Grun Anselm: Doświadczyć Boga całym sobą Wprowadzenie Teologiczne dyskusje na temat Boga nie cieszą się dzisiaj większym zainteresowaniem. Jednakże podczas spotkań, które prowadzę, bardzo często ludzie pytają mnie, w jaki sposób mogą doświadczyć Boga. Nie wystarcza im tylko wiara w Boga, oni chcą Boga czuć. Chcą przeżywać Boga i Jego miłość, wejść z Nim w osobisty kontakt. Nie wystarcza im tylko mówienie o Bogu. Poza tym zbyt często odbierali oni słowa o Bogu jako puste, nie pokrywające się z doświadczeniem i dlatego nie wzbudzające doświadczenia. Słowo "Bóg" należy do najbardziej zużytych słów. Chyba żadne inne słowo nie wywołuje aż tylu pozytywnych i negatywnych skojarzeń. Jednemu Bóg kojarzy się z dozorcą swojego dzieciństwa, przedłużonym ramieniem karzącego ojca lub kontrolującej matki. U innego zaś Bóg przywołuje poczucie bezpieczeństwa i miłości. Wielu irytuje się widząc, jak z braku innych argumentów zaczyna się używać argumentu Boga. Michael Albus mówi o błyskawicznych teologach, którzy na wszystko mają teologiczne rozwiązanie, o tych teologicznych wyjaśniaczach wszystkiego, dla których wszystko jest oczywiste. Udręką innych są z kolei teologowie New Age, dla których wszystko pozostaje niepewne. Jak możemy dzisiaj właściwie mówić o Bogu i o doświadczeniu Boga? Czuję, że coś mnie pobudza, żeby o tym pisać. I jednocześnie coś mnie powstrzymuje, gdyż wiem, jakim jest niebezpieczeństwem nieodpowiednie mówienie o Bogu. Zresztą wszelka ludzka wypowiedź o Bogu jest nieodpowiednia. Bóg jest i pozostaje Bogiem niewysłowionym. Mówienie o Bogu byłoby więc sztuką czynienia obecnym tego, co niewypowiedziane, nie wyjaśniając przy tym owej rzeczywistości i nie sprowadzając jej na płaszczyznę ludzką. Sztukę taką posiedli raczej poeci, tacy jak na przykład Paul Celan, który przez całe swoje życie starał się wyrazić językiem to, co niewypowiedziane. Maria Magdalena Robben podjęła w tej książce próbę oddania w tekstach medytacyjnych swoich doświadczeń Boga i z Bogiem. W naszych rozmowach o temacie tej książki ujawniło się wspólne pragnienie, aby nie tylko pisać o doświadczeniu Boga, lecz i samemu Bogu pozwolić dojść do słowa. Być może, wielu czytelników i wiele czytelniczek lepiej odnajdzie się w tych tekstach, niż w rozważaniach o charakterze wykładu. Kiedy zastanawiałem się, czy powinienem dzisiaj pisać o Bogu i doświadczeniu Boga, miałem pewien sen. W tym śnie znalazłem się razem z młodymi poszukującymi ludźmi. Byli to aktorzy. Bardzo powoli i świadomie przemierzaliśmy stworzenie i świętą przestrzeń. Mieliśmy wtedy głębokie duchowe przeżycia. Kiedy w przeczuciu świętości przekroczyłem próg, zmieniła się moja świadomość. Otworzyła się we mnie kolejna przestrzeń, a jednocześnie coś się we mnie zamknęło. We śnie szliśmy przez okrągłe i kwadratowe przestrzenie, przez skrzyżowania i labirynty. Stało się to dla mnie ważnym doświadczeniem duchowym. Kiedy się obudziłem, czułem, że w tym śnie otrzymałem odpowiedź na moje wątpliwości. Nie mogę objaśnić Boga i doświadczenia Boga. Mogę tylko otworzyć przestrzenie, które rozciągają się w duszy - te przestrzenie, w których może zaistnieć dla czytelnika doświadczenie duchowe, przestrzenie, w których daje się odczuć obecność Boga, bez sprowadzania Go do naszych ludzkich wymiarów. Dla doświadczenia Boga wymagana jest uważność i cierpliwość. I trzeba też przekroczyć próg. Nie mogę doświadczyć Boga w pośpiechu. Mam wejść do świętej przestrzeni. Nie mogę tam dosięgnąć Boga ręką, ani Go zobaczyć moimi oczyma. Ale w mojej duszy mogą się otworzyć przestrzenie odczuwania Boga. W moim śnie przyszło mi doprowadzić młodego skrzypka do tego duchowego doświadczenia, które miałem urzeczywistnić z aktorami. Przyjaciele skrzypka chcieli z nim zagrać w kwartecie. Trochę się denerwowali, że mają czekać tylko na niego. Ale we śnie mogłem im powiedzieć bardzo wyraźnie: "Nie ma sensu go zmuszać, bo będzie grał spięty. Pozwólcie mu najpierw doświadczyć nowych rzeczy. I wtedy jego gra otworzy nowe przestrzenie. Kiedy noga od krzesła jest złamana, nie można siedzieć na krześle. Jeżeli zaczekacie, waszą nagrodą będzie gra o nowej intensywności". Byłoby to również moim życzeniem dla czytelnika: żeby cierpliwie wprowadził się w przestrzenie, które chcą mu otworzyć słowa tej książki, a potem, żeby w swoim graniu, w swojej pracy, swoich słowach i w swoim działaniu doświadczał nowych przestrzeni i potrafił otwierać je dla innych. Tak jak skrzypek we śnie, nie powinien grać nowych nut, nie powinien podejmować czegoś zupełnie nowego, powinien tylko wykonywać znane mu rzeczy, ale w inny sposób, bardziej intensywnie i bardziej świadomie, aby we wszystkim, co mówi, śpiewa czy pisze, otwierała się święta przestrzeń. I w tej świętej przestrzeni otworzy się przed nim Bóg. I będzie można usłyszeć Boga w każdym tonie, dojrzeć w każdym obrazie, wyczuć w każdym słowie. Wędrówka po grani Kiedy piszę dzisiaj o doświadczeniu Boga, poruszam się cały czas pomiędzy dwoma sprzecznymi tendencjami. Istnieje niebezpieczeństwo, że zbyt łatwo nazwiemy wszystko doświadczeniem Boga. Wszystko, co mi się zdarza, byłoby doświadczeniem Boga. Ale jak w takim przypadku potraktuję niepowodzenia? Czy również zesłał je na mnie Bóg? Czy wszystko, co mnie spotyka, zostało zesłane przez Boga? Czy Bóg świadomie gotuje dla mnie cierpienie? Czy mówienie w ten sposób o Bogu nie jest zbyt naiwne? Całkiem inne niebezpieczeństwo polega na zawłaszczeniu Boga. Bóg ma służyć mojemu dowartościowaniu, mojemu dobremu samopoczuciu. W sposób skrajny przejawia się taka tendencja w pewnej amerykańskiej książce pod tytułem: Módl się i stań się bogaty. Bóg jest tylko po to, abym ja odnosił sukcesy, aby mi się powiodło. Ale Bogiem nie można rozporządzać. Oczywiście, Bóg zawsze jest naszym wybawcą i uzdrowicielem. Ale czy ja nie odbieram Boga również jako tego, który żąda ode mnie cierpienia i bólu? Nie wolno nam mówić o Bogu w ten sposób, jakby nie mógł On uczynić czegoś więcej w naszym życiu. Mówić odpowiednio o Bogu - to mówić odpowiednio o człowieku, widzieć człowieka we właściwym świetle. Ale czy w ten sposób postąpię słusznie wobec Boga, który jest "całkiem inny". Również w związku z obrazami Boga ujawnia się tendencja do wypowiadania jednostronnych i wzajemnie sprzecznych zdań. Są więc demoniczne obrazy Boga, napawające lękiem obrazy Boga-sędziego, Boga żądającego od ludzi perfekcyjności i wydajności, Boga-despoty i Boga-księgowego. Jest to duchowe nadużycie, duchowy gwałt: za pomocą negatywnych obrazów Boga panuje się nad ludźmi, wywołując w nich poczucie strachu, winy i zawstydzenia. Z drugiej zaś strony czyni się Boga ślicznym i milutkim. Bóg jest widziany tylko jako dobroć i miłosierdzie. Taki Bóg jest nieszkodliwy, ale nie ma nam nic do powiedzenia. Służy jedynie naszemu dobremu samopoczuciu. W tego rodzaju obrazie Boga nie zmieści się już cierpienie. J. B. Metz mówi o niewrażliwości na cierpienie takich obrazów Boga. Bóg rzeczywiście leczy nasze rany i może nam pomóc w spojrzeniu na zranienia naszej życiowej historii oraz uporanie się z nimi. Wielu wierzących mogło doświadczyć, że Bóg, do którego zwracali się w modlitwie, wyleczył ich z choroby albo też uchronił przed nieszczęściem jakąś bliską im osobę. Ale czasami używa się Boga jako cudownego narkotyku. Wystarczy tylko przekazać Bogu swoje problemy i zmartwienia, a On zajmie się już wszystkim, wyleczy wszystkie moje choroby, a ja już o nic nie będę się martwił. Nie będę się musiał mocować z ułomną historią mojego życia. Mogę ją przeskoczyć i natychmiast uciec się do Boga, który jak czarodziej odgoni wszelkie zło. W takim wypadku religia staje się czymś w rodzaju uzależnienia. Boga traktuje się podobnie jak alkohol czy seksualność: chodzi o to, by uciec przed bolesną prawdą o sobie. Leo Booth mówi o religijnym uzależnieniu; polega ono na tym, że wykorzystuje się Boga do "ucieczki z rzeczywistości" (Booth, Wenn Gott zur Droge wird). Z jednej więc strony wiara jest źródłem zdrowia lub uzdrowienia. Z drugiej zaś strony wiara może prowadzić do chorobliwych relacji z Bogiem, kiedy to wykorzystuje się praktyki religijne do ucieczki przed trudną rzeczywistością i własnym bólem. Jakże więc zdołam w obliczu tych niebezpieczeństw mówić o Bogu w odpowiedni sposób? W trakcie pisania uświadomiłem sobie, że nie potrafię przedstawić teologii doświadczenia Boga. Dlatego staram się podchodzić do tego tematu z różnych stron, a teksty biblijne stały się moim drogowskazem. Podczas medytacji nad tymi tekstami zajaśniała przede mną tajemnica Boga. Doświadczenie Boga jest czymś innym niż dowód na istnienie Boga. Dowód ma przekonać wszystkich. Doświadczenie daje jedynie świadectwo o własnym przeżyciu. Dlatego pisanie o doświadczeniu jest zawsze rzeczą subiektywną. Jednakże doświadczenia innych ludzi mogą wzbudzić w nas doświadczenia albo przypomnieć nam o doświadczeniach, które mamy już za sobą, ale nie jesteśmy ich świadomi albo też nie rozpoznaliśmy ich treści. Różne podejścia do doświadczenia Boga będą również przez czytelników przeżywane w wieloraki sposób. Na jednej drodze odnajdzie się ktoś bardzo dobrze, inna pozostanie dla niego obca. Mam jednak nadzieję, że każdy czytelnik i każda czytelniczka znajdzie w tej książce zachętę do zaufania własnym doświadczeniom Boga. Doświadczenie Niemieckie słowo Erfahrung - "doświadczenie" pochodzi od fahren, reisen - "jechać, podróżować". Kto udaje się w podróż, kto wychodzi z siebie, kto ucieka ze swojego ciasnego więzienia, kto jest gotowy wyruszyć do nowych krajów, ten może czegoś doświadczyć (erfahren). Doświadczenie wymaga więc wewnętrznego otwarcia się, aby przyjąć to, co nowe. Muszę być odpowiednio usposobiony, aby czegoś doświadczyć. "Nie może być doświadczenia bez zainteresowania. Tylko ten może czegoś doświadczyć, kto tego chce" (Scholl, Gott ist immer gr”ßer). To, czy jakieś spostrzeżenie albo jakieś przeżycie stanie się doświadczeniem, zależy od mojej wewnętrznej otwartości i od zgody, żeby spotkało się ze mną i dotknęło mnie to, co wychodzi mi naprzeciw. Doświadczenie zakłada chęć wejścia w kontakt z tym, co przeżywam, i z tym, co lub kogo spotykam. Doświadczenie bywa także związane z cierpieniem. Kto chce uniknąć wszelkich niebezpieczeństw, ten musi pozostać w domu. Wyruszenie w drogę może być niebezpieczne. Greckie słowo empeiros - "doświadczony, biegły" pochodzi od peira - "próba, ryzykowne przedsięwzięcie". Ten, kto chce czegoś doświadczyć, musi się zdobyć na odwagę. Kto udaje się w podróż, ten ryzykuje. Łacińskim odpowiednikiem "doświadczenia" jest słowo experientia. Pochodzi ono od experiri i oznacza: "próbować, wystawić na próbę, zdać się na coś, sprawdzać, spierać się z kimś". Dla posługującego się językiem łacińskim doświadczenie czyni ten, kto jest w stanie sprawdzać siebie albo kogoś innego, zdawać się na to coś lub tego kogoś, spierać się z nim. Doświadczenia gromadzi ten, kto wykonuje eksperymenty, podejmuje próby i wyciąga z nich wnioski. Kto chce zebrać doświadczenia, ten musi je porównać z tym, czego już doświadczył. A potem należy doświadczenie zinterpretować. Muszę samego siebie zapytać, jakie znaczenie ma to, co mi się przytrafiło. Jeżeli odniesiemy pojęcie "doświadczenie" do doświadczenia Boga, to przecież nie potrafimy Boga tak po prostu zbadać, jak się bada kraj, do którego się wybieramy. Nie możemy również robić eksperymentów, które by potwierdziły istnienie i działanie Boga. Doświadczyć możemy tylko tego, co jesteśmy w stanie zobaczyć i uchwycić. Nie możemy doświadczyć Boga bezpośrednio, ale tylko w przeżyciach, wydarzeniach, w spotkaniach z innymi ludźmi, w głosach naszej duszy, w obrazach z naszych snów. Każde doświadczenie odbywa się za pośrednictwem zmysłów, również doświadczenie Boga. Ale z pomocą zmysłów nie możemy bezpośrednio uchwycić Boga. Od nas zależy, jak zechcemy interpretować i rozumieć to, co odbieramy zmysłami. Również i my decydujemy, czy chcemy doświadczyć tego, co znajduje się poza jakimś wydarzeniem. Jeśli chcemy, to wtedy spotkanie z ludźmi, doświadczenie stworzenia, przeżycia, które przytrafiają się nam podczas podróży, poprowadzą nas do tajemnicy Boga. Nie możemy eksperymentalnie znaleźć dowodów na istnienie Boga. Ale możemy zbadać przyczyny tego, co przeżywamy, tego, co przebija się przez nasze przeżycia. I wtedy może - niekiedy, ale nie zawsze - zajaśnieć nam sam Bóg. Doświadczeniem religijnym zajmowali się przede wszystkim fenomenologowie religii. R. Otto przyjmuje, że każdy człowiek nosi w sobie zmysł świętości. Kiedy postrzegamy świat tym wrodzonym zmysłem świętości, to rozpoznajemy w nim intuicyjnie tajemnicę Boga, podobnie jak w sposób intuicyjny odbieramy piękno. G. van der Leeuw widzi doświadczenie religijne przede wszystkim w zadziwieniu potęgą "Innego" i w przeczuciu "bezpośredniego związku z Nim" (Vergote, Religionspsychologie). Serce i uczucia są tym miejscem, w którym Bóg może dotknąć człowieka, i również człowiek może tam doświadczyć Boga. Doświadczenie religijne jest często uczuciowym przełomem. Nagle wszystko staje się jasne. Takiego doświadczenia doznał niespokojny i nie wierzący Paul Claudel. Kiedy w czasie świąt Bożego Narodzenia usłyszał śpiew Magnificat, ogarnęło go przeczucie: "Jakże szczęśliwi są ludzie wierzący! Czyżby to było prawdą? To jest prawdą! Bóg istnieje, jest tutaj. On jest kimś, jest tak samo osobą, jak ja: kocha mnie i woła do mnie" (tamże) Z całą pewnością mamy w sobie religijną skłonność. I jesteśmy w stanie doświadczyć Boga, kiedy mówi On do nas poprzez stworzenie lub poprzez swoje słowo. Ojcowie Kościoła uzasadniali to w ten sposób, że dusza jest ze swej natury religijna, a nawet chrześcijańska. Platon wiązał możliwość doświadczenia Boga z erosem, który mieszka w naszych sercach, a jednocześnie ma udział w bóstwie. "Eros jest równocześnie boską łaską i ludzką tęsknotą". Jest "boskim impulsem, który wyrzuca nas z toru naszych codziennych przyzwyczajeń" (tamże). Eros jest symbolem "ludzkiej tęsknoty za spełnieniem, w którym wszystkie troski znajdują ukojenie" (tamże). Ponieważ Bóg włożył w nasze serca erosa, możemy we wszystkim, co nas spotyka i co postrzegamy, rozpoznać Boga jako tego, który zaspokaja naszą najgłębszą tęsknotę. Anselm Grun: Doświadczyć Boga całym sobą - 1 Człowiek jako istota szukająca Boga Dla świętego Benedykta mnich to człowiek, który szuka Boga i dlatego może być rozumiany jako uosobienie człowieka poszukującego Boga. Benedykt poleca, by każdego młodego mnicha zbadać, "si revera Deum quaerit" - "czy rzeczywiście szuka Boga" ( Reguła św. Benedykta 58, 7). Mnichem nie jest ktoś, kto już Boga znalazł, lecz człowiek szukający Go przez całe swoje życie. Idąc za tradycją św. Bazylego, rozumie Benedykt pod pojęciem szukanie Boga "palącą tęsknotę, aby podobać się Bogu; takiej tęsknoty nie da się nigdy zaspokoić" (Holzherr, Die Benediktsregel). Mnich szuka Boga, ponieważ wcześniej Bóg szukał jego. W prologu Benedykt przedstawia Boga jako Tego, kto pośród ludzi szuka sobie współpracownika. Woła Bóg: "Któż jest człowiekiem, co miłuje życie?" (Ps 34, 13). Szukać Boga - to dla Benedykta szukać prawdziwego życia, nie zadowalać się tym, co powierzchowne, czerpać radość z życia. Jednym słowem: chcieć żyć. Kto szuka Boga, ten pragnie znaleźć w Nim nowe życie, nową jakość życia, a nawet odkryć nową własną tożsamość. Łacińskie słowo quaerere znaczy nie tylko "szukać, zastanawiać się, trudzić", lecz także "pytać, stawiać pytania". Szukać Boga - to zatem ciągle na nowo pytać o Niego. Człowiek jest istotą wiecznie pytającą, której nie zadowoli żadna odpowiedź. Taką odpowiedzią byłby tylko sam Bóg. To, co poznajemy w ten sposób o Bogu, nie jest jeszcze Bogiem prawdziwym i właściwym. I dlatego musimy pytać dalej, na płaszczyźnie duchowej. Co znaczy to, co określamy mianem Boga? Co w rzeczywistości znaczy doświadczenie Boga? O czym mówią dogmaty? Co czynimy, kiedy sprawujemy Eucharystię? Co znaczy zmartwychwstanie? Co znaczy, że Bóg stał się człowiekiem? Co znaczy wcielenie Boga? Czym rzeczywiście jest Bóg? Czy my tworzymy sobie tylko obrazy Boga, czy myślimy o Bogu prawdziwym? Zawsze więc musimy o to pytać, jeśli chcemy poznać Boga jako Tego, który mógłby nam udzielić odpowiedzi przynoszącej pokój naszemu sercu. Biblia pochwala tych, którzy szukają Boga. "Szukajcie Pana, a żyć będzie wasza dusza" - napisano w Psalmie 69, 33. A w Psalmie 105 znajdujemy zachętę: "Niech się weseli serce szukających Pana! Rozmyślajcie o Panu i Jego potędze, szukajcie zawsze Jego oblicza" (Ps 105, 3n). Szukać Boga - znaczy przede wszystkim: szukać Jego oblicza. Ale jak to czynić? Żydom nie wolno było przecież tworzyć obrazów Boga, a jednak mieli szukać Jego oblicza. Dla ludzi Wschodu największą tęsknotą było to, żeby Bóg spojrzał na nich łaskawie. Kiedy oblicze Pana świeci nade mną, wtedy jestem wolny od prześladowców, wtedy moje życie jest zdrowe i pełne (por. Ps 80, 20). Mnisi postrzegają siebie jako pokolenie szukających Boga. "Takie jest pokolenie tych, co Go szukają, co szukają oblicza Boga Jakubowego" (Ps 24, 6). Jezus wzywa nas, abyśmy naprzód starali się o królestwo Boga i Jego sprawiedliwość (Mt 6, 33). I zwiastuje tym, którzy szukają Boga w modlitwie, że Go znajdą (Mt 7, 7). Sam Jezus szuka jako dobry pasterz zabłąkanej owcy (Mt 18, 13). I wreszcie kobiety szukają Jezusa ukrzyżowanego, ale Go nie znajdują (Mt 28, 5). Sam Bóg nas szuka, jak mówi Jezus. Idzie Bóg za nami. Naszym zaś zadaniem nie jest szukanie znaków i cudów, lecz samego Boga lub królestwa Bożego. Powinniśmy wypatrywać Boga, który w Jezusie Chrystusie udaje się na poszukiwanie człowieka. Ludzie bowiem zagubili się sami, źle pojmowali swoje człowieczeństwo, oddalili się od tego, czym w istocie są. Jezus szuka zagubionej owcy, szuka zagubionego syna, aby mógł go zaprowadzić do domu Ojca, gdzie poczuje się jak w prawdziwym domu. I Jezus mówi tym, którzy szukają Boga, że królestwo Boże w nich jest, że jest już w nich Boskie ziarno, że są już w Bogu i że tylko w Bogu odnajdą swą prawdziwą istotę. Śniło mi się, że od praczasów jestem na poszukiwaniach. Poszukuję kryształu. Schodzę do jaskini i wspinam się na szczyt. Zagłębiam się w morze i wnoszę się ku niebu. Pędzę z miejsca na miejsce, dzień po dniu. Rozdarty przez moją tęsknotę, rozdarty przez moje doświadczenie, rozdarty przez moje poszukiwania. Aż z wyczerpania padam na ziemię... Kryzys - twórczy skok. Ziemia niesie mnie, wiatr chłodzi moje zlane potem ciało, trawa muska mnie delikatnie, wącham świeżo ściętą trawę i dostrzegam mlecza: w lekkości swego bytu uśmiecha się on do mnie. Wtedy słyszę szept, głos we mnie: czego tutaj szukasz? czego tam szukasz? Nigdy nie zapominaj, że kryształ jest w tobie. I budzę się. "Szukać Boga" znaczy również: zadawać sobie właściwe pytania. Ludzi zawsze niepokoiły te trzy fundamentalne pytania: Kim jestem? Skąd pochodzę? Dokąd idę? To trzy podstawowe pytania każdej filozofii. W pierwszym stuleciu po Chrystusie z niepokojem podejmowała je gnoza. Jeżeli wgłębimy się w te trzy pytania, to dotrzemy do Boga. Jeśli więc będę ciągle się dopytywał, kim ja jestem, to stracą wtedy znaczenie wszystkie powierzchowne odpowiedzi. Ja jestem nie tylko tym, który nosi takie właśnie imię, mężczyzną lub kobietą, kimś kto wykonuje taki właśnie zawód, kto ma za sobą taką, a nie inną historię życia, kto ma te uczucia i te potrzeby. Bo kiedy szukać będę miejsca, w którym wolno mi powiedzieć "ja", dotrę ostatecznie do moich podstaw, które mnie przewyższają. I tam spotkam Boga, a On wskaże mi moją tożsamość. Gdy oderwę się od swoich emocji, gdy będę tylko moim "ja"- to znajdę się w Bogu i przed Bogiem; i wtedy też zrozumiem, co znaczy dla mnie słowo Bóg. Również kiedy wgłębię się w pytanie " skąd pochodzę?", dojdę ostatecznie do Boga, od którego wyszedłem, nawet gdybym o tym nie pamiętał. Podobnie do Boga doprowadzi mnie pytanie o cel mojej drogi. Nie doprowadzi mnie ono zbyt daleko, jeżeli cel mojej drogi widzę jedynie w samorealizacji i w życiu pełnym zadowolenia i sukcesów. Tylko wtedy gdy pójdę za moją najgłębszą tęsknotą, moje życie stanie się dla mnie zrozumiałe. A ta zaś tęsknota wskaże mi Boga. I dopiero wtedy, kiedy moja droga znajdzie kres w Bogu, moje serce osiągnie ukojenie. "Szukać Boga" znaczy również: dać się zakwestionować przez Boga; wsłuchać się w pytania, które Bóg do nas kieruje. Nie wolno nam szukać Boga tak, jak szuka się jakiejś rzeczy, którą możemy zdobyć; i nie wolno o Niego pytać jak o przedmiot, o którym zdobywa się w końcu informacje. Powinniśmy zaś pytać o Boga jak ludzie, do których wcześniej sam Bóg skierował pytanie: czy naprawdę jesteśmy ludźmi, kim w istocie jesteśmy i czy to, co robimy, godzi się robić? Szukanie Boga zakłada również wysiłek stawania się autentycznym człowiekiem. A to oznacza, że nigdy nie zadowolimy się tym, co osiągnęliśmy. W drodze do Boga nigdy nie możemy zatrzymać się i odpocząć. Bóg zawsze niepokoi nas swymi pytaniami. Jak pytał Adama, tak pyta i nas: "Adamie, gdzie jesteś?" (Rdz 3, 9). Gdzie się znajdujesz? Czy może twoje myśli i życzenia są gdzie indziej, niż ty teraz przebywasz? Czy pozwolisz, żebym ja ciebie znalazł, czy będziesz uciekać? Czy ukryjesz się, jak Adam, bo chcesz uniknąć spotkania ze mną? Boga może szukać tylko ten, kto staje przed własną prawdą i pozwala, żeby go Bóg z tą prawdą skonfrontował. Niemieckie słowo suchen - "szukać" - pochodzi z języka łowieckiego. Pies myśliwski szuka podążając za śladem, który zwietrzył i który czuje. Ślad to odcisk stopy człowieka lub zwierzęcia. Pies myśliwski idzie tym tropem, aż pochwyci zwierzynę. Już bardzo wcześnie Ojcowie monastycyzmu używali tego obrazu, gdy mówili o szukaniu Boga. Mnich jest jak pies myśliwski, który wyczuł swym nosem ślad zająca. "Mnich powinien obserwować psy w czasie polowania na zająca. Gdy jeden, który zobaczył zająca, pobiegł za nim, inne uczyniły to samo, ponieważ zobaczyły tego pierwszego psa. Ale gdy się zmęczyły, zawróciły. I tylko ten pierwszy, który widział samego zająca, ścigał go dalej i nie zatrzymał się, choć inne zawróciły. I biegł przez urwiska, lasy, zarośla, przez raniące go ciernie, aż złapał zająca. Podobnie i mnich, który szuka Chrystusa Pana, powinien nieustannie spoglądać na krzyż, nie zważając na przykrości, które mu się przytrafią, i biec aż dotrze do Ukrzyżowanego" ( Apoftegmaty 1148). Mnich jest kimś, kto wyczuwa swym nosem ślad Boga. Jego szukanie Boga nie zawsze jest spacerkiem. Prowadzi ono przez ciernie i urwiska. W czasie tej drogi nieustannie odnosi rany. I bardzo często ma wrażenie, że idzie nadaremnie. Ale nie może zrezygnować, musi iść śladem, który czuje, iść tak długo, aż rzeczywiście znajdzie Boga. Boże, szukam Cię na ulicach i placach, w zaułkach i domach. Pędzę z miejsca na miejsce. Powiadają, że królujesz na wysokościach, i podążam za Tobą w myślach zdobywających niebo. Powiadają, że jesteś w podziemnym świecie, i schodzę do dna moich lęków. Głoszą, że można Cię znaleźć tylko w kościeleŹŹ Ź i pędzę do kamiennej katedry. Klęcząc w drewnianych ławach, oczekuję Ciebie przed zamkniętymi drzwiami tabernakulum, w czerwonawym świetle wiecznej lampki, która obiecuje Twoją obecność. Jak możesz mnie usłyszeć zza żelaznych, grubych drzwi? Jak możesz do mnie przyjść? Nie mam klucza, aby Cię wypuścić do tego świata. Woła ktoś do mnie: ON jest Słowem, i tylko w Nim można Go znaleźć. W Słowie, które zaspokaja mój głód. Biegnę do swojej izdebki, i Słowo mnie znajduje: królestwo Boże jest wewnątrz! Znalazłem, a przecież wciąż szukam w głębinach mojego bytu. Bernard z Clairvaux wyjaśnia swoim mnichom, że szukają oni Boga tylko dlatego, bo Bóg szukał ich wcześniej. Bóg w swojej miłości szukał człowieka. Nawiedzał go w nocy. W podświadomości człowieka zasiał tęsknotę za Nim. Dał się poznać człowiekowi podczas snu, aby człowiek, kiedy się już zbudzi, szukał Go w ciągu dnia. W ten sposób interpretuje Bernard wers z Pieśni nad Pieśniami: "Na łożu mym nocą szukałam umiłowanego mej duszy, szukałam go, lecz nie znalazłam. Wstanę, po mieście chodzić będę, wśród ulic i placów, szukać będę ukochanego mej duszy" (3, 1n). Przyczyną, dla której szukamy Boga, jest to, że On już nas szukał i dotknął swoją miłością, że włożył w nasze czucie ślad swojej miłości. I teraz nie możemy już nie "wstawać" ciągle na nowo i nie szukać umiłowanego naszej duszy. Szukanie Boga jest zatem historią miłości. Nasza tęsknota za miłością Boga spełni się dopiero w chwili śmierci, kiedy ostatecznie znajdziemy Boga. Tutaj, na ziemi, możemy tylko obudzić się ze snu i wstać, aby podjąć poszukiwanie. Ono zaś odpowiada istocie naszego człowieczeństwa. Jeśli porzucimy poszukiwanie Boga - będziemy zadowalać się błyskotkami, jak syn marnotrawny z Jezusowej przypowieści (por. Ł 15, 11-32), a nasz głód zaspokajać będziemy "strąkami" przeznaczonymi dla świń. Tylko wtedy, kiedy szukamy Boga, nasza dusza zachowuje żywotność, nasza dusza żyje. Mnich - według św. Benedykta - to człowiek szukający Boga. Jest więc zadaniem mnicha, żeby konsekwentnym swoim poszukiwaniem "całkiem innego" Boga czynił otwartym w dzisiejszym społeczeństwie pytanie o Boga. Życie duchowe nie oznacza dopasowania się do ducha czasu, tak jak to robią wszyscy. Tylko ten, kto swoim życiem czyni aktualnym pytanie o Boga, może pomóc tym ludziom, których horyzont zaciemnił się lub zamknął. Niestety, w ostatnich latach Kościół zajmował się wieloma drugorzędnymi tematami i zaniedbał pytanie o Boga i szukanie Boga. Tylko wtedy, kiedy ludzie odkryją w Kościele szczere szukanie Boga, pozwolą się porwać Kościołowi. W tej książce, nawiązując do benedyktyńskiej tradycji szukania Boga, chcemy podjąć na nowo pytanie o Boga jako najistotniejsze pytanie - takie, które decyduje o naszym byciu człowiekiem. Anselm Grun: Doświadczyć Boga całym sobą - 2 Obraz Boga i obraz samego siebie Ślad mojej żywotności prowadzi do Boga Doświadczenie Boga i doświadczenie siebie Na początku Modlitwy arcykapłańskiej Chrystus, w obliczu zbliżającej się śmierci, mówi: "A to jest życie wieczne: aby znali Ciebie, jedynego prawdziwego Boga, oraz Tego, którego posłałeś, Jezusa Chrystusa" (J 17, 3). "Życie wieczne" oznacza u Jana: rzeczywiste życie, życie w pełni, oznacza nową jakość życia, nową intensywność życia. Życie wieczne nie jest życiem po śmierci, ale jest życiem, które już tutaj na ziemi ma udział w wieczności, jest życiem, które już teraz przepełnione zostaje Bogiem, jest życiem, w którym niebo i ziemia, czas i wieczność spotykają się; jest życiem, w którym Bóg i człowiek łączą się. Za takim życiem i za taką żywotnością tęsknią dzisiaj wszyscy ludzie. Pedagog Marianne Gronemeyer mówi o życiu jako o ostatniej okazji. Dla młodzieży to jest dzisiaj właściwym celem: mieć życie i czuć życie. Chcą mieć wszystko, i to natychmiast (Zulehner, Für Kirchen-Liebhaberinnen). Z odpowiedzią, którą daje im Jezus w Ewangelii św. Jana, nie wiedzą chyba co począć. Bo jakże prawdziwe życie miałoby polegać na poznawaniu jedynego prawdziwego Boga? Życie dla młodych ludzi - to nie poznawanie, lecz doświadczanie. Ale może jednak słowo Jezusa jest odpowiedzią na tęsknotę naszych czasów. Dla C. G. Junga Bóg jest najmocniejszym archetypem, jaki istnieje. Jeśli obraz Boga jest chory, to także człowiek staje się chory. Archetypiczne obrazy poruszają coś w człowieku. Tworzą w psychice zamęt albo ład. Goją rany albo jeszcze bardziej je rozjątrzają. Nie jest więc rzeczą bez znaczenia, w jaki sposób postrzegam Boga. Od obrazu Boga zależy obraz samego siebie. Oczywiście, nie można dokładnie powiedzieć, co było najpierw: kura czy jajo, obraz siebie czy obraz Boga. Jednak od właściwego poznania Boga zależy, czy widzę i przeżywam siebie w sposób właściwy. Poznanie - to w tym przypadku nie tylko poznanie intelektualne. W Biblii hebrajskiej za pomocą tego słowa opisuje się "poznanie" kobiety przez mężczyznę w akcie seksualnym. Poznawać Boga - to zatem: intensywnie doświadczać Boga. Grecki odpowiednik słowa "poznawać", ginoskein, oznacza coś innego niż opinię o jakiejś rzeczy. Poznawanie zawsze łączy się z widzeniem, wyczuwaniem i rozumieniem. Właśnie u św. Jana słowo "znać" odgrywa ważną rolę. Jan udziela przy tym odpowiedzi zwolennikom gnozy, którzy tęsknią za poznaniem i oświeceniem. Poznanie (gnosis) - mówi Jan - daje udział w boskiej naturze. I to jest dla człowieka prawdziwym życiem. Jan stwierdza dalej, że oglądanie Jezusa prowadzi do poznania Boga i prowadzi do uczestnictwa w Bożym wiecznym życiu i miłości. Poznając Boga, mam udział w Tym, który jest życiem i miłością, ponieważ istotą Boga jest miłość. Kto poznaje Boga, ten zanurza się w wiecznej miłości - tej miłości, która płynie od Ojca do Syna i od Syna do Ojca (por. Bultmann, Ginoskein 688n). Tak jak widzę Boga, tak też widzę i siebie. Tak jak doświadczam Boga, tak też przeżywam samego siebie. Owo doświadczenie odbywa się w duchowym kontekście człowieka. Jeśli ktoś nie ufa sobie, jeśli ciągle ma odczucie, że nie jest w porządku, że wszystko robi źle - to często odpowiada temu obraz Boga jako podejrzliwego obserwatora, który wszystko widzi i ocenia, który wszystkie nasze czyny kładzie na wagę i osądza jako dobre albo złe. Tacy ludzie żyją w ciągłym strachu, że nie są wystarczająco dobrzy. Muszą się ciągle usprawiedliwiać, ponieważ ciągle czują się oceniani. Boga odczuwają nie jako życie, lecz jako utrudnienie życia. Bóg nie jest u nich przyjacielem, lecz wrogiem ludzkiej witalności. Tilman Moser bardzo trafnie opisał w swojej książce "Zatrucie Bogiem" obraz tego podejrzliwego Boga. Takiego Boga nie cieszy nic, co cieszyłoby dziecko. Nic nie jest dla tak postrzeganego Boga wystarczająco dobre. Nie ma zbyt wielkiego sensu teoretyczne rozprawianie o obrazach Boga. Mój obraz Boga rozwijał się w mojej historii życia. Zależy jakoś ów obraz od mojego doświadczenia własnej matki i własnego ojca. Jeżeli odbierałem mojego ojca jako osobę nieobecną, będę również cierpiał z powodu obcości Boga. Jeżeli ojciec był autorytatywny, to również do mojego obrazu Boga wkradnie się rys autorytatywny i despotyczny. Kto nie doświadczył akceptacji ze strony własnego ojca, ten również Boga nie będzie przeżywał jako Ojca w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Ludzie, którzy mieli negatywne doświadczenia z ojcem, będą zasadniczo nieufni wobec Boga. Podobnie jest z doświadczeniem matki. To, czy ktoś ma zaufanie do Boga lub nie, zależy od jego doświadczeń z matką. Kto doświadczył od swojej matki bezpieczeństwa i ciepła, ten będzie kojarzył z Bogiem rodzinną bliskość i poczucie, że jest się kochanym. Jeżeli natomiast matka okazywała dystans, jeżeli wykorzystywała syna lub córkę dla własnych celów, odbije się to również na doświadczeniu Boga. I wtedy również Boga będę doświadczał jako tego, kto wykorzystuje mnie dla swoich celów, a moja osoba nie ma dla niego znaczenia i zależy od jego samowoli. Oczywiście, doświadczenie Boga nie jest całkowicie uzależnione od naszego doświadczenia matki i ojca. W naszej duszy jest również archetypiczny obraz Ojca lub Matki. I wiele dzieci, które odbierały swoją rodzoną matkę jako nieprzystępną, znajduje w kościele, a zwłaszcza przed ołtarzem Maryi, coś z macierzyńskiej czułości Boga. Towarzysząc duchowo ludziom, zachęcam ich, żeby mi opowiedzieli historię swego religijnego rozwoju. Zapytuję wtedy konkretną osobę, jakie uczucia ujawniały się u niej w czasie mszy świętej, kiedy myślała o Bogu. Ja sam jako dziecko chętnie bywałem na mszy. To mnie fascynowało. Doświadczałem tam uczucia bezpieczeństwa, ale również tajemnicy. Miałem wtedy przeczucie numinosum, rzeczywistości zachwycającej i zarazem przejmującej lękiem. Oczywiście, kojarzyłem z Bogiem to, że mam być zacnym. W okresie dojrzewania łączyłem z Bogiem przede wszystkim walkę ze swoimi błędami i słabościami. Również w czasie nowicjatu tkwił we mnie obraz Boga sprawdzającego moje osiągnięcia. I wobec takiego Boga chciałem przez konsekwentną ascezę opanować swoje namiętności. Dopiero stopniowo rozwinął się u mnie obraz Boga, który pozwala mi oddychać, który daje mi wolność, czyni mnie żywotnym. W podobny sposób każdy będzie mógł opowiedzieć historię własnych obrazów i doświadczeń Boga. I taka historia będzie równocześnie historią stawania się sobą. Moglibyśmy przy tym zapytać, w jakim stopniu mój obraz Boga zmienił obraz mnie samego i jaki wpływ moje doświadczenia Boga miały na moją osobę, na mój rozwój, moje życie. Jeśli o mnie chodzi, mogę powiedzieć, że doświadczenia Boga użyźniły moje życie, że dały mi zaufanie do siebie, wyzwoliły mnie z uzależnienia od sławy i z presji osiągnięć oraz bardzo pomogły mi w procesie dojrzewania. Siedzę na moim koniku sukcesu i pędzę przez czas, godzina za godziną, dzień za dniem. Szybciej, szybciej, mój koniku. Tam możesz zaoszczędzić nieco czasu. Skrót, oferta specjalna. Biegnij, mój koniku, chcę to mieć, będę mógł zaoszczędzić co najmniej dziesięć minut dziennie, czyli 70 minut w tygodniu. Jak cudownie, bo zdziałamy jeszcze więcej, ja i ty, mój cudowny koniku. Pędź dalej! Minuta po minucie. Godzina za godziną. Dzień za dniem. Mocno siedzę w siodle, trzymam napięte cugle, pędzę dalej, od terminu do terminu, od spotkania do spotkania, od rozmowy do rozmowy, od kursu do kursu. Spiesz się, mój koniku, abyśmy dokonali wielkich rzeczy na tym świecie. Mój konik jest siwy, siwy i szybki jak strzała. Spinam mojego siwka ostrogami, gnam go. Ale pewnego dnia puka cisza do mojej szybko kołatającej ściany serca. Mój koń wstrzymuje galop, wypadam z siodła, cugle wyślizgują mi się z rąk, mój koń odbiega kłusem, leżę w piasku. "Czego chcesz ode mnie", krzyczę zrozpaczony. "Zatrzymaj się, nie zapominaj: czas jest mój". Sapię i prycham, jak mój siwek, boję się ciszy, która czai się w moim sercu. Jak mogę się uspokoić po takiej gonitwie? Czuję wewnętrzny ucisk jak nieskończony ciężar. Jak ruletka pędzą moje myśli, moje uczucia i sprzeczności w mojej duszy. Czy jest jeszcze w ogóle miejsce we mnie, które wie, co to milczenie, które bez sukcesów i nacisków żyje we mnie szczęśliwe? Pokaż mi miejsce, gdzie się nie ocenia, miejsce bez osiągnięć i przymusu, bez pośpiechu i bez nacisku, gdzie nikt inny nie jest w domu, tylko ja sam. Czuję piasek między palcami i oddycham pachnącym wiosennym powietrzem. Pierwszy raz tak się czuję, patrzę na niebo, na kolory drzew, na trawę i słyszę odgłosy strumienia, który płynie obok mnie. A może to jest we mnie? Głęboko wdycham powietrze aż do samego dna, i wypuszczam, wreszcie wypuszczam. Sen mnie unosi: Stoję przed ołtarzem w kościółku w mojej wsi, trzymam swój zegar nad darami wina i chleba i proszę o przemienienie mojego zabieganego czasu w pokój. Ślad mojej żywotności prowadzi do Boga Gdy poważnie potraktuję słowa Jezusa, wtedy poznanie Boga nie tylko poprowadzi mnie do prawdziwego życia, ale i doświadczę również Boga właśnie tam, gdzie jestem żywotny. Moja żywotność jest właściwym miejscem spotkania i doświadczenia Boga. Towarzysząc duchowo ludziom jako kapłani i zakonnicy, w domu rekolekcyjnym w Münsterschwarzach, ciągle na nowo stwierdzamy, że wielu "duchowych" ludzi szuka Boga przede wszystkim tam, gdzie jest dyscyplina i twardość, gdzie się czegoś zabrania, coś reglamentuje, i gdzie oni sami nakładają sobie wędzidła. Inni szukają Boga w medytacji, w liturgii i w lekturze Pisma Świętego. Z pewnością można tam znaleźć Boga. Spotkałem jednak ludzi, którzy mimo usilnych starań nie znajdują Boga ani w medytacji, ani w lekturze Pisma Świętego, ani w liturgii. W swoim uporczywym staraniu, aby wszystko zrobić poprawnie, spotykają jedynie autorytatywnego ojca lub zalęknioną matkę, ale nie Boga. Tkwią oni cały czas w tym krępującym schemacie i mylą go z Bogiem. Za bardzo chcą wtłoczyć Boga w dokładnie określone ramy. Ale Bóg nie da się ograniczyć. Skutkiem tego wszystkiego jest pustka wewnętrzna, jest rozpaczliwe poszukiwanie osobistego kontaktu z Bogiem oraz intensywnych uczuć podczas medytacji. I wielu użala się, że niczego nie może odczuć, niczego nie może doświadczyć. Kiedy jednak pytam o ślady własnej żywotności, to wielu sądzi, że nie mają one nic wspólnego z Bogiem i że jest to jedynie sprawa struktury psychicznej. Ale ja każę sobie mimo to opowiadać, kiedy im się otwiera serce, kiedy czują się żywotni, kiedy potrafią się zapomnieć, kiedy całkowicie się otwierają. I wtedy wyznają mi, jak to podczas słuchania muzyki całkowicie w nią wchodzą, jak zanurzają się w muzykę. Inni stają się całkowicie okiem, kiedy oglądają dzieło sztuki. Jeszcze inni czują, że żyją, kiedy wędrują przez piękną okolicę. Dla wielu miejscem, w którym się otwierają i czują wewnętrzną harmonię, jest towarzystwo innych ludzi. Zdarza im się tak przy kieliszku dobrego wina lub podczas gry w karty. Wtedy ja proponuję, aby raz jeszcze przyjrzeli się dokładnie, co przeżywają podczas wędrówki, gry w karty, przy muzyce, w muzeum. Czym jest ta rzecz, która wznosi mnie ponad siebie samego? W jaki sposób objawia się moja żywotność? Co ją stanowi? Prawie zawsze jest to coś, co mnie zupełnie wciąga, co jest ważniejsze niż moje problemy dnia codziennego, co każe mi zapomnieć o moich problemach. Jeśli do końca przemyślę doświadczenia żywotności, życia, dojdę do zdań, którymi Paul Tillich opisywał Boga: "Bóg jest tym, co mnie koniecznie dotyczy". Bóg prowadzi mnie do głębi, do mojego centrum. Wiedzie mnie do spotkania z moim źródłem żywotności, miłości, radości i piękna. Ślad mojej własnej żywotności zaprowadzi mnie również do Boga, który jest źródłem wszelkiego życia, życia wiecznego, tak jak je rozumie Jezus. I tam, gdzie przeżywam Boga w ten sposób, przeżywam i siebie w sposób nowy. Wielu jednak ludzi w bliskości Boga przeżywa siebie inaczej. Czują się wtedy jak osoby kontrolowane, obserwowane i oceniane. Boją się, że źle coś zrobią, że nie okażą się wystarczająco doskonałymi, że popadną w grzech. Tacy ludzie mają bardzo wyraźnie zarysowany obraz Boga. Ale ów obraz nie odpowiada temu, co objawił nam Jezus. Takie fałszywe obrazy Boga utrudniają ludziom również doświadczenie rzeczywistego życia. I wielu posługuje się Bogiem, aby uciec przed życiem. Tworzą więc sobie taki obraz Boga, aby nie musieć stanąć przed życiem. Bóg jest dla wielu tym, który nieufnie spogląda zwłaszcza na seksualność. I wówczas to obraz Boga wzmacnia ich strach przed seksualnością. Odgradzają się od seksualności, ponieważ mają przeczucie, że jest ona czymś złym i że Bóg by im jej zakazał. Również tu pojawia się pytanie: co było najpierw? Czy obraz Boga jest winien ucieczki przed seksualnością, czy też lęk przed seksualnością - zrodzony z negatywnych doświadczeń lub destruktywnego wychowania - bywa ideologicznie uzasadniany przez wskazanie na Boga. W każdym przypadku takie postrzeganie Boga prowadzi nie do życia, lecz do strachu i skrępowania, do wypierania i unikania życia. Przypominam sobie... Kiedy spotkałeś mnie po raz pierwszy, Ty, Boże mój? Było to w obrazach, które mówią o niebie, piekle, czyśćcu! I w zdaniach, które mnie dręczyły: "Oko Boże jest wszędzie!" "Jeżeli nie spełnisz naszej woli, to nigdy nie pójdziesz do nieba". Bóg-sędzia, który mnie karze, obserwuje i bezlitośnie ocenia. Czy to ma być Bóg, który mnie pewnie wiedzie, który prowadzi mnie na zielone pastwiska, namaszczą mą głowę olejkiem? Jak ciężar kładzie się stary obraz na moje ramiona, uciska i pochyla mnie. Boję się, nie potrafię zaczerpnąć powietrza. Jeden ze sposobów wykorzystywania Boga do własnego wycofania się z życia - polega na ucieczce w " kosmiczne uczucie" . Wielu ludzi ucieka do uczuć religijnych, ponieważ nie chcą stanąć przed życiem. Peter Schellenbaum nazywa to regresywną pobożnością: "Życie takich ludzi tragicznie rozmywa się coraz bardziej w bezpostaciowości i chaosie" (Schellenbaum, Gottesbilder 13). Nie są oni w stanie kształtować swoich kontaktów, wykonywać zawodu i w sensowny sposób organizować swój dzień powszedni. Obraz Boga u tych ludzi nie odpowiada słowom Jezusa, że Bóg jest Bogiem życia. Bóg, jak podkreśla Schellenbaum, jest Słowem działającym. Bóg chce coś zdziałać we mnie, chce zmienić moje "ja" na jaźń, "na osobowość bardziej otwartą i bardziej skierowaną ku wnętrzu" (tamże, 28). Starogermański odpowiednik słowa "Bóg" znaczy: "wezwane; to, co się do siebie woła; powołane" (tamże, 29). Nie można słowa "Bóg" wypowiedzieć, nie budząc czegoś w sobie samym. Dla Schellenbauma Bóg jest "Słowem tworzącym relację". Bóg coś we mnie porusza. Kontaktuje moje "ja" z czymś niewypowiedzianym, przeczuwanym tylko. Wielu sądzi, że należy zrezygnować ze słowa "Bóg", gdyż się za bardzo zużyło. Ale Schellenbaum z entuzjazmem broni tego słowa i chce je zachować, a to dlatego, że mówienie o Bogu zmusza człowieka do odbierania rzeczywistości w nowy sposób i do rozwoju ważnych obszarów własnej psychiki. Wielu boi się poddać działaniu mocy takich słów jak Bóg. Wolą oni raczej przedmiotowo mówić o Bogu i rozwijać teologię dogmatyczną, zamiast dać się poruszyć przez Boga. Tworzą sobie "obiektywną" teologię, aby tylko uniknąć tego, że sam Bóg mógłby ich zakwestionować, zadać im pytanie. I wtedy ich duchowość prowadzi nie do życia, lecz do skrępowania i braku więzi. Wykorzystują oni Boga do tego, aby uniknąć głębszych kontaktów z sobą samym i innymi ludźmi. Bóg, którego objawia Jezus, prowadzi nas natomiast do kontaktu z samym sobą, z nieświadomymi obszarami naszej duszy i naszej żywotności, a także otwiera nas na braci i siostry. Bóg życia jest równocześnie Bogiem miłości. Doświadczenie Boga i doświadczenie siebie Wielu ludzi uskarża się, że nie doświadczają Boga, że mimo wszelkich prób regularnej medytacji i modlitwy nie czują w ogóle Boga. Pytam ich wtedy, czy czują siebie samych, czy są w kontakcie z samym sobą. Nie tylko obrazy Boga i obrazy samego siebie są ściśle powiązane, ale również doświadczenie Boga i doświadczenie siebie. Kto nie czuje samego siebie, nie może również czuć Boga. Kto nie doświadczył samego siebie, nie może również doświadczyć Boga. Pewna kobieta chciałaby pójść duchową drogą. Ale jej modlitwa jest pusta. Wcześniej odczuwała Boga bardzo intensywnie, ale obecnie nie czuje już nic. W rozmowie z nią okazało się, że wykluczyła wiele obszarów z własnej duszy. Nie chce już zastanawiać się nad bezbożnymi stronami swej duszy, nad agresją, seksualnością, nad swoimi marzeniami młodzieńczymi, nad rodziną, nad dziećmi. Sądzi bowiem, że już dawno przetrawiła te młodzieńcze marzenia i uporała się z nimi. Chce teraz wtłoczyć samą siebie w ściśle określony obraz kobiety uduchowionej. Wszystko inne zamknęła przed oczami swojej duszy. W rozmowie stało się dla niej jasne, dlaczego nie czuje Boga. Nie czuje Boga, bo nie jest w kontakcie z własną duszą. Sama odcięła się od mniej "pobożnych", ale bardziej związanych z życiem stron własnej duszy, od chęci podróżowania, malowania, pisania wierszy. Wszystkie te rzeczy złożyła na ołtarzu duchowego obrazu siebie. I teraz jej brakuje tychże przejawów własnej żywotności. A to, co nie może w niej wejść w kontakt z Bogiem, zaciemnia jej doświadczenie Boga. Ona nie może czuć Boga, ponieważ brakuje jej odwagi, żeby czuć samą siebie. Jej duchowy obraz siebie nie przystaje do tego, czym jest. Tylko wtedy, gdy odważymy się przedstawić wszystko Bogu i skontaktować się z tym wszystkim, co w nas jest, będziemy mogli Boga czuć. Wielu natomiast odcięło się od swej duszy. Odbiera tylko małą cząstkę siebie, a to z kolei utrudnia odbiór Boga. Dlatego nie zapuszczam się nigdy w teoretyczne dyskusje, czy możemy doświadczyć Boga, czy też nie, dlaczego jednemu Bóg ukazuje się bardziej niż drugiemu. Pytam zaś ludzi, jak doświadczają siebie samych. I wtedy przeraża mnie to, jak mało ludzie czują siebie, jak mały mają kontakt z samym sobą. Cały arsenał metod duchowych nie pomoże im, jeśli nie zdobędą się na odwagę, aby przyjąć prawdę o sobie. Chodzi tutaj nie o logiczne rozumienie własnej psychiki, lecz o kontakt z tym wszystkim, co z nas się wyłania, z naszymi uczuciami, marzeniami i nieświadomymi obrazami. Chodzi o czucie siebie w ciele. Czy pozostaję w harmonii z moim ciałem? Czy jestem w sobie, w moim ciele całkowicie, czy też wyłączam wiele obszarów? Tylko wtedy, gdy słucham głosu mojego ciała i mojej duszy, mogę usłyszeć również głos Boga. Tylko wtedy, gdy jestem tak nastawiony, może Bóg zestroić się ze mną, może wniknąć w głosy mojego wnętrza. To, co ukryję przed sobą, to właśnie zasłoni mi oblicze Boga. Jezus pokazuje nam, jak mamy się modlić. Nie powinniśmy paplać zbyt wielu słów. Nie powinniśmy zdawać się na zewnętrzne metody medytacji czy ascezy, bo łatwo mogą one stać się pogonią za osiągnięciami i ucieczką przed własną prawdą. Jezus wzywa nas, abyśmy udali się do izdebki naszego serca, kiedy chcemy się modlić. Tam powinniśmy zamknąć na klucz drzwi, abyśmy byli sami z naszym Bogiem. "I módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie" (Mt 6, 6). Greckie słowo kryptos - "schowany, ukryty, tajemny" - ma duże znaczenie w mistyce hellenistycznej i w Starym Testamencie. Bóg pozostaje ukryty przed człowiekiem. I całe duchowe dążenie człowieka ma na celu to, żeby Bóg objawił się człowiekowi. Pobożny człowiek, jakiego znamy ze Starego Testamentu, wie, że nie może niczego zataić i ukryć przed Bogiem. Kiedy przestanie uciekać przed prawdą o sobie i przed Bogiem i kiedy Bóg objawi mu jego ukrytą część, wtedy też Bóg pozwoli mu mieć udział w swoim boskim ukrytym życiu (por. Oepke, krypto 968n). Ponieważ nie ma w nas nic ukrytego, co by nie miało być wyjawione (por. Mt 10, 126), przeto powinniśmy odsłonić przed Bogiem ukryte obszary naszej duszy. Tylko wtedy zostanie nagrodzona nasza modlitwa, tylko wtedy na modlitwie doświadczymy Boga. Wszystko, co zatajam przed sobą i przed Bogiem, ma niekorzystny wpływ na mój stosunek do Boga. Bóg jest właśnie w ukryciu. Gdy zejdę do tych obszarów mojej duszy, które zakryłem i zasłoniłem, spotkam tam Boga, bo On ukrywa się w głębi mojego serca. I wtedy zostanie nagrodzona moja modlitwa: ponieważ nawiązałem kontakt z tym, co we mnie ukryte, więc również Bóg nie będzie się już ukrywał przede mną. Anselm Grun: Doświadczyć Boga całym sobą - 3 Doświadczenie czy projekcja Boga? Nadużywać Boga jako narkotyku Szkoła doświadczenia Boga dla Eliasza Doświadczenie Boga w milczeniu Możemy doświadczyć Boga tylko w naszym świecie. Teologia mówi, że doświadczymy Boga tylko od strony Jego immanencji, a nigdy w Jego absolutnej transcendencji. Kiedy doświadczamy Boga, to zawsze dochodzi w tym doświadczeniu do pomieszania naszych projekcji, tęsknot, oczekiwań, obrazów Boga - z rzeczywistością Boga. Mimo wszelkich wątpliwości, czy nie spotkamy się tylko z naszymi własnymi projekcjami Boga, jest przecież rzeczywiste doświadczenie Boga. Jest takie doświadczenie, w którym Bóg mówi do nas, a my uświadamiamy sobie Jego obecność i w głębi naszego wnętrza wiemy, że to Bóg nas dotknął. Ale musimy przy tym zawsze pamiętać, że nasze doświadczenia Boga mieszają się ze złudzeniami, z błędnymi interpretacjami. Bardzo łatwo popadamy w niebezpieczeństwo utożsamienia Boga z naszymi sukcesami lub wykorzystania Go do tego, aby uciec przed rzeczywistością. Wielu ludzi wątpi, czy rzeczywiście doświadczyli Boga. Boją się, że tylko sobie Boga wyobrażają, aby im się lepiej wiodło albo żeby uśmierzyć własny strach. Ja również znam to doświadczenie. Jeżeli jednak poddam się wątpliwościom i podejrzewam, że wszystko może być tylko wyobrażeniem, wtedy czuję, jakim absurdem byłoby tego rodzaju powątpiewanie; znaczyłoby ono, że w ogóle niczego nie da się poznać, że wszystkie nasze przedstawienia, pojęcia są tylko dowolnymi interpretacjami i nie pokrywają się z jakąkolwiek rzeczywistością. Jeżeli przemyślę te wątpliwości do końca, dojdzie we mnie do głosu głębokie przeczucie, że świat nie może być aż tak absurdalny. I wtedy uwierzę Biblii, Jezusowi Chrystusowi i świętym. Wtedy postawię na tę kartę, na którą postawili Augustyn, Teresa z Avili czy Edyta Stein. I wtedy odczuję, że nie jest to bynajmniej wyobrażenie, ale że wszystko odpowiada rzeczywistości. Oczywiście, wiara stale mocuje się z wątpliwością. Wątpliwość należy w sposób konieczny do wiary. Zmusza nas do uwolnienia się z własnych projekcji i do wypatrywania prawdziwego Boga. Wielu mówi o Bogu tak, jakby wszystko o Nim wiedzieli. Ale to tylko pojęcia, o których rozprawiają, to nie jest Bóg, który ich bezwarunkowo dotyczy, Bóg, którego by doświadczyli. Takie "obiektywne" mówienie o Bogu staje się często obroną przed rzeczywistym doświadczeniem Boga. Wielu ludziom wydaje się, że mówią o Bogu, ale w rzeczywistości mówią o swoim strachu przed autorytatywnym ojcem lub o odrzuceniu zawłaszczającej matki. Trzeba dokładnie się wsłuchać, co ktoś ma na myśli, gdy wypowiada słowo "Bóg". Kiedy mówimy o Bogu, zawsze odgrywa w tym rolę własne życiowe doświadczenie. I często wkładamy w pojęcie "Bóg" nasze pragnienie uleczenia ran zadanych nam przez ojca i matkę. Niekiedy nasze postrzeganie Boga jest tak bardzo zmącone przez tego rodzaju zranienie, że musimy cofnąć się do doświadczeń, które to zranienie spowodowały, aby potem móc spotkać się z Bogiem. Wtedy zmieni się również nasze mówienie o Bogu. Nie będziemy już mówić o Bogu "obiektywnie", aby trzymać się z dala od Niego, ale wyrazimy nasze doświadczenie. W nim zaś Bóg rozbłyśnie jako tajemnica, której możemy tylko dotknąć naszymi słowami, ale nie ogarnąć. Nadużywać Boga jako narkotyku Inni mają Boga na własny użytek. Traktują Go podobnie jak narkotyk. Tak jak niektórzy chcą rozwiązać wszystkie swoje problemy za pomocą alkoholu, tak inni chcą załatwić wszystkie swoje trudności posługując się Bogiem. Wydaje im się, że trzeba tylko się modlić i spełniać określone praktyki religijne, a wtedy zapanują nad wszystkim i nie będą musieli zmierzyć się z własną prawdą. Występuje bowiem nie tylko uzależnienie od narkotyków, od seksu, gier czy towarzystwa, lecz również uzależnienie religijne. I często nie da się go łatwo przejrzeć. Bo słowa, które wypowiadają uzależnieni religijnie, są właściwe: że jest Bóg, który leczy nasze rany i działa cuda w naszym życiu. Ale nam nie wolno używać Boga dla siebie. Jeżeli ktoś mówi o Bogu ze zbytnią pewnością siebie, to nie zauważa, że posługuje się Bogiem do wywyższenia się nad innych. Bóg ma rozwiązać za niego wszystkie problemy. I tym prostym patentem budzi u innych podziw. Oczywiście, może tak się zdarzyć, że ów człowiek miał bardzo głębokie doświadczenie religijne - głębsze niż moje. Jednak kiedy odbieram te jego słowa z należytym dystansem, to zauważam, że manifestowana pewność jest okupiona wewnętrznym skrępowaniem i że próbuje on przechytrzyć swą wewnętrzną niepewność przejawianiem sugestywnej, religijnej władzy nad innymi. Wykorzystuje więc Boga do tego, aby on sam mógł czuć się jako ktoś wyjątkowy pośród innych. Niestety, tacy ludzie nie dostrzegają, że ich duchowe wywyższanie się jest przeciwieństwem doświadczenia Boga. Bóg służy zaspokojeniu ich potrzeby bycia ważnym. Często też taką "duchową" potrzebę bycia ważnym wzbudza wyparta seksualność. Szkoła doświadczenia Boga dla Eliasza Doświadczenie Eliasza na górze Horeb jest dla mnie dobrym przykładem tego, w jaki sposób doświadczenie Boga miesza się z naszymi strukturami duchowymi. Kiedy zszedł na ziemię ogień od Pana i strawił ofiarę całopalną, stało się to dla Eliasza bardzo intensywnym doświadczeniem Boga. W reakcji na to kazał pochwycić i zabić wszystkich 450 kapłanów Baala. Czy Bóg naprawdę tego chciał, czy też Eliasz przeniósł na Boga swoją własną agresję i wyładował ją na innowiercach? Można by przypuszczać, że Eliasz po swoim zwycięstwie nad kapłanami Baala miał poczucie wspaniałego sukcesu, że przepełniał go entuzjazm. Ale było dokładnie na odwrót. Eliasz popadł w głęboką depresję. Kto nie może już skierować swojej agresji na wrogów, wtedy zwraca się ona przeciw jemu samemu. Kto myli wolę Bożą z entuzjazmem, ze wzniosłym nastrojem, ten w niedługim czasie dozna czegoś przeciwnego. Poczuje się opuszczony przez Boga i skapituluje, podda się. Nie może już odtworzyć pozytywnego odczucia Boga. Eliasz widzi się zdany wyłącznie na siebie i ogarnia go rozpacz: "Wielki już czas, o Panie! Odbierz mi życie, bo nie jestem lepszy od moich przodków" (1 Krl 19, 4). Bóg zostawia jednakże Eliasza w swojej szkole prawdziwego doświadczenia. Kiedy Eliasz przychodzi na Bożą górę Horeb, wzmocniony przez anioła Pańskiego, Bóg objawia mu, gdzie może się z Nim spotkać. Na początku przechodzi gwałtowna wichura. "Ale Pan nie był w wichurze" (1 Krl 19, 11). Wichura, burza jest symbolem zachwytu. Bóg może wprawdzie dotknąć człowieka w jego głębi, może go przewiać i porwać go do burzy zachwytu, entuzjazmu. Ale gdy człowiek myli Boga ze swoimi emocjami, to wkrótce odczuje, że Boga znajduje się zupełnie gdzie indziej. Kto utożsamia Boga ze swoimi emocjami, ten używa Boga jak narkotyku: Bóg ma w nim wzbudzić wzniosłe odczucie, podobnie jak alkohol czy dawka narkotyku. Ale przecież tam nie spotykam się z Bogiem, tylko z moimi własnymi emocjami. Tkwię stale w sobie. Wprawdzie emocje mogą mnie poprowadzić ku Bogu, ale nie wolno mi utożsamić się z moimi własnymi emocjami. Potrzebuję zdrowego dystansu do nich. I tylko wtedy może mi się odsłonić Bóg. Eliaszowe obrazy Boga nie są fałszywe. Wszystkie one mają w sobie coś prawdziwego. Ale są one jednostronne. I zawsze, kiedy wtłaczam Boga w jakiś obraz, to pojawia się niebezpieczeństwo, że stanie się ów obraz demonicznym obrazem Boga. Później przychodzi gwałtowne trzęsienie ziemi, ale "Pan nie był w trzęsieniu ziemi" (1 Krl 19, 11). Wielu pojmuje Boga przede wszystkim jako sprawcę cudów: trzeba tylko wierzyć w Boga, a On przełamie wszystkie prawa natury, wyleczy wszelkie nieuleczalne choroby, Jego Duch przejdzie jak trzęsienie przez ludzką psychikę. Wielu ludzi w intensywnej służbie Bożej doświadcza nagłego uzdrowienia z nałogu. Nie piją już alkoholu i są w stanie za jednym pociągnięciem zrezygnować z narkotyków. I postrzegają to jako cud boski. Bóg, oczywiście, może dokonać takich cudów. Ale człowiek czasami jeden nałóg zastępuje drugim. Wyzwala się wprawdzie z uzależnienia od alkoholu, ale całą energię wkłada w wiarę. Chodzi z jednej mszy na drugą i ma ambicję nawrócić wszystkich wokół siebie, aby zobaczyli, jakie trzęsienie ziemi Bóg w nim sprawił. Takim ludziom grozi niebezpieczeństwo, że w swoim religijnym uzależnieniu staną się ślepi na tkwiącą w nich strukturę uzależnienia i na dolegliwości, których chcą uniknąć poddając się uzależnieniu. I nie zauważają oni, że rozprawianie o Bogu bierze się u nich z uzależnienia od władzy i znaczenia, a nie z prawdziwego doświadczenia Boga. Bóg nie jest w trzęsieniu ziemi. Choć tak dużo opowiadam o Bogu, to On nie daje się odnaleźć w tym potoku słów. "Po trzęsieniu ziemi powstał ogień". Ogień jest wielorakim symbolem. Nie chcę wymieniać teraz wszystkich jego znaczeń. Ogień może być znakiem namiętności, seksualności czy popędu. Podczas gdy woda tryska z ziemi, ogień spada z nieba. Ogień, który zstępuje z nieba, spala wszystko, co ziemskie. Może to być ogień boskiego gniewu, który spalił grzeszne miasta Sodomę i Gomorę. Może to być również miłość boska, która wypala w nas wszystkie nasze winy i słabości, wszystko, co nieczyste i nieszlachetne. Ogień spadający z nieba i niszczący wszystko, co jest wrogie Bogu, staje się obrazem Boga, który wypala we mnie wszystko, co bezbożne, który czyni mnie wolnym od grzechu i doskonałym. Wielu ludzi uważa, że w chwili gdy doświadczą Boga, pozbędą się swoich ciemnych stron. Ale przecież zawsze pozostaniemy ludźmi z błędami i ze słabościami. Jest to unaocznione w obrazie płonącego krzewu, który pali się, ale nie spala. Pozostaje bezwartościowym, uschniętym krzakiem, obrazem tego, co nieprzydatne, nieudane i wysuszone w nas. Bóg może ukazać się w ogniu. Ale Eliaszowi w ogniu się nie objawił, ponieważ Eliasz wyładował w ogniu własną swoją agresję. Miał nadzieję, że ogniem zniszczy wszystkich nieprzyjaciół. Ale wtedy oto pojawia się nowa przeciwniczka, Izebel, która chce go zabić. Kto w swej gorliwości o sprawy Boże postępuje agresywnie z sobą samym, ze swoimi ciemnymi stronami i z innymi ludźmi, ten wzbudzi jeszcze większą agresję w sobie i w innych. Eliaszowi nie wolno wykorzystywać Boga do swojej walki z kapłanami Baala. Dopiero w ciszy może stanąć przed Bogiem prawdziwym. Dopiero wtedy wolno mu, odmienionemu i oczyszczonemu przez poznanie samego siebie oraz przez spotkanie z prawdziwym Bogiem, udać się przez pustynię z powrotem do Damaszku, aby tam spełnić swoje posłannictwo. Staję przy skalnej ścianie mojej tęsknoty i czekam na Ciebie, Boże, w całym Twym pięknie i majestacie. Wyciągasz nade mną Twą dłoń, na której wypisane jest moje imię. Imię, które znasz tylko Ty, imię, które zawiera tajemnicę mojego życia. Twoja ręka przykrywa mnie, kładzie się na moje oczy, i staje się noc. Noc, która maluje obrazy mojej duszy, Twoje obrazy, obrazy Boga: Bóg karzący, Bóg wszechmocny, Bóg wymagający, Bóg królujący, decydujący o wszystkim. Rozdzielasz cierpienie i radość, szczęście i nieszczęście, dajesz życie i śmierć, prowadzisz nas i opuszczasz. W ciemności mojej nocy, uwolniony od wszelkich obrazów, pokrzepiam się. I kładę się przy skalnej ścianie mojej tęsknoty: puste są moje ręce, pusty jest mój duch, odarty ze starych malowideł, wszechpotężnych obrazów Boga. Zaczynam widzieć, i oto dostrzegam Ciebie. (za Księgą Wyjścia 33, 12-23) Doświadczenie Boga w milczeniu "A po tym ogniu - szmer łagodnego powiewu. Kiedy tylko Eliasz go usłyszał, zasłoniwszy twarz płaszczem, wyszedł i stanął przy wejściu do groty" (1 Krl 19, 12n). W tym łagodnym powiewie, w ciszy szybującego milczenia, Eliasz spotyka Boga. Ale Bóg nie pozwala się ogarnąć. Eliasz zasłania swoją twarz płaszczem. Nie wpatruje się uporczywie w Boga. Przeciwnie, musi Eliasz zamknąć oczy, aby wejść całkowicie w swoje zmysły. I wtedy może doświadczyć, że sam Bóg go dotyka i głaszcze czule w szmerze powiewu. Ale Eliasz nie może uczynić sobie obrazu tego Boga, który się z nim spotyka. Może tylko otworzyć się całkowicie w swoim odczuwaniu, nie potrafiąc jednak konkretnie przedstawić sobie Boga. Kiedy już wejdzie całkowicie w siebie, wtulony w swój płaszcz, bez poszukiwania nowości, tylko nastawiony na czucie, na słuchanie - wtedy Bóg spotka się z nim. Ale Bóg pozostaje w ciemności. Nie jest widoczny. Nie da się Go opisać. Można tylko napomknąć, że Bóg ukazuje się Eliaszowi. Zatem istotnym kryterium prawdziwego doświadczenia Boga będzie to, że zdarza się ono w milczeniu i że mówi się o nim z onieśmieleniem. Kto za bardzo rozgłasza swoje doświadczenie Boga, ten wykorzystuje Boga, aby stać się w oczach innych osobą interesującą. Eliasz nie ma potrzeby przechwalać się swoim doświadczeniem Boga. Ma już za sobą Bożą szkołę. Musiał znieść to, że Bóg nie spotkał się z nim tam, gdzie on spodziewał się Boga spotkać, lecz spotkał się z nim w niepojętym i nieopisanym szmerze łagodnego powiewu. Duchowa tradycja potraktowała doświadczenie Eliasza z wielką powagą. Milczenie jest dla niej właściwym miejscem doświadczenia Boga. W milczeniu wycisza się nie tylko hałas w naszym sercu. Milczenie oznacza nie tylko to, że wyzbywam się gniewnych i zatroskanych myśli, lecz że również przestaję rozprawiać o Bogu. Milkną moje myśli i wyobrażenia o Bogu. I tylko wtedy - jak twierdzi Ewagriusz z Pontu - doświadczamy Boga. W przeciwnym razie zatrzymujemy się na myślach o Bogu i na obrazach Boga. Mistrz Eckehart podjął i rozwinął te intuicje wczesnego monastycyzmu. Dla niego milczenie jest najbardziej szlachetną rzeczą, jaką człowiek ma do zaoferowania. W wewnętrznym miejscu milczenia, gdzie nie dociera żadna myśl, gdzie nie planujemy i nie zastanawiamy się, gdzie nie myślimy o innych i nie oceniamy innych, gdzie nie oceniamy też siebie samych - właśnie tam rodzi się w nas Bóg. W milczeniu zostawiamy za sobą wszystko. I wtedy, kiedy zostawimy nasze myśli o Bogu, wtedy właśnie ukazuje się nam Bóg jako bliski, jako Ten, który się w nas narodził. I w Bogu doświadczamy wtedy, czym my sami rzeczywiście jesteśmy. Bóg uwalnia mnie od wszystkich obrazów, które sam sobie wcisnąłem do głowy. Wprowadza mnie w kontakt z niezafałszowanym obrazem mnie samego - z obrazem, który sam Bóg ma o mnie. W Bogu staję się w zupełności sobą samym, wolnym od wszelkiego przymusu potwierdzania, usprawiedliwiania i wyjaśniania siebie. W Bogu mogą ukryć swoją twarz, podobnie jak Eliasz. Wtedy nie muszę już wystawiać się na osąd innych, nie muszę bronić słuszności swojego doświadczenia Boga. Skrywam się, aby Bóg mógł się przede mną odsłonić. Ukrywam się przed ludźmi i przed własnymi myślami, aby Bóg podarował mi część swego ukrytego życia. Widzę Twoje plecy, mój Boże, w tej wyjątkowej chwili, w której wszystko we mnie jest harmonią, w której jestem szczęśliwy. Całkowicie w TERAZ - postrzeganiem, całkowicie we MNIE - czuciem i odczuwaniem, całkowicie w TY - wszystkimi moimi zmysłami. Koncentruję uwagę: i widzę Twoje plecy. (za Księgą Wyjścia 33, 12-23) Anselm Grun: Doświadczyć Boga całym sobą - 4 Doświadczenie Boga i tęsknota Tęsknota i żądza Tęsknota jako podstawowy wyznacznik egzystencji człowieka Tęsknota jako pomoc do akceptacji własnej rzeczywistości Tęsknota i modlitwa Boga samego nie możemy doświadczyć bezpośrednio. W tym świecie możemy Boga tylko przeżyć, wyczuwając Go we wszystkich rzeczach jako praprzyczynę wszelkiego bytu. Maleńkim światem, w którym dotykamy Boga, jest tęsknota naszego serca. W każdym człowieku tkwi tęsknota, której nic nie potrafi ukoić. Paul M. Zulehner mówi o błędnej opinii wielu ludzi, "że często powtarzające się umiarkowane szczęście zaspokaja ową tęsknotę" (Zulehner, Für Kirchen- -Liebhaberinnen 20). Nasza tęsknota za nieskończonością nie może być zaspokojona przez skończone cele. Nie możemy "zaspokoić jej przez nagromadzenie wielu przeciętnych doświadczeń w obcowaniu z władzą, ludźmi i pieniędzmi" (Arnold, Befreiungstherapie Mystik 16). Nasza tęsknota jest - według Zulehnera - dyskretnym boskim sposobem "przypominania nam o sobie, kiedy zapomnieliśmy o Bogu" (tamże, 20). Chociaż nie doświadczamy Boga, to jednak możemy spotkać się z naszą tęsknotą. Wtedy nasza tęsknota czyni aktualnym pytanie o Boga. I przynajmniej w tęsknocie wyczuwamy Boga, którego nie jesteśmy w stanie pojąć. Tęsknota jest odbiciem Boga w naszej duszy. Kiedy wpatrujemy się w lustrzane odbicie Boga w naszej duszy, rośnie w nas przeczucie, kim jest Bóg, który jako jedyny potrafi zaspokoić naszą tęsknotę. Tęsknota jest pomostem między Tobą a mną. Milczenie jest dźwiękiem, który dochodzi do Twego ucha. Miłość jest studnią, która nas poi. Jedność jest korzeniem, który nas dźwiga. Wspomnienie jest tajemnicą naszego dnia powszedniego. W trakcie spotkań duchowych ludzie uskarżają się, że nie mogą po prostu czuć Boga. Bóg się wycofał. Chcą więc zbliżyć się do Boga, ale Bóg wydaje się im bardzo daleki. Ja wtedy zachęcam ich, aby spotkali się ze swoją tęsknotą. W tęsknocie mogą znaleźć ślad Boga w swoim sercu. I tenże ślad doprowadzi ich któregoś dnia do doświadczenia Boga. Sposób skontaktowania się z własną tęsknotą mógłby na przykład polegać na położeniu ręki na sercu. Wtedy można wyczuć, jakie tęsknoty poruszają serce. Będzie to tęsknota za kontaktem, za miłością, która przepływa przez serce, tęsknota za Bogiem, który potrafi uspokoić serce. Nawet jeżeli uczestnicy wspomnianych spotkań nie czują Boga, to mogą przecież odczuć w sobie tęsknotę za doświadczeniem miłości Boga. Kontaktując się zaś z własną tęsknotą, wyczuwają w swoim sercu obecność Boga. Tęsknota jest kotwicą, którą Bóg rzucił w ich duszę, aby się w niej umocować. Tęsknota to otwarte drzwi, przez które Bóg wchodzi do nas ludzi. Dzisiaj wielu poszukujących czuje, że nowoczesne społeczeństwo, nastawione na sukces, nie potrafi zaspokoić owej tęsknoty. Ale nie traktują też Kościoła jako tego miejsca, gdzie ich tęsknota znajdzie odzew. Kościół jest dzisiaj tak bardzo zajęty sobą, "że nie słyszy już krzyku tęsknoty ludzi w potrzebie" (tamże, 57). W historii Kościoła szczególnie dwóch teologów dosłyszało krzyk ludzkiej tęsknoty i poświęciło mu wiele miejsca w swoich pismach. To Augustyn i Bernard z Clairvaux. Augustyn odkrył tęsknotę ludzi we wszystkim, czego szukają z zapałem. Dostrzegł ją w niezadowoleniu, które zarówno wtedy, jak i dzisiaj charakteryzuje wielu ludzi. I nie przestawał Augustyn wskazywać ludziom właściwego celu ich tęsknoty: "Tobie, duszo, wystarczyć może tylko Ten, który cię stworzył. Do czegokolwiek innego przylgniesz, okaże się to nędzne, ponieważ tobie wystarczyć może tylko Ten, który stworzył cię na swoje podobieństwo" (tamże, 99). Jeżeli uchwycimy się czegoś, co nie odpowiada Bogu, stanie się to jałowe w naszych rękach. Nasze serce będzie zawsze niespokojne, dopóki nie spocznie w Bogu. Bernard z Clairvaux dogłębnie przypatrywał się człowiekowi jego czasów. Podobnie jak Augustyn, odkrywał tęsknotę za Bogiem w gorączkowym dążeniu do posiadania coraz więcej: "W każdej istocie, która ma rozum, tkwi naturalne dążenie, aby zdobywać coraz więcej tego, co uważa za wartościowe i godne pożądania. Z niczego nie może być człowiek zadowolony, jeśli tylko odkryje coś bardziej wspaniałego, a tego nie posiada... Można spotkać ludzi, którzy posiadają wiele dóbr i włości, a mimo to każdego dnia dodają nową ziemię do już posiadanej i z niepowstrzymaną zaborczością przesuwają coraz dalej swoje granice. Możesz zobaczyć ludzi, którzy mieszkają w królewskich zamkach i przestronnych pałacach, a mimo to każdego dnia dodają dom do domu, niezmordowanie budują i burzą coś innego, i zastępują kanciaste domy okrągłymi, a okrągłe kanciastymi" (tamże, 101). Uwagi Bernarda i dzisiaj odnieść można do wielu ludzi, którzy ciągle zdobywają coraz więcej, a mimo to nie są zadowoleni. To nieustanne dążenie, które w rzeczywistości nie nasyci, ale zmęczy człowieka, jest również widoczne w niepowstrzymanej pogoni za uznaniem, w aspirowaniu do coraz wyższych pozycji. Jako ludzie nie będziemy mogli zaspokoić wszystkich naszych tęsknot, podążając za coraz to nowymi podnietami. Dlatego powinniśmy starać się przemyśleć i przejrzeć duchowo wszystkie nasze pragnienia. Musimy je przemyśleć do końca. A wtedy dostrzeżemy, że ostatecznie to Bóg jest celem wszystkich naszych pragnień i tęsknot. I tylko w Bogu osiąga pokój nasz niespokojny duch. W naszych czasach tęsknotę człowieka z najwyższą powagą potraktował i wyraziście opisał Ernesto Cardenal. Jego znana książka o miłości zaczyna się takim oto zdaniem: "W oczach wszystkich ludzi mieszka tęsknota, której nie można zaspokoić. W źrenicach ludzi wszystkich ras, w spojrzeniach dzieci i starców, matek i kochających kobiet, w oczach policjanta i urzędnika, łowcy przygód i mordercy, rewolucjonisty i dyktatora oraz w oczach świętego - we wszystkich spojrzeniach mieszka ta sama iskra niespełnionego pragnienia, ten sam tajemny ogień, ta sama głęboka otchłań, to samo nieskończone łaknienie szczęścia, przyjaciół i posiadania bez końca" (Cardenal, Das Buch von der Liebe 20). Każdy człowiek, jak sądzi Ernesto Cardenal, ostatecznie tęskni za bezwarunkową miłością, bo dopiero taka miłość uczyni jego życie wartościowym, godnym przeżycia i powie mu, że on sam jest niepowtarzalny i wartościowy. Wszyscy poeci zawsze mieli wyczucie tęsknoty człowieka. Odkrywając zaś jego tęsknotę, sprawiali, że rozbrzmiewało w nim pytanie o Boga. "Tęsknota jest początkiem wszystkiego", mówi Nelly Sachs. Poprzez tęsknotę wchodzi człowiek na drogę stawania się sobą. Bez tęsknoty nie byłby człowiekiem. Bez tęsknoty skostnieje i straci żywotność. Dla Joachima-Ernsta Berendta celem każdej tęsknoty jest oddanie siebie: "Tęsknić - to zmierzać do dania siebie. Tęsknota jest początkiem. Bez tęsknoty nic się nie wydarzy". Człowiek dopiero wtedy staje się człowiekiem, kiedy oddaje się czemuś Większemu, kiedy oddaje się - jak sądzi Berendt - samemu sobie, swojej prawdziwej istocie, która jest większa niż jego "ja". Rainer Maria Rilke w jednym ze swoich wierszy wyraził myśl, że Bóg, zanim pośle człowieka w noc tego świata, daje mu na drogę słowo, i to słowo brzmi: "Wysłany przez zmysły, idź aż do kresu swojej tęsknoty, daj jej szatę". Bóg włożył do serca człowieka tęsknotę, aby człowiek ruszył w świat odkrywać jego piękno i szukać w tym pięknie Boga, tak jak we wszystkich innych rzeczach. Rilke wzywa nas, abyśmy poszli aż do granic naszej tęsknoty, przemyśleli ją do końca i zgodzili się, że wyniesie nas ona ponad ten świat. W innym wierszu Rilke definiuje tęsknotę: "tęsknota jest tym: mieszkać na falach i nie mieć ojczyzny w czasie". Tęsknota polega na tym, że żyjemy w zamęcie tego czasu, ale nie mamy tutaj ojczyzny. Gdzie indziej jest nasza ojczyzna. Św. Paweł mówi, że nasza ojczyzna jest w niebie. Tęsknota przypomina nam pośród tego czasu, tego świata, że tylko tam możemy rzeczywiście zamieszkać, gdzie wieczność wchodzi w nasz czas, gdzie spotykają się czas i wieczność. Ostatecznie wszyscy tęsknimy za ojczyzną. Romantycy mówią o niebieskim kwiecie, którego szukamy. Novalis, jeden z najgłębszych myślicieli romantycznych, tak widzi filozofię: "Filozofia jest tęsknotą za domem - tęsknotą za tym, żeby wszędzie być w domu". Całe filozoficzne i teologiczne myślenie - to właśnie "próba zaspokojenia tęsknoty za ojczyzną. A prawdziwą ojczyzną naszego ducha jest Bóg" (Walter, Auf der Suche nach dem unfassbaren Gott 46). Christian Morgenstern porównuje siebie samego z gołębiem pocztowym, który przez całe życie tęskni za swoją ojczyzną. Bez chwili wytchnienia przemierza wszystkie kraje, pada na ziemię i rani się. "Ale gdy tylko poczuje siłę skrzydeł, wzbija się znów i rusza w tę jedyną drogę, która zaspokoi jego tęsknotę, w nieodparte poszukiwanie miejsca swojego początku" (tamże, 45). Nasze czasy są czasem utraty złudzeń i marzeń, co objawia się w sceptycyzmie i cynizmie. Wizje rozwiały się. Nie wierzymy już wielkim słowom. Dla wielu tęsknota jest czymś w rodzaju fatamorgany. W naszym postmodernistycznym czasie żyjemy bez iluzji. Jest tylko post, "po", pozbawione nadziei i tęsknoty, a nie ma pre, nie ma "przed", a ono przecież nadaje kształt tęsknocie. Ale również w czasach postmodernistycznego rozczarowania człowiek nie może wyzbyć się tęsknoty. Wystarczy się tylko rozejrzeć, a rozpoznamy jego ukryte tęsknoty w wielu szlagierach: śpiewa się w nich o tęsknocie za miłością. Ukryte tęsknoty odczytamy w pożądaniach i potrzebach, które społeczeństwo konsumpcyjne budzi i stara się zaspokajać. Tęsknoty podlegają teraz komercjalizacji. Ukrywają się za niejednym namiastkowym zaspokojeniem. Popularność kolorowych czasopism świadczy o pragnieniu uczestnictwa w splendorze gwiazd filmowych i sportowych. Podobnie ciekawość: chce się wszystko wiedzieć o domach królewskich, aby samemu stać się jakoś królem albo księżniczką. Byłoby rzeczą interesującą zbadać, w jakim stopniu spoty reklamowe przemawiają do najgłębszych tęsknot ludzkich. Reklama w jakiś sposób nawiązuje do tęsknot religijnych, aby sprzedać produkt firmy. Jest to droga w odwrotnym kierunku niż droga wskazana przez Augustyna, który w ziemskich potrzebach odkrywał tęsknoty religijne. Dzisiaj religijne tęsknoty wykorzystywane są do celów handlowych. Tęsknota i żądza Nasza tęsknota ukrywa się przede wszystkim za żądzą. Żądza jest zawsze wypartą tęsknotą. W żądzy szukam właściwie tego, za czym tęsknię w głębi serca. Nie przyznaję się jednak do swojej tęsknoty. W żądzy chcę przeskoczyć własną tęsknotę i wziąć sobie bezpośrednio to, za czym tęsknię. Średnio-wysoko-niemieckie słowo Sucht - "żądza" pochodzi od siech - "chorować". Dopiero w dzisiejszych czasach zaczęto łączyć żądzę z poszukiwaniem, dążeniem. W istocie żądza uzależnia i czyni chorym. I wtedy już nie szukam dalej. Wpadam w uzależnienie, które pozornie daje mi, to za czym tęsknię. Nałogi, uzależnienia są dzisiaj powszechną chorobą. A chorobą jest dziś nie tylko alkoholizm czy narkomania, nie tylko obżarstwo czy anoreksja, lecz także uzależnienie od gier, od różnych związków, od uznania, od wsparcia czy pracoholizm. Jeżeli na dnie naszej żądzy odkryjemy tęsknotę, to wtedy wszystko może nas poprowadzić do Boga i wszystko może stać się miejscem doświadczenia Boga. Ale w jaki sposób? Jeden z nich polegałby na tym, żebyśmy nie osądzali naszej żądzy, naszego nałogu, naszego uzależnienia, tylko zastanowili się, czego właściwie szukamy w głębi naszego serca. Za czym tęsknię, kiedy piję za dużo alkoholu? Chcę uciec przed banalnością moich dni, chcę mieć inne odczucia, chcę się wznieść ponad przyziemne sprawy, aby w bardziej wzniosłym nastroju odbierać świat jako piękniejszy i przyjemniejszy. André Gide widzi przyczynę picia w tym, że chcemy posiąść marzenie o rzeczy, ponieważ samej rzeczy posiąść nie możemy. Pijąc, kupujemy marzenie o szczęściu, ponieważ daremna okazała się nasza pogoń za szczęściem. Ale Gide mówi też o smutku tego doświadczenia: "rzeczą straszną jest to, że nigdy nie można się upić wystarczająco mocno" (tamże, 39). Picie nigdy nie zaspokoi mojej tęsknoty, marzenia nie stworzą rzeczywistości, za którą tęsknię. Za czym tęsknię, kiedy nie mogę oderwać się od pracy? Zakrywam pustkę, która powstałaby, gdybym nie miał nic do zrobienia. Uciekam przed sobą samym. Nie mogę wytrzymać siebie samego. Nie potrafiłbym znieść, gdybym musiał spotkać się w ciszy z sobą samym i z prawdą o sobie. Albo tęsknię za uznaniem. Dlatego osiągam coraz więcej, aby nie można było mnie nie dostrzec. Tęsknię za kontaktem, abym mógł poczuć samego siebie, mógł doświadczyć, że jestem kochany. Chcę być bezwarunkowo akceptowany, chcę akceptować i kochać siebie samego. Zamiast walczyć z uzależnieniem, powinienem wsłuchać się w siebie, aby w ten sposób odkryć tęsknotę, która tkwi we mnie. Wtedy uzależnienie, pożądanie powoli zmieni się w tęsknotę. Jeżeli będę frontalnie walczył z własnym uzależnieniem, to zawsze przegram. Jeżeli na pewien czas zmuszę je do odwrotu, to powróci ono ze zdwojoną siłą. Zamiast więc walczyć z uzależnieniem, powinienem się w nie wsłuchać i rozpoznać, w którym miejscu jestem uzależniony i niepowściągliwy. I powinienem do końca przemyśleć swoje uzależnienia. Jeżeli na przykład dzięki alkoholowi wprowadzę się w podniosły nastrój - czy to będzie już wszystko? Czy nie tęsknię za czymś więcej? Czy nie tęsknię za zupełnie inną rzeczywistością - rzeczywistością ducha? "Spiritus contra spiritum", mówi C. G. Jung. Tylko otwarcie się na ducha może przezwyciężyć uzależnienie od alkoholu. Jung pisze o jednym z pacjentów: "Jego uzależnienie od alkoholu odpowiada na niższym poziomie duchowym ludzkiemu pragnieniu Całości, pragnieniu - powiedzielibyśmy w języku średniowiecznym - zjednoczenia z Bogiem" (Chr. Grof, Sehnsucht nach Ganzheit 9). Christina Grof, amerykańska psycholog, sama kiedyś uzależniona od alkoholu, tak pisała o swojej tęsknocie, którą starała się zaspokoić właśnie alkoholem: "Jak daleko sięgam pamięcią w moje dzieciństwo, zawsze szukałam czegoś, czego nie umiałam nazwać. Czymkolwiek by to było, troszczyłoby się o moje dobre samopoczucie, o to, żebym była w domu, tak jakbym należała do przedmiotu moich poszukiwań. Gdybym go znalazła, nie byłabym samotna. Wiedziałabym, co to jest być kochaną i akceptowaną, i umiałabym również obdarzać miłością. Byłabym szczęśliwa, spełniona, w pokoju z sobą samą, z moim życiem i światem. Czułabym się wolna, nieskrępowana, otwarta i pełna radości" (tamże, 17). Jej poszukiwanie było w gruncie rzeczy poszukiwaniem duchowym. Ona jednak utopiła szybko tęsknotę w alkoholu. Po uzdrowieniu z choroby rozpoznała, że jej niepowstrzymana tęsknota była ostatecznie głębokim pragnieniem Całości, tożsamości duchowej, pragnieniem niebiańskiego źródła, pragnieniem Boga. Przezwyciężymy nasze uzależnienie, nasze pożądanie tylko wtedy, kiedy znowu zamienimy je w tęsknotę. Tęsknota jako podstawowy wyznacznik egzystencji człowieka Tak właśnie rozumie tęsknotę św. Augustyn. Każdy człowiek tęskni w rzeczywistości za Bogiem, za bezpieczeństwem, za miłością, za prawdziwą ojczyzną, za autentycznością i wolnością. Sam Bóg włożył w nasze serca tęsknotę za wieczną z Nim wspólnotą. Czy chcemy tego, czy też nie, we wszystkich naszych namiętnych poszukiwaniach tęsknimy ostatecznie za Bogiem. Jeżeli wszelkimi siłami zmierzamy ku bogactwu, to przecież jego zdobycie wcale nie zaspokoi naszej tęsknoty. W poszukiwaniu bogactwa tkwi tęsknota za spokojem - że wreszcie będziemy mogli osiągnąć pokój, ukojenie. Na nasze jednak nieszczęście dzieje się tak, że to, co posiadamy, zawłaszcza nas i wprowadza w jeszcze większy niepokój. Kiedy dążymy do sukcesu, to skrywa się za tym tęsknota, aby okazać się wartościowym. Ale wiemy równocześnie, że żaden sukces nie jest w stanie zaspokoić naszej tęsknoty. Naszą boską wartość znajdujemy dopiero w Bogu. Każdy człowiek tęskni w gruncie rzeczy za tym, aby być kochanym i samemu kochać. Wystarczy tylko przeczytać gazety, by stwierdzić, ile takich tęsknot nie znajduje zaspokojenia lub kończy się samotnością i rozpaczą. Ale mimo to, w każdej miłości, również wyłącznie seksualnej, tkwi tęsknota za absolutną miłością, tęsknota za Bogiem. Wszyscy znamy słynne zdanie św. Augustyna: "Niespokojne jest serce nasze, dopóki nie spocznie w Tobie, Boże". Człowiek jest wypełniony głodem, którego nie może zaspokoić, głodem ostatecznej ojczyzny, głodem bezpieczeństwa, głodem utraconego raju. Nawet jeżeli, z zewnątrz patrząc, ludzkie pragnienia zmierzają ku innym celom, to celem ostatecznym pozostaje zawsze Bóg. Nawet u ludzi, którzy odwrócili się od Boga, odzywa się tęsknota za czymś więcej, za czymś zupełnie innym, za tym, co już samo wystarczy. Kiedy przemyślimy do końca nasze życzenia i tęsknoty, natrafimy na tęsknotę za czymś więcej, za tajemnicą, za tym, co nas przewyższa, co jest większe od nas, a więc ostatecznie odkryjemy tęsknotę za Bogiem. Augustyn może powiedzieć o sobie samym: "Nie wierzę, że mógłbym znaleźć coś, za czym tęskniłbym bardziej niż za Bogiem". Augustyn szukał przez całe swoje życie. Najpierw szukał szczęścia w związku z kobietą, potem w filozofii, nauce, sukcesie i przyjaźni. I musiał wreszcie wyznać przed sobą samym, że ostatecznym motywem jego poszukiwań był Bóg. Dopiero kiedy znalazł Boga, uspokoiło się jego serce. To jakieś fatum, że ludzie, którzy osiągnęli wszystko, za czym można by tęsknić, często odczuwają w sobie wewnętrzną pustkę. "Ktoś może zostać ogłoszony piłkarzem roku, inny może uzyskać celujące stopnie, zdobyć serce doskonałego partnera albo zarabiać tak wiele, że wystarczy pieniędzy na życie w wymarzonym stylu" (Grof, Sehnsucht nach Ganzheit 22). Jednak w tej całej pełni pozostaje wewnętrzna pustka, odzywa się i potęguje tęsknota za czymś zupełnie innym. Nic ziemskiego, żaden sukces, żaden ukochany człowiek nie może ukoić naszego wewnętrznego niepokoju. Właśnie miłość, za którą tęsknimy, jest od początku związana z tęsknotą. Nie ma miłości bez tęsknoty. Peter Schellenbaum opisał ścisłe powiązanie miłości i tęsknoty. Uważa on, że lokalizujemy miłość i tęsknotę w tym samym miejscu ciała, "mianowicie pośrodku piersi, na wysokości serca, tam gdzie cierpiący z miłości i tęsknoty wciskają swoje ręce" (Schellenbaum, Die Wunde der Ungeliebten 84). I właśnie napięcie związane z taką tęsknotą czyni miłość wartościową i wypełnia ją bezkresną głębią. Największe szczęście miłości oraz niewypowiedziane cierpienie tęsknoty sąsiadują ze sobą. Miłość wskazuje zawsze na coś większego od niej. W miłości tęsknimy za absolutną i bezwarunkową, a w istocie za boską miłością. Tęsknota jako pomoc do akceptacji własnej rzeczywistości Spotkanie z własną tęsknotą nie oznacza ucieczki przed rzeczywistością naszego życia. Wręcz przeciwnie, kiedy poczujemy w sobie, że jest w nas tęsknota za Bogiem, za czymś pozaziemskim, za miejscem ponad tym światem, wtedy możemy się pojednać z często tak banalną rzeczywistością naszego życia. I wtedy nie jesteśmy już rozczarowani, jeśli kochana przez nas osoba nie potrafi spełnić naszej najgłębszej tęsknoty za absolutną miłością. Wtedy nie obciążamy naszego współmałżonka oczekiwaniami, które właściwie tylko Bóg może spełnić. Często spotykam ludzi, którzy oczekują od kochanej osoby, że ona ich uzdrowi, że ich zbawi, wyzwoli i nada ich życiu ostateczny sens. Ale takich oczekiwań nie może spełnić żaden człowiek. Tęsknota relatywizuje nasze oczekiwania, jeżeli pogodzimy się z tym, że sama tęsknota nie może być spełniona przez ludzi. I wtedy tęsknota pomaga nam traktować się wzajemnie po ludzku, pomaga nam uznać człowieka takiego, jaki on jest, zamiast porównywać go ciągle z Bogiem, któremu przecież nigdy człowiek nie dorówna. Na nasze życie składają się również rozczarowania. Rozczarowuje nas rodzina, wykonywany zawód. Rozczarowujemy też sami siebie. Stworzyliśmy sobie iluzje o nas samych i o innych. Zwodziliśmy samych siebie. Rozpoznawanie tego jest rzeczą bolesną. I wielu raczej ucieka przed tym, czyli ucieka nieustannie przed sobą samym. Ale z taką postawą nigdy nie osiągną spokoju. Jeżeli wgłębimy się w naszą tęsknotę, to potrafimy pogodzić się z tym, że nasz zawód, że nasza praca nie spełnia naszych oczekiwań. I wtedy też będziemy pogodzeni z sobą samym, z naszymi brakami i słabościami. Nie musimy przecież być samowystarczalni. Nasza tęsknota wznosi się ponad naszą pracę i ponad nas samych. Tylko Bóg może zaspokoić naszą tęsknotę. Tęsknota dostrzega względną wartość wszystkiego, co tutaj na ziemi robimy. Wyzwala nas z kurczowego dążenia do sukcesu i prestiżu. Uwalnia nas od nacisku, któremu często podlegamy. Tęsknota kontaktuje nas z sobą samym. Jeżeli czuję moją tęsknotę, jestem w moim sercu. A wtedy inni ludzie, z ich oczekiwaniami w stosunku do mnie, nie mają nade mną władzy. Dzięki tęsknocie nie reaguję rezygnacją na rozczarowania w moim życiu. Wręcz przeciwnie, doznany zawód utrzymuje w trzeźwości moją tęsknotę. Przed trzydziestu prawie laty odbyłem Sensitivity-Training. Zmierzyłem się wtedy z niespełnionymi potrzebami mojego dzieciństwa. Wywołało to u mnie kryzys. Miałem odczucie niepowodzenia. Ale kiedy w czasie któregoś urlopu siedziałem samotnie nad jeziorem i spoglądałem na fale, ogarnął mnie głęboki pokój. I od razu mogłem pogodzić się ze wszystkimi niespełnionymi potrzebami. Potrafiłem sobie powiedzieć: "To dobrze, że się nie nasyciłeś. Dzięki temu zachowujesz trzeźwość i żywotność oraz otwartość na Boga. W przeciwnym wypadku może stałbyś się filistrem, może żyłbyś sobie jakoś zadowolony. Ale nigdy nie odkryłbyś swego właściwego powołania". Swoje zaś powołanie widzę w tym, żeby chronić tęsknotę w moim sercu i trwać w otwartości wobec Boga, a przez to moje serce będzie też otwarte dla ludzi. Tęsknota zachowuje serce otwartym nie tylko wobec Boga, ale i wobec ludzi. W otwartym sercu jest zawsze miejsce dla ludzi. Otwarte serce nie osądza. Ono przyjęło życie z jego rozczarowaniami i utratą złudzeń, ale się nie zamknęło. Porażki i rozczarowania traktuje jako trampolinę do skoku w Bożą przestrzeń. Właśnie dlatego, że uczciwie rozpoznało swoją sytuację, spotęgowała się w nim tęsknota za Bogiem. I dzięki takiej tęsknocie serce rozszerzyło się. Gdy przyjrzę się moim zaspokojonym i niezaspokojonym potrzebom w świetle tęsknoty, wtedy wszystko może stać się doświadczeniem Boga. Wtedy człowiek, który mnie kocha, wskazuje mi na miłość Boga. W jego ludzkiej miłości mogę odczuć coś z boskiej nieskończonej miłości. Ale nie będę już przy tym obciążał owego człowieka żądaniem, by mnie nieskończenie kochał. Zatem nie tylko jego miłość, lecz także moje rozczarowanie, że on mnie nie rozumie, że nie czuję jego miłości - może stać się dla mnie miejscem doświadczenia Boga. Bo to właśnie rozczarowanie z powodu ludzi wskazuje mi na Boga. Zamiast użalać się, że drugi człowiek jest tak twardy, mogę jego twardością pogłębić moją tęsknotę za miłością Boga. Wtedy tylko mogę rzeczywiście żyć razem z ludźmi, jeśli w Bogu, a nie w ludziach widzę moją najgłębszą podstawę. Również w pracy zawodowej tylko wtedy reagować potrafię właściwie na sukcesy i niepowodzenia, jeżeli znajdę w Bogu moje najpewniejsze oparcie. Nigdy nie będzie mi dane żyć tylko samym sukcesem. Muszę też radzić sobie w innej rzeczywistości. Jeżeli spojrzę na mój każdy dzień w świetle tęsknoty, to wtedy wszystko stanie się dla mnie miejscem odbicia się ku Bogu. Nie przeskoczę, nie oderwę się od rzeczywistości kolejnych moich dni, ale traktować je będę jako miejsce, które stale wskazuje mi na Boga. Ateistyczny filozof Ernst Bloch w wywiadzie z okazji dziewięćdziesięciolecia urodzin stwierdził: "W moim życiu doszedłem do przekonania, że tęsknota jest jedyną uczciwą właściwością człowieka". Człowiek może we wszystkim kłamać. We wszystko może się wślizgnąć coś udawanego i nieprawdziwego. Miłość może być udawana, a uprzejmość tylko wyuczona. Pomoc może wypływać z egoistycznych pobudek. Tylko tęsknotą człowiek nie może manipulować. Człowiek to jego tęsknota. Często mam do czynienia z ludźmi, którzy wszystko, co robią, muszą przedstawić w najpiękniejszych kolorach. Jeżeli opowiadają o urlopie - wszystko było super. Jeżeli zaliczyli jakiś kurs, to musiał on stać się najgłębszym doświadczeniem w całym ich życiu. Czasami podejrzewam, że chcą oni tymi pięknymi barwami przykryć swoje rozczarowanie. Rzeczywiste ich życie jest przeciętne. W czasie urlopu dochodziło do wielu nieporozumień małżeńskich. Ale na zewnątrz musi wszystko wyglądać upojnie. Trzeba sobie jeszcze przy tym udowodnić, że cokolwiek się robi, jest zawsze słuszne. Za całą tą fasadą kryje się zupełnie inna rzeczywistość. Tęsknota pozwala mi uczciwie spojrzeć na moje życie. Nie muszę w niczym przesadzać. Nie muszę dowodzić innym, jak głębokie są moje doświadczenia i jak ogromne postępy uczyniłem na swojej wewnętrznej drodze. Mam siebie za takiego, jaki jestem: przeciętny, ale także szukający, walczący z sukcesem i bez sukcesu, wrażliwy i niewrażliwy, duchowy i jednocześnie powierzchowny. Mogę zobaczyć takie moje życie, jakie ono jest. A mogę dlatego, ponieważ moja tęsknota wznosi się ponad moje życie. Tęsknotą nie manipuluje. Tęsknota po prostu jest. I tylko tam, gdzie jest tęsknota, jest i prawdziwe życie. Tylko tam, gdzie stawiam siebie wobec własnej tęsknoty, idę śladami życia. W czasie ćwiczeń duchowych pytam stale siebie, jak również wszystkich uczestników: "Co jest twoją największą tęsknotą?". Nie zawsze potrafię od razu odpowiedzieć na to pytanie. Ale kiedy je podejmuję, wtedy odchodzi wszelkie kurczowe, niespokojne staranie, żeby uczynić siebie lepszym. Rzeczy, którymi w innym przypadku łamię sobie głowę, stają się teraz nieważne. Wchodzę w kontakt z sobą samym, z moim sercem, z moim własnym powołaniem. Kim właściwie jestem? Jaka jest moja misja? Jaki ślad chcę wyryć w tym świecie? Co wypełnia moją tęsknotę? Ostatecznie zawsze natrafiam wtedy na Boga jako na cel mojej tęsknoty. Ale pytanie o moją największą tęsknotę nie prowadzi mnie wyłącznie do Boga, lecz także do mojej fundamentalnej osobowej odpowiedzi na tęsknotę Boga za mną. Bo również Bóg tęskni za mną, o czym mówią mistycy. Mechtylda z Magdeburga zwraca się do Boga tymi słowami: "O Boże płonący tęsknotą!". Bóg tęskni za tym, aby kochać człowieka. Kiedy pytam się o moją najgłębszą tęsknotę, wtedy odkrywam, w jaki sposób chciałbym odpowiedzieć na tęsknotę Boga za mną, odpowiedzieć na miłość Boga do mnie. Moja najgłębsza tęsknota polega na tym, aby stać się całkowicie przenikalnym dla miłości i dobroci Boga, dla miłosierdzia i łaskawości Boga, nie fałszując niczego własnym egoizmem ani nie zaciemniając potrzebami uznania i sukcesu. Ty jesteś Bogiem żywotności i moich więzi. Ty jesteś Bogiem radości życia i Bogiem mojej tęsknoty. Ty jesteś Bogiem, który mnie szuka i woła, i przychodzi do mnie. Ty jesteś Bogiem we mnie, w mojej wewnętrznej przestrzeni. Ty jesteś strażnikiem żywotności, Stwórco życia. Ty, Boże, który jesteś tutaj dla mnie. Ty, Boże, który pomagasz mi się podźwignąć, Ty, Boże płonący tęsknotą. Tęsknota i modlitwa W jaki sposób możemy skontaktować się z naszą tęsknotą? Jedna z dróg polega na tym, aby przyjrzeć się naszemu życiu i w każdej rzeczy odkrywać tęsknotę, która tkwi w naszych pragnieniach i namiętnościach, potrzebach, życzeniach i nadziejach. Wszystko, co przeżywamy, trzeba przemyśleć do końca, znaleźć przyczynę wszystkiego. Taka jest jedna z dróg do Boga. Inna droga prowadzi przez modlitwę. Według św. Augustyna, celem modlitwy jest rozbudzenie naszej tęsknoty. Bo kiedy modlimy się w Ojcze nasz: "Przyjdź królestwo Twoje", nie znaczy to - zauważa Augustyn - że musimy błagać Boga, by pozwolił wreszcie przyjść do nas Jego królestwu, lecz że chcemy rozbudzić w sobie tęsknotę za tymże Królestwem. Psalmy są dla Augustyna pieśniami tęsknoty. Gdy je śpiewamy, wzrasta w nas tęsknota za prawdziwą ojczyzną w Bogu. Augustyn porównuje nas, kiedy śpiewamy Psalmy, ze śpiewającymi wędrowcami. Za czasów Augustyna wędrowano w nocy, aby uniknąć zagrożenia ze strony zbójców. I w takich okolicznościach potęgował się w wędrowcach strach. Aby go odgonić, śpiewali wędrowcy pieśni ze swoich rodzinnych stron. Podobnie i my śpiewamy tutaj, na obczyźnie, miłosne pieśni naszej ojczyzny, aby przezwyciężyć w sobie strach przed ciemnością i rozbudzić tęsknotę za Bogiem. Nie chodzi przy tym o to, aby roztrząsać każde słowo naszych pieśni, bo wtedy trzeba by się zatrzymać w drodze. Wiele z tych słów powinno raczej budzić i umacniać tęsknotę za Bogiem. Dotyczy to nie tylko tych słów w Psalmach, które wprost wyrażają tęsknotę, jak na przykład w Psalmie 63: "Boże, Ty Boże mój, Ciebie szukam; Ciebie pragnie moja dusza. Za Tobą tęskni moje ciało, jak ziemia zeschła, spragniona, bez wody" (Ps 63, 2). Albo w Psalmie 84, w tej pieśni pielgrzymów zdążających do utęsknionej świątyni: "Jak miłe są przybytki Twoje, Panie Zastępów. Dusza moja pragnie i tęskni do przedsieni Pańskich" (Ps 84, 2). Wszystkie słowa winny pogłębiać naszą tęsknotę do Boga. W Starym Testamencie człowiekiem pobożnym, sprawiedliwym jest ten, który całym swoim sercem tęskni do Boga. Potwierdza to wyraźnie Izajasz: "Dusza moja pożąda Ciebie w nocy, duch mój poszukuje Cię w mym wnętrzu" (Iz 26, 9). Włóż Twój uśmiech i blask Twojego oblicza, dobroć Twojego spojrzenia i gwiazdy w Twoich oczach do głębi mojego serca, które w swej tęsknocie czeka na Ciebie. Dla Augustyna rolą modlitwy nie jest wyłącznie pobudzanie naszej tęsknoty za Bogiem. Już sama tęsknota jest modlitwą. W Kościele pierwszych wieków mnisi pragnęli wypełnić zalecenie apostoła Pawła z Listu do Tesaloniczan: "Nieustannie się módlcie!" (1Tes 5, 17). Św. Augustyn w związku z tym zauważa, że nie możemy się nieustannie modlić ustami. Nie możemy też bez przerwy zginać nasze kolana. Jedyną więc drogą nieustannej modlitwy jest tęsknota. Wers Psalmu: "Przed Tobą jest cała moja tęsknota" Augustyn tak komentuje: "Twoja tęsknota jest twoją modlitwą. Jeśli więc nieustannie tęsknisz, to również nieustannie się modlisz... Jeżeli nie chcesz przestać się modlić, to nie przestawaj tęsknić. Twoja nieustająca tęsknota jest twoim nieustającym znakiem modlitwy". Modlić się - to spotkać się z wewnętrzną tęsknotą, wejść w ową tęsknotę, która jest w naszym sercu i łączy nas z Bogiem już tutaj, na obczyźnie. W rozumieniu Augustyna tęsknota polega równocześnie na miłości. Dlatego mówi on: "Milkniesz, kiedy przestajesz kochać... Oziębłość miłości wyraża się zamilknięciem serca. Żar zaś miłości jest wołaniem serca". Tęsknić za Bogiem znaczy również: kochać Go, żyć porywem miłości do Niego. Modlitwa staje się wyrazem tej miłości i pragnieniem jej pogłębienia. Modlitwa oznacza dla mnie to właśnie: ciągle na nowo spotykać się z własną największą tęsknotą, tą tęsknotą, która już jest w głębinach mojego serca. Niekiedy pomaga mi w modlitwie skrzyżowanie rąk na piersi. Wtedy powstaje ciepło we mnie. I wyczuwam, że tkwi we mnie tęsknota, dzięki której staję się człowiekiem - tęsknota za Bogiem, za boską miłością, miłością nie tak kruchą jak nasza ludzka miłość. Jeśli spotykam się z ową tęsknotą, czuję się wolny. Wtedy wszystko inne staje się względne. Czuję, że w moim sercu przewyższam ten świat, że moje serce jest tam zakotwiczone, gdzie są prawdziwi przyjaciele - jak to wyraża jedna z modlitw mszalnych. Dla mnie modlitwa nie jest zagubieniem się w wielości słów, lecz przyzwoleniem na to, by słowa modlitwy nieustannie mi przypominały, że nie jestem tutaj w domu, że moja ojczyzna jest w niebie - jak to wyraził św. Paweł w Liście do Filipian. Jest piękna opowieść Ernsta Wiecherta, pt. "Syn marnotrawny". Niemiecki żołnierz wraca wreszcie do domu z rosyjskiej niewoli. Cieszy się, że jest w domu. Ale po kilku tygodniach zauważa, że nie czuje się jak w domu. Rozmawia o tym ze swoją babcią. I razem oto odkrywają, że gwiazda przewodnia tego domu zniknęła, że w tym domu nie mieszka już tajemnica. Żyje się tylko powierzchownie. Planuje się coś, buduje, poprawia, zabiega, żeby życie jakoś się toczyło. Ale sama istota gdzieś się zatraciła. Gwiazda tęsknoty już nie świeci w tym domu. Tam gdzie gwiazda tęsknoty spada z naszego serca, tam nie możemy się czuć jak w domu. U siebie można być tylko tam, gdzie mieszka tajemnica. Potwierdza się to w życiu rodzinnym i klasztornym. Ojczyzny nie tworzy się przez powtarzanie starych rytuałów, ale przez to, że wspólnie wyglądamy tajemnicy, wyglądamy Boga, który mieszka pośród nas. Ale dotyczy to również każdego z nas osobiście. Jak mówią mistycy, jest w nas przestrzeń, w której mieszka Bóg. To przestrzeń ciszy, do której tylko Bóg ma dostęp. To przestrzeń wolna od hałaśliwych myśli, które mogą nami zawładnąć, wolna od oczekiwań i życzeń ludzi względem nas. Jest również wolna od męczących wyrzutów pod swoim adresem, od obniżania własnej wartości, od obwiniania samego siebie. W tej przestrzeni, w której mieszka sam Bóg, jesteśmy wolni od podległości władzy ludzkiej, tutaj nikt nie może nas zranić. Tutaj jesteśmy cali i zdrowi, jesteśmy całkowicie sobą. I tam, gdzie mieszka w nas tajemnica, możemy być sobą w domu. Kto jest sobą w domu, ten potrafi wszędzie być jak w ojczyźnie, bo wokół niego powstaje ojczyzna. Jeżeli pośród ciszy natrafiamy cały czas tylko na siebie, na nasze problemy, na nasze braki, na nasze udręki, na kompleksy naszej psychiki, to kiedyś będziemy musieli od tego uciec. Nikt nie może wytrzymać konfrontacji tylko z sobą samym. Ale gdy wiem, że pod tymi wszystkimi udrękami mieszka we mnie sam Bóg, wtedy jestem w stanie wytrzymać z sobą; wtedy znajduję w sobie przestrzeń, w której mogę być jak w domu, bo sama tajemnica we mnie mieszka. Gdzie to miejsce, które jest zdrowe w moim wnętrzu, gdzie Ty, Boże, się ukrywasz? Tropię w przestrzeni mojego ciała, i odkrywam to miejsce tam, gdzie go nie przeczuwałem. Wypełniam je formą i kolorem. Jakże lekki jesteś, o Boże, w tej zdrowej przestrzeni, chroniony i jasny, tajemniczo ukryty w centrum mojego bytu. Zaśpiewaj we mnie, mój Boże, pieśń wolności, która zrzuci cały ciężar dawnych obrazów Boga. Tylko tam, gdzie jest wolna przestrzeń, może wydarzyć się coś nowego, tylko tam, skąd stare obrazy wyrzuci się na śmietnik, jest miejsce dla Boga życia. Tęsknota jest odbiciem Boga w mojej duszy. Jest ona równocześnie mocą, którą Bóg wkłada do mojego serca. Św. Augustyn tak się modli: "Przywołuję Cię do mojej duszy, a Ty ją przygotowujesz do przyjęcia Ciebie przez tęsknotę, którą w nią tchniesz". Bóg obdarował mnie tęsknotą, abym Go nigdy nie przestał szukać i abym też Go doświadczył w tej mojej tęsknocie. Kiedy tęsknię, to nie mam przed oczami dokładnego obrazu Boga. Jednakże gdy spotykam się z moja tęsknotą, przeczuwam, że Bóg jest we mnie w tej mojej tęsknocie, że jest we mnie tajemnica, która mnie przewyższa, że w tęsknocie dosięgam już Boga. Bo to ja sam jestem właściwym miejscem doświadczenia Boga. Wsłuchując się w głębię własnego serca i odkrywając tam tęsknotę, doświadczam głęboko w moim sercu Boga, który mieszka we mnie i który cały czas daje znać o sobie w mojej duszy przez potęgującą się tęsknotę. Anselm Grun: Doświadczyć Boga całym sobą - 5 Moje zmysły szukają Boga Patrzenie Słuchanie Mówienie i śpiewanie Wąchanie i smakowanie Dotykanie Spotkanie z "Ty" Odpowiedź na pytanie, w jaki sposób możemy doświadczyć Boga, znajduję w Pierwszym Liście św. Jana. Jana intryguje właśnie to pytanie: Jak ukazuje się nam Bóg, jak możemy Boga doświadczyć? W swojej Ewangelii i w swoich Listach udziela odpowiedzi na tęsknotę gnozy, która przypomina dzisiejszy ezoteryzm. Chodziło jej o oświecenie: "Musi być przecież więcej niż wszystko". Jan podchwytuje hasła gnozy i nadaje im nowy sens. Mówi, że Jezus Chrystus jest życiem, światłem, prawdą i drogą. Jest Tym, który otwiera ludziom oczy, aby poznali rzeczywistość Boga. Ale Jezus jest równocześnie i Tym, w którym objawia się ludziom Bóg. Patrząc na Jezusa widzimy Ojca, poznajemy, kim jest Bóg. Pierwszy List św. Jana zaczyna się słowami, które warto przemyśleć: "To wam oznajmiamy, co było od początku, cośmy usłyszeli o Słowie życia, co ujrzeliśmy własnymi oczami, na co patrzyliśmy i czego dotykały nasze ręce - bo życie objawiło się. My je widzieliśmy, o nim świadczymy i głosimy wam życie wieczne, które było w Ojcu, a nam zostało objawione" (1 J 1, 1n). Według św. Jana, to zmysły pozwalają uczniom prawdziwie rozpoznać Jezusa. Wiadomo, że przywilejem uczniów było to właśnie: Jezusa oglądać, słuchać i dotykać... Nas jednak zobowiązują słowa: "Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli" (J 20, 29). Ale mimo to Jan przyznaje rację Tomaszowi, który chce dotknąć Jezusa. Także dla nas chrześcijan jest rzeczą uprawnioną dotykać, oglądać i słuchać Jezusa, a w Nim Boga. W naszych czasach, tak obciążających umysł, odkryliśmy na nowo, że zmysły są bramą do rzeczywistości. "Tylko przez zmysły, przez słuchanie, widzenie, wąchanie, dotykanie i smakowanie możemy odbierać siebie i nasze otoczenie. Bez takiego zmysłowego pośrednictwa nie ma zdziwienia, nie ma pytań i myślenia, nie ma też spotkania i zwrócenia się ku komuś" (Hintersberger, Sinne 1154). Od Orygenesa rozwija się nauka o "duchowych zmysłach", przy czym Orygenes przeciwstawiał duchowe zmysły zmysłom cielesnym. Od Bonawentury i Ignacego Loyoli przyjmuje się, że to właśnie zmysły cielesne pośredniczą w duchowym doświadczeniu. Jeżeli dla nas ludzi doświadczenie Boga jest możliwe tylko wewnątrz naszego świata, to wynika stąd, że Boga doświadczyć możemy tylko poprzez nasze zmysły. Dlatego należy wyostrzyć nasze zmysły, abyśmy mogli wyczuć Boga. Ludzie, którzy uskarżają się, że w ogóle nie czują Boga, z reguły nie są w kontakcie ze swoimi zmysłami. Nie odbierają oni rzeczywistości takiej, jaka ona jest. Niemieckie słowo wahrnehmen - "spostrzegać, poznawać" - znaczy dosłownie: brać prawdę. Prawdę bierzemy jakby do ręki. Nie tylko zastanawiamy się nad nią, lecz także staramy się ją cieleśnie uchwycić. Rozum, jeśli chce czegoś dowiedzieć się o rzeczywistości, zdany jest na zmysły. Patrzenie Jan mówi o tym, że uczniowie zobaczyli w Jezusie życie wieczne, które było w Ojcu. W Starym Testamencie obowiązuje zasada, że nie możemy zobaczyć Boga i nie umrzeć. Jan podejmuje to starotestamentowe doświadczenie w Prologu swej Ewangelii: "Boga nikt nigdy nie widział. Ten Jednorodzony Bóg, który jest w łonie Ojca, [o Nim] pouczył" (J 1, 18). W Chrystusie Bóg stał się widzialny. Apostołowie mogli, według Listu Piotra Apostoła, stać się "naocznymi świadkami Jego wielkości" (2 P 1, 16). Pojecie "świadek naoczny" pochodzi z języka misteryjnego i oznacza człowieka, "który przez patrzenie doświadczył najwyższego wtajemniczenia" (Grundmann, Der zweite Brief des Petrus 81). Listy pastoralne opisują dzieje Jezusa Chrystusa jako epifanię, jako objawienie się łaski Boga. Wczesny Kościół tak rozumiał tajemnicę Wcielenia, że oto Bóg objawił się w widzialnej postaci i dał się oglądać ludziom. I wtedy to, kiedy oglądamy w Chrystusie wspaniałość Boga, jesteśmy wprowadzeni w tajemnicę Boga, stajemy się uczestnikami boskiej natury (2 P 1, 4). Dla Greków istotną cechą Boga jest to, że może być On widziany. Słowo Theos, "Bóg", pochodzi od theastai = "być widzianym". Kiedy zatem oglądam Boga, staję się z Nim jednością, oblicze Boga odbija się na moim obliczu. Tak jak Bóg w istocie jest Tym, którego się ogląda, tak też dla Greków czymś istotnym w człowieku jest twarz, prosopon, jest "to, co można widzieć". Ale nie tylko w Jezusie możemy oglądać Boga. We wszystkim, na co patrzymy, widzimy ostatecznie wyraz Boga. Od samych początków łączyła filozofia doświadczenie, poznanie i myślenie z widzeniem. Poznanie jest duchowym widzeniem. Myślenie jest "duchową mocą widzenia" (Halder, Im Sprechen 37). Od Platona chodzi o to, żeby człowiek nie tylko oczami ciała, lecz również oczami duszy i ducha patrzył na rzeczy widzialne i odkrywał w nich to, co niewidzialne. Człowiek przepełniony jest tęsknotą, aby wiedzieć. Słowo "wiedzieć ( wissen) jest spokrewnione z łacińskim vidi i oznacza: coś, a nawet wszystko widzieć w ten sposób i tak stawiać przed oczami, jakby się to zawsze widziało" (tamże, 37). Goethe określa człowieka jako strażnika na wieży: "Urodzony, aby patrzeć, powołany, aby widzieć". Naszym najgłębszym powołaniem jest to właśnie, abyśmy tak patrzyli na świat, żebyśmy dostrzegali w świecie Boga w Jego niezgłębionej tajemnicy. Kto widzi, ten jest wolny. Nie jest już uzależniony od innych, którzy mu coś opowiadają. Sam wyrusza, aby patrzeć własnymi oczami. Ponieważ Grecy ufali widzeniu, byli pełni śmiałości, gotowi podążać nowymi drogami; natomiast Rzymianie najpierw musieli poradzić się, wysłuchać starszych, zanim podjęli decyzję. Słuchanie prowadzi do posłuszeństwa, widzenie do wolności. Dlatego od dawna mistycy uchodzili w Kościele za podejrzanych. Byli bowiem ludźmi, którzy coś widzieli. Dlatego nie dało się nimi manipulować. To rzecz bardzo istotna, abyśmy ufali naszym oczom. Kiedy dobrze się przyglądamy, widzimy ostatecznie we wszystkim Boga jako właściwą podstawę wszystkiego. W widzeniu otwiera się przed nami tajemnica Boga, człowieka i stworzenia. Rzut oka na historię mówi nam, że ludzie od swych początków doświadczali Boga patrząc. Widzieli ludzie piękno stworzenia i rozpoznawali w nim Stworzyciela. Patrzyli na słońce, na to tajemnicze światło, i widzieli w nim Boga. Bez słońca nic nie jest widoczne, nie ukazuje się piękno świata. Dlatego dopiero w świetle Boga rozpoznajemy tajemnicę stworzenia. Ale ważne jest przy tym, jak patrzymy. Jeżeli spoglądamy na świat tylko jednym okiem, które ocenia, dzieli, wylicza, to widzimy tylko poszczególne rzeczy obok siebie. Kiedy jednak cali jesteśmy okiem, wtedy jednoczymy się z tym, co oglądamy. I wtedy widzimy w tym, co oglądamy, przyczynę wszelkiego bytu. Wtedy w tym, co widzialne, odsłania się nam to, co niewidzialne. Każdy z nas doświadczył czegoś takiego: jeśli obserwuję zachód słońca, jestem na tym całkowicie skoncentrowany, jestem tylko okiem, patrzę i podziwiam - czas zatrzymuje się. Patrzenie zawsze jest jakoś związane z równoczesnością. Wtedy zbiegają się czas i wieczność. I w wycinku, który oglądam, widzę wszystko. W części jest całość. Czegoś takiego doświadczał kiedyś św. Benedykt, który w jednym promieniu słonecznym widział cały świat. Było to dla niego doświadczeniem Boga. Ale Benedykt nie widział Boga bezpośrednio, lecz w Jego stworzeniu: w obrazie widział to, co nie ma obrazu, w świecie widział Tego, który przewyższa świat. Spoglądam w lustro i widzę Ciebie. Spoglądam w twarz mojej siostry i widzę Ciebie. Spoglądam na kwiat róży i widzę Ciebie. Spoglądam na przełamany Chleb i widzę Ciebie. Spoglądam na dno Kielicha i widzę Ciebie i siebie. Już wczesny Kościół przedstawiał Chrystusa jako Dobrego Pasterza. Wschodni Kościół stworzył ikonę wbrew obrazoburcom. W obrazie widziano to, co niewidzialne. Kto spogląda na ikonę, nie ocenia jej, lecz jednoczy się z nią. Oglądający i oglądany stapiają się w jedno. Jeżeli zanurzę się w medytację ikony Chrystusa, to może się otworzyć przede mną tajemnica Jego miłości. Spoglądam na Jego miłujące oczy i wiem, że jestem dogłębnie kochany. Czym dla Wschodu jest kult ikon, tym dla Zachodu jest eucharystyczna adoracja. Monstrancja z okrągłą Hostią pośrodku jest jak ikona, jak obraz Mandali, który przemienia patrzącego. W tym kawałku Chleba widzę tajemnicę Jezusa Chrystusa, Jego pełną miłości ofiarę na krzyżu. I widzę wtedy podstawę świata, którą nie jest ciemność i nienawiść, lecz światło i miłość. Sztuka religijna zawsze zmierzała do tego, aby w obrazie uczynić widzialnym to, co na tym świecie jest niewidzialne. Hiszpański malarz Antonio Tŕpies uważa, że "obraz to drzwi, które prowadzą do innych drzwi". Obraz otwiera drzwi do tajemnicy Boga. W obrazie objawia się Bóg. Epifania, objawienie się Boga, o którym mówią Listy pasterskie Nowego Testamentu, dokonuje się w każdym dziele sztuki, w każdym obrazie, przede wszystkim jednak w świętym obrazie, w ikonie. Również podczas mszy świętej chodzi o patrzenie. Dla Kościoła greckiego liturgia była przede wszystkim widowiskiem. Bardziej niż słuchaniem słowa, była oglądaniem Misterium, w którym świętowany jest los Jezusa Chrystusa. Patrząc na obrzędy i gesty widziano pośród wspólnoty samego Chrystusa jako uzdrowiciela i zbawiciela. Grecka Ewangelia Łukasza przedstawia śmierć Jezusa jako widowisko. Tłumy, "które zbiegły się na to widowisko, gdy zobaczyły, co się działo, wracały bijąc się w piersi" (Łk 23, 48). Ludzie, gdy patrzyli na to, co się działo, mieli doświadczenie Boga. Zostali wewnętrznie poruszeni. Odsłaniała się wtedy przed nimi tajemnica miłości, której nie pokona nawet śmierć. Eucharystia jest świętym widowiskiem. W prostych obrzędach i znakach przedstawiamy i uobecniamy w niej śmierć i zmartwychwstanie Jezusa. Kielich i Hostia podnoszone są do góry i ukazywane świętującym tajemnice zbawienia. W podniesionej Hostii ukazuje się Jezus, który - jak chleb - daje się za nas łamać na krzyżu. A w Kielichu widoczna staje się miłość, która wypływa z przebitego Serca Jezusa. W trzymanej nad Kielichem okrągłej Hostii Grecy widzieli słońce Bożej miłości, które wschodzi nad wszelkim cierpieniem świata, widzieli światłość, która rozświetla każdy mrok. Nie musieli już wierzyć słowom o Chrystusie jako świetle, bo widzieli oni tę Rzeczywistość w liturgii, a patrząc tak, dotykali tajemnicy Chrystusa, a w Nim samego Boga. Grecka mistyka była zawsze mistyką patrzenia. Patrząc jednoczę się z tym, co widzę. Mistyka patrzenia znajduje wyraz nie tylko w kulcie ikon, lecz także w teologii. Greccy teologowie rozwijali teologię obrazową. W wewnętrznych obrazach pozwalali rozbłysnąć niewidzialnej tajemnicy Boga. Nie chcieli przedstawiać Chrystusa, "obraz Boga niewidzialnego" (Kol 1, 15), w abstrakcyjnych pojęciach, lecz w obrazach, które przejęli z greckich mitów i podań. Mistyka patrzenia staje się kontemplacją. Łacińskie słowo contemplare oznacza właśnie: patrzeć. Dla Greków theoria to oglądanie. Theoria jako czyste widzenie, jako oglądanie Boga jest celem życia - tak mówił już Klemens Aleksandryjski. Kontemplacja jako widzenie Boga posiada - według Ewagriusza z Pontu - dwa stopnie. Pierwszym stopniem jest theoria physike, kontemplacja natury. Ogląda ona w stworzeniu istotę wszystkich rzeczy, boską ich praprzyczynę. I podobnie widzi też, jak w literach Pisma Świętego rozbłyska sam Bóg. Drugim stopniem jest kontemplacja Boga w Trójcy. W takiej kontemplacji człowiek, który oczyścił się ze swoich namiętności i swoich własnych myśli, jednoczy się z Bogiem, który jest poza wszelką myślą. Kto w kontemplacji zjednoczy się z Bogiem, ten nie może już widzieć Boga jakby jakiś odrębny przedmiot, lecz widzi Boga we wszystkim. I widzi Go w sobie samym, ponieważ kontemplacja jest związana z oglądaniem wewnętrznego światła. W duszy ludzkiej Bóg rozbłyska jak w lustrze. W takim modlitewnym stanie - mówi Ewagriusz - człowiek rozpoznaje, "że jego stan podobny jest do szafira, który świeci czysto i jasno jak niebo" (PG 40, 1240A). Mistyka patrzenia uświadamia nam, że nie możemy postrzegać Boga jako jednej z wielu postaci tego świata, ale jako praobraz, który rozbłyska w wielu obrazach. Obraz Boga nie jest "ograniczony, skończony i uchwytny, tak jak inne obrazy" (Halder, Im Sprechen 33). Kiedy mówimy o doświadczeniu Boga przez patrzenie, stajemy przed paradoksem, że Bóg jest bez granic, nieskończony, niepojęty i że jednocześnie ukazuje się w wielu obrazach tego świata, odsłania się nam w obrazach, które możemy widzieć. W doświadczeniu Boga chodzi o doświadczenie Boga "jako istoty wszystkich istot, jako istoty we wszystkich istotach i przenikającej wszystkie istoty, chodzi o obraz Boga we wszystkich Jego dziełach" (tamże, 33). Dlatego potrzebny nam jest całkiem szczególny sposób patrzenia, intelektualnego czy duchowego, tak żebyśmy mogli w rzeczach widzialnych oglądać niewidzialne. W sztuce takiego widzenia musimy się ćwiczyć. Chodzi o widzenie nierozmyślne, o patrzenie, w którym zapominam o sobie samym i nie chcę się niczego trzymać, o patrzenie, w którym cały oddaję się tylko patrzeniu. Takie pełne zdumienia patrzenie jest początkiem wszelkiej filozofii. Jest także początkiem wszelkiego doświadczenia Boga. Znana jest historia pewnego francuskiego rolnika, który całymi godzinami przebywał w kościele. Kiedy proboszcz z Ars, św. Jan Vianney, pytał go, co robi, odpowiadał, że po prostu patrzy na Boga, a Bóg patrzy na niego i że to wystarczy. Ów wieśniak zrozumiał, że istotnie spotkanie z Bogiem jest patrzeniem. Kiedy dwie osoby kochają się, to miłość między nimi potwierdza się istotnie przez patrzenie. W oczach człowieka można zobaczyć jego serce, serce pełne miłości albo też obumarłe i zimne serce. Patrzenie stanie się również spełnieniem naszego życia. Teologia mówi, że życie wieczne nie będzie już słuchaniem, lecz patrzeniem, widzeniem. Mówi teologia o visio beatifica, o "widzeniu uszczęśliwiającym". Nasze patrzenie tutaj, na ziemi, jest wyprzedzeniem, jest antycypacją owego spełnienia, jest przeczuciem wiecznego oglądania Boga. Dopiero w momencie śmierci zobaczymy Boga takiego, jaki naprawdę jest. "Widzenie samo przez się nie ustanie. Ukazywanie się będzie trwać, ponieważ Istotą jest to, co zawsze trwa" (tamże, 36). W wieczności wypełniona zostanie istota patrzenia. Tam pozostanie na zawsze to, co oglądamy. Boże, pozwól mi tylko przez chwilę oglądać Twoje oblicze. Odmieni się wtedy moje życie. Pójdę za Tobą, dokąd tylko zechcesz, będę Ci służył przez całe życie. Wtedy tylko potrafię wierzyć w Ciebie z całej duszy, z całych sił i całym moim umysłem, gdy pozwolisz mi ujrzeć Twe oblicze. Dlaczego mogę oglądać tylko Twoje plecy? (za Księgą Wyjścia 33, 12-23) Słuchanie Grecy uważali widzenie za najbardziej wzniosłą czynność zmysłów człowieka; zaś Rzymianie najwyżej cenili słuchanie. Słuchali oni rady starszych. Słuchali tego, co inni, czerpiąc z historii, mieli im do powiedzenia. Słuchanie prowadzi do posłuszeństwa. W teologii żydowskiej słuchanie słowa Bożego było centralnym punktem wiary. Bóg jest dla Żydów przede wszystkim Tym, który w historii nie przestaje mówić do ludu i do poszczególnego człowieka. Słuchanie jest zawsze dla Żydów także przypominaniem sobie tego, co było. "To, co opowiadali nam nasi ojcowie", stało się dla nich normą życia. Żydzi słuchali tego, co mówił im Bóg, i szli za tym. Religia żydowska jest w istotnej mierze religią słowa i posłuszeństwa. Słuchanie i posłuszeństwo prowadzą do nowego działania. To, co mówi Bóg, musi zostać wykonane. Codzienne wyznanie wiary Żyda rozpoczyna się słowami: "Słuchaj, Izraelu!" (Pwt 6, 3-9). Również dla teologii ewangelistów słuchanie Słowa było centralnym miejscem doświadczenia Boga. Za św. Pawłem przyjmuje się, że wiara rodzi się ze słuchania. I wiara wymaga zawsze również posłuszeństwa właściwego wierze. Grecy, oczywiście, znali również słuch jako ważny zmysł człowieka. Ale słuchanie było u Greków, bardziej niż na posłuszeństwo, ukierunkowane na współuczestnictwo w emocjach. Słuchanie stawało się dla Greków wydarzeniem o charakterze afektywnym. Głosy i tony, jak sądzili starożytni Grecy, docierają nie do mózgu, lecz do przepony, i tam wzbudzają uczucia. Na obszarze "thymos", na obszarze emocjonalnym muzyka wzbudza radość. Słuchanie łączy się przede wszystkim z wewnętrznym poruszeniem. Teofrast nazywa dlatego zmysł słuchu najbardziej emocjonalnym ze wszystkich zmysłów. Emocje przychodzą za słuchaniem. Słuchając innych, mam udział w ich emocjach. A gdy wzajemnie słuchamy siebie, nasze emocje są pobudzane tak, aby wprawiły nas w ruch. Ostatecznie jednak, gdy słuchamy słowa Bożego, chodzi o to, abyśmy otrzymali również udział w uczuciach Boga, dali się dotknąć przez Boga w naszym sercu. Słowa tworzą kontakt. Pewna wychowawczyni opowiadała mi, że niewidomi o wiele bardziej intensywnie niż głusi potrafią obchodzić święta Bożego Narodzenia. Niewidomi swoim słuchem odbierają bardzo intensywnie emocje, które można dosłyszeć w kolędach i tekstach bożonarodzeniowych. Głusi widzą tylko blask świateł. Patrzenie nie pobudza serca tak, jak słuchanie. Niewidomi są oddzieleni od rzeczy, głusi od osób. Lub mówiąc inaczej, tak jak się wyraził filozof przyrody Lorenz Oken: "Oko wprowadza człowieka w świat, ucho wprowadza świat w człowieka" (Berendt, Das Dritte Ohr 35). Słuch jest "zmysłem rozbudzanym przez krzyk tego, co się poczyna, co rodzi się w radości lub bólu, ale również przez milczenie tego, co od nas wychodzi" (Halder, Im Sprechen 36). Widzenie nie ustaje, natomiast oddala się od nas to, co słyszymy - przebrzmiewa. Słuchanie jest tylko w tej chwili. Słuchamy nie tylko słów i ich treści; słuchamy też i przede wszystkim tego, w jaki sposób coś zostało powiedziane. Ton czyni muzykę. W słowach potrafimy dosłyszeć zamiar, bliskość albo dystans, miłość albo oziębłość, zrozumienie albo zamknięcie w sobie. Dla Greków ideałem był filozof, który widzi; dla Rzymian retor, który mówi do słuchaczy, urzeka ich, coś w nich porusza, wchodzi z nimi w kontakt. Mówienie i słuchanie to w istocie proces komunikacji. Aby komunikacja się udała, potrzeba dobrego nasłuchiwania nie tylko słów, lecz i tego, co zawiera się między słowami; potrzeba nasłuchiwania zamiaru, emocjonalnego nastawienia mówiącego. Wiele rozmów nie udaje się, ponieważ nie umiemy tak słuchać, ponieważ chcemy tylko przebić się z naszą argumentacją, nie odkrywając w słowach naszego rozmówcy niczego nowego, co pomogłoby nam może pójść dalej. Gdy rozmowa się udaje, gdy potrafimy wzajemnie się wysłuchać - może to stać się również doświadczeniem Boga, bowiem dotykamy w takiej rozmowie czegoś, co nas przewyższa. Dochodzi w niej do porozumienia. Dokonuje się cud zrozumienia. I w tym cudzie rozbłyska coś z tajemnicy Boga. Słyszymy nie tylko słowa. Bo i "rzeczy mówią, świat jest pełen tonów, trzeszczy, szumi, brzęczy, dudni, rozbrzmiewa, nuci" (Halder, Im Sprechen 44). Niemieckie słowo "mówić" (sagen) pochodzi od "pokazywać" (zeigen). Jeżeli coś mówię, to pokazuję coś, wskazuję coś, aby ktoś inny również mógł to zobaczyć. ""Rozmawiać" (sprechen) natomiast pochodzi z pola znaczeniowego "pękania, łamania" (des Berstens, des Brechens). Język objawia się nie tylko jako pomoc do wyrażenia i zobrazowania czegoś; język to także dźwięk wyłamujący się z milczenia oraz ponownie zanurzający się w milczeniu, kiedy urywa się słowo, zdanie, mowa. Język rozbrzmiewa" (tamże, 44n). Struna rozbrzmiewa, kiedy po niej przesuwamy palce, pociągamy ją lub uderzamy. Zatem jakaś rzecz rozbrzmiewa, "kiedy jej postać i forma zostaje dotknięta i poruszona aż do głębi" (tamże, 45). Słyszymy to, co rozbrzmiewa, kiedy zostajemy "poruszeni, dotknięci lekko albo też pobici" (tamże, 45). Mówienie i słuchanie to zawsze jakaś relacja. Mówiący ukazuje nie tylko coś, lecz również samego siebie. A słuchanie oznacza uczestnictwo, udział w drugim człowieku. "Mówienie i słuchanie, jeśli jesteśmy w tym uważni, staje się obwieszczeniem i włączeniem się w uczucia, w bicie serca ludzi i rzeczy" (tamże, 45). To, że świat rozbrzmiewa i śpiewa, wyraził w sposób niedościgniony Joseph von Eichendorff w wierszu "Wünschelrute": We wszech rzeczach smacznie pieśń śpi i wciąż sobie śni, i śni. A świat zaraz śpiewać zacznie, kiedy znajdziesz ty zaklęcie. Świat pełen jest brzmienia. Rozbrzmiewa w nim słowo Boże. Ale my nie potrafimy dosłyszeć tej pieśni w stworzeniu, ponieważ nasze uszy pełne są hałasu istniejącego wokół nas lub też hałaśliwych myśli w nas. O tym, że Bóg istotnie jest głosem, mówi nam Stary Testament. Ale głosu Boga nie można zazwyczaj usłyszeć bezpośrednio, lecz jako "głos we wszystkich głosach świata i człowieka" (tamże, 46). Również filozofia grecka, choć zakłada prymat patrzenia, jest świadoma, że możemy usłyszeć Boga. Heraklit wzywa, aby nasłuchiwać we wszystkich rzeczach boskiego logosu (tamże, 47). Pitagorejczycy mówią o brzmieniu świata, o "harmonii świata". Celem ich poszukiwań było to, żeby usłyszeć harmonię kosmosu. Słuchanie zawsze ma coś wspólnego z nastrojem. Słyszę nastrój okolicy oraz nastrój człowieka. Wsłuchując się w świat, słyszymy także dotknięcie i poruszenie Boże, słyszymy nastrój Boga. Ostatecznie, kiedy cali zamieniamy się w słuch, słyszymy, jak Bóg się czuje. Filozof Alois Halder zastanawia się, co mogłoby znaczyć współodczuwanie głosu Bożego "w odczuwanych wysokich i niskich tonach, dźwiękach i dysonansach, kojących i przerażających wołaniach, którymi wypełniony jest świat? Można przypuszczać, że ludzie naprawdę religijni ... odbierają Głos głosów w nastroju świata, odbierają Bożą sytuację w ich własnych problemach tego świata i mocowaniu się z nimi. I to właśnie nazywa się dosłyszeniem" (Hader, Im Sprechen 47). Dźwięk w moich uszach: taki jesteś, o Boże, w tym naszym czasie, nieuchwytny, niepojęty. A jednak w mojej duszy pozostaje wspomnienie dźwięku, który mnie oczarował. W naszych czasach Joachim-Ernst Berendt kruszył kopię o słuchanie. W czasie, w którym widzenie wysunęło się jednostronnie na pierwszy plan, dostrzega on pilną potrzebę, żeby znów słuchaniu dać więcej przestrzeni. Widzenie jest właściwością męską, a słuchanie kobiecą. Jednostronne skupienie się na widzeniu czyni agresywnym. Musimy znowu pielęgnować słuchanie, aby w słyszalnym niesłyszalne dosłyszeć. Heidegger mówi o "wysłuchaniu". Myślenie jest dla niego "wysłuchaniem". Bracia Grimm opisują "szczególną czułość słuchu" (Berendt, Das Dritte Ohr 35). Berendt cytuje proroka Izajasza: "Słuchaj, a żyć będzie twoja dusza!". Dla kompozytora Josefa Matthiasa Hauera słuchanie jest "duchowym aktem człowieka, jest słuchaniem niezmiennego, nieosiągalnego, niepojętego, nieogarnionego, wiecznego" (tamże, 71n). Ucho wznosi się, transcenduje. Wznosi się "od słyszalnego do niesłyszalnego" (tamże, 74). Kto cały zamienia się w słuch, ten słyszy głosy kosmosu. Kosmos jest brzmieniem. Bo nie tylko ptaki śpiewają, sam kosmos jest śpiewem. To, co wiedział już Pitagoras, odkryła na nowo współczesna fizyka. Wszędzie coś rozbrzmiewa. Jednakże my nie staramy się dosłyszeć brzmienia kosmosu, w którym słyszalny jest sam Bóg. I nie słyszymy też głosów w naszym własnym sercu. Kto chce znaleźć Boga we własnym sercu, ten musi nasłuchiwać wewnętrznym uchem cichych impulsów w swojej głębi. Berendt wzywa nas: "Wsłuchuj się w siebie! Słuchaj siebie, poddaj się sobie!" (tamże, 108). Słuchanie musi iść w parze z poddaniem się. Wtedy należymy do tego, czego słuchamy. "To, co zostało usłyszane, wchodzi w słuchającego człowieka i takie wejście zawsze podobne jest do miłosnego przenikania" (tamże, 128). Jeśli cali zamieniamy się w słuch i słuchamy całym ciałem - pozwalamy Bogu, aby On sam w nas wniknął, pozwalamy boskiemu brzmieniu przeniknąć nasze ciało i duszę. Wtedy doświadczamy, co miał na myśli Heidegger, gdy mówił: "Widzenie prowadzi do wolności, słuchanie do bezpieczeństwa" (tamże, 128). Kiedy rozbrzmiewa w nas brzmienie Boga, wtedy jesteśmy bezpieczni w Bogu, wtedy jesteśmy posłuszni. Przyrostek sam w słowie gehorsam - posłuszny - znaczy "jedno". W słuchaniu i posłuszeństwie stajemy się jednością z Jedynym, z Bogiem, z "brzmieniem bytu, który jest w nas głęboko ukryty" (tamże, 131). Słuchać - to dla Joachima Ernsta Berendta: przyłączyć się do kosmicznej pieśni pochwalnej sfer niebieskich, dróg mlecznych, planet, orbit, cząstek elementarnych i genów. Słuchanie tej radosnej pieśni pochwalnej jest "pokarmem dla duszy" (tamże, 443). Naszym zadaniem jest przebić się zmysłem słuchu przez to, co powierzchowne, aby dosłyszeć we wszystkim ukrytą harmonię, aby we wszystkich głosach i za wszystkimi głosami usłyszeć głos Boga. Aby móc tak słuchać, musimy w milczeniu nastroić instrument naszego ucha. Otwieram ucho serca i wsłuchuję się w moje wewnętrzne głosy. Wycofuję się do izdebki, rozkoszuję się czasem ciszy - Ugór. Milcz i słuchaj! Zamykam uszy, staję się głuchy na głosy z mojej przeszłości, które czynią mnie małym, które mnie oceniają i tłumią moją radość życia. Tak, wypalają moje serce. Nie chcę słyszeć we mnie głosów, które krzyczą o osiągnięciach, 100-krotnych, 500-krotnych, 1000-krotnych, głosów, które szacują i zakrzykują moją tęsknotę, żeby być. Chcę słuchać cichych tonów w moim życiu, słuchać mojego wewnętrznego głosu... Bo to on zaprasza mnie do życia, takiego życia, które wyzwala mnie do moich sił i zdolności, do tego, żeby być. Milcz i słuchaj! Chcę słuchać tego mojego wewnętrznego głosu, który mi powie, gdzie znajdę przestrzeń do życia, jak mogę zakiełkować, rosnąć i dojrzewać. Ten wewnętrzny głos jest moim korzeniem, który mnie dźwiga i podtrzymuje. On strzeże mojej drogi. Umacnia mnie, kiedy skalista ziemia stawia opór i kiedy ciernie krzyżują moją drogę. Owoc. Dojrzewał w milczeniu i słuchaniu. (za Ewangelią św. Mateusza 13, 1-9) Głos Boga rozbrzmiewa w stworzeniu, rozbrzmiewa we wszystkim, co dociera do naszego ucha, w wietrze, szmerze strumienia, deszczu, w śpiewie ptaków. Chodziłoby o to, aby w głosach stworzenia dosłyszeć nastrój świata i przeczuć w nim Boga. Głos Boga dochodzi do mnie jednak przede wszystkim w słowie. Mogą to być słowa wewnętrzne, wewnętrzne głosy mojego serca, mojego sumienia. Mogą to być również słowa, które słyszymy we śnie. Bo i w takich słowach Bóg może się do nas zwracać. Powinniśmy je traktować poważnie, wprawdzie nie jako absolutne słowa Boga, lecz jako wewnętrzne podszepty, na które trzeba zwrócić uwagę. Następnie są słowa, które wypowiada do nas ktoś inny. Ze słów wyłania się emocja mówiącego. Jeżeli jakiś człowiek mówi do mnie słowa, które pochodzą z jego serca, to wtedy dzielę jego nastrój, jego położenie. W Biblii Bóg wypowiedział do nas swoje słowo. Kiedy słucham słowa Bożego uchem mojego serca, wtedy może mi się w słowie Bożym otworzyć serce Boga. I wtedy słowo nie jest już informacją, nad którą się zastanawiam, lecz jest komunikacją, udzielaniem się. Sam Bóg udziela mi się w swoim słowie. I w tym słowie wyczuwam coś z tajemnicy jego Osoby. Słowa Biblii są dla mnie słowami wypowiedzianymi przez TY, przez Osobę, która chce ustanowić ze mną więzi. Dlatego jest dla mnie tak ważne, aby pojmować słowa Biblii jako słowa, które Bóg teraz, w tej chwili kieruje do mnie osobiście; jako słowa, w których zwraca się do mnie. Kiedy na przykład rozważam słowa: "Nie lękaj się, bo cię wykupiłem, wezwałem cię po imieniu, tyś moim!" (Iz 43, 1) - myślę sobie wtedy, że wypowiada je Bóg do mnie osobiście. Ma mnie na myśli. To jest moją najgłębszą rzeczywistością. Jeżeli przylega do mnie to, co Bóg do mnie mówi, jak się wtedy czuję, jak przeżywam siebie i jak przeżywam Boga? Kiedy nie roztrząsam tego słowa, lecz pozwalam mu wejść do mojego serca, kiedy je smakuję i kosztuję sercem, wtedy przenika ono moje emocje i rodzi poczucie dotknięcia przez radość i ufność. Muszę pozwolić słowu Bożemu zabrzmieć w moim sercu, aby swoim brzmieniem uradowało i uzdrowiło moje ciało i moją duszę. Aby wgłębić się w tajemnicę słowa, musimy udać się do szkoły poetów. Poeci mają wyczucie tajemnicy języka. Jeżeli określimy słuchanie jako miejsce doświadczenia Boga, to musimy nauczyć się od poetów nowego podejścia do języka. Wielkim artystą języka był Paul Celan. Nieustannie układał on nowe połączenia słów, "które okrążały to, co niewypowiedziane, i zbliżały się do tego, co jest niewysłowione" (Baumann, Erinnerungen an Paul Celan 98). Chciałby on, żeby w słowie ukazało się to, co jeszcze niewidzialne, to, co dało się zobaczyć, ale jeszcze nie dało się rozpoznać. Celan był przekonany, że "wiara bez języka jest równie bezsensowna, jak język bez wiary" (tamże, 101). Potrafił on dobrze zrozumieć Janową wypowiedź, że wszystko stało się przez Słowo i że Słowo stworzyło świat z niczego (por. J1, 3). Celem zaś naszych słów jest "zwrócenie się ku temu, co nieobecne, żeby to, co nieobecne i nieuchwytne, stało się obecne - jest wywołanie czegoś z nicości, wywołanie czegoś, co w sposób niepowtarzalny wznosi się do poezji, tworzy świat i wzbudza nieprzewidywalne działania" (tamże, 101). Swoją poezją chciał Celan otworzyć obszary jeszcze nie nazwane i temu, co nie posiada jeszcze języka, pozwolić dojść do słowa (por. tamże, 112) Poeci poszukują odpowiedniego języka, aby w wypowiedzianym słowie uobecnić to, co niewysłowione. Ten wysiłek poetów staje się wyzwaniem dla teologów, zachętą, żeby poszukiwali takiego języka, który nie mówi o Bogu trywialnie, ale zna tajemnicę każdego słowa. Również z muzyką, z wieloma szczególnie poruszającymi przeżyciami słuchowymi łączę doświadczenie Boga. W niektóre święta do mojego rytuału należy słuchanie kantaty Bacha. W okresie Bożego Narodzenia słucham jego "Oratorium na Boże Narodzenie"; w święto Matki Boskiej Gromnicznej - kantaty "Ich gabe genug"; w okresie męki Pańskiej - "Pasji według św. Mateusza" czy św. Jana, albo "Siedmiu słów Jezusa na krzyżu" Heinricha Schütza. Podczas słuchania mogę się całkowicie zanurzyć w muzykę. Oczywiście, nie mogę przez to wymusić spotkania z Bogiem. Ale dosyć często pojawia się wtedy przeczucie, że w tym miejscu dochodzi do głosu prawdziwa rzeczywistość, że jest tu słyszalny sam Bóg. Kiedy słucham "Oratorium na Boże Nrodzenie" w nagraniu z Karlem Richterem i Fritzem Wunderlichem, to wyobrażam sobie, że obaj oni słuchają teraz w niebie tej muzyki tak, jak była ona pomyślana, że słyszą oni w owej muzyce głos samego Boga. Muzyka otwiera bowiem okno do nieba. W muzyce przekraczamy zawsze ten świat i wznosimy się do Bożego świata. W ten sposób muzyka zmarłych już ludzi wprowadza mnie w niebiańską liturgię; w niej będziemy widzieć i słyszeć Tego, który teraz w naszej muzyce tylko się nam przypomina. W każdej muzyce tutaj na ziemi pobrzmiewa coś z muzyki niebiańskiej, coś z samego Boga, który - jak powiada Mikołaj z Kuzy - jest czystą harmonią. Mówienie i śpiewanie Podczas mszy nie tylko słuchamy słów, które obwieszczają nam inni, nie tylko słuchamy muzyki, ale i my sami mówimy i śpiewamy. Dla wielu jest to raczej uciążliwe. Wypowiadają oni słowa modlitwy i nie są w stanie podążać myślą za tym, o co się modlą. Albo zastanawiają się, co właściwie mówią i jaki to ma sens. Jednakże kiedy wypowiadamy słowa Pisma Świętego, one oddziałują na nas. Kontaktują nas z Bogiem. Wielu ludziom, którym towarzyszę duchowo, zalecam, żeby przez pół godziny głośno porozmawiali z Bogiem. Żeby Mu po prostu powiedzieli, co jest ich najgłębszą tęsknotą, z której chcą się przed Nim zwierzyć. I powinni też zapytać Boga, co o nich sądzi, i prosić Go, aby ich kształtował wedle tej postaci, jaką dla nich zaprojektował. Kiedy sam podejmuję to ćwiczenie, czuję wtedy, jak jest ono ciężkie, trudne, ale i zarazem uzdrawiające. Najpóźniej po 10 minutach pytam się, o czym ja w ogóle mówię, czy nie są to jedynie puste frazesy. I wtedy czuję, że muszę mówić prawdę. Co jest moją najgłębszą prawdą? Kim jest Bóg, do którego teraz mówię? W takiej rozmowie okazuje się, co jest tylko gadaniną lub moim wyobrażeniem o Bogu. I pod koniec tych 30 minut ogarnia mnie najczęściej zdziwienie. Tak, Bóg jest tutaj i prowadzi mnie do prawdy o mnie samym. Nie mogę przed Bogiem czynić wykrętów. Dochodzę więc do mojego prawdziwego rdzenia. To wszystko w jeszcze większym stopniu dotyczy śpiewania. Oczywiście, nie każdy śpiew prowadzi nas do doświadczenia Boga. Śpiewem również nie możemy niczego wymusić. Niemniej dla św. Augustyna to właśnie śpiewanie jest sposobem rozbudzenia własnej tęsknoty. Jest ono równocześnie wyrazem miłości i jej pomnożeniem w nas. Augustyn tak powiada: Cantare amantis est - "Śpiewanie jest rzeczą miłującego". W śpiewie możemy wznieść nasze serce do Boga i tak się usposobić, żeby On dotknął naszego serca. Śpiew może - jak sądzi Augustyn - "rozpalić uczucie do Boga". Według Biblii dwie najważniejsze reakcje człowieka na bliskość Boga - to radość i miłość. Obu tych uczuć nie można tak po prostu wzbudzić w sobie, podobnie jak nie można wywołać doświadczenia Boga. Ale dawni Ojcowie duchowni mówią nam, że radość i miłość są już przygotowane w naszym wnętrzu, one tam już mieszkają, tak samo jak Bóg mieszka w głębi naszego serca. Jednakże my często jesteśmy odcięci od naszej radości, ponieważ przez nasze zabrudzone okulary widzimy tylko to, co negatywne w naszym życiu. I jesteśmy odcięci też od naszej miłości, ponieważ wypatrujemy tylko takich ludzi, którzy będą nas tak kochać, jak sobie to wyobrażamy. Śpiewając, spotykamy się z radością i miłością, które są w nas. W ten sposób możemy spotkać się również z Bogiem, który w nas mieszka i objawia się w naszym sercu jako radość i miłość. Dla Augustyna śpiew jest drogą do wnętrza, do wewnętrznej przestrzeni serca, do sfery ciszy, w której mieszka w nas sam Bóg. Wydaje się to być paradoksem: śpiewanie i milczenie. Ale pewien francuski muzyk uważa, że chorał gregoriański jest sztuką czynienia z milczenia rzeczy słyszalnej. Godehard Joppich, przed laty kantor w naszym opactwie, opowiadał nam z wielkim zachwytem o Hartkerze, mnichu z dziewiątego wieku, który zamknął się w celi na 40 lat, aby pisać neumy. Potrzebował 40 lat milczenia, aby tak dogłębnie przemyśleć melodie chorału, żeby stały się słyszalne w krzykliwym świecie, żeby poruszyły ludzkie serca i leczyły ich rany. To właśnie zdaje się być istotnym zadaniem muzyki: sprawić, żeby tak zabrzmiało słowo Boże w naszym świecie, iżby mogło objawić swoje uzdrawiające działanie w ludzkich sercach. Dlatego każda wspólnota sprawująca kult Boży powinna zatroszczyć się o właściwe brzmienie. Ze śpiewu wspólnoty można wyczuć, czy tworzący ją ludzie tylko coś odśpiewują, czy też wierzą w to, co śpiewają. Śpiewanie wymaga dbałości o to, aby słowo Boże mogło być słyszane w swoim czystym brzmieniu i wniknąć do serc ludzkich. Chcemy śpiewać tak, jak wymaga tego św. Benedykt od swoich mnichów: "aby nasze serce było w zgodzie z tym, co głoszą nasze usta" (Reguła św. Benedykta 19, 7). Wtedy również Bóg zabrzmi w naszym sercu i poruszy nas. I wtedy też, śpiewając, dzielić będziemy nastrój Boga, Jego miłość i radość. Wąchanie i smakowanie Biblia mówi o przyjemnym zapachu Jezusa Chrystusa. Głębokie emocje łączą się również z zapachem i smakiem. Kiedy na przykład wącham siano, od razu odżywa u mnie wspomnienie o urlopie, wypoczynku, wolności. Przed trzema laty byłem na górze Athos. Tam każdy kościół ma swój zapach, który pochodzi przede wszystkim z kadzidła. Taki zapach rodzi głębokie wyczucie tajemnicy. Czuję się wtedy otoczony tajemnicą Boga. Wielu ludzi chętnie przypomina sobie zapach świąt Bożego Narodzenia. Coś on w nich przywołuje, daje poczucie bycia u siebie, poczucie tajemniczej obecności Boga w ich domu. A to jest przecież przesłaniem świąt Bożego Narodzenia: że Bóg oto przychodzi tam, gdzie my mieszkamy i pracujemy, że Bóg przyjmuje ciało, że wchodzi w nasze ciało i chce być w nim doświadczany. Woń pochodzi od spalania się. Zawsze łączy się jakoś z przemianą. Drewno, paląc się, wydziela swoisty zapach, swoistą woń. Drobina kadzidła roztacza swą woń dopiero wtedy, gdy się spali. Zatem wąchanie, odbieranie zapachów ma zawsze coś wspólnego z przeczuwaniem tajemnicy, tajemnicy przemiany. Są jeszcze kwiaty, które same z siebie roztaczają cudowną woń, jak na przykład róże. Woń róży wzbudza w nas podniosły nastrój, daje poczucie piękna, przenika nas miłym zapachem. Zapach podnosi się też z pary, mgły, rosy, szronu. To wykwintna woń ziemi i roślin. Każda pora roku na swój własny zapach. Wiosna pachnie inaczej niż jesień, lato inaczej niż zima. W zapachu natury przeczuwamy coś z żywotności, z przemijania, z jasności, z pełni. I w każdym zapachu wchłaniamy w siebie coś z pełni i tajemnicy Boga. Mówimy o jakimś człowieku, że nie możemy go znieść, że zapachy, które wydziela, są dla nas nie do wytrzymania. I unikamy takiego człowieka. Jego zapach wywołuje w nas reakcję obronną i odrazę. Zaś inni ludzie przyciągają nas swoim zapachem. Ten ich zapach dotyka czegoś w naszej duszy. Tradycja duchowa mówi o tym, że diabeł wytwarza niemiłe, złe zapachy. Natomiast ludzie, którzy są napełnieni Bogiem, roztaczają przyjemną woń. Na przykład o św. Marii Magdalenie opowiada się, że po swojej śmierci przez 8 dni roztaczała w kościele przyjemny zapach. Św. Paweł mówi, że chrześcijanie są "miłą wonią Chrystusa". Kto jest napełniony Chrystusem - w znaczeniu, o którym mówi św. Paweł - ten ma promieniowanie, w którym ludzie czują się dobrze. Emanuje z siebie tą miłością, którą Duch Święty wlał w niego. Smakowanie jest spokrewnione z wąchaniem, odbieraniem zapachów. Smakujemy podniebieniem, podczas gdy wąchamy nosem. Oba te zmysły już na gruncie językowym są sobie bliskie. Środkowo-wysoko-niemieckie słowo "smakować" (schmecken) oznacza też: "kosztować, spostrzegać, wąchać, pachnieć". Dzisiaj zawęża się "smakowanie" do zmysłu smaku. Smakowanie nie odnosi się jednak tylko do jedzenia i picia. Według Rzymian, mądrość bierze się z właściwego smakowania. W języku łacińskim sapientia (mądrość) pochodzi od sapere (smakować). Dziecko bada wszystko za pomocą ust. Chce wszystkiego posmakować. Wtedy wie, jakie to coś jest. Smakujemy nie tylko dobrą potrawę czy wyborne wino, lecz także ludzi. Po powierzchownej rozmowie mamy mdły smak w ustach, natomiast udana rozmowa pozostawia miły smak. I są ludzie, którzy każdemu z nas jakoś smakują, z którymi nam dobrze. Co tworzy tajemnicę człowieka, którego zapach jest nam miły, który nam smakuje? Widocznie przejawia on coś, co jest nam bliskie, i przywołuje miłe wspomnienia. Ale i może naszym powonieniem wyczuwamy w człowieku coś z przenikającej go miłości, coś z ducha Bożego, który daje mu przyjemną woń. W Eucharystii smakujemy Jezusa Chrystusa spożywając Chleb i pijąc Wino. Biblia zachęca nas do tego: "Skosztujcie i zobaczcie, jak dobry jest Pan". Chrystus chce nas dotknąć, tak jak kiedyś dotykał i przez to uzdrawiał ludzi. Spożywanie i picie jest intensywnym kontaktem. Jednoczymy się wtedy z Chrystusem, a przez Niego z Bogiem. Ale nie każda Komunia staje się dla nas doświadczeniem Boga. Często nie jesteśmy skupieni, nie jesteśmy u siebie. Dlatego również Chrystus nie może nas objąć, choć do nas przychodzi. Kiedy jednak całkowicie oddamy się spożywaniu i piciu, kiedy cali wejdziemy w smakowanie, wtedy możemy przeczuć, co znaczy zjednoczenie z Bogiem. Maria Jacobelli, włoska folklorystka, powiedziała, że jako kobieta i matka dobrze rozumie, iż Jezus chciał wyrazić właśnie w posiłku swoją miłość dla swoich uczniów we wszystkich czasach. Dać siebie jako pokarm - to najwyższy wyraz miłości. W języku miłości mówi się przecież, że bardzo chciałoby się "zjeść" drugą osobę. Jeśli w spożywaniu i piciu smakuję największą miłość Jezusa - może się to stać głębokim doświadczeniem Boga. Mistyka eucharystyczna bardzo wyraźnie zaznacza się u mistyczek średniowiecza. W czasie Komunii świętej miały one najgłębsze doświadczenie Chrystusa. Były wtedy wyniesione ponad siebie i w ekstazie miłości widziały się zjednoczone z Chrystusem, a przez Niego z Bogiem. Przeżywały słodki pocałunek Jezusa. A kiedy piły z Kielicha, przypominały sobie słowa z Pieśni nad Pieśniami: "O ileż słodsza jest miłość Twoja od wina" (Pnp 4, 10). Marcel Proust miał mistyczne przeżycie podczas spożywania słodkiego ciasta: "W tej sekundzie, kiedy do mojego podniebienia dotarł łyk herbaty pomieszany ze smakiem ciasta, drgnąłem i byłem jak urzeczony przez coś niezwykłego, co się we mnie dokonało. Przeniknęło mnie niesłychane poczucie szczęścia, które istniało całkowicie tylko dla siebie i którego przyczyna pozostawała dla mnie nieznana". Kto potrafi tak intensywnie smakować, temu może się zdarzyć coś podobnego, jak Marcelowi Proustowi. Otwiera się przed nim coś z tajemnicy bytu, a ostatecznie jeden z aspektów Boga. Jeżeli zanurzymy się całkowicie w którymś ze zmysłów, to poprowadzi on nas do Boga. Marcel Proust posmakował Boga, co odmieniło jego życie. I wyznał Proust: "Przestałem czuć się człowiekiem przeciętnym, poddanym przypadkowi, śmiertelnym". Nigdy nie doświadczył on Boga bezpośrednio. Ale kiedy całkowicie oddał się smakowaniu słodkiego ciasta, otwierało się przed nim coś z Boskiej dulcedo, z Boskiej "słodyczy". Wyczuwał w niej jeden z przymiotów Boga. Dotykanie Święty Jan w Prologu swego Pierwszego Listu mówi, że w Jezusie Chrystusie Bóg stał się widzialny i słyszalny. Jednakże szczyt Wcielenia polega na tym, że Logos, że Słowo Boga, które stało się człowiekiem, może być dotykane ludzkimi rękoma. Uczniowie dotykali Jezusa, podawali Mu rękę, przyciskali Go do siebie. Greckie słowo, którego Jan używa na oznaczenie dotykania (pselaphao), kojarzy się z dotykaniem przez niewidomego: dotykiem szuka on czegoś w ciemnościach, bada coś swoimi rękoma, aby to poznać i odczuć. Filozofia stoicka używała tego słowa na określenie doświadczenia Boga. Święty Łukasz podejmuje sposób myślenia stoików, kiedy podaje w Dziejach Apostolskich słowa, które św. Paweł wypowiedział na Areopagu: "Aby szukali Boga, czy nie znajdą Go niejako po omacku. Bo w rzeczywistości jest On niedaleko od każdego z nas" (Dz 17, 27). Bóg - tak uważają Grecy - daje się nam dotknąć w swoim stworzeniu, ponieważ wszystko, czego dotykamy, jest wypełnione Bogiem. Przez dotyk wyczuwam jakość rzeczy. I wyczuwane tak rzeczy wzbudzają we mnie uczucia. "Dotykać" znaczy równocześnie: poruszać. Ale to, co ja poruszam, porusza i mnie, wprawia we mnie coś w ruch, rozbudza we mnie emocje, dociera do mojego serca. W ten sposób dotykanie łączy się z uczuciem, z wewnętrznym wzruszeniem. Od zmysłu dotyku prowadzi wprost droga do wewnętrznego wzruszenia, do serca, do nastroju człowieka. Niemieckie słowo rühren - "poruszyć" - znaczy również wymieszać. Gdy czegoś dotykam, wtedy rzecz dotknięta miesza się ze mną samym. Z tego, czego dotknąłem, przepływa coś do mnie, i nie jestem już w stanie dokładnie rozróżnić, gdzie ja jestem, a gdzie ktoś inny lub coś innego. Dokonuje się wymieszanie, połączenie. Wszystko, co wyczuwam dotykiem, wzbudza we mnie uczucie, które może jednak być bardzo różne. Kiedy dotykam zimnego kamienia, wtedy wzdrygam się mimo woli. Kiedy dotykam czegoś śliskiego, wywołuje to we mnie obrzydzenie. Kiedy dotykam ludzi, również bardzo szybko wyczuwam różnicę. U jednego człowieka dotykam miękkiej i ciepłej dłoni, z której promieniuje miłość. U drugiego czuję natychmiast chłód i twardość, odrzucenie i zamknięcie. Kiedy gładzę skórę jakiegoś człowieka, wtedy przepływa do niego moja miłość. I wyczuwam, że do mnie również coś od niego przepływa: odmowa albo wsparcie, życzliwość albo odrzucenie. Dotykanie tworzy kontakt, a nawet więcej niż kontakt. Pozwala mi stać się jednością z tym, czego dotykam, dzielić jego nastrój. Dotykając drugiego człowieka, stykam się również z samym sobą. Odczuwam siebie w nowy sposób. Uczniowie, kiedy dotykali Jezusa, dotykali też Boga. Teraz nie możemy już dotykać Jezusa jako konkretnego człowieka. Jednakże zmysł dotyku pozostaje również i dla nas ważnym miejscem, w którym możemy doświadczyć Boga. Gdy dwoje ludzi kocha się, wtedy głaszczą się czule, dotykają się. Ale czegoż oni dotykają? Skórę drugiej osoby znają już po kilku muśnięciach. Tutaj nie ma już niczego nieznanego. Cóż więc poznają? Poprzez skórę poruszają osobę drugiego człowieka, a w osobie tajemnicę tegoż człowieka. Ostatecznie przez skórę drugiego człowieka dotykają jego miłości, która od niego do nich przepływa. Dlatego więc dotykanie łączy się z tak mocnymi uczuciami. Kiedy ja dotykam, wtedy i mnie dotyka serce drugiej osoby i porusza mnie jej miłość, która przepływa między nami w obydwu kierunkach. Jeżeli dwie osoby dotykają się delikatnie i troskliwie, to ostatecznie zawsze dotykają tajemnicy Boga, tajemnicy boskiej miłości, która przejawia się w miłości ludzkiej. Wtedy miesza się w nich własna miłość z miłością drugiego człowieka, a ostatecznie z miłością Boga. Kiedy dotykam kwiatu albo trawy, która kołysze się na wietrze, wtedy mogę doświadczyć czegoś z czułości Boga, bo dotykając stworzenia, dotykam samego Stwórcy. Warunkiem jest tylko, żebym dotykał całym sobą i wierzył w miłość Boga, która przez dotyk płynie ku mnie. Gdy nie kocham człowieka, którego dotykam, wtedy dotknięcie pozostaje puste, wtedy nic nie porusza się w moim sercu. Miłości Boga mogę doświadczyć poprzez dotykanie jego stworzenia tylko wtedy, kiedy w to dotknięcie włożę miłość i tęsknotę i kiedy pozwolę się dotknąć przez miłość Bożą. Dotykając nie zagarniam niczego. Nie trzymam tego mocno, nie odbieram wolności, lecz raczej pozwalam być sobą. Chcę tylko zbadać tajemnicę tego, czego dotykam, a nie wykorzystać egoistycznie. Dotykając doświadczamy podziwu. Dotykanie wymaga zawsze głębokiego szacunku, wyczucia tajemnicy tego, czego dotykam, bo ona wskazuje mi na tajemnicę Boga. O świtaniu pozdrawiasz mnie promieniem słonecznym i ukazujesz mi oblicze Twojego piękna. Kiedy czuję ziemię pod stopami, wiem, że dajesz mi oparcie każdego dnia. Róża ukrywa Twoją tajemnicę, cudownie utkaną w kwietne płatki. W szumiącej rzece jesteś na wyżynach Twej potęgi i wielkości. Jesteś dla mnie źródłem przydrożnym w Twojej żywotności. Jesteś wiatrem, który mnie głaszcze za każdym oddechem. Całujesz mnie w każdej kropli deszczu, która perli się na mojej twarzy. W bawiącym się dziecku objaśniasz mi sztukę, jak żyć chwilą. Jesteś moim snem w ciemności mojej nocy, a o poranku pokazujesz mi drogę. Twoje jest morze, któreś uczynił, góry i doliny. Bo Ty jesteś górą i doliną, morzem i drzewem, słońcem i wiatrem. Zorzo wieczorna mojego życia, delikatna i łagodna, wymalowana w niebie. Nic się nie równa z blaskiem Twej światłości, Ty we wszystkim obecny Boże. Liturgia zna dotykanie. Kiedy kapłan bierze w swoje ręce kosztowny kielich ze złota, czyni to ostrożnie i z głębokim szacunkiem, z poczuciem, że w kielichu, który trzyma w swoich dłoniach, mieszczą się potrzeby i tęsknoty całej ludzkości; wie też kapłan, że po przemienieniu podnosi krew Chrystusa, podnosi miłość Boga, który stał się dla nas człowiekiem. W sposobie, w jaki kapłan dotyka kielicha albo hostii, wyraża się jego wiara w tajemnicę Bożej miłości. Jeżeli dotyka świętych darów równie żarliwie, jak dotykają się dwie zakochane osoby, to może w swoim dotyku doświadczyć Boga, może odczuć, że dotyka tajemnicy życia wiecznego, która objawia się i nam w sposób równie widoczny jak wtedy, gdy objawiała się apostołom. Przez cały czas kapłan dotyka ołtarza, aby odczuć potęgę siły, która płynie do niego od Boga. Kapłan całuje nawet ołtarz, aby w ten sposób wyrazić, że w sprawowaniu Eucharystii chodzi mu o doświadczenie miłości Chrystusa. Ważnym aspektem dotykania są modlitewne gesty. Wykonując je, nie dotykam rękami czegoś określonego. Trzymam raczej moje dłonie otwarte, i otwartymi dłońmi próbuję dotknąć samej tajemnicy Boga. Ręce starają się wyrywać ku czemuś nieosiągalnemu, niepojętemu. Kiedy układam dłonie na kształt skorupki i wyciągam je puste ku Bogu, wtedy wyrażam coś z mojej tęsknoty, która od moich rąk płynie do Boga. Mogę zawrzeć siebie całego w moich rękach. I coś ze mnie wznieść się wtedy może aż do Boga. Są również takie gesty modlitewne, które wychodzą poza dotykanie. Kiedy czynię znak krzyża, wtedy poruszam moje ciało. Krzyż już dla pierwotnego Kościoła był wyrazem miłości, którą nas Chrystus "do końca umiłował" (por. J 13, 1). Chrześcijanie znakowali się krzyżem już w pierwszym wieku. Wyryli niejako krzyż w sobie. Niemieckie słowo segnen (błogosławić, czynić znak krzyża) pochodzi od łacińskiego secare = "wyryć, wyciąć". Znakiem krzyża rzeźbimy w sobie miłość Boga. Jest to bardzo delikatne dotknięcie siebie. Ale w tym naszym dotknięciu siebie dotyka nas - jak wierzymy - sam Bóg swoją miłością, która stała się człowiekiem. Wykonujemy jeszcze inne gesty, w których dotykamy samego siebie. Na przykład gest skrzyżowania rąk na piersiach. Przez to delikatne dotknięcie samego siebie wyrażamy pragnienie, żeby miłość Boga przepłynęła do naszego ciała. Dotykamy siebie również przy złożeniu rąk. Ściskamy razem ręce i czujemy, jak między nimi powstaje ciepło. W tym geście dotykamy ciepła boskiej miłości, która przenika nasze ciało. Wcześniej wiele osób, po przyjęciu Komunii, trzymało ręce na twarzy. Czynili tak nie tylko po to, aby się całkowicie skupić, wejść w siebie, lecz także - aby wyrazić w ten sposób świadomość otrzymania od Jezusa miłosnego wsparcia w Komunii. Chcieli odczuć na swojej twarzy ciepło troskliwego i kochającego Serca Jezusa. Tak jak dwie kochające się osoby muskają swoje wargi, tak samo chcieli i oni musnąć na swojej twarzy miłość Jezusa. Położenie ręki na czyjejś głowie to kolejny gest dotykania. Jeżeli ktoś włoży na nas ręce podczas modlitwy i błogosławieństwa, wtedy doświadczamy nad sobą chroniącej i ożywiającej ręki Boga. Bóg jest jak miejsce obronne, w którym możemy być całkowicie sobą. Poprzez ręce człowieka może spłynąć na nas uzdrawiająca moc Boga. Dlatego położenie ręki jest gestem o wielkiej intensywności, który dla wielu osób stał się ważnym doświadczeniem Boga. W licznych rodzinach jest zwyczajem, że ojciec czy matka znaczy na czole syna albo córki krzyż w momencie pożegnania. Dla wielu jest to nie tylko wyraz miłości rodzicielskiej. Mogą w tym geście wyczuć, że Bóg towarzyszy im z miłością i troskliwością. Znakiem krzyża przekazujemy innej osobie, że wszystko w niej jest dobre i że należy ona całkowicie do Boga, że nie stoi nad nią żaden król ani cesarz, że nie musi spełniać oczekiwań rodziców albo społeczeństwa, ale że może żyć jako człowiek wolny i kochany przez Boga. Spotkanie z "Ty" Uczniowie rozpoznali Boga na obliczu Jezusa Chrystusa. W spotkaniu z człowiekiem Jezusem przychodził do uczniów Bóg. W sposobie, w jaki Jezus mówił, patrzył, dotykał, zbliżał się do ludzi, rozpoznawali Boga. Tajemnica Boga, który stał się człowiekiem, zawiera się w tym właśnie, że Bóg stał się widzialny w ludzkiej twarzy, że Bóg wziął ludzkie serce, które może czuć, cierpieć i kochać. I nie tylko dla samych uczniów, lecz także dla pierwszych chrześcijan doświadczenie Boga było zawsze również doświadczeniem Jezusa Chrystusa. Potwierdza to przede wszystkim Ewangelia św. Jana, Ewangelia mistyczna. W mowie pożegnalnej Jezus mówi: "Kto Mnie zobaczył, zobaczył także Ojca" (J 14, 9). Kto spogląda w oczy Jezusa, ten patrzy w oczy Boga. Kto słucha słów Jezusa, ten słucha Boga. Bóg wymyka się stale naszemu doświadczeniu. Dlatego jest to dla mnie bardzo pomocne, kiedy mam przed oczyma czyny i słowa Jezusa. Wtedy Bóg ukonkretnia się dla mnie. Oczywiście, nie jestem również w stanie uchwycić Jezusa. Nie mam Jego fotografii, filmu czy nagrań magnetofonowych. Ale w przekazach Ewangelistów mogę wyczuć tajemnicę Jezusa, a w Nim tajemnicę Boga. Wtedy Bóg rzeczywiście staje się dla mnie "TY", staje się partnerem, który do mnie mówi, na mnie patrzy, dotyka mnie. Medytacja przed ikoną Chrystusa jest dla mnie dobrą drogą nawiązania osobistego kontaktu z Jezusem, a przez Niego z Bogiem. Ale powinienem równocześnie wyjść poza ikonę i poprzez obraz patrzeć na Boga bezobrazowego. Boga możemy doświadczyć nie tylko w Jezusie, ale w każdym człowieku. U początków życia zakonnego przyjęła się zasada: "Kto zobaczył brata, ten zobaczył Boga". Sam Jezus identyfikował się z głodnymi, chorymi, nagimi, bezdomnymi w słowach o sądzie ostatecznym, które znajdujemy u św. Mateusza (25, 31-46). W ubogich mogę rozpoznać Chrystusa. Najczęściej nadajemy tym słowom Jezusa znaczenie moralizatorskie: że powinniśmy traktować chorego w ten sam sposób, jak traktował go Jezus. I na tym tle mamy wyrzuty sumienia. Przesłanką innego podejścia jest inne również doświadczenie. Kto rozpoznaje samego Chrystusa na obliczu ubogiego człowieka, ten zbliży się do tego człowieka w inny sposób i postąpi z nim inaczej. My nie potrafimy tak wprost rozpoznać Boga w człowieku. Potrzebne są oczy wiary, aby w tym konkretnym człowieku dojrzeć więcej niż to, co przedstawia się naszemu widzeniu. Muszę poprzez medytację wejść w tajemnicę człowieka. Nie wolno mi sprowadzać drugiej osoby do tego tylko, co widzę zmysłami. W każdym człowieku jest tajemnica, która go przewyższa, jest boskie jądro, a nawet więcej - bo to sam Bóg mieszka w każdym człowieku. Jeżeli rzeczywiście wgłębię się w drugiego człowieka - to poznam, w jak niewielkim stopniu mogę go ogarnąć, pojąć: znajduję w nim rzeczywistość, której nie potrafię już opisać. Ową zaś rzeczywistością jest ostatecznie Bóg, który jaśnieje dla mnie w bracie i siostrze. Miłość jest tym miejscem, w którym również i dzisiaj wielu doświadcza Boga w ludziach. Jeśli kocham człowieka, to czuję się nim oczarowany. Jeśli życzliwie i czule odbieram dotknięcie drugiej osoby, wtedy samo przez się pojawia się pytanie: Kim jest ten, którego kocham? Co odczuwam i czego doświadczam w miłości? Czy przeze mnie i przez ukochaną osobę nie wskazuje się na samą tajemnicę miłości, a ostatecznie tajemnicę Boga? Kiedy wpatruję się w oczy ukochanej osoby, to kogo widzę i co dostrzegam? Czy to tylko ta konkretna osoba, którą znam, czy też rozbłyska w niej jeszcze coś innego, czego nie jestem już w stanie ogarnąć? Czyż nie jaśnieje w niej dla mnie sam Bóg? W każdej głębokiej miłości dotykam ostatecznie miłości Boga. W każdym intensywnym spotkaniu z człowiekiem spotykam również boską tajemnicę, boskie "Ty". Jednak nie jestem w stanie wymusić takich spotkań. Są one zawsze darem. Jeżeli dwie osoby dotykają w swojej miłości tajemnicy Boga, jest to dla nich zawsze łaską, a nigdy własną zdobyczą. Dotykają one czegoś, czego nie trzymają w swoich rękach. Czasami doświadczenie ich wzajemnej miłości zostaje potwierdzone również przez stworzenie znajdujące się wokół nich. Nagle zaszumi las. Albo promień słoneczny dotknie ich twarzy. Albo tęcza pojawi się nad nimi. I wtedy czas zatrzymuje się dla nich. A oni wiedzą, że dotknęli samego Boga. Eli Wiesel opowiada o chłopcu, którego powieszono w obozie koncentracyjnym. Publiczna egzekucja dziecka to przejaw niesłychanego sadyzmu. Na pytanie, które wtedy ktoś wykrzyczał: gdzie jest Bóg? - Eli Wiesel odpowiedział: "On wisi tutaj". W tym umęczonym ciele dziecka odsłonił się więźniowi Bóg. I w tak ekstremalnej sytuacji Eli Wiesel dojrzał Boga w umierającym dziecku. Niekiedy tak bywa, że gdy ktoś kona, dostrzegamy światło, które z niego wychodzi. Pewien pielęgniarz wyznaje, że każdy umierający jest dla niego znakiem Boga. W umierającym dostrzega on taką jakość, która wskazuje mu na rzeczywistość ponadludzką i rozświetla przed nim tajemnicę Boga. Starożytni mnisi opowiadali, że oblicze umierającego ojca duchowego jawiło się im jak oblicze anioła. Przekazuje się o świętych, że Bóg spotykał się z nimi właśnie na obliczu biednego i chorego. Kiedy św. Marcin odciął kawał swojego płaszcza i dał żebrakowi, ukazał mu się we śnie Chrystus i objawił mu, że On sam jest tym biedakiem. Kiedy św. Franciszek całował trędowatego, rozpoznał w nim samego Chrystusa. Właśnie w tym człowieku, który zewnętrznie nie ma niczego pociągającego, może się nam odsłonić tajemnica Boga. Powinniśmy wyćwiczyć się w patrzeniu na innego człowieka oczyma wiary. Ale żebyśmy mogli doświadczyć samego Boga w innym człowieku, potrzebujemy łaski Bożej. I będzie to tylko chwila, kiedy Bóg rozbłyśnie dla nas w innym człowieku. Potem już Boga nie widzimy. Dzieje się z nami to samo, co z uczniami z Emaus. W chwili łamania chleba "oczy im się otworzyły i poznali Go, lecz On zniknął im z oczu" (Łk 24, 31). Nie możemy zatrzymać doświadczenia Boga na obliczu brata lub siostry. W chwili, kiedy mamy takie doświadczenie, ono znowu nam umyka. Anselm Grun: Doświadczyć Boga całym sobą [- 6 Bóg życia - Jezus i nasz obraz Boga Jednostronne obrazy Jezusa - jednostronne obrazy Boga Bóg Jezusa Chrystusa Obraz Boga a ludzkie cierpienie Gdy Jezus przyszedł w okolice Cezarei Filipowej, pytał swoich uczniów: "Za kogo ludzie uważają Syna Człowieczego?" A oni odpowiedzieli: "Jedni za Jana Chrzciciela, inni za Eliasza, jeszcze inni za Jeremiasza albo za jednego z proroków". Jezus zapytał ich: "A wy za kogo Mnie uważacie?" Odpowiedział Szymon Piotr: "Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego". Na to Jezus mu rzekł: "Błogosławiony jesteś, Szymonie, synu Jony. Albowiem nie objawiły ci tego ciało i krew, lecz Ojciec mój, który jest w niebie" (Mt 16, 13-17). Nasze doświadczenie Boga zależy od tego, jaki nadamy sens wydarzeniom z naszego życia. Jeżeli ktoś rozumie swoją chorobę jako karę od Boga, to odbierze on negatywnie zarówno chorobę, jak i Boga. Jeżeli jednak przyjmie chorobę jak przyjaciela, który chce go wprowadzić w sztukę prawdziwego życia, to zachowa się inaczej w tej swojej sytuacji. I wtedy w jego duszy ukształtuje się też inny obraz Boga. Od naszego obrazu Boga zależy, w jaki sposób potrafimy żyć. Czy przygasimy, czy też rozwiniemy własną żywotność. W Ewangelii św. Mateusza znajduje się decydujący dla mnie fragment, bowiem wskazuje nam, jak właściwie rozumieć Boga, Jezusa Chrystusa i nas samych oraz jak odpowiednio mówić o Bogu i o nas samych. Mam tutaj na myśli tę scenę, kiedy to Jezus pyta swoich uczniów: "Za kogo ludzie uważają Syna Człowieczego" (Mt 16, 13). Trzy odpowiedzi na Jezusowe pytanie unaoczniają nam, że również i my jako chrześcijanie patrzymy często na Chrystusa przez zamglone okulary. Ale w tych trzech odpowiedziach chodzi nie tylko o właściwy obraz Jezusa Chrystusa, lecz także o obraz Boga, którego Jezus Chrystus nam objawił. Doświadczenie Boga jest bowiem dla nas chrześcijan zawsze związane z doświadczeniem Jezusa Chrystusa i z Dobrą Nowiną, którą On nam przekazał o Bogu. Jezus otworzył nam oczy, abyśmy we właściwy sposób widzieli Boga. Ale Jezus jest nie tylko Tym, który ukazuje nam prawdziwy obraz Boga. Jezus mówi bowiem również o sobie: "Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca" (J 14, 19). Chrześcijańskie doświadczenie Boga jest od początku kształtowane przez tajemnicę Boga w Trzech Osobach. W Jezusie widzimy Ojca. I nie rozumiemy Jezusa bez Ducha Świętego, którego posłał nam jako pomoc. Dlatego też doświadczenie Boga jest zawsze wejściem w tajemnicę Boga w Trzech Osobach. Jednostronne obrazy Jezusa - jednostronne obrazy Boga Jedni uważają Jezusa za Jana Chrzciciela, który jest ascetą. Jan rezygnuje z obfitego pożywienia i idzie na pustynię, gdzie żywi się miodem i szarańczą. Asceza jest z pewnością ważnym aspektem chrześcijaństwa, a do naszej wiary należy umiejętność rezygnowania z wielu rzeczy. Bowiem w przeciwnym razie utożsamialibyśmy Boga z naszym dobrym samopoczuciem. Bogiem naszym stałaby się wtedy konsumpcja. Ale kiedy ten sposób patrzenia staje się jednostronny, to nasz obraz Boga ulega zafałszowaniu. Wtedy Bóg staje się zaprzeczeniem życia. Znam wielu chrześcijan, którzy skrycie noszą w sobie obraz Boga nie pozwalającego im na nic. W takiej sytuacji mogą korzystać z życia i czerpać radość tylko za cenę wyrzutów sumienia. Jezus nie jest typowym ascetą. Niektórzy nawet nazywają Go "żarłokiem i opijcą". Kto uważa, że rezygnacja jest zawsze lepsza od korzystania z czegoś, ten źle rozumie Boga. Mistycy mówią, że frui Deo, że "rozkoszowanie się Bogiem" jest celem życia duchowego. Biblia nazywa Boga suavis - "słodkim", słodszym niż miód. Kto wierzy w Boga Jezusa, ten wie, że można się Bogiem rozkoszować, i ten również we właściwy sposób widzi człowieka. Kto nie umie czerpać radości, ten nie umie jej dawać. Jednak bez umiejętności rezygnacji nie możemy ukształtować silnego "ja" i nie jesteśmy zdolni sami żyć. Ale celem rezygnacji nie jest zaprzeczenie, lecz afirmacja życia. Celem ascezy nie jest stłumienie czegoś, lecz pomnożenie wewnętrznej wolności. Inni uważają Jezusa za Eliasza, który jest jak ogień. Występuje gwałtownie przeciw wrogom Jahwe. Niszczy wszystkich 450 kapłanów Baala. Eliasz symbolizuje obraz Boga ukształtowany, z jednej strony, przez czystość i jednoznaczność, a z drugiej - przez przemoc i gniew. Eliasz walczy za słuszną wiarę. Jednakże działa jak człowiek, który zawsze chce mieć rację, co zaciemnia jego widzenie, tak że nie jest zdolny dostrzec tego, co uczynił kapłanom Baala. Ojciec Jezusa każe świecić słońcu nad dobrymi i nad złymi, a Bóg Eliasza każe zabić mieczem rzekomo złych kapłanów Baala. Obraz doskonałego i czystego Boga zawsze mógł wiązać się jakoś z gwałtownością. Bóg, o którym mówi Jezus, jest cierpliwy i miłosierny, jest Bogiem, który potrafi czekać, aż człowiek się nawróci, aż znajdzie do Niego drogę powrotu, choćby nie była to droga najkrótsza. Eliaszem powodują silne emocje. Może on pobudzić ludzi do zachwytu, ale już w następnej chwili sam wpada w depresję i bardzo by chciał umrzeć. Jezus zaś w swoim przepowiadaniu nie rozpala uczuć słuchaczy. Trzeźwo mówi o Bogu. Pozostawia słuchaczowi wolność, czy chce się otworzyć na Boga, o którym mówi w swoich przypowieściach i obrazach. Jezus wysyła swoich apostołów z całkiem innym zadaniem. Nie mają oni nieść ognia ni miecza, ale pokój. W swoim postępowaniu nie powinni używać przemocy. Na przepowiadanie Ewangelii mają wyruszyć dwójkami. Gdy jestem sam jeden, mogę rzucić słowem Bożym w ludzi. Ale miłosierdzie Boga mogę obwieścić tylko, gdy jestem we wspólnocie z drugą osobą. Kiedy dwie osoby ruszają razem w drogę, czują, że zdane są każdego dnia na miłosierdzie. Jezus chce, żeby Jego uczniowie nie obwieszczali czegoś abstrakcyjnego, lecz aby przemawiało przez nich osobiste doświadczenie Bożego miłosierdzia. Kto utożsamia Boga ze swoimi uczuciami, emocjami, ten będzie, podobnie jak Eliasz, chwiać się między niebem a piekłem. Bóg, którego głosi Jezus, jest poza uczuciami. Może On wprawdzie wywołać w nas gwałtowne emocje, ale rzeczywiste doświadczenie Boga odbywa się w trzeźwości zwyczajnego dnia. Jeszcze inni uważają Jezusa za Jeremiasza, który jest cierpiącym sprawiedliwym. Cierpienie istotnie wiąże się z chrześcijaństwem i Jezus w omawianym fragmencie chciałby to uzmysłowić swoim uczniom. W naszym życiu stykamy się z cierpieniem, ale nie możemy go szukać. W przeciwnym wypadku znajdziemy się w niebezpieczeństwie jego gloryfikacji, stworzenia masochistycznej religii, w której cierpienie jest zawsze lepsze od życia. Cierpienie będzie wtedy zastępować życie; człowiek nie zmierzy się z prawdziwym życiem i uciekać będzie od niego w cierpienie. Idealizować się będzie cierpienie jako wolę Bożą, której musimy się poddać. Ale Bóg nie chce cierpienia, tylko życia człowieka. Kto widzi Boga w całkowitym przeciwieństwie do człowieka i jego korzyści, ten czyni sobie z Boga monstrum, które ciągle zadaje nam cierpienie. Jezus jako Jan Chrzciciel, jako Eliasz i jako Jeremiasz - to jednostronne obrazy Boga. Bóg, o którym mówi nam Jezus, nie daje się ująć w żadnym z nich. Z drugiej zaś strony widzimy, że we wszystkich tych trzech ujęciach odsłaniają się istotne aspekty Boga. Ale zawsze, kiedy jakiś aspekt traktowany jest na sposób absolutny, to zniekształca on nasz obraz Boga i wtedy nie jest to już Bóg Jezusa Chrystusa, ale uczyniony sobie przez nas obraz Boga. I z tak zniekształconego obrazu Boga często wyłania się jednostronny i chorobliwy pogląd na człowieka. Ludzie, którzy cierpią pod ciężarem swoich destrukcyjnych obrazów Boga, pytają mnie często, w jaki sposób mogą się ich pozbyć. Sama droga intelektualna nie wystarczy tutaj, ponieważ negatywne obrazy Boga zagnieździły się w naszej podświadomości. Będą się więc stale wynurzać w nas. Sposób wyzwolenia się z nich mógłby polegać na ich stwierdzeniu, a potem zdystansowaniu się od nich. Mógłbym na przykład powiedzieć do obrazu Boga utożsamianego z osiągnięciami: "Znam Cię. Ukształtowałeś mnie i wciąż jeszcze mnie kształtujesz. Ale ja ciebie nie chcę, nie dam ci już więcej władzy nade mną. Trzymam się Boga Jezusa, Boga żywego, Boga, który pozwala mi żyć". Albo mogę powiedzieć do Boga cierpienia: "Chcę żyć. Opowiadam się za życiem". Nie ma żadnego sensu złościć się na negatywny obraz Boga. Mogę tylko stwierdzić istnienie takiego obrazu i widzieć go we właściwych proporcjach. Miał ten obraz jakieś swoje uzasadnienia. Ale teraz, w tym momencie, nie pozwolę mu decydować o mnie. Będzie on wprawdzie powracał cały czas, ale ja nie będę już jego więźniem. Bóg Jezusa Chrystusa Piotr na pytanie Jezusa: "A wy za kogo Mnie uważacie?" - odpowiada i w naszym imieniu: "Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego" (Mt 16, 16). W tym zdaniu podsumowana zostaje cała nauka Ewangelii świętego Mateusza o Jezusie i o Bogu. Jezus jest dla Mateusza drugim Mojżeszem, co staje się widoczne w pięciu wielkich mowach Jezusa. Po pierwszej wielkiej mowie, po Kazaniu na Górze, Mateusz przedstawia Jezusa jako Mesjasza, który, podobnie jak w czasie wyjścia Izraela z Egiptu, dokonuje dziesięciu cudów. Jak Mojżesz, tak i Mesjasz prowadzi swój lud do wolności. Wolność jest istotnym aspektem doświadczenia Boga. Bóg jest zawsze Tym, który wyzwala mnie z mocy ludzi, z zależności oraz z wewnętrznej i zewnętrznej niewoli. Bóg wyzwala mnie do tego, żebym był sobą. Bóg, którego objawia Jezus, jest Bogiem wolności. Uwalnia nas od presji osiągnięć, od samowystarczalności. Życie zawdzięczamy łasce, a nie osiągnięciom. Na tym polega wolność chrześcijańska, którą Jezus nam ukazuje. Jezus jako Mesjasz nie tylko nas wyzwala, lecz również leczy. Dziesięć cudów Mesjasza to prawie wyłącznie cuda uzdrowienia. Zawsze więc Bóg jest również Bogiem uzdrawiającym, jest lekarzem, który opatruje nasze rany, zabliźnia je i leczy. Zdrowie i uzdrowienie to istotne aspekty prawdziwego doświadczenia Boga. Kiedy spotykam się z prawdziwym Bogiem, to przez to staję się zdrowszym, odzyskuję własną integralność. Jezus jest Synem. Odsłania się nam tutaj centralny aspekt Ewangelii św. Mateusza. Jest Jezus Synem Bożym i nas również czyni synami i córkami Bożymi. U początków działalności Jezusa jest Jego chrzest. Wtedy to otwiera się niebo i głos z nieba mówi: "To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie" (Mt 3, 17). W obrazie Syna staje się oczywiste, że Bóg Jezusa jest Bogiem w Trójcy, że z istoty swej jest relacją, więzią. Bóg jest Ojcem, Synem i Duchem Świętym. Nie jest to bynajmniej taka nauka dogmatyczna, która nas nie dotyczy; bowiem obraz Boga w Trójcy posiada, jak wykazał Gisbert Greshake, konsekwencje dla naszego obrazu siebie, dla naszego bycia z innymi i dla naszego stosunku do Boga. Dzięki trynitarnemu obrazowi Boga możemy się uwolnić od tak często w dzisiejszych czasach ukazywanej alternatywy: czy Bóg jest osobowy, czy nieosobowy; czy jest podstawą wszelkiego bytu, czy też jest TY i zwraca się do nas. Boga możemy widzieć trojako: jako Ojciec jest przyczyną i źródłem wszelkiego bytu, ale jednocześnie Bogiem, który jest "całkiem inny", jest Bogiem, który stale wymyka się naszemu rozumieniu, który jest zaprzeczeniem wszystkich naszych pojęć o Bogu. Jako Syn Bóg zbliża się do nas, staje się dla nas TY, z którym możemy nawiązać kontakt, dialog oparty na miłości, przychodzi do nas jak przyjaciel i nam towarzyszy. Jako Duch Święty Bóg jest w nas. W Duchu Świętym jesteśmy jednością z Bogiem, ale również jednością z kosmosem, przenikanym przez Ducha Świętego. Tutaj znajdujemy drogę do uświadomienia sobie naszego związku ze wszechświatem (por. Greshake, Wierzę w Boga Trójjedynego 90nn). Trynitarny obraz Boga prowadzi człowieka do nowego obrazu siebie samego; nie będzie to obraz człowieka, który krąży wyłącznie wokół własnej subiektywności, ale obraz człowieka, który z istoty swej jest skierowany ku wspólnocie, tak jak Bóg - jako Ojciec, Syn i Duch Święty - jest w sobie urzeczywistniającą się więzią. Piotr mówi o Jezusie, że jest On Synem "Boga żywego". Bóg jest sam w sobie życiem, ponieważ jako Trójca nieustannie daje i przyjmuje miłość. A ponieważ Bóg nie tylko ma w sobie życie, lecz również jest życiem, przeto jest dla nas Bogiem udzielającym życia. Bóg chce, aby życie miłości, które w Nim się rozlewa, mogło popłynąć do nas ludzi. Wszędzie tam, gdzie odkrywamy własną żywotność, spotykamy Boga, który jest w nas źródłem życia. Biblia w wielu miejscach nazywa Boga "Bogiem żywym" (por. 2 Krl 19, 4; Iz 37, 4. 17; Oz 2, 1). Bóg jest tym, który ma życie i nas życiem obdarowuje. Bóg chce człowieka żywego, żywotnego, zdolnego do miłości i do życia we wspólnocie. Jezus przyszedł w imieniu Boga Trójjedynego, aby ofiarować nam życie w pełni, aby wyzwolić nas z naszego wyobcowania, aby umożliwić nam doświadczenie prawdziwego życia we wzajemnej miłości (por. J 10, 10). Na tej wierze Piotra buduje Jezus swój Kościół, swoją wspólnotę uczniów. Kto idzie za Jezusem, powinien widzieć Boga tak, jak wyraził to Piotr w swoim wyznaniu Mesjasza. Taka wiara nie jest bynajmniej iluzją. Jest skałą, na której można się oprzeć. W niej uczniowie Jezusa będą doświadczać Boga jako tego, który żyje i który daje życie nie do pokonania przez śmierć. Wiara ta jest kluczem do Królestwa niebieskiego. Klucz jest ważnym symbolem w baśniach i snach. Klucz otwiera tajemne komnaty, pozwala dojść do samego siebie i do Boga. Klucz wprowadza mnie w tajemnicę życia. Wiara, którą wyznaje Piotr - tak mówi nam św. Mateusz - otwiera przed nami drzwi do królestwa Bożego. Pozwala mi dojść do Boga, który we mnie króluje i który mnie przemienia. Jeżeli we mnie króluje Bóg, to dojdę cały do samego siebie, to znajdę również klucz do mojej prawdziwej istoty. Jezus oparł swój Kościół nie na ludziach i ludzkich strukturach, ale na wierze, która otwiera bramy Królestwa niebieskiego. Tej wierze można zaufać. Ona łączy i utrzymuje w jedności to, co chce się rozejść. Obala również moce, które chciałyby nas krępować i ograniczać. Znika w niej strach, czy jesteśmy wystarczająco dobrzy. Prawdziwa wiara, z jednej strony, nas wiąże, a z drugiej - uwalnia. Wiąże nas z Bogiem i przywiązuje do Boga, a jednocześnie znosi uzależnienie od zewnętrznych form i praktyk. Wiara w Boga ofiarującego życie i miłość, w Boga, który uzdrawia i prowadzi do wolności - taka wiara umożliwia nam spotkanie z prawdziwym Bogiem, łączy niebo i ziemię oraz niszczy wszelkie obrazy bożków. Obraz Boga a ludzkie cierpienie Odtąd zaczął Jezus wskazywać swoim uczniom na to, że musi iść do Jerozolimy i wiele cierpieć od starszych i arcykapłanów, i uczonych w Piśmie; że będzie zabity i trzeciego dnia zmartwychwstanie. A Piotr wziął Go na bok i począł robić Mu wyrzuty: "Panie, niech Cię Bóg broni! Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie". Lecz On odwrócił się i rzekł do Piotra: "Zejdź mi z oczu, szatanie! Jesteś Mi zawadą, bo myślisz nie na sposób Boży, lecz na ludzki". Wtedy Jezus rzekł do swoich uczniów: "Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z Mego powodu, znajdzie je" (Mt 16, 21-25). Jezus chwali Piotra za jego wyznanie. Piotr zrozumiał, co Jezus chciał nam przekazać w swoich mowach i czynach. Ale już w następnej chwili sytuacja zmienia się. Jezus wie, że ten optymistyczny obraz Boga może stać się również okazją do nadużycia. Można Boga zbagatelizować, wykorzystać dla samego siebie, aby mi się lepiej powodziło. I oto Jezus występuje przeciw niebezpieczeństwu takiego zawłaszczenia Boga, zapowiadając cierpienie, przez które sam musi przejść, by na końcu zaznać gwałtownej śmierci w Jerozolimie. Opiera się temu Piotr: "Panie, niech Cię Bóg broni! Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie!". Piotr wyrzucił cierpienie ze swojego obrazu Boga. J. B. Metz uważa, że nasz dzisiejszy obraz jest podobny, tzn. nie dopuszczający cierpienia. Budujemy sobie własny obraz Boga, który odpowiada naszemu gustowi. Kiedy później spotyka nas nieszczęście, kiedy pojawia się ból nie do zniesienia i kiedy już nie wiemy, co począć, wtedy mówimy: "To nie może tak być. Bóg jest przecież miłosierny. Jak On może to dopuścić?". W takich sytuacjach dość często rozsypuje się nasz obraz Boga i podobnie jak Piotr bronimy się wtedy gwałtownie przed zakwestionowaniem naszego widzenia Boga. Wówczas staje się dla nas oczywiste, że posługiwaliśmy się Bogiem dla własnych korzyści. Stworzyliśmy sobie obraz Boga, który odpowiada naszym życzeniom. I kiedy Bóg nie zachowuje się według tego naszego obrazu, wtedy odwracamy się od Niego. Uznajemy w Bogu przede wszystkim dwie cechy: jest Bogiem wszechmogącym i kochającym Ojcem. Kiedy spotyka nas cierpienie, wtedy załamuje się ten nasz obraz Boga. Jak Bóg może na to pozwolić, przecież On nas kocha! Przecież mógłby interweniować, bo jest wszechmocny! Jednakże, używając tylko tych dwóch pojęć, bardzo uprościliśmy sobie Boga. Bóg jest jeszcze "całkiem inny". Ma w sobie właściwości, których na pierwszy rzut oka nie rozumiemy. Jezus chce wprowadzić Piotra w te nieznane i również niewygodne aspekty, bo bez tego nie będzie mógł Piotr właściwie mówić o Bogu. Jezus potraktował Piotra bardzo ostro: "Zejdź Mi z oczu, szatanie! Jesteś Mi zawadą, bo myślisz nie na sposób Boży, lecz na ludzki". Podobnie jak z Piotrem, dzieje się z nami wszystkimi. Są chwile, w których rozjaśnia się nam, kim jest Bóg. Dotykamy tajemnicy Boga i czujemy głęboki, wewnętrzny spokój. Ale już w następnej chwili zniekształcamy nasze widzenie Boga. W obraz Boga wkradają się nasze własne myśli i życzenia. Nie rozumujemy zgodnie ze sposobem Bożym, ale tak, jak to się podoba ludziom. Nasze myśli nie pochodzą od Boga, lecz z ludzkich oczekiwań i projekcji. Jeśli tylko Bóg zachowuje się tak, jak sobie życzymy, to możemy, podobnie jak Piotr, wyznawać naszą wiarę w Boga przynoszącego wolność, Boga miłującego i uzdrawiającego. Ale kiedy tylko dotknie nas cierpienie, załamuje się ten nazbyt miły obraz. Zapowiedź Jezusa, że będzie cierpiał, a w końcu zostanie zabity, skłania Piotra do obrony swojego obrazu Boga przed obrazem widocznym w słowach i losie Jezusa. I dlatego Jezus musi skorygować obraz Boga i obraz człowieka u Piotra. Bóg jest Bogiem ofiarującym życie, przynoszącym wolność i uzdrawiającym, który w Chrystusie uczynił nas swoimi umiłowanymi synami i córkami. Tego nie da się podważyć. Ale nie wolno nam wykorzystywać Boga dla siebie. Nie możemy Go używać do tego, aby nam się lepiej powodziło, abyśmy się czuli bardziej wolni i zdrowi. Bóg nie jest tym, który ma spełniać nasze życzenia. Bóg nie jest narkotykiem, który można zażyć, aby uciec przed własną rzeczywistością. Bóg może stanąć naprzeciw nas jako całkowicie niepojęty, a wtedy kwestionuje nie tylko nasz obraz Boga, lecz także nasz obraz siebie. Obrazy siebie i obrazy Boga są ze sobą powiązane. Jezus zajmuje się obrazem człowieka, aby w ten sposób skorygować u Piotra jednostronny obraz Boga. Ukazuje Jezus Piotrowi, w jaki sposób ludzkie życie może być udane, aby otworzyć mu oczy na to, kim właściwie jest Bóg. Kiedy w naszych księgarniach szukamy książek, które by nam pomogły w życiu, to znajdujemy takie tytuły, jak na przykład: "Odkryć własną moc", "Myślenie pozytywne", "Żyć i odnosić sukcesy". W każdym przypadku chodzi o to, aby człowiekowi lepiej się powodziło, aby możliwie jak najwięcej korzystał z życia. Pojawia się coraz więcej literatury, która ma pomóc żyć. To prawda, że ludzie nie radzą sobie ze swoim życiem, ale często książki tego typu obiecują więcej, niż mogą dać. Obiecują niezawodne sposoby osiągnięcia sukcesu we wszystkich sytuacjach. I chodzi w nich zawsze o powodzenie. W wielu tych książkach widać rys narcystyczny. Jezus postępuje zupełnie inaczej. Jego słowa pomagają nam wprawdzie żyć, ale Jezus nie mówi, w jaki sposób możemy "wyciągnąć" z życia jak najwięcej. O wiele bardziej chodzi Mu o to, abyśmy oddali się życiu. Tylko ten, kto zapomina o sobie samym i powierza się życiu, czuje, czym ono jest i jakie kryje bogactwo w sobie. Jezus wskazuje ludziom, że powinni się przyczynić do przekształcania tego świata. Tylko ten wygra, kto przestanie wszystko brać dla siebie, kto potrafi ofiarować swoje życie bliźnim. Jest to inne przesłanie niż upowszechniane we wspomnianych poradnikach. Odwraca ono nasze spojrzenie od siebie samego. Powinniśmy zaniechać narcystycznego krążenia wokół własnej osoby i odkryć, do czego zostaliśmy powołani. Nie to jest decydujące, co uczynić chcemy z naszego życia, ale to - czego oczekuje od nas Bóg i do czego nas wzywa. Słowa Jezusa mogą nam dzisiaj pokazać drogę, w jaki sposób trzeba uczyć się patrzenia na Boga i na siebie samego, w jaki sposób rzeczywiście może nam się udać życie, w jaki sposób możemy się uwolnić od stworzonej przez nas samych presji sukcesu i konieczności "wyciągnięcia" z naszego życia jak najwięcej. Pierwsze słowo, które Jezus mówi użalającemu się nad sobą Piotrowi, jest dla wielu szokujące: "Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje" (Mt 16, 24). Dzisiaj często słyszy się skargę, że słowa o zaparciu się samego siebie przeszkodziły wielu ludziom w rozwijaniu poczucia własnej wartości, ponieważ utożsamili oni zaparcie się siebie z zaprzeczeniem własnej wartości i tożsamości. Nawet jeśli te słowa Jezusa były czasami źle rozumiane, to dzisiaj wszakże zyskują one nowe znaczenie i rzucają wyzwanie mieszczańskiemu chrześcijaństwu oraz duchowości, która chciałaby posłużyć się Bogiem do odniesienia sukcesu. Ale co chce nam powiedzieć Jezus? Greckie słowo aparneisthai oznacza "mówić nie, oponować, stawiać opór". Kto chce być uczniem Jezusa, nie może ulegać, ale musi powiedzieć "nie" skłonnościom swojej psychiki, która wszystko chce mieć, wszystko wykorzystać dla siebie i możliwie bezboleśnie obronić swoją pozycję. Kto chce afirmować siebie, ten musi się również nauczyć mówić "nie" tym siłom w swej duszy, które powstrzymują życie. Musi przeciwstawić się woli posiadania, aby - jak mówi Erich Fromm - nauczyć się BYĆ człowiekiem. Trzeba porzucić kurczowe skupianie się na sobie, aby zobaczyć właściwą jaźń. Kto krąży wokół własnego "ja", nigdy nie dotrze do swojego centrum. Jezus uczy, że stawanie się człowiekiem polega na usunięciu kurczowych i dla siebie wszystko zagarniających stron ludzkiej duszy, aby dzięki temu znaleźć swoją prawdziwą jaźń, ten niepowtarzalny obraz duszy, w którym odbija się sam Bóg w swoim nieopisanym i niezmierzonym pięknie. Abym odnalazł samego siebie, muszę się najpierw wobec siebie zdystansować. Potrzebuję oderwania się od siebie, aby usłyszeć z własnej głębi, kim jestem w rzeczywistości, a co jest tylko fantazją o wielkości oraz infantylnymi życzeniami. Jezus pokazuje nam, co jest potrzebne do rzeczywiście udanego życia. Prawdziwe życie nie polega na tym, aby wszystko zagarniać dla siebie i uciekać przed wszelkim wyzwaniem. Ale życie nie oznacza też dla Jezusa wyszukiwania jak największej ilości rzeczy stwarzających problemy. Kto chce żyć i podążać za wewnętrznym głosem swojego serca, w którym mówi do niego sam Jezus, ten musi być gotowy wziąć na siebie krzyż i pogodzić się ze swoją wewnętrzną sprzecznością. Krzyż jest obrazem jedności wszystkich przeciwieństw. Jesteśmy pełni przeciwieństw, jesteśmy wewnętrznie sprzeczni i rozdarci. Nosimy w sobie nie tylko miłość, lecz również nienawiść. Jesteśmy nie tylko uporządkowani, lecz mamy również nieuporządkowaną cząstkę. Mamy nie tylko sukcesy, ale i porażki. Jesteśmy nie tylko zdrowi, lecz również chorzy, nie tylko pobożni, lecz również bezbożni. Tylko ten, kto przyjmuje przeciwieństwo swoich pozytywnych, chwalebnych stron, stanie się prawdziwym człowiekiem. Krzyż oznacza również pogodną akceptację tego, co mnie spotyka każdego dnia; oznacza uwolnienie się od sztywnych wyobrażeń o tym, jak ma wyglądać moje życie. Krzyż daje mi wolność, uzdalniającą mnie do tego, żebym pośród moich ukrzyżowanych dni, kiedy zawodzę, załamuję się, przeżywam konflikty - dostrzegł ten obraz, który stworzył sobie o mnie Bóg. Kto bierze na siebie swój krzyż, tego życie nie ulega rozbiciu, nawet jeśli wiele rzeczy załamuje się w nim i wokół niego. W krzyżu przyjmuję nie tylko moje własne niedociągnięcia, lecz również konflikty w życiu i kontaktach z innymi. Jeśli przez ten świat idę konsekwentnie swoją drogą, to mimowolnie spotkam krzyż. Jeżeli stanę przed nim, to Bóg otworzy mi się na nowo na mojej drodze. Słowa Jezusa stanowią właśnie dzisiaj nowe wyzwanie. Znajdujemy się bowiem w niebezpieczeństwie podążania za wieloma obietnicami udanego i szczęśliwego życia. Obiecuje się nam, że nasze życie się odmieni, jeżeli weźmiemy udział w tym czy innym kursie, jeśli będziemy konsekwentnie przestrzegać takiej czy innej diety, wykonywać przepisane ćwiczenia lub medytować w ściśle określony sposób. Mami się nas, że wtedy życie nam się uda. Jezus natomiast twierdzi z mocą: kto chce zachować swoje życie, straci je, kto za bardzo się troszczy, aby mu się lepiej powodziło, temu cały czas będzie źle. Kto szuka życia w zewnętrznych rzeczach, ten nigdy go nie znajdzie. Życia nie da się kupić. Nie polega ono na pieniądzach i posiadaniu, na władzy i uznaniu. Życie to coś więcej niż złoto. Jest rzeczą najbardziej kosztowną spośród wszystkiego co istnieje, jest samo w sobie bezcenne. Jezusowi nie chodzi o to, aby w życiu odnosić sukcesy, lecz aby odkrywać samo życie; nie o to, aby myśleć pozytywnie, lecz aby przyjąć i przemyśleć do końca swoje myśli; nie o to, aby odkryć własną moc, lecz odkryć siebie samego ze wszystkimi mocnymi i słabymi stronami, ze wszystkimi wzlotami i upadkami. Kto życie chce wygrać, ten musi się mu powierzyć. Nie o to chodzi, aby czerpać z życia możliwie jak najwięcej, lecz aby wnieść do życia swoje serce, żyć z całego serca, wszystkimi zmysłami i ze wszystkich sił. Tylko ten, kto oddaje się życiu ze swoimi jasnymi i ciemnymi stronami, ze swoim błądzeniem po omacku, może doświadczyć, jak smakuje życie. Ty, Boże wszechmogący, wymagający i potężny, wytworny i wielki, panujący i silny, wspaniały i cudowny. Ty, Boże bezsilności. Łatwo Cię zranić i urazić. Tyś bezdomny i wyśmiany, opuszczony, mały i bez znaczenia. Ty, Boże, który jesteś obecny. W tym, co mnie uzdrawia, jesteś - Ty. W tym, co mnie otacza, jesteś - Ty. W tej chwili - Ty. Obecny we mnie - Ty. Ty, Boże, który się wymykasz. Ty, którego nie mogę ogarnąć. Ty, wspomnienie i nadzieja. Ty, którym żywi się moja tęsknota. Zostawiam Cię, aby Cię odnaleźć na nowo. Jezus chce nas wprowadzić w prawdziwe życie, w sztukę prawdziwego życia. Życie rozkwita, kiedy mu rozkwitnąć pozwalamy, kiedy dajemy mu czas, kiedy godzimy się na nie, kiedy je wyczuwamy, kiedy go doświadczamy, kiedy jesteśmy wystarczająco wolni, żeby żyć w tym właśnie momencie. Życia - tak mówi Erich Fromm - nie znajdziemy w posiadaniu, ale w byciu. Sztuka życia prowadzi nas również do innego doświadczenia Boga, bo kto żyje, odkryje również w Bogu Boga życia. Jezus wymienia warunki prawdziwego doświadczenia Boga. Tylko ten, kto przyjmuje swoje życie, z jego wzlotami i upadkami, z jego sprzecznościami, z jego radością i cierpieniem, tylko ten kto pośród tego wszystkiego bierze na siebie swój krzyż - tylko ten jest zdolny doświadczyć Boga w każdej chwili swojego życia. Nie ogranicza on Boga tylko do tej części życia, w której odnosi sukces. Szuka on Boga wszędzie, również tam, gdzie wszystko traci. Tylko ten, kto bezwarunkowo akceptuje siebie, może przyjąć Boga we wszystkich Jego aspektach, również w tych niepojętych. Tylko ten, kto potrafi oderwać się od siebie, kto nie skupia się na posiadaniu - tylko ten jest otwarty na spotkanie z Bogiem. Bogiem nie można rozporządzać. Bóg ukazuje się tylko temu, kto przezwycięża chęć posiadania, kto potrafi zdystansować się wobec swojego wszechpotężnego ego, kto przestaje ciągle kontrolować, jaką korzyść przynosi mu ta czy inna modlitwa, ta lub inna metoda medytacji. Bóg niczego nie "przynosi", On po prostu jest. I tylko ten, kto pozwala Bogu być Bogiem, może czasami doświadczyć, że coś od Boga otrzymuje, że Bóg leczy jego rany, że wprowadza go w tajemnicę swojej miłości i ofiaruje mu prawdziwe życie. Tylko ten, kto zatraca się w Bogu, znajduje siebie samego. Tylko ten, kto razem z Chrystusem oddaje życie, doświadcza życia w pełni. Jest to paradoks prawdziwego doświadczenia Boga i jednocześnie droga autentycznego stawania się człowiekiem. Anselm Grun: Doświadczyć Boga całym sobą - 7 Doświadczenie Boga w historii i życiu Doświadczenie Boga w historii Bóg w naszej historii życia Doświadczenie Boga w dzieciństwie Doświadczenie Boga w codziennych przeżyciach Doświadczenie Boga jako głębia ludzkiego doświadczenia Kiedy doświadczamy Boga, to doświadczamy Go w czasie, w historii i w naszych osobistych dziejach. Bóg jest dla ludu Izraela zawsze Bogiem historii. On działał w historii, On wyprowadził lud z Egiptu. Dlatego doświadczenie Boga oznacza dla Izraela ciągłe wspominanie tego, co Bóg mu uczynił. Staje się to również drogą do rozpoznawania dzieł Bożych w obecnej chwili i w tym miejscu, gdzie teraz się Izrael znajduje. W Księdze Powtórzonego Prawa Mojżesz napomina lud, aby nigdy nie zapomniał o swojej historii: "Tylko się strzeż bardzo i pilnuj siebie, byś nie zapomniał o tych rzeczach, które widziały twe oczy: by z twego serca nie uszły po wszystkie dni twego życia, ale ucz ich swych synów i wnuków. Nie zapominaj o dniu, w którym stanąłeś w obliczu Pana, Boga swego, na Horebie" (Pwt 4, 9n). Doświadczenie Boga w historii Kiedy Izrael przypomina sobie swoją historię, pogłębia się jego wiara. Wiara Izraela żyje wspominaniem, a liturgię rozumie się jako świętowanie pamiątki cudownych dzieł Boga. Kiedy Izrael wspomina historię, to nie spogląda tylko wstecz. Owo wspominanie umiejscawia dawne dzieła Boże w teraźniejszości, a liturgia pozwala w nich uczestniczyć tak, jakby się rozgrywały obecnie, i doświadczać Boga jako tego, który działa w stosunku do każdego człowieka. Bóg wyprowadza mnie teraz z niewoli. Teraz leczy moje rany. Pamięć pozwala również Żydom przetrwać beznadziejne czasy dzięki ufności opartej na spełnionych kiedyś cudach. Modlący się doświadcza oto: "To dla mnie bolesne, że się odwróciła prawica Najwyższego" (Ps 77, 11). Ale zaraz odpowiada temuż doświadczeniu wspomnienie czynów Boga w przeszłości: "Wspominam dzieła Pana, zaiste wspominam Twoje dawne cuda. Rozmyślam o wszystkich Twych dziełach i czyny Twoje rozważam" (Ps 77, 12n). Wspomnienie staje się dla Izraelity doświadczeniem Boga. I oto rozpoznaje Izraelita: "Boże, Twoja droga jest święta: który Bóg dorówna wielkością naszemu Bogu?" (Ps 77, 14). My, chrześcijanie, staramy się doświadczyć Boga wspominając historię Jezusa. W niej Bóg zajaśniał na obliczu Jezusa. Kiedy słucham słów Jezusa i rozważam Jego cudowne czyny, może mi się wtedy ukazać Bóg. Czasami medytacje o dokonanych przez Jezusa uzdrowieniach albo o Jego spotkaniach z ludźmi, na przykład: Marią Magdaleną, Samarytanką, z bogatym młodzieńcem, celnikiem Zacheuszem - stają się głębokim doświadczeniem Boga. Święty Ignacy Loyola zachęcał, aby wejść wszystkimi zmysłami w rozważaną historię. Powinienem sobie na przykład wyobrazić, w jaki sposób Jezus patrzy na Samarytankę, jak i o czym do niej mówi. Jaka atmosfera panuje wokół studni? Jak smakuje woda, którą ona czerpie? Jakie uczucia powstają we mnie, kiedy, tak jak Samarytanka, wdaję się w rozmowę z Jezusem, a On wprowadza mnie w tajemnicę Boga? Co chciałbym powiedzieć Jezusowi? Co On by mi odpowiedział? Dzięki wyobraźni i zastosowaniu wszystkich zmysłów mogę przeżyć to, co się wtedy wydarzyło. Również inne metody, takie jak wewnętrzny dialog albo udramatyzowane fragmenty biblijne mogą mi pomóc w tym, żeby przekazana historia stała się moją osobistą historią, żebym dziś spotkał Jezusa. Ewangelie mówią o historii Jezusa nie po to, abyśmy przypominali sobie o przeszłości, lecz abyśmy dzisiaj mogli się w nią włączyć i aby dzisiaj Jezus do nas przemówił. Jeżeli staram się, żeby dziś do mnie zwrócił się Jezus, to muszę oczywiście liczyć się z możliwością, że do tego wewnętrznego dialogu zakradną się również moje projekcje i tęsknoty. Mogę wtłoczyć Jezusa w pewien określony obraz. Mogę nałożyć na Niego moje życzenia i myśli. Kiedy w medytacji przeszłych wydarzeń spotykam Jezusa albo samego Boga i kiedy zmienia On mnie tak radykalnie jak ludzi z tamtych czasów, to zawsze jest to darem. My, chrześcijanie, staramy się doświadczyć Boga wspominając historię Jezusa. W niej Bóg zajaśniał na obliczu Jezusa. Kiedy słucham słów Jezusa i rozważam Jego cudowne czyny, może mi się wtedy ukazać Bóg. Czasami medytacje o dokonanych przez Jezusa uzdrowieniach albo o Jego spotkaniach z ludźmi, na przykład: Marią Magdaleną, Samarytanką, z bogatym młodzieńcem, celnikiem Zacheuszem - stają się głębokim doświadczeniem Boga. Święty Ignacy Loyola zachęcał, aby wejść wszystkimi zmysłami w rozważaną historię. Powinienem sobie na przykład wyobrazić, w jaki sposób Jezus patrzy na Samarytankę, jak i o czym do niej mówi. Jaka atmosfera panuje wokół studni? Jak smakuje woda, którą ona czerpie? Jakie uczucia powstają we mnie, kiedy, tak jak Samarytanka, wdaję się w rozmowę z Jezusem, a On wprowadza mnie w tajemnicę Boga? Co chciałbym powiedzieć Jezusowi? Co On by mi odpowiedział? Dzięki wyobraźni i zastosowaniu wszystkich zmysłów mogę przeżyć to, co się wtedy wydarzyło. Również inne metody, takie jak wewnętrzny dialog albo udramatyzowane fragmenty biblijne mogą mi pomóc w tym, żeby przekazana historia stała się moją osobistą historią, żebym dziś spotkał Jezusa. Ewangelie mówią o historii Jezusa nie po to, abyśmy przypominali sobie o przeszłości, lecz abyśmy dzisiaj mogli się w nią włączyć i aby dzisiaj Jezus do nas przemówił. Jeżeli staram się, żeby dziś do mnie zwrócił się Jezus, to muszę oczywiście liczyć się z możliwością, że do tego wewnętrznego dialogu zakradną się również moje projekcje i tęsknoty. Mogę wtłoczyć Jezusa w pewien określony obraz. Mogę nałożyć na Niego moje życzenia i myśli. Kiedy w medytacji przeszłych wydarzeń spotykam Jezusa albo samego Boga i kiedy zmienia On mnie tak radykalnie jak ludzi z tamtych czasów, to zawsze jest to darem. My, chrześcijanie, staramy się doświadczyć Boga wspominając historię Jezusa. W niej Bóg zajaśniał na obliczu Jezusa. Kiedy słucham słów Jezusa i rozważam Jego cudowne czyny, może mi się wtedy ukazać Bóg. Czasami medytacje o dokonanych przez Jezusa uzdrowieniach albo o Jego spotkaniach z ludźmi, na przykład: Marią Magdaleną, Samarytanką, z bogatym młodzieńcem, celnikiem Zacheuszem - stają się głębokim doświadczeniem Boga. Święty Ignacy Loyola zachęcał, aby wejść wszystkimi zmysłami w rozważaną historię. Powinienem sobie na przykład wyobrazić, w jaki sposób Jezus patrzy na Samarytankę, jak i o czym do niej mówi. Jaka atmosfera panuje wokół studni? Jak smakuje woda, którą ona czerpie? Jakie uczucia powstają we mnie, kiedy, tak jak Samarytanka, wdaję się w rozmowę z Jezusem, a On wprowadza mnie w tajemnicę Boga? Co chciałbym powiedzieć Jezusowi? Co On by mi odpowiedział? Dzięki wyobraźni i zastosowaniu wszystkich zmysłów mogę przeżyć to, co się wtedy wydarzyło. Również inne metody, takie jak wewnętrzny dialog albo udramatyzowane fragmenty biblijne mogą mi pomóc w tym, żeby przekazana historia stała się moją osobistą historią, żebym dziś spotkał Jezusa. Ewangelie mówią o historii Jezusa nie po to, abyśmy przypominali sobie o przeszłości, lecz abyśmy dzisiaj mogli się w nią włączyć i aby dzisiaj Jezus do nas przemówił. Jeżeli staram się, żeby dziś do mnie zwrócił się Jezus, to muszę oczywiście liczyć się z możliwością, że do tego wewnętrznego dialogu zakradną się również moje projekcje i tęsknoty. Mogę wtłoczyć Jezusa w pewien określony obraz. Mogę nałożyć na Niego moje życzenia i myśli. Kiedy w medytacji przeszłych wydarzeń spotykam Jezusa albo samego Boga i kiedy zmienia On mnie tak radykalnie jak ludzi z tamtych czasów, to zawsze jest to darem. Bóg w naszej historii życia Nie chodzi tylko o to, abyśmy w Jezusie rozważali wielką historię Boga z nami. Również w mojej własnej historii życia Bóg zajmował się mną. Kiedy patrzę wstecz na moje życie, to dostrzegam, że Bóg trzymał swoją dłoń nade mną, że dobrze mi życzył, że mnie prowadził i mną kierował. Chyba każdy z nas miał w swoim życiu takie chwile, w których Bóg był bardzo blisko niego, nawet jeżeli nie potrafi już ich opisać dokładnie. Ale słyszał, odczuwał coś, co dało mu pewność: teraz Bóg mówi do mnie, teraz Bóg wszedł w moje życie, teraz Bóg mnie dotknął. Kiedy spoglądam na moje życie, przypominają mi się takie chwile, jak Pierwsza Komunia, złożenie wieczystych ślubów zakonnych i święcenia kapłańskie. Były to chwile, w których czułem się bardzo blisko Boga. Przypominam sobie też medytacje, kiedy to w słowie Pisma Świętego odbierałem wszystkimi zmysłami miłość Boga. Były to po prostu właściwe dla mnie słowa, były rzeczywistością. W nich przemawiał do mnie sam Bóg, byłem tego pewien. Albo przypominam sobie msze z udziałem młodzieży w noc sylwestrową, w czasie których Bóg wydawał się niemal namacalny. Inni ludzie również nam opowiadają o swoich doświadczeniach Boga. Czasami czujemy, że mówi się o tym wydarzeniu zbyt pewnie i zwyczajnie, tak jakby ludzie dokładnie wiedzieli, czego od nich chce Bóg, tak jakby Bóg, na podobieństwo człowieka, wkraczał w ich życie i wszystko regulował. Ale i są doświadczenia Boga, w przypadku których spontanicznie wiemy: to jest to, to jest rzeczywiście doświadczenie Boga. Tak było ze słynnym doświadczeniem u Pascala. W nocy 23 listopada 1654 roku przeżył wszystkimi zmysłami obecność Boga. Utrwalił to w swoim "Memoriale", który zawsze nosił przy sobie. Napisał w nim: "Bóg Abrahama, Bóg Izaaka, Bóg Jakuba, a nie Bóg filozofów i uczonych. Pewność, pewność, odczuwanie: radość, pokój. Bóg Jezusa Chrystusa... radość, radość, radość i łzy radości". John Henry Newman i Dag Hammarskj”ld mieli podobne doświadczenia, a w ich opisach można wyczuć zaskoczenie. I nie mówią oni o Bogu plakatowo, lecz tak, że w ich słowach rozbrzmiewa to, co niewypowiedziane, a w ich aluzjach niewidzialne staje się widzialnym, choć nie można tego uchwycić. Powściągliwość w mowie, obrazowość słów, dyskrecja, wyczucie tajemnicy tego, co niepojęte i niezmierzone - oto kryteria prawdziwego doświadczenia Boga. Kiedy czytamy ich opisy, wzrasta w nas przeczucie bliskości Boga. Czasami zauważamy, że coś podobnego zdarzyło się i w naszym życiu, i nie możemy znaleźć słów dla oddania takiego doświadczenia. Kiedy obserwujemy działanie Boga w naszym życiu, to potęguje się w nas uczucie wdzięczności. Każdy może dziękować Bogu za doświadczenia, które stały się jego udziałem. Każdy może wyznać z Marią, Matką Jezusa, że Bóg uczynił mu wielkie rzeczy: Moja dusza dziękuje za wszystko, co Pan podarował mi w moim życiu, a moje serce raduje się wyzwoleniem, które przeżyłem dzięki NIEMU. Bo ON spogląda z wielką miłością na to, co ja we mnie odrzucam. Słuchaj, od dziś wszyscy zestroją się ze mną w pieśni radości. Bo matczyny Bóg uzdrowił moje rany, a Jego imię stało się moją drogą. Obiecuje nam swoje zmiłowanie, przez wszystkie pokolenia. W swoich gestach ofiaruje nam czułość i rozwiewa nasze zwątpienie w siebie. Każe zamilknąć we mnie głosom, które do życia chcą mnie zniechęcić. Całuje to, co we mnie złamane i zranione. Nasyca we mnie głodne dziecko. Z pustymi rękami odejdą ci, co na mnie chcą się wzbogacić. Opiekuje się mną i pamięta o obietnicy. Uczynił ją mnie i wszystkim, którzy Go kochają. Amen. (Magnificat mojego życia) Doświadczenie Boga w dzieciństwie Doświadczenia Boga nie możemy wymusić. Nie da się tego zrobić, ponieważ jest ono zawsze darem. Ale kiedy ludzie się uskarżają, że nigdy nie czują Boga, że Bóg jest po prostu nieobecny w ich życiu, wtedy staram się zachęcić ich do przywołania doświadczenia Boga z ich własnego dzieciństwa. Dziecko bowiem doświadcza Boga bezpośrednio. Można oczywiście zapytać w tym miejscu, czy dziecko projektuje swoje infantylne życzenia na Boga. Doświadczenia Boga w tym okresie nigdy nie są zupełnie wolne od dziecięcych projekcji. Ale mimo to każde dziecko ma całkowicie osobisty dostęp do Boga. Nie jest jeszcze ukształtowane przez nasze mówienie o Bogu. Czuje jeszcze bezpośrednio tajemnicę i ma również swoje własne obrazy Boga. John Bradshaw twierdzi, że dziecko jest ze swojej natury duchowe. Ważną drogą powrotu do doświadczenia Boga w dzieciństwie jest dla mnie pytanie: gdzie mogłem się zapomnieć jako dziecko? Gdzie byłem całkowitą jednością z sobą? Gdzie wyczuwałem tajemnicę? Jak doświadczałem Boga jako dziecko? Jakie obrazy Boga miałem wtedy? Jakie uczucia dominowały we mnie, gdy myślałem o Bogu, modliłem się, szedłem do kościoła? Kiedy przypominam sobie te doświadczenia, to mogę dzięki nim odsunąć obrazy Boga narzucone przez innych. Odkrywam swój bezpośredni dostęp do Boga. Wchodzę w kontakt z sobą samym, ze swoim niezafałszowanym rdzeniem, swoją jaźnią. Dostrzegam sposób, w jaki mogę i dzisiaj wyczuwać Boga we mnie i wokół mnie. Jednocześnie widzę, jak te doświadczenia ukształtowały moją drogę dojrzewania. Pewna kobieta, która w latach swej młodości była bardzo religijna, nie chodzi już dzisiaj do kościoła. Ma problemy z Kościołem, który nie traktuje poważnie roli kobiety. Nie ma również ochoty wiązać się z jakąś metodą medytacyjną. Chce być wolna i iść za swoim przeczuciem wewnętrznym, ale równocześnie odczuwa jakiś brak. Czasami chciałaby takiej pewności co do Boga, jak w dzieciństwie. Ale ona nie powraca. Opowiada mi, że jako dziecko najchętniej chodziła do lasu i mogła tam siedzieć godzinami na stanowisku łowieckim lub na pniu drzewa. Kiedy pytam ją, co tam dokładnie czuła, to tak mi odpowiada: "Byłam całkowitą jednością z sobą. Czułam się dobrze i czułam się bezpiecznie w wielkim lesie, niesiona przez Matkę Ziemię. Otaczała mnie tajemnica i pokój. Nasłuchiwałam po prostu ptaków, szumu wiatru, ciszy. Wąchałam zapach lasu. Czułam życie". Wchodząc w kontakt z tymi wrażeniami, odczuwała, że właściwie mogłaby dzisiaj zrobić to samo: iść na łono natury i po prostu słuchać, patrzeć, wąchać ... Mogłaby wtedy, przebywając w lesie, przeczuć coś z tajemnicy stworzenia. I w tej tajemnicy matczynego stworzenia, w której czuje się bezpieczna i otoczona opieką, mogłaby wyczuć matczynego Boga, który dotyka ją i niesie w stworzeniu. Nie może jednak tak po prostu powtórzyć dziecięcego doświadczenia. Ale jeżeli świadomie poświęci czas, aby iść do lasu, to może teraz wejść w kontakt ze swoją religijnością. Oczywiście, mogłaby bardzo krytycznie zastanowić się, czy tamto dziecięce doświadczenie miało jedynie zastąpić matczyne bezpieczeństwo, za którym tęskniła. Ale nawet w wypadku takiego dziecięcego wsparcia siebie było przecież także prawdziwe i zdrowe przeczucie właściwej tajemnicy świata. Jeżeli zaufa temu przeczuciu, to będzie i dzisiaj postrzegać naturę w inny sposób i dojdzie to do niej, że sam Stwórca dotyka ją pełen miłości w stworzeniu. Wtedy wspomnienie przeszłości stanie się doświadczeniem Boga w teraźniejszości, a to z kolei doświadczenie poprowadzi ją również do nowego doświadczenia siebie. Wówczas skończą się wątpliwości i samooskarżenia. Wtedy potrafi może uwolnić się od presji osiągnięć, która zmusza ją do mocowania się ze wszystkimi swoimi zranieniami. Doświadczenie matczynego Boga leczy zadane jej przez rodzoną matkę rany; dzięki temu jest w stanie zająć się teraźniejszością i podołać jej wyzwaniom. Inna kobieta opowiadała mi, że jako dziecko podziwiała zorzę wieczorną na niebie, a przez to niebo stało się dla niej tak fascynujące, że nie zwracała uwagi na wszystkie ludzkie potrzeby. Świadomie nie wyszła za mąż i rozpoczęła studia teologiczne. Bóg był dla niej zawsze tajemnicą, którą zgłębiała. Był dla niej ważniejszy niż spełnienie się na ziemi, ważniejszy niż założenie rodziny. Jednak w połowie życia zaczęła ją silnie niepokoić ludzka potrzeba bliskości i czułości. Poczuła wtedy, że jej dziecięce doświadczenie było wprawdzie dobre i właściwe, że istotnie doświadczyła czegoś z rzeczywistości Boga. Równocześnie jednak to jej doświadczenie Boga skłoniło ją do odwrócenia się od życia na ziemi, z jego troskami i życzeniami. Wielka fascynacja Bogiem wyparła jej witalność i seksualność. Kobieta ta w dzieciństwie z pewnością prawdziwie doświadczyła Boga, i tylko wtedy będzie mogła dalej żyć autentycznie, kiedy podąży tamtym duchowym szlakiem. Ale nie może zaniedbać swojego bycia człowiekiem i kierować się wyłącznie ku niebu. Musi również zmierzyć się z ziemskimi potrzebami i zawrzeć je w swojej koncepcji życia. Wiele osób porzuca swoją duchową drogę, gdy tylko zobaczą, że jest jednostronna. Ale przecież zawsze chodzi o połączenie dwóch biegunów: nieba i ziemi, witalności i duchowości, ludzkich potrzeb i duchowej tęsknoty. Jeżeli prześwietlimy nasze dziecięce doświadczenie dojrzałym krytycznym rozumem, to odkryjemy te przeżycia, w których otworzył się przed nami Bóg. Dzieci mają spontaniczne wyczucie bliskości Boga. Dla mnie jako dziecka zawsze ważna była liturgia. Chociaż zewnętrznie niewiele z tego rozumiałem, to była ona miejscem, w którym czuło się tajemnicę. Bardzo wcześnie otwierała ona moje oczy na obecność Boga; wyczuwałem wtedy, że Bóg jest tak bardzo ważny, iż mógłbym oprzeć na Nim całe moje życie. Oczywiście, było na początku dużo infantylności w tym pragnieniu, aby służyć Bogu jako kapłan i mnich. Zamysł taki musiał oczyścić się w wielu kryzysach. Ale przecież było też coś autentycznego w tym dziecięcym doświadczeniu. Tam wyczuwałem coś z Boga. Przywołanie tego stanu jest dla mnie ważne, gdy staram się dzisiaj rozpoznać, gdzie Bóg chce mnie dotknąć. Pewna kobieta opowiadała mi, że jako dziecko, siedząc obok matki, rozkoszowała się zmysłowością mszy: kadzidłem, obrzędami, łaciną, której nie rozumiała ani trochę, a która jednak brzmiała dla niej bardzo zmysłowo. Jej zatroskana matka była podczas mszy inną kobietą. Jej twarz promieniała. Doświadczała wolności, mogła być całkowicie sobą. Nie chodzi tutaj o romantyczne opromienianie przeszłości, ale o przywołanie tego, co się wtedy odczuwało, by to następnie włączyć w dzisiejsze doświadczenie życia. Doświadczenie Boga w codziennych przeżyciach Wiele osób doświadcza Boga w zwyczajnych codziennych zdarzeniach. To, co inni uważają za przypadek, dla nich jest zrządzeniem Boga. To Bóg mówi do nich, kiedy właśnie w tej chwili spotykają tego oto człowieka, kiedy w księgarni natrafiają właśnie na tę książkę, albo gdy w gazecie czytają o sytuacji, która wydaje się być ich własnym przeżyciem. Jest to dla nich znakiem interwencji Boga, kiedy szarego listopadowego dnia słońce przebija się przez chmury i świeci właśnie nad nimi. Przed kilkoma laty w kościele opactwa mieliśmy koncert piątej symfonii Brucknera. Podczas wykonywania powolnej frazy słońce padło na krzyż przez kolorowe okna. Świecące połacie szybowały wokół krzyża. Było to nie tylko dla mnie, ale również dla wielu gości po prostu znakiem, że w tej muzyce można dosłyszeć i doświadczyć samego Boga. Takie przeżycia nie są wprawdzie dowodem na istnienie Boga, ale mogą stać się dla mnie konkretnymi doświadczeniami Boga w historii mojego życia. Bóg nigdy nie spotyka się ze mną bezpośrednio; Bóg może stać się natomiast dostępny mojemu doświadczeniu we wschodzie i zachodzie słońca, w ciszy wiatru pośród burzy, w tęczy, w rozmowie i w bezpośrednich spotkaniach z ludźmi, którzy mają mi coś ważnego do powiedzenia, w szczęśliwej podróży samochodem po gładkiej jak lustro drodze. Nie mogę o tym wszystkim krzyczeć dookoła; mogę tylko uważnie i ostrożnie mówić, w pokornej wierze, że sam Bóg mnie tutaj dotknął. Ale doświadczenie Boga w historii życia oznacza dla mnie jeszcze coś innego. Nasze życie z jego konkretnymi wydarzeniami jest drogą do Boga. Choroba, która mnie spotyka, może spowodować kryzys w moim stosunku do Boga; ale jeżeli ją zaakceptuję, to może mnie właśnie do Niego doprowadzić. Mój strach, moja zazdrość, mój gniew, moje rozczarowanie, moja wrażliwość, moja depresja, mój brak poczucia własnej wartości, moja seksualność, moje niepowodzenie - to wszystko może się stać punktem wyjścia na drodze do Boga. Towarzysząc duchowo ludziom stwierdzam, że wielu z nich uważa doświadczenie Boga za możliwe tylko wtedy, kiedy zapanują nad swoim strachem, zazdrością czy depresją. Proszą więc Boga, aby uwolnił ich od tych uczuć i od konfliktów. Kiedy poczują się wolni, to - jak sądzą - będą mogli doświadczyć Boga. I często są rozczarowani, że Bóg nie zdejmuje z nich strachu i depresji. Ja sam przez wiele lat myślałem, że będę mógł zaangażować Boga do tego, aby wyzwolił mnie z uciążliwych lęków, ze smutków i zahamowań. Dzisiaj wiem, że używałem Boga dla siebie, i ze to nie Bóg był ważny, lecz ja sam. Im staję się starszy, tym lepiej rozumiem swoje życie, takie jakie jest, a jest miejscem doświadczenia Boga. Wymaga to, oczywiście, innego postępowania z własnymi emocjami i lękami. Zamiast prosić Boga, aby uwolnił mnie od lęku, idę za lękiem aż do końca i przyznaję, że boję się choroby i umierania. Jeżeli pogodzę się z moim lękiem, to poprowadzi mnie on do Boga. Właśnie w mojej niemocy pozbycia się lęku mogę stoczyć się wraz z nim ku Bogu. Na dnie mojego lęku zbliża sie do mnie Bóg. Czuję, że również z moim lękiem jestem w rękach Boga. Jak długo proszę Boga, aby uwolnił mnie od lęku, tak długo trwam w iluzji, że panuję nad sobą i że potrafię lęk przezwyciężyć. Jest to złudzenie mojego ego. Mistyka mówi, że prawdziwe doświadczenie Boga zakłada śmierć własnego "ja". Wiele osób źle zrozumiało tę myśl i surowo traktowało własne "ja". Nie powinniśmy jednak znęcać się nad własnym "ja", lecz przyswoić sobie lekcję ze szkoły życia. Kiedy godzę się z lękiem, pozbywam się iluzji co do swoich możliwości samodzielnego zapanowania nad życiem. I w tym właśnie miejscu otwiera się przede mną Bóg, bardziej niż we wszystkich wybranych przeze mnie metodach medytacyjnych. Małżonkowie i zakonnicy często mają poczucie, że są opuszczeni przez Boga, kiedy to w małżeństwie albo we wspólnocie zakonnej nie układa się, kiedy ludzie wzajemnie utrudniają sobie życie. Uważają zatem, że będą mogli tylko wtedy doświadczyć Boga, kiedy wyjdą z tej uciążliwej sytuacji. Oczywiście, zdarzają się sytuacje tak przerażające, że wolno i należy z nich uciec. Ale bardzo często właśnie konflikty prowadzą mnie do głębszego wyczucia łaski Bożej. Poddaję się, pozbywam się złudzeń, że samą tylko dobrą wolą mogę rozwiązać wszystkie trudności w kontaktach międzyludzkich. Rozczarowanie wspólnotą może skierować mnie ku Bogu. Napięcie w stosunkach z ludźmi mogę wytrzymać tylko wtedy, jeśli jestem zakotwiczony w Bogu i jeśli w głębi swego serca czuję się rozumiany przez Boga. "Szukać Boga" znaczy dla mnie: w coraz większym stopniu wychodzić z obszaru swoich iluzji, odchodzić od identyfikowania się z własnym ego i stawać się przez to otwartym na Boga, który chce ze mną spotkać się tam, gdzie się teraz znajduję. Doświadczenie Boga jako głębia ludzkiego doświadczenia Zdaniem Karla Rahnera człowiek doświadcza Pana Boga zawsze wtedy, gdy w sposób radykalny doświadcza samego siebie, gdy sięga do podstaw własnej miłości, wierności i nadziei. Każde doświadczenie, które angażuje człowieka dogłębnie, odsyła go jednocześnie do Boga. To doświadczenie sprawia, że człowiek przekracza siebie ku obejmującej go tajemnicy Boga. Właśnie wtedy, gdy człowiek doświadcza, że jest wydany sam sobie i gdy podejmuje to wyzwanie, wtedy doświadcza Boga. Zobaczmy, jak Karl Rahner mówi o tych radykalnych doświadczeniach siebie jako o doświadczeniach Boga: "Mamy z nimi do czynienia w momencie, gdy nasza wolność i odpowiedzialność jawią się nam radykalnie jako zadanie obejmujące całe nasze życie, bez możliwości wykrętów i usprawiedliwień. Nie ma wtedy uskrzydlającego zwykle uznania, nie ma nadziei na wdzięczność ze strony innych. Stoimy w obliczu nieskończonej odpowiedzialności, nie dopuszczającej, by nią manipulować. To moment doświadczenia czegoś intymnie własnego, a mimo to różnego od nas samych... Boga znajdujemy także w doświadczeniu osobowej miłości, w spotkaniu. Dzieje się to, gdy kochając spostrzegamy, że obejmuje nas bezwarunkowa, absolutna miłość. Czujemy, że ta bezwarunkowa miłość przekracza naszą ułomność i skończoność, a zatem, że nie znajduje ona wytłumaczenia ani tym samym źródła w nas samych. Widzimy bowiem, że dla miłości, którą sami staramy się okazywać, braki i ograniczenia drugiej osoby nie są wcale barierą. Gdy kochamy, obejmuje nas absolutna miłość, która czerpie z niepojętego źródła. Miłość jest tętnieniem tego źródła, ale ono jest czymś innym od niej" (Rahner, Gotteserfahrung heute 168n). Rahner uważa, że w każdym głębokim doświadczeniu radości i piękna, strachu i winy, tęsknoty i nadziei, pokoju i spokoju człowiek ostatecznie natrafi na Boga jako na ostateczną przyczynę tych doświadczeń. Doświadczenie Boga można wyjaśnić w równie niewielkim stopniu, jak doświadczenie miłości i wierności. A przecież ono jest i domaga się refleksji. Anselm Grun: Doświadczyć Boga całym sobą - 8 Ciemny Bóg i niepojęte stworzenie Doświadczenie nocy ciemnej Doświadczenie "ciemnego Boga" Doświadczenie Hioba Widzieć Stwórcę w stworzeniu Duchowość stworzenia Nasz czas wypełniony jest nie tylko głęboką tęsknotą za Bogiem, lecz równocześnie zaciemnieniem Boga. Martin Buber mówi o czasie zaćmienia Boga. Ponieważ nie świeci już słońce Boga, człowiek błądzi w ciemnościach (Arnold, Befreiungstherapie Mystik 41). Podczas gdy wielu ludzi pogodziło się z zaćmieniem Boga i oddaje się po prostu zajęciom dnia powszedniego, Friedrich Nietzsche w dramatyczny sposób opisał cierpienie spowodowane "śmiercią Boga": "Dokąd zmierzamy? Czy oddalamy się od wszystkich słońc? Czy nie miotamy się wciąż? Do tyłu, w bok, do przodu, we wszystkie strony?... Czy nie błądzimy w nicości nieskończonej? Czy nie owiewa nas pusta przestrzeń? Czy nie zrobiło się chłodniej? Czy noc nie staje się coraz ciemniejsza?" (tamże, 73n). Jeżeli Bóg się zaciemnia, to wokół człowieka robi się coraz zimniej, a jego życie staje się bezsensowne. Wiele osób żyje dzisiaj w swego rodzaju zaćmieniu Boga. Niektórzy się w takim zaćmieniu urządzili i nie przyjmują do wiadomości, że ono istnieje. Inni jednak cierpią z tego powodu. Ludzie tacy tęsknią bowiem za Bogiem, ale mimo to nie potrafią Go znaleźć. To, co opisał Friedrich Nietzsche, przeżył już prorok Izajasz. Stałą pokusą człowieka jest myśl, że Bóg wycofuje się i nie pozwala się już doświadczyć. Wtedy człowiek błądzi po omacku. Nie może znaleźć spokoju i nie wie, jaki sens ma jego życie. W Księdze Izajasza słychać skargę ludu Izraela: "Oczekiwaliśmy światła, a oto ciemność, jasnych promieni, a kroczymy w mrokach. Jak niewidomi macamy ścianę i jakby bez oczu idziemy po omacku. Potykamy się w samo południe jak w nocy, w pełni sił jesteśmy jakby umarli" (Iz 59, 9n). W czasie, który zaciemnił się z powodu "śmierci Boga", nie możemy naiwnie mówić o doświadczeniu Boga. Nie możemy nie dostrzegać problemów wielu ludzi, dla których Bóg jest bardzo daleko. Ateizm jest ciągłą pokusą również dla tych, którzy wyruszyli na poszukiwanie Boga. Bóg pozwala się doświadczyć, choć stale wymyka się naszemu doświadczeniu, lub wręcz nie daje się doświadczyć jako niepojęta tajemnica. U wielu osób krytyka religii dokonana przez Freuda wprowadziła niepewność, czy przypadkiem człowiek nie powraca w religii do cudownego świata swojego dzieciństwa i czy Bóg nie jest projekcją ludzkiej tęsknoty za bezpieczeństwem. Kto szuka Boga całą swoją egzystencją, ten musi zmierzyć się z takimi pytaniami. I dzięki nim będzie zbliżał się do niepojętej tajemnicy, do której jako do Boga zwraca się w modlitwie z nadzieją i miłością. Doświadczenie nocy ciemnej Zaciemnienie Boga jest nie tylko znakiem naszych czasów. Każdy kto udaje się w drogę do Boga, musi, według świętego Jana od Krzyża, przejść przez ciemną noc. I Jan rozróżnia "ciemną noc zmysłów" oraz "ciemną noc ducha". Podczas tej ciemnej nocy sam Bóg zabiera nas do swojej szkoły. Zmusza nas do rozróżniania naszych projekcji i obrazów Boga. Oczyszcza nas coraz bardziej, abyśmy nie podążali już za naszymi wyobrażeniami o Bogu, lecz otworzyli przed "całkiem innym" Bogiem, który jest niedostępny dla naszych zmysłów. To typowy paradoks, z którym mamy do czynienia, gdy mówimy o Bogu i doświadczeniu Boga. Z jednej strony, potrzebujemy obrazów Boga, a z drugiej - musimy się od nich uwolnić, aby otworzyć się na Boga nieopisanego i niepojętego. Z jednej strony, potrzebujemy na naszej duchowej drodze doświadczenia Boga, a z drugiej - musimy z takiego doświadczenia zrezygnować. Również w ciemnej nocy czegoś doświadczamy, ale jest to zaledwie ciemny cień Boga. Zdajemy się wtedy na nagą wiarę, która wznosi się ponad doświadczenie i trwa, nawet jeśli niczego nie doświadczamy. Jan od Krzyża mówi o czynnej i biernej nocy zmysłów i ducha. W czynnej nocy zmysłów chodzi o uwolnienie się od utrwalonych przywiązań w naszym życiu. Skupienie się na uczuciach powoduje wewnętrzny paraliż i zatrzymuje człowieka na tym samym etapie rozwoju. Ciągle chce się przeżywać te same uczucia. Kto się uwolni od takiego nastawienia, w tym mogą się rozwinąć nowe siły życiowe (por. tamże, 135n). W czynnej nocy ducha zadanie nasze polega na uwolnieniu się od utrwalonych duchowych przyzwyczajeń, czyli od określonych obrazów Boga, duchowych metod i form. Noc ducha ma wyprowadzić nas z niewoli naszego religijnego "ja", które nawet Boga chciałoby wykorzystać dla siebie. Po nocy czynnej przychodzi bierna noc zmysłów. Człowiek odczuwa swoją niemoc doświadczenia Boga. Musi porzucić całą swoją aktywność, ponieważ im bardziej chce odczuwać Boga, tym bardziej zagradza sobie drogę do Niego. Potem nadchodzi bierna noc ducha, w której duch ludzki poddany zostaje oczyszczeniu. Sam Bóg zajmuje się teraz oczyszczeniem ludzkiej duszy. Człowiek może tylko powierzyć się Bogu, aby On uwolnił go w głębi duszy od egoistycznej chęci posiadania. W biernej nocy ducha człowiek doświadcza bliskości Boga jako ciemności, i w ciemności Boga odkrywa ciemność swojej duszy, brudną plamę niepohamowanej miłości samego siebie (por. tamże, 139). Ciemna noc Jana od Krzyża oznacza dla mnie, że ciemność i nieobecność doświadczenia Boga określają w istotnym stopniu i naszą duchową drogę. Chronią nas one przed tym, aby traktować nasze własne projekcje jako doświadczenie Boga. Bóg jest kimś "całkiem innym", kimś kto się ukrywa w ciemności. Ukrywa się z miłości do nas, abyśmy zdołali lepiej przyzwyczaić nasze oczy do Jego światłości, jakże innej niż jaskrawe światła naszych neonów. Bóg, ponieważ nas kocha, uczy nas również, jak mamy kroczyć przez noc i stawać się przez to bardziej otwartymi na Jego boskie światło. Bóg rozpala w nas namiętną tęsknotę za Jego miłością. Ciemna noc jest więc oczywistym warunkiem tego, aby nasze zjednoczenie z Bogiem nie uległo "inflacji", żebyśmy Boga nie wykorzystywali do poprawy naszego samopoczucia. Zjednoczenie z Bogiem może dokonać się tylko wtedy, kiedy w ciemności nocy pozbędziemy się wszystkich własnych projekcji i naszej samowoli. I jeszcze o jednej rzeczy mówi mi noc ciemna u Jana od Krzyża: zawsze kiedy wyłączę z mojej duszy obszary określające stosunek do Boga, wtedy Bóg zaciemnia się dla mnie. Ciemność uświadamia mi, że nie byłem jeszcze w wielu miejscach swojego wnętrza. Nie przyjrzałem się jeszcze wielu cienistym stronom, które zasłaniają mojego Boga. Tak oto doświadczenie ciemnej nocy zaprasza mnie do wejścia w mroczne obszary własnej duszy, aby światło Boga mogło je rozjaśnić. Przynagla mnie, żebym zetknął się z własną ciemnością, bo dopiero wtedy będę w stanie doświadczyć Boga. Starożytni nazywali takie zejście do królestwa cieni własnej duszy - pokorą. W języku łacińskim humilitas, "pokora", kojarzy się z humus - "ziemia". Pokora to odwaga uznania własnej przyziemności, własnego brudu i ciemnej strony własnego serca. Tylko wtedy gdy jestem pokorny, otworzy się przede mną Bóg w swojej pełni. Doświadczenie "ciemnego Boga" O tym, że Bóg jest nie tylko światłością, lecz że ma również "ciemne strony", mówił przejmująco C. G. Jung w swojej książce Odpowiedź Hiobowi. Nasz stosunek do Boga polega, według C. G. Junga, również na tym, aby wytrzymać "ciemnego Boga" i nie zginąć. Hiob doświadcza w cierpieniu, którego wymaga od niego Bóg, że Bóg to nie tylko dobrotliwy Ojciec, ale że ma On również ciemne i niezrozumiałe dla niego strony. Hiob uznaje, "że nikt inny nie czyni mu niesprawiedliwości i gwałtu, jak tylko sam Jahwe" (tamże, 36). Mimo to nie traci wiary w Boga, lecz zwraca się do Niego jako do swojego pomocnika i obrońcy. "Jahwe nie jest istotą rozszczepioną, lecz jest antynomią, totalną sprzecznością wewnętrzną, stanowiącą nieodzowne założenie jego ogromnej dynamiki, jego wszechmocy i wszechwiedzy" (tamże). Jung uważa, że Bóg udzielił Hiobowi odpowiedzi na jego pytanie w krzyku Jezusa na krzyżu "Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił?". Jezus w swoim opuszczeniu przez Boga zwraca się do Boga. Również On nie traci wiary w Boga, chociaż początkowo nie rozumie, dlaczego Jego droga ma się zakończyć na krzyżu. To, co C. G. Jung, wychodząc z osobistego doświadczenia wiary, rozwinął w obrazie "ciemnego Boga" - teologia opisywała pod pojęciem Deus absconditus, "Bóg ukryty". Bóg ukrywa się w przeciwieństwie, co okazuje się na krzyżu Jezusa. Właśnie w najgłębszej ciemności i opuszczeniu krzyża objawia się, według Ewangelii św. Jana, wspaniałość Ojca. Jeżeli przemyślimy nasze życie, z jego niezrozumiałymi doświadczeniami cierpienia i klęski, to nie znajdziemy "płytkich" odpowiedzi. Ciemności naszego serca możemy tylko wtedy przetrzymać i zaakceptować, kiedy rozpoznamy w nich "ciemnego Boga", Boga, którego nie rozumiemy. Bóg jest światłem. Ale naszemu doświadczeniu bardzo często przedstawia się On jako ciemność. Peter Schellenbaum, przedstawiciel psychologii Jungowskiej, uważa, że kontakt z Bogiem tylko wtedy pozostaje żywotny i prowadzi do nowego doświadczenia siebie, kiedy konfrontujemy się również z "ciemnymi stronami" Boga. Jeżeli natomiast będziemy mówić tylko o miłosiernej miłości Boga, to wtedy nasz związek z Bogiem stanie się nudny, a w pewnym momencie bezowocny. Bóg utrzymuje nas w ruchu, kiedy pozostaje Nieznanym, kiedy ciągle objawia nam swoje nowe aspekty, a decydujący aspekt jest aspektem "ciemnym", nam nie znanym; i ten właśnie aspekt wykluczyliśmy z naszego obrazu Boga. Hiob właśnie podczas walki - jak myśli - z niesprawiedliwym i tyrańskim Jahwe dochodzi do nowego doświadczenia Boga. Dorothee S”lle uważa, że teologowie, którzy wykluczają "ciemną stronę Boga", są "teologicznymi playboyami, którym to, co uważają za wiarę, nie pozwala dorosnąć" (Schellenbaum, Gottesbilder 114). Tylko mocowanie się z "ciemną stroną Boga" czyni nas dojrzałymi. Nie chcę stawiać znaku równości między "nocą ciemną" Jana od Krzyża i doświadczeniem "ciemnego Boga" u C. G. Junga. W "nocy ciemnej" chodzi o wyczucie różnicy między Bogiem i człowiekiem, i o to, abyśmy w wewnętrznym procesie oczyszczenia stali się zdolni do spotkania z Bogiem oraz do nowego doświadczenia siebie. C. G. Jung nie chce poprzez obraz "ciemnego Boga" obwieszczać jakiejś teologicznej prawdy; chce jedynie przekazać własne doświadczenie. W swoim śnie został przymuszony pisać o "ciemnej stronie Boga" w Odpowiedzi Hiobowi. Również jemu chodzi o proces oczyszczenia. Ten, kto mówi tylko o kochanym Bogu, znajduje się w niebezpieczeństwie niedostrzegania swoich ciemnych stron i rzutowania ich na innych ludzi. Schellenbaum pokazuje to na przykładzie potępienia faryzeuszy przez wczesny Kościół. Zawsze kiedy osądzam coś bardzo emocjonalnie, jestem przyciągany przez to, co potępiam. Ale zamiast to przyjąć, odrzucam daleko od siebie; powstaje wtedy niebezpieczeństwo, że przeżyję to tym mocniej w sposób nieświadomy. "Każdy chce być pokornym celnikiem, a nikt aroganckim faryzeuszem, i właśnie dlatego celnik staje się faryzeuszem" (tamże, 116). Gdy spojrzę również na "ciemne strony Boga", takie jak zazdrość, władza, samowola i nieobliczalność, porusza się coś we mnie i rodzi się nowa żywotność. W nocy ciemnej usuwa się ukochany Bóg, spełniający wszystkie moje życzenia, i ukazuje się mi w inny sposób. Gdy bezradnie staję wobec niezmierzonego cierpienia ciężko doświadczonych ludzi, stykam się wtedy z "ciemnymi stronami" Boga. Rezygnuję z teologicznego wyjaśniania cierpienia. Właśnie kiedy to wytrzymuję, mój obraz Boga przechodzi próbę i wydoskonala się. Mimo wszystko nie zostawiam Boga. Mimo wszystko Bóg nie zostawia i mnie. Opowieścią biblijną, która w sposób najbardziej poglądowy przedstawia walkę z "ciemnym Bogiem", jest historia nocnego pojedynku Jakuba. Jakub jest sam w swojej nocy. Nagle wychodzi mu naprzeciw zanurzony w ciemności mężczyzna i walczy z nim. Jest to walka na śmierć i życie, długa, trwająca do samego rana. Wydaje się, że ów mężczyzna nie ma nic wspólnego z Bogiem. Uderza Jakuba w biodro, i ono usycha. Ale Jakub nie ustępuje. Zbliżają się do siebie, rozmawiają ze sobą. Jakub prosi tego mężczyznę o błogosławieństwo. Czuje, że potrzebuje jego siły, że potrzebuje mocy jego cienia, aby móc spotkać się ze swym bratem Ezawem. Właśnie w swojej największej udręce Jakub doświadcza Boga. Bóg błogosławi mu i daje nowe imię za pośrednictwem tego spowitego ciemnością mężczyzny, który go napada i rani. Nie będzie się już zwał Jakubem, nie będzie już oszustem. Jego imieniem będzie teraz Izrael, które znaczy "Mocujący się z Bogiem". Z nocnej walki Jakub wychodzi odmieniony. Właśnie doświadczenie mrocznego Boga uczyniło Jakuba błogosławieństwem dla wielu, praojcem ludu. Teraz kuleje, chodzi wolniej i ostrożniej. Rezygnuje z wygłaszania wielkich słów o Bogu. Ciężko dotknięty i pokorny wyznaje: "Mimo że widziałem Boga twarzą w twarz, jednak ocaliłem me życie" (Rdz 32, 31). Doświadczenie mrocznego Boga zmienia nasze życie. Jeżeli nasz obraz Boga pozostaje zbyt harmonijny, to nic się w nas nie porusza, a my zaś kostniejemy w poczciwości i konformizmie. Nie uświadamiamy sobie naszej ciemnej strony i rzutujemy ją na innych. Mówimy o miłości Boga i zupełnie nie zauważamy, jak agresywnie zachowujemy się w stosunku do innych. Głosimy potrzebę rezygnacji z przemocy, a przy tym chcemy posiadać rozległą władzę nad innymi ludźmi. Mamy wzniosłą duchowość, ale jest ona okupiona przeoczeniem naszych brutalnych, chciwych i niepohamowanych stron. Bardzo często ludzie odreagowują swoje ciemne strony rygorystyczną duchowością, nie będąc tego świadomymi. Nasze życie zachowa witalność tylko wtedy, kiedy stawać będziemy również przed mrocznym Bogiem. Wtedy obudzą się w nas nowe strony, dokona się proces przemiany i spojrzymy na Boga nowymi oczyma. Przeżyjemy Go jako tego, który w głębi duszy ciągle na nowo budzi nas do życia, który utrzymuje nas w ruchu. Nie można wzbudzić doświadczenia ciemnej nocy. Ono przychodzi po prostu na nas, kiedy nasze duchowe życie nagle się zaciemnia i wyjaławia. Taka sytuacja przytrafiła się Reinholdowi Schneiderowi, kiedy w swojej ostatniej "Zimie wiedeńskiej" nie mógł poradzić sobie ze swoim obrazem Boga. Depresyjny nastrój, ale również wnikliwa obserwacja okrucieństwa w naturze, zakwestionowały wszystko, w co dotychczas wierzył. Wielki miłośnik modlitwy, który swoimi sonetami pocieszał żołnierzy na froncie, nie był teraz w stanie sam się modlić. Takie zaciemnienie naszego doświadczenia Boga może się nam przydarzyć, kiedy stracimy ukochaną osobę, kiedy nie umiemy się pogodzić ze śmiercią niewinnego dziecka, kiedy po prostu nie potrafimy już się modlić, a wszystkie słowa wydają się nam puste i zużyte. Wielu ludzi uważa wówczas, że Bóg powinien jak najszybciej wyprowadzić ich z tej ciemności, gdyż tylko w taki sposób mógłby dowieść, że istnieje. Ale - tak myśli Jan od Krzyża - Bóg ukazuje się właśnie w takiej ciemności, o czym już wiedzieli starożytni mnisi. Patriarcha Jan tak się wyraził: "Gdyby Mojżesz nie wszedł w ciemność, nie ujrzałby Pana". Inny mnich, objaśniając doświadczenie Pawła, którego religijny obraz świata i Boga załamał się pod Damaszkiem - powiedział: "Kiedy Paweł niczego nie widział, zobaczył Boga" (por. Dz 9, 8). Tam, gdzie niczego już nie widzimy, gdzie wszystko zaciemnia się przed nami, gdzie odbiera się nam każdy znajomy obraz Boga i gdzie znikają iluzje co do naszego życia duchowego - tam właśnie możemy nagle doświadczyć Stwórcy, ale w zupełnie inny sposób, niż byliśmy do tego przyzwyczajeni. Doświadczenie Boga nie zawsze jest doświadczeniem uszczęśliwiającym: może również sprawiać ból. Przenika nas na wskroś i rani, jak kiedyś Jakuba. Wielu ludziom ciężko jest wierzyć w Boga i przeżywać Go, gdyż nie mogą pogodzić Boga z cierpieniem. Przecież Bóg nie może cierpienia dopuścić! Cóż to za Bóg, który się przygląda, jak ludzie zabijają niewinne dzieci? To stare pytanie z teodycei odżywa dziś, kiedy ogląda się makabryczne migawki w dziennikach telewizyjnych. Kiedy w moich wykładach mówię o doświadczeniu Boga, słuchacze niezmiennie reagują pytaniami na temat własnego lub innych cierpienia. Dlaczego ciężko zachorowałem? Jak Bóg mógł dopuścić, że w wypadku zginął syn moich sąsiadów, którzy są jakże wspaniałymi ludźmi? Na takie pytania nie ma dobrej odpowiedzi. Nie mogę wyjaśnić, dlaczego Bóg dozwolił, żeby ktoś zachorował albo zginął w wypadku. Mogę tylko - tak jak to czyni Księga Hioba - wskazywać na niepojętego i "całkiem innego" Boga, a równocześnie dodawać odwagi tym, którzy chcą wyrazić skargę i irytację wobec Boga. Doświadczenie Hioba Kto wczuwa się w cierpienie człowieka, ten może również buntować się przeciw Bogu: "Przecież to nie może tak być! Dlaczego na to pozwoliłeś? Jak mogłeś uczynić mi coś takiego?". Również bunt wobec Boga może prowadzić do nowego doświadczenia. Przeżył to Hiob. Kiedy Bóg zezwolił, żeby szatan odebrał Hiobowi całą jego posiadłość, dzieci i zdrowie, wtedy przychodzą do niego przyjaciele. Bardzo przeżywają jego cierpienie. Na jego widok krzyczą i płaczą, a potem przez siedem dni siedzą wraz z Hiobem i milczą. Ale kiedy Hiob przeklina dzień swoich narodzin, wtedy starają się mu uzmysłowić w czasie licznych rozmów, że Bóg zesłał na niego cierpienie, ponieważ dopuścił się grzechu. Jest to ich teologiczny sposób objaśniania owych wydarzeń. Nie ma cierpienia niezawinionego, cierpienie jest zawsze karą za nasze grzechy. Jednak Hiob broni się przeciw takiemu rozumowaniu, bo wie, że starał się być sprawiedliwym. I Bóg na końcu przyznaje mu rację, a jego przyjaciołom zarzuca: "Nie mówiliście o Mnie prawdy, jak mój sługa Hiob" (Hi 42, 7). Jednak odpowiedź, której Bóg udziela Hiobowi, jest dla nas zaskakująca. Bóg nie wdaje się w dyskusje, czy cierpienie jest uzasadnione, czy też nie, czy to sam Bóg powoduje cierpienie człowieka, czy też tylko na nie zezwala, ani w jakim stopniu człowiek może dojrzewać w cierpieniu. Odpowiedź polega jedynie na tym, że Bóg w długiej mowie przedstawia Hiobowi cuda stworzenia: "Któż tu zaciemnić chce zamiar słowami nierozumnymi? Przepasz no biodra jak mocarz! Będę cię pytał - pouczysz Mnie. Gdzieś był, gdy zakładałem ziemię? Powiedz, jeżeli znasz mądrość. Kto wybadał jej przestworza? Wiesz kto ją sznurem wymierzył?" (Hi 38, 2-5). Potem Bóg przedstawia ziemię z jej cudami, tajemnicę morza, wiatru, deszczu, gwiazdy porannej. Opisuje ze szczegółami koziorożca, strusia, muła, konia i orła. W drugiej mowie wskazuje mu z wichury na siłę hipopotama i krokodyla. I Hiob odpowiada na to: "Dotąd Cię znałem ze słyszenia, obecnie ujrzałem Cię wzrokiem, stąd odwołuję, co powiedziałem, kajam się w prochu i popiele" (Hi 42, 5n). Widzieć Stwórcę w stworzeniu Spojrzenie na stworzenie było dla Hioba "boskim patrzeniem". Stworzenie nie zostało ukazane w sposób wyłącznie idylliczny, lecz również z jego okrucieństwami i sprzecznościami. Wielu teologów uważa, że Bóg niewłaściwie odpowiedział Hiobowi, ale dla mnie jest to najbardziej trafna odpowiedź, jakiej może udzielić Bóg. Bezcelowe jest wdawanie się w dyskusje o sprawiedliwości i niesprawiedliwości Boga, gdyż wtedy pozostanę poza Bogiem, będę tylko mówić o Bogu. A chodzi przecież po prostu o to, aby patrzeć na wszystko, co jest wokół mnie, i podziwiać tajemnicę stworzenia. Boga widzę, gdy obserwuję, jak szumi morze, jak orzeł wzbija się w przestworza. Nie zastanawiam się nad problemem Boga i nie myślę o dowodach na istnienie Boga. Po prostu patrzę. A kiedy patrzę, to doświadczam. W stworzeniu widzę Stwórcę, tajemnicę Jego wszechmocy i fantazji, różnorodność życia oraz mądrość, która tkwi we wszystkim. Dla mnie jest to ważna droga doświadczenia Boga. W rozmowach często słyszę skargę, że Bóg jest tak daleko i że się nam nie ukazuje. Wtedy nie mam innej odpowiedzi niż ta, której Bóg udzielił Hiobowi: Popatrz wokół siebie! Popatrz na życie! Co widzisz, kiedy spoglądasz na kwiaty, kiedy przyglądasz się pszczole pijącej nektar, kiedy podziwiasz motyle w ich pięknie? Czy jest to tylko natura? Ale co to jest natura? Czy nie została stworzona przez Boga, uduchowiona przez Bożego Ducha, przeniknięta miłością Bożą? Co słyszysz, gdy dociera do ciebie śpiew ptaków, szum wiatru, szmer strumienia? Czy słyszysz tylko dźwięki, czy też pieśń pochwalną kosmosu, który od wieków śpiewa ją Stwórcy? Pitagoras słyszał śpiew sfer, a w nim współbrzmienie świata z boską harmonią. Również dzisiaj żyją ludzie uduchowieni, słyszący w stworzeniu głos Boga, boskie brzmienie, wieczną pieśń pochwalną niebios. Liturgia zaprasza nas ciągle, abyśmy dostroili się do tej wiecznej pieśni pochwalnej mocy i żywiołów, aniołów i świętych, abyśmy z całym kosmosem chwalili Boga. Jeżeli cali zamienimy się w słuch i wzrok, wtedy we wszystkim usłyszymy i zobaczymy samego Boga, będziemy Go podziwiać w kwiatach i w skałach, i w ptakach szybujących po przestworzach. Usłyszymy we wszystkim głos Boga. Nie będziemy już wtedy dyskutować o Bogu, również o Bogu jako o Tym, który jest przyczyną stworzenia, który jest niezawodnym motorem wszystkiego. W stworzeniu bowiem możemy dotknąć samego Boga. Znam wielu ludzi, którzy właśnie poprzez naturę najmocniej doświadczyli Boga. Ja sam już w dzieciństwie doświadczyłem fascynacji stworzeniem. Podczas naszych rodzinnych niedzielnych spacerów ojciec ukazywał nam dzieciom piękno natury. Umiał w fascynujący sposób opowiadać o tajemnicy drzewa, uczył nas rozróżniać głosy ptaków i objaśniał nam budowę nocnego, gwieździstego nieba. Zawsze też w stworzeniu widział Stwórcę, który wszystko tak wspaniale urządził. W szkole wkładano nam do głowy, że Boga spotykamy przede wszystkim w kościele podczas mszy. Ośmieszano wszystkich, którzy uważali, że można Go spotkać podczas spaceru w lesie, a to bardzo szybko rodziło trudność. Nie na darmo wiele ludów odprawiało swoje nabożeństwa na łonie natury. W słońcu doświadczali tajemnicy Boskiej miłości, a w górach widzieli piękno Boga. Jan od Krzyża mówił o tym: "Moje umiłowane, potężne góry". To doświadczenie hiszpańskiego mistyka przeżył na nowo nasz opat, kiedy w Peru wpatrywał się świętą górę Apu Ausangate. Góra ta promieniała dla niego obecnością Boga i nieopisaną miłością. Czuł, jakby z góry płynęła do niego miłość i przenikała go. Jedyną możliwą reakcją była kontemplacja w ciszy i modlitwa (Ruppert, Mein Geliebter, die riesiegen Berge 18nn). W otoczeniu gór odczuwał bliskość Boga w sposób bardziej intensywny niż podczas wielu nabożeństw. Dla mnie ważne doświadczenie stanowi ranny spacer w lecie, tuż po śniadaniu, kiedy idąc obok strumienia wyciągam ręce do modlitwy. Wtedy czuję świeży powiew wiatru, a w nim łagodną obecność Boga. Sprawowana potem Eucharystia konkretyzuje dla mnie tę czułą miłość Boga w postaci Chleba i Wina. Ale oba te przeżycia tworzą jedność i nie można ich przeciwstawiać. Jan od Krzyża oczywiście czuł w swoich hiszpańskich górach, że Bóg go kocha i że jest mu bardzo bliski. "Ciemna noc", o której mówi, nie jest zaprzeczeniem jego doświadczenia Boga w stworzeniu. O wiele bardziej jest ona oczyszczeniem, tak aby człowiek oglądał stworzenie w nowy sposób, aby we wszystkim rozpoznawał tajemnicę Boga i doświadczał jej. Duchowość stworzenia Od Mathew Foxa utarło się pojęcie duchowości stworzenia. Chodzi w niej o to, aby doświadczyć Boga przede wszystkim w stworzeniu, które jest pierwszym Jego darem dla ludzi. W stworzeniu Bóg przytula nas do siebie, a natura przeniknięta jest Duchem Bożym, miłością Boga i pięknem. Oglądając ją wyczuwamy Boga, ale potrzeba do tego zdziwionego oka. Niemieckie słowo staunen - "dziwić się" - pochodzi od stauen: "spiętrzyć, zastygnąć, zahamować w biegu". Aby móc się dziwić, muszę się zatrzymać. Muszę być cały w patrzeniu. Grecy określali to słowem thaumazein - "dziwić się, podziwiać". W zdziwieniu, w podziwie otwiera się przede mną cud stworzenia. Podziw, zadziwienie to właściwy dla nas sposób reagowania na stworzenie Boże. Do stworzenia należy również człowiek, który jest podobny do Boga. W pięknie ciała człowieka, w jego oczach, w dziełach jego rąk może również zajaśnieć przed nami wspaniałość Boga. Benedyktyńska duchowość była zawsze duchowością stworzenia. Święty Benedykt zachęca mnichów, aby siedem razy dziennie chwalili Boga Stwórcę. Również liturgia jest dla niego przede wszystkim pochwałą Stwórcy. Kiedy mnisi wychwalają Stwórcę i błogosławią w psalmach i hymnach Jego dzieła, wtedy otwierają się ich zmysły, tak że mogą doświadczyć w stworzeniu samego Stwórcy. Benedyktyńska duchowość stworzenia zaznacza się w delikatnym obchodzeniu się z przedmiotami dnia powszedniego i z narzędziami do pracy. Kto jest w takim kontakcie z rzeczami, ten może doświadczyć Boga każdego zwykłego dnia. Wtedy wszystko staje się dla człowieka wyrazem obecności Boga. Skupienie, w jakim pracuje mnich, wyraża, że wszystko to czyni przed Bogiem, że jego praca wiąże go z Bogiem i prowadzi do Boga. Liturgia godzin daje mu wyczucie czasu i rytmu stworzenia. W swoim konkretnym działaniu mnich poddaje się rytmowi, który wskazał mu Bóg w swoim stworzeniu. I w ten sposób nie tylko kontakt z rzeczami, lecz także rozkład dnia staje się miejscem doświadczenia Boga. Anselm Grun: Doświadczyć Boga całym sobą - 9 Doświadczenie woli Boga Ludzie, którym towarzyszę duchowo, pytają mnie nie tylko o doświadczenie Boga, lecz również i o to, w jaki sposób można rozpoznać wolę Boga wobec własnej osoby. W Ćwiczeniach duchownych świętego Ignacego Loyoli chodzi przede wszystkim o to, aby konkretna osoba rozpoznała wolę Bożą względem siebie. Pytanie o wolę Bożą nakłada się na moje osobiste doświadczenie Boga. Kim jest dla mnie Bóg? Jakich wskazówek mi udziela? Kiedy moje życie będzie udane? W naszym pojmowaniu woli Bożej zaznacza się zawsze doświadczenie Boga i siebie. Wiele osób dąży do poznania woli Bożej, aby odnaleźć właściwą dla siebie drogę. Dla innych osób pytanie o wolę Bożą okazuje się niebezpieczne, gdyż boją się, że Bóg mógłby chcieć czegoś, co nie jest dla nich dobre. W pytaniu o wolę Bożą dużą rolę odgrywa obraz Boga. Gdy widzę Stwórcę jako tego, który mi na nic nie pozwala, który mnie pomniejsza, który mnie łamie, wtedy bardzo się boję Jego woli. Jeżeli przedstawiam sobie Boga wyłącznie jako tego, który mi się sprzeciwia, to muszę jakoś przeniknąć Jego zamiary. Jeżeli natomiast Bóg jest dla mnie tym, który przez Ducha Świętego mieszka i działa we mnie, to odbiorę wolę Boga jako moje powołanie, jako życiodajną mądrość. Jezus widzi swoje zadanie w spełnianiu woli Ojca: "Moim pokarmem jest wypełniać wolę Tego, który Mnie posłał" (J 4, 34). Jezus zgadza się ze swoim Ojcem, jest z Nim wewnętrznie związany. Wola Ojca nie stanowi dla Jezusa zagrożenia, lecz zespala Go z Ojcem. Jednakże również i Jezus, jako człowiek, musi się przekonać do poddania się woli Boga. Na Górze Oliwnej Jezus mocuje się ze sobą i ze swoim Ojcem. Kiedy już przeczuwa, że Jego droga zmierza do okrutnej śmierci na krzyżu, to nie od razu i nie bez trudu mówi "tak". Nikt nie chce umierać. Również w Jezusie chęć do życia jest większa niż gotowość na śmierć. Dlatego modli się: "Ojcze mój, jeśli to możliwe, niech Mnie ominie ten kielich! Wszakże nie jak Ja chcę, ale jak Ty" (Mt 26, 39). Ale w końcu z przekonaniem prosi o to, o co i nam każe prosić w modlitwie Ojcze nasz: "Niech się stanie wola Twoja" (Mt 26, 42). Po tej modlitwie wyrusza opanowany, pogodzony i wyciszony wewnętrznie na swoją krzyżową drogę. W modlitwie rozpoznał, że ta droga doprowadzi Go do życia, że w ten sposób stanie się dla ludzi źródłem błogosławieństwa i zbawienia. Scena modlitwy w ogrodzie Getsemani ukazuje nam, jak powinniśmy rozumieć wolę Boga. Może ona się nam jawić jako coś obcego, zewnętrznego, dopóki nie znajdziemy się w naszym własnym centrum. Jeżeli tylko powierzchownie podążać będziemy za naszymi potrzebami i zachciankami, to dość często odbierzemy wolę Boga jako coś, co staje nam na drodze. Ale jeżeli w modlitwie dotrzemy do dna naszej duszy i jeśli odkryjemy w milczeniu własny ton, to wtedy przyjmiemy wolę Boga jako identyczną z wolą naszego osobowego rdzenia. Odkryjemy w niej ten unikalny obraz, jaki Bóg uczynił sobie o nas. Paweł rozumie wolę Boga jako drogę do naszej pełni i naszego uświęcenia: "Albowiem wolą Bożą jest wasze uświęcenie" (1 Tes 4, 3). Wolą Bożą jest, abyśmy się stali ludźmi szczęśliwymi i pełnymi, abyśmy się stali tym, czym jesteśmy wedle zamysłu Stwórcy, abyśmy doszli do harmonii z naszą prawdziwą jaźnią. Wolą Bożą nie jest nigdy zniszczenie człowieka, pomniejszanie go lub obciążanie obowiązkami ponad jego siły. W związku z tym pojawia się pytanie: jak mogę rozpoznać wolę Boga? Kiedy wsłuchuję się w ciszy w wewnętrzne głosy mojego serca, to czy dosłyszę wyłącznie siebie samego, czy również głos Boga? Jak mogę rozpoznać, że jest to wola Boga, a nie moja własna? Dla dawnych mnichów kryterium poznania woli Boga było to, że wzbudza ona w człowieku pokój, żywotność oraz przynosi wolność. Stykam się nieraz z młodymi ludźmi, którzy czują w sobie skłonność do tego, żeby wstąpić do zakonu. Kiedy pytam ich dalej, opowiadają mi czasami, że wierzą, iż Bóg chciałby tego od nich, ponieważ byłaby to droga trudniejsza i bardziej konsekwentna. Jednocześnie lękają się takiego wyboru, ponieważ w głębi duszy tęsknią też za rodziną. Bo przecież każdy czy każda z nas ma w sobie mnicha i ojca rodziny, zakonnicę i matkę. Zawsze rozbrzmiewać w nas będą te dwa różne głosy. Który z nich pochodzi od Boga? Racjonalne roztrząsanie nie całkiem ma tu sens. Proponuję ludziom w takich sytuacjach, aby wyobrazili sobie obydwie te możliwości i obserwowali swoje uczucia i wewnętrzne reakcje. Tam, gdzie znajdą więcej pokoju, żywotności i wolności, tam będzie wola Boża. Doświadczenie woli Bożej jest ważnym aspektem naszego doświadczenia Boga. Bowiem nigdy nie doświadczamy Boga samego w sobie, ale zawsze w Jego relacji do nas. W woli Bożej staje się dla nas oczywiste, że Bóg dla naszej życiowej drogi posiada znaczenie rozstrzygające. Chodzi o to, aby rozpoznać nasze i tylko nasze osobiste powołanie. Każdy człowiek jest niepowtarzalny i ma do spełnienia misję właściwą tylko jemu. Wola Boża chce wprowadzić człowieka na taką drogę, na której będzie mogło owocować jego życie, rozwiną się jego zdolności, na której będzie współbrzmieć z sobą. Rozpoznanie woli Bożej jest rzeczą decydującą o udanym życiu. Wola Boża jest jak światło, które oświetla nas i daje nam wewnętrzną jasność. Prowadzi nas do wewnętrznej wolności, w której nie grozi nam uzależnienie od powierzchownych życzeń i potrzeb. Wola Boża prowadzi nas do spotkania się z naszą prawdziwą istotą i naszym właściwym powołaniem. W głębi naszej duszy możemy nieraz wyczuć Boga jako tego, który doprowadza nas do jedności z naszą prawdziwą istotą. Ale potrzebne jest przy tym wyostrzone czucie, abyśmy nauczyli się rozróżniać, co jest wolą Bożą, która prowadzi nas do życia, a co naszą wolą, która na początku zdaje się być dla nas bardziej odpowiednia, ale w rzeczywistości utrudnia nam stawanie się sobą. Dawni ojcowie duchowni mówili o darze "rozróżniania duchów" jako o najważniejszej chyba duchowej zdolności. Jeżeli będę umiał odróżnić Boga od bożków, a wolę Bożą od woli mojego własnego ego, wtedy moje życie uda się: stanę się niepowtarzalnym człowiekiem, takim, jaki jestem w zamyśle Bożym. Anselm Grun: Doświadczyć Boga całym sobą - 10 Doświadczenie Boga i oświecenie Doświadczenie mistyków Bóg we mnie Oświecenie jest od czasów Platona celem wszystkich ludzkich starań w dążeniu do prawdy. Również w wielu religiach oświecenie znajduje się na końcu duchowej drogi. W Ewangelii św. Jana Jezus mówi o sobie: "Ja jestem światłością świata. Kto idzie za Mną, nie będzie chodził w ciemności, lecz będzie miał światło życia" (J 8, 12). I już w Prologu napisano, że w Słowie była światłość ludzi i że w Jezusie przyszła na świat prawdziwa światłość, oświecająca każdego człowieka (por. J 1, 4 i 9). Ewangelia św. Jana widzi posłannictwo Jezusa w tym, żeby ludziom, którzy w swojej oziębłości stali się ślepi na prawdę, przywrócić widzenie. Wiara jest oświeceniem. Wiara oznacza nowe widzenie. Jeżeli nasze życie już teraz stanie się jasne dzięki wierze, to po ostatecznym spełnieniu będziemy całkowicie oświeceni i sami staniemy się światłem: "I miastu nie trzeba słońca ni księżyca, by mu świeciły, bo chwała Boga je oświetliła, a jego lampą - Baranek" (Ap 21, 23). Doświadczenie mistyków Wszyscy mistycy są zgodni, że oświecenia nie da się wymusić ani przez modlitwę ani jakiekolwiek techniki medytacyjne. Jest ono zawsze łaską, darem. I kiedy człowiek przeżywa oświecenie, to czuje się całkowitą jednością z sobą i z Bogiem. We wczesnym Kościele liturgia bardzo żywo przywoływała symbol światła. Chrzest nazywała oświeceniem ( photismos). W obrzędzie chrztu ludzie mogli doświadczyć wewnętrznego oświecenia. Otwierały im się oczy i widzieli świat na nowy sposób. Liturgia jutrzni i nieszporów ukazywała we wschodzącym i zachodzącym słońcu obraz Chrystusa, który o poranku rozświetla ciemność naszego serca, a wieczorem staje się naszym wewnętrznym światłem, kiedy wokół zapada ciemność. Liczne obrzędy światła mają pomóc człowiekowi w doświadczeniu wewnętrznej światłości. Celem duchowej drogi jest dla mnichów widzenie wewnętrznego światła. Co mają na myśli mistycy, kiedy mówią o oświeceniu? W oświeceniu nie widzę Boga bezpośrednio. Nie staje On przede mną jako pełnia światłości. To raczej we mnie wszystko staje się jasne. Ewagriusz z Pontu mówi, że widzi swoje własne światło. Ewagriuszowi chodzi tutaj oczywiście o to, że nasza jaźń, że najbardziej wewnętrzny nasz rdzeń staje się światłem, że błyszczy jakby szafir. Oświecenie jest więc przede wszystkim nowym sposobem doświadczenia samego siebie, ale takiego doświadczenia, że człowiek w swej głębi czuje się jednością z Bogiem. Oświecony nie widzi czegoś określonego, ale przenika wzrokiem i dosięga samych podstaw. Wszystko jest dla niego jasne i klarowne. W jednej chwili osiąga zgodę ze sobą samym i ze swoim życiem, ze światem i jego potrzebami. Niczego nie potrafi on wyjaśnić, ale w głębi wie wszystko. On patrzy, on cały jest okiem. Nie widzi niczego określonego, lecz samą tylko tajemnicę. Św. Benedykt w jednym promieniu słonecznym ujrzał cały świat. To było oświecenie. W głębi swojej duszy zobaczył wszystko: stworzenie, ludzi, siebie samego oraz Boga jako przyczynę i fundament wszystkiego. W tym wewnętrznym świetle był zjednoczony ze "wszystkim w Jednym". W buddyzmie zen mówi się o satori jako o oświeceniu. Często opowiada się w historiach mnichów buddyjskich, że ludzie, którzy całymi latami oddawali się medytacji, nigdy nie dostąpili oświecenia. Natomiast zdarzało się ono zupełnie niespodziewanie w ciągu zwyczajnego dnia. Jeden doświadczał oświecenia na środku rynku, inny - kiedy ktoś uderzył go w twarz. Jeżeli człowiek dostępuje oświecenia, to zawsze przychodzi ono od Boga w sposób nieoczekiwany. Ważnym znakiem oświecenia jest to, że oświecony wraca do rzeczywistości tego świata i zaczyna inne życie. Dziś wielu ludzi fascynuje idea oświecenia. Ale tam, gdzie za dużo się o nim mówi, występuje ogromne niebezpieczeństwo pomniejszenia jego wartości, swoistej "inflacji". Człowiek zaczyna sądzić, że cały może być światłem, i przez to zapomina o swoich ciemnych stronach. Tylko wtedy można dojrzeć w sobie światło, jeżeli ma się odwagę spojrzeć na własne słabości. Wielu oświeconych uważa, że ich zaciemniona strona "została zalana światłem najwyższej świadomości" (Feuerstein, Der Schatten des erleuchteten Guru, 132). A przecież jeśli w żmudnej pracy nad osobową integracją nie uświadomimy sobie naszych ciemnych stron, to zostaną one w nas mimo oświecenia i wyrażą się w dziwacznym zachowaniu. Psycholog Georg Feuerstein zwraca uwagę na fakt, że wielu oświeconych guru nosi w sobie również bardzo przyciemnione strony. Oświecenie nie zwalnia nas z obowiązku pokornego przyjrzenia się własnej ciemności i przyjęcia jej. W przeciwnym bowiem razie będziemy tak bardzo zafascynowani oświeceniem, że zapomnimy o naszym człowieczeństwie. Nie doprowadzi nas to jednak do uzdrowienia i przemiany, ale do rozkładu i odgrywania chorobliwej roli przyciąganego przez światło. Człowiek tylko wtedy może doświadczyć Boga, jeśli wciąż pozostaje człowiekiem, jeśli jest świadom swojej przyziemności i ciemności. W przeciwnym razie nie będzie miał nigdy doświadczenia Boga, ale bożka, i będzie się zachowywał jak bożek. W oświeceniu - jak mówią Ojcowie Kościoła - doznajemy przebóstwienia. Oznacza ono również i to, że przestajemy się zachowywać jak bożki. Ponieważ oświeca nas Boże światło, możemy przeto bez ograniczeń afirmować nasze człowieczeństwo. Tylko w napięciu między światłem a ciemnością możemy mówić o oświeceniu. Tylko wtedy gdy zdajemy sobie sprawę z tego napięcia, możemy bez lęku spojrzeć na wiele zjawisk świetlnych, o których opowiadają dziś ludzie. A opowiadają oni często, że nagle zobaczyli światło lub błysk. Czasami błysk ten zobaczyli na twarzy człowieka, czasami kiedy szli przez las, a czasami kiedy oddawali się medytacji. Inni widzą jasne światło w śnie. Wtedy jest dla nich oczywiste, że sam Bóg ukazał im się w tym świetle. Doświadczenie światła zawsze przynosi uczucie szczęścia. Ale tego światła nie można zatrzymać, bo ono ciągle znika, i nie ma sensu ścigać go. Ze świadomością, że się takie światło widziało, trzeba powrócić do zwykłego szarego dnia. Coś podobnego przydarzyło się apostołom, którzy na górze Tabor ujrzeli Chrystusa jako światłość. Ale potem obłok zasłonił im widok i bardzo się zlękli. Ze świadomością, że widzieli Światło, musieli zejść z góry w szarość codzienności. Bóg we mnie Doświadczenie Boga jako oświecenie wskazuje jednak nie tylko na niezwykłe przeżywanie światła, lecz również, że możemy Boga doświadczyć w nas samych. Droga do doświadczenia Boga prowadzi przez doświadczenie siebie. Jeśli wejrzę we własne wnętrze i nie zatrzymam się na historii swego życia, na swoich myślach i uczuciach, zranieniach i problemach, wtedy u źródeł swej duszy mogę wyczuć Boga, tajemnicę, która mnie przewyższa. Kiedy przemyślę do końca pytanie: "kim jestem?" - wtedy dotrę nie do swojego powierzchownego "ja", lecz do swojego osobowego centrum i tam spotkam Boga, od którego otrzymałem życie. Ale przecież nie mogę zobaczyć czy też zatrzymać w sobie Boga. On stale mi się wymyka. Nikt nie może Nim rozporządzać. W czasie oświecenia Bóg nie stoi naprzeciw mnie, tylko przenika mnie swoim światłem. Nie doświadczam więc Boga jako czegoś określonego, jako jakiejś konkretnej postaci, lecz czuję się oświecony światłem. Czuję się jednością z samym sobą. Boga - jak twierdzą duchowni autorzy - mogę doświadczyć tam, gdzie panuje we mnie pokój i wyciszenie, gdzie jestem w harmonii z sobą samym, gdzie nagle wszystko staje się dla mnie jasne, gdzie przeciwieństwa schodzą się w jedno, gdzie czas i wieczność, instynkt i duch, niebo i ziemia łączą się. Tego rodzaju doświadczenie bycia jednością nie jest wynikiem pracy nad własną psychiką, ale jest darem od Boga, bowiem w moim pokoju jest obecny sam Bóg. Jeżeli otrzymuję w darze takie doświadczenie, to wymaga ono pokory. Bez niej będę chodził nadęty i zachowywał się jak ktoś wyjątkowy. I wtedy oświecenie bardzo łatwo może mnie doprowadzić do chorobliwej samoiluzji. Niespokojnie pytam siebie: Kim ja jestem? Jestem tym czy tamtym? Czy jestem? Spoglądam w lustro. Patrzę na siebie jakby pierwszy raz. Czy to jestem ja? Kim jestem? Oni mi mówią: jesteś twoim osiągnięciem, jesteś twoją rolą, jesteś twoim nazwiskiem, jesteś twoim posiadaniem, jesteś... Nie, nie jestem moim osiągnięciem, nie jestem moją rolą, nie jestem tym, co inni o mnie myślą. Ja jestem ja - szepce coś we mnie. Pytam dalej, szukam dalej, aż moje pytanie dociera do brzegu milczenia i tajemnica dotyka mojej duszy. Jakiś głos zapisuje się na cieniuteńkiej ścianie mojego serca: Ty jesteś bogiem. Słyszę: "Bóg stał się człowiekiem, aby człowiek stał się bogiem". Wnikam do tego boskiego naczynia, w niepojętą tajemnicę: że Bóg rodzi się we mnie. I Słowo stało się ciałem, WE MNIE. Anselm Grun: Doświadczyć Boga całym sobą [Zakończenie] Zakończenie Droga czytelniczko, drogi czytelniku. Przemierzaliśmy różne drogi doświadczenia Boga. Bo także i w naszych postmodernistycznych czasach o wiele więcej ludzi doświadcza Boga, niż nam się to wydaje. Bóg się ukrywa, ale również objawia się, ukazuje się, daje się widzieć. Również nasz czas nie jest czasem bez objawienia Boga. Niemało jest ludzi, którzy nie mogą doświadczyć Boga, gdyż posiadają zbyt sztywne wyobrażenie o tym, jak takie doświadczenie powinno wyglądać. Uważają, że tylko wtedy doświadczyliby Boga, gdyby On bezpośrednio do nich przemówił lub się im ukazał. Ale Bóg nigdy nie ukazuje się we własnej postaci, lecz ukazuje się w postaciach tego świata. Ukazuje się w obrazach jako przyczyna bez obrazu. Nie możemy oddzielić głosu Boga od głosów tego świata. Bóg mówi przede wszystkim w głosach ludzi i kosmosu. Doświadczenie Boga polega na tym, żeby w widzialnych dla nas obrazach oglądać niewidzialnego Boga; żeby w wielu głosach tego świata dosłyszeć głos Boga; żeby w doświadczeniach naszego życia przeżyć Boga jako właściwą ich przyczynę, jako Tego, który nam towarzyszy, wyciąga nad nami swoją troskliwą dłoń i pozwala nam odczuć Jego miłość we wszystkim, co nas spotyka. Tą moją książką chciałbym was zachęcić do refleksji nad własnymi doświadczeniami. Czy nie są one ostatecznie doświadczeniem Boga? Nie chciałbym jednak wywierać presji w związku z waszymi doświadczeniami i sugerować, że zawsze i że wszędzie przeżywać musicie Boga. Są takie chwile, w których mimo usilnych starań nie czujemy bliskości Boga; niebo pozostaje dla nas zamknięte i nic nie rozświetla ciemności. Takie czasy są również częścią naszej duchowej drogi. I nie ma najmniejszego sensu obwiniać siebie, kiedy nie możemy doświadczyć Boga. Możemy wtedy tylko trwać i czekać, aż Bóg się nam ukaże, niebo się otworzy i Boża światłość rozjaśni nam ciemności. Starałem się ostrożnie mówić o Bogu. Nie chciałem gonić za sensacją, jak to bywa z wieloma pobożnymi ludźmi. Jeżdżą oni z jednego miejsca do drugiego, aby przeżywać niezwykłe zjawiska. Ale Bóg nie ukazuje się tam, gdzie ludzie zwracają na siebie Jego uwagę, a biura podróży organizują wycieczki przeżyć religijnych. Bóg nie da się pochwycić. Jest Bogiem wolnym, Bogiem, którym nie można rozporządzać. Kiedy nam się ukazuje, kiedy Go doświadczamy, wtedy potrzebna jest nie tylko pełna zdumienia bojaźń wobec całkiem innego Boga, lecz także pokora naszych słów. Nie na próżno żąda Jezus od ludzi, których uzdrowił i którzy w spotkaniu z Nim mogli bardzo intensywnie doświadczyć Boga, aby nie rozgłaszali o swoich przeżyciach. Muszą oni najpierw uwewnętrznić w milczeniu owo doświadczenie Boga, aby mogli potem powściągliwie i właściwie o nim opowiadać. Choć już tak wiele wiemy o wymieszaniu naszych doświadczeń z naszymi wyobrażeniami i projekcjami, chciałbym mimo to zachęcić was do odważnego zaufania własnym doświadczeniom. Jeżeli świadomie przyjmiemy i świadomie zagłębimy się w to, czego doświadczamy każdego dnia, to stwierdzimy, że spotykamy Boga częściej, niż nam się wydaje. Bóg się nam ukazuje, mówi do nas, możemy Go dotykać, smakować, czuć. Bóg objawia się nam w wydarzeniach naszego życia, a czasami rozbłyska jak światło pośród naszej ciemności. Życzę Wam, drogi czytelniku i droga czytelniczko, żebyście doświadczyli Boga jako Tego, który daje życie, który nas wyzwala, podnosi, leczy nasze rany i wprowadza nas do naszego prawdziwego centrum, do naszej prawdziwej jaźni. Anselm Grun: Doświadczyć Boga całym sobą [O Autorach] O Autorach ANSELM GRÜN, urodzony w 1945 roku, dr teologii, benedyktyn i kapłan. W opactwie Münsterschwarzach kieruje sprawami administracyjno-finansowymi. Jako duszpasterz działa od wielu lat w ośrodku terapeutyczno-duchowym "Recollectiohaus". Jest autorem licznych publikacji o duchowości i przezwyciężaniu życiowych kryzysów. Należy do najbardziej poczytnych współczesnych autorów chrześcijańskich. Jego książki ukazują się też w wielu polskich wydawnictwach. W Wydawnictwie WAM między innymi: Pismo Święte w interpretacji psychologii głębi; Krzyż - symbol odkupionego człowieka; Mistyka i eros; Drogi ku wolności; Autosugestia. Jak myśleć pozytywnie; Przebacz samemu sobie. Pojednanie - przebaczenie. MARIA MAGDALENA ROBBEN, urodzona w 1958 roku, pedagog społeczny, terapeuta. Współpracuje z Anselmem Grünem w Domu Rekolekcyjnym opactwa Münsterschwarzach. Wraz z nim wydała m.in. książkę Porażka? Twoja szansa! ( Gescheitert? Deine Chance!, Vier-Türme-Verlag 1999).