowego. Cały oddział zawrócił, przerażony. - Zasadzka! Zasadzka! - krzyczeli wojacy CIA. - To ludzie Pedrita! Pozabijają nas wszystkich! Kapitan Xavier wyprostował się w strzemionach. - Wracajcie, tchórze! Po chwili jego koń także zawrócił i zaczął biec, rzucając nim w siodle na wszystkie strony. - O, do pioruna - mruknął i złapał wodze, żeby utrzymać się na koniu. - Szefowi się to nie spodoba. Smith i Yaquita pędzili po zboczu na dno wąwozu, oddalając się od cichnącej kanonady maleńkich eksplozji. - No dobrze - Xavier westchnął z rezygnacją, obserwując znikających w oddali uciekinierów. Posłużył się niedokładną polową lornetką sierżanta, żeby popatrzyć, jak docierają do linii drzew. - W końcu CIA nie zapłaciło mi aż tyle. W biurze, będącym jednocześnie pokojem herbacianym ambasadora USA akredytowanego w Kolodorze, przy biurku siedział mężczyzna o ziemistej cerze, postukując palcem w bieżącą stronę organizera. Naprzeciwko niego O’Halloran trzymał w ręku radio, które właśnie wyjął z kieszeni. Uniósł się z miejsca i popatrzył na mężczyznę o ziemistej i obwisłej twarzy. - Panie ambasadorze! Kapitan Xavier właśnie się odezwał. Chyba mamy wreszcie tego przeklętego Pedrita! - O, coś takiego! Myślałem, że Pedrita nie ma w kraju - powiedział przestraszony ambasador. Wrócił do poprzedniej strony w terminarzu i nabazgrał pospiesznie: „Nie spotykać się z O’Halloranem”. - Proszę mnie nie wplątywać w te szpiegowskie sprawy. Wszelka wiedza na ten temat jest dla mnie niezgodna z protokołem. Możliwość uprzejmego zaprzeczania, rozumie pan. Ambasador dopisał po chwili: „Nawet nie wiem, kim jest O’Halloran!” O’Halloran pochylił się nad nadajnikiem i odruchowo starał się zachowywać dyskretnie. - Utrzymuj zabezpieczenia przy otwartych transmisjach, agencie 234 996. A teraz gadaj, zabiliście tego drania? Kiedy mogę przyjechać popatrzyć na trupa? - A, ma pan na myśli Pedrita? - zapytał Xavier z wahaniem. - Do cholery, wiesz, że mam na myśli tego cholernego Pedrita! - warknął O’Halloran. Szczupły oficer kawalerii odsunął radio od ucha, wijąc się pod lawiną słów. - Uch, właśnie to sprawdzamy - Xavier głośno przełknął ślinę. - Pedrito jechał w stronę Rio Meta ze swoją najnowszą przyjaciółką... ale... no cóż, zdaje mi się, że on w pewnym sensie... no... wydostał się. Jego ludzie złapali nas w pułapkę, cała armia. Był grad pocisków, ledwie uszliśmy z życiem. Głośnik radia zaczął syczeć i trzeszczeć, nie będąc w stanie przekazać niekontrolowanego ryku wściekłości agenta CIA. - Chyba właśnie mnie wylali - stwierdził Xavier, spoglądając na zegarek. - Ciekawe, czy ten rosyjski pułkownik zapłaciłby lepiej? W ambasadorskim biurze-saloniku herbacianym mężczyzna o obwisłej twarzy skulił się, gdy O’Halloran rozpoczął swą tyradę. - Coś takiego, skoro Pedrito Miraflores uciekł, to czy powinienem spalić moje tajne dokumenty? - Ambasador zatkał sobie uszy, żeby uchronić się przed szczegółami wypowiedzi O’Hallorana do mikrofonu. Agent CIA cisnął radiem o podłogę i rozgniótł je butem na kawałki. Skrzywił się na widok kupki połamanego plastiku i poskręcanych drucików. Potem chwycił z biurka ambasadora formularz zamówienia i zaczął wypełniać rubryczki, jako priorytetowego sprzętu numer jeden żądając nowego walkie-talkie. O’Halloran zgrzytnął zębami, zerkając na zniszczone radio, zanim spojrzał na ambasadora. - To narodowy kryzys! Musi pan poświadczyć pół miliona dolarów nagrody za głowę Pedrita, i nowe radio dla mnie. Wtedy będziemy mogli raz na zawsze rozwiązać ten problem. Ambasador zadrżał, słysząc kwotę przeznaczoną na nagrodę. - Pół miliona? Ale zarobki w Kolodorze wynoszą pięćdziesiąt centów dziennie! Po co aż tyle, uważam, że tysiąc dolarów i tak podekscytuje któregoś z tych peonów! O’Halloran spojrzał na niego zza biurka, jego koszmarny wzrok stał się uporczywy i znaczący. - Wiem, gdzie jest ciało Hoffy - warknął agent CIA. - Chce pan do niego dołączyć? Ambasador rozpiął kołnierzyk; nagle zrobiło mu się bardzo gorąco. - Uch, pół miliona to chyba naprawdę nie jest aż tak dużo, jak sądzę. To znaczy, miałem na myśli, że to pochodzi z kieszeni podatnika, prawda? To nie tak, jakbyśmy wydawali prawdziwe pieniądze. - Zatarł drobne rączki. - Tak, w interesie narodowym zrobimy wszystko! - dodał z większym przekonaniem. Purpura na twarzy O’Hallorana zaczęła blednąc, a upiorne spojrzenie zrobiło się nagle sympatyczne. - Trafna decyzja, sir - powiedział O’Halloran, podniósł słuchawkę telefonu ambasadora i skontaktował się ze swoim radiooperatorem w ambasadzie. - Połącz mnie z patrolem w kanonierce na Rio Meta! Skoro nie możemy go złapać w powietrzu, na otwartej przestrzeni, w mieście ani w dżungli, to dopadniemy go na wodzie. 29 Na leniwych wodach zielono-brunatnej rzeki, poniżej miejsca, gdzie wąwóz rozszerzał się w porośniętą dżunglą kotlinę, przy konstrukcji z chybotliwych palików, pokrytych mchem i oplatanych wodorostami, cumowała kanonierka. Liście bananowca i długie liany opadały do samej wody. Wśród zwisających pnączy uwijały się nietoperze, polujące na komary. Kanonierka rysowała się w świetle księżyca, najeżona ciemnymi reflektorami, z wystającą armatką na dziobie. Na pokładzie marynarze nie pełniący akurat służby rzucali zatrute kawałki chleba gromadzie kaczek, pływających wokół palików. Kapitan Morales stał w kabinie kanonierki i ziewał, podnosząc słuchawkę. - Halo, tu Morales. Si, miło mi pana słyszeć, senor O’Halloran. Piękna noc na pływanie, nieprawdaż? Jest księżyc, a piranie nie gryzą. - Kapitan zatkał sobie drugie ucho, żeby lepiej słyszeć, bo kaczki podniosły głośny wrzask. - Pomóc ocalić mój kraj? Pół miliona dolarów?! Por Dios! Cała przyjemność po mojej stronie. Wszystko dla dobra Kolodoru. Morales wypadł z kabiny jak oparzony, krzycząc: - Z kwatery głównej! Z kwatery głównej! Marynarze na pokładzie wyrzucili resztki zatrutego chleba za burtę i pognali do swoich kajut po mundury. Inni zamykali włazy i zrzucali cumy z palików. Dużo czasu upłynęło, odkąd wypływali gdzieś z prawdziwą misją. - Dziki bandyta Pedrito Miraflores kieruje się do wioski indio - powiedział Morales. - Jedynie nasza łódź jest w stanie go zatrzymać! Ruszamy! Nasza kariera zależy od tego, czy dziś w nocy nam się uda. W kłębach oleistego, błękitnawego dymu kanonierka ruszyła z rykiem, wlokąc się po szerokiej, leniwej rzece. Yaquita i Smith kłusowali przez ociekający deszczem, tropikalny las, daleko za sobą mając wąwóz, w którym wymknęli się kawalerii. Gęste od mgły powietrze było przesycone zapachami dżungli, mokrych liści, orchidei pachnących jak perfumy i rzadkich roślin, kwitnących tylko nocą. Dwójka uciekinierów była całkiem przemoczona, a ich konie pokryte pianą. Smith spojrzał do tyłu, zadowolony, że udało mu się uciec kawalerzystom. Wciągnął głęboko powietrze. - Zdaje mi się, że jesteśmy blisko rzeki. Dobry żeglarz zawsze wie, kiedy w pobliżu jest jakiś żeglowny akwen. Yaquita, nagle zaniepokojona, wskazała przed siebie. - Widzę światło przed nami, to ogniska. Po drugiej stronie przesieki w dżungli znajdowała się indiańska wioska z trawy i bambusa. Ogromne, dymiące ognisko płonęło pośrodku wioski, oświetlając pomarszczoną powierzchnię rzeki za chatami. W pomarańczowej poświacie widać było sylwetki wielu indiańskich mężczyzn, stojących ramię w ramię w postawie bojowej, z dzidami i dmuchawkami gotowymi do użycia. Jeden z wojowników przerzucał dzidę z ręki do ręki, nie mogąc się doczekać, żeby nią rzucić. Yaquita kopnęła konia, zmuszając go do zawrócenia i ucieczki. Jednak ogier Smitha pędził dalej prosto. Smith szarpał gorączkowo wodze, rozpaczliwie chcąc się zatrzymać, zanim stratuje tubylczych wojowników. - Stój! Stój! Koń ignorował wszystkie jego wysiłki. Smith skulił się, przez głowę przeleciały mu wizje amazońskich szamanów i skurczonych głów, strzałek zanurzanych w kurarze, które paraliżują natychmiast, i innych niesympatycznych rodzajów śmierci. Ogier wypadł na pusty placyk koło ogniska, a pomalowani wojownicy uskakiwali mu z drogi. Smith ściągnął wodze, a koń przewrócił się, upadając z łomotem. Tubylcy zbliżyli się, kiedy Smith przeturlał się kawałek obok konia. Zaczął się podnosić, gotów uciekać na oślep w gęstą dżunglę, jakimkolwiek mogła być ona schronieniem. Jednak tubylcy chwycili go i postawili na nogi. Podnieśli dzidy w geście powitania. - Ai! Pedrito! - zawołali z niekłamanym entuzjazmem. Smith omal nie zemdlał z radości. - No właśnie, jestem Pedrito. Smith, Yaquita i naczelnik wioski siedzieli w kucki na podłodze w pomieszczeniu gościnnym, w chacie uplecionej z trawy. Naczelnik miał włosy pokryte błotem i rdzawym barwnikiem i wyraźnie zazdrościł Smithowi jego naturalnie rudych włosów. Korzystając z chwili spokoju, Yaquita odświeżyła się i przebrała w kombinezon khaki. Smith miał teraz na sobie białą koszulę, krótkie spodenki, tenisówki i czuł się o wiele swobodniej. Oboje byli starannie umyci i uczesani. Tak łapczywie jedli z misek zrobionych z tykwy, że omal nie zachlapali sobie jedzeniem świeżych ubrań. Główna żona naczelnika przyniosła Smithowi tykwę ze spienionym trunkiem i wręczyła mu ją z wielkim namaszczeniem. Smith pociągnął łyk, posmakował przez chwilę alkohol i pociągnął znowu, obawiając się, żeby nie urazić gospodarza. - Smakuje jak lekkie piwo - powiedział. Czy to tutejsza specjalność? Naczelnik roześmiał się. - Zachowujesz się, jakbyś nigdy wcześniej nie pił mojej chicha, Pedrito! To przeżute korzenie manioku sfermentowane ze śliną. Moja żona robi najlepszą chicha w całej wiosce. - Żona naczelnika uśmiechnęła się, pokazując zęby, którymi przeżuwała maniok. - Im ładniejsza kobieta, tym lepsza chicha. Smith poczuł, jak żołądek mu się skręca. - Och... to ciekawe. Yaquita wzięła od niego tykwę i sama pociągnęła łyk. Jeden z synów naczelnika usiadł, opierając się o pochyłą ścianę chaty, wziął do ust jeden koniec długiego, cienkiego łuku i zaczął pobrzękiwać na mocno napiętej strunie, wydając niesamowity, jękliwy dźwięk. - Pedrito - odezwał się naczelnik, poklepując Smitha po kolanie. - Znam cię, odkąd byłeś taki mały - podniósł kościstą rękę na wysokość dwóch stóp od podłogi. - Jesteś dla mnie jak syn. Tutaj, w naszej wiosce, jesteś bezpieczny. Przepędzimy złych ludzi, jeśli znowu się pojawią. Na zewnątrz chaty stał Bolo, ucharakteryzowany na Indianina, z pomalowaną skórą, w ubraniu uplecionym z łyka. Przykucnął obok bambusowej ściany chaty naczelnika, uważnie nasłuchując. - Nie możemy tu zostać - powiedziała naczelnikowi Yaquita. - Mamy do wypełnienia ważną misję. To nie są wakacje. - To miał być urlop - odezwał się żałośnie Smith. - Teraz od tygodnia jestem dezerterem. - Uspokój się, najdroższy - powiedziała Yaquita. - Jestem pewna, że nikt nawet nie zauważył, że cię nie ma. Tutaj masz o wiele ważniejsze zadanie do wykonania. Musimy się dostać w górę rzeki i przekroczyć Andy. Podsłuchujący Bolo uśmiechnął się dyskretnie, kiwając głową z aprobatą, że Yaquita wypełnia jego rozkazy. Oddalił się na palcach i zniknął w mrocznej dżungli, zanim ktokolwiek go zauważył. - Dobry gulasz, wodzu - Smith wpakował sobie do ust następną łyżkę, a potem wyskrobał najmniejsze resztki z dna tykwy. - Co to było? Kurczak? - To nasz najlepszy wąż - odpowiedział naczelnik. - Jest jadowity, a Amerykanie nazywają go bushmaster. Usuwamy większość trucizny, zostaje tylko odrobina, żeby zaostrzyć smak. Dla ciebie nic nie jest za dobre, Pedrito. Smith głośno przełknął ślinę, zerknął na opróżnioną miskę i postanowił nie prosić o drugą dokładkę. Żeby ją popić, miał do dyspozycji tylko jeszcze więcej chicha. Na brzegu tropikalnej rzeki trzy wąskie, szare dłubanki szykowały się do drogi. Bujna zieleń, pnącza, zwisające gałęzie i drobne listki skrywały łodzie przed okiem przypadkowych obserwatorów. Jedna z dłubanek była wypakowana bagażami, wśród których były dwa siodła, zdjęte przez Smitha i Yaquitę z wyczerpanych koni. Indiańscy wioślarze zepchnęli łódki w główny nurt rzeki, potem wskoczyli do nich, balansując ciałem, żeby uchronić dłubanki przed wywrotką. Bolo, nadal w przebraniu Indianina, wiosłował na rufie najbliższej łodzi. Odwracał twarz, unikając wzroku Smitha. Dwaj inni wioślarze czekali, żeby zająć miejsca w ostatniej łodzi, gdy tylko Smith niepewnie wdrapie się do środka, ciągle czując się niewyraźnie po posiłku, ale naczelnik dał im znak, żeby wrócili. Dał podróżnym ostatnie wskazówki i pożegnał się z rudowłosym porucznikiem, który siedział cały czas lekko się kołysząc, jakby balansował na linie. Dłubanka chwiała się i obracała przy każdym, najlżejszym ruchu. Naczelnik wskazał ręką na rzekę, odgarniając przy tym zasłaniające mu widok gałęzie. - Moi ludzie zabiorą cię w górę rzeki, Pedrito - powiedział wódz. - Spojrzał znacząco na Smitha. - To nie jest pora piranii, ale uważajcie na krokodyle! Bardzo groźne. - Może lepiej niech krokodyle wystrzegają się Pedrita! - odezwał się wioślarz z dziobu najbliższej łodzi. Inni wioślarze zachichotali. Naczelnik poklepał Smitha po ramieniu. - Wracaj prędko, Pedrito. Moja żona przygotuje ci więcej chicha. Smith odwrócił się, żeby spojrzeć na brzeg, ale jego uwagę przykuł wioślarz siedzący na rufie. Spod makijażu przebijał pusty wyraz twarzy, a indiański ubiór źle na nim leżał. - Ej ty, czy ja już cię gdzieś nie widziałem? - zapytał Smith. Łódka zsunęła się na wodę i podryfowała z prądem. Bolo przecząco pokręcił głową, aż dłubanka zakołysała się na falach; Indianie jakoś dali radę uchronić ją przed wywróceniem. Ruszył wiosłem, kuląc się w cieniu. - Dla obcych wszyscy Indianie wyglądają tak samo - odpowiedział łagodnie. - Jesteś pewien? - Smith zmrużył oczy. - Mam wielu braci - powiedział Bolo, starając się o gardłowy akcent. Zadowolony z tej odpowiedzi Smith odwrócił się i usiadł na zawilgoconym siedzeniu. Pomachał wodzowi na pożegnanie. Na przekór chybotliwości i kruchości łódki, czuł się o wiele bezpieczniej na wodzie; był przecież marynarzem. Kapitan Morales stał przy armatce na pokładzie kanonierki. Trzymając lornetkę obserwował rzekę przed sobą, cierpliwie wypatrując ofiary. Reszta kolodorańskich marynarzy stała wzdłuż burt, trzymając nabite strzelby, mając oczy szeroko otwarte i wpatrując się w porośnięte dżunglą brzegi rzeki, chociaż w nocy i tak niczego nie mogli zobaczyć. - Czekajcie - powiedział Morales. - Prędzej czy później natkniemy się na nich. Trzy dłubanki sunęły leniwie w świetle księżyca, niczym długie ostrza rozcinające powierzchnię wody. Łódki Smitha i Yaquity płynęły obok siebie. Smith pomyślał, że ta sytuacja mogłaby być nawet całkiem romantyczna; Yaquita z cała pewnością też zdawała się tak sądzić. Doskonale utrzymując równowagę, pochyliła się na swoim wąskim siedzeniu i przebiegła palcami po strunach gitary, grając łagodną melodię, rozlewającą się jak miód. Przez chwilę nuciła pod nosem, a potem zaczęła śpiewać. Dzielnie patrzył w oczy plutonu egzekucyjnego, A kiedy przemówiły strzelby Było to wezwanie dla ludu pracującego, Żeby zrzucić jarzmo tyranów! - Hej, to zbyt smutne na taką noc, jak dzisiaj - Smith wyciągnął rękę, żeby przyciągnąć bliżej jej łódkę. Omal się nie wywrócili, ale Indianie wiosłami przywrócili równowagę. - Daj mi tę gitarę. Chcę spróbować. Yaquita uśmiechnęła się promiennie i podała mu gitarę. - Och, Pedrito, jeszcze nigdy nie zagrałeś dla mnie serenady. - Wszystko zawsze ma swój pierwszy raz. Zatrzepotała rzęsami i pochyliła się, czekając. - Czy to piosenka o mnie? O wiecznej miłości? Ale gdy tylko Smith przebiegł palcami po strunach i pokręcił kołkami, żeby dostroić instrument, gitara ożyła i odezwała się głosem, dobiegającym z wbudowanego głośniczka: - Roger-Echo-Dog Osiemnaście - powiedział głos kubańskiego pułkownika Enrique. - Uwaga, uwaga! Łódź patrolowa płynie w górę rzeki. Rewolucjoniści, musicie ją ominąć! Koniec. Smith popatrzył na instrument, trącił nieśmiało strunę i uciszył ją palcem. Z powrotem podał gitarę Yaquicie. - Słyszałem o kryształowych kulach, ale pierwszy raz widzę gitarę, która przepowiada przyszłość. Usłyszawszy komunikat, Yaquita zrobiła się czujna; za rufą dostrzegła niewyraźny kształt, sunący w górę rzeki z dużą szybkością. - A niech to! - powiedziała. - Kanonierka. - Tak jak przepowiedziała gitara. Och, nie martw się - odparł zawadiacko Smith. Bycie Pedritem zaczęło uderzać mu do głowy. - Łodzie patrolowe to marynarka, a w tym jestem najlepszy. Yaquita przejęła od niego radio-gitarę i ułożyła ją na dnie dłubanki. Chwyciła wiosło. - Może jeśli będziemy wiosłować dostatecznie szybko, to nas nie dościgną. Bolo i tubylcy przyłożyli się do wioseł, cicho śpiewając wioślarską piosenkę pomagającą utrzymać równe tempo. Rozmyślając o swoim bohaterze, admirale Nelsonie, Smith chciałby przynajmniej stanąć na pokładzie dłubanki, ale nie był pewien, czy potrafiłby utrzymać równowagę. Na pokładzie łodzi patrolowej kapitan Morales ciągle lustrował rzekę przez lornetkę. Kropelki potu zaświeciły mu na czole. Powinni już coś zobaczyć. Komunikat O’Hallorana nie mógł być fałszywy. - Księżyc zachodzi i tracimy nawet to słabe światło - powiedział pierwszy oficer, podrygując nerwowo u boku kapitana. - Czy nie powinniśmy przybić do brzegu i kontynuować poszukiwań rano? Morales odwrócił się do niego. - I stracić pół miliona dolarów? Chyba zwariowałeś. Gdzie twój patriotyzm? Resztki gasnących promieni księżyca kładły się na brzegach rzeki, ale dłubanki i ich pasażerowie kryli się pod zwisającymi pnączami. Przy akompaniamencie terkotu silnika kanonierki reflektory omiatały powierzchnię wody, przesuwając świetlne krążki z jednego brzegu brunatnej rzeki na drugi. Yaquita przykucnęła obok swojej łódki i ciekawie zerkała przez zarośla. Reflektory przesuwały się ciągle, uparcie i bezlitośnie. - Patrol nas zobaczy! - powiedziała Yaquita teatralnym szeptem. Przebrany Bolo pochylił się do Smitha, podstępnie szepcząc do ucha zaskoczonego porucznika: - Jeżeli staniesz na widoku i oni cię zobaczą, to odpłyną. - Jego głos brzmiał przekonująco. - Żartujesz! - powiedział Smith z niedowierzaniem. - Nie, wszyscy znają Pedrita Miraflores. W tych stronach to wielki bohater. Zresztą sam zobaczysz. - Naprawdę? - Oczywiście! Kazano im szukać kogoś innego. Kiedy tylko zobaczą, że chodzi o Pedrita, po prostu wrócą do domu. Wzruszając ramionami, Smith wyprostował się; miał na sobie czyste, białe ubranie. Reflektory kanonierki oświetliły go i zatrzymały się. Na mostku, Morales przytknął lornetkę do oczu. - To on! - zawołał, chwytając tubę, wiszącą mu na szyi. - Pedrito Miraflores, tylko się rusz, a będziesz martwy! Smith stał, mrugając gwałtownie, kiedy oślepiające światło reflektora skupiło się na jego twarzy. Słyszał, jak obraca się wielkie działo na pokładzie, celując w niego i w ukryte łódki. Yaquita i tubylcy zaczęli nerwowo szeptać. - Ale ja nie jestem Pedritem - Smith powiedział sam do siebie i westchnął. Zastanawiał się, co teraz zrobiłby Nelson. Kanonierka zbliżyła się, rozświetlona reflektorami. Marynarze stali na pokładzie, trzymając broń w pogotowiu. Smith stwierdził, że w sytuacji tak dramatycznej jak ta Nelson poprowadziłby swoich ludzi do abordażu. Załodze kanonierki nigdy nie przyszłoby do głowy, że on może ich zaatakować. To byłoby dla nich kompletnym zaskoczeniem. Smith zaczął zdejmować tenisówki, podskakując na jednej nodze w chybotliwej dłubance i starając się pozbyć drugiego buta. - Nie, nie, nie! - odezwała się przerażona Yaquita, wyciągając rękę, żeby go złapać. - Pamiętaj o krokodylach! Porucznik już jej nie usłyszał, bo dał nura w czarne wody rzeki. Dłoń Yaquity złapała tylko powietrze, a wioślarze uchwycili się gałęzi, żeby nie powpadać do wody. Tubylcy z pierwszej łódki zaczęli wiosłować, chcąc zatrzymać młodego rudzielca płynącego w kierunku łodzi patrolowej. Słysząc plusk, z jakim Smith wskoczył do wody, gromada krokodyli ześlizgiwała się z błotnistego brzegu, niczym głodna lawina. Walczyły między sobą, który pierwszy dosięgnie świeżego mięsa. Bolo uśmiechnął się, obserwując całe zajście bez mrugnięcia okiem; był pewien, że Smith wydostanie się z opresji. Yaquita stanęła w łódce, pochylając się do przodu z bosakiem - szaleńczo starała się przeszkodzić Smithowi w dopłynięciu do kanonierki. Uzbrojony statek wciąż był w odległości dwustu jardów, jego lampy rozświetlały noc Na pokładzie kapitan Morales ryknął przez tubę: - Co on wyprawia? Chłopcy, on nas atakuje! Zawracać, szybko do portu! Zjeżdżajmy stąd! Rzeka kipiała od krokodyli, sunących w stronę dłubanek i kłapiących paszczękami. Yaquita wyjrzała za burtę, warknęła coś pod nosem, rzuciła bosak i chwyciła wiosło, którym walnęła jednego z krokodyli po pysku. Bolo złapał bosak i zaczepił nim o pasek Smitha, ciągnąc go do łódki, chociaż Smith nadal przebierał rękami i kopał, jeden z wioślarzy wrzasnął, wskazując ręką na powierzchnię wody. Paszcza krokodyla otworzyła się tuż koło nogi Smitha, ale Yaquita pomogła wciągnąć porucznika do łodzi. Zębata paszczęka zatrzasnęła się, pusta... Na pokładzie kanonierki pierwszy oficer przestawił reflektor, żeby oświetlał dłubanki, podczas gdy łódź patrolowa zawracała w pośpiechu. Rzeka była pełna czarnych, wijących się gadów. Błyskały rzędy białych kłów. W pewnej chwili pierwszy oficer spojrzał w dół i zobaczył ogromną kłodę, sterczącą z błotnistego dna. Po zawróceniu kanonierka zmierzała wprost na przeszkodę. - Aaa! - krzyknął przerażony oficer. Z silnym szarpnięciem łódź patrolowa wpadła na kłodę, unosząc dziób do góry. Armatka zadarła lufę ku gwiazdom. Działo wystrzeliło serię, strącając pechowego nietoperza. - Chyba wpadliśmy na minę - zawołał nawigator. Morales posiniałymi dłońmi uchwycił się relingu. - Toniemy! - zawołał. - Do brzegu! Morales wyskoczył za burtę razem z resztą załogi - prosto w czekające na to paszcze przepychających się krokodyli. Jeden z marynarzy, walcząc ze zbliżającymi się krokodylimi zębiskami, zawołał: - Sir, co mamy zrobić z tymi krokodylami? - Płynąć! - krzyknął Morales, który odwrócił się, chcąc dostać się z powrotem na łódź. Chwycił się liny i wdrapywał na pokład, kiedy krokodyl złapał go za kraniec koszuli. - Zaraz, zabierzcie ode mnie tego krokodyla! - Morales rozkazał marynarzowi. Krokodyl obrócił się, odrywając Moralesa od burty łodzi, i wciągnął go w spienione fale. Wszystkie te krzyki, szamotanina i zapach krwi w wodzie przyciągnęły krokodyle otaczające dłubanki; zawróciły szybko, szukając łatwiejszego łupu. Łódki tubylców pomknęły w górę rzeki. Smith, ociekając wodą, zabrał się za wiosłowanie i powiedział do siedzącego z tyłu Bolo: - Z czym oni się zderzyli? To rafa? Te wody muszą być zdradliwe. Bolo przerwał wiosłowanie, wzniósł oczy do nieba i wydał westchnienie pełne niedowierzania. Mimo wszystko Smith ocalał, a jego zuchwała i nieprzewidziana akcja okazała się udana. W pewnym sensie. Za nimi krokodyle głośno rozchlapywały wodę, szykując się do niesamowitej fiesty. 30 Zanim dotarli w wysokie Andy Smith boleśnie odczuł cierpienia jazdy wierzchem. Jego kościsty osioł był jeszcze gorszy niż gniady ogier z hacjendy Miraflores. Sierść bydlęcia drapała jak szczotka ryżowa, a koc z alpaki, podłożony pod cienkie siodło, pomagał tyle, co nic. Smith i Yaquita kierowali się w górę stromym, skalnym szlakiem z płaskich kamieni, ułożonych przez niewolników imperium Inków kilka stuleci wcześniej. Owce i lamy, prowadzone przez indiańskich pasterzy i ich psy, wiele razy przechodziły tędy podczas wędrówek na wyżej położone pastwiska. Szlak stał się wreszcie tak stromy i niebezpieczny, że musieli zsiąść i prowadzić osiołki; Smithowi ulżyło, że może dać odpocząć swojemu biednemu siedzeniu. Kuśtykał pokrzywiony i obolały, prowadząc dwa pierwsze, osiodłane zwierzaki. Za nim szła Yaquita, prowadząc następne dwa, objuczone pakunkami. Wyglądała promiennie i radośnie, jakby rozrzedzone, górskie powietrze doskonale na nią wpływało. - Nasz koziołek ofiarny wygląda na całkiem wykończonego - zauważył pułkownik Iwan, stojąc wyżej, na skraju zbocza. - Nie miał kiedy się wyspać - powiedział Enrique, biorąc do ręki lornetkę i ustawiając ostrość. - Potem będzie bardziej podatny. - Bardziej podatny? - Iwan roześmiał się, słysząc to. - Nie mogę uwierzyć, że to wszystko przetrwał. Może mimo wszystko ma w sobie coś z Pedrita. Na horyzoncie rysowały się jałowe szczyty posępnych, smaganych wiatrem skał. Ogromne andyjskie kondory szybowały, korzystając z powietrznych prądów, zataczając kręgi w poszukiwaniu padliny, którą mogłyby porwać z górskich zboczy. Kubański pułkownik podrapał się po potężnej brodzie i szczelniej owinął wełnianym kocem; było zimno. Rosjanin zdawał się w ogóle nie zauważać chłodu. Przez lornetkę Enrique dostrzegł, że Smith cofnął się na sam koniec karawany, wspierając się o ostatnie zwierzę. Yaquita poprowadziła pozostałe trzy, przyspieszając kroku. - Szkoda mi tego Smitha, w pewnym sensie, chociaż to wróg - powiedział Iwan. - Ta Yaquita wykończy każdego mężczyznę. - Otarł sobie pot z czoła. - Ja jeszcze jestem zmęczony. - Nie wiedziałem, że wy też romansowaliście z Yaquitą! - powiedział Enrique. - A czy ktoś tego nie robił? - odparł Iwan, szczerze zdziwiony. - Ona zna swoje obowiązki wobec rewolucji. - No cóż, ja na pewno bym się z nią nie zadawał! - powiedział Enrique. - Myślicie, że zwariowałem? Ona myśli tylko o jednym, o małżeństwie. Szlak stawał się coraz trudniejszy. Smith prawie przeniósł jedno ze zwierząt nad poszarpanym głazem, który stoczył się ze zbocza, roztrzaskując tuż przed nimi. Przeciągnął nad przeszkodą najpierw przednie nogi osiołka, potem tylnie. Podparł zwierzaka ramieniem, mając nadzieję, że nie zarobi błyskawicznego kopnięcia w głowę. Yaquita z trzema pozostałymi osiołkami czekała, rozbawiona. Wkrótce zaczęła się śnieżna zadymka. Białe płatki okleiły osły, pakunki, siodła i samego Smitha. Wlókł się do przodu z pochyloną głową, mrużąc oczy przed oślepiającym wiatrem. Ciągnął za sobą zwierzęta i miał nadzieję, że nie spadnie z krawędzi urwiska. Yaquita posługiwała się pudłem gitary jak tarczą, zasłaniając się przed najgorszymi podmuchami. - Kiedy nasz porucznik Smith nie zgodzi się z nią ożenić (a zrobi to, zapamiętajcie moje słowa), poderżnie mu gardło jak kurczakowi! - powiedział Enrique. Przeciągnął palcem po szyi. - Nawet ona myśli, że to jej Pedrito. Śnieg pokrywał wełniany koc pułkownika Enrique, który trząsł się, zmarznięty i przemoczony. Rosyjski pułkownik nie zwracał uwagi na pogodę, interesowała go tylko grupka, wędrująca poniżej górską ścieżką. Tak jak obawiał się Smith, wąska ścieżyna skończyła się nagle na skraju urwiska, a on sam ledwie zdołał zatrzymać się w porę. Grudki śniegu i kamyki poszybowały w dół przepaści. Smith słyszał zimny wiatr, wyjący wokół niego. Jeden z osiołków pośliznął się na skraju urwiska, rycząc przeraźliwie. Smith chwycił go za uzdę, ciągnąc zwierzę z powrotem w kierunku ścieżki, ale osioł był bardziej zajęty wierzganiem i kopaniem niż ratowaniem własnego życia. Yaquita z resztą zwierząt stała na dróżce. Obserwowała heroiczne wysiłki Smitha z pewnym siebie uśmiechem. Po chwili Smith pokonał opór osiołka i wciągnął go z powrotem na ścieżkę, dysząc i z wysiłku ociekając potem. Uratowany osioł popatrzył na niego spojrzeniem równie pustym jak wyraz twarzy Bolo. Ruszyli dalej niebezpieczną drogą, powoli posuwając się naprzód. Smith nie miał bladego pojęcia, dokąd zmierzają. - Och, ja tam się nie martwię, że Yaquita może go zabić - powiedział Iwan, otrzepując śnieg z pagonów. - Może mu obciąć cojonnes, ale go nie zabije. Sięgnął do kieszeni po kubańskie cygaro, które sprzedał mu Enrique. Powąchał je nosem czerwonym z zimna i zapalił, osłaniając płomyczek z zapalniczki przed górskim wichrem. - No to czym się martwicie, towarzyszu? - zapytał Enrique. - Myślę o towarzyszu Jose - mówił dalej Rosjanin. - Nawet Yaquita mogłaby się uczyć zazdrości od tego człowieka. Dosiadając niewdzięcznego osiołka, któremu uratował życie, Smith machał rękami, starając się utrzymywać równowagę, kiedy zwierzak posuwał się w dół po kamienistym zboczu, mokrym od śniegu, śliskim od lodu i kompletnie niestabilnym. Gdy bydlę wybierało sobie drogę, głazy kiwały się, kamienne okruchy uderzały o ziemię, a całe zdradzieckie zbocze drżało, reagując na każdy ruch i grożąc lawiną. Siedząc na swoim ośle, Yaquita zakrywała sobie usta, żeby ukryć śmiech. - A, tak - powiedział Enrique. - Zapomniałem, że towarzysz Jose był w tamtym obozie. Czy prawdziwy Pedrito nie upokorzył go kompletnie w czasie ich ostatniego pojedynku? To nam może sprawiać kłopoty. - Powinniście myśleć wcześniej o takich rzeczach, towarzyszu - odparł Iwan. - To delikatna misja, wymagająca dokładnego planowania. Od czasu pojedynku Jose żyje pragnieniem krwawej zemsty. Zrobiłby wszystko, żeby zabić Pedrita. Czując drżenie kolan i ucisk w żołądku, Smith prowadził pierwszego osła po kołyszącym się niebezpiecznie wiszącym moście, przerzuconym nad kamienistą przepaścią. Mała budka strażnika mostowego na krawędzi urwiska okazała się być od dawna nie używana. Liny w moście były postrzępione i cienkie, deski przegniłe i słabe. Każde cięższe stąpnięcie wprawiało most w drżenie. Yaquita z pozostałymi osłami wkroczyła na kładkę i posuwała się nad przepaścią. Wyjęła gitarę i zaczęła grać i śpiewać ponurą miłosną pieśń o namiętnych uściskach i tragicznej śmierci w otchłani. Smith nie mógł się powstrzymać, żeby nie spojrzeć w dół, w głąb przekraczającej wszelkie wyobrażenie przepaści do samego wnętrza Andów. - Spodziewam się, że dojdzie do zabójstwa, kiedy tylko dotrą do obozu - powiedział beznamiętnie Enrique. Ciągle spoglądał przez lornetkę - Może dla Smitha to będzie ostatnie miejsce. - Tak sądzę - odparł, równie beznamiętnie, Iwan. - Nie rozumiem, dlaczego Yaquita nie wybrała głównej, brukowanej drogi do obozu. Jest o wiele krótsza. Rosjanin westchnął i odłożył swoją lornetkę. - Jeszcze wódki, Enrique? Sprzedam wam moją butelkę za jeszcze jedno takie cygaro. 31 Małe namioty stały na skraju rzadkiego zagajnika skarłowaciałych sosen i wynędzniałych eukaliptusów. Siedziało w nich około pięćdziesięciu mężczyzn ubranych w panterki; na hełmach i czapkach mieli czerwone gwiazdy. Energicznie zacierali ręce. Ich strój nie był przystosowany do chłodu na tak dużej wysokości. Byli zajęci czyszczeniem broni, grą w karty i piciem alkoholu. Odarta z futerka świnka morska piekła się na rożnie nad małym ogniskiem, doglądana przez tyczkowatego mężczyznę, który miał taką minę, jakby nie zamierzał jeść przygotowywanego przez siebie mięsa, bez względu na to, jak bardzo byłby głodny. Inni przyrządzali pancerniki, iguany, a nawet - w ostateczności - konserwy z puszki. Kiedy Yaquita i Smith ze swoimi znużonymi osłami zbliżali się do obozu, mężczyźni chwycili za broń i wybiegli na zewnątrz. - Atakują nas! - To kawaleria! Żołnierze na koniach! - wrzasnął inny wartownik. Gdy cztery wynędzniałe i zmęczone osiołki przywlokły się bliżej, oddział wyśmiał wartowników, zasypując ich kuksańcami i odsyłając biegiem do namiotów. Jak tylko rudowłosy porucznik zbliżył się do obozu, mężczyźni podnieśli strzelby do góry, wywijając nimi w dzikim powitaniu. Wydali okrzyk, który niósł się echem od jednego szczytu do drugiego: - Ai! Pedrito! Zachmurzony komendant Jose wyszedł z namiotu dowództwa, splatając ręce na szerokiej piersi. Był drabem o ponurym wyglądzie i dziobatej twarzy, ubranym w mundur kubańskiego oficera. Komandor przepchnął się na przód rozradowanego tłumu. Machnął dłonią jak toporem na znak, że ma być cisza. - Zamknąć się! Podskakując na kościstym, oślim grzbiecie, Smith czuł się obolały i znużony. Zobaczył oddział, dotarło do niego powitanie i pomachał w odpowiedzi. Ucieszył się po prostu, że chociaż raz nikt do niego nie strzela. To dobrze, że ci ludzie wzięli go za Pedrita. Jose spojrzał na Smitha. - Już tutaj nie dowodzisz, Pedrito! Ja rządzę tymi ludźmi. Ich krew należy do mnie! Stanowczość tego człowieka zbiła Smitha z tropu. Nie miał pojęcia, kim był ten dowódca, ale facet najwyraźniej nie miał zamiaru okazywać na powitanie serdecznych uczuć. - Eee, posłuchaj... - Nie! Żadnego „posłuchaj”, Pedrito! Ci ludzie za dwa dni mają zaatakować rządowy garnizon w Bellanova, a ty zrobiłbyś z tego jakiś popisowy występ! - Zaatakować garnizon? - odezwał się Smith. - Dlaczego chcieliby to robić? Ja nie mogę nawet dostać mapy tego cholernego kraju. - Zamknij się! - powiedział Jose z narastającą wściekłością. - To ja zamierzam poprowadzić atak. Nie ty! Twój czas w tych oddziałach się skończył. Wśród rebeliantów, w czapce z czerwoną gwiazdą, nasuniętej tak głęboko, jak tylko się dało na twarz o egzotycznych rysach, stał Bolo w stroju sierżanta. Obserwował pokaz brawury Jose z pewnym siebie lekceważeniem. Jak na razie Smith spisywał się doskonale w swojej bezwiednie odgrywanej roli. - Ale nie możecie zaatakować placówki rządowej - powiedział przerażony Smith. - To byłby... to byłby akt rewolucyjny! I w dodatku przeciw prawu. Oddział rebeliantów ryknął śmiechem, kiedy Smith popatrzył na nich, zdumiony. - Wyzwij go na następny pojedynek, Jose! - zawołał Bolo. - W ten sposób ustalicie raz na zawsze, kto jest komendantem. - Tak! - zgodził się ktoś inny. - Już od tygodnia nie widzieliśmy, jak ktoś ginie w pojedynku! - To dobry pomysł - powiedział Jose z diabelskim uśmiechem, wlepiając wzrok w słaniającego się na nogach Smitha. - Powiedzmy, bagnety o świcie? - Nie moglibyśmy rzucić monetą, żeby to rozsądzić? - mruknął Smith. Yaquita podeszła do niego i z dumą otoczyła go ramieniem. - Wiem, że zwyciężysz, mój kochany. W twoich żyłach płynie gorąca krew. Po prostu udawaj, że walczysz o mnie! Wiadomość o zbliżającym się pojedynku wzbudziła entuzjazm w obozie. Rebelianci wywijali nad głową strzelbami i czapkami, machając, krzycząc i strzelając. Tej nocy Smith i Yaquita siedzieli przy małym ognisku, jedząc skradzione kolodorańskie zapasy. Na ramiona mieli zarzucony koc z alpaki. Pomiędzy kęsami Yaquita zbliżała usta do ucha Smitha, szepcząc cichutko. Jej oddech rozgrzewał mu policzki. - Nie wiem, kim ty właściwie jesteś, i nie powinieneś mi mówić. Na pewno jakimś najemnikiem, który na ochotnika zgodził się grać podwójną rolę. - A więc nareszcie mi wierzysz? - zapytał Smith. - Nie uważasz, że to zaburzenia pamięci albo halucynacje? - Nie wiem - odpowiedziała. - Ale jednego jestem pewna: jeśli ci ludzie odkryją, że nie jesteś prawdziwym Pedritem Miraflores, zabiją cię za podszywanie się pod niego. - To jakaś odmiana - powiedział Smith, wzdychając. - Jak dotąd, wszyscy próbowali mnie zabić, bo myśleli, że właśnie jestem Pedritem. Posuwając się na kolanach, Smith pod targaną wiatrem płachtą rozwinął dwuosobowy śpiwór, mając nadzieję, że materiał okaże się tak ciepły, na jaki wygląda. Yaquita wygładziła śpiwór. - Spij dobrze, mój kochany. Jutro wszystko się wyjaśni. Pokonasz Jose, a potem ruszymy do ataku na twierdzę w Bellanova. Przy świetle ogniska Smith ściągnął buty. - Ale ja nie chcę walczyć z Jose ani atakować zaprzyjaźnionego kraju. Yaquita manewrowała przy guzikach, zsuwając kombinezon. Zobaczył, że z zimna na jej złocistej skórze pojawiła się gęsia skórka. Przerwała rozbieranie, spoglądając chmurnie na Smitha i klepiąc go po torsie. - Musisz ich przekonać, że jesteś prawdziwym Pedritem! - Rozbierała się dalej, zerkając chciwie na podwójny śpiwór. - Może on i jest cholernym draniem, ale u tych ludzi zdobył sobie wielki szacunek. Był najwytrwalej pijącym, najlepiej radzącym sobie w siodle, najszybciej strzelającym agentem, jakiego widział świat. - A ja muszę dostosować się do tej opinii? - powiedział wkurzony Smith. Górskie powietrze było bardzo zimne i ostre. - Lepiej tak! Nie chcę, żeby cię zabili. Mamy ciekawsze rzeczy do zrobienia. Kiedy już znaleźli się obok siebie w śpiworze, Yaquita stała się bardzo czuła. Pocałowała go i wkrótce Smithowi znowu zrobiło się gorąco, bardzo gorąco. Na skraju porośniętego drzewami obozowiska szarpana wiatrem stara sosna zwieszała sękate gałęzie niczym szubienica. Słońce wznosiło się prosto, jak przystało na czerwonawy, zwrotnikowy świt, i rebelianci zgromadzili się czekając na pojedynek. Smith nie zmrużył oka, częściowo ze śmiertelnego przerażenia, a częściowo z powodu miłosnych starań Yaquity, pragnącej, by zapomniał o tymże śmiertelnym przerażeniu. 32 Stał teraz pod złowróżbnym drzewem, czekając, ubrany w panterkę. Najniższa z sękatych gałęzi sosny wyrastała trzydzieści stóp nad kamienistą ziemią. Na pylistej ziemi wokół pnia ciemne plamy zaschniętego błota wskazywały miejsca, gdzie powysychały kałuże krwi. Grube liany zwisały z najwyższych gałęzi drzewa pojedynków, a plątanina ich końcówek zaścielała udeptaną ziemię. Smith uwiązał jednego z czterech osłów do najbliższego pnącza i rozglądał się, oczekując przeciwnika. Zerkał na skomplikowany, rosyjski wojskowy chronograf na nadgarstku, sprawdzając czas. - Nie sądzisz, że Jose zdecydował się oddać mi zwycięstwo walkowerem? Yaquita stała obok pozostałych osiołków, spoglądając na Smitha tęsknym wzrokiem. - To byłoby mądrze z jego strony... Ale, niestety, rozsądek nie należy do atutów komendanta Jose. Od strony obozu maszerowało ochocze komando, prowadzone przez pewnego siebie Jose, waląc w garnki i patelnie i strzelając w powietrze ze strzelb. Smith głośno przełknął ślinę. „Nelson powiedziałby, że to dobry moment na odwrót”. Yaquita zaśmiała się i pocałowała go w policzek. Komendant Jose zatrzymał się przed Smithem, przez chwilę przyglądał mu się spode łba, a potem sięgnął do kieszeni i wyszarpnął z niej chustkę na szyję - bandanę poplamioną na czerwono. Cisnął nią w Smitha. - Co ja mam z tym zrobić? - zapytał Smith, podnosząc bandanę za rożek. - To opaska na oczy? Tłum zarechotał. - Ai! Pedrito! Dobry żart! - Sam wymyśliłeś ten sposób pojedynkowania - nie wytrzymał Jose. Jego dziobata twarz zrobiła się purpurowa ze złości. - Nie wykręcaj się teraz. Przebrany za rebelianta Bolo wsunął się między Smitha i Jose. Wziął bandanę, przybierając uroczysty wyraz twarzy. Jeden koniec wepchnął porucznikowi w zęby, kiedy Smith otworzył usta, żeby zadać pytanie, zaś przeciwny koniec w usta Jose. - Każdy z walczących trzyma bandanę w zębach. Smith zakrztusił się i próbował wymamrotać pytanie, a tymczasem Jose wbił się zębami w bandanę jak pitbulterier w łydkę gazeciarza. - Pierwszy, który upuści bandanę, przegrywa. Poza tym - ciągnął Bolo - nie ma żadnych zasad. - Wręczył jednemu i drugiemu groźnie wyglądającą maczetę. - Kiedy powiem: „Już!”, zaczynacie. Bawcie się dobrze, panowie. - Cofnął się. - Uwaga, gotowi, już! Obaj mężczyźni skoczyli naprzód, mamrocząc przekleństwa stłumione bandaną trzymaną w zębach. Jose próbował ciąć maczetą z prawej, chwytając Smitha lewą ręką za nadgarstek. Długie ostrze skrzesało iskry, trafiając w metalową bransoletę rosyjskiego wojskowego chronografu. Smith walczył, starając się uwolnić rękę z maczetą. Oczy tłumu lśniły z podniecenia. Yaquita grała na gitarze bojową pieśń; miała bogaty repertuar utworów o zabijaniu. Dwaj walczący zataczali kręgi na ubitej ziemi pod szubienicznym drzewem, nie spuszczając z siebie wzroku. Serce waliło Smithowi jak młot, z emocji i z powodu rozrzedzonego powietrza. Czuł się radosny i pełen życia... Nareszcie, przynajmniej przez chwilę, czuł, że żyje. To było tak odmienne od życia inspektora projektów w marynarce. Twarz Jose wykrzywiał grymas nienawiści i wysiłku; pot płynął mu po skroniach strumieniami. Napierał z maczetą coraz silniej, powoli zyskując przewagę nad Smithem. Tymczasem osiołek, którego Smith uwiązał do liany, obserwował pojedynek, przeżuwając suchą trawę. Parsknął, kiedy walczący zbliżyli się w jego stronę. Biała tenisówka Smitha trafiła w środek spiralnie zwiniętej liany. Jose zadał cios maczetą, chociaż Smith nadal mocnym chwytem powstrzymywał nadgarstek komendanta. Ciągle trzymając w zębach bandanę, Smith uniósł kolano w kierunku żołądka przeciwnika. Z chrapliwym stęknięciem przez zaciśnięte zęby Jose poleciał do tyłu i potrącił osiołka. Wystraszony zwierzak ruszył z kopyta. Pętla z pnącza zacisnęła się na kostce Smitha. Próbował krzyknąć, kiedy osioł ruszył, ale bandana w zębach przeszkodziła mu w wydaniu odpowiednio głośnego odgłosu. Kiedy osiołek pociągnął lianę, Smith zatoczył w powietrzu pełny łuk i zawisł do góry nogami. Przywódca oddziału także nie wypuścił bandany z zębów, więc Smith powlókł go za sobą. Tłum śmiał się i krzyczał, strzelając na wiwat, co jeszcze bardziej płoszyło osiołka. Smith i Jose wznosili się do góry, dopóki stopa Smitha nie oparła się na gałęzi. Zatrzymał się z silnym szarpnięciem. Tłum gapił się na jego wyczyn z szacunkiem, dopingując. Yaquita przerwała grę. Kiedy dwóch wojowników wisiało na lianie, jeden z pozostałych nieskrępowanych osiołków przywędrował pod drzewo, szukając czegoś do zjedzenia. Warcząc i sapiąc, Smith i Jose mocowali się, każdy zaciskając zęby na swoim rogu bandany i ciągle trzymając się nawzajem za nadgarstki. Mięśnie na szyi Smitha napinały się jak liny, kiedy Jose miotał się pod nim i kołysał. - Możemy to przedyskutować jak mężczyźni? - wymamrotał Smith przez zaciśnięte zęby. Zaśliniona bandana zagłuszała jego słowa. - Zabiję cię! - parsknął Jose, szarpiąc ręką, w której trzymał maczetę. - Jestem pewien, że musisz być lepszym dowódcą niż ja, Jose - powiedział Smith. - Naprawdę cię podziwiam. Ciemne oczy Jose rozbłysły ze zdumienia. - Co takiego? Zaskoczony, z niedowierzania otworzył usta, wypuszczając bandanę. Zanim zdołał uchwycić się Smitha, spadł z łomotem. Rudowłosy porucznik nadal wisiał głową w dół, przytrzymywany za kostkę, obserwując powrót Jose na ziemię. Przywódca oddziału spadł na samotnego osiołka, błąkającego się pod drzewem, lądując ciężko na cienkim siodle. Zwierzak ruszył przed siebie z przeraźliwym kwikiem, niosąc na grzbiecie pokonanego kapitana gdzieś w głębię andyjskiej głuszy. Tłum rebeliantów trzymał zwycięskiego Smitha na ramionach, obnosząc go wokół obozowiska. - Ai! Pedrito! - krzyczeli, strzelając raz po raz ze strzelb. Po tym wszystkim Smith zastanawiał się, jakim cudem może im jeszcze wystarczać amunicji na bieżące wojskowe akcje. 33 Rządowy garnizon Bellanova ulokował się w starej inkaskiej fortecy o wysokich murach, naszpikowanych basztami. Ruiny fortecy otaczała jałowa, kamienista ziemia. Fort częściowo odbudowano jako narodową pamiątkę i atrakcję turystyczną, ale kolodorańska biurokracja przejęła go na budynki administracyjne i garnizon wojskowy. Z najwyższej wieżyczki powiewała barwna flaga Kolodoru, prezentując narodowe godło - banana skrzyżowanego z mieczem. Bolo - tym razem ubrany w białą koszulę i spodnie zwykłego peona, kolorowe wełniane ponczo, plecione sandały i tradycyjny, filcowy kapelusz - trwożliwie oglądał się przez ramię. Chowając się, posuwał się zygzakiem od jednego ciernistego krzaka do drugiego, wzdłuż wysypanej żwirem ścieżki prowadzącej w górę, do frontowej bramy garnizonu. Złapawszy się zardzewiałych krat, Bolo zajrzał do środka odnowionej fortecy. Oddział umundurowanych kolodorańskich żołnierzy maszerował po wybrukowanym podwórzu, prezentując broń i ćwicząc krok paradny. Za nimi Bolo dostrzegł rząd zamaskowanych dział przeciwlotniczych, długie lufy wystające z bunkrów, zza grubych murów, których bloki zostały precyzyjnie dopasowane przez starożytnych inkaskich kamieniarzy. Bolo zastukał palcami w okratowaną bramę. - Psst! Hej! Wartownik wystawił głowę, przecierając zaspane oczy. Bolo poszeptał coś do ucha żołnierza. Wartownik otworzył notes z listą przychodzących, których wolno mu wpuszczać, a potem uchylił bramę na tyle tylko, żeby Bolo mógł wśliznąć się do środka. W kamiennej komnacie, biurze komendanta, na ścianach wisiały skrzyżowane szable, zakrywając najgorsze plamy z pleśni. Falbaniaste firany wisiały na kutych z żelaza prętach przy oknach, tworząc styl zbyt kobiecy jak na gusta komendanta... ale urządzaniem wnętrz fortecy kierowała jego żona, a jej nie potrafił powiedzieć „nie”. Komendant siedział z nogami na biurku, ręce zaplótł na pokaźnym brzuchu. Palił ogromne amerykańskie cygaro; wojskowa czapka podskakiwała mu na głowie w rytmie pyknięć. Agent CIA O’Halloran przysyłał mu pudła cygar w ramach comiesięcznych łapówek. Zdaniem komendanta smakowały podle, ale przynajmniej były za darmo. Bolo stanął przed nim w przebraniu peona, nerwowo gniotąc w rękach filcowy kapelusz. Wartownik z posterunku przy bramie, teraz całkiem przytomny, obserwował go czujnie, stojąc za jego plecami. - Jestem tylko biednym wieśniakiem, ale chcę część tej wielkiej nagrody - powiedział Bolo. - Zdaję się na pańskie poczucie sprawiedliwości, comandante. Komendant nachylił się do niego w nagłym przypływie zainteresowania. Wycelował tlącym się amerykańskim cygarem w Bolo. - Nagrody? Co, jakiej nagrody? - Za tego rudego bandytę, Pedrita Mirafloresa. Pół miliona dolarów amerykańskich. Mogę panu pomóc go złapać. Komendantowi opadła szczęka, a cygaro wypadło mu z ust na kolana. Zrzucił je, strzepując żarzący się popiół z nogawki. Potem poderwał się na równe nogi. - Powiedziałeś: pół miliona dolarów? Bolo gorliwie pokiwał głową, ale nie podniósł wzroku. - Si, comandante. Dowiedzieliśmy się o tym z telewizji satelitarnej w naszej wiosce. Chcę połowę tych pieniędzy, jeżeli powiem panu, gdzie dokładnie jest Pedrito. - Jedną trzecią! - powiedział z naciskiem comandante. Wypiął pierś i starał się wyglądać groźnie w swoim mundurze funkcjonariusza rządowego. - To ja wykonam całą niebezpieczną pracę, żeby schwytać tego krwiożerczego bandytę. Bolo przygarbił się, podjąwszy decyzję. - Jak pan chce, comandante. Jestem tylko biednym chłopem. Jedna trzecia nagrody też mnie zadowoli. To nam wystarczy, żeby kupić nowego osła i trochę drewna na opał. - Pochylił się i szepnął komendantowi do ucha - Tylko musi pan natychmiast zebrać oddział i wyruszyć z fortecy. Nie może pan przepuścić takiej okazji. Twarz komendanta rozpromieniła się. - Wyruszam za godzinę! Zabieram wszystkich żołnierzy! Wrzasnął na adiutanta, każąc mu natychmiast zwołać sztab. Następnego ranka niebo nad wysokimi grzbietami Andów miało barwę czerwieni. Przysłonięci grubymi liśćmi tropikalnych roślin, przemykając ostrożnie wśród rzadkich krzaków porastających kamienistą ziemię wokół starożytnej fortecy Inków, komandosi Pedrita posuwali się naprzód. Rewolucjoniści mieli na sobie tropikalne polowe mundury, karabiny trzymali w gotowości. Zmarnowawszy taką masę nabojów podczas wczorajszej zabawy, oddział miał teraz mało amunicji. Smith wysunął się przed linię maszerujących komandosów i wyciągnął ramiona, żeby zatrzymać pochód. Do rąk, nóg i tułowia miał przywiązane kawałki kory, mające go jakoby zamaskować i upodobnić do pnia drzewa. Na biodrach przy każdym boku wisiał mu supernowoczesny laserowy pistolet, zwój liny i mały zaczep dyndał mu u paska, przy każdym kroku grożąc potknięciem. Spoglądając na twierdzę Bellanova, Smith zastanawiał się, jak Nelson mógłby się zabrać za zdobywanie takiego miejsca. - Zdaje mi się, że można to porównać ze starą piracką fortecą na Karaibach. Zmrużył oczy, patrząc na wyłaniające się zza horyzontu słońce. Na murach fortecy widać było zaledwie dwóch wartowników, opowiadających sobie dowcipy. Nie było innego wyjścia, jak tylko szturmować mury. Smith podniósł ręce, dając zamaskowanym komandosom sygnał do ataku Oddział rebeliantów wydał bojowy okrzyk: „Niech żyje rewolucja!” Smith ruszył naprzód, w swoim przebraniu a la pień drzewa biegnąc sztywno jak robot. Dwójka wartowników na murach fortu Bellanova patrzyła z przerażeniem na komandosów, którzy zrywali z mundurów maskujące liście i gałązki, żeby zyskać większą swobodę ruchów. Pierwszy z wartowników przerwał w najciekawszym miejscu swój dowcip o pasterzu lam w wielkim mieście i obaj wypalili z karabinów do atakujących. Smith biegł naprzód zygzakiem, machając przystrojonymi korą rękoma na swój oddział. Kule wartowników świszczały obok niego, raz z jednej, raz z drugiej strony. Chociaż Smith sam dokładnie nie wiedział, co robi, czuł smak przygody, zupełnie jak podczas któregoś ze swoich ulubionych rozdziałów „Słynnych bitew morskich”. Wreszcie dopadł podnóża murów fortecy, dzierżąc w dłoni zaczep i linę. Zdarł z ramion korę, zamachnął się i cisnął hakiem w górę. Hak poszybował nad kamiennym murem, zaczepiając się lekko o wąziutką szparę między ściśle dopasowanymi kamieniami inkaskiej budowli. Smith szarpnął mocno, żeby sprawdzić wytrzymałość liny, i zaczął się wspinać. „To zupełnie jak wspinać się na reje na statku” - pomyślał. Przerzucił nogę nad krawędzią muru, stanął i rozejrzał się. Kiedy zaroiło się za nim od pozostałych rebeliantów, obaj wartownicy padli na kolana, błagalnie składając ręce. - Oszczędź nas, oszczędź nas! - błagał jeden. Ich karabiny leżały obok, porzucone. - Tak - dodał drugi. - Znamy mnóstwo świetnych kawałów! Możemy się bardzo przydać w twojej armii. Zaskoczony Smith kopnął ich broń na bok. Podszedł bliżej, żeby popatrzeć na brukowany dziedziniec. Komandosi wbiegli przez drewnianą bramę fortecy, przeszukując teren. Tuzin rebeliantów wyciągnął z baraków sześciu mężczyzn w bieliźnie, którzy poddali się ochoczo. Jeden z komandosów zauważył Smitha, stojącego wysoko na murach, i zawołał do niego: - Tu jest całkiem pusto, Pedrito! Nie ma żołnierzy. Smith przykucnął obok pochlipujących wartowników. - Gdzie są wszyscy? Wartownicy zamachali rękoma. - Przyszła wiadomość, że Pedrito Miraflores jest o trzydzieści mil stąd, w dole rzeki. Comandante wyruszył za nim z całym oddziałem z Bellanovy. Chciał dostać nagrodę. Wielką nagrodę. - Od wczoraj nie mieliśmy od nich wieści - dodał drugi wartownik. - Chyba się zgubili - mruknął pierwszy, zwieszając głowę ze wstydem. - Nie mamy żadnych oficjalnych map. Smith uśmiechnął się do nich, nareszcie dumny ze swojej nowej tożsamości. - No co, nie poznajecie mnie? To ja jestem Pedrito Miraflores. 34 Napis na klatkach w gołębniku fortu Bellanova oznajmiał: „Gołębie rządowe. Tylko do oficjalnego użytku”. Otwory strzelnicze w kamiennych ścianach wpuszczały trochę słońca do komnaty w wieży, oświetlając stół, wykorzystywany do pisania zakodowanych wiadomości. Skonfiskowane mapy okolicy, wyrysowane przed strajkiem związku producentów map, pokazywały granice, drogi i terytorium Kolodoru. Bolo dyskretnie przebrał się w mundur komunistycznego sierżanta, z czerwoną gwiazdą na czapce. Bardzo uważnie napisał wiadomość na maleńkiej karteczce. „Drogi panie gubernatorze. Pedrito Miraflores właśnie opanował prowincję Bellanova. Kompletny pogrom. Komendant i wszystkie siły garnizonu wycofały się. Podpisane - jedyny ocalały”. Bolo zrolował karteczkę jak bibułkę papierosa i wsunął do środka brudnej łuski po pocisku. Złapał jednego z gołębi „Tylko do oficjalnego użytku”, przymocował mu łuskę do nóżki i wypuścił ptaka przez wąskie okienko. - Przesyłka specjalna - powiedział, kiedy gołąb wzbijał się w powietrze. W kwaterze głównej CIA w Langley w stanie Wirginia rzeka nijakich, czarnych sedanów przypływała i odpływała. Dziwnie podobni do siebie mężczyźni w czarnych garniturach i konserwatywnych krawatach wchodzili i wychodzili przez drzwi. - Sir, dostaliśmy pilny przekaz! - zawołał asystent, biegnąc przez hali w kierunku biura dyrektora. - Nie zawracaj mi głowy! - odpowiedział dyrektor poirytowany widokiem swojej piłeczki golfowej skręcającej wprost na ścianę najeżoną mikrofonami. - Przez ciebie zepsułem uderzenie. - To pilne, sir! - mówił asystent. - Prosto z Ameryki Południowej, przekazane przez dyplomatycznego gołębia pocztowego. - Idź z tym do FBI. - Dyrektor rzucił na podłogę następną piłeczkę golfową i złożył się do uderzenia. 35 Samochody sunęły aleją przy gmachu J. Edgara Hoovera. Każdy pojazd, który zmniejszał prędkość, choćby o dwie mile na godzinę, był fotografowany, jego numery sprawdzane w komputerze FBI, a pełna kontrola kierowcy obejmowała jego tytuły naukowe i to, jakiego zwierzaka miał w domu jako dziecko. Ten sam asystent wbiegł do kwatery FBI i znalazł biuro dyrektora. - Sir! Dostaliśmy wiadomość, że Pedrito Miraflores szaleje w Ameryce Południowej. - Miraflores? A kto to taki? - odpowiedział dyrektor FBI, wyglądający dokładnie tak samo jak dyrektor CIA. Siedział za biurkiem, znudzony, przeglądając w przerwie na lunch rozmaite obciążające materiały. Jadł nieciekawą kanapkę z tuńczykiem i przerzucał papiery. - Chyba nigdy o kimś takim nie słyszałem. Jest tu jego teczka? - Miraflores to najlepszy agent komuchów, sir. - Aha. To lepiej idź z tym do Departamentu Stanu. To należy do ich kompetencji. Podniósł następną teczkę, swojej żony, i zaczął ją czytać z ożywieniem. W gmachu Departamentu Stanu ten sam asystent desperacko przekazywał swoją nowinę kolejnemu urzędnikowi. - ... ależ on zupełnie wysadził w powietrze ambasadę Stanów Zjednoczonych w Santa Isabel! - Wysadził w powietrze? - zdziwił się urzędnik. - Och, to wygląda na robotę dla Departamentu Obrony. Proszę mi tym więcej nie zawracać głowy. Pod gmachem Pentagonu samochody zataczały kręgi. Każda strona ogromnej budowli wyglądała identycznie i większość kierowców traciła orientację. Wciąż ten sam asystent, zadyszany, przekazywał przyniesioną przez gołębia wiadomość dwugwiazdkowemu generałowi, a potem trzygwiazdkowemu. - ... w zasadzce rozbił w puch całą dywizję kawalerii, zatopił łódź patrolującą rzekę Meta, zdobył potężną wojskową fortecę i rzucił na kolana całą prowincję! - Asystent wyciągnął niewyraźną fotkę zrobioną polaroidem. - To jego zdjęcie. Proszę spojrzeć na te przebiegłe oczy, na te rude włosy. - Drań, od razu widać - zgodził się generał, a potem przegonił asystenta ze swojego biura. Kongresmani i ich asystenci pędzili w górę i w dół po schodach Kapitolu, otoczeni przez reporterów, kamerzystów, demonstrantów i lobbystów. Pewny siebie wiceprezydent sceptycznie przyjrzał się fotce z polaroida. - Jak Meksykanin może być rudy? I czy oni nie są dużo niżsi? Jest pan pewien, że to nie kolejny wymysł brukowca? - On nie jest Meksykaninem - odparł asystent - Pedrito jest pół-Niemcem i w tym cały problem. - Żeby się upewnić, że wiceprezydent zrozumiał zagrożenie, asystent dodał: - Wie pan, Niemcem, jak Hitler i naziści, ci źli faceci z II wojny światowej. - Ach, tak! - powiedział wiceprezydent. - Widziałem film dokumentalny o klonach Hitlera mieszkających gdzieś w jakimś kraju w tamtych okolicach. - Spoglądając żałośnie, zapytał: - Myśli pan, że Pedrito jest jednym z tych klonów? Asystent, kompletnie osłupiały, odparł: - To, co pan widział, to nie był film dokumentalny, tylko sensacyjny, wymyślony tylko dla rozrywki. Nazywał się „Chłopcy z Brazylii”. Bo, eee, w rzeczywistości nie potrafimy jeszcze klonować ludzi. Tylko owce. - Na pewno potrafimy - powiedział wiceprezydent. - Z Elvisem się udało. - Nagle się zaczerwienił i zakrył sobie dłonią usta, zdając sobie sprawę, że właśnie wygadał narodowy sekret. - Hmmm... - mruknął asystent, starając się zachować powagę. - Klon Hitlera. Być może coś w tym jest! Ten człowiek to koszmar. Proszę zapytać jakikolwiek rząd, który upadł w tamtym regionie. - Ma kuszący uśmiech - powiedział wiceprezydent. - Oczywiście, wygląda groźnie. To znaczy, chciałem powiedzieć, że nie chciałoby się go spotkać w ciemnej ulicy. - O tak! O tak! - mówił asystent, po raz ostatni desperacko próbując zdobyć jakąś pomoc. - Nie tylko to, mamy powody przypuszczać, że potajemnie przekazuje fundusze na kampanię pańskich konkurentów. Musimy coś z tym zrobić! - Zgadzam się - warknął wiceprezydent, głęboko dotknięty. - Najlepiej chodźmy porozmawiać o tym z samym prezydentem. W Białym Domu prezydent pobieżnie rzucił okiem na zdjęcie i oryginalną wiadomość przyniesioną przez gołębia. - Nielegalne datki na kampanię, hę? To cios w plecy. No cóż, lepiej roześlijmy tę fotografię i zaalarmujmy wszystkie rządy i placówki CIA w Ameryce Południowej. Przygotujcie rozkazy ścigania tego krwiożerczego kryminalisty i zabicia go na miejscu. - Prezydent z surowym spojrzeniem z powrotem wręczył papiery asystentowi. - Oczekuję pełnego zajęcia się tą sprawą. Asystent stał przez chwilę, serce waliło mu z przejęcia. Od czasów Nixona nikt w CIA nie został uprawniony do „pełnego zajęcia się sprawą”. Prezydent dodał: - I wyznaczyć nagrodę miliona dolarów za jego głowę. A teraz wynoście mi się z Gabinetu Owalnego i pozwólcie mi wrócić do mojego golfa. Prezydent pochylił się nad kijem, starając się skupić, ale wieści o Pedricie Miraflores wyraźnie go rozpraszały. Zamachnął się kijem golfowym, potem zaklął. - Cholera! Przez was zepsułem uderzenie! W tym samym czasie w Nowym Jorku prawdziwy Pedrito Miraflores do późna siedział w biurze Smitha w siedzibie wywiadu marynarki, ubrany w schludny, wykrochmalony mundur oficerski. Nie miał co robić w mieszkaniu, za to tutaj było mnóstwo szpiegowskiej roboty do wykonania, dlatego zdecydował się poświęcić trochę czasu na nadgodziny. Pułkownik Enrique i pułkownik Iwan liczyli na niego. Szafki na dokumenty były pootwierane, a papiery walały się dokoła. Sterty projektów piętrzyły się na biurku, zaścielały deskę kreślarską. Lampa na biurku oświetlała projekt systemu naprowadzania pocisków. Przymykając jedno oko, Smith fotografował minoxem cały plan. Może kubańscy albo rosyjscy inżynierowie będą mogli odcyfrować ten projekt. W hallu rozległo się stukanie butów; przybliżało się i nagle ucichło przy drzwiach biura. Pedrito starał się pochować plany, gwałtownie oblewając się potem. Joan Turner otworzyła drzwi i weszła do środka. - No i co, poruczniku, widzę, że jak zwykle nie można na tobie polegać. Musimy pomówić o naszych planach co do ślubu, i czekałam... - rozejrzała się po biurze i oczy rozszerzyły jej się ze zdumienia na widok sceny, którą zobaczyła: Pedrito pochylał się nad deską kreślarską, próbując zakryć plany własnym ciałem. - Co ty u licha wyrabiasz? - powiedziała Joan, dostrzegając maleńkiego minoxa. - Czy to nie aparat szpiegowski? Widziałam kiedyś coś takiego na filmie. Pedrito zrezygnował z zasłaniania projektu systemu naprowadzania pocisków. Uśmiechnął się swoim najbardziej czarującym uśmiechem i podał Joan malutki, nowoczesny aparacik. - O tak - powiedział. - To najnowszy wynalazek. Właśnie go testuję. Specjalny projekt wywiadu marynarki. Twój ojciec myśli o wyposażeniu w nie każdego ze swoich ludzi, żeby mogli zrobić parę rodzinnych fotek. - Na ślubie, jak przypuszczam? - odparła Joan. Skrzyżowała ręce, nie wierząc w to ani przez moment. Pedrito odłożył szpiegowski aparat i spróbował z innej strony. - Nie powinnaś tu wchodzić, wiesz o tym. Wszystkie te dokumenty są tajne. Kto wie, co mogłabyś zobaczyć. Bezpieczeństwo narodowe mogłoby zostać skompromitowane. Spojrzała na niego podejrzliwie, potem zaczęta analizować sytuację, stawiając na swoje własne priorytety. Poprawiła sobie rudawe włosy. - Mam do ciebie tylko jedno pytanie, Smith: czy zamierzasz się ze mną ożenić, czy nie? - Och, tak! - powiedział pospiesznie Pedrito. - Dobrze. Tylko sprawdzałam. - Posłała mu drapieżne spojrzenie spod zmrużonych powiek. - Lepiej mnie nie okłamuj. Wyszła, udając, że niczego nie zauważyła. Smith, dopiero co zainstalowany w biurze komendanta w starożytnej fortecy Inków, rozglądał się po swojej nowej głównej kwaterze. Białe koronkowe firanki na okratowanych oknach łagodziły surowe, kamienne ściany twierdzy Bellanova. Smith zamienił cętkowaną panterkę na świeży mundur khaki z oficerskimi insygniami i dużą czerwoną gwiazdą na czapce. Yaquita znalazła te rzeczy w schowku i stwierdziła, że Smith wygląda w nich wspaniale. On sam czuł się świetnie, mogąc znowu założyć mundur... nawet jeśli to był mundur wroga. Grzmotnął nogami o biurko i nalał sobie rumu; Yaquita dała mu nową butelkę, a Smith stwierdził, że mimo wszystko to całkiem znośny napitek. Rzeczywiście o wiele bezpieczniej było pić rum niż tutejszą wodę. Pedrito Miraflores musiał robić coś z sensem. Smith podniósł szklankę do światła, które przesączało się przez zmarszczone firanki i tonęło w szklance. Otrząsnął się i westchnął. Zastanawiał się, czy tutejsi ludzie robią tutaj, za równikiem, inny rum, bo przecież nigdy wcześniej nie tolerował alkoholu. Ale właściwie wiele cech porucznika Toma Smitha uległo zmianie w ciągu paru ostatnich tygodni... Bolo wkroczył do biura w mundurze sierżanta. Zasalutował po wojskowemu, a Smith przyjął go nie przyglądając mu się, ani go nie poznając. - Dopilnowaliście dział przeciwlotniczych i obrony naziemnej, sierżancie? - zapytał Smith. - Nie możemy pozwolić, żeby twierdza dostała się z powrotem w ręce prawowitych... eee, chciałem powiedzieć: w ręce wroga. - Nie ma takiej potrzeby, sir. Wszystkie rządowe wojska w tej prowincji są otoczone, albo pogubiły się gdzieś na górskich trasach. Nikt nie wie, gdzie się podział comandante twierdzy Bellanova, ale oddziały często znikają bez śladu, nie mogąc znaleźć drogi na ścieżkach i przełęczach Kolodoru. Smith jeszcze raz nalał sobie rumu i przepił do Bolo. - Tak się dzieje, jeżeli brakuje oficjalnych map. Kraj naprawdę potrzebuje rozwiązania tego problemu. Bolo wyciągnął kawałek papieru z kieszeni na piersi. - Właśnie otrzymałem rozkazy adresowane osobiście do pana, nowego comandante; przybyły gołębiem ekspresowym. - Rozprostowawszy pomięty papier, rozłożył kartkę na biurku i odsunął się krok do tyłu, stukając obcasami. - Skoro po pojedynku z bandaną rozstrzygnął pan już nieporozumienia z komendantem Jose, ma pan powierzyć mu dowództwo w twierdzy Bellanova. Smith zdjął nogi z biurka i zmiął czapkę, czytając rozkazy. - Odejść stąd? No, ale co ja niby mam robić dalej? - Zmarszczył brwi, zastanawiając się. - I dla kogo my tak właściwie pracujemy? Bolo patrzył prosto przed siebie i odpowiadał sztywno: - Sir, ma pan wyruszyć natychmiast do naszej miejscowej bazy rakietowej. Mieści się właśnie tutaj, w Andach. - Baza rakietowa? - ożywił się Smith. - No dobra, chyba wiem co nieco o rakietach. Zaakceptowałem dość projektów. Ale czy jesteście pewni, że rozkazy są w porządku? - Całkowicie, sir - odparł Bolo, stojąc elegancko na baczność. - Sam je napisałem! Zostawiając za sobą twierdzę Bellanova, Smith i Yaquita zjeżdżali konno wąską, górską ścieżką, przecinającą wysokie pasmo Andów, a za nimi szły dwa juczne konie. Yaquita miała na sobie jeździecki kostiumik Bonity i jej kapelusz, i uśmiechała się, bardzo zadowolona z siebie; Smith założył swój tropikalny kombinezon. - To mi się wydaje dziwne - powiedział Smith, wydychając przy każdym słowie obłoczek pary. Czarne sępy krążyły nad ich głowami, jakby w nadziei, że Smith, lub któryś z jucznych koni, spadnie z urwiska. - Kto by się spodziewał, że w Andach jest ukryta baza rakietowa? Yaquita przytaknęła. - Mogę cię tam zaprowadzić, chociaż nie ma jej na żadnej mapie. Do południa Smith i Yaquita jechali skalistym wąwozem, ostrożnie posuwając się kamienistą ścieżyną. Podczas porannego postoju na kawę Smith i Yaquita przebrali się w ciepłe okrycia z owczej skóry. - To ważne zadanie. Świadczy o tym, że pułkownik Enrique i pułkownik Iwan ufają ci - powiedziała Yaquita. - Nigdy wcześniej nie kochałam się w mężczyźnie, któremu powierzono infiltrację bazy rakietowej. - Kim jest ten pułkownik Enrique? I Iwan? - zapytał. Yaquita tylko się roześmiała. Późnym popołudniem Yaquita i Smith dotarli do bajecznej doliny, usianej kolorowymi kwiatami, jak alpejska łąka. - To tutaj - powiedziała Yaquita. Zsiedli z koni, trzymając je za uzdy. Smith osłonił oczy dłonią. Trawiastą dolinę pokrywał las czegoś, co wyglądało jak silosy zbożowe, uzupełnione paroma budynkami o blaszanych dachach. Trzy wiekowe pickupy parkowały przy podupadających szopach; obok stodoły stały nowiutki traktor i młockarnia, ustawione jak dekoracje do filmu. - No, no, patrzcie tylko! - mruknął Smith. - Silosy zbożowe jako przykrywka wyrzutni rakiet. Diabelnie sprytne. - Zerknął na swój skomplikowany rosyjski zegarek i ruszył przed siebie, prowadząc za sobą konia. Znał swoje rozkazy, chociaż nadal nie miał pojęcia, kim są owi pułkownicy. Liczył na to, że to dobrzy, uczciwi ludzie. - Chodźmy, musimy zdążyć na spotkanie. Stalowa brama zamykała wejście na teren kompleksu betonowych silosów, zapewniając znacznie większe bezpieczeństwo, niż potrzebne byłoby jakiejkolwiek plantacji pszenicy. Trzech strażników, ubranych w białe stroje peonów i kubańskie czapki wojskowe, stało w pogotowiu z automatami w rękach. Wycelowali w obcych, kiedy tylko ci się zbliżyli. Po chwili jeden ze strażników roześmiał się od ucha do ucha i stuknął partnera łokciem w żebra, rozpoznając rudzielca. - Ai! Pedrito! - zawołali obaj. Szybko otworzyli przed nim wrota. Z westchnieniem ulgi Smith i Yaquita minęli bramę, machając strażnikom. Yaquita nawet, zagrała parę taktów. Ruszyli w głąb zbożowego kompleksu. Smith wyciągnął szyję i wlepił wzrok w najbliższy z betonowych silosów. Wielki napis nad drzwiami głosił: „Compania de Trigo Bocahambre. Silo no. 1. Se Prohibe Entrar” . - Hmmm - mruknął Smith. - Towarzystwo Zbożowe „Głodne Usta”. Ciekawa przykrywka. - Pamiętaj, żeby robić to, co by zrobił prawdziwy Pedrito, kochanie - szepnęła Yaquita. - Masz po prostu zrobić przegląd i podnieść morale. Jesteś ich bohaterem. Ja muszę iść i zameldować się swoim przełożonym. Nie czekając ani chwili ruszyła, zostawiając go samego. Smith wzruszył ramionami i przywiązał swojego konia do rury systemu chłodzenia, sterczącej ze ściany silosu-wyrzutni, i pewnym krokiem podszedł do pomalowanych na czerwono stalowych drzwi. Minął niskie wejście i stanął na metalowym podeście. Wąziutkie schodki prowadziły w dół, do platformy, na której stały intensywnie lśniące pociski, otoczone rusztowaniami. Ciemnowłosy inżynier w białym kombinezonie wbiegł po metalowych schodkach z platformy z pociskami, machając rękoma, żeby zatrzymać Smitha. - Nie wolno! - wołał. - Wychodzić! Smith z uśmieszkiem ruszył mimo to po schodach, jakby był tu u siebie. Inżynier wrzeszczał: - Mamy obcego! Włączyć alarm! Trzech techników z pistoletami u pasa wybiegło na platformę z pociskami, wyciągając broń. Smith zatrzymał się i przyjaźnie pomachał technikom i głównemu inżynierowi. Ściągnął z głowy czapkę z czerwoną gwiazdą, odkrywając płomienne włosy, i powiedział: - Nie poznajecie mnie? Jestem Pedrito Miraflores! Mężczyźni spojrzeli na twarz Smitha i po chwili technicy wydali entuzjastyczny okrzyk. Inżynier nagle uderzył się dłonią w czoło. - Ach, to ten wojskowy geniusz, który zdobył twierdzę Bellanova! Smith przytaknął. - To właśnie ja. - Ten, który zniszczył patrol na rzece Meta! - Ai! Pedrito! - zawołali strażnicy wraz z inżynierem. 36 Smith nigdy wcześniej nie widział prawdziwego systemu rakietowego, jedynie projekty, i był nim zafascynowany. - To tylko rutynowa inspekcja, na rozkaz pułkowników Enrique i Iwana - powiedział pogodnie Smith, wspinając się po drabince prowadzącej do komory naprowadzania i ładowania pocisku. Tuż pod jego czerwonym czubkiem zobaczył czerwone drzwiczki kontrolne i zawołał do inżynierów i techników: - Nie przeszkadzajcie sobie, chcę się tylko upewnić, że koordynaty celu są właściwe. - Dobrze, że je pan sprawdzi. Proszę, będzie panu potrzebny klucz. - Inżynier zdjął z szyi łańcuszek i cisnął nim w górę, nie zawracając sobie głowy celowaniem. Trzymając się jedną ręką metalowej poręczy, Smith jakimś cudem zdołał uchwycić łańcuszek, nim wpadł do betonowej niecki pod dyszami pocisku. Smith otworzył kluczykiem drzwiczki kontrolne. Inżynier osłonił sobie oczy, spoglądając w górę, na Smitha stojącego na drabinie. - Niech pan sprawdzi, czy jego koordynaty są nastawione na Buenos Aires! Smith wetknął głowę do otworu i pogmerał wśród żyroskopów i systemów naprowadzania. Próbował sobie przypomnieć, jak dokładnie działają takie systemy, ale nie zwracał większej uwagi na wszystkie te akceptowane plany, które przeglądał dla admirała Turnera. Teraz przynajmniej miał szansę zrobić coś dla marynarki Stanów Zjednoczonych. Nie zauważony przez nikogo, z kieszeni kurtki z owczej skóry wyjął długopis i robił szybkie obliczenia na dłoni. Sprawdziwszy dwukrotnie wynik, posłużył się czubkiem długopisu, żeby zmienić ustawienia na konsolce wewnątrz pocisku. Szerokość geograficzna, długość, odległość - teraz pocisk zmierzałby prosto do Hawany, jeżeli dobrze pamiętał geografię. Ostrożnie zszedł na dół i stanął obok kolodorańskiego inżyniera. Technicy i strażnicy w jednej osobie zamienili pasy z bronią na pasy z narzędziami i wrócili do pracy w silosach oznaczonych logo Towarzystwa Zbożowego „Głodne Usta” - wielkimi, tekturowymi ustami, wypchanymi maleńkimi ziarenkami pszenicy. Smith od niechcenia wsunął kluczyk do kieszeni koszuli. - Ustawienia są idealne - powiedział, z satysfakcją zacierając ręce. - Ale może lepiej sprawdzę pozostałe silosy. Tak na wszelki wypadek. Wymalowany odręcznie napis na następnym betonowym elewatorze oznajmiał: „Silo No. 2”. Smith wszedł tam z inżynierem. - Cieszę się ze współpracy, Pedrito - powiedział inżynier, kiedy Pedrito wspinał się na kolejną drabinkę. - Ułatwiacie mi pracę. Smith otworzył drzwiczki kontrolne, a inżynier zawołał z dołu: - Ten jest przeznaczony na Rio de Janeiro. Mam nadzieję, że system naprowadzania jest w porządku. Wciśnięty do małego otworu Smith pracowicie przestawiał koordynaty. Skończył rachunki na drugiej dłoni i przesunął tarczę. „Prosto w sam środek Leningradu - pomyślał. - Czy może Rosjanie znowu zmienili jego nazwę na St. Petersburg?” W Silo No. 3 Smith uporał się z kolejnym pociskiem. - Jak widzicie, jesteśmy przygotowani, żeby opanować całą Amerykę Południową. Ten jest wycelowany w Caracas - zawołał inżynier, a jego słowa odbijały się echem w zamkniętym silosie. - Już nie - szepnął do siebie Smith, przekręcając tarczę z ponurym uśmiechem. - Gdzieś w obręb miasta Moskwa. W biurze bazy rakietowej Towarzystwa Zbożowego „Głodne Usta” pułkownik Enrique i pułkownik Iwan siedzieli przy chwiejącym się stoliku, grając w domino. Pod ręką stała butelka wódki i dwie puste szklaneczki. Kubańskie cygara leżały w kołpaku od mercedesa, używanego jako popielniczka. Ścianę dekorował kalendarz prezentujący nowe modele maszyn rolniczych. Adapter na baterie odtwarzał podrapaną czarną płytę pod tytułem „Żeglarz znad Wołgi”. Dwaj pułkownicy przesuwali kostki domina i rozmawiali. - Jak tylko prawdziwy Pedrito wróci z Nowego Jorku z planami tych amerykańskich urządzeń przeciwzagłuszeniowych, będziemy gotowi, towarzyszu - powiedział Iwan. - To będzie całkiem po waszej myśli, co nie? - odparł Enrique, drapiąc się po krzaczastej brodzie. - Cała Ameryka Południowa na naszej łasce. To będzie przyjemna zmiana. - Mam tylko nadzieję, że nie namiesza - mówił Iwan ponuro. - Jeśli ta misja się nie powiedzie, moi przełożeni odeślą mnie z powrotem do Rosji. Tam nie będzie tych smacznych cygar. - Jak może się nie powieść? - powiedział Enrique. - Tylko my wiemy o zamianie. Nie ma zagrożenia przecieku do kontrwywiadu. Każemy prawdziwemu Pedrito zabić Smitha, kiedy tylko wróci. - Nie mogę uwierzyć, że Smith zdołał przetrwać tak długo - dodał Enrique po chwili. - Upewnijmy się tylko, że zostanie w Bellanova, gdzie nie będzie już mógł narobić więcej szkód. Wysłaliście rozkazy, prawda? - Da - przytaknął Iwan. - Nasz Pedrito odmraża sobie tyłek w starej fortecy. Do biura weszła sekretarka w butach na wysokich obcasach, ubrana w przezroczyste rajstopy i wąską spódniczkę, której w żadnym razie nie mogła kupić w Kolodorze. - Przepraszam, ale Pedrito Miraflores właśnie przybył na inspekcję bazy rakietowej. Ehm, chciałam powiedzieć: towarzystwa zbożowego. Obaj pułkownicy wytrzeszczyli oczy jeden na drugiego, a potem na nią. Sekretarka mówiła dalej, niczego nie zauważając. - On jest niezwykły. Ma ładne rude włosy i pogodne usposobienie. Wszyscy robotnicy powitali go owacjami, kiedy przyjechał sprawdzić ustawienia pocisków. Chcę go poprosić o autograf. Pułkownik Iwan huknął pięścią w stół, wprawiając w drżenie puste szklaneczki po wódce i roztrącając kostki domina. - Co robi Bolo? I gdzie się podziewa ta Yaquita? Miała go trzymać pod pantoflem. Sekretarka szybko schroniła się przed gniewem Iwana na korytarz. - Tak, proszę panów, jakaś panna Yaquita chce się z panami widzieć. Czeka tutaj. Yaquita wślizgnęła się jak lwica, niosąc ze sobą zniszczone pudło z radio- gitarą. Obaj pułkownicy spojrzeli na nią posępnie, ale ona tylko nonszalancko zarzuciła na ramię czarne włosy Iwan pospiesznie zgarnął ze stolika butelki, szklanki i domino, żeby nie miała czym rzucać. - Ty masz nerwy, żeby sprowadzać Pedrita tutaj! - ryknął Enrique. - W ten sposób mogę mieć na niego oko - odparła Yaquita z niewinną miną. - Powiedzieliście mi, żebym miała na niego oko. - I pilnowała go - dodał Rosjanin. - Bolo przyniósł mu rozkaz, żeby tu przyjechać. No to przyjechaliśmy. Pułkownicy zamrugali gwałtownie i popatrzyli jeden na drugiego. - Nie to Bolo miał powiedzieć. Po czyjej on właściwie jest stronie? Yaquita oparła ręce na biodrach. - Dlaczego nie miałabym przywozić tutaj Pedrita? Ci ludzie potrzebują wzmocnienia morale, a on jest dla nich bohaterem. Nagle obaj pułkownicy nachylili głowy ku sobie, szepcząc gorączkowo. Po chwili przytaknęli jeden drugiemu. Iwan wyjął z szuflady biurka zestaw planów i rozłożył je, tak żeby Yaquita mogła je zobaczyć. - Pedrito nie powinien znaleźć się tutaj, bo mamy dla niego ważne zadanie gdzie indziej - powiedział. Rosyjski pułkownik postukał palcem w jakiś element na rysunku. - To są plany centrali komunikacyjnej CIA w Kolodorze. To jedyna rzecz, która może nam przeszkodzić w wystrzeleniu pocisków. - Pedrito musi tam pojechać i wysadzić to w powietrze - powiedział Enrique. - Ma to w umowie. Yaquita była zaskoczona. Pochyliła się, żeby zbadać plany, wydając pełne powagi mruknięcia. - Wysadzanie urządzeń CIA zawsze jest zabawne, ale te wyglądają na twardy orzech do zgryzienia. - Pedrito jest dobry w rozgryzaniu twardych orzechów - powiedział Iwan i zniżył głos: - I jest też dobry w ogłupianiu ludzi. - Zabierzesz go tam; potem pojedziesz do katedry Naszej Pani Łaskawej w Sangredios i będziesz tam na niego czekać - rozkazał Enrique. - Żadnych pytań, po prostu wykonaj rozkaz jak dobra rewolucjonistka. - Czy to odpowiednia katedra na ślub? - Yaquita uśmiechnęła się marzycielsko, a obaj pułkownicy energicznie przytaknęli. Kiedy Yaquita była już daleko i do tego szczęśliwa, Enrique i Iwan uraczyli się nową szklaneczką wódki. - Mówiłem wam, że ona ma w głowie tylko ślub i nic innego - odezwał się Enrique. - Jak na inteligentną kobietę jest taka podatna na całą tę propagandę na temat tego, co kobiety powinny osiągnąć w życiu. Ha! - No dobrze, Smith to facet, którego nie poślubi - powiedział Iwan. - Nawet on nie jest taki głupi. - Chyba, że Yaquita będzie chciała poślubić zwłoki - Enrique podniósł butelkę wódki, ale okazała się pusta. Otworzył szufladę biurka i wyjął następną. - Centrala CIA to pułapka. Nigdy nie wydostanie się stamtąd żywy. Nawet prawdziwy Pedrito by tego nie dokonał. - Lepiej poślijmy za nim Felipe i Juana, żeby się upewnić, że rzeczywiście wyruszył na tę misję - powiedział Iwan. - Po tym wszystkim nie chcemy przecież, żeby nas przechytrzył. - To nam nie grozi - Enrique rozsiadł się wygodniej na krześle. - Chcielibyście jeszcze jedno cygaro? - Da. Chcielibyście jeszcze wódki? 37 Oficjalna tabliczka na drzwiach nowojorskiego mieszkania oznajmiała, że mieszka tu porucznik Thomas G. Smith, USN. Nie, żeby miewał on wielu gości. Większość ludzi uważała Toma Smitha za zbyt wielkiego nudziarza, żeby go włączać do swego kręgu znajomych. Joan Turner stanęła przed wywieszką, poprawiła rudawozłote włosy i posłużyła się składanym lusterkiem, żeby odświeżyć szminkę na ustach. Bądź co bądź Smith obiecał, że się z nią ożeni, a więc miała absolutne prawo zjawiać się tu, kiedy tylko chciała. Przyłapała go już na zdradzie własnego kraju, co mogłoby być gorszego? Ze środka dobiegły ją stłumione piskliwe odgłosy kobiecego śmiechu, z głośnika wydobywały się dźwięki trąbek i głośna latynoamerykańska muzyka w rytmie rumby. Zupełnie nie tego spodziewała się usłyszeć u dobrze wychowanego Smitha, ale kiedy sprawdziła karteczkę z adresem, stwierdziła, że trafiła we właściwe miejsce. Brzmiało to tak, jakby w środku odbywało się przyjęcie. Bez niej. Chwyciła za klamkę i energicznie weszła do środka. W kawalerskim mieszkaniu, gdzie spodziewała się zastać pedantyczną schludność i porządek, panował chaos. Na środku pokoju stała przekrzywiona miękka kanapa z grubymi poduchami. Na wpół opróżniona butelka tequili stała na stoliku; trzy butelki, opróżnione, leżały na dywanie. Pedrito leżał rozciągnięty na sofie, na wpół ubrany i kompletnie pijany. Dwie nagie dziewczyny chichotały u jego boku, równie dokładnie zalane. Jedna wyciągała się na brzuchu na oparciu kanapy, próbując wlać jeszcze jednego drinka w usta Pedrita. Bliżej magnetofonu druga kobieta usiłowała niepewnymi krokami poruszać się w rytmie rumby. Nie miała na sobie nic oprócz oficerskiej czapki marynarskiej Toma Smitha. Mimo niespodziewanego pojawienia się Joan nikt z tej trójki nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. - A więc to tak! - zawołała głośno i surowo, splatając ręce na piersiach. Żałowała, że nic bardziej błyskotliwego nie przyszło jej do głowy. Pedrito z trudnością podniósł głowę i próbował skupić wzrok na jej osobie. Miał zmierzwione włosy, jakby przeczesał je odkurzaczem. Rozpoznając po chwili Joan, wyciągnął chwiejnie rękę i kiwnął na nią. - No, no, czy to nie Joan? Chodź no tutaj, sztara krowo, niech t-te dżewczynki czi pokażą, jak to szę naprawdę robi! Szama widzisz, to profeszjonalisztki. Złapałem je tu na dole, na rogu uliczy, i to dwie f czenie jednej. Ściskając torebkę pod pachą, Joan wypadła z mieszkania. Zatrzasnęła za sobą drzwi tak mocno, że drukowana wizytówka Smitha spadła na podłogę. Trzęsąc się z wściekłości stała tam przez chwilę, starając się zebrać myśli i pozbyć czerwonych mroczków przed oczami. Potem zaświtał jej iście genialny pomysł, jak może odpłacić temu podłemu draniowi. Na ulicy znalazła najbliższą budkę telefoniczną i przetrząsnęła torebkę w poszukiwaniu drobnych. Próbowała wsunąć monety do otworu, ale była tak wściekła, że nie mogła trafić i rozsypała ćwierćdolarówki po podłodze kabiny. Zanim była w stanie zatelefonować, jej furia zmieniła się w tak lodowatą złość, że słowa sypały się do słuchawki jak lodowe igły. Cieszyła się już na to, co się stanie... W miejscowym biurze FBI znudzony agent specjalny siedział za biurkiem, mówiąc coś do telefonu zupełnie bez zainteresowania. Był to spasiony i zblazowany awansowany agent terenowy, chociaż wiele czasu upłynęło, odkąd bywał w terenie. Trzymał w ręce ołówek i bazgrał w notesie - ale jego notatki były fragmentem listy zakupów ze spożywczego i nie miały nic wspólnego z gorączkową tyradą, jaką zarzuciła go kobieta po drugiej stronie słuchawki. Odzywał się kącikiem ust, mamrocząc piskliwym falsetem. - To jak paniusia ma na nazwisko? - powiedział, starając się zabrzmieć stanowczo. Chciał mówić jak twardziel. - No, paniusiu, ja nie przyjmuję żadnych donosów od nikogo, kto mi nie powie swojego nazwiska... aha, a-aha, no... dobra. - Zapisał nazwisko. - Joan Turner. No to lepiej. A teraz jaśniej, dziecinko. Co robisz? - Wysłuchał odpowiedzi. - Dobra, a ten twój chłopak to co robi? To przestępstwo czy wykroczenie? Czy za to grozi kara śmierci? Naoglądałaś się filmów? Agent o wyglądzie wysuszonego skazańca, chudy jak strach na wróble, wszedł do pokoju, kiedy spasiony odłożył słuchawkę. - Co tam masz dzisiaj, Grubas? - odezwał się chudy agent. - Nie mów mi, że mamy na dzisiaj jakąś robotę? - Eee, tylko jakaś lalka puszcza farbę o swoim chłoptasiu - odpowiedział Grubas. - Jak zwykle. - Nie powinieneś więcej nazywać ich „lalkami”. To nie jest politycznie poprawne. - powiedział chudy agent. - Teraz masz je nazywać „paniami”. - Dobra, dobra, Lewus. Słyszałem, że biuro wydaje podręcznik o tych rzeczach. - Grubas prychnął. - Założę się, że stary Edgar przewraca się w grobie. Lewus sięgnął po notatnik, żeby odcyfrować nagryzmolone słowa, przemieszane z listą zakupów. - Powiedziała ci, że ktoś z biura wywiadu marynarki to szpieg komuchów? Grubas przyjrzał się notatnikowi. - Jak ty się w tym rozczytujesz? Gdzie to pisze? - Ty to napisałeś! - Jezu Chryste, naprawdę! - Grubas nagle się ożywił. Zerknął na partnera, wytężając się, żeby się odsunąć z krzesłem od biurka. - Lewus, to taka rzecz, że ty i ja możemy dostać za to awans! Zabrało mu to wieki, ale nareszcie znalazł się w Silo No. 13... i był on taki sam, jak dwanaście poprzednich. Wchodząc wraz z kolodorańskim inżynierem do silosu, Smith spojrzał na napis nad drzwiami, ukrywając uśmieszek zadowolenia. Wreszcie wykonywał jakąś prawdziwą robotę dla agenta wywiadu. Jeszcze jeden pocisk otrzymał zmienione koordynaty, żeby uchronić Wolny Świat. - Wszystko w jeden dzień - powiedział Smith, podzwaniając kolekcją kluczyków w kieszeni. - Trzeba sprawdzać, czy robimy wszystko jak należy, nie może być pomyłek. - To miło, że ktoś, kogo ćwiczono w Rosji, sprawdza moją pracę! - Ciemnowłosy inżynier dreptał za nim jak posłuszny piesek. - Nie znaleźliście żadnych większych błędów, prawda? Zwykle jestem bardzo dokładny, ale przyjechali teściowie, no i zbliża się aukcja na rzecz naszej drużyny piłkarskiej, a z tym wszystkim jest tyle zamieszania. - No cóż, sześć koordynat było przesuniętych dosłownie o włos - powiedział Smith. - Ale już je poprawiłem. Nie macie się czym martwić. - Nikomu nie powiecie? - inżynier spojrzał błagalnie. - Och, nie pisnę ani słowa - Smith uśmiechnął się i pstryknął palcami, jakby wpadł na świetny pomysł. - Faktycznie, to nawet zatrzymam klucze do paneli kontrolnych, żeby nikt wam tu nic nie namieszał. - Przełożył klucze do kieszeni koszuli i pogładził je czule. - O, bardzo będę wdzięczny. Dziękuję, Pedrito! - Inżynier popędził z powrotem do silosu. Zanim Smith podjął decyzję, co robić dalej, energicznym krokiem podeszła do niego Yaquita, niosąc gruby rulon planów. - Wyjeżdżamy - powiedziała. - Na następną misję... - Ale dopiero tu przyjechaliśmy! - odparł Smith, rozcierając sobie obolałe od siodła pośladki i zerkając na zachodzące słońce. Nie miał ochoty jechać przez zdradliwe Andy w nocy, a miękka prycza w baraku Towarzystwa Zbożowego wydawała mu się bardziej kusząca od prowizorycznego namiotu gdzieś na szlaku. Yaquita złapała Smitha za ramię i pociągnęła za sobą. - Obowiązek wzywa. Tym razem weźmiemy mój samochód. - Co tylko zechcesz - powiedział. - Hm, niech żyje rewolucja. 38 Czarny volkswagen Yaquity sunął górską drogą przez Andy. Zaplamione rozgniecionymi owadami lampy omiatały światłem czarne skały dookoła. Yaquicie udawało się przeważnie utrzymywać koła samochodu na drodze. Na każdym ostrym zakręcie żwir i kamyki wzbijały się jak fontanna i znikały w tyle. Smith rękoma zasłaniał sobie oczy. - Kazano ci wysadzić w powietrze centralę komunikacyjną CIA w Kolodorze - powiedziała Yaquita, bardziej skupiona na jego reakcji niż na zdradzieckiej drodze przed nimi. Smith zdjął dłonie z oczu. - Dlaczego miałbym to robić? - Pułkownicy uważają, że to dobry pomysł. - Nie zwalniając odwróciła się i zaczęła szukać na tylnym siedzeniu jakichś papierów, które tam rzuciła. Na wąskiej drodze volkswagen zbaczał to na lewo, to na prawo, ale wydawało się, że Yaquita nie zwraca na to uwagi. Przerażona lama umknęła im z drogi i uskoczyła w bok, wyglądając jak lecący nad przepaścią renifer św. Mikołaja. Smith chwycił kierownicę, żeby ocalić ich przed runięciem z urwiska. - A, tu są te plany - powiedziała Yaquita, wlokąc papiery na przednie siedzenie. - Baza jest ukryta wewnątrz wzgórza. Bardzo sprytnie zamaskowana, ale zniszczenie jej nie powinno być bardzo trudne. Wystarczy tylko wrzucić trochę dynamitu do wywietrznika. - Kierowała autem przy pomocy kolana, trzymając rozłożony plan w jednej ręce, a drugą wskazując palcem - O tutaj, zobacz. Smith nic nie mógł zobaczyć, bo znowu zasłonił sobie oczy... Przed świtem znaleźli się w pagórkowatej okolicy. Krajobraz był nadal skalisty, ale bardziej zielony. W dolinie gnieździła się mała mieścina pełna bielonych domów z dachami krytymi czerwoną dachówką, wyglądająca jak z pocztówki. Za mieściną wznosiło się trawiaste wzgórze, usiane wielkimi, błyszczącymi talerzami anten satelitarnych. - Mam nadzieję, że nie udają, że te anteny satelitarne to urządzenia rolnicze - powiedział Smith. - Jak w tym Towarzystwie Zbożowym „Głodne Usta”. - Jakie anteny satelitarne? - odparła Yaquita. - Przecież to parasole chroniące szczególnie wrażliwe sadzonki przed gradobiciem. Czy to nie oczywiste? - Co tylko sobie życzysz - Smith podniósł plany, a Yaquita zatrzymała steranego, czarnego volkswagena. Nie wyłączała silnika, kiedy rozglądali się po okolicy. - Według tych tajnych planów - odezwała się Yaquita - wywietrznik jest dokładnie pod tymi ogrodniczymi parasolami na wzgórzu. Wystarczy, że wrzucisz dynamit do szybu wentylacyjnego i cała instalacja wyleci w powietrze. Żadnych problemów. Potem nie zatrzymując się pojedziesz do katedry w Sangredios. Znalazłam już księdza. - Skąd wiesz, że te plany są dokładne? - zapytał Smith. Yaquita uśmiechnęła się. - Niektórzy ze strajkujących kartografów tak naprawdę są podwójnymi agentami. Przerysowują ze szczegółami plany ściśle tajnych urządzeń, żeby zarobić parę groszy. Volkswagen podjechał do wejścia zaniedbanego hoteliku. Smith wysiadł, ubrany w niemieckie ubranie do górskiej wspinaczki, uzupełnione nawet tyrolskim kapelusikiem. Otworzył przednią klapę volkswagena i wydobył stamtąd płócienny plecak, podjeżdżający pleśnią. - Będę na ciebie czekać w katedrze w Sangredios, kochany. - Yaquita wystawiła głowę przez okno, składając usta do pocałunku. - To tylko kilka kilometrów stąd, tą drogą. Spotkamy się, kiedy skończysz. Rozejrzał się dokoła, poprawił bażancie piórko przy tyrolskim kapeluszu i wbił wzrok w talerze anten na kopułowatym pagórku. - Znajdę to miejsce, na pewno. - Tylko uważaj na siebie - zawołała Yaquita z troską w głosie. - Żeby ci nawet jeden rudy włos nie spadł z tej ślicznej główki. Smith pochylił się i cmoknął ją w policzek. - To łatwizna. Volkswagen oddalił się z terkotem. Smith popatrzył za nim, uśmiechając się i machając, a potem potężnie westchnął z ulgą. Wysadzać coś w powietrze? Nie miał takiego zamiaru. Wszystko, co planował zrobić, to złożyć raport przez radiostację CIA. Potem będzie mógł wracać do Nowego Jorku i skończyć z całym tym bałaganem. 39 Na porannym niebie nieoznakowany helikopter z głośnym terkotem wirnika zataczał kręgi, podchodząc do lądowania u stóp wzgórza, pokrytego talerzami anten (lub parasolami ogrodniczymi, jeśli wierzyć oficjalnej wersji). Szef CIA O’Halloran chwiejnym krokiem wyszedł z helikoptera, niosąc walizkę przykutą kajdankami do nadgarstka. Lewą ręką pogładził się po czubku głowy, żeby powstrzymać resztki włosów przed łopotaniem na wietrze, kiedy helikopter startował do powrotu do innej tajnej bazy gdzieś w Andach. Ruszając nonszalancko w kierunku okrągłego pagórka, szef CIA starał się zachowywać jak komiwojażer. Pokryte darnią klapy na zboczu wzniesienia otworzyły się i wyłoniły się zza nich końce luf dwóch karabinów maszynowych. Automaty śledziły poruszenia O’Hallorana dzięki wbudowanym czujnikom ruchu. Agent pogrzebał w kieszeni i wyjął z niej małe pudełeczko, starając się poruszać szybciej niż automatyczne karabiny maszynowe. Przekręcił kluczyk w swoim urządzeniu i karabiny zatrzymały się, jakby nad czymś dumając. Po chwili, z kolejnym skrzypnięciem, lufy karabinów zjechały w dół, a klapy się zamknęły. - Zupełnie jak w instrukcji obsługi - zachichotał O’Halloran i przekręcił inny kluczyk w swoim pudełeczku. Wielki prostokątny właz, pokryty darnią, otworzył się jak drzwi do garażu, odsłaniając główne wejście do podziemnych instalacji. Długi tunel prowadził stąd w głąb wzniesienia. O’Halloran wszedł, pochylając łysiejącą głowę; drzwi zamknęły się za nim szybko, obsypując go drobinami ziemi. W tym samym czasie w nędznym hoteliku Smith rozpakowywał plecak i rozkładał na chwiejącym się stoliku rulony z planami tajnych instalacji. Uważnie przestudiował plany, chociaż nie był nigdy najlepszy w czytaniu rysunków technicznych, zarówno pocisków, jak i budynków. Ubrany w najlepszy trzyczęściowy garnitur, jaki znalazł w plecaku, Smith wyszedł z hotelu jako szacowny biznesmen. Niczym niewinny przechodzień ruszył brukowaną drogą w kierunku wzgórza z antenami satelitarnymi. Zatrzymał się, żeby przyjrzeć się grudce łajna lamy, które przylepiło mu się do obcasa, niepostrzeżenie szukając szybu wentylacyjnego centrum łączności. Może dałoby się po prostu wskoczyć nim do środka i poddać. Potem mógłby opowiedzieć całą historię odpowiedniej osobie. Admirał Turner byłby z niego taki dumny - był najprawdziwszym podwójnym agentem! Mała, porośnięta darnią klapa uchyliła się i lufy karabinów maszynowych wysunęły się, skrzypiąc. Celowały w Smitha. Smith zanucił starą marynarską melodię i szedł dalej, upewniając się, że nikt nie zwrócił na niego uwagi. Kiedy lufy karabinów wysunęły się całkowicie, wypluły serię pocisków. Ziemia pod nogami Smitha pryskała od kul. Smith na chwilę oniemiał, po czym jak szalony rzucił się do ucieczki. Musiał teraz obmyślić nowy plan. Okazało się, że poddanie się mimo wszystko wcale nie jest takie proste. Centralę łączności CIA założono w starej kopalni złota. Dwa stulecia wcześniej pewien Kolodorańczyk, szukając skarbu starożytnych Inków, wykopał własnymi rękoma zadziwiającą ilość tuneli, wijących się we wszystkich kierunkach, przeplatających się ze sobą i tworzących razem niewyobrażalny labirynt. Przez całe lata niezliczone rzesze kolodorańskich dzieciaków gubiły się w tej plątaninie, a ich kości leżały porozrzucane wśród korytarzy. Amerykanie, pojawiając się w Kolodorze w latach 60., natychmiast zorientowali się, że jest to idealne miejsce na założenie tajnej bazy wojskowej. Dlatego teraz plątanina tuneli wyżłobionych w miękkim piaskowcu, wijąca się dziwacznie, jak gdyby wykopał je jakiś owad nie z tej planety, kończyła się ostatecznie w samym jądrze najgłębszej i najciemniejszej z otchłani - w centralnym pokoju sterowania. Tutaj piaskowcowe ściany ustąpiły miejsca lśniącym urządzeniom komunikacyjnym, swobodnie przetykanym automatami z kawą i słodyczami i stojakami z bronią automatyczną. Krety biegały po podłodze w poszukiwaniu pokruszonych wafelków i rozlanej coli, podstawy ich diety. Przed rzędem monitorów i konsoli łączności stał czujny O’Halloran, zajadając banana. Odwrócił się, słysząc dobiegający z zewnątrz dźwięk strzałów z broni automatycznej. - Co to za strzelanina? - zapytał, próbując się zorientować, który z monitorów pokazuje to, co go interesuje. Większość z nich była nastawiona na kanały prezentujące talk- showy, komedie i hiszpańskojęzyczne telezakupy. Dostrzegając wreszcie obraz z zewnętrznych kamer rozmieszczonych na wzgórzu, prawie przycisnął nos do ekranu. Ale kamera pokazywała jedynie nagą ziemię, świeżo przeoraną pociskami, i opadające obłoczki kurzu. O’Halloran uspokoił się. - Pewnie to tylko jakaś cholerna koza. - Albo lama - powiedział jeden z operatorów. - Albo jaguar - dodał drugi. - Słyszałem, że wczoraj z zoo uciekła żyrafa. To mogła być ona. - Dobra już, dobra - uciął zniecierpliwiony O’Halloran. - Zaznaczymy to jako fałszywy alarm. Zróbcie sobie przerwę na kawę, idźcie do miasteczka i zostawcie mnie tu samego. Smith stał na balkonie pokoju hotelowego, zastanawiając się nad innym rozwiązaniem. Przewiesił ubłoconą marynarkę przez poręcz i otarł pot z czoła. Spoglądał na nieosiągalne okrągłe wzgórze, na którego zboczach anteny satelitarne obracały się pomału, przeszukując niebo. Skoro to są urządzenia CIA, to Smith musi znaleźć jakiś sposób, żeby dostać się do środka i powiedzieć im, kim naprawdę jest. Tyle czasu udawał Pedrita, że na pewno zdążył zebrać informacje, które zainteresowałyby rząd. Odwrócił się, żeby wejść do pokoju i nagle zamarł, tak zaskoczony, że omal nie cofnął się i nie zleciał z balkonu. - Kim jesteście? Dwaj komunistyczni rebelianci, którzy zjawili się w pokoju Smitha, uśmiechnęli się do niego. Jeden rozsiadł się w fotelu, a drugi stał przy drzwiach, dłubiąc w zębach kostką kurczaka. - Jestem Felipe, a to jest Juan. - Jestem Juan, a to jest Felipe. - Pułkownicy przysłali nas, żeby się upewnić, że wysadzisz to miejsce w powietrze, Pedrito - powiedział Felipe. - Poza tym ktoś musi tu być, żeby móc potem opowiedzieć historię twojego wyczynu. Juan roześmiał się. - Po wszystkich twoich przygodach to powinna być łatwizna! Pamiętasz atak gołych jeźdźców na plantacji guawy w Carabastos? - I kto by zapomniał zemstę siostrzyczek z klasztoru Różowych Fontann? - dodał Felipe z głośnym rechotem. - Wiemy, że ty to zrobisz, Pedrito, ale pułkownik Enrique miał swoje powody, żeby nas wysłać. Pułkownik Iwan to taki nieufny typ. Wiesz, jacy są Rosjanie. Juan zniżył głos i nachylił się bliżej. - Tak sobie myślę, że w tej bazie CIA jest pełno złota albo tajnych papierów, a on chce je przechwycić. - Juan odchrząknął. - Uch, rzecz jasna, kiedy już wysadzisz to wszystko. - No, a teraz po prostu odpoczniemy sobie tu w hotelu i posłuchamy, jak baza CIA robi „bum!” - powiedział Felipe, wyrzucając ręce w górę, żeby pokazać eksplozję. Juan wygrzebał się z trzeszczącego fotela i okręcił na palcu wielki rewolwer. - Będziemy z Felipe w barze. Zapiszemy na twój rachunek. Starannie powiesił broń u pasa. Wyszli obaj, krocząc dumnie ramię przy ramieniu. Smith rozmyślał, zdrapując zaschnięte błoto z marynarki rozwieszonej na poręczy balkonu. Nie może się zameldować u swoich, kiedy te dwa psy gończe wiszą mu u szyi. Musi być jakiś inny sposób, żeby bezpośrednio skontaktować się z tą bazą. Smith dostrzegł na stoliku stary, czarny telefon i oczy mu się zaświeciły. - No jasne! Chwycił słuchawkę i połączył się z centralką. - Proszę o numer tajnej bazy komunikacyjnej CIA w tym miasteczku. Po drugiej stronie odezwał się głos telefonistki mówiącej z łagodnym, hiszpańskim akcentem: - Przykro mi, sir - powiedziała. - W naszym mieście nie mamy numeru dla CIA. - No to proszę mnie połączyć ze Stanami Zjednoczonymi - jęknął zdesperowany Smith. - Z kimkolwiek. - Przykro mi, sir - odparła telefonistka. - Nie mamy takiej linii. Kilka godzin później Smith stał nadal na balkonie, wpatrując się we wzgórze. Niedaleko anten miejscowy pasterz w filcowym kapeluszu i kolorowym ponczo przepędzał stadko kóz. Smith usiadł ciężko na łóżku i raz jeszcze rozłożył rysunki centrali CIA w Kolodorze. Jego idol, Nelson, przestudiowałby nieprzyjacielskie plany i poznał każdy szczegół dotyczący przeciwnika. Prześledził cały plan, rysując po nim palcem, i nagle spłynęło na niego objawienie. - Przecież to wszystko jest automatyczne! - Zgadza się - odezwał się Bolo, wchodząc do pokoju w szarym mundurze policjanta. - I to może być ich słaby punkt. Zszokowany Smith spojrzał na zbliżającego się Bolo. - Przepraszam, jestem aresztowany? - Jeszcze nie - odpowiedział Bolo, postukując kostkami rąk o metalowe odznaki. - Hej, czy ja już gdzieś pana nie widziałem? - zapytał Smith. Był pewien, że w ciągu paru tygodni, spędzonych w tym kraju, gdzieś już napotkał tę śniadą twarz. - Czy pan nie był kiedyś taksówkarzem? Albo kelnerem? Bolo podszedł do niego, jakby od niechcenia podnosząc i oglądając projekt instalacji CIA. - Nie. Ale mam wielu braci. Wyglądam jak typowy Kolodorańczyk. - Aha - mruknął Smith. - A właściwie czego pan chce? Bolo odwrócił plan górą do siebie, prześledził palcem trasę szybu wentylacyjnego i naszkicował coś na marginesie. - Bardzo dobrze. Tylko sprawdzam. - Z powrotem wręczył plan porucznikowi i odwrócił się do wyjścia. Smith gapił się za nim, drapiąc się po głowie. Wiedział, że gdzieś już widział tego faceta, i miał mgliste uczucie, że ten człowiek go śledzi. Potem spojrzał na rysunek Bolo naszkicowany ołówkiem na marginesie. To był plan urządzenia - niesłychanie skomplikowanego elektronicznego urządzenia, takiego jakie mógłby sobie wymarzyć konstruktor z marynarki. Tylko tajny agent narysowałby taki szkic. Ale czyj agent? - Aha! Powinienem sam na to wpaść - Smith zapiał z zachwytu. - Po prostu zbuduję elektroniczny indukcyjny krzyżowy zakłócacz cząsteczkowy i wrzucę go do szybu wentylacyjnego. On wyśle impuls neuromagnetyczny i sparaliżuje obwody elektryczne! - Smith uśmiechnął się szeroko. - Wtedy po prostu wejdę do środka, dostanę się do radia i wreszcie będę mógł wysłać raport do Stanów! Pokiwał głową z aprobatą. Narodził się plan. 40 W lokalnym sklepiku z elektroniką w małej andyjskiej rolniczej wiosce Smith kupił zwój drutu i parę nowoczesnych elektronicznych gadżetów. Nadal miał sprzęt szpiegowski z sekretnej przegródki w ciemnobrązowej walizce, ale do nowego urządzenia potrzebne mu było kilka specjalistycznych części. Pracując na stole w swoim pokoju hotelowym, Smith zbudował okrągłe urządzenie wielkości piłki do koszykówki; jej wnętrze wypełniały cewki, kable i baterie. Otarł spocone czoło, wyjął jeden ze swoich laserowych pistoletów i zerknął na rosyjski zegarek. Czas wykonać ruch. Podśpiewując radośnie podniósł urządzenie, sprawdzając jego wagę; jednocześnie po raz kolejny przeglądał plany centrali CIA. Przy tej misji musiał wykorzystać wszystkie swoje zdolności, zarówno jako Smith, jak i jako Pedrito. W Centrali Łączności CIA O’Halloran domagał się odpowiedzi. Kropelki śliny pryskały na mikrofon, kiedy do niego wrzeszczał. - Muszę mieć Pedrita Miraflores martwego, od razu, nie kiedyś tam! Dlaczego nie potraficie się nim zająć? Po chwili zdał sobie sprawę, że mikrofon jest wyłączony i że musi wykrzyczeć swoje żądania jeszcze raz. - Nie ma więcej raportów o miejscu jego pobytu? - pytał przez radio jego kontakt w Langley, w Wirginii, niewzruszony gniewem agenta CIA. Słyszał to wszystko już wcześniej. - Piętnaście miejsc w pięciu różnych krajach, jak dotąd - odpowiedział nadąsany O’Halloran. - Ale jedno jest pewne: jest o wiele mil stąd. Nie zamierzam więcej osobiście brać udziału w tych akcjach. Przebrany w filcowy kapelusz i strój tubylca Smith ukrył swoje urządzenie pod ponczo. Szedł ostrożnie w kierunku okrągłego wzgórza w towarzystwie stada kóz, pożyczonego od miejscowego farmera. Człowiek ten był wniebowzięty, wypożyczając swoje zwierzęta, mógł bowiem zrobić sobie popołudniową sjestę. Smith rozglądał się, uważając na automatyczne karabiny maszynowe. Ale kozy najwyraźniej dostarczały mu skutecznej przykrywki... Obserwując wszystko z miasteczka przez lornetkę, Bolo dostrzegł na wzgórzu Smitha i jego kozy. Uśmiechnął się tajemniczo. - Pora dodać tu trochę zamieszania. Ruszył biegiem, trzymając policyjną czapkę w ręce, żeby wiatr mu jej nie porwał. Elektrownia w miasteczku była skromnym budyneczkiem z izolatorami sterczącymi z dachu. Wewnątrz baraku silnik diesla stukał i dymił, nie doglądany przez nikogo. Wielki kondensator stał w rogu budowli: nie zamknięty na klucz, nawet na haczyk, nie zabezpieczony w żaden sposób. Ufni ludzie, ci miejscowi - to Bolo lubił najbardziej. Położył rękę na wyłączniku kondensatora i obserwował poruszającego się Smitha. Musiał wybrać moment bardzo dokładnie. Daleko stamtąd przebrany Smith powłócząc nogami powoli wdrapywał się na wzgórze - prosty pastuch otoczony stadem kóz. Anteny satelitarne stały jak wielkie, metalowe parasole, obracając się za swoimi czujnikami i przeczesując niebo w poszukiwaniu tajnych transmisji. Pod jednym z antenowych talerzy, dokładnie tam, gdzie zaznaczono na rysunku, Smith znalazł okrągły wylot szybu wentylacyjnego o średnicy czterech stóp. Rozejrzał się na boki, nasuwając kapelusz głębiej na oczy. Kiedy stwierdził, że nikt go nie obserwuje, wyjął jasnoczerwone urządzenie spod ponczo i wrzucił je do szybu... - Dobrze, dobrze - mruczał Bolo. Kiedy czerwony przedmiot zniknął w szybie, szarpnął wyłącznik w dół, osłaniając przy tym oczy przed deszczem iskier. Z ciągle błąkającym się na ustach chytrym uśmieszkiem spojrzał w kierunku wzgórza. Teraz Smith nie będzie miał żadnych problemów, żeby się dostać do środka. Światełka na konsoli radia w kolodorańskiej centrali CIA nagle zgasły. Wszystko utonęło w ciemnościach. - Co do cholery? - ryknął O’Halloran. - Atakują nas! To inwazja! Każdy niech się martwi o siebie! Wtedy zdał sobie sprawę, że jest jedyną osobą w całej bazie, bo sam wysłał wszystkich na przerwę na kawę. Smith stał przy wylocie szybu wentylacyjnego. W środku, jak stwierdził, wysiadło całe zasilanie. Światło docierające z szybu znikło, a anteny zupełnie znieruchomiały. Nawet małe, czerwone elektroniczne oczka automatycznych karabinów były ciemne. - No proszę, to było proste - powiedział, zrzucając z siebie kapelusz i ponczo. Pod nimi miał na sobie buty do konnej jazdy, bryczesy i białą koszulę z szerokim kołnierzem. Wziął głęboki oddech i dał głową naprzód nura do otworu. - Ej ty tam, widzę cię! - warknął O’Halloran. Błysk jego wystrzału niczego nie oświetlił. - Wyłaź i walcz jak mężczyzna! - Błysnął kolejny wystrzał. Pocisk odbił się rykoszetem od ściany. Jeden ze szpiegowskich monitorów eksplodował. - Ha! Dostałem cię! Rozbłysnął jeszcze jeden strzał i jeszcze jeden, aż wreszcie agent CIA opróżnił cały magazynek. - Udław się tym, draniu! - powiedział, machając pięściami z całej siły. Odgłos jego rąk uderzających w betonowe ściany odbijał się echem w ciemnościach. - A masz! O’Halloran poczuł powiew świeżego powietrza z szybu wentylacyjnego nad swoją głową i spojrzał w górę, słysząc, że coś ciężkiego sunie tunelem w jego stronę. Próbował dojrzeć coś w słabym świetle słońca, przedzierającym się przez otwór, ale niczego nie zobaczył. I nagle, po głośnym łupnięciu, agent CIA padł nieprzytomny. Dwóch drabów, Felipe i Juan, siedziało w hotelowym barze, popijając rum i zapisując drinki na rachunek Smitha. - Słyszałeś te wystrzały przed chwilą? - zapytał Felipe. - Teraz ucichło - odpowiedział Juan, pociągając wprost z butelki. - Pewnie Pedrito skończył brudną robotę. - Lepiej chodźmy i zabierzmy te tajne dokumenty, które chcieli pułkownicy - powiedział Felipe, kończąc swojego drinka. - Może dostaniemy awans. Ześlizgnęli się z wysokich stołków, poprawili broń u pasa i pomaszerowali na zewnątrz. Bolo stał przy kondensatorze, nadstawiając ucha, ale nie usłyszał więcej żadnych strzałów. Nadszedł czas na następny krok; czas, aby zapewnić Smithowi trochę ruchu. Pociągnął dźwignię i włączył warczący kondensator. Głęboko pod ziemią wszystkie światła zamigotały i włączyły się ponownie. O’Halloran leżał na podłodze jak kłoda. Smith spadł na niego jak worek cegieł. Czerwone urządzenie leżało strzaskane na podłodze, obok agenta CIA. Smith otrzepał się, zaskoczony, ale i zadowolony. - Wygląda na to, że mój przyrząd wyłączył wszystkie światła - powiedział. - To musi być doskonały wynalazek. Z czerwonej, metalowej walizki wyjął spory kawał drutu i użył go do skrępowania O’Halloranowi rąk na plecach, potem owijał go i owijał, aż okręcił nim całe ciało i głowę agenta CIA. Za nogi zawlókł O’Hallorana do składziku na miotły, zamknął drzwi i zablokował je krzesłem. - Dzięki temu nie oberwę - pomyślał Smith. - A może i ty sam sobie nie zrobisz krzywdy. Pamiętam, że miałeś mały problem z ciężarówką z bananami. Potem zaczął myszkować. Chciał znaleźć jakiś sposób skontaktowania się z władzami i wyjaśnienia sytuacji. Ogromna konsola kontrolna w centrum łączności miała mnóstwo przełączników i suwaków. Smith czytał podpisy przy każdym z nich, a szczególnie te oznakowane „OBRONA AUTOMATYCZNA” i „CAŁKOWITE WYŁĄCZANIE BRONI”. Pociągnął w dół duży suwak. W porządku. Teraz będzie mógł stąd wyjść, kiedy tylko wyśle wiadomość. Bułka z masłem. 41 Zbliżając się do usianego antenami pagórka zataczający się nieco po wypiciu zbyt dużej ilości rumu Juan trącił idącego tuż przed nim kompana. - Idź pierwszy. Felipe stanął w miejscu, kołysząc się. - Nie, sam idź pierwszy. Widziałem te automatyczne karabiny maszynowe. - Nie przejmuj się nimi, Pedrito wszystkim się zajął - Juan dał mu lekkiego kuksańca. - Na co czekasz? Żeby ktoś położył ci czerwony dywan? Przed nimi bezgłośnie uniosły się wielkie, zamaskowane darnią drzwi, czekając. - No, no, popatrz na to - powiedział Felipe. - No widzisz, mówiłem ci. Idziemy. - Wkroczyli do środka. W głębokich podziemiach Smith siedział przy ogromnej konsoli, wpatrując się w napis „Komunikacja międzynarodowa”. To wyglądało na rzecz, której szukał. Miał nadzieję, że uda mu się zadzwonić na koszt abonenta. Obejrzał rząd przełączników z napisami „Langley”, „Europa”, „Alarmowy do Białego Domu”, a wśród nich kilka do miejscowej pizzerri na telefon. Smith sięgnął do „Alarmowego do Białego Domu” i przysunął do siebie mikrofon, odchrząkując. Prezydent Stanów Zjednoczonych stał w Gabinecie Owalnym. Ogromne biurko z mnóstwem telefonów w różnych kolorach odsunięto na bok, żeby zrobić miejsce na minigolfa. Prezydent odezwał się przez ramię do swojego asystenta: - Jeśli tylko uda mi się podnieść handicap, pokonam senatora Twaddle’a. Kiedy go już upokorzę na polu golfowym, nie będę miał problemów z przepchnięciem wyasygnowania tych funduszy. Złożył się do kolejnego strzału akurat w momencie, kiedy zadzwonił jeden z telefonów. Piłeczka potoczyła się krzywo, trafiając w stojak na parasole w kącie pokoju. Prezydent spojrzał na kolekcję telefonów na biurku. - Och, do diabła, który to dzwoni? Asystent wskazał na fioletowy. - Sądzę, że to ten, sir. To musi być coś ważnego, nie pamiętam, żeby ten fioletowy kiedykolwiek się odzywał. Rozdrażniony prezydent zerknął na naklejkę. - CIA, Ameryka Południowa? - Spojrzał na asystenta, odłożył na bok kij golfowy i podszedł do biurka. - Czemu on dzwoni, do diabła? Czy my w ogóle robimy coś w Ameryce Południowej? Założę się, że chcą większe dotacje. - Może pan odbierze - odezwał się asystent. - To najlepszy sposób, żeby się dowiedzieć. W centrali CIA Smith kurczowo ściskał błyszczący mikrofon i nerwowo przełykał ślinę. - Halo, pan prezydent? Pan mnie nie zna, ale ja, eee, ja głosowałem na pana w ostatnich wyborach - Zawahał się, w obawie, że prezydent wyczuje kłamstwo w jego głosie, po czym zaczął szybko wyrzucać z siebie słowa. - Tutaj, w Andach, jest tajna komunistyczna baza pocisków rakietowych, w kraju o nazwie Kolodor. Oto jej położenie - wyrecytował liczby z mapy na konsolecie. Z głośnika spłynęła odpowiedź prezydenta: - Kolodor! Nigdy o nim nie słyszałem. Dwóch drabów, Felipe i Juan, stanęło u wejścia do tunelu, jakby ich prąd poraził, kiedy usłyszeli głos Smitha. Łatwo odnaleźli drogę wśród obłędnej plątaniny tuneli, idąc za zapachem nieświeżego doritos. - Co ten Pedrito wyprawia? - jęknął Juan. - Dlaczego zdradza naszą ukochaną bazę rakietową? Felipe z przerażeniem złapał się za głowę, ale odezwał się szeptem: - Ai! Pedrito! To szpieg, podwójny agent! Wyjęli broń i podkradli się bliżej, stając za plecami rudowłosego porucznika. Smith próbował uspokoić prezydenta. - Niech się pan nie martwi, sir, wszystko jest już w porządku. Pozmieniałem automatyczne koordynaty rakiet i ustawiłem je na główne miasta na Kubie i w Rosji, nie w Stanach Zjednoczonych. Nasz kraj jest całkowicie bezpieczny. Prezydent był wściekły, a głośnik aż podskakiwał, przekazując jego wrzaski: - Ty idioto! Jeśli zniszczysz Rosję, nie będziemy mieli dokąd eksportować zboża! Stając tuż za krzesłem, Juan przycisnął swój wiekowy rewolwer do głowy Smitha. Felipe podniósł mikrofon. - Przepraszam, mamy inne połączenie. Proszę czekać - powiedział i wyłączył guzik z napisem „Alarmowy do Białego Domu”. - Obróć się powoli, Pedrito! - odezwał się Juan. - I trzymaj ręce w górze, podły zdrajco. Juan stał z tyłu, celując w Smitha. Porucznik spojrzał zezem na lufę broni Felipe, wycelowaną w swój nos. - Nic nie rozumiecie - powiedział Smith. - Nie znam się na tym - odparł Felipe. - My tam nie jesteśmy od rozumienia - uciął Juan. - Zawieziemy cię teraz prosto do pułkownika Enrique, do bazy rakietowej! - cieszył się Felipe. - Uch, to znaczy do Towarzystwa Zbożowego. - Ruszaj! - rozkazał Juan. 42 W Gabinecie Owalnym prezydent z głośnym brzękiem cisnął fioletowym telefonem o biurko; potem podniósł kij golfowy i rzucił nim w drugi kąt pokoju. Nadal nie usatysfakcjonowany chwycił jedną z piłek golfowych z dywanu i cisnął nią w okno. Szyba rozprysła się, a piłeczka pofrunęła do ogrodu różanego, omal nie zabijając reportera z brukowca, który próbował podglądać prezydenckie ćwiczenia golfa. Asystent podbiegł do okna i zawołał przepraszająco: - Uwaga na głowę! Prezydent chodził po pokoju wielkimi krokami. - CIA chce zbombardować Rosję i Kubę. Jak oni mogą robić takie rzeczy? I kim był ten durny agent? - Chwycił słuchawkę granatowo-srebrnego telefonu spośród wielu stojących na biurku. - Lotnictwo! Rozkazuję dokonać uprzedzającego nalotu bombowego na Kolodor! Zniszczcie tę bazę rakietową, zanim zdążą odpalić pociski. Nanieście koordynaty na swoje mapy. Ja w tym czasie omówię atak z ich rządem. Są nam w końcu winni parę przysług. W każdym razie większość z tych południowoamerykańskich krajów jest nam coś winna. Bolo stał na wiejskiej drodze, w pobliżu zachlapanego błotem i powgniatanego starego jeepa. Wybrał dla siebie przebranie montera lokalnej telewizji kablowej, tak że nikt nie zwrócił uwagi na to, że sterczy w tym samym miejscu od dłuższego czasu, nic nie robiąc. Nawet na niego nie patrząc, Juan wskoczył za kierownicę jeepa, podczas gdy Felipe wpychał Smitha na tylne siedzenie. Potem usiadł obok kierowcy, wciąż celując w rudowłosego więźnia. - Jedź prosto do tajnej bazy rakietowej - powiedział do Juana. - Nasz przyjaciel Pedrito ma nam sporo do wyjaśnienia, i jestem pewien, że powie niejedno, kiedy trafi na tortury. W komendzie planowania strategicznego sił powietrznych armii Stanów Zjednoczonych przy konsoli siedział pułkownik, usiłujący przypomnieć sobie, jak się powinno reagować w sytuacji prawdziwego zagrożenia, a nie na kolejnych ćwiczeniach. Ukrywał swoje zakłopotanie, podnosząc głos. - SAC 32! Ruszaj się, ruszaj się! Cel: tajna baza rakietowa komuchów w Kolodorze. Wszyscy wiecie, gdzie to jest. A jeśli nie wiecie, to zgadujcie, najlepiej jak potraficie, i zbombardujcie całą okolicę. Do roboty! Flotylla bombowców sunęła po pasie startowym i wzbiła się w powietrze, jak srebrzyste delfiny. Samoloty ryczały w błękicie, kierując się do Ameryki Południowej. W sklepie odzieżowym w pobliżu katedry Naszej Pani Łaskawej Yaquita defilowała przed lustrem. To była już dziewiąta suknia ślubna, którą przymierzała, ale przecież musiała znaleźć idealny strój, bez względu na to, jak długo mogłoby to potrwać. W tym szczególnym dniu wszystko musiało być doskonałe. Wygładziła na piersiach śliczne koronki, obracając się dookoła, żeby popatrzeć, jak dobrze suknia podkreśla jej kształty. Na skrzyni i na krześle na zapleczu sklepu leżały stosy równie wspaniałych sukien. Yaquita już je przymierzała i odłożyła, żeby przyjrzeć się im raz jeszcze. Sprzedawca trzymał się z daleka od drzwi przymierzalni. Nauczył się już, jak głupio jest cokolwiek sugerować Yaquicie, kiedy ta się zastanawia. Skinęła głową z aprobatą. - Myślę, że to mogłaby być suknia, której szukam - powiedziała, tak samo zresztą jak i kilka razy przedtem. Ale jeszcze parę miała do przymierzenia, jej młody, rudowłosy amant mógł się tu zjawić w każdej chwili... Jeep pędził drogą przez andyjską przełęcz, podskakując na wybojach i prawie ocierając się o krawędzie skał. Smith, zielony na twarzy, pojękiwał na tylnym siedzeniu; jazda Juana przyprawiała go o mdłości. Oprych ostro przydeptywał pedał gazu. W biurze bazy rakietowej - Towarzystwa Zbożowego „Głodne Usta” pułkownik Iwan wstał, żeby odebrać od czerwonego na twarzy kuriera ciężki neseser. Uśmiechnął się, rozgniatając w popielniczce wielkie cygaro. - Nareszcie jest! Enrique rozsiadł się na krześle, sącząc kolejną szklaneczkę wódki. - Co to takiego? - Te zwroty kosztów. Właśnie nadeszły z Rosji. Całymi latami wysyłałem im rachunki za moje wydatki w podróży i nareszcie przysłali... z uwzględnieniem inflacji, rzecz jasna. Podniósł wieko, rozdziawił usta ze zdumienia, po czym odwrócił walizkę w kierunku Enrique, żeby i on mógł do niej zajrzeć. Kubańczyk omal nie udławił się wódką. Walizka była wypchana po brzegi oślepiająco błyszczącymi złotymi monetami, niczym żetonami do pokera. Enrique podniósł jedną i przyjrzał jej się z lubością. - No, towarzyszu, teraz rozumiem, dlaczego zawsze zbieraliście rachunki za wszystkie te służbowe obiady. Bombowce trzymały się kursu, przedzierając się przez wysokie warstwy chmur. W kabinie każdego odrzutowca pilot skontrolował ładunek materiałów wybuchowych, uzbroił bomby i zameldował swoją gotowość reszcie eskadry. Jeep mknął nad andyjskimi urwiskami. Teraz prowadził Felipe. Zatrzymali się po drodze tylko na chwilę, pozwalając Smithowi wychylić się z auta i zwymiotować do czegoś, co wydawało się bezdenną otchłanią. Od tego widoku zrobiło mu się jeszcze bardziej niedobrze. Juan i Felipe obiegli jeepa, zamieniając się miejscami na zdradzieckiej górskiej drodze, jak podczas jakichś idiotycznych ćwiczeń przeciwpożarowych. Potem ruszyli dalej. Enrique wrzucił kilka kawałków złota z powrotem do walizki, obserwując, jak monety odbijają światło z wiszących u sufitu świetlówek. Podrapał się po potężnej brodzie. - Chyba powinniśmy już uznać Smitha za martwego - odezwał się. - Nikt nigdy nie wrócił żywy z tej centrali CIA. Rosyjski pułkownik zerknął na zegarek. - W każdej chwili powinniśmy mieć wiadomość od Felipe i Juana. - Podniósł jedną z monet. - Nie sądzę, żebyśmy musieli dawać im nagrodę, prawda? - Niet, towarzyszu - powiedział Enrique. - Zatrzymamy to... na naszą małą farmę. Będziemy mogli za to kupić króliki. Na dworze, przed głównym biurem bazy, z piskiem opon zatrzymał się jeep. Chmura kurzu przeleciała przez obóz, wywołując powszechny kaszel. Felipe popędzał Smitha do wysiadania, trzymając go na muszce. Wysoko na niebie bombowce minęły zwrotnik - szeroką linię, na mapie narysowaną na paśmie Andów niebieskim kolorem - i przygotowywały się do ataku. - Wszystko gra, chłopaki - powiedział dowódca eskadry. - Właśnie dostaliśmy zgodę na atak od rządu Kolodoru. - To taki śliczny kraj, sir - odezwał się jeden z pilotów. - Ciekawe, dlaczego nigdy o nim nie słyszałem. - Nie macie być ciekawi, dlaczego, kapitanie! - uciął dowódca eskadry. - Otworzyć luki! Bomba w dół! - Bombaj? - zastanowił się któryś z pilotów. - To my lecimy nad Indiami? Iwan zatrzasnął walizkę pełną złota, a Enrique odwrócił się i skrzywił, słysząc zamieszanie w hallu. Uśmiechając się złowieszczo, dwóch drabów poszturchiwało porucznika Toma Smitha, celując w niego z rewolwerów. - Znaleźliśmy tego... tego ohydnego jaszczurkożercę, jak rozmawiał przez radio ze Stanami - powiedział Felipe, dumnie wypinając pierś. - Słyszałem, jak podawał lokalizację tej bazy. Juan dodał: - Naszym zdaniem to podwójny agent. Zdrajca rewolucji! Obaj pułkownicy wbili wzrok w Smitha. - Wygadałeś o bazie rakietowej? Nie miałeś tego robić! - zawył Enrique. - Rozstrzelać go! - powiedział Iwan. - Nie jest już nam dłużej potrzebny. Smith wyciągnął szyję, nasłuchując słabego warkotu odrzutowców, narastającego z każdą chwilą. - Myślę, że chyba nie ma czasu na moją egzekucję - odezwał się. - Słyszę bombowce. Są już całkiem blisko. 43 Kiedy warkot bombowców stawał się coraz bliższy, dwóch drabów, Juan i Felipe, obudziło się jak z transu i wyskoczyło przez okno biura. Obaj ruszyli w te pędy przed siebie, wymijając elewatory i dekorujące bazę maszyny rolnicze. Smith popatrzył na sufit, a potem też rzucił się do ucieczki. - Stać! Ty tchórzliwa kapitalistyczna świnio! - wrzasnął pułkownik Iwan, kiedy Smith był już przy drzwiach. - Ja go złapię! - krzyknął Enrique i skoczył w kierunku rudowłosego porucznika. Nie widząc pod ręką lepszej broni, Iwan rzucił ciężką, wypchaną złotem walizką, trafiając Enrique prosto w głowę. Kubański pułkownik runął jak worek zboża Towarzystwa Zbożowego „Głodne Usta”. Neseser pojechał po podłodze, zatrzymując się tuż przed Smithem. Iwan ruszył za porucznikiem, ale potknął się o ciało Kubańczyka i wywrócił jak długi, uderzając głową o kant biurka. Smith podniósł walizkę. - Ale fart! To muszą być jakieś ich tajne plany! - Wypadł przez drzwi, prawie zgięty w pół pod ciężarem walizki, którą powlókł ze sobą. W górze słychać było gwizd bomb, spadających prosto na cel. Wśród nich ciszej poświstywały pociski. Smith pędził do jeepa, porzuconego przez Juana i Felipe. Pierwsza bomba uderzyła niedaleko, zwalając go z nóg. Druga trafiła w jeden z silosów zbożowych, wysadzając go w powietrze. Pocisk wewnątrz zbiornika przewrócił się. Smith ponownie chwycił walizkę pełną złota, dobiegł pędem do samochodu i wskoczył do środka. Potrząsając głowami, obaj zamroczeni pułkownicy podnosili się z podłogi. Obrzucili się nawzajem wyzwiskami za niezdarność i wybiegli z biura. Kolejny wybuch ściął ich z nóg. - Och, moja głowa! - jęczał Enrique. Roztrzęsiony Iwan wskazał ręką na odjeżdżającego jeepa i podnosił się niezdarnie. Złapał towarzysza za ramię. - Musimy go zatrzymać, on zabrał mój zwrot kosztów... Pobiegli do nakrytego brezentową płachtą land rovera, ukrytego za nowiutkim traktorem. Wysoko nad ich głowami w samolocie otworzyły się klapy luku bombowego. - Cel potwierdzony - powiedział dowódca eskadry. - Możecie zwalić cały ten kram od razu, żebyśmy już mogli wrócić do domu. Zapomniałem nastawić magnetowid na dziś wieczór. Nie chciałbym przegapić „Archiwum X”. Deszcz bomb z wyciem zapełnił powietrze. Eksplodował kolejny silos z pociskiem. Jeden z odrzutowców przegapił cel i zamiast na bazę zrzucił bomby na pobliskie szczyty gór. Pilotowi było wszystko jedno, a w dodatku z lotu ptaka wybuchy wyglądały tak ładnie. Smith wzdrygnął się i spróbował ukryć się za przednią szybą, uderzając w zamknięte wrota tajnej bazy rakietowej. Jeep wyjechał na otwartą przestrzeń, ale Smith nie miał pojęcia, dokąd zmierza. Bomby nie przestawały spadać i kolejny silos wyleciał w powietrze. Biuro eksplodowało fontanną płomieni, kiedy dobrze wymierzona bomba trafiła w cel. Pułkownik Enrique obejrzał się z przykrością, myśląc o całej tej wódce i cygarach, które zostawił w szufladach swojego biurka. Tymczasem Iwan prowadził land rovera, sunącego przez kłęby czarnego dymu niczym potwór. Wrota były już rozwalone, dzięki uciekającemu Smithowi. Land rover przedarł się przez dym i przez potrzaskane ogrodzenie. Smith znalazł się na głównej drodze i jechał nią z pełną szybkością mając nadzieję, że nic wpadnie po drodze na karawanę mułów albo na stado dzikich lam. Zaryzykował rzut oka do tyłu, akurat żeby zobaczyć, jak cała baza rakietowa staje w ogniu. Echa eksplozji rozsadzały mu uszy. Smith naciskał na pedał gazu. - Chyba ich zgubiłem - powiedział do siebie, spoglądając z dumą na neseser, zabrany pułkownikowi. Połknął haczyk i wczuł się w tę szpiegowską robotę. Za nim, krętą górską drogą, pędził land rover. Pułkownik Iwan kurczowo ściskał kierownicę, zgrzytając zębami i skupiając uwagę na zdradzieckich zakrętach. Enrique ciągle gestykulował, pokazując rękoma uciekające auto Smitha, jak gdyby Rosjanin nie dostrzegał przed sobą powodu ich pościgu. - Musimy go dopaść! - mówił Enrique. - Smith dawno temu powinien zginąć w amerykańskiej ambasadzie w Santa Isabel. Nigdy nie miał tak długo żyć, no i sami widzicie, jakiego zamieszania narobił. W podziemnych korytarzach wzgórza, usianego złowrogimi talerzami anten, przewodnik górski w kolorowym ponczo i słomkowym kapeluszu przechadzał się po pokoju kontrolnym Centrali CIA, tak swobodnie, jakby był tu stałym gościem. W świetle migoczących lamp myszkował pod konsoletami, szukając czegoś. Jego ciemna twarz miała nieodgadniony wyraz, w rysach było coś egzotycznego. Bolo podszedł do drzwi składziku i otworzył je. O’Halloran siedział na podłodze, skulony i wsparty o starą miotłę. Agent CIA był ciągle kompletnie zamroczony i skrępowany drutem wygrzebanym przez Smitha na wysypisku. Bolo, posapując, wyciągnął O’Hallorana ze składziku. Naciągnął głębiej kapelusz, ukrywając rysy, i przyklęknął, żeby rozplatać drut na nadgarstkach agenta CIA. O’Halloran poruszył się i zaczął stękać. - Kto tam? - jęknął wreszcie, na wpół przytomnie, mrugając oczami. Nagle zaczął się szarpać, jakby chciał kogoś odepchnąć. Bolo usunął się z pola widzenia O’Hallorana i ulotnił dyskretnie, zanim agent CIA zdołał się zorientować, gdzie jest i co się stało... 44 Na górskiej drodze Smith kluczył jeepem na prawo i na lewo. Wokół niego sterczały strome wulkaniczne skały, czarne i przytłaczające. Kilka szczytów pokrywał śnieg lub para, buchająca z długo uśpionych wulkanicznych szczelin. Płomienie i czarny dym wydobywały się z miejsc, na które bombowiec spuścił swój śmiercionośny ładunek, zamiast na tajną bazę rakietową. Smith wiedział, że jedzie za szybko jak na takie zakręty, ale nie widział szybkościomierza, więc stwierdził, że wszystko jest w porządku. Od strony kierowcy otwierała się pionowa przepaść, głęboka na pół mili, zasypana pozostałościami lawin sprzed wieków. Smith głośno przełknął ślinę i skupił uwagę na drodze, po czym przełknął ślinę raz jeszcze, głośniej, widząc, że zbliża się do kolejnego ostrego zakrętu. Za nim land rover z dwoma pułkownikami skakał na prawo i lewo. Iwan gwałtownie kręcił kierownicą, żeby utrzymać pojazd na drodze. - Szybciej! - wrzeszczał Enrique. - Szybciej! Smith zmobilizował wszystkie siły, żeby prześlizgnąć się przez wąski zakręt, omijając stromą skałę. Za zakrętem czekało głębokie na milę urwisko. Jeep przemknął przez przesmyk, trzymając się drogi tylko dwoma kołami. Powyżej, wśród postrzępionych szczytów, lawina skał, potrzaskanych podczas przypadkowego bombardowania, toczyła się po zboczu w dół, nabierając szybkości i wzniecając kurz. Coraz więcej głazów zsuwało się w dół z ogłuszającym łomotem. Smith spojrzał w górę, zobaczył je i nacisnął gaz. - Lawina! - krzyknął Enrique. - Uważajcie! - To był naprawdę ciężki dzień - powiedział Iwan. - Ale to tylko jeszcze jedna przeszkoda, którą musimy pokonać w imię rewolucji. Łapmy Smitha. Podczas gdy dwaj pułkownicy zbliżali się do przesmyku, kaskada spadających kamieni runęła na drogę, blokując część pasa i zostawiając wolny jedynie zdradziecki, wąziutki pasek tuż nad urwiskiem. Uciekając przed lawiną i zmagając się z kierownicą, żeby utrzymać auto na drodze, Smith czuł, jak jeep się trzęsie. Coraz więcej kamieni ześlizgiwało się po zboczu, a Smith skręcał ostro, manewrując gazem i hamulcem. Zewnętrzne koła jeepa wyjechały poza krawędź urwiska, wyrzucając w powietrze żwir. Smith gwałtownie skręcił kołami na prawo i jeep wspiął się pod górę, gdzie droga była nieco szersza, nieco czystsza i biegła odrobinę dalej od przepaści. Za nim land rover w gorączkowym pościgu ryczał na ciasnym zakręcie, a lawina przetaczała się wokół niego. Siedzący obok kierowcy Enrique odezwał się, przerażony: - Kiedy byłem młody, stara cygańska wróżka ostrzegała mnie, że zginę w czasie lawiny, jadąc wąską drogą przez Andy obok rosyjskiego pułkownika. - Oczy rozszerzyły mu się jak dwa spodki. - Na słodki zadek szczura! Myślicie, że to może być przypadek? - Ja nie wierzę w całe te zabobony - Iwan zakręcił kierownicą i zobaczył stertę gruzu na drodze i bezdenną przepaść z boku. Ziemia zadrżała i poruszyła się, a w drodze powstała rozpadlina. Land rover wyjechał zza skał prosto w pustą przestrzeń. Jak wystrzelony pocisk samochód zatoczył idealną parabolę w dół, wyskakując w powietrze i nawet nie ocierając się o zbocze. Wciąż przypięty pasami Enrique zawołał: - Viva la revolution! - Mam nadzieję, że Moskwa się o tym nie dowie - powiedział Iwan, ulubionym gestem zapalając świetne kubańskie cygaro i zaciągając się nim. - To mogłoby mi zrujnować karierę. Po długiej, długiej chwili land rover uderzył o dno przepaści. Smith zatrzymał jeepa w kotlince. Lawina ominęła go, a ziemia przestała się trząść. Był bezpieczny. Para buchnęła z chłodnicy jeepa. Smith potrząsnął głową. - Ale fart! Wysiadł z auta, podszedł do krawędzi urwiska i spojrzał w dół, na dymiący wrak. Potem popatrzył na swoje podarte ubranie i umazane ręce. - Teraz już na dobre wdepnąłem w ten szpiegowski interes. Postanowił dostać się do hotelu i przebrać w jakieś czyste ubranie. Nie zaszkodziłby i prysznic. Był ciekaw, czy Yaquita zostawiła w plecaku resztkę rumu. Odjeżdżając, raz jeszcze nerwowo rzucił okiem na urwisko i odetchnął z ulgą. Przynajmniej był teraz bezpieczny. Admirał Turner nienawidził gołębi. Codziennie kotłowały się na jego parapecie, oblepiając go na biało odchodami i zagłuszając gardłowym gruchaniem jego ulubioną stację Laurence Welk. Teraz, kiedy w popołudniowym słońcu siedział w Central Parku, sam na sam ze swoimi myślami na parkowej ławeczce, te paskudne ptaszyska łaziły naokoło, rozpełzając się jak plaga, powolne i bezmyślne. Od czasu do czasu nadeptywał na nie jakiś amator joggingu albo pędzący rower rozpłaszczał je, wzbijając fontannę wstrętnych piór. Jak ktokolwiek mógłby się nie uśmiać na taki widok? Admirał miał za złe innym starym piernikom, że beztrosko sięgają do toreb i rzucają gołębiom okruszki. To wyglądało jak scena rodem z filmu Alfreda Hitchcocka, kiedy to ptaki otaczały ludzi. Czy ci emeryci nie mają nic lepszego do roboty? Admirał spojrzał na małą sadzawkę, przyjrzał się dzieciakom bawiącym się łódeczką, sterowaną radiem - to mu przypomniało jego własne, wspaniałe czasy w marynarce. Wspominał radosne burdy w dokach, pijane w sztok załogi, kierujące statek w dziwaczne miejsca, tajfuny i otwarte morze... - Ach - mruknął do siebie z marzycielskim uśmiechem. - Za moich czasów służyć w marynarce to rzeczywiście było coś. Obecnie admirał Turner był tylko kapitanem jednego biurka, i to w dodatku cholernie zagraconego. Siedząc na parkowej ławce, wyjął pogniecioną papierową torbę i położył ją na kolanach. Chciwe gołębie podchodziły bliżej... Admirał spojrzał na zegarek, zastanawiając się, czy minęło już dość czasu. Wiedział, że musi przeczekać na tej ławce, żeby uniknąć spotkania ze swoją córką, Joan. Od paru dni była chodzącą furią. Wpadła do jego biura jak burza, zdyszana, w przekrzywionym kapeluszu, z rozczochranymi włosami. To wejście Joan utkwiło mu na dobre w pamięci... - Tatusiu, właśnie byłam w mieszkaniu porucznika Smitha! Powiedział, że się ze mną ożeni, ale ten... ten padalec mnie zdradził! - Jej oczy zwęziły się jak szparki i zrobiły się tak lodowate, że było to bardziej przerażające niż jej wściekłość. - I zdradził też nasz kraj. Tatusiu, Tom Smith jest szpiegiem! Słysząc to, admirał Turner nie mógł się powstrzymać od śmiechu. - Smith? Szpiegiem? Nie wygłupiaj się, kochanie. Porucznik Smith nie potrafi nawet zrozumieć tych projektów, a co dopiero sprzedawać ich... tym, no, kto tam teraz jest naszym wrogiem. - Tatusiu! - wrzasnęła Joan, a on stwierdził, że najlepiej się poddać i to całkowicie. Wstał, przed wyjściem z pokoju wyjmując z dolnej szuflady biurka srebrną piersiówkę. - Dobrze, kochanie. Pójdę zaraz do jego mieszkania i sam to sprawdzę. Admirał Turner przeszedł przez korytarz do mieszkania Smitha; sztywnym krokiem, z kamienną twarzą, jak kadet na paradzie. Kiedy doszedł do odpowiednich drzwi i stwierdził, że są uchylone, pchnął je mocniej. - Smith! Mam ci coś do powiedzenia! Zamiast świeżego zapachu środków czystości i odświeżaczy powietrza, poczuł smród, który omal nie zwalił go z nóg. Składała się na niego woń potu, rozlanej tequili i rumu, gęsty dym z cygar. Admirał wytrzeszczył oczy i wziął głęboki wdech. Pruderyjny młody porucznik ostatnimi czasy zdecydowanie się zmienił. W słabym świetle przebijającym przez zaciągnięte zasłony na własne oczy ujrzał obraz upadku i ruiny. Sofa leżała przewrócona. Puste butelki po alkoholu zalegały dookoła, przemieszane z niedopałkami papierosów i kupkami tytoniowego popiołu. Obrazy na ścianach były poprzekrzywiane. Z anteny telewizora zwisał koronkowy stanik; koronkowe majtki (nie od kompletu) dyndały na pokrętle magnetofonu. - Kobiety, alkohol, papierosy! - Zszokowany admirał Turner stanął jak wryty w pustym pokoju. - Oto mój chłopak! Smith, nareszcie robi się z ciebie porządna ludzka istota! I tak admirał trafił do parku, gdzie usiadł na ławce, zamiast wracać i stawić czoła Joan. Nie mógł się otrząsnąć ze zdumienia. Minął go kolejny amator joggingu. Admirał Turner sięgnął do brązowej, papierowej torby i pogmerał w niej ręką. Gruchając, głodne gołębie otaczały go coraz ciaśniejszym kołem, spodziewając się jeszcze jednego frajera o miękkim sercu, który przyniósł im jedzenie. Admirał wyciągnął jeden ze starannie dobranych wcześniej kamieni i cisnął nim w najbliższego gołębia, który zaskrzeczał i odleciał, gubiąc połamane pióra. Admirał znowu sięgnął do torby, chwycił następny kamyk i rzucił nim w kolejny cel. - Prosto w dziesiątkę! To było zabawniejsze niż rzucanie okruszków. 45 Owinięty bandażami samotnie O’Halloran siedział przy konsoli w centrali komunikacyjnej CIA. Pozostali pracownicy jeszcze nie wrócili z przerwy na kawę. Oko mu puchło, co niewątpliwie znaczyło, że wkrótce pojawi się pod nim imponujący siniak. O’Halloran ściskał mikrofon, odpowiadając z uszanowaniem, drżącym głosem. - Nie, sir - powiedział. - Może pan powiedzieć prezydentowi, że nie wiem, kto wykonał ten telefon. Połączenie nie wyszło z tej tajnej bazy. To mógł być jakiś kawał, albo pomyłka. - Wziął głęboki oddech. - Pedrito Miraflores? Ten bandyta jest gdzieś o tysiące mil stąd, ręczę za to! Ale mam oczy otwarte. Wróciwszy po wielu perypetiach do swojego pokoju w hotelu, Smith wziął długi, gorący prysznic. Rury zatykały się i hałasowały, niechętnie pozwalając wodzie wypływać małymi dawkami. Owinął się ręcznikiem i wytrząsnął z włosów kropelki wody. Podniósł plecak i wysypał jego zawartość na łóżko; próbował wepchnąć do niego skradzioną walizeczkę, ale była za duża i zbyt ciężka. Postanowił wyjąć z niej ważne, tajne dokumenty pułkownika i zaoszczędzić w ten sposób trochę miejsca. Otworzył neseser i zamarł, wytrzeszczając oczy, ujrzawszy, że jest po brzegi wypełniony złotem. Zatkał sobie usta dłonią, żeby nie zacząć wrzeszczeć o znalezionym skarbie. Nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie podsłuchuje, zwłaszcza przy tej szpiegowskiej robocie. Smith spojrzał na drzwi balkonowe i uśmiechnął się. - Teraz mam za co wrócić do domu. Potrząsając walizeczką Smith przesypał strumień złota do otwartego plecaka. Kiedy już ostatnia moneta wpadła do środka, Smith przeszukał palcami zakamarki nesesera, upewniając się, że nie przeoczył ani kawałeczka złota. Zza jego pleców rozległ się głos: - Wiadomość dla pana, sir. Zaskoczony Smith omal nie skręcił sobie karku, błyskawicznie oglądając się przez ramię, W czerwonym uniformie boya hotelowego stał przed nim Bolo. Smithowi zaświtało w głowie, że skądś zna tego człowieka, ale do tej pory zdążył się już przekonać, że lepiej nie zadawać pytań. - Jakaś senorita imieniem Yaquita dzwoniła, żeby panu przypomnieć, że czeka na pana w katedrze w Sangredios. Doradzałbym nie zawieść tej damy. Nadal w szoku, Smith zakrywał ręką plecak pełen złota. - Yaquita? A, tak, w porządku. Dzięki. - To należy do obowiązków uprzejmej obsługi hotelu. - Bolo odwrócił się i cicho zniknął za drzwiami. Na korytarzu zatrzymał się i jak zwykle uśmiechnął swoim tajemniczym uśmieszkiem. Odpiął od paska radio, ustawił częstotliwość i nacisnął włącznik. Lubił, kiedy działo się coś interesującego. W centrali CIA O’Halloran skurczył się, kiedy wielki, metalowy głośnik zabrzęczał nad jego głową. Od głośnych dźwięków pękała mu czaszka. Głos Bolo zniekształcały zakłócenia; od jego szeptu, transmitowanego z ogromną mocą przez głośnik, drżały szyby. - Tu mówi lojalny obywatel Kolodoru. Jeśli pan sprawdzi „Hotel de Lujo” w Montanie, będzie pan miał niespodziankę; ta niespodzianka ma na imię Pedrito! Nabiegłe krwią oczy O’Hallorana rozszerzyły się jak spodki. - Wezwać mi tu oddziały! - ryknął do pustego pokoju łączności. Po chwili znów skulił się na krześle, trzymając się za obolałą głowę. Smith wyszedł z hotelu i jak gdyby nigdy nic szedł do jeepa, ubrany znów w niemiecki strój do wspinaczki i tyrolski kapelusik. Nikt z miejscowych nie zwrócił na niego uwagi, ludzie byli tu przyzwyczajeni do dziwacznych turystów. Smith niósł swój wyładowany złotem plecak, starając się nie wlec go po ziemi i nie podzwaniać za bardzo. Po drugiej stronie alei O’Halloran obserwował okolicę, pomagając sobie teatralną lornetką. Nagle wstrzymał oddech. - Pedrito Miraflores! Zaraz wpadnie w moje ręce! Kilka agresywnych kurczaków dziobało go po kostkach, ale agent CIA odpędził je kopniakami; nie miał ochoty być napastowany przez drób. O’Halloran zarechotał, zacierając ręce. Rudzielec wyjechał jeepem na ulicę i skręcił w lewo. Kierował się do Sangredios i agent CIA wiedział, że tam na pewno dopadnie swoją zwierzynę. Na sztywnych nogach O’Halloran pobiegł w kierunku okrągłego wzgórza z antenami. Jednak zanim dotarł do wejścia, całe wzniesienie wyleciało w powietrze, buchając potężnym, pomarańczowym płomieniem. Eksplozja przewróciła agenta CIA na tyłek. Grudki błota i darni zasypały ulice niczym deszcz meteorytów. Z trzeszczącym, powolnym chrzęstem metalowe talerze anten satelitarnych waliły się w płomienie. Wzgórze, podziurawione tunelami, zapadało się do środka jak wielkie mrowisko. O’Halloran siedział na ulicy, obsypany ziemią, i gapił się na walące się wzgórze. Pasemko włosów opadło mu na oczy. Był całkowicie pewien, że to Pedrito Miraflores spowodował tę katastrofę. Zerwał się na równe nogi i wyszarpnął z kieszeni supertajne radio. - Dawać tu armię! - krzyczał. - Całą cholerną armię Kolodoru. Garbaty ksiądz pociągnął za linę od dzwonu zabytkowej katedry w Sangredios. Kiedy dzwon wydał donośny dźwięk, ksiądz pociągnął jeszcze raz. Przed bogato rzeźbionym ołtarzem Yaquita chodziła tam i z powrotem w olśniewającej sukni ślubnej. Doprowadzona do rozpaczy klasnęła w ręce, żeby zwrócić na siebie uwagę księdza. - Ojcze, domagam się, żebyśmy już zaczęli. - Nie, córko - odpowiedział. - Najpierw musimy ogłosić zapowiedzi. - Jak długo to potrwa? On na pewno przyjedzie tu za kilka minut. - Zapowiedzi wymagają trzech dni. - Och, nie, tak nie może być! - Yaquita zaplotła ręce na piersiach i posłała księdzu spojrzenie, które mogłoby go spalić na popiół. - Musi ksiądz coś z tym zrobić! - Ja... ja zajrzę jeszcze raz do księgi - powiedział ksiądz. Smith jechał drogą, przypatrując się wiosce, zanim ostatecznie dojrzał katedrę z wieżami. - Aha! Wiedziałem, że mogę się zdać na swój instynkt. Wąską aleją dojechał do głównego placu wioski, tuż przed katedrą. Na szerokich, marmurowych schodach stały gliniane donice pełne bujnie kwitnących różnobarwnych kwiatów, rozjaśniając ciasny plac. Fontanna na środku opryskiwała zielonkawą wodą kilka straganów, na których handlarze porozkładali naszyjniki, ręcznie robione swetry i poncza, pamiątkowe mapy, bukiety róż i kukurydzę smażoną z wieprzowym mięsem. Przeszła karawana osiołków, wiozących niemieckich turystów z aparatami fotograficznymi. Każdy z turystów zrobił zdjęcie rudowłosemu Smithowi, kiedy wysiadał z jeepa - być może przypadł im do gustu jego tyrolski kostium. Porucznik pomachał do obiektywów. Zaparkowawszy przy marmurowych stopniach, Smith podziwiał ogromną, białą katedrę. - To zupełnie jak jedno z tych miejsc, gdzie trafiał admirał Nelson - mruknął. Przyciągnął bliżej ciężki plecak i, stękając, zarzucił jeden pasek na ramię. Powlókł się do katedry, uginając się pod ciężarem złotych monet. W kościele Yaquita i garbaty ksiądz stali przed ołtarzem. Ksiądz z przesadną uwagą zapalał świece, podczas gdy Yaquita dalej się z nim sprzeczała. - Jeżeli ukradnę trzy kozy i podaruję je kościołowi, to czy to przyspieszy procedurę? Jesteś człowiekiem bożym, musi być jakaś droga do ugody. - Och, moja droga, nie - odparł ksiądz. - Przykro mi! Yaquita zacisnęła usteczka. - Mam trochę pieniędzy na koncie za granicą. Czy mogłabym wypisać czek? Wspaniałe wejście do katedry zamykały ogromne, bogato rzeźbione podwójne drzwi z mniejszymi drzwiczkami, otwartymi na oścież ze względu na popołudniowy upał. U szczytu marmurowych schodów Smith poczuł zapach petunii rosnących w wielkiej donicy, odwrócił się i spojrzał na drogę, którą przyjechał. Większość handlarzy i cała karawana turystów na osiołkach uciekało co sił w nogach, wrzeszcząc z przerażenia. Smith zdjął tyrolski kapelusik i osłonił oczy, zastanawiając się. Chociaż nigdy wcześniej nie słyszał o tym kraju, Kolodor wydawał się być z pewnością podniecający. Trzy ciężarówki, wyładowane rządowym wojskiem, z piskiem opon wjechały na plac. Żołnierze wyjęli broń, gotowi do ataku. Widząc nowych klientów, jakiś handlarz pospiesznie wrócił na plac i próbował sprzedać swoje towary żołnierzom. 46 Elegancko ubrany kolodorański generał i szef CIA O’Halloran (teraz szczycący się prześlicznym, fioletowo-czarnym siniakiem pod okiem) podskakiwali na przednim siedzeniu pierwszej ciężarówki. - To on! - wrzeszczał histerycznie O’Halloran. - Na schodach katedry! Przerażony kierowca przydepnął hamulec. O’Halloran wyciągał rękę po broń, kiedy nagłe hamowanie rzuciło go na przednią szybę. Reszta żołnierzy wyskakiwała z aut i zaczynała strzelać do wszystkiego, co się poruszało - do włóczących się psów, do kurczaków, do przechodniów. Widząc ten atak, Smith dał nura do środka. - Nie, znowu! - zawołał zza drzwi. - Co z uczciwym procesem? Pocisk trafił we framugę. Smith zatrzasnął za sobą małe drzwi, zamknął zasuwę : oparł się o nie plecami, ciężko dysząc. Wbiegł do głównej nawy. Światło, przepływając przez witrażowe okna, zalewało wspaniałą świątynię kolorami. Większość ławek była pusta. Stojąca przy ołtarzu Yaquita odwróciła się do Smitha z promiennym uśmiechem, - Och, jesteś wreszcie, najdroższy! - Potem obróciła się w stronę księdza i wyciągnęła ogromny, wiekowy rewolwer. - Wystarczy już tego błagania! Dawaj nam ślub! Przerażony ksiądz wpatrywał się w bluźnierczynię, a potem skulił się, jakby chciał się ukryć za własnym garbem. Smith stracił głowę, zupełnie go zamurowało. Spokojnie i rzeczowo, Yaquita zarzuciła na ramię długie, czarne włosy. Przesunęła się o krok, robiąc mu miejsce obok siebie, przed garbatym księdzem. Światło świec grało na pozłacanych listkach, wyrzeźbionych wokół ołtarza. - Stań tutaj, najdroższy. Ksiądz już zaczyna. Na zewnątrz katedry O’Halloran wymachiwał bronią, strzelając do rzeźbionych arkad. Kolodorański generał chwycił go obiema rękami za nadgarstek, trzymając się go jak wyrzut sumienia. - Mówiłem! Nie strzelać w kościół! Yaquita poprawiła suknię. Długo czekała na ten dzień. Zamiast stanąć obok niej Smith podbiegł do jednego z bocznych witrażowych okien i wyjrzał przez migoczące kolorami szybki na zewnątrz, na plac. Zobaczył tam umundurowanych żołnierzy, wyskakujących z wojskowych ciężarówek i gotujących się do dokonania masakry. Ksiądz zaczął intonować formułkę, ale przerwał, kiedy Smith przebiegł do innego okna, dysząc ciężko. Yaquita wbiła w księdza zabójcze spojrzenie. - Nie przerywaj - warknęła. - On słyszy każde słowo. Ksiądz głośno przełknął ślinę i kontynuował ceremonię, mamrocząc słowa po łacinie, hiszpańsku, angielsku i w każdym języku, jaki przyszedł mu na myśl. W tym czasie na zewnątrz generał ciągle mocował się z O’Halloranem, który był zdecydowany ostrzeliwać katedrę. Przez witrażowe okienko Smith dostrzegł starą ciężarówkę - model-T, wyładowaną po brzegi sianem, wlokącą się uliczką w pobliżu placu. Indiański farmer w przybrudzonym białym ubraniu jechał powoli, wioząc siano na targ na centralnym placu. Smith dostrzegł w tym szansę ucieczki. Wbiegł do małej bocznej niszy, skąd rzeźbione schody prowadziły na balkon i do okna wyższej kondygnacji. - Wracaj tutaj! - wrzasnęła Yaquita, zaciskając piąstki. - Co ty wyprawiasz? - Zaczęła kroczyć w jego stronę, unosząc ślubną suknię. - Nie w taki sposób powinno się rozpoczynać małżeństwo! Smith założył plecak i pod jego ciężarem przygarbił się prawie jak ksiądz. - Wyjrzyj na zewnątrz! - wystękał. - Zobaczyłem auto, którym można uciec. - Uciec? Jesteś taki sam jak wszyscy mężczyźni! - krzyknęła Yaquita. - Próbujesz mnie wykiwać! Kolodorański generał zdołał wreszcie zabezpieczyć broń O’Hallorana, wyrywając mu ją z ręki. Celując w O’Hallorana z pistoletu, generał cofnął się dalej od samochodu. Inni żołnierze stanęli dookoła, nie wiedząc, co robić ani do kogo strzelać. W zasięgu wzroku nie było już więcej przechodniów. Generał wskazał na katedrę, zaczerwieniony i spocony na twarzy. - Nie możemy wejść do świętego przybytku - powiedział. - Musimy zaczekać tutaj, aż Pedrito wyjdzie! Może zażąda azylu, ale póki co będziemy oblegać kościół. O’Halloran schował się do samochodu, gotując się ze złości przez głupotę generała. - Ty tępy bydlaku! - wrzasnął. Zamachnął się i wyrwał swoją broń generałowi, który bezradnie popatrzył na swoje puste ręce. Agent CIA, miotając się jak w transie, wślizgnął się za kierownicę ciężarówki i uruchomił silnik. - Sam go dopadnę! Nadepnął na pedał gazu i skierował wóz wprost na marmurowe schody świątyni. Kiedy ciężarówka wyskoczyła do przodu, O’Halloran zawołał do generała: - Kolodor nigdy nie przestanie być tylko jakimś kraikiem z Trzeciego Świata, skoro nie potraficie rozwiązywać takich prostych, drobnych problemów personalnych. 47 W katedrze Yaquita, nieświadoma wojskowego najazdu na zewnątrz, szalała z wściekłości. - Wiedziałam! Ale nie rzucisz mnie tak po prostu, jak wyciśniętą cytrynę, po tym, co razem przeszliśmy, Pedrito... czy kim tam właściwie jesteś! Smith próbował coś powiedzieć, cofając się w stronę niszy, schodów i szansy ucieczki - ucieczki zarówno przed Yaquita, jak i przed atakującym O’Halloranem. Chciał tylko wydostać się wreszcie z tego zwariowanego kraju. Przy ołtarzu garbaty ksiądz kurczył się, jak mógł, starając się nie rzucać w oczy, i mamrotał ślubną formułkę. Nie miał pojęcia, co innego mógłby robić. Na zewnątrz narastał ryk zbliżającej się wojskowej ciężarówki, koła dudniły na marmurowych stopniach, kiedy auto roztrącało wielkie donice. Strzelił gaźnik, a dźwięk odbił się echem jak wystrzał, zanim O’Halloran naprawdę zaczął strzelać. Yaquita prychała, zastanawiając się, jak odegrać się na poruczniku. Nagle coś przyszło jej do głowy; podbiegła do kamiennej płyty w podłodze i chwyciła ciężki, żelazny pierścień na jej środku. Napinając się i sapiąc tak mocno, że aż potrzaskały szwy ślubnej sukienki, Yaquita podniosła płytę, odkrywając wejście do krypty. W bufiastej białej sukni Yaquita wskoczyła do wilgotnego grobowca. Dokładanie wiedziała, co ma teraz zrobić. Garbaty ksiądz przyglądał się, jak ciężarówka O’Hallorana przebija się przez potężne drzwi katedry, roztrzaskując drewno i roztrącając świeczniki. Z ogłuszającym rykiem silnika O’Halloran mknął w stronę ołtarza. Smith, z plecakiem pełnym złota, wspiął się na linę od dzwonu, rozkołysał ją na boki, nabierając rozpędu i przygotowywał się do skoku z balkonu. Poniżej, na posadzce, O’Halloran wyskoczył z szoferki i wycelował w Smitha z karabinu. Pociski odbijały się rykoszetami od kopuły, konfesjonałów, chrzcielnic z wodą święconą. Garbaty ksiądz wyszedł naprzód i zaczął besztać O’Hallorana za wszystkie zniszczenia, jakich dokonał w domu bożym. Tymczasem Smith wciąż wisiał na linie, niczym admirał Nelson na pokładzie wojennego okrętu, obserwując przez okno ciężarówkę z sianem i czekając na odpowiedni moment. Wreszcie rozluźnił uchwyt i wyskoczył przez otwarte na oścież arkadowe okno. Ciężarówka model-T przejeżdżała właśnie obok kościoła. Z okrzykiem na ustach Smith wylądował na stercie siana i zniknął, zapadając się między szeleszczące bele. Indiański farmer jechał dalej jakby nigdy nic, pogryzając źdźbło trawy, jak gdyby rudowłosi mężczyźni codziennie wyskakiwali z okien katedry prosto na jego ciężarówkę z sianem. Ciężarówka O’Hallorana zatrzymała się z piskiem opon, zasypana drzazgami z roztrzaskanych drzwi i połamanymi belkami. Agent CIA stanął obok samochodu, spoglądając ze złością na pistolet z opróżnionym już magazynkiem. - Pedrito zwiał. Zwiał! Wieśniacy z placu pojawili się w kościele, niosąc kije i wygrażając pięściami. Handlarz rozstawił swój straganik przy ołtarzu. Kolodorański generał stanął obok niego. - Świętokradztwo w kościele! No, no, no. Teraz będzie pan przeklęty przez Boga, senor O’Halloran. Nawet pan nie wie, jaki nieszczęsny los pana czeka. 48 Pod podłogą zabytkowej katedry pomieszczenia krypty wypełniały kości i czaszki. Na ścianach wisiały tabliczki nagrobne, wyryte na nich nazwiska porastała teraz gruba warstwa pleśni. Przy świetle świecy Yaquita usiadła pośrodku krypty na stołeczku obok karcianego stolika. Pochyliła się nad błyszczącą radiostacją i nałożyła słuchawki na ślubny welon. - Roger-Echo-Dzik Osiemnaście do Hawany, bezpośrednio - powiedziała do mikrofonu głosem drżącym ze złości. Gorzki, okrutny uśmiech zakwitł jej na twarzy. - Pilna wiadomość do przesłania. Pedrito Miraflores to nieprzyjacielski szpieg! Jest podwójnym agentem! Po wyjaśnieniu szczegółów Yaquita usiadła wśród czaszek i piszczeli, mając nadzieję, że już nigdy więcej nie zobaczy nikogo podobnego do Pedrita. „Z drugiej strony - pomyślała - ten obandażowany szef CIA wygląda całkiem atrakcyjnie”. Wydawał się być taki potężny, kiedy rozbił drzwi katedry w pościgu za swoją ofiarą. O’Halloran przynajmniej był ambitny, no i miał powiązania. Poza tym, mając takiego siniaka pod okiem i inne obrażenia, człowiek ten niewątpliwie potrzebował kogoś, kto by się nim zaopiekował. Yaquita uśmiechnęła się. Może zdoła go złapać, zanim wyjedzie z kraju. W pobliżu Hawany, w kubańskim centrum operacyjnym w zamku Moro, Maria - radiooperatorka pilnie zapisywała rozkodowaną wiadomość. Kropelki potu zalśniły jej na czole, kiedy pisała, oczy rozszerzały się jej z niedowierzania. Zerwała z głowy słuchawki i ruszyła biegiem. Zaniosła wiadomość innemu zespołowi, złożonemu z pułkowników z Rosji i Kuby, którzy przejęli pałeczkę po swoich poprzednikach, Iwanie i Enrique. Rosyjski pułkownik przeczytał wiadomość. - Na latarnie przy grobie Lenina! - zawołał. - To wyjaśnia, dlaczego nasza baza rakietowa została zbombardowana! Mamy w swoich szeregach podwójnego agenta! Kubański pułkownik wyjął kartkę z ręki Rosjanina i zaczął czytać. - Na wszystkich świętych, których nie pamiętam! Obaj przeszli na środek pokoju. Wiadomość została puszczona w obieg; asystenci umykali z drogi, kiedy dwaj pułkownicy rozchodzili się do różnych radiostacji, tłukąc w klawisze i wysyłając tekst po hiszpańsku i po rosyjsku. - Radio Moskwa! - ryczał Rosjanin. - Towarzysz Pedrito Miraflores to zdrajca! - Marynarka Republiki Kuby, wysłać wszystkie siły za Pedritem Miraflores! Zabić go na miejscu! Tymczasem w Stanach Zjednoczonych sprawy nie przedstawiały się o wiele lepiej dla prawdziwego Pedrito. Zapakował mikrofilm i skradzione dokumenty i wyszedł z biura. Jechał na spotkanie, nie mogąc się doczekać wyjazdu z tego kraju i powrotu do własnego, ciekawego życia. Nie zauważony przez niego jadący za nim zielony sedan bez tablic rejestracyjnych zatrzymał się przy drodze. Troje ludzi siedziało ściśniętych z przodu; potężny Grubas gniótł się za kierownicą, Lewus rozpłaszczał się na drzwiach od strony pasażera, a obaj cieszyli się, że pośrodku, przyciśnięta przez obydwu, siedzi Joan Turner. Jednak Joan nie zważała na niewygody, więcej uwagi poświęcając obiektowi swojej zemsty. - To on - powiedziała z goryczą. Pedrito Miraflores, w wykrochmalonym mundurze marynarki i formalnej białej czapce, zatrzymał samochód i energicznie wszedł po schodkach do przydrożnej restauracji, jakich pełno w Connecticut. Brzęczący różowy neon oznajmiał: „DANIA GORĄCE!” - Ta długa obserwacja się na coś nadała, co nie, Lewus - powiedział Grubas głosem steranego życiem skazańca. Żuł w zębach zapałkę. - Szykuje się dać nogie - odparł Lewus, naśladując sposób mówienia partnera. Niczym dwóch gangsterów dwaj agenci federalni - jeden zwalisty, a drugi chudy jak szkapa - rozpychali się łokciami, torując sobie drogę w zatłoczonej sali jadalnej, rozganiając klientów kopniakami, a jednocześnie chcąc nie zwracać na siebie uwagi. - O rany! - powiedział Grubas. - Dostaniemy po awansie, jak capniemy tego sukinsyna, co nie, Lewus? Z ponurymi minami i nie najlepszymi manierami pchali się prosto w kierunku dwóch wysokich automatów do kawy, skąd mogli obserwować tłum. Z szafy grającej dobiegały piosenki country-and-western, opowiadające o rozbitych ciężarówkach i podrywaczach, którzy młodo postradali życie. W kuchni brzuchaty kucharz, specjalista dań gotowych, dorzucał do swoich kulinarnych dziel dodatkowe kawałki tłuszczu, po czym wstawiał je do opiekacza. Dwaj agenci dotarli do automatów do kawy i odwrócili się, gotowi do akcji. Lewus miał przy sobie aparat fotograficzny, standardowy element wyposażenia; był czujny jak jastrząb. - Tam jezd, szefie. Zrobił zdjęcie. Nieświadom, że jest obserwowany, Pedrito usiadł pod wielkim, kolonialnym oknem. Rozejrzał się po sali, przyglądając się ladom i kasie, jak gdyby na kogoś czekał. - Gdzie ten jego kontakt? - zapytał Grubas. Kobieta o nieprzyjemnym wyglądzie, w kapeluszu, chuście i sukience w kwiaty siedziała samotnie przy stoliku, mniej więcej w jednej trzeciej długości sali. Mrugnęła okiem do rozglądającego się na boki Pedrita. - Tam jezd! To ta paskudna damulka. Pedrito nonszalancko podszedł do stolika kobiety. - No, masz rację, brachu! To musowo ona - zawołał Grubas, wypluwając zapałkę. Zostawiając partnera w tyle prześlizgiwał się przez tłum, pędząc na pozycję. Kelnerka przebiegła obok niego, strzelając balonikiem z gumy do żucia. Odruchowo myśląc, że to wystrzał z pistoletu, agent sięgnął po broń. Kiedy zobaczył, co było przyczyną wystrzału, wepchnął broń z powrotem do kabury pod pachą. Pedrito stał przy stoliku kobiety i sięgał do kieszeni munduru. Wyjął coś prawą ręką, podczas gdy ona dyskretnie wsunęła mu kopertę w lewą dłoń. Stojąc przed automatem z kawą, Lewus sfotografował tę scenę. Kajdanki Grubasa zatrzasnęły się na nadgarstkach Pedrita tuż po tym, jak kobieta dokonała zamiany. - Mam cię, cholerny komuchu! Bez najmniejszego zastanowienia Pedrito krzyknął: - Plan awaryjny Q! Brzydka kobieta, zaciskając kasetkę z mikrofilmem w owłosionej dłoni, wystrzeliła jak z procy w kierunku automatów z kawą, gdzie patykowaty Lewus stał ze swoim aparatem, pstrykając zdjęcia. Pedrito, ze skutymi rękoma, ciągle trzymając w dłoni kopertę z zapłatą, chwycił Grubasa za nadgarstki i wykręcił je z całej siły. Potężny agent wzbił się w powietrze, kopiąc nogami w stolik, który też wyskoczył w górę. W odpowiednim momencie Pedrito zwolnił uścisk. Zwalisty agent pofrunął wprost na wielkie okno, piszcząc jak dziecko. Przeleciał przez szybę i zwalił się z chrzęstem na wysypany żwirkiem parking, jak albatros w czasie awaryjnego lądowania. Klienci piszczeli w panice. Paru zaklaskało. Przy automatach z kawą brzydula chwyciła Lewusa za nadgarstki i wykonała podobny numer co Pedrito. Stopy agenta FBI oderwały się od ziemi. Aparat wypadł mu z rąk i otworzył się, prześwietlając rolkę filmu. - Hej! - zawołał. - Tam są moje fotki z wakacji! Kobieta cisnęła patykowatym agentem w automaty do kawy i uskoczyła na bok, kiedy maszyny waliły się Lewusowi na głowę, plując gorącą kawą i brązowymi grudkami. Pedrito, nadal skrępowany kajdankami, przytrzymywał obiema rękami marynarską czapkę. Biegł w kierunku rozbitego okna i wyskoczył przez dziurę, cały czas nie wypuszczając z rąk koperty. Grubas leżał oszołomiony pod oknem, próbując podnieść się na czworaki. Wokół niego pełno było potłuczonego szkła. Pedrito wylądował na nim jak spadający samolot, rozpłaszczając go na nowo. Złażąc z agenta, Pedrito rozrywał mu kieszenie tak długo, aż znalazł kluczyk od kajdanek, po czym popędził na przełaj przez podjazd. Wewnątrz restauracji kobieta o surowych rysach wbiegła do męskiej toalety, chwiejąc się dziwacznie na obcasach. Kwiecista sukienka plątała jej się wokół nóg, kiedy pchała drzwi, zamykając je od środka. Kierowca ciężarówki, stojący przy pisuarze, spojrzał na nią zaskoczony. - Nie te drzwi, proszę pani. - Zamknij się - warknęła niskim, męskim głosem. Kobieta zerwała z głowy niemodny kapelusz, zrzuciła chustę i zdjęła z twarzy plastykową maskę. Nerwowy asystent pułkownika Enrique z zamku Moro wrzucił przebranie do kosza na śmieci i zaczął zdzierać z siebie kwiecistą sukienkę, wyciągając szmaty z wielkiego stanika. Kierowca ciężarówki wpatrywał się w to zjawisko tak natrętnie, że asystent Enrique’a odwrócił się do niego plecami. - Czy może mi pan rozpiąć suwak? Kierowca ciężarówki powalczył z suwakiem od sukni, a kiedy skończył, asystent popchnął go w stronę drzwi od łazienki. - Dziękuję. A teraz zjeżdżaj stąd do cholery! Kiedy kierowca uciekł, asystent zrzucił upiorne kobiece łaszki i został w mundurze armii kubańskiej. Za jego plecami otworzyły się drzwi. Wszedł Lewus, pokryty parującymi brązowymi grudkami kawy i nasiąknięty gorącym płynem. Wyjął ciężkiego colta. - To cholernie niegrzecznie, paniusiu! - warknął, na wpół przytomny. - Głowa do góry! - Podniósł colta i strzelił Kubańczykowi prosto w czoło. Ten wpadł do pisuaru, martwy. - Albo z głowy, jak se tam wolisz - powiedział Lewus. Pedrito szarpnął drzwiczki zielonego samochodu FBI, trzymając kopertę w zębach. - Cześć, Joan - wymamrotał przez zaciśnięte zęby, pochylając się nad dziewczyną. Kiedy zaczęła piszczeć i okładać go piąstkami, złapał ją za ramię. Wyciągnął ją z auta tak gwałtownie, że upadła na chodnik i podskoczyła dwa razy na pupie. - Zdrajca! Powiem tacie! - wrzeszczała wniebogłosy. Pedrito skorzystał z kluczyków grubego agenta, uruchomił wóz i ruszył z kopyta, trzymając kierownicę skutymi dłońmi. Wymanewrował z parkingu i wyjechał z piskiem opon na drogę. Leżący pod oknem Grubas pozbierał się jakoś, z trudem łapiąc oddech. Z wściekłości twarz nabiegła mu krwią, kiedy jak chmura gradowa kroczył w kierunku Joan Turner, siedzącej na chodniku i wyglądającej na wielce urażoną. - Hej, to był mój wózek! Pozwoliłaś mu nawiać! Ogromna limuzyna podjeżdżała powoli pod restaurację; był to wielki, srebrny cadillac, kupiony dawno temu, często polerowany i mało używany. Starszy dżentelmen garbił się za kierownicą jak skrzat, prowadząc z tak niesłychaną ostrożnością, że stanowił zagrożenie dla wszystkich normalnych kierowców. Grubas szarpnął drzwiczki i wywlókł kierowcę na zewnątrz. Odepchnął staruszka na bok i podniósł rękę, jak policjant na skrzyżowaniu. - Pan wybaczy, sir. To sprawa federalna! Lewus wyszedł z restauracji okopcony dymem z colta i schował broń do kabury, dumnie dzierżąc skonfiskowane pudełeczko z mikrofilmem. - Ta damulka-szpieg nie będzie nam już sprawiała kłopotów. Grubas zatrąbił na niego. - Rusz się, Lewus! Zdobyłem nowy wózek! Lewus rzucił się biegiem przez parking i wskoczył na siedzenie obok kierowcy. - Dorwijcie Smitha! - krzyknęła Joan, ciągle dziwacznie tkwiąc na chodniku w pozycji siedzącej. Wielki cadillac ruszył w pościg z piskiem opon. Skrzatowaty starszy pan podszedł do Joan, wyciągając rękę, żeby pomóc jej wstać. Joan odepchnęła go. Pedrito gnał autostradą w zielonym sedanie FBI, jednocześnie usiłując otworzyć kajdanki. Zdenerwowany wypluł kopertę, która otworzyła się, pozwalając banknotom wypaść. Pedrito chwilowo zignorował swoją wypłatę. - Pora przemyśleć kilka spraw - powiedział do siebie. - Kobiety kiedyś mnie zgubią. Zerknął w lusterko wsteczne. Ścigający go cadillac pędził jak oszalały, na jego przednich siedzeniach dwóch agentów gotowało się z wściekłości. Wykręcając palce, Pedrito otworzył wreszcie jedną bransoletkę. Pracował nad drugą, ale pieniądze zasłaniały mu oczy. Gniewnie odgarnął banknoty na bok, a one pofrunęły jak stadko przestraszonych gołębi na przednią szybę, tuż przed jego nos. - Alkohol też mnie zgubi - mruknął. Obejrzał się raz jeszcze. Cadillac zbliżał się, jego silnik ryczał jak wielki kombajn. Lewus wychylił się z okna, próbując zrobić użytek z colta. Pedrito mocował się maleńkim kluczykiem z drugą bransoletą, cały czas prowadząc. Stale o włos mijał dziurkę od klucza, a łańcuch z drugą połową kajdanek dyndał, podzwaniając o kierownicę. Pieniądze przyklejały się Pedritowi do twarzy. Cadillac zbliżył się, zrównał z zielonym wozem FBI i próbował wyprzedzić go z prawej. - Wygląda na to, że wpadłbym przez tę szarpaninę z kluczem - warknął Pedrito, trafiając nareszcie kluczykiem do zamka. Zdjął kajdanki, wyprostował ramię, wystawił rękę przez okno i wtedy zobaczył równającego się z nim cadillaca. Lewus wycelował z colta i uśmiechnął się, czekając, żeby pociągnąć za cyngiel. Pedrito rzucił kajdankami, tłukąc przednią szybę wielkiego cadillaca. Kierowca gwałtownie skręcił. Pocisk chybił. Grubas walczył, żeby odzyskać kontrolę nad kierownicą, ale ogromne auto ślizgało się, zarzucało na boki i stoczyło się do rowu. Pedrito spojrzał przed siebie, naciskając na gaz jak wariat, ale minę miał bardzo poważną. - Ech, te kobiety! - potrząsnął głową ze smutkiem. - Ech, ten alkohol. Kiedy już wydostanę się ze Stanów i znów powrócę do miłego, ciepłego klimatu, to niejaki Pedrito Miraflores będzie musiał się poprawić! 49 W porcie na zachodnim wybrzeżu Kolodoru stał na kotwicy stary frachtowiec, w świetle księżyca odcinając się od tła ciemną plamą. Fale uderzały o jego zardzewiały kadłub. W ładowni popiskiwały szczury, a wachtowy chrapał na pokładzie. Na nadbrzeżnych nizinach kraju rozlokowały się plantacje bananów, a kępy mangrowców i mikroskopijne rancza wyrastały na brzegach szerokiej rzeki, płynącej przez dżunglę i wpadającej do Pacyfiku. W porcie łódki rybackie i dłubanki tłoczyły się w pobliżu nabrzeża z owocami morza. Zasapany i wykończony po długim, ciężkim dniu, w którym omal nie zginął i omal się nie ożenił, Smith ciężkim krokiem minął trap frachtowca i poszedł osobiście rozmówić się z kapitanem. Pochrapujący wartownik nawet nie drgnął. - Kapitanie - powiedział Smith, zatrzaskując drzwi zagraconej kajuty. - Widzę, że płynie pan wzdłuż wybrzeża i dalej przez Kanał Panamski do Jacksonville na Florydzie. Kapitan podrapał się po spoconej szczecinie na brodzie. - To nie statek pasażerski. - To nie ma znaczenia, jeżeli tylko mogę się na nim wydostać z Ameryki Południowej i wrócić do Stanów. - Smith ciągle miał na sobie niemiecki strój do górskiej wspinaczki, teraz wygnieciony, poplamiony i nadziany źdźbłami siana. - Oczywiście, mogę zapłacić za przejazd. - Wziął ciężki plecak za jeden pasek. Na chybotliwym stoliku w biurze kapitana na wpół opróżniona butelka tequili przytrzymywała stertę pomiętych map. Mosiężny luk był tak zaśniedziały, że w świetle lampy przybrał zupełnie zielony kolor. - Gdzie pański paszport? - zapytał kapitan. - Tak jakby go straciłem - odpowiedział Smith, wzruszając ramionami. - Mój bagaż został zamieniony, kiedy wylądowałem w Santa Isabel. Bo widzi pan, wygrałem darmową wycieczkę. - To dlaczego nie pójdzie pan do ambasady amerykańskiej? Oni są zawsze gotowi pomóc - kapitan zmarszczył brew. - Ambasada wyleciała w powietrze - odparł Smith. - Ale jeśli wysadzi mnie pan gdzieś w Stanach, dobrze zapłacę. Kapitan uniósł brwi. - Pięć tysięcy dolarów, albo wynocha z mojego statku. To moje warunki, przyjmuj je pan albo idź sobie. - Okay - powiedział Smith. - Zapłacę panu w złocie, jeśli to pana urządza. Zaskoczony kapitan podniósł się z krzesła i zrobił drwiący ukłon. - W takim razie wskażę panu pański pokój, sir! Nędzna kabina miała pojedyncze łóżko, była ciemna i śmierdziała zepsutą rybą. - Nie są to w każdym razie luksusowe warunki - mruknął Smith, kiedy kapitan zamknął za sobą drzwi. - Ale wystarczą póki co. Parę godzin spokoju i ciszy warte jest każdej ceny. No i przynajmniej nikt do mnie nie strzela. Smith sięgnął do plecaka i wyjął wymięty egzemplarz „Słynnych bitew morskich”. Westchnął długo i głęboko, wyciągnął się na pryczy i zrzucił buty. - Może teraz wreszcie skończę ją czytać. Tymczasem na mostku niechlujnie wyglądający kapitan usiadł za biurkiem. Zważył w dłoni osiem kawałków złota i przyglądał się, jak światło odbija się od ich powierzchni, po czym wsunął je do kieszeni. Z uśmiechem zadowolenia otworzył szufladę i wyjął plik papierów, spiętych spinaczem. Zaczął je wertować, aż doszedł do czwartego od góry. - Aha, tu jest - powiedział do siebie i wyszarpnął kartkę z pliku. - Wiedziałem, że gdzieś już była mowa o takich rudych włosach. Raz jeszcze dokładnie przeczytał komunikat. Nie było żadnych wątpliwości. KOMUNIKAT DLA OKRĘTÓW HANDLOWYCH, WYDANY PRZEZ STRAŻ WYBRZEŻA USA POSZUKIWANY ZBIEG WZROST: 6 STÓP, WAGA: 180 FUNTÓW, WŁOSY RUDE POR. TOM SMITH, MARYNARKA USA SZPIEGOSTWO I ZDRADA!!! POSZUKIWANY PRZEZ FBI, MARYNARKĘ USA, AGENCJĘ BEZPIECZEŃSTWA NARODOWEGO, CIA, AGENCJĘ KONTRWYWIADOWCZĄ, DEPARTAMENT STANU, POLICJĘ STANU CONNECTICUT, POLICJĘ STANU NOWY JORK (I PRAWDOPODOBNIE INNYCH). PS PRZEWIDZIANA WYSOKA NAGRODA UPRASZA SIĘ O ODPOWIEDŹ Kiedy frachtowiec opuścił port i skierował się na północ, w kierunku Ameryki Północnej, kapitan włączył radio i nastawił odpowiednią częstotliwość. - Straż wybrzeża z Key West, zgłoś się! Czy dalej jest nagroda za zbiega, porucznika Toma Smitha? - Przerwał i słuchał chciwie. - Aha! A może by ją tak podwoić? - zaproponował. - No cóż, mogę w takim razie pomówić z pana przełożonym? Dużo później, gdy frachtowiec pruł wzburzone wody, zbliżając się do Kanału Panamskiego, kapitan rozparł się na krześle i uśmiechnął. Rzucił okiem na mapę, przesuwając butelkę z tequila, żeby odsłonić pozycję statku. - Dobra jest, dostarczę go wam prosto pod drzwi. 50 W nocy, około dwie mile od Key West na Florydzie, Smith stał na pokładzie, wsparty o poręcz. Frachtowiec przebrnął przez Kanał Panamski i Zatokę Meksykańską na Karaiby, a teraz zmierzał do południowego krańca Florydy. Smith dostrzegał już coraz bliższe wybrzeże, iskrzące jak rój robaczków świętojańskich. „Hej, Disneylandzie, przybywam!”, pomyślał. Stwierdził, że na wszelki wypadek nie będzie ryzykował pożegnania z niechlujnym kapitanem. Nadszedł czas popływać. Smith nałożył okulary do pływania, poprawił kostium, sprawdził bagaż. Na plecach miał wypakowany złotem plecak, nieprzemakalny i wypchany kawałkami korka. Robił się coraz lepszy w całej tej szpiegowskiej robocie. Smith wspiął się na poręcz, gotując do skoku. Może uda mu się znowu dostać przydział do sztabu marynarki, kiedy wróci. Miał nadzieję, że admirał Turner przypomni sobie o nim. Wziął głęboki oddech, włożył maskę i rurkę do oddychania i skoczył z dolnego pokładu zdezelowanego frachtowca. Nie mógł widzieć, że kiedy porusza się w wodzie, z kostiumu ciągną się za nim pasma zielono-żółtego fosforu... Kapitan frachtowca siedział przy radiu, wyglądając przez okienko. Zobaczył, jak Smith skacze za burtę i usłyszał głośny plusk. Rudzielec nawet się nie domyślał, jak naznaczono jego strój. - Połknął przynętę - powiedział kapitan do mikrofonu. - Miejcie go na oku, jest w drodze. Na nabrzeżu grupa wojskowych oficjeli i cywilnych stróżów prawa nerwowo czekała w pokoju łączności straży wybrzeża. Młody marynarz manipulował przy radiu, czując na swoim karku wyczekujące spojrzenia. - Jaka dokładnie była wasza pozycja, kiedy skoczył? - pytał radiooperator, odczytując karteczkę podsuniętą mu przez jednego z oficerów marynarki. - Czy dostanę swoją nagrodę, jeśli wam powiem? - odpowiedział głos kapitana frachtowca przez burzę trzasków i zakłóceń. Kapitan ze straży wybrzeża kopnął radiooperatora i sam chwycił mikrofon. - Dostaniesz, dostaniesz! Tylko powiedz nam, gdzie znajdziemy tego zdrajcę, Smitha. Bezpieczeństwo twojej ojczyzny od tego zależy. Wysocy oficerowie armii i marynarki czekali obok mianowanego w tym tygodniu nowego dyrektora FBI, szykownego mężczyzny o zapadniętych policzkach i z szarym wąsikiem. Kapitan ze straży wybrzeża wpatrywał się w mikrofon, sapiąc z niecierpliwości. Wszyscy wbili wzrok w głośnik na suficie, czujni jak koty. - Jedną i sześć dziesiątych mili na południe od Key West - odpowiedział głos kapitana frachtowca. - Będzie go łatwo znaleźć. Szukajcie fosforycznej przynęty. Zebrani oficjele jak jeden mąż odetchnęli z ulgą. Fajka płetwonurka sterczała nad powierzchnią wody, gładko sunąc do przodu. Za nią unosił się na wodzie wypchany korkiem plecak, wywołując większe fale. Smith płynął w kierunku brzegu, oddychając równomiernie i przebierając płetwami. Niedługo znajdzie się na Key West, z powrotem w Stanach Zjednoczonych, z powrotem w domu. Zastanawiał się, czy ktokolwiek zaplanuje imprezę na jego powrót. Miło byłoby znowu zobaczyć Joan... Helikopter zawisł nad wodą, skierowany dziobem w stronę brzegu. Na kadłubie helikoptera widniała olbrzymia tarcza FBI i napis „Dyrektor FBI (zezwolenie na specjalne przywileje przy parkowaniu)”. Pilot helikoptera poprawił sobie słuchawki. - Wygląda na to, że dotrze do brzegu lada moment, panie dyrektorze - pilot wskazał palcem na wijącą się żółto-zieloną smugę, którą nieświadom niczego Smith zostawiał za sobą. Dyrektor FBI skrzywił się, gładząc się po wymuskanych, szarych wąsikach. - Chcę sam go dostać. Pomyśleć, jaki to mi przyniesie rozgłos! Zostanę bohaterem narodowym. - Dyrektor przechylił się, żeby wyjrzeć przez boczne okienko helikoptera. - Zarobię miliony na reklamowaniu produktów. Barykada z bel i skrzyń zamykała spory kawałek otwartej przestrzeni w doku, gdzie, jak się spodziewano, Smith wyjdzie na brzeg. Metalowe schodki prowadziły w dół, na platformę tuż nad spokojną, ciemną wodą. Wszystko wyglądało jak gdyby nigdy nic. Jednak za barykadą siedziała w kucki kompania piechoty morskiej z odbezpieczoną bronią i dwa tuziny agentów FBI - wśród nich dwaj poobijani i obandażowani agenci, Lewus i Grubas, którzy sknocili robotę przy zgarnianiu szpiegów z przydrożnej restauracji w Connecticut. Teraz chcieli mieć jeszcze jedną szansę. Nikt nie zawracał sobie głowy pytaniem, jakim cudem Tom Smith był w stanie przebyć drogę powrotną do Ameryki Południowej w zaledwie parę godzin. Za plecami żołnierzy, skąd można było obserwować wszystko bez narażania własnej skóry, tłoczyli się oficerowie. A jeszcze dalej niż dobrze osłonięci oficerowie stała ekipa reporterów z telewizji i prasy, czekających na wielki temat. - Mam nadzieję, że te gnojki tam z tyłu nie myślą sobie, że dostaną jakieś ulgi. Cholerne prasowe wieprze - warknął dyrektor FBI, spoglądając z kabiny helikoptera w dół, na doki. - To FBI kieruje tym krajem, nie zapominajcie o tym! - Osłonił oczy, obserwując powierzchnię wody i wypatrując Smitha. - Widzieliście już tego gnojka? Smith wystawił głowę ponad wodę, wyjął rurkę z ust i przebierał nogami, patrząc prosto przed siebie, w kierunku brzegu. Przez plusk fal zdołał wychwycić odgłos silnika helikoptera, ale jego samego nie było widać. Wszystko wydawało się być w porządku. Smith mocniej uderzył ramionami. Oczywiście, nie miał się przecież czego obawiać, skoro był już w swoim własnym kraju. Sapiąc z wysiłku, Smith dotarł do drewnianej platformy na nabrzeżu. Chwycił jej kraniec i odsapnął chwilę, potem, ociekając wodą, wydostał się na platformę. Zobaczył drewniane schodki prowadzące w górę, do doku, gdzie widok zasłaniała mu barykada z bali i skrzyń. Noc wydawała się być taka cicha i spokojna. Klapiąc płetwami o platformę Smith podszedł do stromych schodków, ciągle w okularach na twarzy, nadal wlokąc ze sobą nasiąknięty wodą plecak pełen złotych monet. Dwaj obandażowani agenci wraz z urzędnikiem federalnym czaili się za barykadą. Urzędnik trzymał walkie-talkie i ze złośliwą satysfakcją szeptał do Grubasa, rzucając okiem na helikopter w oddali: - Dyrektor chce, żebyś teraz osobiście wyszedł i zidentyfikował Smitha. Nie możemy sobie pozwolić na żadne wpadki przy telewizji. Potężny Grubas zatrząsł się jak osika. - Ale on mnie rozpozna. Dzisiaj po południu mi przywalił. Urzędnik federalny złośliwie popchnął go naprzód. - Nie pozna cię. Ten bandaż zakrywa ci pół twarzy. Grubas przelazł przez linię komandosów, klęczących z karabinami gotowymi do strzału, i brnął do przodu, dopóki nie wdrapał się na barykadę. Poniżej Smith pokonał kilka ostatnich stopni, klepiąc niezdarnie płetwami o mokre deski. Zatrzymał się na moment, żeby przymocować rurkę do pasa, i poczłapał w głąb doku. Agent FBI czknął Smith ostrożnie rozejrzał się wokół. - Halo? Jest tu kto? Wytężył wzrok, ciągle w okularach pływackich, badając podejrzanie spokojne otoczenie. Westchnął i zaczął szperać w sakiewce przy kostiumie nurka. Szereg komandosów i marynarzy klęczących za barykadą natychmiast uniósł się kilka cali wyżej. Wysunęli lufy karabinów, gotowi otworzyć ogień. Zdenerwowany Grubas wydostał się zza barykady. - O, ktoś tu jest. - Smith wyciągnął w kierunku Grubasa dłoń ze złotą monetą i ściągnął okulary z głowy. - Hej, chłopie, czy możesz mi to rozmienić, żebym mógł zadzwonić po taksówkę? Grubas wlepił wzrok w złotą monetę. - Ruskie złoto! Zapłacili mu - zawołał. Spojrzał na twarz Smitha. - Identyfikacja pozytywna, to Smith! Grubas okręcił się wokół własnej osi, żeby dosięgnąć kabury na plecach. - Poddaj się od razu, to nic ci się nie stanie, ty nędzny zdrajco. Komandosi i marynarze wysunęli się zza barykady z karabinami gotowymi do strzału. Smith otworzył szeroko oczy i zrobił krok naprzód, rozkładając ręce. - Czekajcie, to musi być jakaś pomyłka. To mój kraj... Grubas zdołał wreszcie wyciągnąć swoje magnum 357 i histerycznie celował nim w Smitha, bardziej żeby się przed nim zasłonić, niż żeby go zastrzelić. Helikopter FBI z potężnym rykiem pojawił się nad dokiem i wylądował o dziesięć stóp od nich, lekko dotykając pływakami desek. Reagując błyskawicznie, wykorzystując wszystkie umiejętności, które przećwiczył w ciągu ostatnich kilku tygodni, Smith chwycił Grubasa za nadgarstek jedną ręką, drugą łapiąc go wpół. Pociągnął masywnego agenta w kierunku helikoptera, wykorzystując go jako zakładnika. Kiedy się przemieszczali, sam złapał jego broń. - Nie zabijaj mnie! Nie zabijaj mnie! - jęczał Grubas. Smith ukrył się za potężnym ciałem agenta, stawiając na pływaku stopę w niezgrabnej płetwie. Objął ręką podpórkę, celując z magnum do góry. - Ruszaj! - krzyknął do pilota helikoptera. Urzędnik federalny wylazł na szczyt barykady, kiedy żołnierze unosili karabiny, żeby zestrzelić helikopter. Urzędnik wrzasnął przerażony: - Nie strzelać! Traficie dyrektora FBI! Smith i Grubas szamotali się na pływaku helikoptera. Szykowny dyrektor FBI gapił się na nich przez boczne okienko. Smith wycelował broń prosto w jego głowę i dyrektor w panice skulił się w głębi kabiny. Asystent dyrektora wychylił się przez otwarte drzwi, celując w Smitha z własnego pistoletu. - To cię nauczy zdradzać swój kraj! Dyrektor chwycił asystenta za nadgarstek. - Nie strzelaj! On ma mnie na muszce! A poza tym te wszystkie kamery... Biuro nie potrzebuje rozgłosu. Smith trzymał się pływaka. Wyszczerzył zęby, przeładowując magnum 357; znaczącym gestem kierował lufę w stronę dyrektora. Dyrektor nerwowo cofnął się, kryjąc się w kokpicie, chociaż marna to była kryjówka. - On to zrobi! - wrzasnął do pilota. - Ruszaj! Rób, co mówi. Poniżej, w doku, urzędnik federalny i admirał marynarki stali na barykadzie, z rękoma opartymi na biodrach. Komandosi i marynarze kręcili się dookoła, zbici z tropu. Rwali się do bardziej zdecydowanych działań. Z tyłu, w bezpiecznej odległości, zaproszeni kamerzyści i fotografowie z prasy rejestrowali każdy ruch, pstrykając co chwila i nadając materiał na żywo. Urzędnik federalny spojrzał na kamery telewizji, pomyślał o opinii publicznej i zaczął rwać sobie włosy z głowy. Helikopter FBI uniósł się w powietrze i ruszył nad otwarte morze, dźwigając Smitha i Grubasa, groźnie balansujących na pływaku. 51 Kiedy helikopter mknął nad oceanem, Smith spojrzał na Grubasa, przewieszonego przez pływak. - Hej, on chyba zemdlał! Starał się przytrzymać zwalistego mężczyznę, upewniając się, że nie zrobi sobie krzywdy. Ale Grubas niespodziewanie drgnął i zaczął szamotać się w panice, zamachując się na Smitha tak mocno, że sam stracił równowagę i spadł z pływaka. Smith próbował go złapać, ale Grubas z pluskiem runął do morza. - Mam nadzieję, że umie pływać - mruknął Smith kiwając głową. - Chyba uczą tego w Quantico. Potem wyprostował się na pływaku i w ogromnych płetwach wgramolił się po wąziutkich schodkach do kokpitu. - Rzucić broń! - zawołał. - Nie prowokujcie go! - powiedział dyrektor FBI, kuląc się w fotelu. - Nie macie pojęcia, jakie potworne rzeczy zrobił ten człowiek! - Właśnie widziałem, jak z zimną krwią zrzucił naszego agenta do morza - odezwał się asystent. Obaj z dyrektorem posłusznie wyrzucili swoje pistolety przez okno. Broń zatoczyła szerokie łuki i z pluskiem utonęła w błękitnych wodach Morza Karaibskiego. Smith szarpnął drzwiczki kabiny i wlazł do środka, ociekając wodą. Trzymał przed sobą magnum 357 należące do grubego agenta. Dyrektor i asystent trzęśli się jak osiki, podczas gdy zdenerwowany pilot starał się wydać osobą wprost niezastąpioną. Smith był przemoczony, zmarznięty, zmęczony i głodny. Miał nadzieję, że tę noc prześpi spokojnie we własnym łóżku, a tymczasem nad Karaibami wstawał już świt. Kazał pozostałym mężczyznom przesunąć się na tyle, żeby samemu też móc wcisnąć się do kokpitu. Zasunął za sobą drzwi, tłumiąc hałas wirnika. Nie spuszczając z oka obu przerażonych facetów z FBI, Smith odezwał się do pilota. - Skoro mój własny kraj stara się mnie wykończyć, równie dobrze możesz zawieźć mnie na najbliższy kraniec Kuby. Co mam do stracenia? - Ale to helikopter FBI! - pilot spojrzał na Smitha z przerażeniem. - Z takim oznakowaniem zestrzelą nas od razu! Smith odparł: - Nie miałbym im tego za złe, po tym wszystkim, co teraz wyczynia FBI. Szykowny dyrektor odezwał się głosem łagodnym i kojącym: - Bądźmy rozsądni, Smith. Możemy ci zapewnić fałszywą tożsamość, tak jak to robimy ze wszystkimi największymi gangsterami. Możemy ci pozwolić żyć na wysokiej stopie, gdzieś, gdzie nikt cię nie rozpozna, całkowicie na koszt państwa. - Mój idol, Nelson, nigdy nie poszedłby na taki układ - powiedział Smith urażonym tonem. - To niehonorowe. - Nelson? Masz na myśli „Buźkę” Nelsona? Z nim nie mieliśmy układu. Po prostu go zastrzeliliśmy. Ale to było dawno temu. Z dzisiejszym FBI masz lepsze możliwości niż on. Co ty na to, Smith? - A ja na to, że powariowaliście - powiedział Smith. - Najpierw CIA, a teraz FBI. No dosyć tego, zabierzcie mnie na Kubę, tam będę bezpieczny! - Chwileczkę - odezwał się asystent dyrektora. - Wymyśliłem sposób, jak dostarczyć go na Kubę, żeby nas nie zestrzelili. - Dyskretnie mrugnął do dyrektora. - Na samym skraju wód kubańskich jest mała wysepka. Nazywają ją Wyspą Piratów. To sporne terytorium, zupełnie niezamieszkane. Możemy tam polecieć, okrążyć ją powoli i gdyby Smith wyskoczył ze spadochronem... - Co? - wykrzyknął Smith. - Skoro macie zamiar tam polecieć, dlaczego po prostu nie wylądujecie i nie dacie mi wysiąść? - Bez zezwolenia na lądowanie to byłoby nielegalne. - Asystent jakby od niechcenia sięgnął w głąb kokpitu. - No, podam panu spadochron awaryjny. Za siedzeniami pasażerów upchnięto pudełka ze świecami dymnymi i gazem łzawiącym. Ręka asystenta błądziła tam, przewracając pudełka z flarami, zanim sięgnęła po spadochron. - A poza tym nie byłoby rozsądnie, żeby dyrektor FBI lądował gdziekolwiek na terytorium kubańskim. Jest jednym z najbardziej poszukiwanych ludzi. Asystent wyciągnął spadochron zza siedzenia i wręczył go Smithowi. - A teraz, jeśli tylko pan to założy, może pan wyskoczyć. I wszyscy będą zadowoleni. - A ja mam odgrywać Robinsona Crusoe - odparł cierpko Smith. - To właśnie Wyspa Piratów, tam na prawo - powiedział pilot, wskazując w dół, na skrawek lądu o jakąś milę przed nimi. Świt zaczynał rozświetlać powierzchnię morza. - Bardzo blisko Kuby. Może pan szukać pereł w zatoczkach pełnych ostryg, kiedy będzie pan sobie tam pływał. Daję słowo, spodoba się panu. Smith spojrzał przez przednią szybę na wyspę pokrytą żółtym piaskiem, z niewysokim wzgórzem pośrodku, oblaną szmaragdowymi wodami. - To miejsce wcale nie wygląda najgorzej. - Zagryzł wargi i studiował plaże, drzewa i małe wzniesienie. Asystent szturchnął dyrektora łokciem i wskazał kciukiem w kierunku pustych siedzeń. Dłoń dyrektora prześliznęła się do tyłu, chwyciła cylindryczną flarę i schowała się z nią pod płaszczem. - Wygląda na to, że na dół jest kawał drogi - powiedział Smith. - Jestem marynarzem, nie spadochroniarzem. Nigdy wcześniej tego nie robiłem. Jesteście pewni, że uda mi się skoczyć w tych płetwach? Smith nałożył pakunek ze spadochronem na klatkę piersiową, mocując paski wokół wypchanego złotem plecaka. - Zrobię to - powiedział. - Nie chcę wam, chłopaki, robić kłopotów, pilot nie musi lądować. Udało mu się utrzymać ludzi z FBI na muszce magnum, podczas gdy asystent pomagał mu uporać się z ciężkim plecakiem. - A my przyrzekamy nie mówić nikomu po naszej stronie, dokąd pan poleciał - odparł ugodowo asystent. - Powiemy, że dyrektor FBI wypchnął pana z helikoptera. On wyjdzie na bohatera, a reszta z nas po prostu zapomni o całym tym incydencie. - Słowo honoru? - naiwnie zapytał Smith. - Daję słowo honoru agenta FBI. Asystent umocował ostatni pasek i poklepał porucznika po ramieniu. Smith odwrócił lufę pistoletu, pociągając ostatni pasek. - Wszystko w porządku. Nie chcę, żeby komuś coś się stało. Asystent dostrzegł swoją szansę i zareagował z prędkością błyskawicy, kopnięciem wytrącając Smithowi magnum z dłoni. Pistolet brzęknął o podłogę kokpitu. - Teraz! - wrzasnął asystent. Warcząc, dyrektor wyciągnął spod płaszcza tuleję z flarą. - Zabiję cię, Smith! Dyrektor zaczął mocować się z zapalnikiem flary. - Nie, nie! - krzyknął asystent, usiłując błyskawicznie wyrwać tiarę z rąk dyrektora, - Sądzę, że celuje pan w złą stronę - powiedział Smith. Z przeraźliwym świstem flara wystrzeliła jak kometa, prosto w stertę skrzynek za siedzeniami. Smitha ogarnęła chmura dymu. - Odbiło wam, chłopaki! - krzyknął, ale jego słowa utonęły w huku eksplodujących flar. Smith chwycił drzwi kokpitu, otworzył je na oścież, wpuszczając trochę świeżego, morskiego powietrza, i wyskoczył, machając płetwami w powietrzu. Zrobił kilka koziołków i szukał ręką linki spadochronu, stale chybiając. Kiedy wreszcie ją chwycił, pakunek na jego piersiach otworzył się. Spadochron rozwinął się z szarpnięciem. Smith rozejrzał się wokół i zobaczył helikopter, lecący niczym pijany, oślepiony trzmiel, w drodze powrotnej na północ. Ogromne kłęby czarnego dymu wydobywały się z kokpitu i znaczyły jego trasę. Smith potrząsnął głową ze zdumienia, zadowolony, że znalazł się poza zasięgiem tego obłędu. Wyspa Piratów była o pięćdziesiąt stóp pod nim, ale zniosło go z kursu jakiś kawałek od brzegu. Smith z pluskiem runął do wody, a spadochron ułożył się na jego głowie jak sieć rybacka. Upadek do morza nie był dla Smitha wielkim problemem, w końcu ciągle jeszcze nie miał okazji zdjąć z siebie swojego mokrego kostiumu nurka. - Mayday! - wołał dyrektor, kaszląc i krztusząc się. Jego głos brzmiał jak wycie psa. - Mayday! Mayday! Mayday! - Sir - odezwał się asystent. - Musi pan użyć radia. Na Florydzie najwyżsi oficerowie zgromadzili się wokół stołu, nadzwyczaj poważni, z zaciśniętymi szczękami, jakby każdy z nich przeżuwał niewiarygodnie twardy kęs. Kapitan straży wybrzeża i admirał marynarki siedzieli pośrodku grupy. - Powinniśmy wysłać myśliwiec, żeby dopilnować bezpiecznego powrotu dyrektora FBI - powiedział kapitan. - Do diabła z tym palantem - odparł admirał. - Ścigamy Smitha! Zdradził marynarkę Stanów Zjednoczonych, a ja tego nie zdzierżę. Dziabnął czubkiem długopisu w mapę i obrysował małą kropkę, wysepkę tuż u północnego wybrzeża Kuby. Używając długopisu jak sztyletu, wbijał go w to miejsce. - Smith odleciał na Wyspę Piratów. Musi tam mieć jakieś umówione tajne randez- vous. Ale możemy go dorwać, jeżeli będziemy dostatecznie szybcy. Natychmiast wysłać tam okręt, jak najprędzej zasypać tę wyspę bombami! Czubek długopisu raz jeszcze dziabnął papier, tym razem przechodząc na wylot. Kiedy Smith znalazł się nareszcie na brzegu Wyspy Piratów, zaczął posuwać się w głąb na czworakach. Nadal miał na sobie nasiąknięty wodą plecak, ale odciął już pajęczynę spadochronowych linek. Brnąc po plaży dotarł do suchego piasku i padł na niego twarzą do dołu. Malutkie kraby piaskowe umknęły przed nim w popłochu. Okulary pływackie wisiały mu na szyi na gumowym pasku, ale mokry kaptur od kostiumu ciągle zakrywał jego płomiennorude włosy. Smith wypluł piasek z ust. - Nareszcie bezpiecznie! Nagle tuż przed nim pojawiła się lufa karabinu, dźgając go w nos. Zrobił zeza, zerkając w wylot lufy. Wreszcie podniósł wzrok i zobaczył stojącego nad nim czarnoskórego kubańskiego żołnierza, bardziej zaciekawionego niż wrogo nastawionego. Drugi strażnik, o cerze gładkiej jak cytryna, stał nieopodal. Obaj trzymali przestarzałe, ale ciągle groźne karabiny. Smith podniósł się powoli, zostawiając na piasku swój pomarszczony odcisk. - Słyszałem, że to bezludna wyspa - powiedział, wzdychając. - To dowód na to, że nie można wierzyć w ani jedno słowo, które ci mówi FBI. Stanął na nogi, otrząsając płetwy i spoglądając na czarnoskórego strażnika. Miał już powyżej uszu wszystkich tych kłopotów, jakie spadły na niego, od początku jego wygranego urlopu. - A tak w ogóle, to kto wy jesteście? - A ty kto? - odparł strażnik o cytrynowej buźce. Licząc na swoją złą sławę, Smith odpowiedział: - Pokażę wam, kto ja jestem. Z wielką pewnością siebie Smith ściągnął kaptur od przemoczonego kostiumu i wystawił na światło dzienne swoje słynne rude włosy. - Jestem wielki Pedrito Miraflores! Każdy słyszał o moich wyczynach. Dwaj strażnicy popatrzyli jeden na drugiego i zamrugali. Obaj opuścili lufy karabinów i obeszli go dokoła, celując teraz w jego plecy. - Powiedziałem coś nie tak? - zapytał Smith. - Zamiast tego mogę być porucznikiem Tomem Smithem, jeśli wolicie. - Ruszaj! - odezwał się czarnoskóry strażnik, popychając go lufą w kierunku byle jak skleconego corralu na skałach. Smith zdołał dostrzec zamaskowane pionowe wejście wiodące w głąb czarnej skały. Strażnicy wprowadzili go tym wejściem, a potem wilgotnymi, stromymi tunelami do wnętrza małej wysepki, gdzie szerokie korytarze oświetlały fluorescencyjne lampy na suficie, a podłogą była solidna warstwa betonu. „Ta podziemna placówka wygląda znacznie porządniej niż nędzna baza CIA w Kolodorze”, pomyślał Smith. Jego płetwy kląskały na betonowej podłodze. Na końcu bocznego korytarza Smith zauważył pokój z radiostacją. Kubański radiooperator siedział przy metalowym biurku w kolorze morza, otoczony urządzeniami komunikacyjnymi. Operator bez zainteresowania rzucił okiem na nowego więźnia, pochylił się nad sprzętem i raz jeszcze podniósł wzrok. Smith skinął do niego, mając nadzieję, że znajdzie w nim przyjaciela. Strażnicy szturchnięciami skierowali Smitha w głąb tajnego ośrodka. Smith spojrzał na lewo i zauważył przejście, prowadzące do sali koszarowej. Dziesięciu kubańskich żołnierzy kręciło się tam, grając w kości, rżnąc w karty na kuble na śmieci, rzucając nożami w tablicę do gry w strzałki. To była najgęściej zaludniona bezludna wyspa, jaką Smith mógł sobie wyobrazić. Sierżant, stojący przy drzwiach do sali koszarowej, znudzony podniósł wzrok. Nagle uniósł palec, z przerażeniem wskazując na Smitha. - Miłe powitanie mnie tu spotkało - mruknął Smith. Dwaj strażnicy popchnęli go w kierunku zaryglowanych drzwi na końcu podziemnego korytarza. Żołnierz o buźce jak cytryna zatrzymał Smitha, a czarnoskóry strażnik zdjął zasuwę i uchylił ciężkie drzwi. - Ej, ty, wyłaź no tutaj! - strażnik zawołał w głąb sali. Zza na wpół otwartych drzwi wyszedł człowiek identyczny jak porucznik Smith, ubrany w pozostałości białego munduru oficera marynarki. Galony na mankietach były oderwane, brakowało połowy guzików. Koszula śmierdziała od potu, kołnierzyk był przekrzywiony, czarny krawat przekręcił się na bok i zwisał na ramieniu. Czapka zaginęła gdzieś po drodze. Włosy były zmierzwione. Smith stanął jak wryty, rozdziawiając usta. - Co... coś ty zrobił z moim mundurem? Z moją karierą? Z moim stopniem? Prawdziwy Pedrito Miraflores popatrzył na Smitha i oskarżycielsko wycelował w niego palcem. - Ty! To przez ciebie! Ty zrujnowałeś mi opinię. Jak mam teraz kiedykolwiek znowu zacząć działać jako przywódca rewolucji? Smith i Pedrito stali twarzą w twarz, przyglądając się sobie. Obaj strażnicy patrzyli to na jednego, to na drugiego, zbici z tropu. - Ten pierwszy pojawi) się o świcie - powiedział czarnoskóry strażnik. - A teraz mamy dwóch - odparł żołnierz o twarzy jak cytryna, celując z karabinu w Smitha, potem w Pedrita i z powrotem w Smitha. - To musi być jeden z tych podwójnych agentów, o których się tyle słyszy. - Tak, ale który jest który? - zapytał pierwszy strażnik. - Nie chcemy rozstrzelać nie tego, co trzeba. 52 - W porządku, ułatwię ci to. Ja jestem Pedrito Miraflores! - przejął inicjatywę Smith. Potrząsnął głową w świetle fluorescencyjnych lamp tajnej bazy, unosząc brew i prezentując swoje rude włosy. - Hej, to ja jestem Pedrito Miraflores! - odezwał się urażony Pedrito. Czarnoskóry strażnik spoglądał to na jednego, to na drugiego rudzielca. - Mamy rozkaz wysłać tylko jednego Pedrita Miraflores do Hawany, gdzie zostanie rozstrzelany jako zdrajca zaraz po przybyciu statku. Nie możemy wysłać dwóch! - No dobrze, w takim razie to on jest prawdziwym Pedrito - powiedział Pedrito, wskazując na Smitha. Smith zamrugał oczami. „Ha! Tylko prawdziwy Pedrito tak szybko wymyśliłby, jak odwrócić kota ogonem” - pomyślał. Obaj strażnicy drapali się po głowach. Pedrito skrzywił się i przygarbił. - No dobrze, lepiej wezwijcie swojego komendanta - powiedział przy-gaszonym głosem. - Nie chcemy, żeby taka ważna decyzja spoczywała na waszych barkach. - Dobra myśl! - Czarnoskóry strażnik westchnął z ulgą, odwrócił się i energicznie ruszył przed siebie. Kiedy przechodził obok Smitha, ten złapał za lufę karabinu i podbił mu go do góry. Strażnik krzyknął, broń wypaliła, a pocisk odbił się rykoszetem od betonowego sufitu. W tej samej chwili Pedrito chwycił żołnierza o cytrynowej twarzy za szyję i mocował się z nim, uwalniając go od ciężaru karabinu. Dochodząc do siebie po wystrzale z własnej broni, czarnoskóry strażnik wziął się w garść i odzyskał panowanie nad nią. Pedrito popchnął na niego żołnierza o twarzy jak cytryna i czarnoskóry strażnik instynktownie wypalił. Kula trafiła żołnierza prosto w pierś; wystrzał rzucił nim o ścianę. - Hej! To było w samoobronie! - zawołał czarnoskóry strażnik. W jednej chwili Smith porwał broń padającego żołnierza o cytrynowej buźce i strzelił do czarnoskórego strażnika, który potknął się dwukrotnie i przewrócił na swojego martwego kolegę. Czerwony na twarzy Pedrito pochylił się, żeby podnieść karabin czarnoskórego strażnika i, spoglądając na Smitha, naładował go ponownie. - Nie do wiary! Dlaczego tak mnie urządziłeś, że moja własna strona mnie oskarżyła? Skazany na śmierć na Kubie! To po prostu nie do wiary. Cienie podskakiwały na ścianach korytarza, kiedy pozostali żołnierze biegli, żeby sprawdzić, dlaczego strzelano. Smith przeładował swój karabin i wypalił w głąb korytarza. Nadciągający żołnierze wrzasnęli i pochowali się w bocznych niszach. Smith odezwał się ze złością do Pedrita: - Co to ja niby zrobiłem? Przepraszam bardzo, ale coś ty nawyczyniał w amerykańskiej marynarce? Zapracowałem na swoją reputację! Pedrito omal się nie zakrztusił. - Twoja reputacja! Mało mi bokiem nie wyszła ta twoja reputacja, wielkie dzięki! Kościste ramię wychyliło się zza rogu i rzuciło granat, który potoczył się po betonowej podłodze w ich kierunku. Pedrito rzucił się jak żbik i chwycił granat niczym bramkarz broniący bramki. - Niech cię, Smith, spaprałeś mi życie! Przykładając więcej uwagi do spierania się ze swoim sobowtórem, i do martwienia się atakującymi, odrzucił granat z powrotem za narożnik, skąd się przytoczył. - Miałem dobry, sprytny plan, jak wykradać sekrety Stanów Zjednoczonych. Zbliżył się do Smitha, żeby schować się w bezpiecznym miejscu. Obaj ścisnęli się w głębi korytarza, zakryli uszy i mocno zacisnęli powieki. Pomarańczowy język ognia wyskoczył z bocznego korytarza. Żołnierze wrzasnęli i zniekształcone ciała przeleciały z jednej strony korytarza na drugą. Dwaj rudzielcy odetkali sobie uszy i Smith zawołał: - No cóż, byłem świetnym, obiecującym oficerem marynarki. Zrujnowałeś mi całą karierę! Co mi na to powiesz? Pedrito wzruszył ramionami. - To nie była żadna wielka kariera. Pobiegli korytarzem w poszukiwaniu drogi ucieczki. Smith biegł pierwszy, potykając się w płetwach. Kiedy zbliżył się do pierwszego skrzyżowania korytarzy, przyklęknął i wystrzelił w głąb lewej odnogi. - Przyznaj się, Pedrito, spartaczyłeś całą robotę! Pedrito przyklęknął, celując w głąb drugiego korytarza. - Nie wiń mnie za swoją własną niekompetencję, Smith! W sali łączności kubański radiooperator gorączkowo uruchamiał swój sprzęt. Z przerażeniem spoglądał w stronę, skąd dobiegały odgłosy gwałtownej potyczki. - Hawana! Hawana! Przyślijcie ten statek, który mieliście wysłać po Pedrita Miraflores! Inaczej on rozwali to miejsce na kawałki! Tu się toczy prawdziwa wojna. Pedrito pobiegł do składu amunicji, oznaczonego na drzwiach wielkim czerwonym napisem „MATERIAŁY WYBUCHOWE”. Szarpnięciem otworzył drzwi i złapał garść lasek dynamitu, które rzucił Smithowi. - Nigdy nie dałbyś sobie rady żyjąc tak jak ja, Smith. Założę się, że wdepnąłeś w niezłe tarapaty z kobietami... - mruknął Pedrito. - Może z tymi samymi, z którymi ja się już użerałem. Smith pośpiesznie związywał laski dynamitu w pęczek. - Ja? To ty jesteś podrywaczem! Zaraz mnie oblepiły z powodu twojej sławy. Yaquita, Bonita... Myślały tylko o wyjściu za mąż. - Nie zapominaj o Joan Turner - parsknął Pedrito. Trzykrotnie strzelił w środek grupy nadbiegających strażników. - Ta sama śpiewka. Zupełnie jakby wszystkie przeszły pranie mózgu. - Potrząsnął głową z niesmakiem. Smith podpalił długi kawałek lontu, wetkniętego w wiązkę dynamitu. - To ty nie potrafisz sobie poradzić, Pedrito. Założę się, że masz kłopot z alkoholem! - odparował. - A tak szczerze powiedz: przewróciłeś do góry nogami i zrujnowałeś moje miłe mieszkanko w Nowym Jorku. Prawda? - Na początku to wcale nie było miłe mieszkanko. Pedrito uchylił się przed chmurą pocisków wystrzeliwanych z głębi korytarza, a potem sam znów wypalił. - A poza tym ja już więcej nie piję! - parsknął. - Skończyłem z tym. - Z tego co słyszałem, ciągnąłeś jak gąbka! - Razem przeskoczyli przejście. - Twój barman nie chciał mi dać nic innego prócz mleka - splunął Pedrito. - Paskudna rzecz. I bierze się z krowy! Smith rzucił wiązkę dynamitu z tlącym się lontem. Przed nimi tłum strażników wbiegł przez roztrzaskane zewnętrzne drzwi do bunkra z amunicją. Otworzyli ogień, nawet nie patrząc, gdzie są cele. Klęcząc, Smith i Pedrito strzelali raz po raz, celując dokładnie. Strażnicy walili się jak kłody. - Mój barman potrafi dobrze ocenić charakter. Widocznie wystarczył mu jeden rzut oka na ciebie i już wiedział, że nie można ci ufać, Pedrito. - Nazywasz mnie kłamcą? - odparł Pedrito. Wybiegli przez zewnętrzne drzwi bunkra z amunicją i szukając kryjówki schowali się za pobliską piaskową wydmą. Lont przy dynamicie dopalił się do końca. - Tak, nazywam cię kłamcą! - Smith uśmiechnął się szyderczo, ciaśniej zapinając przy kostkach paski od płetw, na wypadek, gdyby znowu przyszło mu biegać. Zerknął na rosyjski chronograf na nadgarstku. - Padnij! 53 Cały bunkier eksplodował, tworząc słup ognia i szczątków, który wystrzelił wprost w czyste, karaibskie niebo. Piaszczysta wydma oferowała lichą ochronę przed wybuchem. Pedrito i Smith nakryli sobie głowy. Odłamki stukały i bębniły wokół nich - grudki zlepione z piasku, sklejki i tlących się hiszpańskojęzycznych magazynów o modzie. Pedrito zacisnął pięści. - No to muszę cię wyzwać na pojedynek, Smith! Ogromny kawał betonu spadł tuż obok nich jak bomba, wzbijając fontannę piasku. - Jesteś kolorowy, nie pokonasz mnie! - powiedział Smith z pogardą. Zerwali się na równe nogi i stanęli twarzą w twarz. Policzki Pedrita płonęły z wściekłości. - Zabiję cię, Smith! - Gadanie! - odparł Smith. - Nie pacnąłbyś nawet muchy! - Nie będę cię tłuc, zastrzelę. Pistolety! - powiedział Pedrito. - Pasuje! - zgodził się Smith. - Pistolety do pojedynku! Pedrito zawahał się i zmarszczył czoło. - Eee, nie mamy żadnych pistoletów do pojedynku. Ale nie mogę ci tego puścić płazem! Użyjemy karabinów! Smith zdjął z pleców swój ciężki od złota plecak. - Czekaj, mam te śmieszne pistolety laserowe... - Masz moje laserowe pistolety? - Były w fałszywym dnie mojej walizki. To znaczy twojej walizki. Hej, a co się stało z moją walizką? - Zapomnij o walizce. Nie będzie ci potrzebna, kiedy cię zabiję. I zapomnij o tych laserowych pistoletach - powiedział Pedrito. - Są za czyste. Chcę patrzeć, jak się zalewasz krwią. Smith przewiesił karabin przez ramię. - W porządku, niech będą karabiny. - Poważnie i rzeczowo wskazał ręką na wzgórze pośrodku wyspy. - Na szczycie wzgórza jest płaski teren. Tam się będziemy pojedynkować; tam nie będziesz się mógł schować w żadną dziurę. Pedrito trzymał karabin przy sobie. Smith popchnął go w kierunku wskazanego miejsca, ale drugi rudzielec szedł tuż obok niego. - Nie próbuj iść za mną - odezwał się Pedrito. - Strzeliłbyś mi w plecy! - Patrzcie, kto to mówi! Największy oszust w dziejach! Mnie możesz zaufać, ja pracuję dla marynarki Stanów Zjednoczonych. - Och, to dlatego wysadziłeś urządzenia CIA w Kolodorze? - Przestań mi dawać powody, żebym cię zastrzelił, Pedrito. Maszerowali z ponurymi minami w kierunku wzniesienia, gdzie jeden z nich miał zginąć. W gumowych płetwach Smith wyglądał jak kaczka 54 Na szczycie wzniesienia w samym środku Wyspy Piratów karłowate palmy i kępy pampasowej trawy zajmowały całą przestrzeń oprócz wąskiego paska, wychodzącego na turkusowe morze. Poszarpane obłoki sunęły po porannym niebie. Smith i Pedrito maszerowali wzdłuż ścieżki w kierunku wielkiego jaru pośrodku wzgórza. Pedrito wskazał rozpadlinę lufą karabinu. - Tam jest nasze miejsce. Każdy pójdzie pięćdziesiąt stóp przed siebie, a potem się odwrócimy i wystrzelimy, kiedy powiem - Pedrito oparł sobie karabin na ramieniu. Smith popatrzył na Pedrita. - Ha! A co warte jest twoje słowo? Pedrito zamarł z ripostą na ustach, kiedy spojrzał ponad ramieniem Smitha w stronę otwartego morza. Krzyknął, wyciągając ramię i wciągając Smitha w głąb rozpadliny. - Na ziemię! Wściekły Smith podniósł się na czworaki, wypluwając piasek. Zacisnął pięść do ciosu. - To nie było fair! - powiedział. - Wiedziałem, że nie można ci ufać. Od razu można to wyczytać po twoich cwaniackich oczach i rysach kryminalisty. Kiedy nad ich głowami rozległ się przeraźliwy świst, Pedrito dał nura do kryjówki obok Smitha, kopniakiem powalając go na twarz. Gwałtowne wybuchy rozbrzmiewały tuż obok rozpadliny - eksplozje zielonkawego światła, poprzedzające deszcz piasku. Kaszląc i prychając, dwaj rudzielcy wyjrzeli ostrożnie nad krawędź rozpadliny. Kubański statek wojenny unosił się na wodzie niczym prehistoryczna arka. Kanonierka wystrzeliła jeszcze jedną salwę z dział i drugi pocisk eksplodował obok dziury, obsypując ich obu mokrym piaskiem. Pedrito wytrzepał go z ubrania i włosów, bardzo wkurzony. Klepnął Smitha po ramieniu. - Widzisz, w co mnie wpakowałeś, Smith? Teraz moja własna strona do mnie strzela! Smith otworzył usta, żeby się odciąć, ale w powietrzu rozległ się nowy odgłos. - Poruczniku Tomie Smith, wiemy, że jesteś na tej wyspie! - Głos wydobywał się z tuby. - Pokaż się! Poddaj się i przyjmij wyrok! Jesteś zdrajcą ojczyzny. Obaj sobowtórzy jednocześnie skulili się w ostrzeliwanej dziurze i ostrożnie spojrzeli w przeciwnym kierunku. Wzdłuż wybrzeża Wyspy Piratów sunął po falach uzbrojony okręt marynarki Stanów Zjednoczonych, pobłyskując lufami dział i zbliżając się do wyspy. Flaga łopotała na mostku sygnałowym. Język ognia wysunął się z lufy jednego z dział, kiedy wystrzelił pocisk. Pedrito i Smith osłonili sobie głowy. - A teraz moja strona strzela do mnie! - jęczał Smith. - Popatrz, co narobiłeś. Kolejny błysk zielonkawego światła, kolejny gwałtowny wybuch i jeszcze więcej piasku posypało się do rozpadliny. Okręt Stanów Zjednoczonych strzelał raz po raz po jednej stronie, a w tym samym czasie kubański statek ostrzeliwał drugą. Wybuchy następowały po sobie. - Otoczyli nas - powiedział Pedrito. - Dzięki tobie! - Nie, to dzięki tobie, Pedrito! - Powinieneś to lepiej zaplanować, Smith. Jesteś żałosny. - To był twój plan! Ja tylko myślałem, że wygrałem darmowy urlop w Kolodorze. - Też mi wakacje! Mostek kapitański kubańskiego okrętu nie miał zadaszenia, chroniącego przed palącym karaibskim słońcem. Kapitan przyłożył do oczu polową lornetkę i nasłuchiwał odległych wybuchów. - Nigdy nie mogłem zrozumieć tych kapitalistycznych psów - warknął kapitan do swojego oficera artylerii. - Dlaczego ten jankeski statek wali do własnego szpiega? - Może to nowy przykład poprawy w stosunkach Wschód-Zachód - odparł oficer. - Dobra, nasze rozkazy to zabić ich podwójnego agenta Pedrita Miraflores - powiedział kapitan. - Nie przerywaj ostrzału Wyspy Piratów. Wyślemy oddział z miotełkami i szufelkami po jego ciało. Czterogwiazdkowy amerykański kapitan i jego oficer artylerii stali na mostku okrętu wojennego, patrząc przez lornetki na wyspę. Biały, gryzący dym z dział unosił się w powietrzu dookoła nich, wywołując kaszel i drapanie w gardle. - Dlaczego ci Kubańczycy też do niego strzelają? - zapytał oficer. - Próbują zniszczyć własnego szpiega jako dowód? - Do diabła z dowodami, po prostu wal do tego drania Smitha! - ryknął kapitan zza kłębów dymu. - Musimy go załatwić, zanim to zrobią Kubańczycy. To sprawa dumy narodowej. - Tak jest, sir - powiedział porucznik. - Wykończymy go ogniem ciągłym. Kapitan podrapał się po szczęce. - Ustaw na pełną automatyczną kontrolę ognia i zrównaj to miejsce z ziemią! Wyrzutnie na pokładzie okrętu marynarki Stanów Zjednoczonych dostroiły się do swojego celu - zniszczenia Wyspy Piratów, Rakiety wytrysnęły strumieniem. Smith grzebał w plecaku, otrzepując piasek. Uradowany wyciągnął butelkę rumu i usiadł, opierając się plecami o ścianę rozpadliny. Pedrito wcisnął się obok niego, ramię przy ramieniu. - Oba statki zwiększyły ostrzał - powiedział Pedrito. Smith wyjął korek z butelki. Z nieba spadł deszcz piasku z pobliskiej eksplozji, ale Smith osłonił otwartą butelkę. - Równie dobrze mogę umrzeć szczęśliwy. - Smith łyknął spory haust. Rakiety świszczały im nad głową. Pedrito popatrzył na niego z niedowierzaniem. - Ty i rum? Myślałem, że nie pijesz, Smith. Jesteś taki purytański. - Chcesz trochę? - Smith podsunął butelkę. Pedrito potrząsnął głową z odrazą. - Dla mnie już koniec. Nigdy więcej. - Otrzepali się obaj z kolejnego deszczu odprysków. - Poprawiłem się! Zupełnie! - Ja też! - powiedział Smith. Pociągnął następny łyk. Pedrito odwrócił się i uniósł do krawędzi rozpadliny. - Chcę rzucić okiem na amerykański okręt. Smith pociągnął go w dół. - Siadaj! Ten statek ma automatyczny system termicznego naprowadzania pocisków. Wiem, sam przyjąłem ten projekt. Jeśli wyczują stałe źródło ciepła, takie jak twój ognisty łeb, to już są w domu! - Czy to ma być kawał o moich rudych włosach? - spytał Pedrito. - Naszych rudych włosach - odpowiedział Smith. - Nie, jeśli o to chodzi. Jeśli się pokażemy, już po nas. - No dobra, ty jesteś ekspertem od marynarki - powiedział Pedrito. - Wymyśl coś! Smitha poderwała nagła myśl. - Czekaj chwilę. - Zaczął kopać w plecaku, i wyjął jeden z ultranowoczesnych pistoletów laserowych. Pedrito nie wierzył własnym oczom. - Co, chcesz się mimo wszystko pojedynkować? - Też coś. To nas ocali. - Smith uśmiechnął się z pewną siebie wyższością. - Jak zamierzasz zatopić okręt pistoletem? - Pedrito złapał się rękoma za obolałą głowę. Smith wygrzebał na brzegu krateru rowek w piasku i położył się, celując przez niego z pistoletu. Zmrużył jedno oko i wycelował w dziób kubańskiego statku. - Tylko popatrz. Ustawił pokrętło czułości na pistolecie i nacisnął spust. Z głośnym skwierczeniem cienki jak ołówek promień światła wydostał się z lufy, trafiając w kadłub kubańskiego statku. Smith podtrzymywał pistolet, żeby promień był stabilny. Duża część stalowej płyty na kubańskim okręcie rozpaliła się do czerwoności, nagrzewając się aż do barwy fioletu i dymiąc. Marynarze wybiegli na pokład, wyglądając przez barierkę i krzycząc. Smith uśmiechnął się i kontynuował ostrzał... Automatyczny system naprowadzania pocisków amerykańskich wyrzutni nagle zwiększył kąt ostrzału. Czujniki termiczne znalazły cel i okręt wypluł deszcz pocisków. Potężny słup wody wystrzelił na mostku, tuż za kubańskim kapitanem. - Ten Jankes do nas strzela - powiedział kapitan, zdumiony. Obaj z oficerem artylerii przez ułamek sekundy spoglądali jeden na drugiego, po czym kapitan wykrzyczał nowe rozkazy. - Odpowiedzieć ogniem! Do diabła z wyspą, zetrzyjcie te kapitalistyczne psy z powierzchni wody! To jest wojna! Kubański oficer artylerii skoczył ku swoim wyrzutniom pocisków, zmienił ustawienia i wystrzelił ze wszystkiego, co miał. Salwa pocisków z kubańskiego okrętu poszybowała nad Wyspą Piratów. Po drugiej stronie inna salwa rakietowa poszybowała z amerykańskiego statku w kierunku okrętu z Kuby, zostawiając nad wyspą biały ślad. W najwyższym punkcie swojej trajektorii pociski zwróciły się w dół, a czujniki uaktywniły się, prowadząc je prosto w rozgrzany do czerwoności punkt na burcie kubańskiego statku. Kubański okręt wyleciał w powietrze w chmurze płomieni i szczątków. W chwilę później amerykański statek zrobił to samo. Pedrito wystawił głowę nad krawędź rozpadliny. Z niedowierzaniem wpatrywał się w dymiące wraki obu statków. Na wyspie zapanowała cisza, przerywana tylko odgłosami wiatru, fal i skrzeczeniem kilku mew wysoko w górze. Smith spokojnie wrzucił laserowy pistolet do mokrego plecaka, na nasiąknięty wodą egzemplarz „Słynnych bitew morskich”. - Po prostu przeniosłem Nelsona w dwudziesty wiek - powiedział. Wynędzniali Smith i Pedrito wlekli się wzdłuż płaskiej, piaszczystej plaży na zniszczonej bombami Wyspie Piratów. Jaskrawe słońce, plusk fal, świeże powietrze - a nade wszystko kojąca cisza, odkąd zatonęły oba atakujące okręty wojenne - czyniły z tej małej wysepki na Karaibach prawdziwy raj. Dwaj rudzielcy nonszalancko nieśli karabiny oparte na biodrach. Przed sobą dostrzegli niezatapialna gumową łódkę, do połowy spoczywającą na plaży. - Może moglibyśmy wziąć ten ponton i uciec - zasugerował Pedrito. - Nawet jeśli się stąd wydostaniemy, nie mamy się gdzie ukryć - powiedział Smith. - Musimy zdać sobie sprawę z tego, że Ameryka jest przeciw nam. - No - odparł Pedrito. - I Kuba, i Rosja są przeciwko nam. - A my na pewno nie wrócimy do Kolodoru... a właściwie to pewnie w ogóle do Ameryki Południowej. Pedrito zatrzymał się, kiedy spłynęło na niego olśnienie. - Hej, zawsze możemy zacząć gdzieś rewolucję. Jestem w tym dobry. - Świetny pomysł. Zróbmy to razem, co mamy do stracenia? Pedrito wskazał lufą niezatapialny ponton. - W takim razie lepiej się stąd zabierajmy. Szkoda czasu. - Wiosłujesz pierwszy - powiedział Smith, kiedy biegli truchcikiem wzdłuż plaży. Nagle, jak pajac wyskakujący z pudełka, z dna pontonu podniósł się Bolo. Miał na sobie trencz z podniesionym do góry kołnierzem i miękki kapelusz opadający na twarz. Niczego nie trzymał w dłoniach. - Witajcie, przyjaciele - powiedział ze słabym uśmiechem. - Czekałem na was. Gratuluję przetrwania, wam obu. Zaskoczony Pedrito stanął jak wryty. - Bolo! - Podejrzliwie przyjrzał mu się bliżej. - Hej, to ty wezwałeś mnie przez radio, żebym przyjechał najpierw do tej szpiegowskiej bazy? To mi wygląda na twoją robotę. - Ten facet wygląda jakoś znajomo - powiedział Smith. Bolo wzruszył ramionami i skinął na nich, żeby dołączyli do niego w pontonie. - Chodźcie tutaj, mamy pewien interes do obgadania. To propozycja. - Wysiadł z niezatapialnej łódki i szykował się do zepchnięcia jej na wodę, nie mówiąc ani słowa więcej. Smith i Pedrito popatrzyli jeden na drugiego, unosząc brwi, i wsiedli do pontonu. O zmierzchu na spokojnym oceanie nieoznakowana łódź podwodna unosiła się na wodzie jak wyrzucony na brzeg wieloryb. Kiedy niezatapialna łódka z Bolo, Smithem i Pedritem na pokładzie zbliżyła się do niej, nikt nie pojawił się na pokładzie. Wieżyczka dowodzenia łodzi i przedni pokład w ostatnich promieniach zachodzącego słońca lśniły miedzią. Po przycumowaniu pontonu do łodzi podwodnej Bolo wgramolił się na jej pokład i skierował do wielkiego włazu na przednim pokładzie. Podniósł ciężką, metalową pokrywę i stał, czekając na dwóch rudzielców. - Tędy proszę, panowie. To jest to, na co tak długo czekaliście. Smith i Pedrito, ciągle trzymając karabiny, weszli przez właz do wnętrza łodzi podwodnej. Smith dziwacznie poruszał się w płetwach i Pedrito podał mu rękę. Bolo szedł na końcu, zamykając właz od środka. Potem nacisnął przycisk na ścianie. Z warkotem silników łódź powoli ruszyła do przodu, zanurzając się. Do miejsca swego przeznaczenia miała długą drogę. Po zanurzeniu się łodzi gumowy ponton ślizgał się przez chwilę na powierzchni wody, jakby ciągnęła go za sobą gigantyczna ryba. Potem poszedł pod wodę. W chwilę później, kiedy pod ogromnym ciśnieniem ponton pękł jak balon, bąbel powietrza wybrzuszył powierzchnię oceanu z odgłosem przypominającym potężne beknięcie. Smith i Pedrito szli obok siebie wąskim korytarzem. Bolo skierował ich do zamkniętych drzwi, które otworzył przed nimi z tajemniczą miną. - Ty pierwszy - powiedział Smith. - Nie, ty - grzecznie uśmiechnął się Pedrito. - Zawsze pozwól człowiekowi w płetwach iść przodem. To szpiegowski zwyczaj. - No, dobra - powiedział Smith i wkroczył do bogato urządzonej kajuty. Po jednej stronie kajuty, za stołem, stał mężczyzna, który odwrócił się, kiedy weszli. Miał na sobie mundur generalski, ale był bez czapki. Twarz miał żółtawą i pełną jak księżyc, ciemne, migdałowe oczy i dziwaczne, zwisające wąsy. Rozłożył szeroko ramiona w entuzjastycznym geście powitania, ukazując nieskazitelne, długie paznokcie. - Ai! Pedritos! - zawołał z zadowoleniem. - Witam w służbie wywiadowczej Chin! Jesteśmy szczęśliwi, że jesteście z nami. *** Omawiając plany i ofertę swojego kraju, chiński generał siedział przy prostokątnym stole. Naprzeciwko niego siedzieli Smith i Pedrito; obok siebie, ale nie za blisko. Na węższym krańcu stołu Bolo oparł się rękoma o blat, bardzo zadowolony i pewny siebie. Miał teraz na sobie mundur pułkownika chińskiej armii, z długim rzędem medali na piersi... ale kto wie, czy to nie było tylko kolejne przebranie? Bolo odezwał się: - Tak, udawałem, że współpracuję z pułkownikiem Enrique i pułkownikiem Iwanem, ale cały czas tylko was sprawdzaliśmy. Ćwiczenia praktyczne, można by rzec, żeby się przekonać, czy macie odpowiednie zdolności, żeby dla nas pracować. Chiński generał był jowialny i bardzo odprężony. Ciągnął się za długie wąsy. - Widzicie - mówił, kołysząc dłonią o długich paznokciach - na całym świecie mamy potajemne wpływy, których nie można z nami powiązać. Wyjaśnimy te śmieszne nieporozumienia z oboma waszymi rządami i obaj wrócicie do domów jako bohaterowie... i podwójni agenci. - Potrójni agenci, ściśle mówiąc - dodał Bolo. Smith i Pedrito po prostu siedzieli, nie mogąc uwierzyć w to, co oferuje im chiński generał. - Co wy będziecie z tego mieć? - zapytał Smith. Generał zachichotał, bardzo z siebie zadowolony. - Mój rząd będzie miał szpiegów w obu miejscach. Możemy was nawet zamieniać miejscami, jeśli chcecie! Och, jesteśmy tacy sprytni, jeśli mamy na to ochotę. - Czy to nie banał? - zapytał Smith. Pedrito i Smith pokręcili głowami i popatrzyli po sobie, kiedy wszystko stało się dla nich jasne. Już tyle razy wcześniej słyszeli to wyświechtane stwierdzenie. - Cholernie sprytni ci Chińczycy! - powiedzieli jeden do drugiego. Wzruszając ramionami wyciągnęli dłonie i uścisnęli rękę generała. - Zgadzamy się! Bolo siedział na końcu stołu, uśmiechając się tajemniczo. Hej, Pedrito! Jak leci? Zdumiewające! Tak Lot siedemset... Mleko proszę Mleko, proszę Prosimy na pokład. Mój przyjacielu Przyjaciele. Witamy. Proszę. Cholera. Piwo. Garnek. Matko Boska!. Kowboje. Szalony. Hej! Pedrito! Jak leci? Mamuśki! Nie ma sprawy. wolne [w stylu dowolnym] flamenco. * Zasadzka * Na Boga! Towarzystwo Zbożowe „Głodne usta” Silos nr 1. Wejście wzbronione. * Doritos - rodzaj potrawy Niech żyje rewolucja!