KAROL MAY Z BAGDADU DO STAMBUŁU OPOWIEŚĆ PODRÓŻNICZA TYTUŁ ORYGINAŁU: VON BAGDAD NACH STAMBUL PRZEŁOŻYŁ KRZYSZTOF JACHIMCZAK Opowiedziana tu historia rozgrywa się w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. I NA PERSKIEJ GRANICY Na południe od wielkiej Pustyni Syryjskiej i Mezopotamskiej, pomiędzy Morzem Czerwonym i Zatoką Perską, leży Półwysep Arabski, którego skrajny brzeg wrzyna się daleko w burzliwe Morze Arabskie i Ocean Indyjski. Ziemię tę z trzech stron otacza wąski, ale żyzny pas brzegowy. W głąb lądu teren wznosi się ku rozległemu, pustynnemu płaskowyżowi, którego melancholijne, poszarpane krajobrazy szczególnie na wschodzie zamykają wysokie, nieprzebyte łańcuchy górskie, do których należy zaliczyć przede wszystkim nagie góry Szammar. W starożytności dzielono tę krainę na trzy części: Arabia petraea, Arabia deserta i Arabia felix, to znaczy: Arabię petrejską, pustynną i szczęśliwą. Jeśli niektórzy geografowie są zdania, że określenie „petraea” pochodzi od greckiego słowa, które oznacza „kamień, skałę”, i z tego powodu nazywają tę część kraju Arabią „skalistą”, to wynika to z błędnego ujęcia: nazwę ową należy raczej wywodzić od dawnej Petry, która była stolicą tej północnej prowincji kraju. Arabowie nazywają swoją ojczyznę Dżeziret el Arab*, natomiast Turcy i Persowie zwą ją Arabistanem. Współcześnie przyjmuje się rozmaite podziały; wszelako mieszkańcy, którzy wiodą życie nomadów, uznają wyłącznie różnice pomiędzy plemionami. Nad Arabią wysklepia się wiecznie błękitne niebo, skąd nocą spoglądają w dół jasne gwiazdy; przez górskie wąwozy i częściowo jeszcze nie zbadane równiny pustynne wędruje półdziki syn stepu na wspaniałym wierzchowcu albo niezmordowanym wielbłądzie. Czujnie rozgląda się na wszystkie strony, żyje bowiem w waśni i niezgodzie z całym światem oprócz członków własnego plemienia. Od jednej granicy do drugiej ciągnie już to delikatny powiew czystej, łagodnej, już to rozgłośne tchnienie mrocznej, dzikiej poezji, którą wędrowiec napotyka na każdym kroku. Dlatego już przed stuleciami znano wielu arabskich poetów i poetek, których pieśni żyły w pamięci ludu. Utrwalono je rylcem dla późniejszych epok. Za ojca prawdziwych Arabów albo Joktanidów uchodzi Joktan, syn Huta, który był potomkiem Sema w piątym pokoleniu, zaś jego potomstwo zamieszkiwało Arabię szczęśliwą i wybrzeże et–Tehama aż do Zatoki Perskiej. Obecnie wiele plemion szczyci się swoim pochodzeniem od Ismaela, syna Hagary. Ów Ismael, jak podaje legenda, miał przybyć ze swoim ojcem Abrahamem do Mekki i wznieść tam świątynię Kaaba. Prawdą jest jednak to, że Kaabę zbudowało, albo przynajmniej rozbudowało, plemię Korejszytów. Pośród relikwii, jakie się w niej znajdowały, najsłynniejsza była studnia Sem Sem i Czarny Kamień, który rzekomo spadł z nieba. Do tego miejsca pielgrzymowały rozmaite plemiona Arabów, aby ustawić swoich bogów plemiennych czy też domowych i składać im ofiary oraz zanosić do nich modły. Toteż Mekka była punktem centralnym dla mocno rozproszonych plemion. Ponieważ ta ważna miejscowość znajdowała się w posiadaniu Korejszytów, stali się oni najpotężniejszym i najbardziej uznanym plemieniem Arabii, które poza tym było także najbogatsze, gdyż napływający ze wszystkich stron pielgrzymi nigdy nie zjawiali się bez podarków albo cennych towarów. Jeden z członków tego plemienia, Abd Allach*, zmarł w roku 570 po Chrystusie, a w kilka miesięcy później Amina, wdowa po nim, urodziła chłopca, którego później nazywano Mohammed*. Jest prawdopodobne, że wcześniej chłopiec nosił inne imię i dopiero wtedy, gdy przez proroczą działalność stał się postacią wybitną, otrzymał zaszczytne imię Mohammeda. Imię to wymawiane jest również Muhammed, Mohammad i Muhammad, w Turcji zaś także Mehmed. Ojciec pozostawił chłopcu tylko dwa wielbłądy, pięć owiec i abisyńską niewolnicę, dlatego też malec był początkowo zdany na opiekę swego dziadka Abd el Muttaliba, a po jego śmierci na wsparcie stryja Abu Taliba. Ponieważ jednak stryj nie mógł dla swego bratanka wiele zrobić, chłopiec musiał tedy zarabiać na chleb jako pastuch owiec. Później został poganiaczem wielbłądów i sługą wojowników, którym nosił łuk i kołczan, przy czym prawdopodobnie rozwinął się jego waleczny charakter. Kiedy Mohammed liczył sobie dwadzieścia pięć lat, poszedł na służbę do Chadidży, bogatej wdowy po kupcu, której służył z taką wiernością, że pokochała go i uczyniła swoim małżonkiem. Później jednak stracił wielki majątek swej żony. Do czterdziestego roku życia pracował tedy jako kupiec. Podczas dalekich podróży Mohammed stykał się z żydami, chrześcijanami, braminami i czcicielami ognia, starając się poznawać świat ich wiary. Cierpiał na padaczkę i drgawki, a wskutek tego na rozstrój nerwów, co wytworzyło w nim mocną skłonność do przywidzeń. Religijne rozmyślania nie sprzyjały wyleczeniu choroby. Mohammed zamieszkał ostatecznie w odosobnieniu w grocie położonej niedaleko Mekki na górze Hara. Tu miał swoje pierwsze wizje. Krąg wiernych, gromadzących się wokół Proroka, tworzyli początkowo jego żona Chadidża, .niewolnik Zajd, dwaj mieszkańcy Mekki Osman i Abu Bekr oraz jego najmłodszy kuzyn Ali, który należy do niefortunnych bohaterów w historii islamu. Tenże Ali urodził się w roku 602 i cieszył się takim uznaniem Mohammeda, że otrzymał za małżonkę jego córkę Fatimę. Kiedy Prorok po raz pierwszy przedstawił zasady swej wiary w kręgu rodzinnym, po czym spytał: „Kto spośród was chce być moim zwolennikiem?”, wszyscy milczeli; jedynie młody Ali, zachwycony wysłuchanym przed chwilą wykładem, zawołał zdecydowanie: „Ja chcę nim zostać i nigdy cię nie opuszczę!” Mohammed nigdy o tym nie zapomniał. Ali był dzielnym, zuchwałym wojownikiem i wielce się przyczynił do szybkiego rozprzestrzeniania się islamu. Wszelako po śmierci Mohammeda, który nie pozostawił ostatniej woli, został pominięty i kalifem wybrano Abu Bekra, teścia Proroka. W roku 634 zastąpił go drugi teść Proroka imieniem Omar, po którym nastąpił z kolei Osman, zięć Mohammeda. Zasztyletował go w roku 656 syn Abu Bekra. Alego oskarżono o podżeganie do mordu, a kiedy został wybrany przez swoich zwolenników na kalifa, wielu odmówiło mu złożenia hołdu. Przez cztery lata walczył o kalifat i w roku 660 zginął z ręki Abd er Rahmana. Ali pogrzebany został w Kufie. Stąd bierze się rozdarcie, dzielące mahometan na sunnitów i szyitów. Rozdarcie to odnosi się nie tyle do islamskich zasad wiary, co raczej do sukcesji w kalifacie. Zwolennicy szyizmu twierdzą, że nie Abu Bekr, Omar i Osman, lecz jedynie Ali miał prawo być pierwszym kalifem. Spory, jakie wybuchły potem między obu stronnictwami na temat właściwości Boga, kismetu, wieczności Koranu i przyszłej zapłaty, należy uznać za mniej istotne. Ali pozostawił dwóch synów, Hasana i Husajna. Pierwszy został wybrany kalifem przez szyitów, podczas gdy zwolennicy Sunny obrali Muawiję I, założyciela dynastii Omajjadów. Muawija przeniósł siedzibę swego rządu do Damaszku, uczynił kalifat urzędem dziedzicznym i jeszcze za swego życia wymusił uznanie własnego syna Jazida. Hasan nie zdołał pokonać Muawiji i w roku 670 został otruty w Medynie. Jego brat Husajn sprzeciwił się uznaniu Jazida. Losy Jazida stanowią jeden z najnieszczęśliwszych rozdziałów w historii islamu. Kalif Muawija rządził prowincjami silną ręką, zaś jego namiestnicy wspomagali go w tym ze wszystkich sił. I tak na przykład Sijad, namiestnik Basry, wydał rozkaz, że pod groźbą kary śmierci nikomu nie wolno pokazywać się na ulicy po zachodzie słońca. Wieczorem po ogłoszeniu rozkazu schwytano ponad dwieście osób znajdujących się poza domem i bezzwłocznie ścięto im głowy; następnego dnia liczba była już znacznie mniejsza, a trzeciego wieczora po ogłoszeniu rozkazu o oznaczonej porze ani jeden człowiek nie przebywał poza domem. Najokrutniejszym ze wszystkich polityków Omajjadów był Hadżadż, namiestnik Kufy: jego krwawe panowanie kosztowało życie stu dwudziestu tysięcy ludzi. Za czasów kalifa Jazida Husajn pozostawał w Mekce, gdzie przyjmował posłańców wzywających go, aby przybył do Kufy, jako że tam zamierzają uznać go kalifem. Usłuchał tego wezwania — na swoją zgubę! W asyście zaledwie stu wiernych towarzyszy Husajn przybył do Kufy, jednakże miasto okupowali już jego przeciwnicy. Rozpoczął pertraktacje, ale bez powodzenia. Skończyła mu się żywność, woda wyschła w skwarze, zwierzęta padały, a z zapadniętych, gorączkowo lśniących oczu jego towarzyszy wyzierała śmierć. Na próżno Husajn wołał do Allacha i Proroka o pomoc i ocalenie: jego zagłada była „zapisana w Księdze”. Ubaid Allach, dowódca wojsk Jazida, natarł nań pod Karbalą, dokonał rzezi wśród jego ludzi i kazał go zabić. Kiedy żołnierze go znaleźli, był już bliski śmierci z braku wody, ale nie mieli dlań litości, i na próżno bronił się ostatkiem sił uchodzącego zeń życia. Nieszczęśnikowi obcięto głowę, po czym zatknięto ją na włócznię i triumfalnie obnoszono. Stało się to dziesiątego muharrama i do dzisiaj ten dzień jest dla szyitów dniem żałoby. W Hindostanie obnosi się obraz głowy Husajna na włóczni, jak to było po jego śmierci, a wykonaną ze szlachetnego metalu podkową naśladuje bieg jego rączego konia. Dziesiątego muharrama okrzyk bólu rozbrzmiewa od Borneo i Celebes przez Indie i Persję, aż do zachodniej Azji, gdzie szyizm ma tylko rozproszonych zwolenników, po czym w Karbali odbywa się przejmujące widowisko: takich obrazów najdzikszej rozpaczy próżno by szukać gdzie indziej. Biada sunnicie, biada giaurowi, który tego dnia chciałby się pokazać w Karbali pośród wzburzonych do szaleństwa szyitów! Zostałby rozszarpany na strzępy! Niech to historyczne wprowadzenie posłuży lepszemu zrozumieniu poniższej opowieści. Nad Zabem postanowiliśmy pojechać wzdłuż rzeki aż do Kurdów szirwańskich, a potem sebaryjskich. Do siedzib sebaryjskich otrzymaliśmy listy polecające od beja z Gumri i melika z Lisan, a tam mieliśmy nadzieję znaleźć dalsze wsparcie. Szirwanici podjęli nas gościnnie, natomiast u Sebaryjczyków spotkaliśmy się z wrogim przyjęciem, później udało mi się jednak zapewnić także ich współdziałanie. Szczęśliwie dotarliśmy do rzeki Akra, gdzie natknęliśmy się na tak zawziętą wrogość ludności górskiej, że po wielu przykrych doświadczeniach musieliśmy się zwrócić na wschód. Przekroczyliśmy Zab na północ od Gara Surgh, pozostawiliśmy po prawej stronie Pir Hasan i, jako że w żadnym wypadku nie mogliśmy ufać tamtejszym Kurdom, byliśmy na razie zmuszeni w dalszym ciągu posuwać się na wschód, potem zaś skręcić na południowy zachód, aby między Dijalą i Małym Zabem dotrzeć do Tygrysu. Mieliśmy nadzieję, że Arabowie Dżerboa przyjmą nas gościnnie i wskażą nam bezpieczną drogę, lecz ku naszemu ubolewaniu dowiedzieliśmy się, że zawiązali sojusz z Obejdami i plemieniem Beni Lam, aby dać odczuć groty swych włóczni wszystkim plemionom pomiędzy Tygrysem i Tartarem. Wprawdzie Szammarowie byli zaprzyjaźnieni z jedną firką* Obejdów, której szejkiem był Ezla el Mahem, ale ten człowiek mógł zmienić swoje przekonania, co się zaś tyczy innych afrak*, to Mohammed Emin wiedział, że były wrogo usposobione do Haddedihnów. W tych okolicznościach najbardziej wskazane było pozostać na razie w górach na lewym brzegu Małego Zabu, potem zaś zdecydować, co dalej. Uwolniliśmy Amada el Ghandura i szczęśliwie dowieźliśmy go aż do tego miejsca, woleliśmy zatem wybrać okrężną drogę, niż znów narazić się na nowe niebezpieczeństwa. W ten sposób po dłuższym czasie oraz licznych wysiłkach i wyrzeczeniach dotarliśmy szczęśliwie do północnej części gór Zagros. Był wieczór i obozowaliśmy na skraju lasu czinarowego*. Nad nami rozciągało się niebo o takiej czystości, jaką można obserwować jedynie w tych okolicach. Znajdowaliśmy się w pobliżu perskiej granicy, a powietrze Persji słynie z przejrzystości. Światło gwiazd było tak silne, że wyraźnie widziałem wskazówki mojego zegarka kieszonkowego, choć na niebie nie było księżyca. Całkiem dobrze mógłbym czytać nawet drobne pismo. Ukazały się także te gwiazdy, które zazwyczaj można dostrzec jedynie przez lunetę. Siódmą gwiazdę Plejad można było rozpoznać bez szczególnego wytężenia wzroku. Jasność takiego rozgwieżdżonego nieba pozostawia w duszy głębokie wrażenie, pojąłem zatem, dlaczego Persja jest ojczyzną astrologii, tej mimowolnie zrodzonej matki szlachetnej córy, która zaznajamia nas ze świetlistymi światami. Wziąwszy pod uwagę nasze położenie, woleliśmy zanocować pod gołym niebem. W ciągu dnia kupiliśmy u pewnego pasterza jagnię i teraz rozpaliliśmy ognisko, aby je upiec od razu w skórze, kiedyśmy już zwierzę wypatroszyli i ogolili nożem. Konie pasły się w pobliżu. W ostatnim czasie zmuszane były do niezwykłego wysiłku i należałoby im zapewnić kilkudniowy odpoczynek, na co jednak niestety nie mogłem pozwolić. My sami, z jednym wyjątkiem, czuliśmy się dobrze. Tym wyjątkiem był Anglik, który miał poważne zmartwienie. Lindsay zapadł mianowicie kilka dni wcześniej na gorączkę, która utrzymywała się około dwudziestu czterech godzin. Potem ustąpiła, ale wówczas pojawił się u niego ów okropny dar Wschodu, który Rzymianin nazywa febris aleppensis, Włoch mal d’Aleppo, Francuz bouton d’Haleb. Ten „guz z Aleppo”, który nawiedza nie tylko ludzi, lecz także niektóre zwierzęta, na przykład psy i koty, zawsze poprzedzany jest krótkotrwałą gorączką, po czym na twarzy, piersi lub na ramionach i nogach powstaje wielki wrzód, który utrzymuje się prawie przez cały rok, wydzielając wilgotną substancję, a kiedy ustępuje, pozostawia głęboką, nigdy nie znikającą bliznę. Nazwa tej choroby jest zresztą nietrafna, gdyż choroba ta występuje nie tylko w Aleppo, lecz również w okolicach Antiochii, Mosulu, Diarbekru, Bagdadu i w kilku miejscach Persji. Częstokroć widywałem ten oszpecający wrzód, ale nigdy jeszcze tak niezwykłej wielkości, jak u naszego poczciwego Lindsaya. Nie dosyć, że obrzmienie lśniło najciemniejszą czerwienią, to na dobitkę było jeszcze tak bezwstydne, że wybrało sobie na siedzibę akurat nos — ten biedny nos, który i tak już był niezwykłej wielkości. Nasz Anglik wcale nie znosił tej dolegliwości z pokorą, jaka powinna obowiązywać dżentelmena i przedstawiciela very great and excellent nation, tylko okazywał złość i zniecierpliwienie, których wybuchy często wywoływały ukrytą uciechę słuchaczy. Również teraz Lindsay siedział przy ognisku, obiema rękami obmacując bezwstydną krostę. — Sir — powiedział do mnie. — Proszę popatrzeć! — Na co? — Hm! Głupie pytanie! Na moją twarz oczywiście! Yes! Znów urósł? — Kto? Co? — Zounds! Ten wrzód! Dużo urósł? — Bardzo! Wygląda już jak ogórek. — The devil! Okropne! Przerażające! Yes! — Może z czasem zmieni się w fowlingbull, sir Dawidzie! — Mam pana spoliczkować, sir? Jestem do dyspozycji! Chciałbym, żeby i pan miał to nędzne sWelling* na swoim nosie! — Boli? — Nie. — Niech więc się pan cieszy! — Cieszyć się? Jak mogę się cieszyć, jeśli ludzie myślą, że mój nos przyszedł na świat od razu z własną snuff–box*! Jak długo będę to miał? — Mniej więcej rok, sir Dawidzie! Lindsay zrobił takie oczy, że ze strachu niemal się cofnąłem, zwłaszcza że przerażenie rozwarło mu usta tak szeroko, iż mógłby się w nich bez trudu zmieścić jego nieszczęsny nos razem z przynależną snuff–box. — Rok? Cały rok? Dwanaście miesięcy? — Mniej więcej. — Och! Ach! Horrible! Straszne, przerażające! Nie ma na to żadnego środka? Plaster? Maść? Papka? Wycięcie? — Zupełnie nic. — Ale na każdą chorobę jest przecież lekarstwo! — Na tę nie ma, sir Dawidzie! Wrzód w najmniejszym stopniu nie jest groźny, ale jeśli go rozdrapać albo rozciąć, to może być źle. — Hm! A kiedy już go nie będzie? Czy coś jeszcze zostaje? — Bywa różnie. Im większy wrzód, tym większa pozostaje dziura. — Lack–a–day! Wielkie nieba! Dziura? — Niestety! — O, biada! Okropny kraj! Nędzne okolice! Wrócę do old England! Well! — Niech się pan nie spieszy, sir Dawidzie! — Dlaczego? — Co by na to powiedziano w starej Anglii, że sir Dawid pozwala, aby jego nos wyprawiał takie figle? — Hm! Ma pan rację, sir! Ulicznicy by za mną biegali. Pozostanę więc tutaj i… — Sihdi! — przerwał mu Halef. — Nie oglądaj się za siebie! Siedziałem zwrócony plecami do skraju lasu i natychmiast pomyślałem, że mały Hadżi na pewno zauważył tam coś podejrzanego. — Co widzisz? — spytałem go cicho. — Parę oczu. Zaraz za tobą stoją dwa drzewa czinar, a między nimi krzew. Tam ukrył się człowiek, którego oczy zobaczyłem. — Widzisz je jeszcze? — Zaczekaj! Halef dyskretnie obserwował krzew, ja zaś upomniałem pozostałych, aby zachowywali się tak swobodnie, jak do tej pory. Wstałem i zacząłem udawać, że na skraju lasu mam zamiar poszukać chrustu na ognisko. Znacznie się przy tym oddaliłem od obozu. Potem wszedłem w głąb lasu i pod osłoną drzew podkradłem się z powrotem. Nie minęło pięć minut, a znalazłem się za dwoma czinarami i miałem okazję podziwiać bystry wzrok Halefa. Pomiędzy drzewami kucała za krzewem ludzka postać, obserwująca nasze zachowanie przy ognisku. Czego ten człowiek tu szukał? Przebywaliśmy w okolicy, gdzie w promieniu wielu mil nie było żadnej wioski. Dookoła znajdowały się natomiast różne plemiona kurdyjskie, które się wzajemnie zwalczały, i mogło się też niekiedy zdarzyć, że jakaś grupa pasterzy z Persji przekroczy granicę, by dokonać grabieży. Do tego dochodzili rozmaici włóczędzy, niedobitki zgładzonych plemion, które szukały okazji, by przyłączyć się do innych. Nie mogłem ryzykować, zbliżyłem się zatem cicho do mężczyzny i jednym ruchem złapałem go za gardło. Przestraszył się tak bardzo, że cały zesztywniał, kiedy dźwignąłem go w górę i poniosłem do ogniska. Tam go położyłem na ziemi i wyciągnąłem sztylet. — Nie ruszaj się, bo zginiesz! — zagroziłem. W sercu wcale nie czułem takiej zawziętości, ale nieznajomy potraktował moją groźbę poważnie i błagalnie złożył ręce. — Łaski, panie! — To będzie zależało od ciebie. Jeśli mnie okłamiesz, będziesz zgubiony. Kim jesteś? — Jestem Turkmenem z plemienia Bejatów. Turkmen? Tutaj? Sądząc po jego ubiorze, mógł mówić prawdę. Wiedziałem również, że Turkmeni mieszkali wcześniej pomiędzy Tygrysem a perską granicą, w dodatku rzeczywiście było to plemię Bejatów. Pustynia Luryjska była widownią ich najazdów. Kiedy Nadir szach wdarł się do ejaletu* bagdadzkiego, pociągnął za sobą Bejatów do Chorasanu. Ze względu na charakter i położenie tej prowincji nazwał ją „mieczem Persji” i starał się zaludnić ją dzielnymi, walecznymi mieszkańcami. — Bejat? — spytałem. — Kłamiesz! — Prawdę rzekłem, panie. — Bejatowie nie mieszkają tutaj, tylko w odległym Chorasanie. — Masz rację, ale pewnego razu musieli opuścić te okolice, kilku jednak pozostało, a ich potomkowie tak się rozmnożyli, że teraz liczą tysiąc wojowników. Latem przebywamy w okolicach ruin Kizil–Charaba i pod Kuru Czajem. Przyszło mi do głowy, że już o tym słyszałem. — Teraz jesteście tu w pobliżu? — Tak, panie. — Ile macie namiotów? — Nie mamy namiotów. To musiało zwrócić moją uwagę. Jeśli jakieś plemię koczownicze opuszcza swój obóz, nie zabierając namiotów, to fakt ten zazwyczaj wskazuje na wyprawę wojenno–łupieską. Pytałem więc dalej: — Ilu jest wśród was mężczyzn? — Dwustu! — A kobiet? — Nie ma ich z nami. — Gdzie jest wasze obozowisko? — Niedaleko stąd. Wystarczy obejść ten las, a już będziesz u nas. — Zauważyliście zatem nasze ognisko? — Zobaczyliśmy ogień, i chan wysłał mnie, abym się dowiedział, jacy ludzie tu się znajdują. — Dokąd zmierzacie? — Idziemy na południowy wschód. — Jaka miejscowość jest waszym celem? — Okolice Sinny. — To przecież Persja! — Tak. Nasi przyjaciele urządzają tam wielkie święto, na które jesteśmy zaproszeni. To było dziwne. Ci Bejatowie mieli swoją siedzibę pod Kuru Czajem i wokół ruin Kizil–Charaby, a zatem w pobliżu Kifri. Ale to miasto położone było daleko na południowy zachód od naszego dzisiejszego obozowiska, gdy tymczasem Sinna leżała nieco bliżej nas w kierunku południowego wschodu. Dlaczego Bejatowie nie poszli prostą drogą z Kifri do Sinny? Dlaczego tak bezsensownie nadłożyli drogi? — Co robicie tu w górach? — spytałem więc. — Dlaczego ponad dwukrotnie wydłużyliście waszą drogę? — Ponieważ musielibyśmy przejść przez terytorium paszy z Sulejmanije, a on jest naszym wrogiem. — Ale tutaj również przebywacie na jego terytorium! — Tu w górach pasza nas nie szuka. Wie, że wyruszyliśmy, i sądzi, że znajdujemy się na południe od jego stolicy. Brzmiało to nieprawdopodobnie, i tak naprawdę nadal nie ufałem temu człowiekowi. Powiedziałem sobie jednak, że obecność Bejatów może nam wyjść tylko na dobre. Pod ich osłoną mogliśmy bezpiecznie dotrzeć do Sinny, dalej zaś nie musieliśmy się już obawiać żadnego niebezpieczeństwa. Turkmen uprzedził moje pytanie w tym względzie: — Panie, puścisz mnie wolno? Nic złego wam nie uczyniłem! — Uczyniłeś tylko to, co ci rozkazano, jesteś zatem wolny. Odetchnął z ulgą. — Dziękuję ci, panie! W którą stronę zwrócone są łby waszych koni? — Na południe. — Posuwacie się od północy? — Tak. Idziemy z kraju Berwarów i Chaldanów. — Jesteście więc dzielnymi i odważnymi mężami. Do jakiego należycie plemienia? — Ten człowiek i ja jesteśmy emirami z Frankistanu, a reszta to nasi przyjaciele. — Z Frankistanu! Panie, czy chcecie się do nas przyłączyć? — Czy twój chan otworzy przede mną swą dłoń? — Uczyni to. Wiemy, że Frankowie to wielcy wojownicy. Mam pójść i powiedzieć mu o was? — Idź i spytaj go, czy nas przyjmie! Wstał i oddalił się spiesznym krokiem. Inni zgodzili się z moją decyzją, zwłaszcza Mohammed Emin ucieszył się na to spotkanie. — Efendi — powiedział — często słyszałem o Bejatach. Żyją w wiecznej waśni z Dżerboami, Obejdami i plemieniem Beni Lama, będą więc dla nas przydatni. Ale nie powiemy im, że jesteśmy Haddedihnami. Lepiej, żeby Bejatowie o tym nie wiedzieli. — Poza tym tak czy inaczej musimy być ostrożni, gdyż nie wiemy jeszcze, czy chan przyjmie nas przyjaźnie. Sprowadźcie konie i przyszykujcie broń, abyśmy na wszelki wypadek byli przygotowani! Wydawało się, że w naszej sprawie Bejatowie odbyli niezwykle długą naradę, gdyż zanim dali znak życia, zdążyliśmy upiec i zjeść nasze jagnię. Turkmen, który był u nas przedtem, zjawił się z trzema towarzyszami. — Panie — rzekł — przysyła mnie chan. Przybądźcie do nas, a zostaniecie serdecznie powitani. — Idźcie tedy przodem i prowadźcie! Dosiadłszy koni pojechaliśmy za nimi, trzymając w rękach strzelby. Minąwszy skraj lasu, nie ujrzeliśmy ani śladu obozu. Wszelako po przejechaniu pasa krzewów dotarliśmy do otoczonego krzakami miejsca, gdzie paliło się potężne ognisko. Obóz został przemyślnie usytuowany, gdyż z zewnątrz niełatwo było go odkryć. Dookoła rozłożyło się w trawie dwieście ciemnych postaci, a w pewnym oddaleniu od migoczącego płomienia siedział chan, który podniósł się wolno na nasz widok. Podjechawszy doń, zeskoczyliśmy z koni. — Pokój z tobą! — pozdrowiłem go. — Bende–i szuma–em — jestem waszym sługą! — odparł z ukłonem. Powiedział to po persku. Może chciał przez to dowieść, że naprawdę jest Bejatem, którego plemienia głównego należało szukać w Chorasanie. Persów nazywają Francuzami Wschodu. Ich język jest giętki i dźwięczny, dlatego też stał się językiem dworskim większości azjatyckich książąt. Ale uprzejmy, przymilny i często pochlebczy charakter Persów nigdy nie sprawiał na mnie korzystnego wrażenia; zawsze wolałem prostą, surową szczerość Arabów. Również reszta Bejatów zerwała się na nogi, wyciągając usłużnie ręce, żeby zawładnąć naszymi końmi. Ale nie mając jeszcze pojęcia, czy ich zamiary są przyjazne, czy też podstępne, mocno trzymaliśmy wodze. — Oddaj moim ludziom konie! Zajmą się nimi — rzekł chan. Chciałem uzyskać pewność. Spytałem więc, tym razem także po persku: — Aja itminan mi–dehi — zapewniasz mi bezpieczeństwo? Pokłonił się przytakująco i uniósł dłoń. — Sseugend mi–chorem — przysięgam! Usiądźcie przy mnie i porozmawiajmy! Bejatowie wzięli konie. Tylko Rih pozostał w rękach Halefa, który doskonale wiedział, co było dla mnie najważniejsze. Oprócz niego wszyscy usiedliśmy przy chanie. Płomień świecił jasno, tak iż mogliśmy się sobie dokładnie przyjrzeć. Bejat był człowiekiem w średnim wieku, wygląd miał wojowniczy. Rysy twarzy budziły zaufanie, zaś pełne szacunku oddalenie, w jakim pozostawali jego poddani, pozwalał się domyślać wyniosłego charakteru ich wodza. — Znasz moje imię? — spytał. — Nie, o chanie — odparłem. — Jestem Heider Mirlam*, bratanek sławnego Hasana Kerkusza beja. Słyszałeś o nim? — Tak. Mieszkał w pobliżu wioski Dżenijah, leżącej przy drodze pocztowej z Bagdadu do Tauku. Był dzielnym wojownikiem, ale miłował pokój, zaś każdy opuszczony znajdował u niego niezawodną opiekę. Bejat powiedział mi swoje imię i teraz uprzejmość nakazywała wymienić nasze. Ciągnąłem przeto: — Twój zwiadowca pewnie ci już powiedział, że jestem Frankiem. Zwą mnie Kara ben Nemsi… Mimo wpojonej mu umiejętności powściągania emocji, Heider Mirlam nie zdołał stłumić okrzyku zdumienia: — Eja–och! Kara ben Nemsi! Zatem ten drugi mąż z czerwonym nosem to bej z Inglistanu, który chce wykopywać kamienie i pisma? — Czyś już o nas słyszał? — Tak, efendi; wymieniłeś mi tylko swoje imię, ale znam was prawie wszystkich. Ten mały człowiek, trzymający twego konia, to Hadżi Halef Omar, którego lęka się tylu wielkich tego świata? — Zgadłeś. — A kim są tamci dwaj? — To moi przyjaciele, którzy składają swoje imiona w Koranie*. Kto ci o nas opowiedział? — Wódz plemienia Abu Hammed. Kiedy spotkaliśmy się pod Kifri, opowiedział mi, że z twojej winy jego plemię musi płacić daninę. Bądź ostrożny, efendi! Jeśli wpadniesz w ręce tych ludzi, to cię zabiją. — Byłem już w rękach tych ludzi, ale mnie nie zabili. Nie potrafili mnie utrzymać w niewoli. — Słyszałem o tym. Zabiłeś lwa, sam i w ciemności, po czym odjechałeś, uwożąc jego skórę. Czy myślisz, że i ja nie potrafiłbym cię zatrzymać, gdybyś był moim jeńcem? Zabrzmiało to podejrzanie, ale odparłem spokojnie: — Nie potrafiłbyś mnie zatrzymać, poza tym nie wiem, w jaki sposób miałbyś mnie wziąć do niewoli. — Efendi, nas jest dwustu, a was tylko pięciu! — Nie zapominaj, chanie, że wśród tych pięciu jest dwóch Franków i że ci dwaj warci są tyle, co dwustu Bejatów! — Dumna jest twoja mowa! — A twoje pytanie niegościnne! Czy mam zwątpić w prawdy twoich słów, Heiderze Mirlamie? — Jesteście moimi gośćmi, choć nie znam imion tamtych dwóch mężów, i będziecie ze mną dzielić chleb i mięso. Taktowny uśmiech okalał jego wargi, spojrzenie zaś, które rzucił na Haddedihnów, powiedziało mi wystarczająco dużo. Z powodu wspaniałej, śnieżnobiałej brody Mohammeda Emina można było rozpoznać wśród tysięcy innych ludzi. Na skinienie chana przyniesiono kilka czworokątnych kawałków skóry. Na nich podano nam chleb, mięso i daktyle, a kiedyśmy już nieco podjedli, otrzymaliśmy tytoń do naszych fajek, zaś chan własnoręcznie podał nam ogień. Teraz mogliśmy się uważać za jego gości, dałem więc znak Halefowi, żeby odprowadził Riha do pozostałych koni. Uczyniwszy to, Halef również zasiadł przy nas. — Jaki jest cel waszej wędrówki? — spytał Heider Mirlam. — Jedziemy do Bagdadu — odparłem ostrożnie. — My zmierzamy do Sinny — oświadczył chan. — Chcecie jechać z nami? — Zgodzisz się na to? — Będę się cieszył, mając was przy sobie. Podaj mi rękę, o Karo ben Nemsi! Moi bracia niech będą twoimi braćmi, a moi wrogowie twoimi wrogami! Heider Mirlam podał mi dłoń, więc ją uścisnąłem. Podobnie postąpił z innymi, którzy razem ze mną cieszyli się serdecznie, że znaleźli w nim przyjaciela i obrońcę. — Jakie plemiona spotyka się stąd do Sinny? — spytałem w końcu. — Tu jest wolny kraj, gdzie raz to, raz inne plemię wypasa swoje stada. Kto jest silniejszy, ten zostaje. — Do jakiego plemienia jesteście zaproszeni? — Do Dżiafów. — Ciesz się zatem, że masz takich przyjaciół; Dżiafowie to naipotężniejsze plemię w całym kraju! Lękają się go Izmailici, Cengenehowie, Kelogawani, Kelhurowie, a nawet Szenkowie. — Efendi, czyś ty już kiedyś tutaj był? — zdumiał się chan. — Nie zapominaj, że jestem Frankiem. — Tak, Frankowie wiedzą wszystko, nawet to, czego nie widzieli. Czyś słyszał również o plemieniu Bebbów? — Tak. To najbogatsze plemię, jak kraj długi i szeroki, mają wioski i namioty w okolicy Sulejmanije. — Dobrześ jest poinformowany. Masz wśród nich przyjaciół albo wrogów? — Ani jedno, ani drugie. Nigdy jeszcze nie spotkałem żadnego Bebba. — Może ich poznacie, choć my raczej wolimy ich unikać. — Znasz drogę do Sinny? — Tak. — Jak długo trzeba tam jechać? — Mając dobrego konia, mężna dotrzeć w trzy dni. — A jak daleko jest do Sulejmanije? — Możesz tam być już w dwa dni. — O jakiej porze jutro wyruszacie? — Skoro świt. Chciałbyś się udać na spoczynek? — To zależy od ciebie. — Wola gościa jest w obozie prawem, wy zaś jesteście zmęczeni, boś już odłożył fajkę. Również amazdarowi* zamykają się oczy. Powinniście odpocząć. — Bejat chosz–edab hastend — Bejatowie mają gościnne zwyczaje. Pozwól, że rozłożymy derki. — Uczyńcie to, chodah chab bedahed — niech Bóg wam ześle sen! Na skinienie Heidera Mirlama przyniesiono mu dywany, z których przygotował sobie legowisko. Moi towarzysze rozłożyli się najwygodniej, jak to było możliwe; ja natomiast przedłużyłem uzdę mojego konia lassem, którego koniec obwiązałem sobie wokół przegubu ręki, po czym ułożyłem się poza obozowiskiem. W ten sposób mój Rih mógł się paść, ja zaś byłem pewny, że nic mu się nie stanie, zwłaszcza że u mego boku czuwał Dojan. Trwało to dobrą chwilę. Nie zamknąłem jeszcze oczu, kiedy ktoś się do mnie zbliżył. Był to Anglik, który złożył obok mnie swoje derki. — Piękna przyjaźń — mruknął. — Siedzę tam, nie rozumiejąc słowa. Myślę, że ktoś powinien mi to wyjaśnić! Ale pan daje nogę! Hm! Piękne dzięki! — Proszę wybaczyć, sir Dawidzie! Naprawdę o panu zapomniałem! — O mnie! Czy pan jest ślepy, czy ja nie dość duży? — Cóż, rzuca się pan w oczy, zwłaszcza od kiedy ma pan tę latarnię morską na nosie. Cóż zatem chciałby pan wiedzieć? — Wszystko! A z tą latarnią proszę dać sobie spokój, sir! O czym rozmawialiście z tym szejkiem albo chanem? Wyjaśniłem mu. — Well, to korzystne. Prawda? — Tak. Trzy dni bezpieczeństwa albo trzy dni zagrożenia to różnica. — Powiedział pan zatem: do Bagdadu? Czy naprawdę taki ma pan zamiar, mister Kara? — Bardzo bym chciał, żeby tak było, ale to niemożliwe. — Dlaczego? — mruknął Lindsay. — Musimy wrócić do Haddedihnów, bo tam nadal są pańscy służący, a poza tym trudno mi się rozstać z Halefem. Nie opuszczę go przynajmniej dopóty, dopóki nie będę miał pewności, że zdrowy i bezpieczny znajdzie się u boku swej młodej małżonki. — Słusznie! Yes! Dzielny człowiek! Wart tysiąc funtów! Well! Nawiasem mówiąc, sam chętnie bym tam wrócił. — Po co? — Z powodu fowlingbulls. — Och, zabytki można znaleźć również w pobliżu Bagdadu, na przykład w ruinach Hille. Tam wznosił się Babilon, a ruiny rozciągają się w promieniu wielu mil, chociaż Babilon nie był tak wielki jak Niniwa. — Och! Ach! Jedźmy tam! Do Hille! Co? — Na razie trudno jeszcze coś powiedzieć. Przede wszystkim najpierw musimy szczęśliwie dotrzeć do Tygrysu. Potem zobaczymy, co dalej. — Pięknie! Ale pojedziemy tam! Yes! Well! Good night! Lindsay nawet nie przypuszczał, że znajdziemy się w tych okolicach szybciej i w zupełnie innych okolicznościach, niż myślał. Owinął się derką i wkrótce rozległo się głośne chrapanie. I ja zasnąłem, spostrzegłszy jednak przedtem, że czterech Bejatów dosiadło koni i odjechało. Świtało, kiedy się obudziłem, a ten i ów z Turkmenów krzątał się wokół koni. Halef, który też już nie spał, poprzedniego wieczora również zauważył czterech odjeżdżających mężczyzn i teraz mi o tym powiedział. Po czym spytał: — Sihdi, dlaczego Bejatowie wysyłają posłańców, jeśli mają wobec nas uczciwe zamiary? — Nie sądzę, żeby tych czterech odjechało z naszego powodu. Byliśmy już w rękach chana, gdyby więc żywił niecne zamiary, mógłby je zrealizować. Nie martw się, Halefie! Jeźdźcy wysłani zostali prawdopodobnie jako zwiadowcy ze względu na niebezpieczny teren, i okazało się, że moje przypuszczenia były słuszne, o czym dowiedziałem się z odpowiedzi Heidera Mirlama na moje pytania. Po skromnym śniadaniu, złożonym jedynie z kilku daktyli, ruszyliśmy w drogę. Chan podzielił swoich ludzi na pojedyncze oddziały, które posuwały się jeden za drugim w odstępach piętnastu minut. Był to mądry, ostrożny człowiek, dbający o swoich ludzi najlepiej jak mógł. Do południa jechaliśmy bez wytchnienia. Kiedy słońce stało w zenicie, urządziliśmy popas, aby dać odpocząć naszym koniom. Podczas jazdy nie natknęliśmy się na żadnego człowieka, a w pewnych miejscach, na drzewach, krzewach lub na ziemi znaleźliśmy znaki czterech poprzedzających nas jeźdźców, wskazujących nam w ten sposób kierunek, którego mieliśmy się trzymać. Kierunek ten stanowił dla mnie zagadkę. Patrząc od strony wczorajszego miejsca odpoczynku, Sinna położona była na południowym wschodzie, ale zamiast kierować się na południowy wschód, jechaliśmy prawie dokładnie na południe. — Miałeś zamiar jechać do Dżiafów? — przypomniałem więc teraz chanowi. — Tak. — To wędrowne plemię obozuje teraz w okolicach Sinny? — Tak. — Ale jeśli nadal będziemy jechać w tym kierunku, to nigdy nie dotrzemy do Sinny, tylko do Nwizgieh albo zgoła do Bane. — Chcesz podróżować bezpiecznie, efendi? — Rozumie się! — My także. Właśnie z tego powodu jest wskazane, żebyśmy omijali wrogie plemiona. Jeszcze do dzisiejszego wieczora musimy jechać forsownie, a potem możemy odpocząć; jutro bowiem będziemy musieli zaczekać, aż droga na wschód będzie wolna. Nie całkiem mogłem zrozumieć to wyjaśnienie, lecz nie umiałem odeprzeć podanych przez Heidera Mirlama powodów, nie odpowiedziałem zatem. Po dwóch godzinach odpoczynku znów ruszyliśmy w drogę. Rzeczywiście jechaliśmy bardzo forsownie, zauważyłem też, że trasa często biegła zygzakiem. Musiało być zatem wiele punktów, od których czterej zwiadowcy chcieli nas trzymać z daleka. Pod wieczór musieliśmy przejechać przez zagłębienie terenu podobne do wąwozu. Znajdowałem się u boku chana, prowadzącego najbardziej wysuniętą grupę. Prawie mieliśmy to miejsce już za sobą, kiedy natknęliśmy się najeźdźca, którego zdumiona twarz zdradzała, iż nie pomyślał, że tutaj może spotkać obcych. Ustawił konia bokiem, opuścił dzidę i pozdrowił: — Es–selam ‘aleikum! — We ‘aleikum es selam! — odpowiedział chan. — Dokąd wiedzie droga? — Do lasu. Chcę upolować sarnę. — Do jakiego należysz plemienia? — Jestem Bebbem. — Mieszkasz tutaj, czy wędrujesz? — Osiedlamy się na czas zimy, latem wyprowadzamy nasze stada na pastwiska. — Gdzie mieszkasz zimą? — W Nwizgieh. Możesz tam dotrzeć w ciągu godziny. Moi towarzysze chętnie was podejmą. — Ilu was jest? — Czterdziestu, a przy innych stadach jeszcze więcej. — Oddaj mi dzidę i strzelbę! — Dlaczego? — spytał zdumiony mężczyzna. — I twój nóż. Jesteś moim jeńcem! — Maszallah! To słowo było okrzykiem przerażenia. Natychmiast jednak w surowych rysach obcego pojawił się wyraz śmiałości. Poderwał konia do góry, zawrócił gwałtownie i ruszył z kopyta. — Złapcie mnie! — usłyszeliśmy jeszcze okrzyk szybko oddalającego się Bebba. Chan wziął do ręki strzelbę i wymierzył do uciekającego. Ledwie zdążyłem odepchnąć lufę, kiedy huknął wystrzał. Chan podniósł na mnie zaciśniętą pięść, lecz natychmiast się zreflektował. — Chijanetgar*! Co czynisz? — zawołał gniewnie. — Nie jestem zdrajcą — odparłem spokojnie. — Nie chcę tylko, żebyś miał na sumieniu krwawą zbrodnię. — Ale trzeba było zabić tego Bebba! Jeśli nam się wymknie, zapłacimy za to. — Darujesz mu życie, jeśli ci go sprowadzę? — Tak. Ale nie schwytasz tego człowieka. — Poczekaj! Ruszyłem za zbiegiem. Zniknął już z pola widzenia; ale kiedy zostawiłem za sobą wąwóz, ujrzałem go. Przede mną rozciągała się porośnięta białymi krokusami i dzikimi goździkami równina, za którą widoczna była ciemna linia lasu. Gdybym pozwolił Bebbowi dotrzeć do lasu, byłby już dla mnie stracony. — Rih! — zawołałem, kładąc rękę między uszami mojego karego. Dzielne zwierzę od dawna nie było w pełni sił, lecz na ten znak pofrunęło nad ziemią jak po wielotygodniowym odpoczynku. W dwie minuty zbliżyłem się do Bebba na dwadzieścia długości konia. — Stój! — zawołałem. Odważny był z niego człowiek. Zamiast dalej uciekać albo zatrzymać się, zawrócił konia na tylnych kopytach i ruszył w moją stronę. Za chwilę musieliśmy się zderzyć. Widziałem, że unosi dzidę, sięgnąłem więc po sztucer. Wtedy on skierował konia lekko w bok. Śmignęliśmy obok siebie w szalonym pędzie. Ostrze jego włóczni skierowane było prosto w moją pierś; chwyciłem ją i natychmiast zawróciłem mojego wierzchowca. Bebb wybrał inny kierunek i usiłował uciec. Jego koń nazbyt był cenny, abym miał go zastrzelić. Wziąłem lasso, które miałem przy biodrze, jeden koniec umocowałem przy łęku, po czym mocny jak drut rzemień zwinąłem w pętle. Bebb obejrzał się za siebie i zobaczył, że się do niego zbliżam. Prawdopodobnie nigdy nie słyszał o czymś takim jak lasso, nie wiedział również, jak można się przed tą bronią uchronić. Do włóczni zdawał się już nie mieć zaufania, sięgnął bowiem po swój karabin, którego kuli nie można było zatrzymać. Zmierzyłem odległość na oko, a kiedy Bebb uniósł lufę, rzemień świsnął w powietrzu. Ledwie ustawiłem mojego konia bokiem, kiedy poczułem szarpnięcie; rozległ się krzyk, zatrzymałem się — Bebb leżał na ziemi ze skrępowanymi rękami. W chwilę później byłem już przy nim. — Zrobiłeś sobie krzywdę? Moje pytanie musiało w obecnych okolicznościach zabrzmieć jak szyderstwo. Usiłując uwolnić ręce, jeniec zazgrzytał zębami: — Rozbójnik! — Mylisz się! Nie jestem rozbójnikiem, ale chcę, żebyś pojechał ze mną. — Dokąd? — Do chana Bejatów, któremu uciekłeś. — Bejatów? A więc ludzie, których spotkałem, należą do tego plemienia! A jak nazywa się chan? — Heider Mirlam. — Och, teraz wiem wszystko. Niech Allach ześle na was zgubę, wy złodzieje i łajdaki. — Nie musisz nam złorzeczyć! Obiecuję ci na Allacha, że nic ci się nie stanie! — Jestem w twoich rękach, muszę więc pójść z tobą. Odwiązałem Bebbowi nóż od pasa i podniosłem dzidę oraz strzelbę, które postradał przy upadku. Potem rozluźniłem rzemień i szybko wsiadłem na konia, aby być gotowym na wszelkie niebezpieczeństwa. Bebb zdawał się nawet nie myśleć o ucieczce, tylko gwizdem przywołał konia i wskoczył nań. — Ufam twojemu słowu! — powiedział. — Jedźmy! Pogalopowaliśmy obok siebie z powrotem i znaleźliśmy czekających na nas Bejatów u wylotu wąwozu. Zachmurzona twarz Heidera Mirlama rozjaśniła się, kiedy ujrzał jeńca. — Efendi, ty naprawdę go schwytałeś! — zawołał. — Tak, ponieważ ci to obiecałem. Ale dałem mu słowo, że nic mu się nie stanie. Oto jego broń! — Później wszystko mu zwrócimy, ale teraz zwiążcie go, żeby nam nie mógł uciec! Ten rozkaz natychmiast został wykonany. Tymczasem nadciągnął drugi z naszych oddziałów. Jeniec został im przekazany z poleceniem, aby go wprawdzie dobrze traktować, ale czujnie strzec. Potem podjęliśmy przerwany marsz. — Jak dostał się w twoje ręce? — spytał chan. — Schwytałem go — odrzekłem krótko, gdyż zirytowało mnie jego postępowanie. — Gniewasz się, efendi — rzekł Heider Mirlam. — Ale jeszcze się przekonasz, że musiałem tak postąpić. — Mam nadzieję. — Ten człowiek nie może wygadać, że Bejatowie są w tej okolicy. — Kiedy go wypuścisz? — Skoro tylko niebezpieczeństwo minie. — Zważ, że on należy właściwie do mnie. Mam nadzieję, że uszanujesz moje słowo! — Co byś uczynił, gdyby tak się nie stało? — Wówczas po prostu bym cię… — Zabił? — wpadł mi w słowo Mirlam. — Nie. Jestem chrześcijaninem. Zabijam tylko wtedy, gdy muszę bronić własnego życia. Więc nie zabiłbym ciebie, ale roztrzaskałbym ci kulą rękę, którą potwierdziłeś swoją obietnicę. Chan Bejatów byłby wówczas jak mały chłopiec, który nie potrafi się posłużyć nożem, albo jak stara kobieta, na której słowo nikt nie zważa. — Efendi, gdyby ktoś inny mi to powiedział, tobym go wyśmiał; ale po was można się spodziewać, że zaatakowalibyście mnie pośród moich wojowników. — W rzeczy samej tak byśmy uczynili. Nie ma wśród nas takiego, który zląkłby się twoich Bejatów. — Mohammed Emin też nie? — spytał z uśmiechem Turkmen. Zrozumiałem, że nasza tajemnica się wydała, ale odparłem spokojnie: — On też. — A jego syn, Amad el Ghandur? — Czyś kiedy słyszał, że jest tchórzem? — Nigdy! Efendi, gdybyście nie byli prawdziwymi mężczyznami, to nie przyjąłbym was, jedziemy bowiem po drogach, które są niebezpieczne. Chcę, żebyśmy szczęśliwie dotarli do końca! Zbliżał się wieczór. Akurat kiedy ściemniło się na tyle, że był już najwyższy czas na rozbicie obozu, dotarliśmy do potoku, który z pogmatwanych skał wypływał na wolną przestrzeń. Tam rozłożyli się czterej Bejaci, którzy jechali przed nami. Zsiadłszy z konia chan zbliżył się do nich, po czym wdał się z nimi w dłuższą rozmowę. Dlaczego robił to w takiej tajemnicy? Czyżby nosił się z jakimś zamiarem, o którym tylko oni mogli wiedzieć? Wreszcie Mirlam nakazał swoim ludziom zsiąść z koni. Jeden z tych czterech powiódł nas pomiędzy skały. Prowadząc konie za uzdy, dotarliśmy po pewnym czasie do dużej, otoczonej skałami kolistej przestrzeni. To miejsce stanowiło najbezpieczniejszą kryjówkę, jaką można było znaleźć, choć dla dwustu ludzi i ich koni była stanowczo za mała. — Zostajemy tutaj? — spytałem. — Tak — potwierdził Heider Mirlam. — Ale nie wszyscy? — Tylko czterdziestu ludzi. Reszta rozbije obóz w pobliżu. Ta odpowiedź musiała mi wystarczyć. Zdziwiło mnie tylko, że mimo tak bezpiecznego położenia nie rozpalono ogniska. Również moi towarzysze zwrócili na to uwagę. — Piękne miejsce! — stwierdził Lindsay. — Mała arena. Prawda? — W rzeczy samej. — Ale wilgoć i chłód przy potoku. Czemu nie rozpalić ogniska? — Nie wiem. Może w pobliżu są jakieś wrogie plemiona kurdyjskie. — To co? Nikt nas tu nie może zobaczyć. Hm! To mi się nie podoba! Rzucił nieufne spojrzenie na chana, który przemawiał do swoich ludzi, wyraźnie starając się o to, żebyśmy go nie słyszeli. Przysiadłem się do Mohammeda Emina, który zdawał się na to czekać, bo natychmiast mnie spytał: — Efendi, jak długo pozostaniemy u tych Bejatów? — Jak długo zechcesz. — Jeśli nie masz nic przeciw temu, to rozstaniemy się z nimi jutro rano. — Dlaczego, o szejku? — Człowiek, który przemilcza prawdę, nie jest przyjacielem. — Uważasz chana za kłamcę? — Nie. Ale uważam go za człowieka, który nie mówi wszystkiego, co myśli. — Heider Mirlam cię poznał. — Wiem. Widziałem to po jego oczach. — Martwi cię to? — Nie — odparł Mohammed Emin. — Zostaliśmy gośćmi Bejatów, więc nas nie zdradzą. Ale dlaczego wzięli do niewoli tego Bebba? — Żeby nie mógł zdradzić naszej obecności. — A dlaczego ma to być utrzymane w tajemnicy, efendi? Czego może się obawiać dwustu uzbrojonych jeźdźców na dobrych koniach, jeśli nie wiozą z sobą niczego, żadnych kobiet ani dzieci, ani chorych, ani starców, ani namiotów, ani stad? W jakiej okolicy jesteśmy, o Karo ben Nemsi? — Jesteśmy na terenie Bebbów. — A chan chciał jechać do Dżiafów? Dobrze widziałem, że wciąż kierujemy się na południe. Dlaczego teraz dzieli swoich ludzi na dwa obozy? O rafik, ten Heider Mirlam ma dwa języki, choć wobec nas żywi uczciwe zamiary. Jeśli się jutro od niego odłączymy, to jaką wybierzemy drogę? — Góry Zagros mamy po lewej stronie. Przypuszczam, że niedaleko położona jest stolica okręgu Bane. Omijając ją, można dojść do Ahmedabadu. Za Ahmedabadem otwiera się przesmyk wiodący przez samotne wąwozy i doliny do Kizildża. Potem można dojść do rzeki Bistan, która pod Koroczolan wpada do Koroczolan Su, a z nim do Małego Zabu. Jeśli idąc od Ahmedabadu albo Kilidży uda nam się dotrzeć do równiny na przykład pod Tauk, to będziemy bezpieczni. Ta droga jest oczywiście mocno uciążliwa. — Skąd o tym wiesz? — spytał Haddedihn. — Podczas podróży z Maskat do ciebie rozmawiałem w Bagdadzie z pewnym Kurdem z plemiona Bulbassów, który opisał mi tę okolicę tak dokładnie, że mogłem sporządzić sobie niewielką mapę. Nie sądziłem, że będę mógł z niej skorzystać, ale na wszelki wypadek przerysowałem ją do mojego dziennika. — I myślisz, że dobrze by było pojechać tą drogą? — Narysowałem sobie także inne miejscowości, góry i rzeki, ale myślę, że ta droga będzie najlepsza. Moglibyśmy poza tym pojechać przez Mik i Duwizę do Sinny, ale w ten sposób nadłożylibyśmy kawał drogi. — Tak więc ustalamy: jutro odłączymy się od Bejatów i przez Ahmedabad ruszamy do Karaczolan Su. Czy twoja mapa cię nie zmyli? — Nie, o ile nie oszukał mnie tamten Bulbass. — Ułóżmy się zatem na spoczynek! Niech Bejatowie sobie robią, co im się podoba. Napoiliśmy konie w strumieniu i zatroszczyliśmy się o konieczną paszę. Potem moi towarzysze udali się na spoczynek, ja zaś odwiedziłem chana. — Heider Mirlamie, gdzie jest reszta Bejatów? — W pobliżu. Dlaczego pytasz? — Oni mają schwytanego Bebba, którego chciałbym zobaczyć. — Dlaczego chcesz go zobaczyć? — To mój obowiązek, bo on jest moim jeńcem. — Nie twoim, lecz moim. Przekazałeś mi go. — Nie będziemy się o to spierać. W każdym razie chciałbym sprawdzić, jak mu się wiedzie. — Wiedzie mu się dobrze. Jeśli mówi to Heider Mirlam, to jest to prawda. Nie troszcz się o niego, efendi! Usiądź przy mnie i wypalmy fajkę! Przyjąłem zaproszenie, żeby nie rozgniewać chana, ale wkrótce się z nim rozstałem, udając się na spoczynek. Dlaczego nie powinienem był zobaczyć Bebba? Nie był źle traktowany — chan ręczył za to własnym słowem. Jednakże Heider Mirlam kierował się jakąś myślą, której mój umysł nie mógł odkryć. Postanowiłem, że rankiem na własne ryzyko uwolnię Bebba, po czym rozstanę się z Bejatami. Z tą myślą zasnąłem. II WĘGLARZ ALLO Nawet wprawny jeździec może się zmęczyć, tkwiąc od świtu do późnego wieczora w siodle. Tak też było w moim wypadku. Spałem mocnym, dobrym snem, i z pewnością nie ocknąłbym się do rana, gdyby nie obudziło mnie warczenie mojego psa. Kiedy otworzyłem oczy, było jeszcze całkiem ciemno; mimo to dojrzałem człowieka stojącego blisko mnie. Sięgnąłem po nóż. — Ktoś ty? W tym momencie obudzili się również moi towarzysze i chwycili za broń. — Nie poznajesz mnie, efendi? — rozległo się w odpowiedzi. — Jestem jednym z Bejatów. — Czego chcesz? — Efendi, pomóż nam! Bebb uciekł! Natychmiast zerwałem się na równe nogi, a pozostali poszli za moim przykładem. — Bebb? Kiedy? — Nie wiem. Wszyscy spaliśmy. — Ach! Pilnowało go stu sześćdziesięciu ludzi, a on uciekł? — Ich przecież nie ma! — Tych stu sześćdziesięciu odjechało? — Oni wrócą, efendi. — Dokąd pojechali? — badałem dalej. — Nie wiem. — Gdzie jest chan? — Pojechał z nimi. Chwyciłem Bejata za kołnierz. — Macie może wobec nas jakieś niecne zamiary? Nie wyjdzie wam to na zdrowie! — Puść mnie, efendi! Jakże mielibyśmy uczynić ci coś złego! Jesteś przecież naszym gościem! — Halefie, sprawdź, ilu Bejatów tu zostało! Noc była tak ciemna, że nie można było ogarnąć wzrokiem tego miejsca. Hadżi pobiegł spiesznie, by wykonać mój rozkaz. — Tutaj jest jeszcze czterech — wyjaśnił od razu Bejat — a jeden stoi przy wejściu na zewnątrz jako strażnik. W drugim obozie było nas dziesięciu do pilnowania jeńca. — Jak wam uciekł? Pieszo? — Nie. Zabrał swojego konia i trochę naszej broni. — To dowód na to, jak mądrymi i uważnymi jesteście strażnikami! Ale dlaczego przyszliście do mnie? — Efendi, schwytaj go jeszcze raz! Omal nie roześmiałem się w głos, słysząc to żądanie. Zbyłem jego prośbę milczeniem i badałem dalej: — Nie wiecie zatem, dokąd pojechał chan z resztą wojowników? — Naprawdę tego nie wiemy. — Ale przecież musiał mieć jakiś powód, żeby odjechać! — Tak jest, lecz nie możemy ci tego zdradzić. — Dobrze. Zobaczymy, kto teraz rozkazuje, ja czy chan… Przerwał mi Halef, meldując, że w obozie rzeczywiście zostało tylko czterech Bejatów. — Stoją tam w rogu, przysłuchując się, o czym rozmawiamy, sihdi! — powiedział. — Niech sobie stoją! Hadżi Halefie Omarze, czy twoje pistolety są naładowane? — Czyś kiedy widział, żeby nie były naładowane, sihdi? — Weź jeden pistolet i jeśli ten człowiek nie odpowie na pytanie, które zadam mu teraz po raz ostatni, wpakuj mu kulę w łeb! Zrozumiano? — Bądź spokojny, sihdi! Dostanie dwie kule zamiast jednej! Mały Halef wydobył broń zza pasa i odwiódł cztery kurki. Ponownie spytałem Bejata: — Dlaczego chan się oddalił? Na odpowiedź nie musiałem czekać ani chwili. — Żeby napaść na Bebbów. — Na Bebbów? A więc Heider Mirlam mnie okłamał! Powiedział, że chce odwiedzić Dżiafów. — Efendi, chan Heider Mirlam nigdy nie kłamie! On naprawdę chce odwiedzić Dżiafów, ale dopiero wtedy, gdy powiedzie mu się ten napad. Teraz przypomniałem sobie, że przywódca Turkmenów pytał mnie, czy jestem przyjacielem, czy też wrogiem Bebbów. Otoczył mnie swoją opieką, a w dodatku uszanował moją bezstronność. — Jesteście zwaśnieni z Bebbami? — badałem dalej. — Oni z nami, efendi! Za to dziś zrabujemy ich stada, dywany i broń. Stu pięćdziesięciu ludzi odwiezie zdobycz do domu, a pięćdziesięciu pojedzie z chanem do Dżiafów. — Jeśli Bebbowie na to pozwolą — dodałem. Mimo ciemności zauważyłem, że Turkmen dumnie podniósł głowę. — Oni? Bebbowie to tchórze! Czyś nie widział dzisiaj, jak ten człowiek przed nami uciekał? — Jeden na dwustu. — A tyś sam go schwytał! — Ba! Jak będzie trzeba, to równie dobrze mogę schwytać dziesięciu Bejatów. Na przykład ty i tamci czterej, strażnik na zewnątrz oraz tych dziewięciu w drugim obozie, wszyscy jesteście moimi jeńcami. Halefie, pilnuj wyjścia. Zastrzelisz każdego, kto bez mojego pozwolenia zechce tu wejść albo stąd wyjść! Dzielny Hadżi natychmiast oddalił się w kierunku wyjścia. Bejat rzekł z lękiem: — Żartujesz, efendi. — Nie żartuję. Chan nie powiedział mi o najważniejszej rzeczy, a i ty zacząłeś mówić dopiero wtedy, gdy cię do tego zmusiłem. Dlatego musicie mi teraz poręczyć, że jestem tu bezpieczny. Chodźcie no tutaj, wy czterej! Usłuchali mojego rozkazu. — Złóżcie broń u moich stóp! — A kiedy się zawahali, dorzuciłem: — Słyszeliście o nas! Jeśli macie wobec nas uczciwe zamiary, nic wam się nie stanie, a broń otrzymacie z powrotem. Lecz jeśli będziecie się opierać moim rozkazom, to nie pomoże wam żaden dżin ani szejtan! Teraz zrobili to, czego od nich się domagałem. Przekazałem strzelby towarzyszom i powiadomiłem Mohammeda Emina, jak ma się teraz zachowywać. Potem opuściłem to miejsce i posuwając się z biegiem potoku, wyszedłem na wolną przestrzeń. Na zewnątrz znalazłem pomiędzy skałami strażnika, który natychmiast mnie rozpoznał. — Po co cię tutaj postawiono? — spytałem. — Żeby Heider Mirlam, skoro tylko wróci, od razu wiedział, ze tu wszystko jest w porządku. — Bardzo dobrze! Idź do wąwozu i powiedz moim towarzyszom, że za chwilę do nich wrócę. — Nie wolno mi opuszczać tego miejsca. — Chan nic o tym nie wie. — Ale dowie się. — Możliwe. Powiem mu jednak, że ja ci tak rozkazałem. Teraz strażnik poszedł. Wiedziałem, że szejk Haddedihnów; go schwyta i rozbroi. Wprawdzie nie spytałem, gdzie leży drugi obóz, ale wieczorem usłyszałem w pobliżu naszego obozu głosy, sądziłem zatem, że bez trudu znajdę to miejsce. Tak też się stało. Usłyszałem parskanie konia, a kierując się tym dźwiękiem, znalazłem dziewięciu siedzących na ziemi Bejatów, którzy w ciemności wzięli mnie za swojego towarzysza. Jeden z nich zawołał: — Co powiedział efendi? — Oto on stoi przed wami — odpowiedziałem. Rozpoznawszy mnie, wstali. — O efendi, pomóż nam! — poprosił jeden. — Ten Bebb nam uciekł, i kiedy chan wróci, a jego nie będzie, to biada nam. — Jak on uciekł? Czyście go nie związali? — Związaliśmy Kurda, ale widocznie po trochu rozluźnił więzy, a kiedy spaliśmy, zabrał konia oraz kilka strzelb i czmychnął. — Weźcie konie i jedźcie za mną! Usłuchali natychmiast, ja zaś powiodłem ich do naszego obozowiska. Amad el Ghandur rozpalił małe ognisko, żeby oświetlić otoczenie. Strażnik siedział już bez broni obok innych Bejatów. Ludzie, których przyprowadziłem, byli tak przygnębieni ucieczką Bebba, że bez sprzeciwu oddali swoje noże i dzidy. Wyjaśniłem piętnastu Turkmenom, że mogą się obawiać czegoś z naszej strony jedynie wtedy, gdy ich chanowi przyjdzie do głowy, żeby nas zdradzić. Natomiast zbiegłego Bebba nie jestem w stanie im sprowadzić. Podczas mojej nieobecności Lindsay, na ile pozwolił mu na to brak znajomości języka, poinformował się u Halefa, jak się rzeczy mają. Teraz zbliżył się do mnie. — Sir, co zrobimy z Bejatami? — To się dopiero okaże, kiedy wróci chan. — A jeśli nam zwieją? — To im się nie uda. Pilnujemy ich. Poza tym Hadżi Halef Omar stanie przy wyjściu. — Tam? — Anglik wskazał na przejście wiodące na otwartą przestrzeń. Kiedy skinąłem głową, dodał: — Nie wystarczy! Jest jeszcze drugie wyjście! Tam z tyłu! Yes! Spojrzałem w kierunku wskazywanym przez jego rękę i w blasku płomienia zobaczyłem wysoką skałę, przed którą rósł krzak. — Żartuje pan, sir Dawidzie! — powiedziałem. — Któż mógłby pokonać tę skałę! Ona ma co najmniej pięć metrów wysokości! Roześmiał się szeroko, tak iż jego usta utworzyły słynny czworokąt, w którym ukazały się wielkie żółte zęby. — Hm! Rozgarnięty z pana gość! Ale Dawid Lindsay jest jednak mądrzejszy! Well! — Proszę wytłumaczyć to jaśniej, sir Dawidzie! — poprosiłem. — Proszę tam pójść i obejrzeć sobie skałę i krzak! — Nie mogę tam pójść, bo w ten sposób Bejatowie zwróciliby uwagę na to wyjście, jeśli ono rzeczywiście istnieje. — Ono rzeczywiście tam jest, sir! Yes! Bo to nie jest jeden kamień, tylko dwa, a wąską lukę zasłania krzak. Jasne? — Ach, to może się okazać dla nas wielce korzystne. Czy Bejatowie coś o tym wiedzą? — Myślę, że nie, bo nie zwracali na mnie uwagi. — Czy ta luka jest bardzo wąska? — Można przejechać koniem. — A jaki jest teren za nią? — Nie wiem. Nie mogłem zobaczyć. Odkrycie Lindsaya było tak istotne, że od razu musiałem je sprawdzić. Poinformowawszy towarzyszy o moim zamiarze, opuściłem obóz. Obszedłem gmatwaninę skał i z powodu ciemności z wielkim trudem odnalazłem wreszcie miejsce, gdzie krzak stał pomiędzy dwoma skałami. Otwór, który zakrywał, miał około dwóch metrów szerokości. Dalej leżało wprawdzie jeszcze mnóstwo porozrzucanych kamieni, ale przynajmniej przy świetle dziennym nie było trudno przeprowadzić tamtędy konia. Ponieważ nie wiedziałem, co może nas spotkać, dobyłem noża, podszedłem do krzaka i wykonałem kilka głębokich nacięć na głównych gałęziach, tak iż musiały odpaść, jeśli się na nie najechało koniem. Zrobiłem to tak ostrożnie, że leżący z tyłu Bejatowie niczego nie zauważyli. Potem wróciłem do obozu. Halef otrzymał polecenie, że ma natychmiast meldować o każdym, kto zbliży się do wejścia. — Co znalazłeś, efendi? — spytał Mohammed Emin. — Wspaniałą drogę odwrotu na wypadek, gdybyśmy musie się oddalić, nie mówiąc „selam”. Ponacinałem tamten krzak. Skoro tylko przedrze się jeden jeździec, krzak się rozpadnie i pozostali będą mieli wolną drogę. Dalej leżą jeszcze duże odłamy skalne, pomiędzy którymi rosną cierniste krzewy i inna roślinność Ale przy świetle dziennym można przejechać tamtędy bez trudu. — Sądzisz, że ta droga będzie nam potrzebna? — spytał szej Haddedihnów. — Przeczuwam to. Nie śmiej się ze mnie, Mohammedzie Emin Już od dzieciństwa posiadam pewną zdolność przeczuwania przyszłości, która często pozwala mi widzieć nadchodzące wydarzenia. — Wierzę ci. Allach jest wielki! Nie lekceważmy jego ostrze żenią. Mój niepokój udzielił się również towarzyszom. Rozmowy umilkły i leżeliśmy bez słowa, aż nastał dzień. Zaledwie dało się ogarnąć wzrokiem szerszą przestrzeń, nadbiegł Halef z wieścią, że zobaczył wielu jeźdźców. Nie potrafił dokładnie rozróżnić ich liczby. Podszedłem do mojego karego, wyjąłem z torby przy siodle lunetę i udałem się za Halefem. Nawet gołym okiem można był rozpoznać na równinie mnóstwo ciemnych postaci. Przez lunę byłem w stanie rozróżnić je dokładniej. — Sihdi, kto to jest? — spytał Halef. — Bejatowie wracają z łupami. Prowadzą stada Bebbów. Jak się zdaje, chan z małym oddziałkiem pędzi przodem. Będzie t zatem przed innymi. Wróciwszy do towarzyszy, opowiedziałem im o tym, co zobaczyłem. Podobnie jak ja byli przekonani, że ze strony chana nie mamy się czego obawiać. Nie mogliśmy mu zarzucić nic prócz tego, że nie powiadomił nas o swoim zamiarze. Zgodziliśmy się, że przyjmiemy go wprawdzie ostrożnie, ale uprzejmie. Potem kompletnie uzbrojony wróciłem do Halefa. Chan zbliżał się ze swoim oddziałem galopem i nim minęło pięć minut, zatrzymał przede mną swojego konia. — Selam, efendi! — pozdrowił. — Pewnie się zdziwiłeś, niej widząc mnie w obozie, kiedyś się obudził? Miałem do załatwienia pilną sprawę. Powiodło mi się. Wyjrzyj na zewnątrz! Spojrzałem mu w oczy. — Ukradłeś, chanie Heiderze Mirlamie! — Ukradłem? — spytał zdumiony. — Czy jest złodziejem ktoś, kto zabiera wrogom, co może im zabrać? — Chrześcijanie mówią: tak, taki człowiek jest złodziejem, a ty wiesz, że ja jestem chrześcijaninem. Ale dlaczego nic nam o tym nie powiedziałeś? — Bo wówczas stalibyśmy się wrogami. Opuściłbyś nas i ostrzegł Bebbów! — Nie poszedłbym do nich, poza tym nie wiedziałbym, na jaki obóz albo miejscowość chciałeś napaść. Ale gdybym spotkał jakiegoś Bebba, to powiadomiłbym go o niebezpieczeństwie, jakie mu grozi. — Sam widzisz, efendi, że mam rację! Mogłem uczynić tylko dwie rzeczy: albo musiałem zataić przed tobą mój zamiar, albo wziąć cię do niewoli i przetrzymać siłą, aż wszystko się zakończy. Ponieważ jestem twoim przyjacielem, wybrałem milczenie. — Nocą byłem w obozie u dziesięciu ludzi, których tam zostawiłeś — brzmiała moja odpowiedź. — Czego od nich chciałeś? — spytał szybko chan. — Zabezpieczyć się przed nimi. — Allach! Dlaczego? — Ponieważ zorientowałem się, żeś nas opuścił. Nie wiedziałem, co nam grozi. Dlatego wziąłem tych ludzi do niewoli, żeby użyć ich jako gwarantów mojego bezpieczeństwa. — Jesteś wielce roztropnym człowiekiem, efendi, ale mogłeś mi zaufać. Co uczyniłeś z Bebbem? — Nic. Nawet go nie zobaczyłem, bo wcześniej zbiegł. Chan poczerwieniał. — Dirigh–a!* To zupełnie niemożliwe! To może mi wszystko zepsuć! Wpuść mnie do tych psich synów, którzy na pewno spali zamiast czuwać. Dopiero teraz zeskoczył z konia, zostawił go i rzucił się pomiędzy skałami w kierunku obozowiska. Halef i ja podążyliśmy za nim. Między chanem i jego ludźmi rozegrała się teraz scena, której nie sposób opisać. Szalał jak zraniony dzik, rozdzielał kopniaki i ciosy pięścią, i nie uspokoił się, dopóki nie opadł z sił. Nigdy bym się nie spodziewał takiego wybuchu wściekłości po tym człowieku. — Porzuć swój gniew, o chanie — poprosiłem go wreszcie. — Powinieneś był jednak wypuścić tego Bebba. — Uczyniłbym to — odrzekł gniewnie — ale jeszcze nie; dzisiaj, bo nie chciałem, żeby nasz plan się wydał. — Jaki masz plan? — Zabraliśmy wszystko, co udało nam się znaleźć u Bebbów. Teraz oddzielamy rzeczy wartościowe od reszty. Wszystko, co ma jakąś wartość, wyślę długą, ale bezpieczną drogą okrężną do naszych, resztę zabierzemy z sobą do Dżiafów. Po drodze o jakiś czas będziemy to i owo zostawiać. W ten sposób odwrócimy uwagę pościgu od prawdziwego tropu. Bebbowie będą myśleli, że napadł na nich oddział Dżiafów, a w tym czasie moi ludzie bezpiecznie dowiozą łup do obozów i wiosek Bejatów. — Dobrze wymyśliłeś ten plan — musiałem przyznać. — Ale teraz nic chyba z niego nie wyjdzie. Schwytany Bebb należał do szczepu, na któryśmy napadli. Wie, że jesteśmy Bejatami i wszystko wyda. Z pewnością przeczuwał, jakie mamy zamiary. Ten Kurd ma dobrego konia. Co będzie, jeśli wykorzystał chyżość swego wierzchowca, podczas gdy my zajęci byliśmy napaścią, i powiadomił zaprzyjaźnione obozy w okolicy? — To byłoby nieprzyjemne dla was, a także dla nas, bo widział, że jesteśmy z wami — odparłem. — Zna również miejsce, gdzie rozbiliśmy obóz, należy się zatem spodziewać, że przejście między tymi skałami jest Bebbom znane. Zaledwie Heider Mirlam wyrzekł ostatnie słowa, od wejścia rozległ się głośny okrzyk: — Allach! To oni! Brać ich żywcem! Obróciwszy się, rozpoznaliśmy zbiegłego Bebba, który pędził w moją stronę z wzrokiem roziskrzonym gniewem. Tuż za nim wdarła się liczna grupa i równocześnie rozległo się dzikie wycie, pomieszane z gęsto padającymi wystrzałami. Nie obserwowaliśmy zdarzeń na zewnątrz obozu, zapominając nawet wystawił straż przy wejściu. Nie miałem zresztą czasu do namysłu, jako że Bebb, w którym domyślałem się teraz chana albo szejka, zmierzał wprost ku mnie. Podobnie jak jego towarzysze nie miał ani dzidy, a strzelby. Natomiast w jego ręku lśnił kręty afgański sztylet. Przyjąłem dzielnego przeciwnika z gołymi rękami, nie chwytając za broń. Szybkim ruchem lewej ręki uchwyciłem jego prawicę ze sztyletem, prawą zaś złapałem go za gardło. — Giń, bandyto! — wydyszał, próbując gwałtownym szarpnięciem uwolnić uzbrojoną pięść. — Mylisz się — odparłem. — Nie jestem Bejatem; nie wiedziałem, że mają na was napaść. — Jesteś złodziejem, psi synu! Wziąłeś mnie do niewoli, teraz ty będziesz moim jeńcem. Jestem szejk Gazal Gaboga, któremu nikt jeszcze się nie wymknął! Jak błyskawica przeleciała mi przez głowę myśl, że kiedyś już słyszałem o tym człowieku jako jednym z najdzielniejszych Kurdów. Nie było chwili do stracenia. — Zatem weź mnie do niewoli, jeśli zdołasz! — odparłem. Co rzekłszy, puściłem go i cofnąłem się. Przypuszczalnie uznał to za oznakę mojej słabości, wydał bowiem radosny okrzyk i uniósł rękę do ciosu. Na to właśnie czekałem. Z taką siłą trzasnąłem szejka w pachę, że momentalnie stracił równowagę. Zataczając szeroki łuk, ciało zwaliło się na ziemię sześć kroków ode mnie. Zanim Gazal Gaboga zdążył się pozbierać, uderzyłem go zaciśniętą pięścią w skroń, tak iż pozostał na ziemi. — Na koń! Za mną! — rozkazałem moim przyjaciołom. Jednym spojrzeniem ogarnąłem nasze położenie. Do obozu wdarło się około dwudziestu Bebbów. Lindsay walczył z dwoma Kurdami i właśnie uwolnił się od jednego, zadając mu cios kolbą, obaj Haddedihni stali obok siebie oparci plecami o skałę, nie dopuszczając wrogów, zaś mały Halef klęczał na powalonym przeciwniku, bijąc go w głowę kolbą pistoletu. — Sihdi, nie uciekajmy! Damy sobie z nimi radę! — odpowiedział na moje wołanie dzielny Hadżi. — Przed wejściem jest jeszcze więcej wrogów. Napadnięto na Bejatów. Naprzód! Szybko! Odebrałem leżącemu na ziemi Gazalowi Gabodze jego sztylet, żeby przynajmniej mieć jakąś pamiątkę po tak nieszczęśliwie rozpoczętym dniu, po czym wskoczyłem na konia. Dla nabrania koniecznego rozpędu, a jednocześnie chcąc odciążyć moich przyjaciół, spiąłem konia i ruszyłem prosto w tłum Bebbów. Tutaj Rih wierzgał tak długo, póki nie ujrzałem moich towarzyszy na wierzchowcach, a wtedy jednym susem skierowałem go w stronę krzewu, który stratował kopytami. Dalej musiałem natychmiast zwolnić, jako że można było się posuwać do przodu jedynie stępa; w każdym razie czwórka moich przyjaciół miała dostatecznie dużo przestrzeni, by móc za mną bezzwłocznie podążyć. Skoro tylko miałem za sobą skały i jednym spojrzeniem. Przekonałem się, że wszyscy czterej uszli cało, ścisnąłem ogiera kolanami i galopem wydostałem się na otwartą przestrzel Pozostali ruszyli za mną. Krótki przegląd sytuacji wyjaśnił mi całą sprawę. Gazal Gaboga był mądrym człowiekiem. Zamiast ostrzec swój szczep, który i tak był zbyt słaby, żeby stawić opór, pospieszył, by zbuntować całą okolicę, i podczas gdy obciążeni łupem Bejatowie, niczego nie przeczuwając, zmierzali do swego obozu, szczelnie otoczył teren z trzech stron, że rabusie byliby szczęśliwcami, jeśli udałoby się im ocalić życie. Nie miałem czasu, zbadać, w jaki sposób Bebbowie mogli się zbliżyć niepostrzeżenie do Bejatów za skałami. Na lewo od nas dojrzałem szeroką tyralierę jeźdźców zbliżającą się galopem do placu boju. Natomiast na prawo cały teren aż po kraniec widnokręgu usiany był poruszającymi się punktami. To też byli jeźdźcy. — Naprzód, efendi! — zawołał Mohammed Emin. — Bo inaczej Bebbowie nas otoczą! Nic ci się nie stało? — Nic. A tobie? — Niewielkie draśnięcie. Szejkowi rzeczywiście krwawił policzek, ale rozcięcie mogło być groźne. — Zbliżcie się! — Skinąłem ręką. — Utworzymy linię prostą. Patrząc z boku, Bebbowie będą nas uważali za jednego jeźdźca. Zastosowaliśmy ten fortel, jednak nie można było zmylić Bebbów za naszymi plecami, i wkrótce zauważyliśmy, że ściga nas pokaźna grupa wojowników. — Sihdi, czy oni nas dogonią? — spytał Halef. — To zależy od tego, jakie konie mają Bebbowie. Ale co z twoim okiem, Halefie? Bardzo boli? Oko miał napuchnięte, choć od momentu napaści upłynęło zaledwie kilka minut. — To nic, sihdi — odparł lekceważąco. — Ten Bebb był ode mnie pięć razy wyższy, ale zadał mi lekki cios. Hamdulillah, więcej tego już nie zrobi! — Chyba go nie zabiłeś? — Nie. Wiem przecież, że tego nie chcesz, sihdi. Ucieszyło mnie, że żaden z wrogów nie stracił życia z naszej ręki. To musiało nas uspokoić, już choćby z czystego wyrachowania: nawet gdybyśmy wpadli w ręce Bebbów, to przynajmniej nie musieli dokonywać na nas krwawej zemsty. Dobry kwadrans kontynuowaliśmy forsowną jazdę, boju dawno już zniknął z pola widzenia, ale prześladowcy nas nie odstępowali. Rozdzielili się. Jeźdźcy na dobrych koniach zbliżyli się do nas znacznie, natomiast reszta pozostała daleko w tyle. Sześciu najbardziej wysuniętych do przodu Bebbów nie straciłoby nas z oczu przez cały dzień, konie bowiem mieli wyśmienite. Musieliśmy zatem zastrzelić ich wierzchowce. Wyjaśniłem to Haddedihnom, zsiadłem i wziąłem do ręki moją rusznicę na niedźwiedzie. — Strzelać? — zapytał Lindsay, który obserwował moje przygotowania. — Tak. Ubić chabety! — Yes! Pasjonująca przygoda! Warta wiele pieniędzy! Poprosiłem jeszcze, żeby nie naciskali na spust, nim nie będą mieli pewności, że trafią konia, a nie jeźdźca. Zbliżający się galopem prześladowcy znajdowali się już w zasięgu strzału, kiedy zaczęli przeczuwać nasz zamiar. Ale zamiast rozproszyć się i zmienić kierunek, pędzili prosto na nas. — Fire! — rozkazał Lindsay. Arabowie wprawdzie nie znali tego angielskiego słowa, wiedzieli jednak dobrze, co ma oznaczać. Pociągnęliśmy za spusty, Lindsay i ja dwukrotnie, i natychmiast się zorientowaliśmy, że żaden strzał nie chybił celu. Sześć koni ze swoimi jeźdźcami utworzyło na ziemi splątany kłąb. Ponownie dosiedliśmy wierzchowców. Wkrótce prześladowcy zostali daleko w tyle i po pewnej chwili znaleźliśmy się na równinie sami. Lecz równina szybko się skończyła. Przed nami wyrastały góry, z boków również zbliżały się ku nam wzniesienia. Mimowolnie wstrzymaliśmy konie. — Dokąd teraz? — zapytał Mohammed Emin. — Hm! — mruknąłem. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak niepewny co do kierunku jak w tej chwili. — Zastanów się, efendi! — poprosił Amad el Ghandur. — Teraz mamy czas. Nasze konie mogą wytchnąć. — Równie dobrze mógłbym powiedzieć, żebyście wy się zastanowili — westchnąłem. — Nie wiem dokładnie, w jakiej znajdujemy się okolicy, ale myślę, że niedaleko nas położone są Nwizgieh, Bejtosz, Merwa i Dejra. Ten kierunek doprowadziłby nas do Sulejmanije… Tam się nie wybieramy! — przerwał mi Mohammed Emin. — Musimy się zatem zdecydować na przesmyk, o którym rozmawialiśmy wczoraj wieczorem. Możemy utrzymać dotychczasowy kierunek, aż dotrzemy do rzeki Berozieh, wzdłuż której musimy jechać przez cały dzień, żeby potem za Bane dostać się w góry. — Zgadzam się — powiedział Mohammed Emin. — Ta rzeka jest dla nas korzystna również dlatego, że oddziela Persję i ejalet, tak więc możemy zmienić brzeg, jeśli tego będzie wymagało nasze bezpieczeństwo. Ruszyliśmy dalej na południe. Teren równinny coraz bardziej zmieniał się w wyżynny, góry i doliny pojawiały się przemian w coraz to większym kontraście. Późnym popołudniem znaleźliśmy się pośrodku gór i dotarliśmy do samotnego gęsto porośniętego lasem płaskowzgórza, gdzie stała mała chata, z której otworu dachowego wznosił się dym. — Tu ktoś mieszka, sihdi — powiedział Halef. — W każdym razie człowiek, który nic nam nie zrobi. Obejrzę go sobie. Wy tymczasem pozostańcie tutaj. Zsiadłszy z konia, zbliżyłem się do chatki. Zbudowana był z kamieni, szczeliny zatkano mchem. Dach tworzyło kilka warstw gęstych gałęzi, zaś otwór drzwiowy był tak niski, nawet dziecku trudno byłoby wejść w postawie wyprostowanej! Kiedy moje kroki dały się słyszeć we wnętrzu prostej budowli, w drzwiach pojawił się łeb zwierzęcia, które zrazu uznałem za niedźwiedzia. Wkrótce jednak głos tego kosmatego stwora przekonał mnie, że mam do czynienia z psem. Potem środka rozległ się ostry gwizd i na miejscu pierwszej głowy pojawiła się druga, której na pierwszy rzut oka również nie byłem w stanie bliżej rozpoznać. Ujrzałem włosy, które trudnej było sobie wyobrazić bardziej poplątane, czarny jak węgiel szeroki nos, a do tego dwoje małych błyszczących oczek, podobnych do oczu rozwścieczonego szakala. — Ivari’l kher — dobry wieczór — pozdrowiłem gospodarza! Odpowiedział mi niski pomruk. — Mieszkasz tu sam? Mruczenie obniżyło się jeszcze o kilka tonów. — Czy tu w okolicy są jeszcze inne domy? Teraz mruczenie stało się już doprawdy okropne. Zdawało mi się, że głos tego osobliwego stwora sięga przynajmniej niskiego c. Potem ukazało się ostrze dzidy; wysuwało się coraz bardziej do przodu, aż znalazło się tuż przed moją piersią. — Wyjdź! — poprosiłem uprzejmie. Niewiarygodne: mruczenie obniżyło się jeszcze o małą tercję, a więc do dolnego a, zaś ostrze broni wycelowane było prosto w moje gardło. Tego było mi już za wiele. Pochwyciłem więc dzidę i pociągnąłem, Zagadkowy mieszkaniec chaty trzymał dzidę mocno, a ponieważ nie dorównywał mi siłą, więc wyciągnąłem go przez drzwi: najpierw ukazała się gęstwina włosów z czarnym, błyszczącym nosem, potem dwie ręce w tym samym kolorze i z szerokimi szponami, następnie dziurawy worek, podobny do tych, które służą sprzedawcom węgla do przechowywania towaru, później dwie usmolone skórzane nogawice, a w końcu dwa przedmioty, co do których ktoś inny z pewnością pozostałby niepewny, natomiast ja, jako najbystrzejszy wśród bystrych, natychmiast rozpoznałem je po konturach jako kamasze, które swojego czasu musiał nosić kolos z wyspy Rodos. Skoro tylko owe kamasze zostawiły za sobą drzwi, istota wyprostowała się przede mną, a wtedy i pies miał dostatecznie dużo miejsca, by ukazać się w całej okazałości. Również u niego widoczna była tylko bezprzykładnie skołtuniona sierść, czarny nos i dwoje oczu. Oba stworzenia zdawały się odczuwać przede mną lęk. — Kim jesteś? — spytałem szorstkim tonem. — Allo!* — usłyszałem mruknięcie, ale niewątpliwie były to ludzkie dźwięki. — Czym się zajmujesz? — Komurdżu!* Tak proste było zatem wyjaśnienie czarnego nosa i rąk. Zauważyłem, że mój szorstki ton zrobił na nim wrażenie. Węglarz zgiął się wpół, zaś jego pies podwinął ogon. — Czy są tutaj jeszcze inni ludzie? — pytałem dalej. — Nie. — Jak długo trzeba iść, żeby dotrzeć do ludzkich siedzib? — Więcej niż jeden dzień. — Dla kogo wypalasz węgiel? — Dla pana, który robi żelazo. — Gdzie on mieszka? — W Bane. — Jesteś Kurdem? — Tak. — Należysz do Dżiafów? — Nie. — Do Bebbów? — Nie. Na dźwięk tego słowa Allo splunął, wydając przy tym wrogie chrząknięcie. Ta manifestacja uczuć, co muszę niestety przyznać, wywołała we mnie w tych okolicznościach żywą aprobatę. — Do jakiego plemienia więc należysz? — Do Bannów. — Popatrz w tamtą stronę, Allo! Czy widzisz czterech jeźdźców? Odgarnął długie kudły z twarzy, aby uzyskać większe pole widzenia, po czym spojrzał we wskazanym przeze mnie kierunku. Mimo warstwy pyłu węglowego, jaka pokrywała jego własną kurdyjską skórę, zauważyłem jednak, że rysy twarzy zmienił mu na chwilę wielki strach. — Czy to są Kurdowie? — spytał z troską w głosie. A więc wreszcie udało mi się doprowadzić do tego, że zaczął mówić z własnej woli. Kiedy zaprzeczyłem, ciągnął dalej: — Kim więc są? — Jest nas trzech Arabów i dwóch chrześcijan. Kurd spojrzał na mnie wielkimi oczami. — Chrześcijanie? Kto to taki? — Wyjaśnię ci to później, bo tę noc spędzimy u ciebie. Teraz węglarz wystraszył się o wiele bardziej niż przedtem. — Chodih — panie, nie czyń tego! — Dlaczego nie? — W górach mieszkają złe duchy. — To nam odpowiada, bo chętnie spotkalibyśmy się z duchami. — Czasami pada także deszcz. — Woda ci nie zaszkodzi. — A przy tym niekiedy grzmi. — Tak być powinno. — Są tu niedźwiedzie. — Mamy upodobanie do szynki z niedźwiedzia. — W góry często przychodzą zbójcy. — Zastrzelimy ich. Kiedy Kurd zauważył, że nie skutkują żadne wykręty, proszącym tonem wyznał prawdę: — Chodih, ja się was boję! — Nie musisz. My nie jesteśmy zbójcami. Chcemy się przespać obok twojej chaty, a jutro pojedziemy dalej. Jeśli nam na to pozwolisz, dam ci srebrnego piastra. — Srebrnego? Całego? — spytał zdumiony. — Tak, albo nawet dwa, jeśli będziesz uprzejmy. — Chodih, ja jestem bardzo uprzejmy! Przy tym zapewnieniu wszystko się w węglarzu roześmiało: oczy, usta, które dopiero teraz zauważyłem, nos i ręce, w które jął klaskać z uciechy. Jego radość zdawała się udzielać psu, gdyż rozprostował ogon i próbował nim wstydliwie merdać, przy czym sięgnął łapą w stronę Dojana, jakby zachęcając go do zabawy, ale ten zdawał się zwracać nań równie mało uwagi, co Wielki Mogoł na jakiegoś ulicznika. — Dobrze się orientujesz w górach? — kontynuowałem badanie. — Tak, wszędzie. — Znasz rzekę Berozieh? — Tak, to granica. — Jak długo musisz do niej iść? — Pół dnia. — Znasz Bane? — Bywam tam dwa razy w roku. Znał także Ahmedabad i Bejandere. — Ale gdzie leży Bistan, tego nie wiesz? — drążyłem dalej. — Wiem dokładnie, bo tam mieszka mój brat. — Musisz pracować każdego dnia? — Pracuję, kiedy mi się podoba! — wyjaśnił z dumą Allo. — Możesz więc opuścić to miejsce, kiedy tylko zechcesz? — Nie wiem, czemu pytasz, chodih! Ten drągal był ostrożny. To mi się w nim podobało. — Powiem ci, czemu pytam — odparłem. — Jesteśmy tu obcy i nie znamy drogi przez góry. Dlatego potrzebujemy uczciwego człowieka, który by nas poprowadził. Damy mu za to dwa piastry każdego dnia. — O chodih, czy to prawda? Każdego roku dostaję dziesięć piastrów, mąkę i sól. Mam być waszym przewodnikiem? — Dzisiaj chcemy cię najpierw poznać. Jeśli będziemy z ciebie zadowoleni, zarobisz więcej pieniędzy, niż miewasz przez cały rok. — Przywołaj tamtych ludzi! Dam wam mąkę i sól, i kociołek gotowania! Mam też pod dostatkiem mięsa, a wasze konie mogą mieć tyle trawy, ile zdołają zeżreć. Tam na górze jest źródło, a legowiska przygotuję wam takie miękkie jak kanapa. Dzielny Allo był naraz jakby odmieniony — „a spowodowały to piastry brzękiem swoim!” Skinieniem przywołałem towarzyszy, których cierpliwość została wystawiona przez naszą długą rozmowę na ciężką próbę. Na widok węglarza zdumieli się nie mniej niż ja przedtem. Zwłaszcza Anglikowi jakby odebrało mowę. Ale i Bannah podziwiał nos Lindsaya z miną, której jednoznaczność nie pozostawiała nic do życzenia. W końcu Englishman odzyskał mowę. — Tfu, do licha! — zawołał. — A któż to jest? Goryl? — Nie, to Kurd z plemienia Bannów. — O biada! Umyj się! — ryknął na biednego węglarza. Ponieważ Allo nie rozumiał angielskiego, pył węglowy pozostał na razie na swoim miejscu. Tymczasem konie zostały uwiązane, derki zaś rozłożone na mchu. Usiedliśmy, po czym Mohammed Emin otrzymał niezbędne wyjaśnienia na temat węglarza, który miał być naszym przewodnikiem. Allo przytaszczył z chaty worek grubo zmielonej mąki i przyniósł gliniane naczynie pełne soli. Następnie pojawił się kociołek, który, jak się zdawało, całymi latami musiał służyć do tajemniczych celów. Później odsłonił za chatą niewielki dół, wyłożony kamieniami i zawierający jego zapasy mięsa: dwa zające i już „nadgryzioną” sarnę. Mogliśmy wybierać. Zdecydowaliśmy się na sarnę. Solidnie wypłukaliśmy ją w wodzie, po czym rozpaliliśmy ognisko i ustawiliśmy rożen, i podczas gdy Halef poił konie, a Kurd żął dla nich trawę, ja oddawałem się wdzięcznemu zajęciu obracania rożna. — Brudny człowiek! — mruknął Anglik. — Ale uczynny. Szkoda! — Czego szkoda? — Nędzny kociołek! Yes! Byłoby pięknie, gdyby był czystszy. Mógłbym coś ugotować! — Co takiego? — spytałem. — Pudding. — Pudding? Skąd panu przyszedł do głowy pudding, sir Dawidzie? — Hm! Czyż nie jestem Englishman? — W rzeczy samej. Proszę mi jednak zdradzić, jaki to pudding ma pan zamiar przyrządzić? — Jakikolwiek. Yes! — Znam ponad dwadzieścia rodzajów puddingu, ale żadnego nie dałoby się przygotować tutaj. — Ach! Och! Dlaczego? — Bo brakuje wszystkiego. — Wszystkiego? O, no! Mamy sarnę, mąkę, sól, wszystko! — Sarnę, mąkę, sól, wszystko! Pięknie, sir Dawidzie, zapamiętam sobie tę wyborną receptę! Reszta potrzebna do mięsnego puddingu, a więc słonina, jajka, cebula, pieprz, cytryny, pietruszka i musztarda, tylko psuje smak potrawy. — Tak jest! Well! Zamiast puddingu Lindsay otrzymał solidny kawałek udźca, na którym zresztą nie pozostawił ani włókienka. Kiedy zacząłem dzielić pieczeń, Allo stał za węgłem, tęsknie zlizując sadzę z palców. — Chodź tu, Allo, i zjedz z nami! — zaprosiłem go. W mgnieniu oka znalazł się u mego boku i widać było po nim, że od tej chwili zostaliśmy najlepszymi przyjaciółmi. — Ile kosztuje twoja „sarna? — spytałem go. — Chodih, podaruję ją wam. Złapię sobie inną. — Chcę ci jednak zapłacić. Oto pieniądze! Sięgnąłem do ukrytej kieszeni w moim pasie i wydobyłem dwa piastry, które mu dałem. — O chodih, dusza twoja pełna jest miłosierdzia! Nie chciałbyś upiec również zajęcy? — Jutro weźmiemy je z sobą. W pobliżu chatki leżała wielka sterta liści. Allo przytaszczył je, żeby przygotować nam legowiska. Za pomocą naszych derek zrobił to rzeczywiście wspaniale, tak iż następnego ranka musieliśmy przyznać, że dawno już tak dobrze nam się nie spało. Nim wyruszyliśmy w drogę, każdy z nas zjadł jeszcze po kawałku wczorajszej pieczeni. Ponieważ Haddedihni również zgadzali się na Kurda jako przewodnika, ponownie zacząłem go przesłuchiwać. — Czyś słyszał o Ahmed Kulwan nad Karaczolan Su? — Byłem tam. — Jak to daleko? — Chcecie widzieć dużo wiosek czy mało? — Nie chcemy spotkać wielu ludzi. — Będziecie więc potrzebowali sześciu dni. — Opisz mi drogę! — Idzie się stąd do Berozieh, a potem wzdłuż rzeki. Tuż przed Bane trzeba przejść na drugi brzeg i kierować się na południe aż do Ahmedabad. Tam zaczyna się przesmyk przez góry do Kizildża i Ahmed Kulwan. Ku mojemu zadowoleniu było to droga, którą już wcześniej narysowałem. Kurd z plemienia Bulbassów, który opisał mi tę okolicę, był dobrym informatorem. — Możesz nas tam zaprowadzić? — spytałem ponownie. — Chodih, mogę was zaprowadzić do samej równiny wiodącej do Bagdadu! — Jak poznałeś te ścieżki? — Byłem przewodnikiem handlarzy, co jadą w góry obładowani towarami, a wracają z pustymi rękami. Wówczas nie byłem jeszcze węglarzem. Mimo brudu ten człowiek był dla nas prawdziwą perłą. Zdawał się nieco ograniczony, ale duszę miał wierną i szczerą. Przeto nie zwlekając, zgodziłem go na przewodnika. — Zaprowadzisz nas do równiny, ale nie od południa, tylko od zachodu. Każdego dnia otrzymasz dwa piastry. Jeśli będziesz nam wiernie służył, kupimy ci również konia, którego podarujemy ci na pożegnanie. Jesteś zadowolony? Koń! To było niezmierzone bogactwo dla biednego Kurda. Chwycił moją dłoń i z wielką namiętnością przycisnął ją do tego miejsca swojej brody, gdzie można się było domyślać ust. — O chodih! Dobroć twoja większa jest niźli góry! Czy mogę zabrać też mojego psa i czy dacie mu jeść? — Tak. Możemy upolować dla niego dostateczną ilość zwierzyny. — Dziękuję ci, nie mam strzelby, muszę więc łapać zwierzynę w sidła. Kiedy kupisz mi konia? — Tak szybko, jak to będzie możliwe. Kurd miał sól, poleciłem mu więc, żeby wziął jej na zapas. Jaką drogocenną substancją jest sól, człowiek uczy się dopiero wtedy, gdy musi się obchodzić bez niej całymi miesiącami. Większość Beduinów i wielu Kurdów nie jest przyzwyczajonych do jej spożywania. Allo szybko uporał się z przygotowaniami. Ukrył mąkę i sól we wspomnianym dole, złapał nóż i straszliwą dzidę, po czym uwiązał psa na lince, którą okręcił sobie wokół bioder. Nakrycia głowy nie posiadał. Rozpoczęliśmy ten całodzienny marsz z nową wiarą w naszą dobrą gwiazdę. Przewodnik prowadził nas na południe, aż około dwunastej dotarliśmy do Berozieh. Tu urządziliśmy popas i wykapaliśmy się w nurtach rzeki. Na szczęście Allo dał się namówić i zrobił to samo. Jako mydła użył piasku, którego tu nie brakowało, po czym opuścił dobroczynne fale jako zupełnie inny człowiek. Wybraliśmy teraz kierunek wschodni, musieliśmy jednak wielokrotnie nadkładać drogi, ponieważ nad rzeką leżały liczne osady i obozy pasterskie, które uznaliśmy za stosowne omijać. Wieczorem przenocowaliśmy nad potokiem, który spływał bystrym nurtem z prawej strony gór ku Berozieh. Następnego ranka przebyliśmy zaledwie godzinę drogi, kiedy Kurd się zatrzymał, przypominając mi, że obiecałem kupić mu konia. Powiedział, że w pobliżu mieszka jego znajomy, który ma wierzchowca na sprzedaż. — Czy on mieszka w dużej wiosce? — spytałem. — Są tam tylko cztery domy. To mi odpowiadało, jako że w miarę możności chciałem uniknąć rozgłosu, a równocześnie nie mogłem też puścić Kurda samego, gdyż jeszcze nie zdążyłem się przekonać, czy potrafi milczeć. — Ile lat ma ten koń? — Jest jeszcze młody, ma piętnaście lat. — Pięknie. Pójdziemy go obejrzeć razem, pozostali zaś na nas zaczekają. Poszukaj miejsca, gdzie nikt ich nie odkryje. Po kwadransie ujrzeliśmy kilka domów położonych nad rzeką. — To jest to miejsce — rzekł Allo. — Zaczekaj tu, ukryję twoich przyjaciół. Poprowadził ich dalej, ale wrócił już po kilku minutach. — Gdzie oni są? — W gąszczu, do którego nikt się nie dostanie. — Masz nie mówić ludziom w osadzie kim jestem ani też dokąd zmierzamy i że czeka na nas czterech towarzyszy! — Chodih, nie powiem słowa. Nie martw się! Zjechaliśmy ze wzgórza. Wkrótce znaleźliśmy się przed domem, pod którego wystającym dachem wisiały rozmaite siodła i juki. Za domem było ogrodzone płotem pastwisko, po którym hasało kilka koni. Stary, chudy i wysoki Kurd wyszedł nam naprzeciw. — Allo, to ty? — spytał zdumiony. — Prorok niech pobłogosławi twoje przybycie i wszystkie twoje drogi! — Po czym cicho dodał: — Kim jest ten wielki pan? Zapytany był na tyle mądry, by odpowiedzieć dokładnie po mojej myśli: — Ten pan to efendi z Kerkuk, który wybiera się do Kelekowa, żeby się tam spotkać z paszą Sinny. Ponieważ znam drogę, będę jego przewodnikiem. Masz jeszcze tego konia na sprzedaż? — Tak — odparł mężczyzna, wpatrując się pełnym podziwu wzrokiem w mojego Riha. — Jest za domem. Chodź! Nie chciałem ich zostawić samych, zsiadłem więc prędko i poszedłem za nimi. Zwierzę, o które chodziło, nie należało do najgorszych. Nie wydało mi się tak stare, jak powiedział Allo, a ponieważ były tam jeszcze inne konie, które zdawały mi się mniej warte, zdziwiłem się, że właściciel chce sprzedać właśnie tego. — Ile ma kosztować? — spytałem. — Dwieście piastrów — brzmiała odpowiedź. — Pokaż go. Wyprowadził zwierzę z ogrodzenia, zademonstrował chód, kłus i galop, czym wzmocnił moje podejrzenie: koń bowiem był wart wiele więcej niż żądana cena. — Załóż mu juki i obciążenie! Właściciel uczynił to, koń zaś posłuszny był każdemu poleceniu. — Czy to zwierzę ma jakąś wadę? — Ani jednej, chodih! — zapewnił mnie stary. — Wiem, że ma, lepiej zatem, abyś o niej powiedział. Koń jest przeznaczony dla twojego przyjaciela Allo, a jego chyba nie chcesz oszukać. — Nie oszukam go. — No dobrze, w takim razie sam spróbuję odkryć tę wadę. Zdejmij juki i załóż siodło do jazdy! — Po co, chodih? To pytanie zdradziło mi, że byłem na właściwym tropie. — Bo tak chcę! — odparłem krótko. Wykonał moje polecenie, po czym kazałem mu dosiąść konia. — Nie mogę, chodih — tłumaczył się. — Mam burzę* w nodze. — Sam więc to zrobię! Po Kurdzie było widać, że zbliżyłem się do odkrycia prawdy. Koń pozwolił mi podejść, lecz skoro tylko uniosłem stopę, żeby włożyć ją w strzemię, odsunął się na bok. Nie mogłem wskoczyć na siodło, dopóki nie przycisnąłem zwierzęcia do muru domu. Teraz dosiadłem konia, ale natychmiast podrzuciło zadem w górę, tak iż prawie przekoziołkowało do przodu, po czym z kolei stanęło na tylnych nogach. Stawało dęba, rzucało się na bok i wykonywało tak gwałtowne podskoki, że wykorzystałem pierwszą okazję, by zeskoczyć z siodła. Z rozmysłem zrobiłem to w taki sposób, żeby upaść na ziemię i sprawić wrażenie, iż zostałem zrzucony. — Ta szkapa nie jest warta złamanego para, a co dopiero dwieście piastrów! — wyrzekałem. — Nikt nie może na niej jeździć. Ktoś ją znarowił. — Chodih, to dobry wierzchowiec. Może tylko ciebie nie chce nosić. — Nie. Ten koń ucierpiał z powodu złego siodła i złego jeźdźca; zwierzęta takich rzeczy nie zapominają. Kto miałby go teraz dosiadać? Można go używać co najwyżej jako konia jucznego. — Nie potrzebujesz jucznego konia, chodih? — Nie. Teraz nie, dopiero później. — Kup więc tego, bo nie od razu znajdziesz konia, kiedy będzie ci potrzebny. — Mam wlec za sobą szkapę, która będzie dla mnie tylko ciężarem? — Możesz go mieć za sto pięćdziesiąt piastrów! — Dam ci sto i ani para więcej. — Żartujesz, panie! — Zatrzymaj go sobie! W Bane znajdę innego. Allo, idziemy! Dosiadłem mojego karego, Allo zaś podążył za mną z zasmuconą miną. Pokonaliśmy jednak zaledwie pięćdziesiąt kroków, kiedy dobiegło nas wołanie: — Daj sto trzydzieści, chodih! Nie odpowiedziałem. — Sto dwadzieścia! Jechałem dalej, nie oglądając się za siebie. — Wróć, chodih! Dostaniesz go za sto! Teraz się zatrzymałem i spytałem, czy ma do sprzedania również siodło i derkę. Kiedy Kurd potwierdził, zawróciłem i za czterdzieści piastrów nabyłem znośne siodło oraz derkę. A co najkorzystniejsze, handlarz chętnie przyjął zapłatę w drobnych, jakie nagromadziły się w mojej kieszeni. Zapłaciwszy, założyłem koniowi siodło i uzdę, po czym pożegnałem się z Kurdem. — Żegnaj! Chciałeś oszukać swojego przyjaciela, ale zaraz się przekonasz, że dostał konia za trzecią część jego wartości. Jedyną odpowiedzią starego był uśmiech wyższości. Również Allo z nim się pożegnał, po czym chciał dosiąść konia. Jego zarośnięte oblicze, albo raczej te jego części, które można było dojrzeć, promieniowały radością i zachwytem, że wreszcie będzie mógł ruszyć w świat na rumaku. Ale stary Kurd pochwycił go za ramię. — Na Proroka, nie wsiadaj! Koń cię zrzuci i kark sobie złamiesz. — Ten człowiek ma rację — potwierdziłem. — Przesiądź się na mojego konia! Na nim będziesz mógł jechać bezpiecznie, ja natomiast dosiądę tej szkapy, żeby mu pokazać, iż będzie mnie słuchała. Allo z najwyższą rozkoszą wdrapał się na grzbiet mojego ogiera, który ze stoickim spokojem zniósł ten zamach na swoją cześć, gdyż byłem w pobliżu. Natomiast ja przycisnąłem szkapę do muru i wskoczyłem na siodło. Koń znów stanął dęba. Przez kilka chwil pozwoliłem mu szaleć, potem jednak wziąłem go krótko i mocno ścisnąłem udami. Chciał stanąć dęba — ale już nie mógł; pozostało mu jedynie konwulsyjne wierzganie kopytami, aż w końcu stracił oddech, pot wystąpił na całym ciele, z pyska zaś pociekła piana dużymi płatami. Zwierzę stało spokojnie, choć poluzowałem nacisk kolan. — Koń jest ujarzmiony — roześmiałem się z zadowoleniem. — Spójrz tylko, jak można na nim jeździć, i nigdy więcej nie próbuj okpić przyjaciela! Allach z tobą! Pojechałem przodem, a mój Rih postępował za szkapą, zachowując szlachetną skromność. — Chodih — spytał węglarz — teraz ten kary będzie chyba mój? Hm! Też pomysł! — Nie — uśmiechnąłem się. — Dlaczego nie? — Zrzuciłby cię natychmiast, gdybym się tylko na chwilę oddalił. Jutro twój koń będzie już całkiem posłuszny. Dotarliśmy do zarośli, gdzie towarzysze pozostawali w ukryciu. Przyłączyli się do nas, okazując zadowolenie z interesu, jaki ubiłem. Tylko Halef był zły. — Sihdi — mruczał — Allach ci nie wybaczy, żeś pozwolił twojemu Rihowi nosić na grzbiecie takie straszydło. Niech węglarz dosiądzie mojego konia, a ja wezmę karego. — Zostaw go! Allo mógłby się obrazić! Po południu byliśmy w pobliżu Bane, gdzie przeprawiliśmy się przez Berozieh. Potem ruszyliśmy na południe. Wreszcie otworzył się przed nami wielekroć wspominany przesmyk. W trudnych do przebycia górach nasze konie czekał wielki wysiłek. Chcieliśmy dać im dzisiaj odpocząć, zboczyliśmy zatem od przesmyku i wjechaliśmy w niewielką, ale głęboką dolinkę, o brzegach porośniętych karłowatymi dębami. Upolowaliśmy zwierzynę, żeby uniknąć głodu, po posiłku zaś losowaliśmy kolejność nocnej warty. Tu w pobliżu przesmyku uważaliśmy tę ostrożność za szczególnie konieczną, gdyż wieść o zrabowanych stadach z pewnością dotarła już do Bane i należało się spodziewać, że była przy tym mowa również o nas. Noc minęła spokojnie, a o brzasku wjechaliśmy już w przesmyk. Wybraliśmy tę porę, żeby nikt nas nie zauważył. Droga wiodła przez nagie szczyty i kamieniste powierzchnie, przez ciemne wąwozy i samotne doliny, gdzie trudno było spotkać najmniejszy choćby potoczek. Widziało się tutaj i czuło wyraźnie, że znajdujemy się na terenie, na którym być może jeszcze żaden Europejczyk, nie postawił stopy. Dochodziło południe, kiedy musieliśmy przeciąć poprzeczną dolinę. Akurat kiedy docieraliśmy do przeciwległej strony, Dojan stanął i wpatrzył się we mnie proszącym wzrokiem. Znałem jego zwyczaje: zauważył coś podejrzanego i chciał, żebym mu pozwolił powęszyć. Kazałem się zatrzymać i rozejrzałem się wokół, ale nie znalazłem śladu żywej istoty. — Hajdi*, Dojan! — zawołałem, a pies natychmiast skoczył w krzewy. Wkrótce potem usłyszeliśmy krzyk, po czym rozległ się ów krótki dźwięk, który mi powiedział, że Dojan miał pod sobą jakiegoś człowieka. — Halefie, chodź ze mną! Zeskoczyliśmy z koni, rzucając wodze towarzyszom i poszliśmy śladem psa. Rzeczywiście, obok kolczastego, podobnego do dzikiej róży krzewu leżała jakaś postać, a przy niej strzelba. Nad nią stał pies, trzymając zęby na gardle znienacka napadniętego człowieka. — Dojan, geri — do nogi! Pies wrócił do mnie, człowiek wstał. — Ktoś ty? — zacząłem przesłuchanie. — Jestem mieszkańcem Suta — odpowiedział nieśmiało. — Jesteś Bebbem? — Nie, chodih. Jesteśmy wrogami Bebbów, bo ja należę do Dżiafów. — Skąd idziesz? — Z Ahmed Kulwan. — To daleka droga. Coś tam robił? — Opiekuję się stadami tamtejszego kjaja. — Dokąd zmierzasz? — Do moich przyjaciół w Suta. Dżiafowie obchodzą tam wielkie święto, w którym chcemy wziąć udział. To się zgadzało. — Czy Dżiafowie będą mieli gości na tym święcie? — Słyszałem, że chan Heider Mirlam chce przybyć ze swymi Bejatami. To również była prawda. Człowiek ów nie wydawał się kłamcą. — Dlaczego się przed nami ukrywasz? — Chodih, czy samotnie wędrujący człowiek nie musi się ukryć, jeśli widzi czterech zbliżających się jeźdźców? Tu w górach nigdy przecież nie wiadomo, czy ma się przed sobą przyjaciół, czy wrogów. — Naprawdę jesteś sam? — Zupełnie sam, na brodę Proroka! — Wierzę ci. Idź przodem! Wróciłem z nim do towarzyszy, gdzie musiał powtórzyć swoje odpowiedzi. Zgodzili się ze mną, że ten człowiek nie jest niebezpieczny. Oddaliśmy mu strzelbę i puścili wolno. Kiedy pożegnał się z nami, życząc, aby Allach nam pobłogosławił, podjęliśmy przerwaną jazdę. Zauważyłem, że Allo w zamyśleniu przypatrywał się nieznajomemu. Teraz też siedział na karym pogrążony w zadumie i już miałem go spytać o przedmiot jego rozmyślań, kiedy uniósł wzrok jak człowiek, który wreszcie sobie o czymś przypomniał i szybko znalazł się u mego boku. — Chodih, ten człowiek was okłamał! Znałem go, ale nie mogłem sobie przypomnieć, kto to jest. Teraz już wiem. To nie jest Dżiaf, tylko Bebb. Musi być bratem albo krewnym szejka Gazala Gabogi. Obydwu widziałem w Nwizgieh. — Gdyby to miała być prawda! Nie mylisz się? — Możliwe. Ale nie sądzę. Podzieliłem się z innymi przypuszczeniem węglarza, po czym dorzuciłem: — Miałbym wielką ochotę pojechać za tym człowiekiem! Mohammed Emin machnął ręką. — Po co zawracać i tracić czas? Jeśli ten człowiek miałby być naprawdę Bebbem, to skąd mógłby wiedzieć, że Heider Mirlam zaproszony został przez Dżiafów. Takie rzeczy utrzymuje się przed wrogiem w tajemnicy. — A poza tym — dorzucił Amad el Ghandur — jak ten człowiek mógłby nam zaszkodzić? Zmierza na północ, my natomiast jedziemy na południe. Nawet gdyby opowiedział o nas w Bane, to i tak nikt by już nas nie dogonił. Trafne to były argumenty, zrezygnowałem zatem z pościgu. Tylko Anglik nie wydawał się zadowolony. — Dlaczego puszczać tego człowieka? — rozzłościł się sir Dawid, kiedy mu wszystko wytłumaczyłem. — Zastrzeliłbym łajdaka. Bez żalu. Każdy Kurd to łobuz! Yes! — Czy rais z Szurd był łobuzem? — Hm! Tak! — Sir Dawidzie, jest pan niewdzięczny! — Nie pańska sprawa. Ten dobry Nedżir bej chętnie byłby nas ograbił, gdyby Marah Durimeh nie przemówiła mu do rozsądku. Dobra kobieta, wyjątkowa kobieta z tej starej grandmother*! Imię Marah Durimeh obudziło we mnie wspomnienia, które w tym momencie sprawiły, że zapomniałem o rzeczywistości. Oddawałem się im w milczeniu, aż Anglik mi przypomniał, że już czas na południowy odpoczynek. Miał rację. Mimo trudnego terenu przebyliśmy spory kawał drogi, mogliśmy zatem pozwolić sobie i naszym koniom na zasłużony odpoczynek. Znaleźliśmy stosowne miejsce. Zsiedliśmy z koni i, wystawiwszy straż, ułożyliśmy się na krótką drzemkę. III NAPAŚĆ Kiedy się obudziliśmy, zwierzęta już odpoczęły. Postanowiłem sprawdzić, czy nowo nabyty koń pozwoli dosiąść się węglarzowi. Próba się powiodła. Zwierzę widocznie zauważyło, że nikt z nas go nie dręczy. Znów więc mogłem jechać na moim Rihu, co, jak się miało okazać, było dla mnie szczęśliwą zamianą. W miarę jak posuwaliśmy się na południe, nagie góry pokrywał coraz gęstszy las. Było tu również więcej wody, co utrudniało nam jazdę. O jakimś utartym szlaku nie było nawet mowy. Musieliśmy już to wdrapywać się na strome zbocza, już to spuszczać się na dół. Jechaliśmy wśród skał, to znów przez teren bagnisty albo na pół przegniłe pnie drzew. W ten sposób dotarliśmy po południu do wąskiej doliny, ukazującej tylko pośrodku podobny do łąki pas zieleni, z obu stron natomiast okalały ją zbocza gęsto porośnięte drzewami. W oddali wznosiła się niebieskawo zabarwiona wielka góra, zaś poprzedzające ją wzgórza zdawały się nam tarasować drogę. — Przejedziemy tamtędy? — spytałem Allo. — Tak, chodih. Przejedziemy u podnóża góry po lewej stronie. — Co ten człowiek mówi? — zapytał Lindsay. — Że nasza droga wiedzie u podnóża góry po lewej stronie. — Tego nie musimy wiedzieć! — burknął zrzędliwie. Englishman miał się wkrótce przekonać, że ta uwaga przewodnika miała dla niego wielkie znaczenie, gdyż ledwie otworzyłem usta do odpowiedzi, z obu stron huknęły liczne wystrzały, a równocześnie ponad pięćdziesięciu jeźdźców wyskoczyło spomiędzy drzew z prawa i lewa, chcąc nas otoczyć. Była to przykra niespodzianka! Konie moich przyjaciół zostały trafione, tylko mój nie. Jak dowiedziałem się później, zawdzięczałem to określonemu zamierzeniu. Jeźdźcy próbowali uwolnić stopy ze strzemion i chwycić za broń. W mgnieniu oka byliśmy otoczeni ze wszystkich stron, a prosto w moją stronę zmierzał jeździec, którego rozpoznałem: szejk Gazal Gaboga. Napastnicy strzelali tylko do naszych koni, chcieli nas więc pojmać żywcem. Dlatego też zostawiłem sztucer i sięgnąłem po rusznicę na niedźwiedzie. — Robaku, teraz cię mam! — zawołał szejk. — Już mi się nie wymkniesz! Zamachnął się maczugą, lecz w tej samej chwili wyskoczył w powietrze Dojan, wpijając się zębami w udo wroga. Szejk wydał okrzyk bólu, natomiast cios, przeznaczony dla mnie, trafił w łeb konia. Rih głośno zarżał i poderwał się do góry, zostawiając mi jeszcze czas, żebym mógł uderzyć Bebba kolbą w ramię — po czym rzucił się naprzód, z powodu bólu niezdolny słuchać moich poleceń. — Dojan! — zawołałem jeszcze głośno przez ramię, nie chciałem bowiem stracić dzielnego psa; wówczas ujrzałem przed sobą mnóstwo wymierzonych we mnie oszczepów. Strzelbą odtrąciłem je na bok, więcej nie pamiętam. Ale jazdy, która potem nastąpiła, nie zapomnę do końca życia. Żaden rów nie był zbyt głęboki, żaden kamień zbyt wysoki, żadna rozpadlina zbyt szeroka, żadna skała zbyt gładka i żadne bagno zbyt zdradliwe — wszystko: drzewa, krzewy, skały, góry i doliny migało mi przed oczami, aż powoli, stopniowo odzyskałem panowanie nad rozszalałym zwierzęciem. Byłem sam w nie znanej okolicy. Zapamiętałem jedynie kierunek, z którego przybyłem, a na wprost mnie wznosiła się owa wielka góra, o której dopiero co mówiłem. Co miałem czynić? Pośpieszyć z pomocą towarzyszom? To było niemożliwe. Należało się raczej spodziewać, że Bebbowie będą mnie ścigać. Właśnie, Bebbowie! Jak dostali się tak głęboko między góry? Skąd się dowiedzieli, że wybierzemy tę drogę? To była zagadka. W tym momencie nie mogłem uczynić dla moich przyjaciół nic. Albo ich zabito, albo wzięto do niewoli. Przede wszystkim musiałem się ukryć, a jutro z rana sprawdzić, jak się miały rzeczy na placu boju. Dopiero wówczas mogłem podjąć decyzję. Najpierw zbadałem łeb mojego konia. Pojawił się na nim wielki guz. Zaprowadziłem ogiera do pobliskiej wody. Tu robiłem mu okłady jak matka choremu dziecku. Mógł mi na tym zejść kwadrans, kiedy z daleka doleciał mnie jakiś odgłos. Były to westchnienia i sapanie, rozlegające się zazwyczaj wtedy, gdy komuś brak tchu; w chwilę później coś śmignęło w moją stronę, wydając głośne radosne wycie i skacząc na mnie z taką siłą, że zwaliłem się w trawę. — Dojan! Pies wył i skamlał, nie można było opanować jego radości. Dojan skakał już to na mnie, już to na konia; musiałem mu na to pozwolić, póki sam się stopniowo nie uspokoi. Jemu też udało się wyjść z opresji bez obrażeń. Odniosłem wrażenie, że mądre zwierzę rychło spostrzegło, dlaczego tak troszczę się o konia; Dojan przyglądał się bowiem przez jakiś czas moim poczynaniom, po czym uniósł się i jął troskliwie lizać guz na łbie swojego przyjaciela. Rih przyjmował to spokojnie, a nawet od czasu do czasu wydawał przyjazne parsknięcie. Tak przeczekaliśmy pewien czas, aż uznałem za wskazane opuścić to miejsce. W każdym razie najlepszym wyjściem było odszukanie podnóża góry, o którym opowiadał węglarz. Dosiadłem konia i ruszyłem w kierunku tego bliskiego celu. Zbocza góry pokrywał gęsty las, tylko w dolinie, przez którą mieliśmy zresztą przejechać, była wolna przestrzeń pozwalająca na swobodne poruszanie się. Dojrzałem tam wystający brzeg lasu, z którego można było zauważyć każdego zbliżającego się człowieka. Udałem się w tym kierunku. Dotarłszy do celu zsiadłem, troszcząc się najpierw o znalezienie bezpiecznej kryjówki dla konia. Zaledwie uszedłem kilka kroków w głąb lasu, kiedy Dojan dał mi znak, że zwietrzył coś podejrzanego. Sprawa wydała mi się zbyt poważna, żebym miał go pozostawić samemu sobie. Wziąłem Dojana na smycz, przywiązałem Riha do drzewa i ruszyłem za psem, trzymając w ręku gotowy do strzału sztucer. Szedłem widocznie zbyt wolno, Dojan bowiem ciągnął linkę tak mocno, że bałem się, iż za chwilę ją zerwie. Wreszcie pomiędzy dwiema wysokimi piniami dał głos. Rosły tam gęste paprocie i kiedy rozsunąłem ich liście na bok, zobaczyłem, że w głąb ziemi wiodła tu na ukos dziura o średnicy mniej więcej pół metra. Czy wewnątrz było jakieś zwierzę? Chyba nie. Włożywszy jednak do środka sztucer, poczułem, że w jamie znajdowało się jakieś ciało. Nie mogło to być nic wrogiego, o czym przekonało mnie zachowanie Dojana. Kazałem mu wpełznąć do środka, on jednak tego nie zrobił, tylko wymachiwał ogonem i rzucał wyczekujące spojrzenia w głąb dziury. Jednym zdecydowanym ruchem sięgnąłem do środka. Chwyciłem mocno owłosiony, skołtuniony łeb. Ach, więc zagadka została rozwiązana! Wewnątrz siedział pies węglarza. Zwierzę prawdopodobnie uciekło, posłyszawszy wystrzały, a strach przywiódł je aż tutaj. — Eiza! — krzyknąłem. Zauważyłem mianowicie, że węglarz tym imieniem przywoływał swojego psa. W jamie nadal panowała cisza, ale kiedy zawołałem powtórnie, coś zaczęło się ruszać. Znów odgarnąłem na bok liście paproci i co odkryłem? Najpierw rozległo się radosne mruczenie w dolnym c albo a, potem ukazała się gmatwanina włosów, w której można było rozróżnić tylko szeroki nos i parę małych oczu; następnie pojawiły się ręce, zaopatrzone w szerokie szpony, tuż za nimi dziurawy worek, dwie brudne nogawice ze skóry, a na koniec znajome kamasze kolosa z Rodos — przede mną stał Allo we własnej osobie. W owej chwili przejęła mnie radosna myśl: jeśli bowiem ten człowiek zdołał się uratować, to innym również mogła się powieść ucieczka. — Allo, ty tutaj?! — zawołałem. — A gdzie twój pies? — Stratowany, chodih! — powiedział ze smutkiem. — Jak zwiałeś? — Kiedy wszyscy rzucili się za tobą w pogoń, nikt nie zwracał na mnie uwagi, skoczyłem więc w krzaki. Później przyszedłem tutaj, bo wcześniej ci powiedziałem, że musimy tędy przejechać. Spodziewałem się, że tu przyjdziesz, jeśli Bebbowie cię nie złapią. — Kto jeszcze uciekł? — Nie wiem. — Musimy tu zaczekać, może ktoś do nas dołączy. Poszukaj kryjówki dla mojego konia. — Znam tu bardzo dobrą kryjówkę, chodih. — Znasz już to miejsce? — Tutaj też już wypalałem węgiel. Weź konia i chodź za mną! Przez około kwadrans Allo prowadził mnie lasem pod górę. Była tam skalna ściana, gęsto porośnięta długimi gałązkami jeżyn. W pewnym miejscu Allo rozsunął jeżyny, a wówczas ukazało się podobne do rozpadliny zagłębienie, w którym swobodnie mógł się zmieścić koń. — Tu wtedy mieszkałem — wyjaśnił węglarz. — Uwiąż konia. Ja mu natnę trawy. W rozpadlinie było kilka wbitych w ziemię palików, które kiedyś mogły służyć jako nogi stołu, choć ten zgodnie ze wschodnim zwyczajem był niski. Do jednej z tych nóg przywiązałem konia, tak że nie mógł opuścić kryjówki. Na zewnątrz zastałem Kurda zajętego ścinaniem trawy swoim nożem. — Zejdź na dół, do brzegu lasu, chodih — poprosił. — Do tej pory mógł się tam pojawić jeden z naszych towarzyszy. Dołączę, jak tylko będę gotów. Usłuchałem jego rady i usiadłem na skraju lasu, tak iż mogłem wszystko obserwować, sam nie będąc widzianym. Po kwadransie przyszedł Allo. — Czy koń jest bezpieczny? — spytałem, a kiedy potwierdził, dorzuciłem: — Jesteś głodny? Odpowiedział mi niezdecydowany pomruk. — Niestety nic nie mam. Musimy poczekać do jutra. Allo ponownie mruknął, po czym rzekł głośno: — Chodih, czy za dzisiejszy dzień też dostanę dwa piastry? — Dostaniesz cztery. Teraz w jego mruczeniu dał się słyszeć łagodny zachwyt. Potem zapanowała długa cisza. Noc już zapadała i właśnie kiedy dogasało ostatnie światło mijającego dnia, wydało mi się, że po przeciwnej stronie wąskiej polany, po naszej prawicy, przemknęła pomiędzy drzewami jakaś postać. Mimo zapadającej ciemności było to tak wyraźne, że wstałem, aby się przekonać. Przykazałem Kurdowi, żeby pozostał przy moich strzelbach, które byłyby dla mnie zawadą. Uwiązawszy psa na lince, ostrożnie ruszyłem do przodu. Musiałem obejść głębokie wcięcie polany, ale nie zdążyłem jeszcze pokonać nawet połowy drogi, kiedy ujrzałem tę samą postać przemykającą przez polanę. Kilkoma szybkimi skokami znalazłem się w miejscu, obok którego postać musiała przejść. Teraz wyłoniła się tuż przy mnie. Już miałem ją złapać, kiedy przeszkodził mi w tym Dojan radosnym skowytem. Usłyszawszy to, postać stanęła przestraszona. — Zounds! Kto tu jest? W tej samej chwili wyciągnęły się w moim kierunku dwie długie ręce. — Sir Dawid! Czy to naprawdę pan? — zawołałem uradowany. — Och! Ach! Yes! Well! To ja! I pan! To pan! Yes! Lindsay był kompletnie zmieszany z radości i mnie samego niespodzianie wprawił w zmieszanie, objął mnie bowiem, przycisnął do siebie i usiłował pocałować, przy czym jego chory nos stanowił wielką przeszkodę. — Nigdy bym nie pomyślał, sir Dawidzie, że pana tutaj znajdę! — Nie? Ten goryl, o no! Ten węglarz przecież powiedział, że musimy tędy przejść. — Widzi pan, jak przydatna to była informacja! Ale proszę powiedzieć, jak się pan uratował! — Hm! Wszystko odbyło się szybko. Koń pode mną zastrzelony, wygrzebałem się spod niego, zobaczyłem, że wszyscy pojechali za panem, skoczyłem więc na bok. — Dokładnie tak jak Allo! — Allo? Też tak zrobił? Też jest tutaj? — Siedzi po tamtej stronie! Chodźmy! Zaprowadziłem dzielnego Englishmana do naszego punktu obserwacyjnego. Wielka była radość Kurda, kiedy ujrzał drugiego ocalonego towarzysza. Dał jej wyraz dźwiękiem, który można by porównać jedynie z burczeniem uszkodzonego kołowrotka. — Jak się panu poszczęściło? — spytał mnie Lindsay. Opowiedziałem mu całą historię. — Więc pański Rih bez szwanku? — Oprócz guza, tak. — Mój koń zabity. Dzielne zwierzę! Zastrzelę tych Bebbów! Wszystkich! Yes! — Nie stracił pan swojej strzelby? — Strzelby? Miałem im zostawić moją flintę? Jest tutaj! Z powodu ciemności zupełnie tego jeszcze nie zauważyłem. — Może się pan zatem cieszyć, sir Dawidzie! Tej strzelby nie dałoby się zastąpić inną. — Mam również rewolwer, nóż, a tutaj kilka nabojów w woreczku. — Co za szczęście! Ale nie wie pan, czy udało się zbiec jeszcze komuś z naszych? — Nikomu. Halef leżał przygnieciony koniem, a Haddedihni osaczeni byli przez dwóch Bebbów. — Biada, w takim razie wszyscy trzej są straceni! — Poczekajmy, mister Kara ben Nemsi! Allach akbar — Bóg jest wielki, jak mówią prawdziwi wierni. — Ma pan rację, sir Dawidzie. Miejmy nadzieję, ale potem, gdyby miała się okazać płonna, musimy zrobić wszystko, żeby uwolnić towarzyszy, o ile jeszcze będą przy życiu, tylko w niewoli. — Słusznie! Ale teraz idźmy spać! Jestem zmęczony, przebyłem długą drogę! Spanie bez derki! Nędzni Bebbowie! Podła okolica! Yes! Lindsay zasnął, a Kurd razem z nim. Ja natomiast długo jeszcze czuwałem, później zaś mozolnie wspiąłem się na górę, żeby zajrzeć do konia. Potem i ja spróbowałem zasnąć, pozostawiając czuwanie wiernemu Dojanowi. Sen zakłóciło mi silne szarpnięcie za ramię. Obudziłem się. Dzień dopiero szarzał. — Co się dzieje? — spytałem. Zamiast odpowiedzi Kurd wskazał pomiędzy drzewami na przeciwległy kraniec zarośli. Ukazał się tam kozioł, który wyraźnie zmierzał do pobliskiego wodopoju. Potrzebowaliśmy mięsa, zatem choć wystrzał mógł nas zdradzić, sięgnąłem po sztucer. Wymierzyłem i pociągnąłem za spust. Huk sprawił, że Lindsay zerwał się ze snu wyprostowany jak świeca. — Co jest? Gdzie wróg? Co? Yes! — Leży tam, sir Dawidzie! Lindsay popatrzył we wskazanym kierunku. — Och! Roebuck — kozioł! Wspaniale. Bardzo nam się przyda! Nic nie jadłem od wczoraj w południe. Well! Allo oddalił się szybkim krokiem, żeby przyciągnąć ubitą zwierzynę, a w kilka minut później w osłoniętym miejscu płonęło ognisko, nad którego żarem piekła się soczysta pieczeń. W ten sposób znalazła się szybka rada na głód, a i Dojan mógł się najeść do syta. W czasie jedzenia postanowiliśmy, że poczekamy jeszcze do południa, później jednak zbadamy, co robią Bebbowie. Kiedyśmy rozmawiali, Dojan nagle się poderwał i wlepił wzrok w głębię lasu. Przez dobrą chwilę wydawało się, że jest niepewny. Potem jednym susem zniknął, nawet na mnie nie spojrzawszy. Szybko wstałem, żeby sięgnąć po sztucer i pośpieszyć za nim, natychmiast jednak się zatrzymałem, kiedy zamiast ostrzegawczych dźwięków dobiegł mnie głośny, radosny skowyt zwierzęcia. W chwilę później dołączył do nas mały Hadżi Halef Omar, wprawdzie bez konia, ale w pełnym uzbrojeniu ze strzelbą, pistoletami i nożem wetkniętym za pas. — Hamdulillah, sihdi, że cię odnalazłem i że jesteś żywy! — powitał mnie. — Serce przepełniała mi troska o ciebie. Pocieszałem się jednak, że żaden wróg nie może dogonić twojego Riha. — Hadżi! — zawołał Lindsay. — Och! Ach! Nie zmasakrowany! Wspaniale! Niezrównanie! Zaraz do pieczeni! Well! Englishman od razu podszedł do sprawy od właściwej strony. Halef był nie mniej uradowany, że Lindsay i przewodnik cieszą się dobrym zdrowiem, wszelako nie wzgardził cielesnym pokrzepieniem, tylko natychmiast sięgnął po kawałek pieczeni, który podał mu Anglik. — Jak udało ci się uciec, Halefie? — spytałem. — Bebbowie strzelali do naszych koni — zaczął swą opowieść. — Padł również mój, mnie zaś noga uwięzła w strzemieniu. Bebbowie wcale się o nas nie troszczyli, chcąc jedynie dostać ciebie i twojego Riha. Przeto Allach poraził ich ślepotą, tak iż nie widzieli, jak ucieka ten Kurd i Inglis. Ja też w końcu uwolniłem się spod konia, wziąłem broń i uciekłem. Cóż za nierozważność ze strony Bebbów! Strzelali tylko do koni, żeby wziąć jeźdźców żywcem, a jednak pozwolili im zbiec! — Nie zauważyłeś, co stało się z Haddedihnami, Halefie? — Uciekając spostrzegłem jeszcze, że wzięto ich do niewoli. — Och, w takim razie nie możemy tracić czasu, tylko musimy natychmiast ruszyć w drogę! — Zaczekaj chwilę, sihdi, i pozwól mi dokończyć! Kiedy szczęśliwie udało mi się zbiec, pomyślałem sobie, że mądrzej będzie tam zostać i obserwować wrogów, niż dalej uciekać. Wszedłszy na drzewo, ukryłem się w jego listowiu. Przesiedziałem tam do wieczora. Dopiero kiedy zrobiło się dosyć ciemno, mogłem opuścić drzewo. Dzięki temu zobaczyłem, że Bebbowie nie mają zamiaru odjechać! Rozbili obóz. Naliczyłem osiemdziesięciu wojowników. — Z czego składa się obóz? — Kurdowie zbudowali sobie szałasy z gałęzi. W jednym z takich szałasów leżą Haddedihni ze związanymi rękami i nogami. Zamiast spać, w nocy po cichu obszedłem cały obóz, bo myślałem, że może uda mi się przedostać do uwięzionych. Niestety, nie było to możliwe. Pewnie tylko tobie mogłoby się to udać, sihdi: ty jesteś mistrzem w skradaniu się. — Czyś nie zauważył jakiegoś szczegółu, który pozwoliłby się domyślać przyczyny, dla której Bebbowie tam pozostali? Nie mogę pojąć, dlaczego od razu nie opuścili tego miejsca. — Ja również, sihdi. Niczego nie mogłem się dowiedzieć. — Muszę cię jednak pochwalić, Halefie, że udało ci się podejść do nas tak blisko, a myśmy cię nie zauważyli. Jak się domyśliłeś, że będę akurat tutaj? — Ponieważ wiem, sihdi, że zawsze wyszukujesz takie miejsce, gdzie nikt cię nie widzi, a sam możesz wszystko obserwować. — Teraz wypocznij. Zastanowię się, co należy zrobić. Allo, zaprowadź mojego konia do wodopoju i daj mu świeżej paszy! Węglarz nie zdążył się jeszcze podnieść, żeby spełnić ten rozkaz, kiedy pies warknął. W najwyższym punkcie naszego wąskiego pola widzenia ukazał się jeździec, który szybko się zbliżył i minął nas kłusem. — Hallo! Czy mam go sprzątnąć, mister Kara? — spytał Lindsay. — W żadnym wypadku! — Ale to Bebb! — Niech go pan zostawi! Nie jesteśmy skrytobójcami. — Hm! — uśmiechnął się. — Skrytobójcami nie, ale złodziejami tak! Chcę kraść konie! Yes! Ten jeden Bebb dał mi do myślenia. Dlaczego opuścił swoich i dokąd zmierzał? Upłynęła może sekunda, a zagadka już się rozwiązała, Kurd bowiem wrócił, przejeżdżając obok nas i nie mając pojęcia, że jesteśmy tak blisko. — Czego ten człowiek szukał tam na dole? — spytał Lindsay. — To posłaniec. — Posłaniec? Od kogo? — Od szejka Gazala Gabogi. — Do kogo? — Do grupy Bebbów, która mniej więcej pół godziny jazdy stąd pilnuje drogi na dole. — Skąd pan to wie? — Przypuszczam. Szejk w jakiś sposób się dowiedział, że przyjedziemy i zastawił drogę, żeby drugi oddział wziął do niewoli tych, którzy ujdą pierwszemu. — Pięknie pomyślane, sir, jeśli to prawda. Musiałem to zbadać. Umówiliśmy się, że Anglik pozostanie z Allo przy moim Rihu w naszej kryjówce, natomiast ja i Halef pójdziemy na zwiady. Gdybym nie wrócił do południa następnego dnia, Lindsay prowadzony przez węglarza miał pojechać na moim karym do Bistanu i tam zaczekać na mnie czternaście dni u brata Allo. — Jeśli i wtedy jeszcze nie wrócę z Halefem — dodałem — to będzie znaczyło, że nie żyjemy, a pan, sir Dawidzie, będzie mógł przejąć po mnie spadek. — Hm! Testament! Okropne! Mógłbym pozabijać cały Kurdystan! Spadek? Cóż takiego? — spytał dzielny syn Albionu. — Mój koń — odparłem. — Nie chcę! Jeśli pan zginie, to powinien zniknąć cały ten kraj! Wszystkie konie razem z nim! Także woły, owce, Bebbowie, wszystko! Well! — Teraz wie pan wszystko — zakończyłem jego pogróżki. — Muszę jeszcze tylko powiadomić Allo. — Tylko niech mu pan wszystko dobrze wytłumaczy, sir! Nie mogę z nim zamienić nawet słowa. Wspaniała konwersacja! Niezwykła przyjemność! Mogłem zostać w domu w starej Anglii! Yes! Byłem zmuszony pozostawić Lindsaya sam na sam z jego łagodną rozpaczą. Udzieliwszy Allo niezbędnych wskazówek, zarzuciłem obie strzelby na ramię i powierzyłem swój los w ręce Halefa jako przewodnika. Halef zaprowadził mnie z powrotem do drogi, którą wybrał rankiem, dostarczając mi przy tym dowodów, że był moim pojętnym uczniem. Wykorzystywał każdą, nawet najmniejszą osłonę, bystro oceniał teren i cały czas zachowywał się tak ostrożnie, że nawet Indianinowi jedynie z trudem udałoby się iść jego śladem bez zatrzymywania się. Bez przerwy posuwaliśmy się pod drzewami, ale zawsze w taki sposób, że nie traciliśmy z oczu otwartej przestrzeni. Miałem z sobą psa, a ponieważ szliśmy pod wiatr, nie musieliśmy się obawiać żadnej niespodzianki. Wreszcie zbliżyliśmy się do okolicy, gdzie na nas napadnięto. Halef chciał mi towarzyszyć dalej, ale mu na to nie pozwoliłem. — Gdyby mnie pojmano — powiedziałem — to wiesz, gdzie znaleźć Anglika. W tej chwili najlepiej będzie, jeśli wdrapiesz się na jedną z tych pinii, które rosną tak blisko siebie, że konary tworzą nieprzeniknioną zasłonę. Potrafisz bez trudu odróżnić huk mojej rusznicy na niedźwiedzie albo szybkie dźwięki sztucera od wystrzałów innej strzelby. Użyję broni tylko wówczas, gdy znajdę się w niebezpieczeństwie. — Co mam wtedy zrobić? — Pozostać na miejscu, chyba żebym głośno cię wołał. Teraz wejdź na drzewo. Wziąłem psa do nogi i ostrożnie ruszyłem dalej. Po pewnym czasie ujrzałem pomiędzy drzewami pierwszy szałas. Wzniesiono go najprostszym sposobem z gałęzi ułożonych w kształcie piramidy. Wycofałem się, żeby najpierw zatoczyć wokół tego miejsca szerokie półkole, musiałem bowiem stwierdzić, czy w głębi lasu nie ma Bebbów. Wówczas miałbym ich za plecami i tak czy inaczej by mnie odkryli. Skradałem się od drzewa do drzewa, wciąż wyszukując sobie najgrubsze pnie i z największą uwagą wsłuchując się w ciszę lasu. Wkrótce spostrzegłem, że ostrożność nie była zbędna, gdyż wydało mi się, że słyszę ludzkie głosy, a równocześnie Dojan trącił mnie pyskiem. Szlachetne zwierzę wiedziało, że teraz nie może wydać żadnego dźwięku, bez przerwy więc wpatrywało się we mnie swoimi mądrymi oczami. Posuwając się w kierunku, z którego dobiegały głosy, dostrzegłem wkrótce trzech ludzi pod drzewem, otoczonym z trzech stron młodym, mniej więcej półtorametrowym zagajnikiem śliw wawrzynowych. Miejsce było jakby stworzone do podsłuchiwania. A ponieważ zakładałem, że wczorajsze zdarzenie z pewnością będzie przedmiotem rozmowy, bezgłośnie zatoczyłem łuk wokół tych trzech, po czym, ułożywszy się na ziemi, podpełzłem do krzewów wawrzynu, gdzie mogłem wyraźnie zrozumieć każde słowo. Wkrótce rozpoznałem jednego z trzech Kurdów: był nim ten, którego obezwładnił Dojan, ja zaś, wierząc, że jest Dżiafem, puściłem wolno! Dojan też go poznał, oczy bowiem zalśniły mu wrogim blaskiem. Allo miał więc rację. Ten Kurd był Bebbem i stał na straży, by powiadomić szejka o naszym przybyciu. Z pewnością gdzieś na boku miał ukrytego konia, na którym nas wyprzedził, gdy tymczasem my sądziliśmy, że idzie na północ. — Wszyscy byli głupi! — usłyszałem jego głos. — A najgłupszy ten, co jeździ na pięknym karym koniu. Bardzo pochlebna opinia o mojej osobie! — Gdyby ten obcy nie schwytał wówczas pozostałych Bejatów i nie obraził ich — ciągnął dalej Kurd — to nie powtórzyliby nam później podsłuchanej rozmowy, w której opisywał drogę, jaką chcieli pojechać. Teraz więc rozwiązana została również ta zagadka. Schwytani Bejatowie zdradzili później Bebbom nasz plan ucieczki, żeby przynajmniej zapewnić sobie łaskę zwycięzców. — Poza tym ten Frankończyk był głupi — rzekł sąsiad poprzedniego mówiącego — że dał się tobie oszukać. — Ale głupi był również szejk Gazal Gaboga, że rozkazał nam oszczędzić jeźdźca i jego karego. Szkoda było nie tych ludzi, tylko konia. A teraz uciekło nam czterech, razem ze swoim dowódcą. Trzej Bebbowie nazbierali grzybów, które tutaj czyścili i kroili, żeby potem zanieść zdobycz do obozu. To sprawiło, że mieli czas i okazję do poufałej wymiany zdań. — Co postanowił szejk? — spytał trzeci. — Wysłał posłańca. Druga grupa ma czekać, aż słońce stanie w zenicie. Jeśli do tej pory nie pokaże się żaden ze zbiegów, to mają ruszyć w drogę i dołączyć do nas, bo to będzie znaczyło, że uciekinierzy na pewno przed nami uszli. A my jeszcze dziś mamy udać się wywrotną drogę. — Co stanie się z dwoma jeńcami? — To jacyś ludzie wysokiego rodu, bo do tej pory nie powiedzieli ani słowa. Ale jeszcze nam wyśpiewają, kim są, i będą musieli zapłacić wielki okup, jeśli zechcą ocalić swe życie. Usłyszałem już wystarczająco dużo, mogłem się zatem ostrożnie wycofać. Trzej Bebbowie prawie już skończyli swoją pracę, a gdyby wstali, łatwo mogli mnie odkryć. Byłem więc głupi, najgłupszy z nas wszystkich! Musiałem się niestety pogodzić z tym miłym pochlebstwem, nie mogąc na nie w tej chwili odpowiedzieć. Nie sprawiło mi to żadnej przykrości. Ucieszyłem się natomiast ponownie tym, że Mohammed Emin nie zabrał swojej drogocennej klaczy siwej maści, kiedy wybierał się na tę wyprawę w celu wyzwolenia swego syna. On chyba również miał opory przed zabraniem zwierzęcia, którego jasny kolor byłby widoczny dla każdego zwiadowcy nawet na dużą odległość. Teraz zastrzelony został koń, na którym jechał Haddedihn. Dobrze, że nie chodziło tutaj o bezcenną klacz! Teraz najwięcej zajmowała mnie okoliczność, że Bebbowie mieli ruszyć w drogę już w południe. Do tego czasu Haddedihni musieli być więc wolni. Ale jak to zrobić? Trzej mężczyźni wstali; nie oddaliłem się więc nazbyt wcześnie. Ten, który podawał się za Dżiafa, powiedział: — Idźcie! Ja zajrzę jeszcze do koni. Podążałem za nim w sporym oddaleniu. Zaprowadził mnie, sam oczywiście o tym nie wiedząc, do zapadliny terenu, na dnie której Płynęła rzeczka. Tutaj do drzew i krzaków przywiązanych było ponad osiemdziesiąt koni, z zachowaniem takich odstępów, aby każdy miał dla siebie dostatecznie dużo trawy, a równocześnie nie mógł się zbliżyć do sąsiada. Miejsce było słoneczne, a od pierwszego do ostatniego konia należało przejść jakieś osiemset kroków. Mogłem się wszystkiemu dokładnie przyjrzeć. Były wśród nich wspaniałe konie. W duchu wybrałem sobie już sześć najlepszych. Najbardziej cieszyła mnie okoliczność, że koni pilnował tylko jeden Kurd. Łatwo było go więc pokonać. Mój mimowolny przewodnik zajął się teraz jasnym gniadoszem, który był chyba najlepszym koniem z całej grupy. W każdym razie on był jego panem, postanowiłem zatem, że w podzięce za jego uprzejme pochlebstwo dam mu okazję, by mógł udać się do domu na własnych nogach. Zamieniwszy kilka słów ze strażnikiem, ruszył w stronę obozu. Poszedłem za nim, mając już teraz pewność, że w naszym otoczeniu obozu nie spotkam żadnego człowieka. Mogłem się zatem poważyć na deptanie Bebbowi po piętach. Po dokładnym zlustrowaniu obozu naliczyłem szesnaście szałasów, które tworzyły pod drzewami półkole. W największym szałasie mieszkał prawdopodobnie szejk Gazal Gaboga, gdyż jego szczyt ozdobiony był starym turbanem. Postawiono go w samym środku półkola, tak że mogłem się do niego bez trudu obok zaś znajdował się szałas, w którym więziono pojmanych, gdyż przed nim siedziało dwóch Kurdów ze strzelbami. Mogłem już wrócić do Halefa. Znalazłem go jeszcze drzewie, teraz zszedł na dół. Wyłuszczyłem małemu mój plan uwolnienia Haddedihnów, po czym ukryliśmy się w takim miejscu, z którego mogliśmy pilnować drogi. Niecierpliwie oczekiwaliśmy pory działania. Minęło około dwóch godzin, kiedy w dole ukazał się samotny j jeździec. — Ma zameldować przybycie oddziału z dołu — stwierdził! Halef. — Możliwe. Czy widziałeś ten wysoki dąb powyżej zapadliny, w której znajdują się konie? — Tak, sihdi. — Przekradnij się tam szybko i czekaj na mnie. Muszę podsłuchać, co powie ten jeździec. Weź z sobą Dojana. Teraz nie jest mi potrzebny. I te strzelby! Mały oddalił się z psem i bronią, ja natomiast starałem się możliwie szybko znaleźć się w pobliżu szałasu szejka, żeby usłyszeć, o czym będzie mowa. Udało mi się. Zaledwie ukryłem się za pniem drzewa, kiedy przygalopował jeździec. Zeskoczył z konia. — Gdzie jest szejk? — usłyszałem jego pytanie. — Tam, w swoim szałasie. Gazal Gaboga wyszedł mu naprzeciw. — Jakie przynosisz wieści? — Wojownicy wnet się zjawią. — Nie widzieliście więc żadnego z uciekinierów? — Żadnego. Czuwaliśmy przez całą noc aż do tej chwili. Obsadziliśmy wszystkie okoliczne doliny, ale nikt się nie pokazał. — Już jadą! — rozległ się okrzyk spoza obozu. Na to wołanie wszyscy spiesznie wylegli na polanę. Przyłączyli się nawet dwaj strażnicy. Wiedzieli przecież, że Haddedihni są spętani! Okazja była bardziej sprzyjająca, niż myślałem. Dwoma susami znalazłem się za szałasem uwięzionych — dwa cięcia nożem i już byłem wewnątrz. Leżeli obok siebie ze związanymi rękami i nogami. — Mohammedzie Emin, Amadzie el Ghandur! Szybko! Wstawajcie! Wystarczyło kilka sekund, by przeciąć sznury. — Chodźcie szybko! — Bez broni? — szepnął Mphammed Emin. — Jest u szejka. Ponownie wysunąłem głowę z szałasu, penetrując okolicę. Nikt nie pilnował obozu. — Za mną! — Skoczyłem ku szałasowi szejka i przemknąłem do środka, Haddedihni za mną. Wpadli w stan gorączkowego podniecenia. Tu wisiała ich broń, poza tym dwa inkrustowane pistolety i długa perska strzelba, najwidoczniej własność szejka. Wziąwszy pistolety i strzelbę, ponownie wyjrzałem na zewnątrz. Nadal nas nie zauważono. Wyśliznęliśmy się z szałasu i pobiegli ku zapadlinie. Była oddalona chyba o pięć minut, ale już po dwóch znaleźliśmy się przy Halefie. — Maszallah! — zawołał. — Teraz do koni! — ponagliłem. Strażnik siedział na dole, zwrócony do nas plecami. Na jedno skinienie pies skoczył na dół, natychmiast powalając strażnika na ziemię. Strażnik wydał jeden okrzyk, na drugi nie starczyło mu chyba odwagi. Wskazawszy sześć najlepszych koni, krzyknąłem do Amada el Ghandura: — Przytrzymaj je tymczasem! Halefie, Mohammedzie Emin, Popędźcie szybko pozostałe do lasu! Zrozumieli mnie w lot. Właśnie rozległy się za nami głośne powitalne okrzyki, kiedyśmy skakali od konia do konia, żeby poprzecinać liny. Dwadzieścia sznurów na jednego człowieka,; to krótka robota. Potem, uderzając konie i poganiając je kamieniami, popędziliśmy uwolnione zwierzęta do lasu. Amad el! Ghandur z trudem powstrzymał sześć rumaków. Przewiesiłem przez plecy trzy strzelby i wetknąłem za pas dwa pistolety. Dosiadłszy gniadosza, wziąłem drugiego konia za cugle. — Naprzód! Już najwyższy czas! Nie oglądając się za siebie, popędziłem moje konie po stromiźnie zbocza; w końcu znaleźliśmy się pod osłoną lasu. Tutaj, ze i względu na trudny teren, posuwaliśmy się do przodu wolno, zwłaszcza że musieliśmy nadłożyć drogi. Wkrótce jednak dostaliśmy się na lepszą ścieżkę, gdzie nasze konie mogły puścić się w cwał. Wówczas usłyszeliśmy głośny krzyk, lecz nie mieliśmy czasu, by zastanawiać się nad jego przyczyną. Naprzód! Musieliśmy jechać szerokim łukiem i daleko w tyle, gdzie ten łuk się zaczynał, pokazało się teraz dwóch jeźdźców. Ujrzawszy nas, jeden natychmiast zawrócił, natomiast drugi dalej jechał naszym śladem. — Galop, najostrzejszy galop, bo inaczej stracę mojego ogiera! — zawołałem do moich towarzyszy. — Zaraz będziemy mieli Bebbów na karku! Nasz wybór był trafny, konie okazały się bowiem wyśmienite. Wkrótce mieliśmy w zasięgu wzroku nasz skraj lasu. Dotarłszy doń, zatrzymaliśmy się za drzewami. Zobaczyłem tylko Allo. — Gdzie jest Anglik? — spytałem. — Na górze przy koniu. — Masz tu strzelbę. Wsiadaj na tego kasztana, jest twój! Dałem Allo strzelbę szejka, po czym puściłem się biegiem do jamy na górze. Oddalona była o kwadrans drogi, ale wydaje mi się, że znalazłem się na górze nie później niż po pięciu minutach. Siedział tam Lindsay. — Już tutaj, sir? Och! Jak poszło, hę? — Dobrze, dobrze! Ale teraz nie mamy czasu, ścigają nas. Sir Dawidzie, proszę biec co sił na dół! Tam czeka na pana koń! — Ścigani? Ach! Pięknie! Wspaniale! Koń dla mnie? Well! Rzucił się do biegu. Odwiązawszy mojego karego, zacząłem go sprowadzać z góry. Niestety, nie szło to tak szybko, jak bym sobie życzył. Kiedy dotarłem na dół, inni od dawna już siedzieli na swoich wierzchowcach, a Halef trzymał szóstego konia pod ręką. — Długo to trwało, efendi — powiedział Mohammed Emin. — Spójrz, już jest za późno! Szejk Haddedihnów wskazał ręką w stronę, gdzie właśnie ukazał się pierwszy prześladowca. Rozpoznałem mojego człowieka. — Poznajecie tego jeźdźca? — spytałem. — Tak, sihdi — odpowiedział Halef. — To Dżiaf, którego spotkaliśmy wczoraj. — To Bebb, który nas zdradził. Przepuśćcie go, a będzie nasz. — A jeśli tymczasem nadjadą inni? — Tak szybko to się nie może odbyć. Sir Dawidzie, pojedziemy naprzód i weźmiemy tego jeźdźca pomiędzy nasze konie. Jeśli będzie stawiał opór, to wytrącimy mu broń z ręki. — Pięknie, mister Kara! Wybornie! Yes! Bebb zniknął już za najbliższym załomem drogi, my zaś opuściliśmy naszą kryjówkę. Kiedy dotarłem z Lindsayem do załomu, oddaleni byliśmy od prześladowcy o pięćdziesiąt kroków. Usłyszawszy tętent naszych koni, Bebb obrócił się w siodle. Rozpoznał nas, co wprawiło go w takie przerażenie, że mimowolnie osadził konia. Sądził, że jesteśmy przed nim, a teraz ujrzał nas za sobą. Nim znów doszedł do siebie, już go dopadliśmy. Kurd chwycił nóż. Złapałem go za rękę, ściskając tak mocno, że wypuścił broń. I gdy Lindsay wyrywał mu dzidę, przeciąłem rzemień, na którym strzelba wisiała mu na plecach. Strzelba spadła na ziemię. Był rozbrojony, pędził przed siebie razem z naszymi końmi na łeb na szyję. Wówczas poddał się swemu losowi. W ten sposób cały czas posuwaliśmy się na południe, a kiedy uznaliśmy, że mamy znaczną przewagę nad prześladowcami, zmniejszyliśmy tempo; Allo jechał przodem, wskazując nam drogę. — Co zrobimy z tym Kurdem, sir? — spytał Lindsay. — Ukarzemy go! — Yes! Fałszywy Dżiaf! Jaka kara? — Nie wiem. Musimy się nad tym naradzić. — Pięknie! Session! Izba Lordów! Izba Gmin! Well! Jak uwolnił pan Haddedihnów? Opowiedziałem mu wszystko w krótkim zarysie. Doszedłszy do momentu, kiedy zaskoczyłem strażnika koni, nagle przerwałem moją opowieść. — Biada! Com uczynił! — Przecież wszystko było w porządku! — W pośpiechu zapomniałem odwołać psa od tego człowieka! — Ach! Nieprzyjemnie! Dogoni nas! — Nigdy! Już nie żyje, a strażnik razem z nim. — Dlaczego zaraz: nie żyje? — Skoro tylko Dojan znajdzie się w niebezpieczeństwie,: przegryzie gardło leżącemu pod nim człowiekowi. A wtedy Bebbowie go zastrzelą. Zawróciłbym po tego psa i wystawił się na największe niebezpieczeństwo. Ale to niestety byłoby daremne. Również Halef zasmucił się stratą wiernego, mądrego tasi, j który był cennym darem malkoegunda ze Spinduri*. Pozostałe godziny popołudnia spędziłem mocno przygnębiony. Wieczorem urządziliśmy postój i dopiero teraz Bebb został spętany. Mimo pośpiechu Halef znalazł jeszcze czas, by załadować na grzbiet wolnego konia ustrzelonego kozła, mieliśmy więc zapewniony wystarczający posiłek. Po kolacji wziąłem jeńca na przesłuchanie. Do tej pory nie powiedział jeszcze słowa. Z pewnością tylko dlatego wszystko cierpliwie znosił, że miał nadzieję, iż rychło zjawią się jego współplemieńcy i uwolnią go. — Kim jesteś? — zacząłem przesłuchanie. — Dżiafem czy Bebbem? Człowiek w pętach nie odpowiedział. — Odpowiedz na moje pytanie! Nie drgnęła mu nawet brew. — Halefie, zdejmij mu turban i obetnij pukiel włosów. To największa hańba, jaka może spotkać Kurda. Kiedy Hadżi, trzymając nóż w prawej ręce, lewą chwycił za włosy, człowiek ów poprosił: — Chodih, nie obcinaj mi włosów! Będę mówił! — Dobrze! Do jakiego należysz plemienia? — Jestem Bebbem. — Okłamałeś nas wczoraj! — Wrogowi nie trzeba mówić prawdy. — Przysięgałeś na brodę Proroka! — Przysięga składana wobec niewiernego nie zobowiązuje. — Ponadto nazwałeś mnie głupcem! — To kłamstwo, chodih! — Powiedziałeś, że wszyscy jesteśmy głupi, ale ja najgłupszy! To prawda, bo słyszałem to na własne uszy: za obozem, kiedyście kroili grzyby. Podsłuchiwałem was, leżąc za krzakiem. Potem uwolniłem jeńców i wziąłem wasze konie. Możesz więc ocenić, czy rzeczywiście jestem takim wielkim głupcem! — Wybacz, chodih! — Niczego ci nie muszę wybaczać, albowiem słowo z twoich ust nie może obrazić efendiego z Frankistanu. Wczoraj puściłem cię wolno, bo było mi ciebie żal. Dzisiaj znów jesteś w moich rękach. Który z nas jest zatem mądrzejszy?… Jesteś bratem szejka Gazala Gabogi? — Nie jestem. — Hadżi Halefie, obetnij mu pukiel włosów! Poskutkowało natychmiast. — Kto ci powiedział, że nim jestem? — zapytał. — Ktoś, kto cię zna. — Powiedz zatem, jakiego domagasz się okupu? — Za tych dwóch ludzi — wskazałem na Haddedihnów — chcieliście okupu; wy jesteście Kurdami. Ja nigdy nie biorę okupu, ponieważ jestem chrześcijaninem. Schwytałem cię tylko po to, aby ci pokazać, że posiadamy więcej mądrości, odwagi i zręczności, niż wam się zdaje! Kto dzisiaj pierwszy zauważył, że jeńcy zniknęli? — Szejk. — Jak to odkrył? — Wszedł do swego szałasu, gdzie stwierdził, że nie ma broni jeńców i jego własnej. — Ja ją zabrałem. — Myślałem, że chrześcijanin nigdy nie kradnie! — Masz rację. Chrześcijanin nigdy nie zabiera cudzej własności, ale też nie pozwala się okradać Kurdom. Zastrzeliliście nasze konie, które były nam miłe, za to ja wziąłem sześć innych, które miłe nam nie są. W torbach u siodeł mieliśmy wiele rzeczy, które są nam niezbędne. Zostaliśmy ich pozbawieni, dlatego też przywłaszczyłem sobie strzelbę i pistolety szejka. Wymieniliśmy się. Wy zaczęliście tę wymianę przemocą, ja zaś przemocą ją zakończyłem. — Nasze konie są lepsze od waszych! — Nic mnie to nie obchodzi, kiedy bowiem zabijaliście nasze, również nie pytaliście o to, czy są dobre czy złe. Dlaczego mój koń nie został zastrzelony? — Szejk chciał go mieć. — Naprawdę myślał, że dostanie karego? Nawet gdyby się to powiodło, to i tak odzyskałbym mojego ogiera. Kto odkrył zniknięcie koni? — Także szejk. Poszedł do szałasu jeńców, a kiedy stwierdził, że jest pusty, pobiegł do koni. Nie było ich. — Niczego nie zauważył? — Strażnika, który leżał pod psem. — Co stało się ze strażnikiem? — Zostawiono go pod psem. To była kara za to, że nie uważał. — Okropne! Czy wy jesteście ludźmi? — Tak rozkazał szejk. — Co w takim razie stanie się z tobą, bo przecież ty również nie uważałeś? Leżałem za wawrzynową śliwą, oddalony od ciebie o krok, później poszedłem za tobą do koni, o których wcześniej nie wiedziałem, gdzie należy ich szukać, po czym ruszyłem za tobą do obozu. — Chodih, nie pozwól, aby szejk się o tym dowiedział! — Możesz być spokojny! Mam do czynienia tylko z tobą. Teraz przetłumaczę moim towarzyszom twoje odpowiedzi, a potem niech wydadzą na ciebie wyrok. Nie będziesz sądzony przez nas, dwóch chrześcijan, tylko przez czterech ludzi twojej wiary! Przełożyłem moją rozmowę z Bebbem na arabski. — Co chcesz z nim uczynić? — spytał na koniec Mohammed Emin. — Nic — odrzekłem spokojnie. — Efendi, on nas okłamał, oszukał i wydał w ręce wrogów. Zasłużył na śmierć. — I co ma jeszcze większą wagę — dodał Amad el Ghandur — przysięgał na brodę Proroka, po trzykroć więc zasłużył na śmierć. — Co ty na to, sihdi? — spytał Halef. — Jeszcze nic. Ustalcie, co ma się z nim stać! Czterech mahometan rozpoczęło naradę, kiedy również Anglik mnie spytał: — No? Co będzie z tym fałszywym Dżiafem? — Nie wiem. Co pan by z nim zrobił? — Hm! Zastrzeliłbym! — Czy mamy do tego prawo? — Yes! Wielkie! — Droga prawna wygląda następująco: składamy skargę w naszych konsulatach, stamtąd zażalenia idą do Konstantynopola, po czym pasza z Sulejmanije otrzymuje rozkaz ukarania złoczyńcy — o ile nie ma go nagrodzić. — Piękna droga prawna! — jedyna możliwa dla nas jako obywateli naszych państw. A ponadto: co uczyniłby pan z tym wrogiem jako chrześcijanin? — Proszę dać mi spokój z tymi pytaniami, sir! Ja jestem Englishman. Niech pan robi, co chce! — A jeśli wypuszczę Kurda na wolność? — To niech sobie będzie wolny! Ja się go nie boję, zatem jeśli o mnie idzie, to nie trzeba go tak całkiem zabijać. Spraw raczej, abym mógł mu przylepić mój nos! To byłaby najlepsza kara dla tego człowieka, który dał nam wczoraj prztyczka w nos! Yes! Tymczasem Bebb zdawał się tracić cierpliwość. Znów się do mnie zwrócił: — Chodih, co się ze mną stanie? — To będzie zależało od ciebie. Przez kogo chcesz być sądzony? Przez tych czterech, których nazywacie wiernymi, czy też przez dwóch ludzi, których często przezywacie „giaurami”? — Chodih, modlę się do Allacha i do Proroka; niech sądzą mnie tylko tacy ludzie, którzy są prawdziwymi wiernymi. — Stanie się wedle twej woli! My dwaj wybaczylibyśmy ci od razu, a jutro rano mógłbyś powrócić do swoich. Umywam ręce. Niech się z tobą stanie wedle twego życzenia, i obyś nigdy nie żałował, żeś zwątpił w słowo chrześcijanina i odrzucił jego wyrozumiałość! W końcu nasi towarzysze podjęli decyzję. — Efendi, rozstrzelamy tego człowieka! — powiedział Mohammed Emin. — W żadnym wypadku na to się nie zgodzę! — odparłem. — Zbezcześcił Proroka! — Czy wy jesteście powołani na jego sędziów? Niech rozstrzygnie to z imamem, Prorokiem i własnym sumieniem! — Pełnił rolę szpiega i zdradził nas! — Czy przez to ktoś z nas stracił życie? — Nie. Ale straciliśmy inne rzeczy. — Wzięliśmy za to jeszcze lepsze. Znasz moje zdanie, Hadżi Halefie Omarze. Smutno mi, kiedy widzę u ciebie taką żądzę krwi. — Ja tego nie chciałem, sihdi! — tłumaczył się gorliwie Halef. — To oni się tego domagali. — W takim razie moje zdanie jest takie, że Bannah nie ma w tej sprawie nic do gadania. Jest naszym przewodnikiem i za to mu płacimy. Zmieńcie wasz wyrok! Ponownie jęli szeptać między sobą. Wreszcie Mohammed Emin powiadomił mnie o wyniku: — Efendi, darujemy mu życie, ale będzie pozbawiony honoru. Obetniemy mu pukiel włosów, po czym wychłostamy go rózgami po twarzy. Kto nosi takie ślady, utracił swój honor. — To jeszcze okropniejsze niż śmierć! — Ale przedtem ty również chciałeś mu obciąć pukiel włosów! — Nie. Nie uczyniłbym tego. To była jedynie groźba, żeby go zmusić do mówienia. A tak w ogóle: czemu chcecie jeszcze bardziej rozjuszyć tych Bebbów? Czują się wobec nas w prawie, gdyż sądzą, że byliśmy sojusznikami Bejatów. Nie mogą wiedzieć, że chanowi Heiderowi Mirlamowi powiedziałem prosto w twarz, iż ostrzegłbym Bebbów, gdybym tylko mógł. Spotkali nas u rabusiów, przeto traktują nas jak rabusiów. Teraz udało nam się szczęśliwie przed nimi uciec i może dadzą nam spokój. Czy waszym okrucieństwem chcecie ich wręcz zmusić, żeby nas dalej ścigali? — Efendi, byliśmy ich jeńcami. Musimy się zemścić! — I ja bywałem jeńcem, częściej niż wy, a jednak nigdy nie szukałem zemsty. Wziął mnie do niewoli rais z Szurd, Nedżir bej. Uwolniłem się sam, po czym mu wybaczyłem. Później został moim przyjacielem. Czy to nie było lepsze, niż gdybym oddzielił nas krwawą zbrodnią? — Jesteś chrześcijaninem, efendi, a chrześcijanie to albo zdrajcy, albo baby! — Mohammedzie Emin, powiedz to jeszcze raz, a od tej chwili twoja droga powiedzie w prawo, moja zaś w lewo! Nigdy nie lżyłem twojej wiary. Dlaczego ty czynisz to z moją? Czyś kiedy widział mnie albo tego Dawida Lindsaya, żebyśmy zachowali się jak zdrajcy albo baby? Teraz równie dobrze mógłbym obrazić islam. Mógłbym powiedzieć: mahometanie są niewdzięczni, zapominają bowiem, co uczynił dla nich chrześcijanin. Ale tak nie mówię, gdyż wiem, że jeśli kogoś poniosą emocje, to jednak jest wielu innych, którzy potrafią się opanować! Na te słowa starzec zerwał się z ziemi, wyciągając ku mnie obie ręce: — Wybacz, efendi! Broda mi posiwiała, twoja zaś jest jeszcze ciemna, lecz choć serce masz młode i gorące, to rozum twój osiągnął dojrzałość starości. Oddajemy tego człowieka w twoje ręce. Uczyń z nim, co ci się spodoba! — Mohammedzie Emin — rzekłem poruszony — dziękuję ci! Czy twój syn również się zgadza? — Zgadzam się, efendi! — zapewnił Amad el Ghandur. Zwróciłem się teraz do jeńca: — Kiedyś nas okłamałeś. Przyrzekniesz mi, że dzisiaj powiesz mi prawdę? — Przyrzekam! — Jeśli teraz zdejmę ci pęta, a ty mi przyrzekniesz, że nie spróbujesz ucieczki, potrafisz dotrzymać słowa? — Przyrzekam, chodih! — Dobrze więc! Tych czterech mahometan zwróciło ci wolność. Dzisiaj pozostaniesz jeszcze z nami, jutro zaś będziesz mógł pójść, dokąd tylko zechcesz. Zdjąłem mu pęta. — Chodih — powiedział — mam cię nie okłamywać, a teraz sam mówisz nieprawdę. — Jak to? — Powiadasz, że ci ludzie zwrócili mi wolność. To nie jest prawda. Tyś ją dla mnie wywalczył. Twoi towarzysze najpierw chcieli mnie zastrzelić; potem chcieli mnie wychłostać i pozbawić ozdoby wiernego; lecz tyś się nade mną ulitował. Wszystko zrozumiałem, bo mówię także po arabsku. A w końcu z twoich słów dowiedziałem się również, żeście nie pomagali Bejatom, tylko jesteście przyjaciółmi Bebbów. Tyś jest chrześcijaninem, efendi. Dotychczas darzyłem chrześcijan nienawiścią, dziś poznaję ich lepiej. Czy chcesz być moim przyjacielem i bratem? — Chcę! — rzekłem wiedziony nagłym uczuciem. — Czy zaufasz mi i pozostaniesz tutaj, nawet jeśli jutro przybędą wasi prześladowcy? — Ufam ci! Ale czy moi towarzysze też będą bezpieczni? — Każdy, kto jest z tobą. Nie żądałeś ode mnie okupu, najpierw uratowałeś mi życie, potem honor; tobie i twoim ludziom nie spadnie włos z głowy! Tym sposobem pozbyliśmy się wszelkich zmartwień! Ażeby uczcić to wydarzenie, dobyłem ostatnią resztkę tytoniu ukrytego w torbie u mojego siodła. Nie było tego wiele, lecz pachnący dym wytworzył jednak prawdziwy nastrój pokoju. Zadowoleni ułożyliśmy się do snu, przy czym poczęliśmy sobie tak śmiało, iż nie wystawiliśmy straży. Następnego ranka sprawa wyglądała nieco mniej romantycznie niż poprzedniego wieczora przy nastrojowym świetle płonącego ogniska. Niemniej postanowiłem, że okażę Bebbowi zaufanie. — Jesteś zatem wolny — rzekłem doń. — Tam stoi twój wierzchowiec, a broń znajdziesz w drodze powrotnej. — Moi ludzie ją znajdą. Ja zostanę tutaj — odpowiedział. — A jeśli nie przyjdą? — Przyjdą! — odparł zdecydowanie. — A ja już się zatroszczę o to, żeby was nie minęli. Noc spędziliśmy bowiem w niewielkiej bocznej dolinie, której wejście było tak wąskie, iż nawet za dnia nie można by nas było dojrzeć z głównej doliny. Bebb zbliżył się do wyjścia, po czym usadowił się tak, że mógł spoglądać daleko za siebie. My natomiast czekaliśmy w napięciu, co teraz się wydarzy. — A jeśli ten człowiek znów nas oszuka? — spytał zatroskany Mohammed Emin. — Ufam mu — odparłem. — Wiedział przecież, że ma odzyskać wolność, poza tym nie musiał się przyznawać, że zrozumiał każde słowo z naszej rozmowy. Jestem przekonany, że ma uczciwe zamiary. — Lecz jeśli mimo wszystko nas oszuka, efendi, to przysięgam na Allacha, że będzie pierwszym, którego trafi moja kula. — Wówczas na nic innego nie będzie zasługiwał. Lindsay też wydawał się niezadowolony. — Sir, ten Kurd siedzi sobie tam przy wejściu — dąsał się. — Jeśli znów nas okłamie, znajdziemy się w okropnych tarapatach. Yes! Proszę mi nie brać za złe, że zajmę się teraz moim koniem i bronią! W rzeczy samej wziąłem na siebie wielką odpowiedzialność i szczerze mówiąc, nie czułem się całkiem pewnie. Na szczęście rozstrzygnięcie nie kazało na siebie długo czekać. Zauważyliśmy, że Bebb się podniósł i osłoniwszy dłonią oczy, uważnie spoglądał w dal. Potem odszukał swego konia i natychmiast go dosiadł. — Dokąd? — spytałem. — Naprzeciw Bebbom — odparł. — Oni już jadą. Pozwól, że ich przygotuję, chodih! — Uczyń to! Odjechał. Mohammed Emin natomiast rzekł: — Czyś nie popełnił błędu, efendi? — Mam nadzieję, że moje postępowanie jest słuszne. Zawarliśmy pokój, jeśli zatem okazałbym mu brak zaufania, byłby to najlepszy sposób, żeby znów uczynić go naszym wrogiem. — Ale mieliśmy go w ręku, powinien nam teraz posłużyć jako zakładnik! — On na pewno wróci. Nasze konie są tak ustawione, że jednym skokiem możemy się znaleźć w siodle. Trzymajcie broń w pogotowiu, ale w taki sposób, żeby to nie zwracało uwagi. — Na cóż się to może przydać, efendi? Przeciwnicy będą mieli ogromną przewagę, ty zaś w dodatku chcesz, żebyśmy strzelali tylko do koni, a nie do jeźdźców. — Mohammedzie Emin, powiadam ci: jeżeli ten Bebb zamierza popełnić zdradę, to strzelanie do koni nas nie ocali i będę pierwszym, który wyceluje w jeźdźców. Siedźcie na swoich miejscach! Ja stanę przy wejściu. Będziecie się mogli kierować moim zachowaniem. IV SZEJK GAZAL GABOGA Trzymając konia za uzdę, zbliżyłem się do wąskiego przejścia, które wiodło do doliny, po czym wskoczyłem na siodło i wziąłem do ręki sztucer. Pochylając się do przodu, ogarniałem wzrokiem całą równinę, dostrzegłem więc w pewnym oddaleniu oddział jeźdźców, który się zatrzymał, żeby wysłuchać słów jednego człowieka. Był nim brat szejka. Po pewnym czasie od oddziału odłączyło się dwóch jeźdźców, którzy ruszyli w kierunku doliny. Rozpoznawszy Gazala Gabogę oraz jego brata, wiedziałem, że nie musimy się już niczego obawiać. Podjechawszy nieco bliżej i ujrzawszy mnie, szejk osadził konia. Wyraz jego spalonej słońcem twarzy był nieprzyjazny, a głos brzmiał niemal wrogo, kiedy spytał: — Czego tu chcesz? — Przywitać cię — odparłem krótko. — Ale twoje przywitanie nie jest nazbyt uprzejme, obcy przybyszu! — Czyżbyś się domagał, aby uprzejmiej witał cię efendi, kiedy wyjeżdżasz mu naprzeciw? — Bardzoś dumny! Dlaczego jesteś na koniu? — Bo ty też jesteś konno. — Pojedźmy do twoich towarzyszy! Ten człowiek tutaj, syn mojego ojca, pragnie, abym się przekonał, czy możemy wam wybaczyć. — Jedźmy zatem, moi ludzie także chcieliby się naradzić, czy macie być ukarani, czy zasługujecie na łaskę! Tego było już szejkowi za wiele. — Frankończyku — zawołał — nie zapominaj, kim my jesteśmy, a kim wy! — Nie zapominam o tym — odparłem zupełnie chłodno. — Jest was tylko sześciu! Skinąłem głową z uśmiechem. — My zaś mamy całą armię. Ponownie skinąłem głową. — Bądź więc posłuszny i wpuść nas! Uśmiechnąwszy się jeszcze grzeczniej, zjechałem na bok, tak iż odsłoniłem wąski wjazd szejkowi i jego bratu. Teraz już wygraliśmy, jeśli bowiem szejk wbrew woli swego brata nadal chciałby trwać w swojej wrogości, to był po prostu naszym jeńcem. Zbliżyli się do grupy moich towarzyszy, zeskoczyli z koni i usiedli. Nie spiesząc się, nadjechałem ich śladem. — Nastawiony przyjaźnie czy wrogo, sir? — szybko spytał mnie Lindsay. — Jeszcze nie wiem. Chciałby pan w czymś pomóc? — Rozumie się! Yes! — Kiedy upłynie minuta, podniesie się pan z wielce obojętną miną… — Well! Z okropnie znudzoną! — Podejdzie pan do wejścia i stanie na straży… — Watchman? Bardzo pięknie! Wybornie! — Jeśli pan ujrzy, że reszta Bebbów rusza w naszym kierunku, zacznie pan wołać… — Yes! Będę krzyczał bardzo głośno! — A jeśli jeden z tych dwóch będzie chciał się stąd wydostać bez mojego pozwolenia, zastrzeli go pan. — Well! Wezmę z sobą moją starą shootstick*. All right! Dawid Lindsay to ja! Ze mną nie ma żartów! Yes! Obaj Bebbowie słyszeli naszą rozmowę, lecz nie zrozumieli ani słowa. — Dlaczego mówisz obcym językiem? — nieufnie spytał szejk. — Ponieważ ten dzielny bej z Zachodu mówi tylko językiem swego ludu — odparłem, wskazując na Lindsaya. — Dzielny? Naprawdę myślisz, że ktoś z was jest dzielny? — spytał szejk, po czym dodał z lekceważącym gestem: — Uciekaliście przed nami! — Prawdę mówisz, o szejku — odparłem śmiejąc się. — Dwa razy wam uciekliśmy, gdyż jesteśmy od was dzielniejsi i odważniejsi. Nas jest garstka, a ty, jak sam powiadasz, masz całą armię; ale ta armia nie potrafiła nas zatrzymać. Honor to dla nas czy hańba? Nie z tchórzostwa unikaliśmy walki. Oszczędziliśmy was, a i dzisiaj też chcemy was oszczędzić; domagamy się jednak również, abyś był na tyle mądry, by prawidłowo ocenić położenie, w jakim się znajdujesz. — Oceniam je prawidłowo — odrzekł szyderczo Gazal Gaboga. — To położenie zwycięzcy. Oczekuję, że poprosicie mnie o przebaczenie i zwrócicie wszystko, coście nam ukradli! — Mylisz się, szejku, gdyż znalazłeś się w położeniu pokonanego. To nie my, lecz ty musisz nas prosić o przebaczenie, i spodziewam się, że zaraz to uczynisz! Szejk, któremu zdumienie odebrało mowę, wpatrywał się we mnie bez słowa. Potem wybuchnął donośnym śmiechem. — Przybyszu, uważasz Bebbów za psy, a ich szejka za bękarta suki? Ulegając prośbom mego brata, przyjechałem do was, aby wielkość waszej winy zbadać oczyma łaski. Kara miała być łagodna. Ponieważ jednak nie chcecie zrozumieć, co może być dla was dobre, niech tedy nadal rozbrzmiewa pomiędzy nami wołanie wrogości, i przekonacie się, że wystarczy mój rozkaz, aby was zetrzeć w proch. — Wydaj ten rozkaz, szejku! — odparłem zimno. Wówczas jednak brat jego po raz pierwszy zabrał głos: — Ten przybysz z Zachodu jest moim przyjacielem; on ocalił mnie przed hańbą i śmiercią! Dałem mu słowo, że między nim a nami zapanuje pokój, i dotrzymam słowa! — Dotrzymaj go, jeśli zdołasz to uczynić beze mnie! — mruknął Gazal Gaboga. — Bebbowie nigdy nie łamią danego przyrzeczenia. Nie opuszczę mojego obrońcy, dopóki będzie się znajdował w niebezpieczeństwie, i chciałbym się przekonać, czy wojownicy naszego plemienia odważą się zaatakować ludzi, którzy oddali się pod moją opiekę. — Twoja opieka nie jest opieką plemienia. Twoja głupota cię zgubi, gdyż polegniesz z tymi ludźmi. Szejk powstał i zbliżył się do konia. — Czy takie jest twoje postanowienie? — spytał go brat. — Tak. Jeśli tu zostaniesz, nie będę mógł dla ciebie zrobić nic więcej, jak tylko wydać rozkaz, żeby do ciebie nie strzelano. — Ten rozkaz na nic się nie przyda. Zabiję każdego, kto zagrozi mojemu przyjacielowi, nawet gdybyś to był ty, a wtedy i ja nie zostanę oszczędzony. — Rób, co chcesz! Allach dopuścił, żeś postradał rozum; niech jednak trzyma nad tobą swoją dłoń, kiedy już nie będę mógł cię chronić. Idę! Podczas gdy jego brat został z nami, Gazal Gaboga dosiadł konia, żeby opuścić dolinę. Wówczas jednak Lindsay uniósł strzelbę, kierując wylot lufy w pierś szejka. — Stop, old boy — stój, chłopie! — rozkazał. — Zsiądź z konia, bo inaczej troszeczkę cię zabiję! Well! Zwróciwszy głowę w moją stronę, szejk zapytał: — Czego ten człowiek chce? — Zastrzelić cię — uśmiechnąłem się spokojnie — ponieważ jeszcze ci nie pozwoliłem opuścić tego miejsca. Widząc moją nieporuszoną minę, Gazal Gaboga zrozumiał, że mówię serio. Widział również, że Lindsay trzyma palec na spuście; zawróciwszy konia, krzyknął gniewnie: — Przybyszu, jesteś łotrem! — Szejku, powiedz to słowo jeszcze raz, a dam znak naszemu strażnikowi i będziesz trupem! — Ale zdrada jest zdradą! Przybyłem jako wysłannik mojego plemienia, mogę się więc domagać swobody powrotu! — Nie jesteś wysłannikiem, tylko wodzem plemienia. Prawo parlamentariuszy ciebie nie dotyczy. — Czy wiesz, co to jest prawo ludów? — Ja wiem, ale tobie jest ono widocznie nie znane. Może kiedyś nawet o nim słyszałeś, lecz umysł twój nie był jeszcze wystarczająco dojrzały, aby je pojąć. Prawo, o którym mówisz, nakazuje uczciwość w walce. Nakazuje powiadomić wroga, że ma się zamiar go zaatakować. Czy ty tak postąpiłeś? Nie. Rzuciłeś się na nas jak sęp, co rozszarpuje gołębia na strzępy. A teraz się dziwisz, że traktujemy cię jak zbójcę. Przybyłeś tu, ponieważ uważasz nas za tchórzy, lękających się twoich wojowników; przekonasz się zatem, że jest na odwrót. Opuścisz to miejsce tylko wówczas, gdy mnie się tak spodoba. Jeśli zechcesz wyrwać się stąd siłą, będziesz musiał zapłacić życiem. Zejdź zatem z konia i przysiądź się do nas! Ale nie zapomnij, że oczekuję od ciebie uprzejmości, i że twoja śmierć będzie nieunikniona, gdyby twoi Bebbowie mieli się poważyć na atak. Ociągając się, Gazal Gaboga wykonał mój rozkaz, ale nie mógł się powstrzymać od groźby: — Moi ludzie zemściliby się na tobie! — Nie lękamy się ich zemsty, co mogłeś już stwierdzić, a o czym jeszcze się przekonasz. A teraz porozmawiajmy rozsądnie o sprawie, która cię do nas sprowadziła. Mów, szejku, lecz unikaj zniewag. — Jesteście naszymi wrogami, gdyż przyłączyliście się do Bejatów, żeby nas obrabować… — To nieporozumienie — przerwałem szejkowi. — Bejatowie spotkali nas w czasie nocnego postoju, po czym Heider Mirlam zaprosił nas, byśmy byli jego gośćmi. Powiedział nam, I że jedzie na uroczystość do Dżiafów, a myśmy mu uwierzyli.; Chan odebrał wam stada, kiedyśmy spali, ja zaś, pozna wszy; prawdę, okazałem mu swój gniew. Ty na nas napadłeś, a potem ścigałeś. Oszczędziliśmy was, strzelając tylko do koni. Uciekliśmy. Zastawiłeś na nas pułapkę. Pojmawszy twego zwiadowcę, okazaliśmy mu łaskę. Zaatakowałeś nas, a myśmy was oszczędzili. Przybyłem do waszego obozu i wydostałem moich uwięzionych towarzyszy; byliście wydani w moje ręce, lecz nie przelałem ani kropli krwi. Ścigaliście nas; pojmaliśmy twego brata, lecz włos nie spadł mu z głowy. Wytęż swój umysł, szejku, i zrozum, że nie postępowaliśmy wobec was jak wrogowie, lecz jak przyjaciele! W podzięce ty przybywasz miotając obelgi, i zamiast prosić o przebaczenie, domagasz się od nas, abyśmy to my ciebie o nie prosili. Allach niech będzie pomiędzy nami sędzią! My się was nie lękamy. Nie próbuj się przekonać, czy musicie się lękać nas! Kurd przysłuchiwał mi się tylko jednym uchem, teraz zaś odrzekł szyderczo: — Długa była twoja mowa, przybyszu, ale wszystko, o czym mówisz, jest błędne i nieprawdziwe. — Udowodnij to! — odrzekłem krótko. — To będzie łatwe. Bejatowie są naszymi wrogami. Wyście byli z nimi, zatem również wy jesteście naszymi wrogami. Kiedy ścigali was moi ludzie, zastrzeliliście ich konie. Czy to ma być przyjaźń? — Czy pościg za nami był znakiem przyjaźni? — Uderzyłeś mnie w głowę tak mocno, że straciłem przytomność. Może to był znak przyjaźni? — Powaliłem cię na ziemię, boś mnie zaatakował. — A wreszcie wczoraj ukradłeś nasze najlepsze konie. Czy to jest przyjaźń? — Zabrałem te konie, ponieważ wy zabiliście nasze. Wszystkie twoje zarzuty są błędne i bezpodstawne. Nie mamy czasu ani ochoty nadal wystawiać na próbę naszej cierpliwości. Powiedz krótko, czego się domagasz, wtedy udzielę ci odpowiedzi! Teraz szejk postawił swoje warunki: — Domagam się, abyście do nas przybyli. Przekażecie nam swoje konie, broń i wszystko, co przy sobie macie. Potem możecie odejść, dokąd wam się spodoba. — Czy to wszystko? — Tak. Widzisz, że jestem bardzo łaskawy. Mam nadzieję, że zgodzisz się na moje żądania. — Nie zgadzam się. Jeśli ktoś tu może stawiać żądania, to na pewno nie wy. Radzimy wam, abyście nam pozwolili spokojnie odejść. To jest najlepsze… Urwałem, gdyż na zewnątrz padł strzał, potem następny, a końcu kilka naraz. Zwróciłem się do Anglika: — Co się tam dzieje, sir Dawidzie? — Dojan! — odkrzyknął. To imię dosłownie poderwało mnie w powietrze, i w następnej chwili byłem już przy wejściu. Rzeczywiście, to był mój chart. Kurdowie urządzili na niego polowanie, ale on był tak mądry, że biegł szerokim łukiem, aby ich ominąć. Ten podstęp wydawał się jednak mało skuteczny. Pies był już tak zmordowany, że małe, kosmate konie Bebbów rozwijały większą szybkość niż on. Widziałem, że grozi mu zastrzelenie. Rzuciłem się do konia. — Szejku, teraz możesz się przekonać, jaką broń ma efendi z Zachodu. Ale strzeż się przekroczenia linii wyjścia. Jesteś moim jeńcem, dopóki nie wrócę. Dosiadłszy karego, ruszyłem na równinę. Wyciągniętym ramieniem dałem znak Kurdom, żeby zostawili Dojana w spokoju. Widzieli mnie, lecz nie zaprzestali polowania. Dojan również mnie zauważył i zamiast dalej biec łukiem, pomknął co sił wprost w moją stronę. Ten kierunek prowadził go w pobliże prześladowców. Nie chciałem, żeby to dzielne zwierzę, które już uważałem za stracone, a teraz prawie odzyskałem, zostało w ostatniej chwili zabite. Zatrzymałem przeto mojego ogiera i pokazałem mu lufę rusznicy na niedźwiedzie. Na ten znak stanął bez ruchu. Wymierzywszy powaliłem w trawę konie obu Kurdów znajdujących się najbliżej Dojana. Pies ocalał, lecz Bebbowie podnieśli gniewny wrzask i ruszyli z kopyta w moją stronę. Z radości ponownego spotkania pies jednym susem znalazł się na koniu. Natychmiast go jednak zepchnąłem, ponieważ mógł mi przeszkodzić. — Be–pisz, inssu — tutaj, do mnie! — usłyszałem krzyk od strony wejścia do doliny. To był szejk, który chciał skorzystać z okazji i wydostać się z nieprzyjemnego położenia. Usłyszawszy jego wołanie, Kurdowie zadali ostrogi koniom i unieśli broń. Wyprzedziłem ich i dotarłszy do wejścia, zobaczyłem, że Gazal Gaboga leży na ziemi, a Halef i sir Dawid Lindsay go wiążą. Jego brat stał obok, zaś jego postawa dowodziła, że w tym sporze chciał pozostać bezstronny. — Oszczędź moich współplemieńców, chodih! — poprosił. — Jeśli będziesz pilnował szejka! — odrzekłem. — Uczynię to, chodih! Zeskoczywszy z konia, nakazałem towarzyszom, żeby ułożyli się za skałami przy wejściu. — Strzelajcie tylko do koni! — przypomniałem. — Więc tak dotrzymujesz słowa, efendi? — uniósł się gniewem Mohammed Emin. — Brat szejka miał uczciwe zamiary — upomniałem go. — Pierwsza salwa tylko do koni. Potem zobaczymy, co dalej. Wszystko potoczyło się tak szybko, że Bebbowie już znajdowali się w zasięgu strzału. Wystrzeliłem z obu luf rusznicy, po czym wziąłem do ręki sztucer. Rozbrzmiewał huk wystrzałów. — Bounce — bęc, i już leżą! — triumfował Anglik. — Pięć, osiem, dziewięć koni! Yes! Lindsay podniósł się z klęczek i podobnie jak inni zajął się ładowaniem broni, gdy tymczasem ja strzelałem dalej. Allo również wypalił ze strzelby szejka. Z jego winy jeden z Bebbów został zraniony. Pozostali towarzysze byli pewni swoich strzałów. Pierwsza salwa powstrzymała napór Kurdów tak długo, aż broń została naładowana, natomiast druga całkowicie ich powstrzymała. — Come on — naprzód! — krzyknął Lindsay. — Biegiem! Zabić tych houndcatchers — tych hycli! Chwyciwszy strzelbę za lufę, rzeczywiście chciał się rzucić na Kurdów. Złapałem go jednak i powstrzymałem. — Czy diabeł pana opętał, sir Dawidzie? — zawołałem. — Chce pan stracić swój piękny nos? Proszę tu zostać! — Dlaczego? Okazja jest sprzyjająca. Naprzód, mister Kara, żwawo! — Nonsens! Tu jesteśmy bezpieczni, ale na zewnątrz nie. — Bezpieczni? Hm! Niech się pan położy na kanapie i utnie sobie drzemkę, sir! To głupota wypuszczać tych łobuzów! Well! — Proszę zachować zimną krew! Czy nie widzi pan, że oni się wycofują? Otrzymali dobrą lekcję, o której nie zapomną. — Piękna lekcja! Kosztowała ich tylko parę koni. Yes! — burknął szorstko dzielny Englishman. Brat szejka położył mi rękę na ramieniu. — Dziękuję ci, efendi! — powiedział. — Mogłeś zabić więcej moich ludzi niż tych koni, co leżą w trawie, a nie uczyniłeś tego. Jesteś chrześcijaninem, lecz Allach będzie cię ochraniał! — Czyś zrozumiał, że nasza broń jest lepsza od waszej? — Zrozumiałem. — Wyjdź zatem do Bebbów i powiedz im to! — Tak zrobię. Ale co będzie z szejkiem? — Gazal Gaboga zostanie tutaj. Daję ci kwadrans. Jeśli w tym czasie nie powrócisz z przesłaniem pokoju, szejk zostanie powieszony. Możesz być tego pewien! Zmęczyła mnie już walka z nierozumnym wrogiem. — A jeśli przyniosę pokój? — Wypuszczę szejka. — A jego żądania? — Nie spełnię ich. Gazal Gaboga winny jest ataku, który właśnie odparliśmy; nie może oczekiwać wyrozumiałości. To my jesteśmy zwycięzcami. Poszedł sobie, ja zaś zająłem się najpierw ładowaniem broni. Dojan leżał u moich stóp, cicho skamląc, choć z wyczerpania wywiesił język. — Jak sądzisz, efendi — spytał Amad el Ghandur — czy pies zagryzł strażnika koni, przy którym go zostawiliśmy? — Mam nadzieję, że nie. Zakładam, że Dojan porzucił tego człowieka, bo czas mu się dłużył. Czuwał przy nim całe popołudnie i całą noc, biedne zwierzę jest potwornie wymęczone. Halefie, daj mu jeść! Dopiero później będzie mógł się napić trochę wody. Szejk leżał spętany na ziemi, nie odzywając się słowem. Ale jego oczy śledziły każdy nasz ruch. Widać było, że nigdy nie zostanie naszym przyjacielem. W napięciu oczekiwaliśmy wieści, jakie mieliśmy otrzymać od Bebbów. Zbili się w gromadę, a z ożywionych gestów domniemywaliśmy, że narada jest burzliwa. W końcu wrócił brat szejka. — Przynoszę pokój, chodih! — rzekł. — Pod jakim warunkiem? — Bez żadnych warunków. — Tego się nie spodziewałem. Musiałeś za nami gorąco przemawiać. Dziękuję ci! — Zrozum mnie dobrze, chodih, zanim mi podziękujesz! Przynoszę wprawdzie pokój, ale Bebbowie również nie zgadzają się na żadne warunki. — Ach! I to nazywają pokojem? Dobrze, w takim razie muszę się ubezpieczyć. Powiedz im, że zabieram z sobą twego brata szejka jako zakładnika. — Jak długo go zatrzymasz? — Tak długo, aż się przekonam, że nikt mnie nie ściga. Wtedy wypuszczę go całego i zdrowego. — Wierzę ci! Pozwól, że powiem to moim ludziom! — Idź i rozkaż im, aby się wycofali aż do gór okalających równinę. Skoro tylko zauważę, że za nami jadą, Gazal Gaboga umrze. Poszedł, a wkrótce zobaczyliśmy, że wszyscy Bebbowie, jeźdźcy i piesi, powoli ruszyli na północ. On sam natomiast wrócił i wziął swego konia. — Chodih — powiedział — byłem twoim jeńcem. Zwracasz mi wolność? — Tak. Jesteśmy przyjaciółmi. Oto pistolety twego brata. Oddaję je nie jemu, lecz tobie. Strzelba pozostanie natomiast własnością człowieka, któremu ją podarowałem. Poczekał, aż przywiążemy szejka do konia i przygotujemy się do drogi. Wtedy pożegnał się z nami. — Żegnaj, chodih! Niech Allach pobłogosławi twoje ścieżki! Zabierasz z sobą człowieka, który jest twoim wrogiem, a teraz również moim; mimo to polecam go twojej dobroci: to syn mojego ojca. Spoglądał za nami tak długo, aż zniknęliśmy mu z oczu, lecz szejk nie obdarzył go nawet spojrzeniem. Byłem pewny, że bracia stali się wrogami. Trzymaliśmy się kierunku południowego. Halef i Allo wzięli szejka między siebie, i pomijając krótkie uwagi, jakie niekiedy były konieczne, jechaliśmy w milczeniu. Zauważyłem, że moje postępowanie w ostatnich dniach nie znalazło uznania w oczach towarzyszy. Wprawdzie nie padła żadna uwaga, ale można było to poznać po ich mrukliwym zachowaniu. Wolałbym otwartą rozmowę niż tę skrytość. Otaczająca nas przyroda również nie była przyjazna. Jechaliśmy przez nagie wierzchołki gór, puste stoki i mroczne wąwozy. Wieczorem robiło się tak chłodno jak w zimie, a noc, spędzona pomiędzy dwiema schylonymi ku sobie skałami, nie mogła wprawić nas w inny nastrój. Tuż przed świtem wziąłem sztucer, żeby podejść jakąś zwierzynę. Po długich poszukiwaniach udało mi się ustrzelić marnego borsuka, którego przywiozłem do obozu jako jedyną zdobycz. Towarzysze już nie spali. Dyskretne spojrzenie Halefa powiedziało mi, że w czasie mojej nieobecności coś się zdarzyło. Nie musiałem długo czekać, żeby dowiedzieć się czegoś bliższego, gdyż ledwie usiadłem, Mohammed Emin spytał: — Efendi, jak długo jeszcze mamy wlec z sobą tego Bebba? — Jeśli chcesz poważnej rozmowy — odparłem — to najpierw oddal jeńca, który na pewno rozumie arabski równie dobrze jak jego brat. — Niech Allo nim się zajmie. Przyjąłem propozycję i odprowadziłem Gazala Gabogę w odległe miejsce, gdzie pozostawiłem go pod nadzorem węglarza, któremu wbiłem do głowy, że z najwyższą czujnością ma pilnować jeńca, po czym wróciłem do pozostałych. — Teraz nikt nas nie słyszy — stwierdził Mohammed Emin — i powtarzam pytanie: jak długo mamy wlec ze sobą tego Bebba? — Dlaczego pytasz w ten sposób? — Czyż nie mam do tego prawa, efendi? — Masz do tego prawo, którego ci nie odmawiam. Chciałem zatrzymać szejka, dopóki nie uzyskam pewności, że nikt nas nie ściga. — W jaki sposób chcesz tę pewność uzyskać? — Przez własną obserwację. Do południa będziemy kontynuowali naszą podróż. Potem w odpowiednim miejscu rozbijecie obóz na noc, ja zaś wrócę i jestem przekonany, że na pewno odkryję Bebbów, gdyby za nami jechali. Jutro przed południem będę z powrotem. — Czy taki wróg wart jest tyle zachodu? — Nie on jest tego wart, to konieczne ze względu na nasze bezpieczeństwo. — Dlaczego nie chcesz ułatwić sprawy nam i sobie? — W jaki sposób? — Wiesz przecież, że jeniec jest naszym wrogiem… — Nawet wielkim wrogiem. — …który wielokrotnie dybał na nasze życie? — Istotnie. — Gazal Gaboga zdradził nas nawet wówczas, kiedy znajdował się w naszych rękach, bo przywoływał swoich ludzi, gdyś opuścił dolinę, żeby uratować psa. — I to jest słuszne. — Wedle praw Szammarów zasłużył na wielokrotną śmierć. — Czy te prawa obowiązują również tutaj? — Wszędzie, gdzie sądzi Szammar. — Ach, więc chcecie sądzić jeńca? Wydaje mi się, że już wydaliście wyrok! Jak on brzmi? — Śmierć. — Dlaczego jeszcze nie wykonaliście wyroku? — Czy mogliśmy to uczynić bez ciebie, efendi? — Nie macie odwagi wykonać wyroku beze mnie, ośmielacie się jednak beze mnie sądzić jeńca? Och, Mohammedzie Emin, idziesz błędną ścieżką, śmierć jeńca byłaby także twoją śmiercią. — Jakże to? — Bardzo prosto. Tu siedzi mój przyjaciel Lindsay bej, a tam mój dzielny Hadżi Halef Omar. Czy sądzisz, że oni by ci pozwolili zabić Bebba pod moją nieobecność? — Ci ludzie nie mogliby nas powstrzymać. Oni wiedzą, że jesteśmy od nich silniejsi. — To prawda, jesteście najdzielniejszymi bohaterami wśród Haddedihnów, ale ci ludzie nie wiedzą, co to lęk. Jak myślisz, co bym zrobił, odkrywszy po moim powrocie wasz czyn? — Nic już nie mógłbyś zmienić. — Słusznie mówisz, ale to oznaczałoby waszą śmierć. Wbiłbym przed wami nóż w ziemię i walczył z wami jako mściciel tego, któregoście zamordowali, choć znajdował się pod moją opieką. Allach jeden wie, czy udałoby się wam mnie pokonać. — Nie mówmy o tym, efendi. Widzisz przecież, że zanim coś zrobimy, najpierw pytamy ciebie. Gazal Gaboga zasłużył na śmierć. Naradźmy się w tej sprawie! — Naradzać się? Czyż nie wiecie, żem przyrzekł musafirowi, iż puszczę jego brata całego i zdrowego, skoro tylko uzyskam pewność, że nie jesteśmy ścigani? — To było zbyt pochopne przyrzeczenie. Dałeś je, nie pytając nas o zgodę. Czyś jest naszym władcą, że tak się przyzwyczaiłeś działać na własną rękę? Nie oczekiwałem tego zarzutu. Milczałem przez pewien czas, aby zbadać własne sumienie. Potem odezwałem się: — Macie rację, mówiąc, że niekiedy działałem nie pytając was o zdanie. Lecz było tak nie dlatego, że uważam się za najwyższego wśród nas, tylko z innych powodów. Nie znacie języka Kurdów, byłem więc jedynym, który mógł z nimi rozmawiać. Czy przed każdym pytaniem, jakie zadawałem, i przed każdą odpowiedzią, jakiej udzielałem, powinienem był najpierw przetłumaczyć wszystkie słowa? Czy przy decyzji, którą należy podjąć szybko, przy działaniu, które nie cierpi zwłoki, można mieć czas i sposobność do naradzenia się z własnymi towarzyszami, którzy nawet nie mówią tym samym językiem? Czy nie okazywało się zawsze korzystne, jeśli robiliście to, co wam doradzałem? — Od kiedy spotkaliśmy się z Bejatami, twoje rady nigdy nie były dobre. — Nic mi o tym nie wiadomo, ale nie chcę się z wami spierać. Nie jestem Allachem, tylko człowiekiem, który może się mylić. Dotychczas dobrowolnie pozostawialiście dowodzenie w moich rękach, ponieważ darzyliście mnie zaufaniem. Teraz jednak widzę, że straciłem wasze zaufanie, zatem ustępuję. Mohammedzie Emin, tyś jest z nas najstarszy; chętnie odstępuję ci ten honor: bądź naszym dowódcą. Tego się nie spodziewali. Ale ostatnie zdanie nazbyt pochlebiało staremu szejkowi, żeby bez dyskusji odrzucić moją ofertę. — Czy taka jest twoja ostateczna decyzja, efendi? I naprawdę sądzisz, że mogę być waszym dowódcą? — Tak, jesteś bowiem równie mądry, jak silny i dzielny. — Dziękuję ci! Ale nie mówię po kurdyjsku. — Będę twoim tłumaczem. Poza tym wkrótce znajdziemy się na terenach, gdzie mówi się tylko po arabsku. — Czy pozostali zgadzają się z twoją propozycją? — spytał Mohammed Emin. — Hadżi Halef Omar zrobi, co ja zechcę, Anglika natomiast muszę spytać. Usłyszawszy moje wyjaśnienia na temat sytuacji, Lindsay rzekł sucho: — Niech pan nie robi błędu, sir! Od dawna już widziałem, że Haddedihnom coś leży na wątrobie. Jesteśmy chrześcijanami i dla nich zachowujemy się nazbyt humanitarnie. Well! — Zapewne ma pan rację. Teraz mam pana spytać, czy uzna Pan szejka Mohammeda Emina jako dowódcę? — Yes, jeśli zna drogi. Poza tym guzik mnie obchodzi, kto będzie dowodził. Jestem Englishman i robię, co mi się podoba! Yes! — Mam to powiedzieć szejkowi? — Proszę bardzo. Poza tym może mu pan powiedzieć, co się panu spodoba. Będę zadowolony nawet wtedy, gdyby węglarz Allo zabawiał się w wodza. Przekazałem tę opinię Haddedihnom. Mohammed Emin uniósł lekko brwi. Jego władanie już na samym początku poczęło się chwiać. — Kto ma do mnie zaufanie, ten będzie ze mnie zadowolony — stwierdził. — Teraz jednak porozmawiajmy o Bebbie. Zasłużył na śmierć. A zatem kula czy stryczek? — Ani jedno, ani drugie. Mówiłem już, że ręczyłem za jego życie. — To już nie ma znaczenia, efendi, bo teraz ja dowodzę. Jak powie wódz, tak musi się stać. — Nie, nie pozwolę, żeby złamano moje słowo. — Efendi! — Szejku Mohammedzie Emin! W tej chwili mały Halef dobył jeden z pistoletów i spytał: — Sihdi, czy mam tu komuś wpakować kulę w łeb? Na Allacha, nie zawaham się ani przez chwilę! — Schowaj broń, Hadżi, jesteśmy przecież przyjaciółmi, choć Haddedihni zdają się o tym zapominać! — powstrzymałem go spokojnym głosem. — My nie zapominamy, efendi — bronił się Amad el Ghandur. — Ty natomiast nie możesz zapominać, że jesteś chrześcijaninem, który znajduje się w towarzystwie prawdziwych wiernych. Tu obowiązują prawa Koranu i żaden chrześcijanin nie powinien nam przeszkadzać w ich stosowaniu. W swojej wyrozumiałości wobec tych Bebbów posunąłeś się już zbyt daleko. Dlaczego zawsze rozkazujesz, żebyśmy strzelali tylko do koni? Czyż jesteśmy chłopcami, którzy otrzymali broń do zabawy? Dlaczego mielibyśmy oszczędzać zdrajców? Wiara, którą się kierujesz, będzie cię jeszcze kosztowała życie! — Milcz, Amadzie el Ghandur, boś doprawdy jest jeszcze chłopcem, choć nosisz imię, które brzmi „bohater”! Wysłuchaj najpierw mężczyzn, nim się odezwiesz! — Jestem mężczyzną, efendi — wybuchnął gniewem Amad el Ghandur. — Nie, gdyż inaczej byś wiedział, że mężczyzna nigdy nie pozwoli się zmusić do złamania raz danego słowa! — Ty go nie złamiesz, bo przecież tylko my ukarzemy Bebba. — Zakazuję tego! — A ja rozkazuję! — zawołał Mohammed Emin, unosząc się gniewnie z miejsca. — Czy ty tu masz prawo rozkazywać? — Czy ty tu masz prawo zabraniać? — Tak — odrzekłem — uprawnia mnie do tego dane słowo. — Twoje słowo nic dla nas nie znaczy. Zmęczyło nas dowodzenie człowieka, który kocha naszych wrogów. Zapomniałeś, co dla ciebie zrobiłem. Przyjąłem cię jako gościa, otoczyłem opieką, dałem ci nawet konia, który był dla mnie wart połowę mojego życia. Jesteś niewdzięcznikiem. Poczułem, jak krew odpływa mi z policzków, zdołałem się jednak opanować. — Cofniesz to słowo! — odpowiedziałem zimno, również powstając. Dałem Halefowi znak i poszedłem w miejsce, gdzie przy węglarzu leżał spętany Bebb. Tam usiadłem na ziemi. Nie minęła minuta, kiedy siedział przy mnie również Anglik. — Co się stało, mister Kara? — spytał. — Zounds, przecież pan ma wilgotne oczy! Sir, proszę mi powiedzieć, kogo mam zastrzelić albo udusić! — Tego, który się ośmieli dotknąć jeńca. — Kto chce to zrobić? — Haddedihni. Szejk Mohammed Emin zarzucił mi, że jestem niewdzięczny. Zwróciłem mu karego. — Riha? Pan chyba oszalał, sir, żeby oddawać takiego konia, kiedy już stał się pańską własnością. Mam jednak nadzieję, że da się to jeszcze zmienić! Nadszedł Halef, prowadząc dwa konie, swojego i tego dodatkowego, którego odebrałem Bebbom. Miał moje siodło, zdjęte przez Halefa karemu. Również mój mały Hadżi miał w oku łzę, a głos drżący, kiedy powiedział: — Słusznieś uczynił, sihdi. Szejtan wstąpił w Haddedihnów. Czy mam wziąć bicz, żeby go przepędzić? — Wybaczam im. Ruszajmy! — Sihdi, co zrobimy, jeśli Haddedihni zechcą zabić Bebba? — Zastrzelimy ich. — To mi się podoba! Niech Allach ukamienuje tych łajdaków! Gazal Gaboga ponownie został przywiązany do swego konia, my też wskoczyliśmy na siodła, ja oczywiście dosiadłem kasztana, który w Niemczech wart byłby czterysta talarów. Nasza mała kawalkada ruszyła w drogę, mijając Haddedihnów, wciąż jeszcze siedzących w trawie. Prawdopodobnie przypuszczali, że ustąpimy. Ujrzawszy, że nie żartowałem, zerwali się na równe nogi. — Dokąd się wybierasz, efendi? — spytał Mohammed Emin. — W drogę — odparłem krótko. — Bez nas? — Jak sobie życzycie. — Gdzie jest kary? — Tam, gdzie przedtem. — Maszallah, Rih jest twój! — Znów należy do ciebie! Niech Allach obdarzy cię pokojem! Spiąłem konia ostrogami i pokłusowaliśmy przed siebie. Zaledwie jednak przebyliśmy jedną milę angielską, Haddedihni nas dogonili. Amad el Ghandur dosiadł karego, a swojego konia prowadził za uzdę. Odzyskanie Riha stało się już dla mnie niemożliwe. Mohammed Emin zbliżył się do mego boku, natomiast jego syn pozostał w tyle. — Nie rozumiem cię, efendi. Chcę ukarać Bebba, który wziął do niewoli mnie i mojego syna. Co uczyniłem tobie? — O szejku, sam pozbawiłeś się miłości i szacunku trzech ludzi, którzy dla ciebie i twego syna ryzykowali życie i do dzisiaj bez wahania ponieśliby za was śmierć. — Przebacz, efendi! — Nie gniewam się na was. — Weź ogiera z powrotem! — Nigdy! — Czy chcesz ukarać mój wiek hańbą i zawstydzić mą siwą brodę? — Właśnie twój wiek i twoja śnieżnobiała broda powinny były cię nauczyć, że gniew jest złym doradcą. — Czy wśród Arabów Beni ma się rozejść wieść, że szejk Haddedihnów otrzymał z powrotem dar, ponieważ nie był godny, aby go dać? — Tak będą opowiadać! — Jesteś okrutny, efendi, sprowadzasz bowiem hańbę na mą głowę. — Sam to uczyniłeś. Byłem twoim przyjacielem, kochałem cię, nawet dziś ci przebaczam. Wiem, co będą mówić, kiedy wrócisz do swoich z ogierem. Chciałbym ci pomóc, lecz nie potrafię. — Potrafisz. Wystarczy, że przyjmiesz Riha z powrotem. — Uczyniłbym to, ale teraz przestało być to możliwe. Spójrz za siebie! Stary szejk popatrzył bezradnie do tyłu. — Co chcesz przez to powiedzieć, efendi? — Czy nie widzisz, że kary ma nowego właściciela? — Teraz cię rozumiem, efendi. Amad el Ghandur zaraz zsiądzie. — Mimo to nie przyjmę konia! Twój syn założył mu swoje siodło i dosiadł go. To znak, żeście mi odebrali Riha. Gdybyś mi przyprowadził karego tak, jak go zostawiłem, bez siodła i nie tkniętego, to pomyślałbym, że jesteśmy przyjaciółmi i mógłbym zdjąć z ciebie hańbę. Lecz wyście mi to uniemożliwili. — Na Allacha! Jakiż błąd! Nie mogłem pojąć, co tym zazwyczaj tak rozumnym ludziom strzeliło do głowy. Może zarodek tego postępowania tkwił w nich już od dłuższego czasu i ja sam go pielęgnowałem wyrozumiałością, z jaką chciałem traktować naszych wrogów. Ale względy, które okazałem obu Bebbom, stały się kroplą, która przepełniła czarę. Haddedihn jechał obok mnie w milczeniu. Wreszcie spytał z ociąganiem: — Czemu tak uparcie trwasz w gniewie? — Nie gniewam się, Mohammedzie Emin, lecz smuci mnie, kiedy widzę, jak bardzo jesteście żądni krwi. — No dobrze, w takim razie naprawię mój błąd. Mohammed Emin osadził konia. Za mną jechał Lindsay z Halefem, dalej Allo i Gazal Gaboga, na końcu Amad el Ghandur. Obejrzałem się za siebie, sądziłem bowiem, że Mohammed Emin chce porozmawiać ze swoim synem. Nagle usłyszałem donośny głos Haddedihna: — Jedź z powrotem, jesteś wolny! Jedno spojrzenie pozwoliło mi się zorientować, że rozciął więzy jeńca, który natychmiast ukłuł ostrogami boki swego konia i odjechał galopem. — Szejku, coś uczynił? — zawołał Halef. — Damm it! Co temu Arabowi strzeliło do głowy! — wykrzyknął oburzony Anglik. — Słusznie postąpiłem, efendi? — spytał Mohammed Emin? — Postąpiłeś nierozważnie! — odparłem z gniewem. — Chciałem się z tobą pojednać, postąpiłem więc zgodnie z twoją wolą — tłumaczył Mohammed Emin. — Kto ci powiedział, że chciałem, aby Gazal Gaboga został tak szybko wypuszczony? Teraz straciliśmy zakładnika, z tedy znaleźliśmy się w niebezpieczeństwie! — Istafr’allach — Niech mu Bóg wybaczy! — zawołał Halef. — Ścigajmy Bebba! — Nie dogonimy go — rzekłem. — Nasze konie są wolniejsze od jego wierzchowca. Tylko kary jest szybszy. — Amad, za nim! — rozkazał Mohammed Emin swemu synowi. — Sprowadź go, albo zabij! Amad el Ghandur zawrócił konia i rzucił się w pościg. Ledwie jednak ujechał pięćset kroków, gdy ogier zaczął siei wzbraniać i nie chciał go nieść dalej. Amad nie był człowiekiem, który łatwo dałby się zrzucić, zmusił więc konia do dalszej jazdy. W końcu zniknął za zakrętem drogi. Kiedy i my mieliśmy za sobą tę krzywiznę, ujrzeliśmy z oddalenia, jak znów walczy ze szlachetnym zwierzęciem. Zaangażował w to całą swoją siłę i zręczność, lecz na próżno: w końcu wyleciał z siodła. A Rih zawrócił, podjechał do nas i zatrzymał się u mego boku, pocierając piękną głową o moje udo i czule parskając. — Allach akbar — Bóg jest wielki! — stwierdził Halef. — Obdarza konie większą wiernością niż niejednego człowieka. Jaka szkoda, sihdi, że honor nie pozwala ci przyjąć ogiera z powrotem! Amad el Ghandur miał ciężki upadek i podniósł się z wielkim trudem. Kiedy go jednak zbadałem, okazało się, że wyszedł bez szwanku. — Rih to diabeł! — stwierdził. — Przecież dawniej często na nim jeździłem! — Zapominasz, że potem ja cię zastąpiłem — oświadczyłem — a do tej pory zawsze umiałem sobie oswoić konia. — Nigdy więcej nie wsiądę na tego szejtana! — Uczyniłbyś mądrzej, w ogóle tego nie robiąc. Gdybym to ja siedział w siodle, Gazal Gaboga nie uszedłby tak łatwo. — Dosiądź Riha teraz, efendi, i pojedź za nim! — poprosił Mohammed Emin. — Bo inaczej Gazal Gaboga nam zwieje! — Niestety, ale stanie się tak wyłącznie z twojej winy! — Okropność! — narzekał Anglik. — Głupia historia! W najwyższym stopniu nieprzyjemna! Yes! — Co należy zrobić, sihdi? — spytał Halef. — Żeby ponownie schwytać Bebba? Nic. Posłałbym za nim psa, gdyby Dojan tyle dla mnie nie znaczył. Teraz jednak musimy powziąć decyzję. — Zwracając się do Haddedihnów, spytałem: — Czy dziś rano, kiedy pojechałem upolować borsuka, mówiliście w obecności Bebba o drodze, którą chcemy pojechać? Zwlekali z odpowiedzią. Lecz Halef rzekł: — Tak, sihdi, rozmawiali o tym. — Ale tylko po arabsku — tłumaczył się Mohammed Emin. Gdyby nie miał tak czcigodnego wyglądu, spotkałaby go ostra bura. Trzeba się jednak było zmusić do spokojnego tonu. — Nie postąpiliście mądrze. Coście powiedzieli? — Że zmierzamy do Bistanu. — Nic więcej? Zastanów się! Ważne jest każde słowo, które zostało wypowiedziane. Drobnostka, którą zataicie, może nam przynieść wielką szkodę. — Powiedziałem, że z Bistanu pojedziemy może do Ahmed Kulwan, na pewno zaś do Kilidża, żeby dostać się do Karaczolan Su. — Byłeś głupcem, szejku Mohammedzie Emin. Jest niemal pewne, że szejk Gazal Gaboga będzie nas ścigał. Czy nadal sądzisz, że mógłbyś nami dowodzić? — Przebacz mi, efendi! Jestem jednak przekonany, że Bebb nas nie dogoni. Zbyt daleko musi się cofnąć, żeby spotkać swoich ludzi. — Tak myślisz? Byłem u wielu ludów i poznałem ich charakter, przeto niełatwo mnie oszukać. Brat szejka jest uczciwym człowiekiem, ale nie on dowodzi Bebbami. Musafir mógł dla nas uzyskać jedynie możliwość swobodnego odjazdu, i dam głowę, że Kurdowie jechali za nami, nie pokazując się. Dopóki szejk znajdował się w naszych rękach, byliśmy jako tako bezpieczni. Teraz musimy się mieć na baczności. Będą się chcieli zemścić za wszystko, także za stratę koni. — Nie musimy się obawiać Bebbów — pocieszał Amad el Ghandur — gdyż ze względu na brak koni nie wszyscy mogą za nami jechać. A jeśli przybędą, przywitamy ich naszymi strzelbami. — To brzmi dobrze, ale tak niestety nie jest. Bebbowie zauważyli, że w otwartej walce mamy nad nimi przewagę. Następnym razem zastawią pułapkę albo napadną na nas w nocy. — Wystawimy straże! — Jest nas tylko sześciu, i przynajmniej tylu potrzeba strażników, żebyśmy mogli czuć się w miarę bezpiecznie. Trzeba wymyślić coś innego. Nasz przewodnik trzymał się nieco na uboczu. Był zakłopotany, spodziewał się bowiem wyrzutów, gdyż nie przeszkodził szejkowi Haddedihnów w uwolnieniu jeńca. — Jak daleko Bebbowie wypuszczają się na południe? — spytałem go. — Aż do Kara dagh — odpowiedział Allo. — Równie dobrze jak ja znają każdą górę i dolinę pomiędzy Karkik i Mik, pomiędzy Nwizgieh i Kara dagh. — Musimy — zastanawiałem się głośno — wybrać inną drogę, niż zamierzaliśmy. Na zachód nie możemy jechać. Jak daleko jest stąd na wschód do głównego łańcucha gór Zagros? — Osiem godzin, gdybyśmy umieli jeździć w powietrzu. — A skoro jednak musimy trzymać się ziemi? — To różnie bywa. Dalej w dole znam taki przesmyk. Jeśli wyruszymy o wschodzie słońca, to przenocujemy w bezpiecznym lesie, a jutro, gdy słońce będzie w zenicie, dotrzemy do wyżyny Zagros. — Tam pewnie jest perska granica? — Tak, bo tam kurdyjski kraj Teratul graniczy z perskim okręgiem Sakis, który należy do Sinny. — Czy są tam Kurdowie z plemienia Dżiafów? — Tak. Są bardzo wojowniczy. — Może ci ludzie przyjmą nas dobrze, bo przecież nic złego im nie zrobiliśmy. Jest również możliwe, że imię chana Heidera Mirlama może nam posłużyć jako list polecający. Prowadź nas do tego przesmyku, o którym mówiłeś. Pojedziemy na wschód! Rozmowa odbyła się po kurdyjsku. Przetłumaczyłem ją towarzyszom, oni zaś zgodzili się z moim postanowieniem. Kiedy Amad el Ghandur zmienił siodła i ponownie dosiadł pierwszego konia, pojechaliśmy dalej. Mohammed Emin prowadził Riha za wodze. Na tych nieprzyjemnych rozmowach upłynęło sporo czasu, i było już południe, kiedyśmy dotarli do wspomnianego przesmyku. Znajdowaliśmy się w samym środku gór, teraz zaś zwróciliśmy się na wschód, zatroszczywszy się uprzednio, aby żaden ślad nie zdradził zmiany kierunku naszej podróży. Już po godzinie teren znów zaczął się obniżać, a na moje pytanie usłyszałem od Allo, że od tego miejsca do gór Zagros trzeba przejechać w poprzek przez podłużną dolinę. Spór wprawił naszą grupę w bardzo nieprzyjemny nastrój, który na mojej twarzy odbijał się chyba w sposób najbardziej wyraźny. Nie mogłem nawet spojrzeć na ogiera. Kasztan wprawdzie też nie był złym wierzchowcem, ale Kurdowie potrafią konia tylko zajeździć. Czułem się w siodle jak nowicjusz w szlachetnej sztuce jazdy konnej. Całym sercem radowałem się, że ogier może swobodnie kłusować obok mnie. Pod wieczór dotarliśmy do lasu, w którym chcieliśmy rozbić obóz. Do tej pory nie spotkaliśmy żywej duszy, natknęliśmy się natomiast na trochę zwierzyny, dzięki czemu mieliśmy zapewnioną kolację. Posiłek przebiegł w przygnębiającej ciszy, po czym ułożyliśmy się na spoczynek. Miałem straż jako pierwszy i siedziałem z dala od innych, opierając się o drzewo. Nadszedł Halef, pochylił się nade mną i spytał cichym głosem: — Sihdi, twoje serce jest zasmucone. Czy koń jest dla ciebie milszy niż wierny Hadżi Halef Omar? — Nie, Halefie. Za ciebie oddałbym dziesięć takich koni. — Nie smuć się zatem, mój dobry sihdi, gdyż jestem i pozostanę przy tobie, i żaden Haddedihn mnie od ciebie nie odciągnie! Położył rękę na piersi i wyciągnął się obok mnie na ziemi. Siedziałem tedy pośród cichej nocy, a serce mi rosło, gdyż pewien byłem miłości człowieka, którego sam darzyłem wielką sympatią. Jakże szczęśliwy musi się czuć mężczyzna, który ma swoją cichą ojczyznę, niedostępną dla wzburzonych fal losu, kobietę, której może ufać, i dziecko, w którym widzi dorastający, uszlachetniony portret własny. Twarde serce obieżyświata również niekiedy odczuwa, że we wnętrzu człowieka za pustymi, bezludnymi równinami są także szczyty, które słońce ozłaca 1 ogrzewa swoimi promieniami. Następnego ranka ruszyliśmy w dalszą drogę. Okazało się, że Allo się nie pomylił, gdyż jeszcze przed południem ujrzeliśmy Przed sobą szczyty Zagros i mogliśmy urządzić naszym koniom krótki odpoczynek. Pozwoliliśmy im się paść, sami zaś położyliśmy się w wysokiej trawie, która była tak świeża i tak soczysta, ponieważ dolinę, której strome zbocza zdawały się niedostępne, nawadniał mały potok. Lindsay leżał obok mnie. Ogryzając kość, mruczał coś niezrozumiałego. Był w złym humorze. Nagle usiadł, wskazując ręką w stronę za moimi plecami. Obróciwszy się ujrzałem trzech ludzi, którzy wolno się do nas zbliżali. Odziani byli w cienkie, pasiaste stroje, nie mieli nakryć głowy, a całe ich uzbrojenie stanowiły noże. Wobec tak żałosnych postaci nie było konieczności sięgania po broń. Zatrzymawszy się przed naszą małą grupą, pozdrowili z szacunkiem. — Kim jesteście? — spytałem. — Jesteśmy Kurdami z plemienia Mir Mahmalli. — Co tu robicie? — Uciekliśmy z powodu zemsty krwi, żeby znaleźć inne plemię, które zapewni nam opiekę. A kim wy jesteście, chodih? — Obcy wędrowcy — odparłem wymijająco. — Co tutaj robicie? — Odpoczywamy. Zdawało się, że mówiący nie wziął mi za złe tych skąpych odpowiedzi, gdyż spytał: — W tym potoku są ryby. Pozwolisz, że kilka złapiemy? — Nie macie przecież ani sieci, ani wędki! — Potrafimy łapać ryby rękami. I ja zauważyłem, że są tu pstrągi, a ponieważ sam byłem ciekaw, jak można je łapać rękami, zgodziłem się. — Słyszeliście, że jesteśmy tu obcy. Nie możemy wam zabronić łowienia ryb. Kurdowie natychmiast zabrali się do ścinania trawy nożami. Kiedy nazbierali jej wystarczająco dużo, jęli znosić kamienie, żeby zbudować tamę w załomie potoku. Najpierw zbudowali tamę dolną, potem górną. Woda odpłynęła, a wtedy bez trudu można było chwytać pozbawione wody ryby. Jako że sprawa mimo swej prostoty była zajmująca, sami wkroczyliśmy do akcji. Połów był obfity, a ponieważ śliskie ryby bez przerwy nam się wymykały, większą uwagę zwracaliśmy na nie aniżeli na trzech Kurdów, aż nagle rozległ się głośny okrzyk naszego przewodnika: — Chodih, uważaj, oni kradną! Uniósłszy wzrok, ujrzałem, że cała trójka siedzi już na naszych koniach: jeden na Rihu, drugi na moim kasztanie, trzeci zaś na koniu Lindsaya. Rzucili się do ucieczki, nim moi towarzysze zdążyli ochłonąć z przerażenia. — The devil, mój koń! — zawołał Lindsay. — Allach kerim — Boże miłosierny, ogier! — krzyknął Mohammed Emin. — Za nimi! — ryknął Amad el Ghandur. Zachowałem spokój. Nie mieliśmy do czynienia z doświadczonymi koniokradami ani też w ogóle z ludźmi zręcznymi, bo inaczej nie zostawiliby nam pozostałych koni. — Stop! Zaczekajcie! — zawołałem. — Mohammedzie Emin, czy przyznajesz, że kary znów jest twoją własnością? — Tak, efendi. — Dobrze! Nie mogę pozwolić, aby ponownie mi go podarowano, ale pożyczyć mogę. Czy użyczysz mi go na kilka minut? — Przecież zabrali Riha! — Powiedz szybko, czy mi go pożyczysz? — Tak, efendi. — Posuwajcie się więc wolno za mną! Wskoczyłem na pierwszego lepszego konia i pogalopowałem za łobuzami. Stało się już to, czego się spodziewałem: kawałek dalej jeden z Kurdów uwiesił się rękami i nogami na ogierze, który wyczyniał najbardziej zwariowane podskoki, chcąc zrzucić złodzieja. Nie zdążyłem jeszcze całkiem się zbliżyć, kiedy gałgan już poszybował na ziemię. Kary zawrócił, a na moje wołanie zatrzymał się u mego boku. Szybko znalazłem się w siodle, zostawiając poprzedniego konia i pognałem Riha do przodu. Kurd już się pozbierał i próbował uciekać. Wyciągnąłem rewolwer, ująłem go za lufę i podniosłem rękę. Śmigając tuż obok koniokrada, pochyliłem się i zdzieliłem go kolbą w odkrytą głowę, tak iż padł na ziemię. Schowałem rewolwer i odwinąłem lasso z bioder. Daleko w dole ujrzałem dwóch pozostałych. Położyłem karemu dłoń pomiędzy uszami. — Rih! Pofrunął przed siebie szybciej niż ptak w powietrzu. Ledwie upłynęła minuta, a już dogoniłem jednego. — Zatrzymaj się! Zsiądź z konia! Obejrzał się za siebie. Widziałem, że jest przestraszony, ale nie usłuchał mojego polecenia, tylko jeszcze bardziej popędzał konia Lindsaya. Znalazłszy się z nim na jednej wysokości, rzuciłem lasso przejeżdżając mimo. Poczułem szarpnięcie. Pociągnąłem za sobą złodzieja kawałek do przodu, po czym zatrzymałem się, żeby zeskoczyć. Człowiek leżał nieruchomo na ziemi. Wskutek szybkiego galopu Riha przez znaczny odcinek wlokłem go po ziemi, stracił więc przytomność. Odwiązałem lasso, zrobiłem nową pętlę, zostawiłem leżącego Kurda, wsiadłem ponownie i ruszyłem za trzecim. Jego też wkrótce dopędziłem. Teren był dogodny, ponieważ ani z lewej, ani z prawej nie było żadnego wyjścia. Również temu Kurdowi nakazałem się zatrzymać, lecz nie znalazłem posłuchu. Wówczas lasso świsnęło w powietrzu, pętla ułożyła się wokół jego ramion, przyciskając je do ciała. Nastąpiło jeszcze kilka susów Riha, po których musiałem go osadzić, gdyż i ten Kurd, jak jego towarzysz, znalazł się na ziemi, tyle że zachował przytomność, ponieważ nie ciągnąłem go za sobą tak daleko. Zeskoczywszy z Riha, całkowicie spętałem Kurda rzemieniem. Potem go posadziłem. Koń stał, drżąc z wysiłku. — To więc były ryby, które chcieliście złowić! — rzekłem szorstkim tonem. — Jak się nazywasz? Nie odpowiedział. — Leż więc, dopóki moi towarzysze nie dostarczą dwóch pozostałych! Pchnąłem go, tak iż w swoich więzach sztywno upadł na ziemię. Ja również usiadłem, gdyż widziałem, że z góry nadjeżdżają towarzysze. Po krótkiej chwili znów byliśmy razem, odzyskaliśmy nasze konie, mieliśmy na dodatek złodziei, a poza tym — co było najprzyjemniejsze — dzielny Allo był tak mądry, że odpiął swą derkę, i kiedy my urządzaliśmy polowanie na Kurdów, zawinął w nią ryby. Przywiózł je z sobą, teraz mogliśmy więc wykopać dół w ziemi i rozpalić ogień, żeby je, choć bez wody i przypraw, uczynić zdatnymi do spożycia. Dzięki temu Lindsay odzyskał dobry humor. Ale w gorszym nastroju zdawali się być ci trzej biedacy, którzy skorzystali z przyjemności tak krótkiej konnej przejażdżki. Nie śmieli nawet podnieść wzroku. — Dlaczego chcieliście nam zabrać konie? — zacząłem przepytywać jeńców. — Bo były nam niezbędnie konieczne — wyznał jeden. To już było coś na kształt wytłumaczenia, które byłem skłonny uwzględnić, tym bardziej że kradzież koni nie uchodziła u Kurdów za nikczemny proceder. — Jesteś jeszcze młody. Masz w domu rodziców? — Tak, pozostali również; a ten ma żonę i dziecko. — Dlaczego twoi kompani nic nie mówią? — Oni się wstydzą, chodih. — A ty nie? — Czy ktoś nie musi ci odpowiadać? — Nie wyglądasz mi na łobuza, a ponieważ żal mi was, zorientuję się, czy mogę się za wami wstawić u moich towarzyszy. Trud był jednak daremny, gdyż wszyscy, również Halef i Anglik obstawali przy tym, że kara jest niezbędna. Lindsay chciał im sprawić lanie, ale zrezygnował ze swojej propozycji, kiedy mu powiedziałem, że to jest postępowanie pozbawiające honoru, gdy tymczasem kradzież koni uważana jest za czyn rycerski. — Więc nie bić — stwierdził. — Well! W takim razie zgolić wąsy! Wyśmienicie! Jeszcze tego nie robiłem! Yes! Nie mogąc się powstrzymać od śmiechu, przedstawiłem pozostałym plan Lindsaya. Natychmiast się zgodzili. Przytrzymano trzech Kurdów, a po upływie dwóch minut mieli już tylko resztki swych wąsów. Wówczas pozwoliliśmy im odejść. Żaden z nich się nie bronił, żaden nie powiedział słowa, ale kiedy nas opuszczali, przestraszyłem się spojrzeń, jakie rzucali nam na pożegnanie. Po dłuższej chwili my również zebraliśmy się do wymarszu. Podszedł do mnie Mohammed Emin. — Efendi, chciałbym ci pożyczyć karego na dzisiejszy dzień. Przebiegły człowiek! Myślał, że znalazł sposób, aby znów się ze mną pojednać i ponownie sprawić, żebym stał się właścicielem konia. — Nie jest mi potrzebny — odparłem. — Ale w każdej chwili może się trafić taka sytuacja, że znów będziesz go potrzebował jak dzisiaj. — Wtedy znów cię o niego poproszę. — Może się jednak zdarzyć, że nie będzie czasu na tę prośbę. Jedź na Rihu, efendi, bo nikt inny nie może na nim jeździć. — Pod warunkiem, że pozostanie twoją własnością! — Niech tak będzie! Byłem nastawiony pojednawczo, spełniłem zatem jego życzenie, oczywiście nadal trwając przy mocnym postanowieniu, że nigdy nie przyjmę konia z powrotem na własność. Nie przeczuwałem, że miało się stać inaczej. V POLEGŁY W BOJU Nadal posuwaliśmy się z biegiem doliny. Droga wiodła niemal wprost na południe. Później przejechaliśmy kilka zielonych wzniesień, kiedy zaś słońce chyliło się ku zachodowi, dotarliśmy w końcu do wysokiej, samotnie stojącej skały, pod której osłoną chcieliśmy rozbić obóz na noc. Najpierw objechaliśmy ją dookoła. Jako pierwszy skręciłem za róg skały — i o mały włos stratowałbym młodą Kurdyjkę, która niosła w ramionach małego chłopczyka i mocno się wystraszyła na mój widok. W pobliżu, na skraju zarośli, stał kamienny budynek, który zdawał się mieszkaniem zamożnego człowieka. — Nie lękaj się — odezwałem się przyjaźnie do kobiety. — Niech Allach pobłogosławi ciebie i twojego chłopca! Do kogo należy ten dom? — Należy do szejka Mahmuda Mansura. — Z jakiego plemienia jest ten szejk? — Z plemienia Dżiafów. — Jest w domu? — Nie. Szejk rzadko tu bywa, bo ten dom to jego letnie i mieszkanie. Teraz jest daleko na północy, gdzie odbywa się uroczystość. — Słyszałem o tym. Kto tu zarządza pod jego nieobecność? — Mój mąż, Dżibrail Mamrasz, dozorca szejka. — Czy pozwoli nam się przespać tej nocy w swoim domu? — Jesteście przyjaciółmi Dżiafów? — Jesteśmy obcymi, którzy przybywają z daleka i w ogóle nie znają Dżiafów. — Poczekajcie zatem! Porozmawiam z Dżibrailem Mamraszem. Kurdyjka oddaliła się, my zaś zsiedliśmy z koni. Po pewnym czasie zbliżył się do nas mężczyzna, który mógł mieć około czterdziestki. Miał otwartą, szczerą twarz i na wszystkich sprawił znakomite wrażenie. . — Niech Allach pobłogosławi wasze przybycie! — pozdrowił. — Będziecie mile widziani, jeśli zechcecie wstąpić w progi domu. Dżibrail Mamrasz wykonał przed każdym z nas ukłon. Po tej uprzejmości poznaliśmy, że znajdujemy się już na perskiej ziemi. — Czy masz miejsce dla naszych koni? — spytałem. — Miejsca i paszy wystarczy. Mogą stać na podwórcu i jeść jęczmień. Posiadłość otoczona była wysokim murem w kształcie prostokąta. Wewnątrz leżały dom, podwórze i ogród. Wchodząc spostrzegliśmy, że dom podzielony był na dwie części, mające nawet osobne wejścia: drzwi do części dla mężczyzn znajdowały się od frontu, natomiast do części dla kobiet można było wejść tylko od tyłu. Dżibrail Mamrasz zaprowadził nas do części męskiej, która miała dwadzieścia kroków długości i dziesięć szerokości, oferowała więc wystarczającą przestrzeń. Okien nie było. Zamiast nich w dachu pomiędzy belkami zostawiono prześwity. Plecionka z sitowia pokrywała podłogę, a wzdłuż ścian leżały wąskie poduszki, co prawda niezbyt wysokie, ale dla ludzi, którzy całe tygodnie spędzili w siodle, zawsze to jakaś wygoda. Musieliśmy usiąść na tych poduszkach, po czym Dżibrail Mamrasz otworzył stojącą w kącie skrzynię i spytał: — Macie przy sobie fajki? Któż zdoła opisać wrażenie, jakie to pytanie na nas wywarło! Allo pozostał na zewnątrz przy koniach; było nas więc — nie licząc naszego uprzejmego gospodarza — pięciu w tej izbie. Wszelako w odpowiedzi na pytanie tego niezrównanego człowieka osiem ramion i wszystkich czterdzieści palców sięgnęło po fajki, i rozległo się chóralne „Tak!” Jedynie Dawid Lindsay, który nie zrozumiał zadanego po arabsku pytania, pozostał obojętny tak długo, dopóki się nie zorientował, co tutaj oferowano. — W takim razie dam wam tytoniu! Dżibrail Mamrasz przyniósł tytoń, bez którego tak długo musieliśmy się obywać. Były to owe znane mi od dawna czerwone prostokątne paczuszki, w których na ogień oczekiwał delikatny tytoń, uprawiany w Baziranie przy północnej granicy Perskiej pustyni Lut. W mgnieniu oka fajki zostały nabite i ledwie aromatyczne kółeczka wzbiły się ku powale, a już zjawiła się kobieta, niosąc napój z Mokki, który nawiasem mówiąc najczęściej nie ma nic wspólnego z Mokką, wszelako smakował nam doskonale, ponieważ i tego brakowało nam już od tygodni. Serce przepełniała mi taka błogość i taka łagodność, że przyjąłbym nie tylko jednego, ale i dziesięć albo dwadzieścia; koni, gdyby chciał mi je podarować Mohammed Emin. Wypiłem trzy albo cztery filiżanki kawy, po czym z zapaloną fajką wyszedłem na podwórze, aby zajrzeć do koni. Kiedy węglarz ujrzał fajkę, z tego miejsca okolonego gąszczem zarostu, gdzie przy odrobinie odwagi można się było domyślać ust, rozbrzmiało tak tęskne chrząkanie, że natychmiast pospieszyłem z powrotem, żeby i dla niego poprosić o trochę baziranu. Kiedy przyniosłem Allo tytoń, włożył go do… ust zamiast do fajki. Miał inne upodobania niż my. Mur okalający dom był wyższy od przeciętnego wzrostu człowieka. Nasze konie będą więc bezpieczne, skoro tylko zamknie się wielką, solidną bramę, stanowiącą jedyne wejście. Zadowolony wróciłem do izby, gdzie Dżibrail Mamrasz usiadł przy gościach, z którymi rozmawiał po arabsku. Wkrótce potem jego żona wniosła kilka papierowych latarni, dających przyjemne, delikatne światło, po czym przyszła pora na jedzenie: ptactwo na zimno i placek jęczmienny. — Ta okolica wydaje się bardzo bogata w ptactwo — zauważył Mohammed Emin. — Bardzo bogata — odparł Dżibrail Mamrasz. — Jezioro jest blisko; nazywa się Zeribar. — Ach, „Jezioro Ptaków” — wpadłem mu w słowo — na którego dnie spoczywa zatopione miasto grzechu, wzniesione; wyłącznie ze złota? — Tak, efendi. Słyszałeś o nim? — Jego mieszkańcy byli tak bezbożni, że szydzili z Allacha. Wówczas Wszechmogący zesłał trzęsienie ziemi, które pochłonęło całe miasto. — Prawdę słyszałeś. W niektóre dni przy zachodzie słońca widać głęboko w wodzie lśniące pałace, a kto obdarzony jest łaską boską, słyszy również głos muezina: „Hej alas Salah — zbierzcie się na modlitwę!” Wówczas widać, jak zatopieni płyną do meczetu, gdzie modlą się, póki grzechy ich nie zostaną wymazane. — Tyś też to widział i słyszał? — Nie, ale opowiadał mi o tym ojciec mojej żony. Łowił ryby na tym jeziorze i widział to na własne oczy, później zaś mi opowiedział. Pozwólcie mi się jednak oddalić, żebym mógł zamknąć bramę. Pewnie jesteście zmęczeni i spragnieni snu. Poszedł, a wkrótce usłyszeliśmy, jak brama skrzypi w zawiasach. — Grzeczny człowiek! — rzekł Lindsay. — Z pewnością. Nie spytał o nasze imiona, ani też o to, skąd przychodzimy i dokąd zmierzamy. Prawdziwa wschodnia gościnność. — Dam mu dobry napiwek. Well! Wrócił Dżibrail Mamrasz, przynosząc nam poduszki i koce do spania. — Czy wśród Dżiafów w tej okolicy mieszkają także Bebbowie? — spytałem go. — Nieliczni. Dżiafowie i Bebbowie nie kochają się wzajemnie. Ale nie znajdziecie również wielu Dżiafów, gdyż przybyło tu pewne plemię Bilbów z Persji. To najgorsi rozbójnicy, jacy istnieją i przypuszcza się, że planują napad. Dlatego Dżiafowie ustąpili ze swoimi stadami. — A tyś tu pozostał? — Tak mi rozkazał mój pan. — Ale rozbójnicy wszystko ci zabiorą. — Zastaną tylko mury, ale nic wewnątrz murów. — Wtedy padniesz ofiarą ich zemsty. — Mnie również nie zastaną. Jezioro otoczone jest bagnami i sitowiem. Są tam kryjówki, których nie zdoła wyśledzić żaden obcy. Teraz jednak pozwolicie, że się oddalę, aby nie pozbawiać was odpoczynku! — Czy drzwi tutaj pozostaną otwarte? — spytałem na koniec. — Tak. Dlaczego? — Jesteśmy przyzwyczajeni czuwać na zmianę przy naszych koniach. Dlatego chcielibyśmy móc wchodzić i wychodzić. — Nie musicie czuwać. Ja będę waszym strażnikiem. — Wielka jest twoja dobroć! Proszę cię, abyś nie poświęcał dla nas twego snu! — Jesteście moimi gośćmi, przeto Allach nakazuje mi nad wami czuwać. Oby zesłał wam spokój i szczęśliwe sny! Bez przeszkód korzystaliśmy z gościnności uprzejmego Kurda z plemienia Dżiafów. Kiedy wyruszaliśmy następnego dnia, Dżibail Mamrasz poradził, abyśmy nie jechali dalej na wschód, jako że tam moglibyśmy się natknąć na zbójecką bandę Bilbów. Uważał, że najlepiej będzie odnaleźć Dijalę i posuwając się wzdłuż jej brzegu dotrzeć do południowej równiny. Nie bardzo miałem ochotę usłuchać tej rady, gdyż myślałem o Bebbach, na których moglibyśmy się natknąć, gdyby nas ścigali. Jednakże plan ten tak bardzo przypadł do gustu obu Haddedihnom, że zastosowałem się do niego bez sprzeciwu. Pozostawiwszy Dżibrailowi Mamraszowi i jego żonie bogate jak na ich wyobrażenia dary, ruszyliśmy w drogę. Na polecenie Dżibraila eskortowała nas pewna liczba Dżiafów na koniach. Po kilku godzinach forsownej jazdy dotarliśmy do doliny na zachód od gór Avroman Dagh. Przez tę dolinę wiedzie słynna Droga Szamiana, tworząca połączenie między Sulejmanije a Kermanszah. Zatrzymaliśmy się nad jakąś małą rzeczką. — To jest Czakan Su, nazywany również Garranem — powiedział dowódca eskortujących nas Dżiafów. — Jesteście już na dobrej drodze, teraz wystarczy iść z biegiem tej rzeki, która wpada do Dijali. Allach niech was prowadzi! Zawrócił do swoich ludzi, znów zatem byliśmy zdani tylko na siebie. Następnego dnia dotarliśmy do Dijali, spływającej w dół do Bagdadu. Zasiedliśmy na brzegu, żeby odpocząć. Było południe, dzień jasny, słoneczny, którego nigdy nie zapomnę. Na prawo od nas szumiały fale rzeki, z boku widziałem górę, porośniętą klonami, platanami, kasztanowcami i dereniami, dalej łagodnie wznosił się wąski grzbiet, którego spękana korona skalna wyglądała jak ruina starego rycerskiego zamku. Dżibrail Mamrasz dał nam na drogę pewien zapas prowiantu, który właśnie się skończył, wziąłem więc sztucer, żeby się rozejrzeć, czy gdzieś nie dałoby się ustrzelić czegoś do jedzenia. Szedłem wspomnianym grzbietem góry chyba z pół godziny, nie napotykając jednak żadnej zwierzyny, po czym zawróciłem w kierunku doliny. Nie zdążyłem jeszcze do niej dojść, kiedy z prawej strony usłyszałem wystrzał, po którym natychmiast nastąpił drugi. Kto mógł strzelać? Przyspieszyłem kroku, żeby znaleźć się wśród towarzyszy. Dotarłszy do obozowiska, zastałem tylko sir Dawida Lindsaya, Hadżi Halefa i Allo. — Gdzie są Haddedihni? — spytałem. — Szukają mięsa — odpowiedział Lindsay. On również słyszał wystrzały, sądził jednak, że to Haddedihni strzelali. Znów huknęły dwa, trzy wystrzały, za chwilę znów kilka. — Na Boga, szybko na koń! — krzyknąłem. — Stało się nieszczęście! Dosiadłszy koni popędziliśmy przed siebie. Allo jechał nieco z tyłu z wierzchowcami Haddedihnów. Znów trzasnęły dwa strzały, potem usłyszeliśmy też krótki, ostry wystrzał z pistoletu. — Walka, prawdziwa walka! — zawołał Lindsay. Rzuciliśmy się przed siebie brzegiem łąki okalającej rzekę, skręciliśmy za załom pasma wzgórz i ujrzeliśmy plac walki tak blisko przed sobą, że natychmiast mogliśmy wkroczyć do akcji. Nad Dijalą leżało w trawie kilka wielbłądów, w pobliżu zaś pasło się parę koni. Obok wielbłądów zauważyłem zasłonięty tachtirewan*, na prawo przy skale sześć do ośmiu obcych postaci, walczących z przeważającą liczbą Kurdów, a tuż przed nami Amad el Ghandur bronił się kolbą przed zgrają okrążających go wrogów. Na ziemi obok niego leżał bez ruchu Mohammed Emin. Nie było czasu na pytania i zwlekanie. Rzuciłem się w sam środek Kurdów, oddawszy najpierw kilka wystrzałów ze sztucera. — To on! Oszczędźcie konia! — usłyszałem głos. Rozejrzawszy się dookoła, poznałem go — to był szejk Gazal Gaboga. Wyrzekł właśnie swe ostatnie słowa; zbliżył się doń Halef i położył go trupem. Wówczas rozegrała się walka, której szczegółów nie mogę już sobie przypomnieć. Wiem tylko, że krwawiłem, że słychać było wystrzały, a ich błyskawice migały mi tuż przed oczami, że broniłem się przed ciosami i uderzeniami, i że obok mnie jakaś postać bez przerwy zajęta była odparowywaniem ciosów, których sam nie mogłem spostrzec — wierny Halef. Potem mój koń stanął dęba po otrzymaniu ukłucia dzidą w szyję. Cios był przeznaczony dla mnie. Rih przekoziołkował. Dalej nic już nie widziałem, nie słyszałem i nie czułem. Ocknąwszy się, spojrzałem w oczy małego Hadżiego: były pełne łez. — Hamdulillah — Allachowi niech będą dzięki, on żyje! Otwiera oczy! — zawołał Halef, nie posiadając się z radości. — Sihdi, czy coś cię boli? Chciałem odpowiedzieć, ale nie mogłem. Byłem tak wyczerpany, że powieki same mi się zamknęły. — Ja Allach! Szu halmsibi — co za nieszczęście! — usłyszałem jeszcze jego lament, po czym znów straciłem przytomność. Musiałem walczyć ze smokami i jaszczurami, z olbrzymami i potworami; lecz te dzikie, niesamowite postacie zniknęły, owiał mnie słodki zapach, posłyszałem ciche tony, jakby głosy anielskie, i dotykały mnie miękkie, ciepłe dłonie. Czy to nadal był sen, czy już rzeczywistość? Znów otworzyłem oczy. Przeciwległe szczyty gór płonęły w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, dolinę zaś ogarniał już półmrok; było jednak wystarczająco jasno, abym mógł dostrzec piękno dwóch kobiecych głów, które pochylały się nade mną z obu stron. — Dirigha — biada! — rozległo się po persku. Zasłony opadły na twarze i obie kobiety uciekły. Spróbowałem się podnieść i udało mi się. Zauważyłem przy tym, że jestem ranny pod obojczykiem. Jak mi później powiedziano, zostałem trafiony dzidą. Bolało mnie całe ciało. Rana była starannie opatrzona, a zapach, który poczułem wcześniej, otaczał mnie również teraz. Nadbiegł Halef. — Allach kerim — Bóg jest łaskawy; przywrócił ci życie! Wieczna chwała niech będzie Allachowi! — Jak ci się udało ocalić, Halefie? — spytałem słabym głosem. — Miałem wielkie szczęście, sihdi. Postrzelono mnie w lewe udo; kula zrobiła dziurę i przeszła na wylot. — Anglik? — Ma lekki postrzał, i odjęto mu dwa palce lewej ręki. — Biedny Lindsay! Dalej! — Allo porządnie oberwał, ale nie stracił nawet kropli krwi. — Amad el Ghandur? — Nie jest ranny, ale nie mówi. — A jego ojciec? — Nie żyje. Allach niech go zawiedzie do raju. Umilkł, a ja uczyniłem to samo. Wiadomość o śmierci mego starego przyjaciela głęboko mną wstrząsnęła. Dopiero po długiej pauzie spytałem Halefa: — Jak się ma mój kary? — Rany Riha są bolesne, ale niegroźne. Nie wiesz jeszcze, jak to wszystko się odbyło. Mam ci opowiedzieć? — Nie teraz. Spróbuję dojść do pozostałych. Dlaczego leżę tak daleko od nich? — Ponieważ kobiety Persa chciały ci opatrzyć ranę. Musi to być bardzo wytworny i bogaty pan. Rozpaliliśmy już ognisko, tam go spotkasz. Powstanie sprawiło mi nieco bólu, ale udało mi się, mogłem także iść. Niedaleko miejsca, gdzie leżałem, palił się ogień, do którego zaprowadził mnie Halef. Naprzeciw mnie ukazała się wysoka postać Anglika. — Behold — patrzcie no, mister Kara! Miał pan niezgorszy upadek, ale żebra, jak się zdaje, piekielnie mocne. Pańskie zamroczenie braliśmy początkowo za śmierć. — Co z panem? Ma pan przewiązaną głowę i lewą dłoń? — Mam szramę akurat w tym miejscu, gdzie badacze czaszki lokują siedzibę rozumu. Well! Straciłem parę włosów i kawałek kości. Ale to nic! Naturalnie dwa palce też poszły w diabły! To akurat nie było konieczne! Razem z Anglikiem powstała od ogniska druga postać. Był to mężczyzna o dumnej postawie, i proporcjonalnej budowy. Nosił długie i bardzo szerokie, wykonane z czerwonego jedwabiu sirdżame*, pirahen* z białego jedwabiu i wąski, sięgający za kolana alkalik*. Na to miał jeszcze nałożoną kabę* z ciemnofioletowego jedwabiu oraz balapusz* z delikatnej wełny tego samego koloru. Na owiniętym wokół bioder, delikatnym kaszmirze wisiała drogocenna szabla, obok której połyskiwały złocone rękojeści dwóch pistoletów, sztyletu i kindżału. Na nogach miał safianowe buty do jazdy konnej, na głowie zaś znaną perską czapkę z jagnięcej skórki, wokół której owinięty był szal w białe i niebieskie pasy. Zbliżył się do mnie, skłonił i przemówił po persku: — Serwer–i men id — jesteś mym władcą, panie. — Lutf mifermajid — jest pan bardzo łaskawy! — odparłem, markując równie uprzejmy ukłon. — Ssahib dilir id — jesteś dzielny, panie! — Mir, pehlevan id — jesteś bohaterem, panie! — Birader — i szuma em — jestem twoim bratem! — Dust — i szuma em — jestem twoim przyjacielem! Podaliśmy sobie ręce. — Słyszałem już twoje imię. — Pers ciągnął dalej po arabsku. — Nazywaj mnie Hassan Ardżir mirza* i uważaj za swego sługę. Nosił tytuł „mirzy”, był więc na pewno wysoko postawioną j osobistością. — I ty również weź mnie pod swoje rozkazy! — odparłem grzecznie. — Ależ nie! Tych ośmiu ludzi to moi poddani; poznasz ich. — Wskazał przy tym ręką na osiem postaci, stojących w pobliżu w pełnej szacunku postawie, po czym ciągnął dalej: — Ty natomiast jesteś panem obozu! Usiądź! — Będę posłuszny twemu życzeniu. Pozwól tylko, abym przedtem pocieszył mojego przyjaciela! Niezbyt daleko od ognia leżały zwłoki szejka Mohammeda Emina. Obok, nieruchomo, zwrócony do nas plecami, siedział jego syn Amad el Ghandur. Czcigodny szejk Haddedihnów miał przestrzelone czoło, a jego długa, biała broda była czerwona od krwi z szerokiej rany szyi. Ukląkłem przy nim oniemiały z bólu serca. Po dłuższym czasie, kiedy już zapanowałem nad własnymi ruchami, położyłem rękę na ramieniu Amada. — Amadzie el Ghandur, płaczę razem z tobą! Nie poruszył się. Wszelkimi sposobami próbowałem go skłonić do odpowiedzi, ale na próżno. Jakby ból przemienił go w kamienny posąg. Wróciłem do ogniska i zająłem miejsce obok Persa. Niewiele brakowało, a potknąłbym się przy tym o węglarza, który leżał na brzuchu, cicho pojękując. Zbadałem Allo: nie miał żadnej rany, ale zadano mu kilka ciosów i uderzeń, które nadal mogły mu sprawiać ból. Udało mi się go pocieszyć bez większego trudu. Hassan Ardżir mirza również nie odniósł żadnych ran, ale jego ludzie byli mocno pokiereszowani. Żaden jednak nie dawał po sobie poznać, że odczuwa ból. — Efendi — powiedział Pers, kiedy obok niego usiadłem — przybyłeś w samą porę. Wszystkich nas ocaliłeś! — Cieszy mnie, że mogłem wam służyć! — Opowiem ci, jak to się stało. — Pozwól mi najpierw zapytać o rzeczy najistotniejsze! Czy Kurdowie uciekli? — Tak. Wysłałem za nimi dwóch służących, którzy mają ich obserwować. Było ponad czterdziestu wrogów. Stracili wielu ludzi, gdy tymczasem my opłakujemy tylko jednego, twego przyjaciela! Dokąd prowadzi twa droga, efendi? — Do pastwisk Haddedihnów po drugiej stronie Tygrysu. Byliśmy zmuszeni nadłożyć drogi. — Moja droga prowadzi na południe. Słyszałem, że byłeś już w Bagdadzie? — Bardzo krótko. — Znasz drogę? — Nie, ale nietrudno ją znaleźć. — Również drogę z Bagdadu do Karbali? — Tak. Wybierasz się do Karbali? — Tak. Chcę odwiedzić grób Husajna. Ta wiadomość w najwyższym stopniu wzbudziła moje zainteresowanie. Pers był szyitą jak przeważająca część jego rodaków. W skrytości ducha zapragnąłem odbyć tę podróż razem z nim. — Jak to się stało, że wybrałeś drogę przez góry? — spytałem. — Żeby nie trafić w ręce arabskich rozbójników, którzy przy szlakach pielgrzymów zwykle czatują na zdobycz. — Wpadłeś za to w ręce Kurdów. Jedziesz z Kermanszah? — Jeszcze dalej. Obozujemy tutaj od wczoraj. Jeden z moich służących poszedł do lasu i w oddali zobaczył zbliżających się Kurdów. Oni też go zauważyli, a idąc w ślad za nim, dotarli do obozu i napadli na nas. W czasie walki, kiedy sądziliśmy, że już po nas, zjawił się ten dzielny starzec, który leży tam na ziemi. Natychmiast zastrzelił dwóch Kurdów, po czym rzucił się do boju. Później przybył jego syn, równie dzielny jak ojciec. Mimo to niechybnie byśmy ulegli, gdybyście się nie zjawili. Efendi, do ciebie należy moje życie i wszystko, co posiadam! Pozwól, aby twoja droga jak najdłużej była moją! — Bardzo bym tego pragnął. Ale mamy jednego trupa i jesteśmy ranni. Trzeba godnie pogrzebać starego szejka Haddedihnów. I musimy tu pozostać, bo inaczej pojawi się gorączka przyranna. — Ja również zostanę, gdyż moi słudzy są ranni. Wówczas, w samym środku rozmowy, przyszło mi nagle na myśl, że nie widzę Dojana. Spytałem Anglika o psa, ale nie potrafił nic powiedzieć. Halef widział Dojana w wirze walki, ale i on nie umiał powiedzieć nic bliższego. Słudzy Persa przynieśli sporo zapasów żywności, z których przy ognisku przygotowano posiłek. Po jedzeniu wstałem, żeby zbadać otoczenie obozu i rozejrzeć się za Dojanem. Towarzyszył mi Halef. Najpierw udaliśmy się do koni. Rih otrzymał wspomniane już ukłucie dzidą i dosyć głęboki postrzał, Halef jednak zdążył już go opatrzyć. W pobliżu ułożyło się pięć wielbłądów. Było już zbyt ciemno, abym mógł się im przyjrzeć. Obok nich leżały pakunki, a w pewnym oddaleniu stał tachtirewan, tymczasowe mieszkanie dwóch kobiet, które uciekły, kiedy otworzyłem oczy. — Widziałeś, jak spadłem z konia. Co się działo potem? — Myślałem, że nie żyjesz, sihdi, i gniew dodał mi sił. Również Anglik chciał ciebie pomścić, tak więc wrogowie nie mogli nas pokonać. Ten Pers to dzielny człowiek, a jego słudzy podobni są do niego. — Nie zdobyliście żadnych łupów? — Broń i kilka koni, których w ciemności nie zauważyłeś. Trupy Pers kazał wrzucić do wody. — Nie było wśród nich rannych? — Nie wiem. Po walce zbadałem ciebie i poczułem, że twoje serce bije. Chciałem cię opatrzyć, ale Pers na to nie pozwolił. Kazał zanieść cię w miejsce, gdzie potem oprzytomniałeś i tam opatrzyły cię dwie kobiety. — Czego dowiedziałeś się o tych dwóch kobietach? — Jedna jest żoną, druga zaś siostrą Persa. Mają starą służącą, która siedzi przy tachtirewanie, bez przerwy żując daktyle. — A sam Pers? Kim on jest? — Nie wiem. Słudzy o tym nie mówią. Widocznie im zakazano opowiadać o swoim panu i myślę… — Stop! — przerwałem mu. — Posłuchaj! Tak bardzo oddaliliśmy się już od obozu, że nie docierał do nas stamtąd żaden dźwięk. Kiedy Halef mówił, wydało mi się, że usłyszałem jakiś bardzo dobrze znany mi głos. Przystanęliśmy nasłuchując. Tak, rzeczywiście, teraz wyraźnie dało się słyszeć gniewne szczeknięcie, którym Dojan sygnalizował, że pochwycił wroga. Ale nie mogłem się zorientować, skąd dobiegało. — Dojan! — zawołałem głośno. Tym razem otrzymałem wyraźną odpowiedź; doleciała z porastających zbocze krzaków. Powoli zaczęliśmy się wspinać. Dla pewności od czasu do czasu wołałem psa, on zaś za każdym razem odpowiadał. W końcu posłyszeliśmy krótkie, świszczące skamlanie, świadczące o jego radości; to była ostatnia wskazówka, która nas do niego zaprowadziła. Na ziemi leżał Kurd, a nad nim stał dzielny Dojan, gotowy do śmiertelnego ugryzienia. Pochyliłem się, by obejrzeć tego człowieka. Nie mogłem rozpoznać rysów twarzy, ale ciepło jego ciała przekonało mnie, że był żywy, choć nie miał odwagi się ruszyć. — Dojan, geri — do nogi! Pies usłuchał, a wówczas kazałem Kurdowi wstać. Uczynił to, głęboko wciągając powietrze, po czym poznałem, że przeżył śmiertelny strach. Urządziłem mu teraz przesłuchanie. Mówił, że jest Kurdem z plemienia Soranów. Ponieważ wiedziałem, że Soranowie są zagorzałymi wrogami Bebbów, zacząłem podejrzewać, że jest Bebbem, a tylko podaje się za Sorana dla ocalenia skóry. Spytałem przeto: — Jak znalazłeś się tutaj i w takim położeniu, jeśli jesteś Soranem? — Wydaje mi się, że jesteś w tym kraju obcy — odrzekł — skoro możesz zadawać takie pytania. Soranowie byli wielcy i potężni. Mieszkali na południe od Bilbów, którzy składają się z czterech plemion: Rummoków, Manzarów, Pir Mamów i Namaszów, i mieli swą główną siedzibę w Harir, najznakomitszym mieście w Kurdystanie. Lecz Allach odjął od nich swą rękę i tak utracili potęgę, która przeszła na ich wrogów. Swój ostatni sztandar zatknęli w okolicy Khoi Sandżak. Wówczas przyszli Bebbowie i zerwali go na ziemię. Zrabowano im stada, uprowadzono kobiety i dziewczęta, a ich mężczyzn, młodzieńców i chłopców zabito. Uratowali się nieliczni, aby rozproszyć się we wszystkich kierunkach albo skryć w samotności. Ja należę do tych ostatnich. Mieszkam tam na górze pośród skał. Moja żona nie żyje, moich braci i moje dzieci zamordowano. Nie posiadam nawet konia; mam tylko nóż i strzelbę. Usłyszawszy dzisiaj strzały, zszedłem na dół, żeby przypatrzyć się walce. Ujrzawszy moich wrogów, Bebbów, chwyciłem za strzelbę. Ukryty za drzewami, zastrzeliłem niejednego; moje kule możesz jeszcze znaleźć w ich ciałach. Zabijałem z nienawiści i dlatego, że chciałem zdobyć konia. Wtedy ten pies zauważył błyski mojej strzelby i wziął mnie za wroga. Zaatakował. Nóż mi wypadł, a strzelby nie zdążyłem jeszcze na nowo załadować. Cofając się, usiłowałem bronić się przed psem lufą; ale on w końcu jednak powalił mnie na ziemię. Zrozumiałem, że rozszarpie mnie na strzępy, gdybym się odważył wykonać choćby jeden ruch, dlatego też do tej pory spokojnie leżałem. To były okropne godziny! Ten człowiek mówił prawdę, poznałem to po jego głosie. Ale musiałem zachować ostrożność. — Pokażesz nam swoje mieszkanie? — spytałem. — Tak. To szałas z mchu i gałęzi, legowisko mam z liści. Więcej nie zobaczycie. — Gdzie twoją strzelba? — Musi leżeć gdzieś tu w pobliżu. — Poszukaj jej! Oddalił się szukając broni, my natomiast zostaliśmy na miejscu. — Sihdi — szepnął Halef — on ucieknie. — Tak, jeśli jest Bebbem. Jeśli jednak naprawdę jest Soranem, to wróci, a wówczas będziemy mu mogli zaufać. Nie musieliśmy długo czekać, gdy z dołu dobiegło wołanie: — Zejdźcie tutaj! Znalazłem i nóż, i strzelbę. Zeszliśmy do niego. A więc jednak ten człowiek chyba był uczciwy. — Pójdziesz z nami do obozu — rzekłem. — Chętnie, chodih! — odpowiedział. — Ale z Persem nie będę mógł rozmawiać, bo mówię tylko po kurdyjsku i językiem Arabów. — Władasz swobodnie arabskim? — Tak, zszedłem do morza, potem dotarłem aż do Eufratu i znam te okolice. Ucieszyłem się, gdyż spotkanie z tym człowiekiem było dla nas wielce korzystne. Jego pojawienie się wywołało w obozie sensację. Ale największe wrażenie wywarł na Amadzie el Ghandurze, który na widok Kurda natychmiast otrząsnął się z duchowego odrętwienia i zerwał na równe nogi. Młody Haddedihn, wziąwszy Sorana za Bebba, sięgnął po sztylet. Położywszy mu rękę na ramieniu, powiedziałem, że ten przybysz jest wrogiem Bebbów i znajduje się pod moją opieką. — Wróg Bebbów? Znasz ich samych oraz ich drogi? — spytał spiesznie Sorana. — Znam — potwierdził mężczyzna. — W takim razie później z tobą porozmawiam. Wypowiedziawszy te słowa Amad el Ghandur obrócił się i ponownie zajął miejsce przy zwłokach. Kiedy wyjaśniłem Persowi, jak doszło do spotkania z Soranem, zgodził się, aby ten pozostał w naszym obozie. Po pewnym czasie wrócili słudzy na koniach, meldując, że Bebbowie spory kawałek drogi jechali na południe, po czym skręcili na prawo w kierunku Kara Dagh. Teraz nie potrzebowaliśmy się już chyba obawiać niczego z ich strony, zatem Persowie udali się na spoczynek, kiedy już przez nich i przez nas wspólnie zostały przedsięwzięte niezbędne środki ostrożności. Odnalazłszy Amada el Ghandura poprosiłem go, aby i on udał się na spoczynek. — Spoczynek? — odparł. — Efendi, spokój znalazł tylko jeden człowiek, ten zmarły. Niestety nie spocznie w ojczyźnie Haddedihnów, pochowany w ziemi przez dzieci swego plemienia, które by go opłakiwały. Będzie leżał w tych obcych górach, nad którymi unosi się przekleństwo Amada el Ghandura. Mój ojciec wyruszył na wyprawę, aby sprowadzić mnie do ojczyzny. Czy sądzisz, że wrócę do ojczyzny, nie pomściwszy jego śmierci? Widziałem obu, tego, który go przebił, i tego, który strzelił mu w wysokie czoło. Uciekli, ale znam ich i poślę ich do szejtana! — Pojmuję twój gniew i rozumiem ból, ale proszę, byś zachował spokój. Pojedziesz za Bebbami, żeby pomścić śmierć ojca. Czy zastanowiłeś się, co to znaczy? — Tak nakazuje thar, prawo krwawej zemsty, i muszę być mu posłuszny. Milczał przez chwilę, po czym spytał: — Czy będziesz mi towarzyszył w pościgu za Bebbami, efendi? Spuścił głowę, kiedy zaprzeczyłem. — Wiedziałem, że Allach stworzył ziemię, na której nie ma prawdziwej przyjaźni i wdzięczności. — Masz błędne wyobrażenia o przyjaźni i wdzięczności — odrzekłem. — Spójrz wstecz, a przyznasz mi, że od Amadije byłem dla ciebie i twego ojca prawdziwym przyjacielem. Jestem gotów towarzyszyć ci do pastwisk Haddedihnów nawet z narażeniem własnego życia. Jako prawdziwy przyjaciel muszę cię jednak powstrzymać od wystawiania się na niebezpieczeństwa, z których nie uszedłbyś cało. — Jesteś chrześcijaninem, efendi, i postępujesz jak chrześcijanin. Nawet Allach chce, abym pomścił ojca, gdyż dziś wieczorem stworzył mi przez ciebie okazję po temu. A teraz proszę cię, abyś mnie zostawił samego! — Spełnię to życzenie, domagam się jednak, żebyś nie przedsiębrał niczego bez porozumienia ze mną. Amad el Ghandur odwrócił się i nie odpowiedział. Przeczuwałem, że coś już postanowił i teraz bał się, że mu w tym przeszkodzę, zdecydowałem więc, że muszę go uważnie obserwować. Kiedy obudziłem się następnego ranka, młody Haddedihn wciąż jeszcze czuwał przy zmarłym. Właśnie podszedł do niego Soran i wdali się w ożywioną rozmowę. Inni też już nie spali. Pers siedział przy tachtirewanie, rozmawiając z zakwefionymi kobietami. — Efendi, chcę pochować ojca. Pomożecie mi w tym? — spytał mnie Amad el Ghandur. — Oczywiście! Gdzie ma zostać pochowany? — Ten człowiek mówi, że w górach, pomiędzy skałami jest takie miejsce, które słońce pozdrawia rano, kiedy przychodzi, i wieczorem, kiedy odchodzi. Obejrzę to miejsce. — Pójdę z tobą — odparłem. Zaledwie Pers zauważył, że już wstałem, zbliżył się do mnie z porannym pozdrowieniem. Usłyszawszy o naszym zamiarze, zaoferował, że pójdzie z nami. Na wzgórzu znaleźliśmy potężny blok skalny i postanowiliśmy urządzić grób na jego płycie. W pobliżu stał nędzny szałas Sorana, zaś nieco dalej znajdowało się wolne, ze wszystkich stron zamknięte miejsce, które nadawało się na obóz, zwłaszcza że wyposażone było w źródło. Uzgodniliśmy, że tu zostaniemy i sprowadzimy nasze zwierzęta oraz dobytek na górę. Sprawiło nam to nieco trudności, ale powiodło się. Zdrowi i lekko ranni zajęli się pracą przy grobowcu, natomiast reszta postawiła szałas dla kobiet, który został oddzielony od miejsca pobytu mężczyzn nieprzejrzystą ścianą z gałęzi. Ponieważ konie nie znoszą zapachu wielbłądów, zostały umieszczone osobno. W południe obóz był już gotowy. Pers miał spore zapasy mąki, kawy, tytoniu i innych niezbędnych rzeczy. Mięso bez trudu mogliśmy zdobyć za pomocą naszych strzelb, tak więc nie musieliśmy się lękać biedy. Grobowiec został ukończony nieco później. Był to wysoki prawie na trzy metry kamienny stożek z wydrążonym zagłębieniem na zwłoki, które miały być pochowane w porze moghrebu*. Amad el Ghandur przygotowywał się do pogrzebu. Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy do grobu zbliżył się niewielki kondukt żałobny. Wedle pięknego mahometańskiego zwyczaju wszyscy obecni mężczyźni na zmianę nieśli zmarłego na marach z gałęzi. Otwór grobowca wychodził na południowy zachód, dokładnie w kierunku Mekki, a kiedy złożono w nim zmarłego, twarz jego zwrócona była ku owym okolicom, gdzie Prorok muzułmanów przyjął objawienie aniołów. Zbliżywszy się do mnie, Arnad el Ghandur spytał: — Efendi, wprawdzie jesteś chrześcijaninem, ale byłeś w świętym mieście i znasz świętą księgę. Czy oddasz swemu zmarłemu przyjacielowi ostatnią posługę i odczytasz nad nim Surę Śmierci? — Chętnie, a poza tym Surę Zamknięcia. — Zaczynajmy tedy! Teraz słońce dotarło do zachodniego krańca nieba i wszyscy upadli na kolana, żeby odmówić moghreb. Potem powstaliśmy, tworząc półkole wokół otworu grobowca. Chwila była podniosła.. Zmarły siedział wyprostowany w swoim ostatnim mieszkaniu. Zorza wieczorna rzucała purpurowe promienie na jego blade jak marmur oblicze, a silny podmuch wiatru wprawiał w drżenie jego białą brodę. Wtedy Amad el Ghandur zwrócił się w kierunku Mekki, uniósł dłonie i odmówił fatihę*: — W imię Boga Miłosiernego, Litościwego! Chwała Bogu, Panu światów, Miłosiernemu, Litościwemu, Królowi Dnia Sądu. Oto Ciebie czcimy i Ciebie prosimy o pomoc. Prowadź nas drogą prostą, drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą. Teraz i ja uniosłem dłonie, by odmówić surę siedemdziesiątą piątą, zatytułowaną „Zmartwychwstanie”: — W imię Boga Miłosiernego, Litościwego! Przysięgam na Dzień Zmartwychwstania! Przysięgam na duszę ciągle ganiącą! Czy człowiek sądzi, że my nie zbierzemy jego kości? Ależ tak! M mamy moc ponownie ułożyć nawet jego palce. Lecz człowiek pragnie prowadzić nadal życie grzeszne. Zapytuje on: „Kiedy to będzie Dzień Zmartwychwstania?” Otóż kiedy wzrok będzie oślepiony, kiedy księżyc będzie zaćmiony, kiedy słońce i księżyc będą złączone, tego Dnia człowiek powie: „Gdzie jest miejsce ucieczki?” Niestety! Nie ma żadnego schronienia! Do twego Pana, tego Dnia, nastąpi pewny powrót. Wy kochacie przemijające, a zaniedbujecie ostateczne. Twarze, tego Dnia, jaśniejące ku swemu Panu spoglądać będą. Twarze, tego Dnia, zasępione, sądzić będą, że przygotowuje się dla nich nieszczęście grzbiet kruszące. Ależ nie! Kiedy dusza dojdzie do gardła i powiedzą: „Kto jest czarownikiem?”, człowiek pomyśli, że to jest rozłąka, a noga będzie się oplatać koło nogi — do twego Pana, tego Dnia, będzie on przyprowadzony. „On nie wierzył w prawdę i nie modlił się.” Biada tobie i biada! I jeszcze raz biada tobie i biada! Czy człowiek sądzi, że będzie pozostawiony bez dozoru? Czyż nie był on kroplą spermy, która wytrysnęła? On go stworzył i ukształtował. I uczynił z niego parę — mężczyznę i kobietę. Czy Ten nie posiada mocy, aby przywrócić do życia zmarłych? Teraz ponownie zwróciłem się do zmarłego mówiąc: — Allach jest Allach! Jest tylko jeden Bóg, a my wszyscy jesteśmy jego dziećmi. On nas prowadzi ręką swoją i trzyma po swojej prawicy. Uczyniwszy nas braćmi, zesłał nas na ziemię, abyśmy mu służyli, ciesząc się zgodnie jego łaską i miłosierdziem. On sprawia, że ciało się rozwija, a dusza rośnie, aż zatęskni za niebem. Wówczas zsyła anioła śmierci, by ją uwolnił i zaniósł do studni w górze, z której będzie piła życie wieczne. Wolna jest wtedy od bólu i cierpienia, nie baczy na skargi tych, co opłakują martwą powłokę. Tu spoczywa Hadżi Mohammed Emin ben Abu’l Mutaher es Seim ibn Abu Merwan Baszar esz « Szohana, dzielny szejk Haddedihnów ludu esz Szammar. Był ulubieńcem Allacha. Kłamstwo nigdy nie wyrosło na jego języku, a z jego dłoni płynęły dobrodziejstwa ku namiotom, w których mieszkała bieda. Szejk Mohammed Emin był mędrcem w radzie, bohaterem w boju, przyjacielem dla przyjaciół, lęk budził pośród wrogów, szacunek zaś u wszystkich, którzy gój znali. Dlatego Allach nie chciał, aby odszedł w ciemności namiotu, lecz posłał anioła śmierci, aby odwołał go pośrodku bitwy, gdy walczył u boku wojowników, którzy teraz też go otaczają. Proch się w proch obróci. Oblicze jego zwraca się ku Mekce, lecz j dusza jego stoi przed Bogiem najlitościwszym, oglądając świetność, w którą nie zdoła wniknąć oko śmiertelnika. Jego jest życie, nasza zaś pociecha, że i my kiedyś staniemy u jego boku, gdy Isa ben Marjam* przyjdzie, by sądzić żywych i umarłych! Zbliżyli się Allo i Soran, żeby zamknąć grobowiec. Już miałem zamiar ponownie zabrać głos, kiedy Pers dał mi znak. Wyszedł do przodu i odmówił kilka wersetów z sury osiemdziesiątej drugiej: — W imię Boga Miłosiernego i Litościwego! Kiedy niebo rozdzieli się i gwiazdy zostaną rozproszone, kiedy morza się wzburzą i kiedy groby zostaną wywrócone, wtedy każda dusza się dowie, co sobie przygotowała i co zaniedbała. Za kłamstwo uważają sąd! Zaprawdę, nad wami są stróże szlachetni, którzy zapisują; oni wiedzą, co czynicie! Zaprawdę, sprawiedliwi będą w szczęśliwości! Zaprawdę, grzesznicy będą w ogniu piekielnym! Tego Dnia żadna dusza nie będzie w stanie nic pomóc innej duszy. Rozkaz tego Dnia należeć będzie do Boga! Otwór był już zastawiony kamieniem, pozostała tylko modlitwa końcowa. Halef wysunął się ku przodowi. W oczach dzielnego małego Hadżiego zalśniły łzy, a głos mu drżał, kiedy zaczął mówić: — Będę się modlił! — Uniósł ręce i powiedział: — Słyszeliście, że wszyscy jesteśmy braćmi i że Allach wszystkich nas zgromadzi w Dniu Sądu. Słońce już zapadło, a jutro znów się wzniesie. Tak też i my przebudzimy się w górze, kiedy pomrzemy. O Allachu, spraw, abyśmy należeli do tych, którzy godni są twej łaski, i nie odłączaj nas od tych, których kochaliśmy. Tyś jest wszechmocny, możesz przeto spełnić i tę modlitwę! Teraz wszyscy zwrócili głowy w prawo, potem w lewo i rzekli: — Es — selam ‘aleikum we rahmetullah — Zbawienie i łaska Boża niechaj będą z wami! Wreszcie wszyscy potarli wnętrzem dłoni czoło, twarz, brodę i pierś. Nabożeństwo było skończone. Był to wyjątkowy pogrzeb. Chrześcijanin, dwóch sunnitów i jeden szyita modlili się nad grobem zmarłego, a Mahomet nie poraził ich gromem. Jeśli o mnie chodzi, to uważałem, że nie popełniam grzechu, żegnając się z przyjacielem w języku, jakim on mówił za życia. Ale udział Persa dowodził, że pod względem wykształcenia duszy i serca daleko przewyższał zwykły tłum islamski. Halefa najchętniej zaraz bym uściskał w podzięce za Jego proste, krótkie słowa. Od dawna wiedziałem, że sam tego nie przeczuwając, był muzułmaninem jedynie na zewnątrz, natomiast wewnątrz już chrześcijaninen. Zbieraliśmy się do opuszczenia bloku skalnego. Nagle Amad el Ghandur dobył sztyletu, odłupał kawałek kamienia z grobowca i schował go. Wiedziałem, co to znaczy, i teraz byłem pewny, iż żadna ludzka istota nie przekona go, żeby poniechał zemsty. Przez cały wieczór nic nie jadł ani nie pił, nie włączył się do rozmowy choćby słowem, nawet wobec mnie nie ujawnił ochoty na najkrótszą choćby rozmowę. Zareagował tylko na jedną uwagę. — Wiesz — powiedziałem do niego — że Mohammed Emin przyjął karego z powrotem. Teraz należy do ciebie. — Mam zatem prawo ponownie go podarować? — Bez wątpienia. — Daruję go tobie. — Nie przyjmę Riha. — W takim razie zmuszę cię, żebyś go zatrzymał. — Jak chcesz tego dokonać? — Zobaczysz. Laltak sa’ide — noc twoja niechaj będzie szczęśliwa! Amad el Ghandur odszedł, zostawiając mnie samego. Spostrzegłem, że już czas obserwować go ze zdwojoną czujnością. Miało się jednak stać inaczej. Tego dnia był w ogóle ponury, a nawet smutny wieczór. Pers wycofał się za ścianę z gałęzi, jego ludzie kucali zbici w gromadkę, ja zaś siedziałem w milczeniu z Halefem i Lindsayem przy źródle, gdzie próbowaliśmy ochłodzić nasze palące rany. Śmierć Mohammeda Emina poruszyła nasze serca bardziej niż chcieliśmy to przyznać jeden wobec drugiego. W gorączce ogarniającej moją krew przelatywał niekiedy zimny dreszcz — to zbliżała się poranna gorączka. Halef już gorączkował. Źle spałem tej nocy, ale mój silny organizm nie dopuścił jednak do gwałtownego ataku. Miałem takie wrażenie, jak bym czuł każdą kroplę krwi przepływającą przez żyły. Pół na jawie, pół we śnie przewracałem się z boku na bok, rozmawiałem ze wszystkimi możliwymi osobami, jakie podsuwała mi wyobraźnia, wiedząc jednak, że to tylko złudzenie, i dopiero nad ranem zapadłem ; w mocniejszy sen, z którego obudziłem się… wieczorem! Owiewał mnie wspomniany zapach, ale zamiast dwóch par pięknych oczu: lśniła przede mną potężna narośl na nosie Anglika. — Obudziliśmy się? — spytał. — Tak mi się zdaje. Co to? Tam stoi słońce? Przecież jest już prawie wieczór! — Może się pan cieszyć, sir! Te ladies zajęły się pańską kuracją. Przysłały krople na ranę. Halef je panu podawał. Potem jedna z nich przyszła sama i wlała panu trochę między zęby. Sądzę, że nie był to porter! — Która to była? — Jedna z nich. Druga została tam. Ale to mogła być również ta druga, a pierwsza została tam. Nie wiem! Well! — Ta z niebieskimi, czy ta z czarnymi oczami? — Nie widziałem żadnych oczu. One się zawijają jak przesyłki pocztowe. Ale chyba była to ta niebieska. — Dlaczego tak pan sądzi, sir Dawidzie? — Bo i pan ma oko podbite na niebiesko. Zdaje się, że nieźle się pan miewa! — Istotnie. Czuję się całkiem świeżo i rześko. — Ze mną jest tak samo. Też posmarowałem kroplami moje rany i już nie czuję żadnego bólu. Wyborne lekarstwo! Chce pan coś zjeść? — Ma pan coś do jedzenia? Głodny jestem jak wilk. — Proszę. Przysłała to ta niebieska. A może ta czarna. Przy mnie stała srebrna taba*, a na niej mięso na zimno, zakwaszany chleb i rozmaite masi*. Obok stał garnek napełniony mocnym, jeszcze ciepłym, bulionem. — Zdaje się, że ladies wiedziały, iż obudzę się, zanim bulion wystygnie — powiedziałem. — O no! Ten garnek czeka już od południa. Skoro tylko bulion wystygł, zaraz przysyłały starą i znów go podgrzewały. Zdaje się, że jest pan ich ulubieńcem. Dopiero teraz dokładnie rozejrzałem się wokół siebie. W pobliżu leżał śpiący Halef. Poza nim nie było widać żywego ducha. — Gdzie jest Pers? — spytałem. — Z kobietami. Dziś rano wyjechał i upolował kozicę górską. Pije więc pan bulion z kozicy. — Z takich rąk smakuje wyśmienicie. — Myślę jednak, że ugotowała go stara! Yes! — Gdzie jest Amad el Ghandur? — Dziś rano wyjechał na przejażdżkę. Zawołałem z przestrachem: — Co? Tak więc ten nierozumny człowiek odjechał? — Z węglarzem i Soranem. Yes! Zrozumiałem teraz, co Amad el Ghandur miał na myśl mówiąc, że Allach zesłał mu środek, aby mógł się zemścij Soran, śmiertelny wróg Bebbów, miał być jego tłumaczem. Żal mi było żądnego zemsty Haddedihna. Mogłem się założyć dziesięć do jednego, że nigdy już nie połączy się ze swoim plemieniem. Nie mogło być mowy o tym, żeby za nim pojechać. Po pierwsze nazbyt się już oddalił, po drugie, byłem ranny, a po trzecie, dla krwawej zemsty kogoś innego sami nie mogliśmy stać się mordercami. — Amad el Ghandur pojechał na ogierze? — spytałem. — Kary jest tutaj — odparł Lindsay. A więc na dodatek jeszcze i to! W taki sposób Amad e Ghandur zmuszał mnie, abym przyjął od niego konia jako podarunek! W tym momencie naprawdę nie wiedziałem, czy mam się z tego powodu cieszyć czy złościć. I w ogóle zniknięcie Haddedihna było wydarzeniem, z którym najpierw musiałem się wewnętrznie uporać, żeby odzyskać spokój. — A zatem Allo też z nim pojechał? — spytałem. — Jak wygląda sprawa jego zapłaty? — Zostawił ją. Złości mnie to! Nie chcę, żeby jakiś węglarz robił mi prezenty! — Proszę się nie martwić, sir Dawidzie! Allo ma konia i strzelbę. To hojna zapłata. A ponadto — kto wie, co mu obiecał Haddedihn. Jak długo śpi już Halef? — Tyle samo, co i pan. — To istotnie skuteczne lekarstwo! Ale teraz przede wszystkim chce mi się jeść. Ledwie jednak zacząłem, a już musiałem przerwać: przyszedł Hassan Ardżir mirza. Chciałem się podnieść, lecz po przyjacielsku położył mi na ramieniu rękę. — Nie wstawaj, efendi, i jedz! To teraz najważniejsze. Jak się czujesz? — Dziękuję, bardzo dobrze. — Twoja gorączka już nie powróci. A teraz przekażę ci posłanie. Był u mnie Amad el Ghandur. Dużo mi opowiedział o was i o sobie, tak że poznałem was tak dobrze jak on sam. Haddedihn pojechał za Bebbami i prosi cię, abyś mu przebaczył, i nie życzy sobie, żebyście pojechali za nim. Ma nadzieję, że powrócicie do Haddedihnów i tam się spotkacie. To jest posłanie, które miałem wam przynieść. — Dziękuję ci, Hassanie Ardżir mirzo! Zasmuciło mnie jego odejście, ale muszę go pozostawić własnemu losowi. — Dokąd się teraz zwrócicie? — Musimy to najpierw omówić. Mój przyjaciel i sługa Hadżi Halef Omar tak czy inaczej musi dotrzeć do Haddedihnów, gdyż u nich przebywa jego żona. A ten bej z Inglistanu zostawił tam dwóch służących. Mimo to jest jednak możliwe, że wcześniej pojedziemy do Bagdadu. Tam Inglis ma swój statek, którym po Tygrysie może się dostać do pastwisk Haddedihnów. — Naradźcie się zatem, efendi! Jeśli ruszycie do Bagdadu, to proszę, abyście mnie nie opuszczali. Dzielni z was wojownicy; już zawdzięczam wam życie, chciałbym przeto dowieść, że cię polubiłem. Zostaniemy w tym miejscu, aż będziemy mogli wyruszyć, nie narażając na szwank twego zdrowia. A teraz jedzcie i pijcie! Doślę wam jeszcze nieco strawy, jesteście bowiem naszymi gośćmi. Allach z wami! Poszedł. Nie minęły nawet dwie minuty, kiedy przyszła stara służąca, przynosząc dwie taby pełne potraw. — Bierzcie! Pan wam to przysyła — rzekła. — Macie ognisko przy szałasie? — spytałem. — Tak. Mamy małe ognisko i trójnóg, na którym szybko możemy przygotowywać potrawy. — Mateczko, przysparzamy wam wielu kłopotów! — O nie, efendi! Domownicy się cieszą, że mają gości. Pan opowiedział wszystkim o was i macie być traktowani jak on. Ale nie mów do mnie „mateczko”! Jestem niezamężna i nazywają mnie Halwa*. Co powiedziawszy, staruszka odeszła drobnym kroczkiem. Przyniosła tabę w samą porę, gdyż akurat wtedy, gdy skończyła z nami rozmawiać, Halef począł ziewać, a w końcu otworzył oczy. Rozejrzał się dookoła zdumionym wzrokiem, usiadł i spytał zmieszany: — Maszallah! Tam stoi słońce! Czy to ja się odwróciłem, czy też słońce się przekręciło? Czuł się tak samo jak ja przedtem: nie mógł sobie wyobrazić, że spał tak długo, a jego zdumienie wzrosło, kiedy się dowiedział, że Amad el Ghandur odjechał. — Odjechał? Naprawdę odjechał? — zapytał. — Bez pożegnania? Na Allacha, nie postąpił jak należy. Co teraz zrobimy? Nie masz zobowiązań, które by cię skłaniały do powrotu pastwiska Haddedihnów, sihdi. — Wprost przeciwnie, sądzę, że je mam. Czy myślisz, że opuszczę, nie będąc przekonanym, że bezpiecznie dotrzesz do szejka Maleka i do Hanneh, twojej żony? — Sihdi, oboje mają się dobrze i będą musieli poczekać mój powrót. Kocham Hanneh, ale nie odstąpię od twego boku, zanim nie powrócisz do kraju twoich ojców. — Nie mogę od ciebie żądać takiej ofiary, Halefie. — To ofiara nie z mojej, lecz z twojej strony, że mnie przy sobie zatrzymujesz, sihdi. Postanów, co zechcesz, pójdę za tobą, jeśli nie będziesz tak okrutny, by mnie od siebie odtrącić. Persowie złowili w rzece mnóstwo ryb, z których przyrządzono wieczerzę. Nie wziąłem w niej udziału, ponieważ byłem już najedzony, wszedłem za to na blok skalny, żeby przy grobie Haddedihna popatrzeć na zachód słońca. Ten samotny, wysoko położony grobowiec przypomniał skalny monument, jaki wystawiliśmy dla pira Kameka w dolinie Idis. Czy wówczas, w trakcie pogrzebu świętego jezydów, ktokolwiek mógł pomyśleć, że Mohammed Emin znajdzie miejsce swego ostatecznego spoczynku na dalekiej, kurdyjskiej ziemi? Było mi tak smutno na duszy, wewnątrz poczułem taką pustkę, jakbym razem z umarłym utracił cząstkę samego siebie. A przecież u grobu dobrego człowieka nie należy się nigdy smucić. Śmierć jest jedynie posłańcem Boga, który zbliża się do nas tylko po to, aby nas wynieść na owe świetliste wyżyny, o których Zbawiciel mówił swoim uczniom: „Wiele jest mieszkań w domu ojca mego. Pójdę tam, by przygotować dla was miejsce”. Życie jest walką. Człowiek żyje, aby walczyć umiera zaś, aby zwyciężyć! Stąd przestroga apostoła: „Walcz w słusznej sprawie wiary i korzystaj z życia, do którego ze stałeś powołany!” Słońce całowało skraj nieba, a jego zanikające promienie barwiły się rozpłomienionymi światłami, które w kierunku wschodu rozpływały się w coraz łagodniejszych tonach. Zalesione szczyty pode mną podobne były do zielonego morza, nad którego znieruchomiałymi falami zmierzch z wolna rozpościera coraz dłuższe cienie. Ponad bliskimi grzbietami czuło się przelatujący wiatr wieczorny, którego powiew lekko pochylał wierzchołki drzew. Cienie stawały się coraz ciemniejsze, dal zanikała, zorza wieczorna już się dopaliła i teraz najbliższe otoczenie przywdziało osłaniający wszystko płaszcz nocy. Gdybyż tak można było wędrować ze słońcem! Gdybyż tak można było pójść za nim daleko, daleko na zachód, gdzie jego promienie świecą jeszcze mocno i ciepło nad moją ojczyzną! Tu, na tym samotnym szczycie dotknęła mnie ręka nostalgii, nostalgii, przed którą nie może uciec na obczyźnie żaden człowiek, w którego piersi bije czujące serce. „Ubi bene ibi patria” to maksyma, której zimna obojętność znajduje potwierdzenie tylko w życiu oschłych, pozbawionych ojczyzny ludzi. Wrażenia z czasów młodości nie dadzą się zatrzeć, wspomnienie zaś może być uśpione, ale nie umiera. Budzi się wówczas, kiedy najmniej się tego spodziewamy i sprowadza na nas ową tęsknotę, której ból może przyprawić o ciężką chorobę duszy. Przypomniały mi się gorące strofy niemiecko — amerykańskiego poety Konrada Krenza; ostatnia z nich brzmi: Ojców mych kraino, już od lat nie moja, czyż jest ziemia bardziej święta niźli twoja? Nigdy obraz twój w mej duszy nie zaginie. Choćby z żywych nikt się do mnie już nie przyznał, wszystkie duchy zmarłych będą stały przy mnie, których ziemia twoja skrywa, ma ojczyzno! VI PERSKI ZBIEG Okrężną drogą wróciłem do obozu, gdzie wszyscy już spali. Mimo późnej pory długo jeszcze leżałem z otwartymi oczami. Kiedy wreszcie zasnąłem, rozlegały się już głosy niektórych ptaków. Obudziwszy się około południa usłyszałem od Halefa, że Anglik z Persem wybrali się na polowanie na głuszce. Wzięli z sobą Dojana. Rana dzielnego Hadżiego była boleśniejsza niż moja, ale już rankiem stara służąca Halwa podała mi nowe krople, które przyniosły mu ulgę. — Jak długo tutaj zostaniemy, sihdi? — spytał mały. — Myślę, że tak długo, póki nie zagoją się nasze rany. Co jadłeś na śniadanie? — Różne potrawy, których w ogóle nie znam. Persyjki potrafią wyśmienicie piec i gotować. Oby Allach nam je zachował, dopóki będą nam potrzebne! Mirza powiedział mi, że kiedy się obudzisz, wystarczy tylko podejść do oddzielającej nas ściany z gałęzi i klasnąć w dłonie. Spróbuję. Uczynił to. Zaraz pojawiła się Halwa z koszyczkiem i wschodnim dzbankiem do kawy. Koszyczek zawierał świeży, nie zakwaszany chleb oraz plastry zimnej pieczeni, w dzbanku zaś parował aromatyczny napój. — Jak się czujesz, efendi? — spytała staruszka. — Dzisiaj znów długo odpoczywałeś, Allachowi niech będą dzięki! — Jestem zdrów i głodny, moja droga Halwo! — Oto pokrzepienie. Jedz i pij, aby dni twoje nigdy nie dobiegły kresu. — Dziękuję ci, pozdrów ode mnie „domowników”! — Właściwie nie ma takiego zwyczaju, ale uczynię to, gdyż jesteś przyjacielem i bratem naszego pana. Podreptała w swoją stronę, ja zaś zabrałem się do śniadania. Na dnie koszyczka znalazłem deser w postaci wybornych suszonych winogron i orzechy włoskie w polewie cukrowej, które wzbudziły ciekawość mojego poczciwego Halefa. Widać było po nim, że chce coś powiedzieć, ale oto znów pojawiła się Halwa z garnkiem. — Efendi — rzekła — nasi „domownicy” przysyłają ci jeszcze jedną potrawę, która jest bardzo dobra na ostudzenie gorączki. Pozwól, że potem odbiorę naczynia! Kiedy służąca się oddaliła, zbadałem zawartość garnka i ku memu zdumieniu znalazłem w nim gruszki gotowane we własnym sosie. Teraz Halef nie mógł się już powstrzymać. — Chwała niech będzie Allachowi — zawołał — który stworzył takie specjały, a do tego jeszcze kobiety, które potrafią wszystko przyrządzić! Sihdi, te Persyjki są ci przychylne, bo inaczej nie przysyłałyby ci tak wspaniałych potraw. Ożeń się z siostrą mirzy, żeby musiała ci gotować teraz i na wieki wieków! — Uspokój się, Hadżi Halefie Omarze, bo inaczej z zachwytu dla twojej propozycji zapomnę się z tobą podzielić tymi smakołykami. Wysunął przed siebie w obronnym geście wszystkich dziesięć palców, choć widziałem, że ślinka mu pociekła. — Niech mnie Allach broni, bym miał popełnić grzech, pozbawiając cię rozkoszy, jaką ci sprawią te potrawy, sihdi! Jestem biednym Arabem, a tyś jest wielki efendi z Nemistanu. Poczekam, aż kiedyś w raju hurysy uwarzą mi taką zupkę! — Zbyt długo musiałbyś na to czekać, Halefie. Podzielimy się! — Sihdi, wodzisz mnie na pokuszenie, już prawie nie mam sił się bronić. Nigdy jeszcze nie jadłem potraw z Fariss*. — Usiądź zatem! Ja wezmę kawę, chleb i mięso, a ty zjesz gruszki i owoce, które przyrządził hal wadzi*. — Właśnie one są przeznaczone dla ciebie, sihdi! — Zdaje mi się, żeś jest moim sługą, Halefie? — Najwierniejszym, jaki tylko może istnieć. — Bądź mi więc posłuszny, jeśli nie chcesz, bym się rozgniewał, Wiesz! — Nie mogę być nieposłuszny, kiedy tak surowo rozkażesz! Jego posłuszeństwo było tak gorliwe, że wspomniane smakołyki wkrótce zniknęły pod jego wąsem. Wiedziałem, że mój mały Halef był łasuchem, któremu tymi drobiazgami sprawiłem niewypowiedzianą rozkosz. Po pewnym czasie wrócili myśliwi z obfitą zdobyczą. Pozdrowiwszy mnie ze szczerą przyjaźnią, Pers udał się do kobiet, zabierając z sobą głuszce. Anglik usiadł przy mnie. — Jak to? Dopiero pan wstał? Widzę to po kawie — zaczął rozmowę. — Istotnie, znów długo spałem. — Well! Żyjemy tu jak w krainie pieczonych gołąbków! Jak długo to potrwa, mister Kara? — Z pewnością do chwili, kiedy stąd odjedziemy. — Witty, ingenious, w najwyższym stopniu dowcipne! A dokąd wówczas się udamy, sir? — Do Bagdadu. Pojedzie pan z nami? — To mi odpowiada. Chciałbym się wyrwać z tych gór. A potem, z Bagdadu. — Zobaczymy. Nie jestem jeszcze tak całkiem pewny, czy akurat Bagdad będzie moim celem. Miałem na myśli drogę w kierunku Bagdadu. — Obojętnie. Byle się stąd wyrwać! Teraz pojawiła się Halwa, żeby oddać służącym mirzy głuszce do oskubania. Za nią zbliżył się jej pan, dając mi ręką znaki, po czym wolnym krokiem opuścił obóz. Poszedłem za nim. W miejscu ocienionym przez dwa dęby usiadł na mchu i gestem nakazał, bym usiadł przy nim. Kiedy to uczyniłem, zaczął rozmowę: — Efendi, mam do ciebie zaufanie, wysłuchaj mnie przeto. Jestem prześladowany. Nie pytaj dlaczego. Chodzi o sprawy polityczne. Chciałbym zwrócić uwagę, że nie idzie o pospolite intryganctwo spowodowane żądzą władzy, lecz — dla mnie — o dobro mojego ludu, którego umysł i dusza są w moim mniemaniu zniewalane, zaś jego swobodny i zdrowy rozwój uniemożliwiane. Nie pytaj mnie również, kim był mój ojciec. Umarł nagłą śmiercią, a jego przyjaciele po cichu szepczą, że został zabity, ponieważ stał komuś na drodze. Ja, jego syn, pomściłem jego śmierć i musiałem uchodzić z moją rodziną. Przedtem jednak załadowałem na wielbłądy wszystko, com mógł ocalić z rzeczy wartościowych, po czym wysłałem je pod nadzorem człowieka, który jest mi z wielu względów wierny i oddany, przez granicę Persji. Później sami ruszyliśmy w drogę innymi ścieżkami. Wiedziałem, że będziemy ścigani, przeto wprowadziłem siepaczy w błąd, jadąc przez terytorium Kurdów. A teraz powiedz mi, efendi, czy będziesz mi towarzyszył, dopóki będziemy jechali tą samą drogą? Zastanów się jednak dobrze, gdyż jestem zbiegiem. Nie zwlekałem z odpowiedzią. Spodobał mi się ten Pers. Najwidoczniej był to wspaniałomyślny człowiek, któremu nie powiodły się jakieś reformatorskie plany. Byłem pewny, że się nim zaopiekuję, oświadczyłem tedy: — Hassanie Ardżir mirzo, będę jechał z tobą tak długo, dopóki będę pożyteczny dla ciebie i twoich bliskich. — Dziękuję ci, efendi. A twoi towarzysze? — Pójdą za mną wszędzie. Czy wolno spytać, dokąd zmierzasz? — Do Hadramaut. Hadramaut! To słowo sprawiło, że nadstawiłem uszu. Niezbadane, niebezpieczne Hadramaut! W jednej chwili zniknęło całe moje osłabienie i osowiałość, zapytałem z ożywieniem: — Jesteś tam oczekiwany? — Tak. Mam tam przyjaciela, efendi, którego uprzedziłem o moim przybyciu przez posłańca. — Czy mogę ci towarzyszyć do Hadramaut? — spytałem. — Aż tak daleko, efendi? Nie mogę żądać takiej ofiary. — To nie jest ofiara. Chętnie z tobą pojadę. — W takim razie witam w tobie miłego towarzysza podróży, efendi! Zostaniesz z nami, jak długo ci się spodoba. Teraz jednak muszę ci jeszcze powiedzieć, że przed podróżą do Hadramaut najpierw odwiedzę Meszhed Ali*. — Meszhed Ali? Ach, dobiega końca miesiąc Rabiu’1–achir, i zaczyna się Dżumadin’1–ewwel. Piętnastego tego miesiąca przypada rocznica śmierci kalifa Alego. — Tak właśnie jest. Muszę pojechać do Nedżefu, żeby w to święto szyitów pogrzebać mojego ojca. Widzisz więc, że jest prawie niemożliwe, abyś mógł nam towarzyszyć! — Dlaczego niemożliwe? Ponieważ jestem chrześcijaninem? Byłem już w Mekce, choć tylko muzułmanin może tam wejść. — Mogłoby ci się przydarzyć coś złego, gdyby cię rozpoznano w Meszhed Ali! — W Mekce też mnie rozpoznano i wciąż żyję! — Jesteś odważnym człowiekiem, efendi! Wiem, że mój ojciec spoczywa w rękach Allacha bez względu na to, czy jego zwłoki pogrzebane będą w Teheranie czy w Meszhed Ali. Nigdy nie wybrałbym się w pielgrzymkę do Karbali, Mekki czy Nedżefu, gdyż Mahomet, Ali, Hassan i Hussajn byli takimi samymi ludźmi jak my. Ale muszę spełnić ostatnią wolę mego ojca, który chciał spocząć w Meszhed Ali, dlatego też przyłączę się do zmierzającej tam karawany śmierci. Gdybyś chciał pozostać u mego boku, to ja cię nie zdradzę. Również moja rodzina będzie milczeć, ale słudzy nie podzielają moich zapatrywań na naukę Proroka; oni pierwsi by cię zabili. — Pozwól, że ja się tym będę martwił. Gdzie czekają twoje wielbłądy? — Znasz Ghadhim pod Bagdadem? — Miasto Persów? Tak. Leży na prawym brzegu Tygrysu, naprzeciw Muadhem, nazywane jest również Kazimen, a z Bagdadem łączy je tramwaj konny. — Tam czekają poganiacze wielbłądów, którzy mają również ciało mojego ojca. — Zatem najpierw pojadę z tobą do tego miasta, a co dalej, zobaczymy. Ale powiedz, czy w Ghadhim będziesz bezpieczny? — Mam nadzieję. Wprawdzie jestem ścigany, ale pasza Bagdadu by mnie nie wydał. — Nie wierz żadnemu Turkowi, nie wierz także żadnemu Persowi! Byłeś na tyle rozważny, żeby jechać przez góry Kurdów. Dlaczego teraz chcesz poniechać tej mądrej ostrożności? Do Nedżefu możesz dotrzeć również nie przyłączając się do karawany śmierci. — Nie znam drogi. — Więc ja cię poprowadzę. Allach obdarzył mnie darem orientacji nawet w obcym terenie. — Twoja propozycja jest dobra, efendi, mimo to nie mogę jej przyjąć. Muszę pojechać do moich ludzi w Ghadhim. — W takim razie dostań się tam potajemnie, omijając Bagdad i karawanę! — Nie jestem tchórzem, efendi. Czy moi ludzie mają sobie pomyśleć, że się boję? — Rozumiem, ty też jesteś odważny! Cieszy mnie to, bo w ten sposób pasujemy do siebie. Pojedziemy razem. — Zgadzam się, efendi, lecz stawiam jeden warunek. Jestem bogaty; domagam się zatem, abyś brał ode mnie wszystko, czego potrzebujesz! — Wówczas będę sługą, który otrzymuje zapłatę. — Nie, ty jesteś moim gościem, moim bratem, którego miłość pozwala mi na to, bym się o niego troszczył. Przysięgam na Allacha, że nie pojadę z tobą, jeśli nie spełnisz tego warunku. — W ten sposób zmuszasz mnie, abym spełnił twoje życzenie Okazujesz mi wielką dobroć i zaufanie, choć mnie nie znasz! — Sądzisz, że cię nie znam? Czyż nie ocaliłeś nas z rąk Bebbów? Czyż nie opowiadał mi o tobie Amad el Ghandur? Pozostaniemy razem, a za te błahostki, które ci mogę zaoferować, otrzymam od ciebie skarby, jakich do tej pory daremnie poszukiwałem, ponieważ nie znalazłem nikogo, kto by je posiadał — skarby ducha. Efendi, nie jestem człowiekiem niewykształconym, lecz nie mogę się z tobą porównać. Wiem, że w twoim kraju dziecko jest bardziej uczone niż u nas dorosły, że opływacie w dobra, których nazw my nawet nie słyszeliśmy. Wiem, że w porównaniu z twoim, nasz kraj jest pustkowiem i że najbiedniejszy z waszych ludzi posiada więcej praw niźli wezyr z Farsistanu. Wiem o wiele więcej, znam także przyczynę: wy macie matki, macie żony; my natomiast nie mamy. Daj nam matki, a nasze dzieci wkrótce będą się mogły zmierzyć z waszymi. Serce matki to gleba, w której umysł dziecka zapuszcza korzenie. O Mahomecie, nienawidzę cię, tyś bowiem odebrał naszym kobietom dusze i uczyniłeś je niewolnicami rozkoszy zmysłowej! Złamałeś przez to naszą siłę, przemieniłeś nasze serca w kamień, nasze kraje w pustynie, a wszystkich, którzy ci zawierzyli, pozbawiłeś szczęścia! Powstawszy z miejsca, mirza wykrzyczał swoje oskarżenie podniesionym głosem. Całe szczęście, że nie słyszał go żaden z jego ludzi! Dopiero po długiej pauzie ponownie zwrócił się do mnie: — Znasz drogę do Bagdadu? — Nigdy jeszcze nią nie jechałem, ale nie zabłądzę. Możemy obrać dwa szlaki. Jeden wiedzie do Dżebel Hamrin na południowym zachodzie, drugi natomiast zaprowadzi nas wzdłuż Dijali do terenów poniżej Bagdadu. — Jak daleko jest twoim zdaniem stąd do Ghadhim? — Pierwszą drogą możemy tam dotrzeć w pięć, drugą natomiast w cztery dni. Czy te drogi wiodą przez tereny zamieszkane? — Tak, i właśnie dlatego wydają mi się najlepsze. Są więc jeszcze inne drogi? — Istotnie. Ale musielibyśmy pokonywać odcinki, gdzie włóczą się tylko zbójeckie bandy Beduinów. — Boisz się ich? — Bać się? Nie! Ale z dwóch dróg człowiek ostrożny zawsze wybiera lepszą. Mam przy sobie bujuruldu sułtana, które jest respektowane nad Dijalą i na zachód od tej rzeki, ale nie przez Beduinów. — Mimo to wolę się zdecydować na ustronną drogę, gdyż jestem uciekinierem. Nie chciałbym, żeby prześladowcy dopadli mnie tak blisko perskiej granicy. — Może twój pogląd jest słuszny. Zważ jednak, że droga przez step, gdzie roślinność teraz wyschła pod żarem słońca, będzie bardzo uciążliwa dla „domowników”. — Te kobiety nie lękają się ani głodu, ani pragnienia, ani upału, ani też mrozu; one lękają się tylko jednego: że zostanę schwytany. Mam zapasy wody i żywności przynajmniej osiem dni dla nas wszystkich. — I rzeczywiście możesz polegać na swoich ludziach? — Całkowicie, efendi! — Dobrze, w takim razie pojedziemy przez terytorium Beduinów. Allach nas obroni. Nawiasem mówiąc, skoro tylko dotrzemy do równiny, zaczniemy się szybko posuwać do przodu, choć teraz twoje wielbłądy z trudem pokonują ten gors teren. Tak więc jesteśmy zgodni i musimy tylko poczekać, aż nasze rany pozwolą nam wyruszyć. — Mam jeszcze jedną prośbę — rzekł mirza nieśmiało. — Wyruszając w drogę, bardzo obficie zaopatrzyłem się we wszystko, co konieczne. W dalekiej podróży odzienie szybko się zużywa, a wiedząc to, zabrałem także zapas ubiorów. Wasze ubrania nie są już was godne, proszę cię zatem, abyście ode mnie wzięli wszystko, co wam będzie potrzebne! Propozycja była dla mnie tyleż użyteczna, co drażliwa. Hassan Ardżir mirza miał rację: my trzej nie moglibyśmy się pokazać w żadnym cywilizowanym miejscu, nie narażając się i niebezpieczeństwo, że ludzie wezmą nas za prawdziwych włóczęgów. Z drugiej strony wiedziałem, że Anglik nie przyjmie żadnych prezentów, a więc również ja musiałem przyjąć punkt honoru, by nie nadużywać zbytnio przyjaźni Persa. Zresztą było mi obojętne, czy jakiś Arab ujrzy mnie w moim niezbyt dystyngowanym stroju. Prawdziwy Beduin ocenia człowieka po jego koniu, nie zaś po płaszczu, a w tym względzie musiałem budzić powszechną zazdrość. Co najwyżej jakiemuś synowi pustyni mogło przyjść do głowy, że jestem koniokradem, a to wedle jego wyobrażeń byłoby dla mnie raczej honorem niż hańbą. — Dziękuję ci — odmówiłem zatem. — Wiem, jak bardzo jesteś nam przychylny, ale pozwól, że o tej ofercie porozmawiamy dopiero w Ghadhim. Dla Beduinów nasze ubrania są wystarczająco dobre, i przez tych kilka dni, zanim dotrzemy w pobliże Bagdadu, możemy je jeszcze ponosić. Myślę, że… Przerwałem, wydało mi się bowiem, że w krzewie morwy rosnącym za obu dębami usłyszałem jakiś szelest. — Nie przerywaj, efendi! To było zwierzę, może ptak, jaszczurka albo zaskroniec — powiedział mirza. — Znam wszystkie leśne odgłosy — odparłem. — To nie było zwierzę, tylko człowiek. Kilkoma długimi skokami okrążyłem krzew i złapałem człowieka, który właśnie zamierzał czmychnąć. Był to jeden z perskich służących. — Co tu robisz?! — krzyknąłem nań. Nie odpowiedział. — Mów, bo inaczej sam ci rozwiążę język! Teraz rozchylił wargi, lecz spomiędzy nich wydobył się tylko niezrozumiały bełkot. Wtedy zbliżył się mirza i ujrzawszy tego człowieka, powiedział: — To Saduk? Nie może ci odpowiedzieć, jest niemy. — Czego szuka w tym krzaku morwy? — Powie mi to, ja go rozumiem. — I zwracając się do służącego, spytał: — Saduk, czego tu szukasz? Zapytany otworzył dłoń, w której miał kilka ziół i jagody jałowca, po czym próbował coś wyrazić gestem. — Skąd przyszedłeś? Saduk pokazał za siebie, w kierunku przeciwnym do obozu. — Wiedziałeś, że tu jesteśmy? Służący zaprzeczył ruchem głowy. — Słyszałeś, o czym rozmawialiśmy? Ten sam ruch głowy. — Idź więc, ale nigdy więcej mi nie przeszkadzaj. Saduk oddalił się, zaś jego pan wyjaśnił: — Halwa kazała Sadukowi poszukać jagód jałowca, dzikiego czosnku i innych ziół używanych do przyprawiania głuszców. Nieumyślnie znalazł się blisko nas. — I podsłuchiwał — zarzuciłem. — Widziałeś, że temu zaprzeczył. — Nie wierzę mu. — Och, Saduk jest mi wierny! — Jego twarz mi się nie podoba. Ludzie o kanciastej, kwadratowej szczęce są fałszywi. Może to przesąd, ale do tej pory zawsze mi się to potwierdzało. Czy urodził się niemy? — Nie. — Jak stracił mowę? Mirza zwlekał z odpowiedzią, w końcu jednak powiedział: — Saduk nie ma języka. — Ach! A wcześniej mógł mówić? Zatem ucięto mu język? — Niestety! — przyznał z wahaniem mirza. Z dreszczem przerażenia pomyślałem o często w przeszłości praktykowanym okrucieństwie: przestępstwo popełniane w mowie karano obcięciem albo wyrwaniem języka. Ten nieludzki zwyczaj występował zwłaszcza w krajach wschodnich i niewolniczych państwach Ameryki. — Hassanie Ardżir mirzo — odezwałem się wreszcie — widzę, że wolałbyś nie mówić o tej sprawie. Ale ten Saduk mi się nie podoba. Nigdy nie mógłbym go obdarzyć zaufaniem, a jego obecność w trakcie naszej rozmowy wydaje mi się podejrzana. Nie jestem ciekawski, ale w niebezpiecznych sytuacjach mam zwyczaj zwracania uwagi nawet na najbardziej obojętne sprawy. Proszę zatem, byś mi opowiedział, w jaki sposób Saduk stracił język. — Wypróbowałem go, efendi, jest wierny i uczciwy. Mimo to dowiesz się, co skłoniło mojego ojca do ukarania go w taki sposób. — Twojego ojca? Ach, to ważne! — Mylisz się, efendi. To nie ma nic do rzeczy. Posłuchaj, w młodości Saduk służył mojemu ojcu jako kemankesz*, jego zadaniem było zatem przekazywanie rozkazów, wieści i przesyłek. W tej roli często bywał w domu muczitehida*, gdzie widywał jego córkę. Spodobała mu się, Saduk zaś był pięknym mężczyzną. Przeskoczył przez mur ogrodowy, kiedy ona stała przy kwiatach i ośmielił się opowiedzieć jej o swoim uczuciu. Muczitehid znajdował się nie zauważony w pobliżu i kazał go pojmać. Przez wzgląd na mego ojca nie został przekazany sądowi, który skazałby go na śmierć. Ale Saduk zgrzeszył językiem, przeto muczitehid nalegał, aby mój ojciec odjął mu iezyk. Ojciec bardzo się musiał liczyć z muczitehidem, wezwał więc pewnego dewassasa*, który był jednocześnie sławnym lekarzem, i kazał uciąć język Sadukowi. — To było chyba gorsze niż śmierć. Od tamtego czasu Saduk bez przerwy był u twego ojca? — Tak. Zniósł bóle cierpliwie i ulegle, bo jest łagodny i cierpliwy. Ale ten czyn obarczony był przekleństwem. — Dlaczego? — Muczitehid został otruty, pewnego dnia aptekarza znaleziono zamordowanego przed drzwiami, dziewczyna zaś utopiła się podczas przejażdżki po wodzie, kiedy jakiś zamaskowany człowiek wywrócił jej łódź. — To bardzo dziwne. Tych trzech morderców nie odkryto? — Nigdy. Wiem, o czym teraz myślisz, efendi, ale twoje przypuszczenie jest błędne. Saduk często chorował, a w tych dniach, kiedy tych troje poniosło śmierć, leżał cierpiący w swojej izbie. — Twój ojciec też nie umarł śmiercią naturalną? — Został napadnięty w czasie przejażdżki konnej. Towarzyszyli mu Saduk i pewien najib*. Jedynie Saduk ocalał — krwawił z rany. Natomiast mój ojciec i ten najib ponieśli śmierć. — Hm! Saduk nie rozpoznał morderców? — Było ciemno. Jednego z napastników rozpoznał po głosie — był to jeden z największych wrogów mojego ojca. — Na którym się zemściłeś? — Sędziowie go uniewinnili, ale on nie żyje! Mina mirzy powiedziała mi wyraźnie, jaką śmiercią umarł ten wróg. Mirza lekceważąco uniósł rękę i rzekł: — Było, minęło. Wracamy do obozu! Hassan Ardżir mirza poszedł. Ja pozostałem jeszcze przez chwilę w tym miejscu, gdyż to, czego się dowiedziałem, dało mi wiele do myślenia. Ten Saduk był albo człowiekiem bezgranicznie oddanym swemu panu, albo też wyjątkowym łajdakiem. Nie można go spuszczać z oka! Wróciwszy później do obozu trafiłem na przygotowania do obiadu. Powiedziałem Anglikowi, że mam ochotę pojechać z Persem do Bagdadu, potem do Meszhed, on zaś natychmiast oświadczył, że gotów jest mi towarzyszyć w tej niebezpiecznej podróży. Rana już mi nie doskwierała. Czułem się dobrze, więc po południu wziąłem sztucer, żeby w towarzystwie Dojana rozejrzeć się nieco po okolicy. Lindsay chciał pójść ze mną, wolałem jednak być sam. Wieloletnie przyzwyczajenie sprawiło, że chciałem się najpierw przekonać o bezpieczeństwie naszego obozu. Rzeczą najważniejszą jest ukrycie własnych śladów, po czym należy zbadać, czy nie pokazały się ślady nieprzyjaciół. Obszedłem obóz zataczając kilka kręgów, aż dotarłem do rzeki w dole. Zobaczyłem, że trawa na brzegu była wyraźnie zdeptana. Właśnie chciałem się do tego miejsca zbliżyć, kiedy usłyszałem za sobą szelest gałęzi. Szybko schowałem się za gęstym krzakiem i przykucnąłem. Blisko mojej kryjówki usłyszałem kroki — z zarośli wyszedł niemy Pers, rozejrzał się, a kiedy nie zauważył nikogo, zbliżył się do tego samego miejsca nad rzeką, na które przed momentem zwróciłem uwagę. Przez chwilę udeptywał trawę, po czym spiesznie zawrócił. Zanim dotarł do skraju zarośli, rzucił badawcze spojrzenie na dwa miejsca w krzewach i chciał koło mnie przemknąć. Ale ja już trzymałem niemego lewą ręką za pierś, prawą zaś wymierzyłem mu policzek, który odebrał mu wszelką zdolność stawiania oporu. — Chijaktkar — zdrajco! Co tu robisz?! — ofuknąłem go. Niezrozumiałe tony, jakie wyrzucał z siebie Saduk z pewnością wynikały raczej z przestrachu niż z zamiaru wyjaśnienia swego postępowania. — Widzisz tę strzelbę? — zagroziłem. — Jeśli natychmiast nie zrobisz tego, co ci rozkażę, to cię zastrzelę! Weź swoją kilach*, zaczerpnij wody i polej nią zdeptaną trawę, żeby szybko wyprostowała. Pomożesz jej ręką! Saduk wykonał kilka niechętnych albo może przepraszających gestów, kiedy jednak uniosłem sztucer, usłuchał mnie, spoglądając jednym okiem na swoje ręce, zajęte pracą, drugą zaś na wylot lufy. — Teraz chodź tutaj! — rzekłem, kiedy skończył. — Sprawdzimy, czemu się tak bacznie przyglądałeś! Zbadałem oba punkty, na które padł jego wzrok i zauważyłem na dwóch oddalonych od siebie o jakieś siedem metrów krzakach małe wiązki trawy. — Ach, to znak! Coraz lepiej! Zabierz trawę i wrzuć do rzeki! Wykonał to posłusznie. — A teraz pójdziemy do obozu. Naprzód! Jeśli spróbujesz ucieczki, trafi cię moja kula, albo rozszarpie mój pies! Przeczucie mnie nie omyliło: ten Pers był zdrajcą, choć ten fakt należało jeszcze dokładnie wyjaśnić. W obozie kazałem przywołać mirzę. — Co się stało? Dlaczego trzymasz Saduka? — spytał mirza. — Ponieważ jest jeńcem. Chce ciebie zgubić. Jesteś ścigany, on zaś potajemnie zdradza twoim prześladowcom miejsce naszego pobytu, zostawiając im znaki. Spotkałem go, jak udeptywał trawę na brzegu Dijali, a na krzakach wisiały wiązki trawy oznaczające, w którym miejscu trzeba przejść przez zarośla, żeby dostać się do naszego obozu! — To niemożliwe! — Ja ci to mówię. Przesłuchaj go, jeśli potrafisz go zrozumieć! Hassan Ardżir mirza zadał schwytanemu wiele pytań, ale z jego znaków i gestów zrozumiał tylko tyle, że Saduk nie ma pojęcia, czego od niego chcę. — Sam widzisz, efendi, że on jest niewinny! — stwierdził mirza. — Dobrze, w takim razie ja będę działał zamiast ciebie — wyjaśniłem. — Mam nadzieję, że zdołam cię przekonać, iż Saduk jest zdrajcą. Weź strzelbę i chodź ze mną. Najpierw jednak powiedz swoim służącym, że moi ludzie zastrzelą każdego, kto zdradzi się choćby jedną miną, że zamierza uwolnić Saduka. Moi przyjaciele nie lubią, kiedy się z nich żartuje. W dole na skraju zarośli niech ktoś trzyma straż do naszego powrotu, żeby mógł uprzedzić pozostałych, gdyby zauważył zbliżanie się niebezpieczeństwa. — Pojedziemy konno czy pójdziemy? — spytał Pers. — Jak daleko stąd jest miejsce, w którym ostatni raz zatrzymaliście się na noc? — Jechaliśmy ponad sześć godzin. — Dzisiaj więc już tam nie dotrzemy. Chodźmy. Wziął swoją strzelbę. Udzieliłem Halefowi i Anglikowi koniecznych wskazówek. Związawszy jeńca, wzięli go między siebie. W ten sposób znalazł się w pewnych rękach, tak więc mogłem się spokojnie oddalić. Najpierw skierowaliśmy kroki w dół ku Dijali. W połowie tej krótkiej drogi zatrzymałem się zaskoczony, gdyż na małym buku czerwonym wisiała taka sama wiązka trawy jak te dwie, które Saduk musiał wrzucić do rzeki. — Stój, mirzo! Co to jest? — spytałem. — Trawa — odrzekł. — Czy trawa rośnie na drzewach? — Na Allacha! Kto to tu powiesił? — Saduk! Pójdźmy w prawo, gdzie spodziewam się znaleźć drugi znak. Mirza poszedł za mną zdumiony — moje przypuszczenie sprawdziło się. — Ale może to było tutaj, zanim przybyliśmy? — wciąż jeszcze powątpiewał mirza. — O Hassanie Ardżir mirzo, jak to dobrze, że tylko ja usłyszałem twe słowa! Czy nie widzisz, że trawa jest jeszcze świeża i soczysta? Zejdźmy do samej rzeki, gdzie znalazłem pierwsze znaki. Ten łajdak po prostu oznakował cały szlak od Dijali do obozu! Tam zostalibyśmy napadnięci i zabici dokładnie tak samo, jak musieli umrzeć twój ojciec, aptekarz, muczitehid i jego córka. — Efendi, co by to było, gdybyś miał rację! — Mam rację. Czy jesteś dobrym piechurem i sądzisz, że odnajdziesz drogę, którą dotarliście tutaj od ostatniego miejsca postoju? Odpowiedział twierdząco na oba pytania, ruszyliśmy tedy i z biegiem Dijali i wkrótce dotarliśmy do miejsca, gdzie mieścił się nasz obóz, zanim pospieszyliśmy na pomoc Persom. Przybyliśmy wówczas z północy, dolina rzeki skręcała w tym miejscu na wschód, w tym też kierunku poszliśmy. Mieliśmy zakręt już za sobą, kiedy zauważyłem grubą wierzbę, od której pnia odłupano dwa pasma kory. — W jakim porządku zwykle jechaliście? — spytałem. — Lektyka kobiet w środku, a z przodu i z tyłu ludzie podzieleni na dwie grupy. — W której grupie był Saduk? — Cały czas na końcu. Często zostawał z tyłu, bo kocha kwiaty i zioła, które chętnie ogląda. — Saduk jechał z tyłu, żeby niepostrzeżenie zostawiać znaki dla twoich prześladowców. To wielki spryciarz! Chodźmy dalej! Po kwadransie Dijala była prawie trzykrotnie szersza niż przedtem. Wskutek tego woda stała się płytsza, tworząc łatwy do przebycia bród. Tu mirza przystanął, wskazując na młodą brzozę, która była złamana tuż pod koroną. — Może i to uważasz za znak? — uśmiechnął się. Zbadałem drzewko. — To rzeczywiście znak. Obejrzyj ten pień, a jeśli zechcesz, to również inne. Popatrz poza tym na wzgórza, a stwierdzisz, że wiatr może tu wiać tylko z zachodu. Żaden wiatr z północy, południa czy wschodu nie może być tutaj na tyle silny, żeby złamać koronę tego słabego drzewka. A jednak ono jest złamane, i to na dodatek w taki sposób, że wskazuje na zachód. Czy to nie jest uderzające? — Istotnie, efendi! — A teraz popatrz na miejsce złamania! Jest jeszcze jasne. Może pochodzić tylko z tego czasu, kiedyście tędy przejeżdżali. W ostatnich dniach nie było burzy, która byłaby dość gwałtowna, by spowodować to złamanie. Korona wskazuje na zachód, a więc w kierunku, jaki obraliście. Chodźmy dalej! — Mamy pływać? Przeprawiliśmy się tutaj przez bród. — Może wcale nie będzie to konieczne, bo rzeka jest płytka. Przejdźmy na drugą stronę, a zobaczysz, że w tym miejscu, gdzie wjechaliście do rzeki, znów odnajdziemy znak. Zrobiwszy z naszych ubrań zawiniątka, wzięliśmy je na głowę. Woda szybko sięgnęła nam do kolan, ale tylko raz do piersi. Na drugim brzegu mirza natychmiast przekonał się o słuszności mojego przypuszczenia: kilka pędów dzikiej winorośli było tak przygiętych i połączonych, że symbolizowały bramę. — Czy Saduk miał tutaj czas, żeby to zrobić? — spytałem. — Tak. Przypominam sobie, że wielbłądy nie chciały wejść do wody; mieliśmy z nimi wiele kłopotu. Saduk zostawił swego konia, żeby przeprowadzić jednego z wielbłądów, a na koniec sam jeszcze raz wrócił, żeby zabrać konia. — Co za przebiegłość! Wciąż jeszcze mi nie wierzysz? — Efendi, istotnie zaczynam się z tobą zgadzać. Ale jakie znaki mógł zostawić na równinie, gdzie była tylko trawa? — I tego się dowiemy. Z której strony dojechaliście do tego miejsca? — Od wschodu. Po tamtej stronie… o efendi, co to jest? Pers pokazywał ręką na wschód; spojrzawszy w tym kierunku zobaczyłem ciemną linię, która zdawała się do nas zbliżać. — Czy to są jeźdźcy? — spytał mirza. — W rzeczy samej. Szybko na drugi brzeg, bo po tej strony nie znajdziemy żadnej kryjówki! Tam natomiast mamy skały i gęste zarośla! Odwrót odbył się szybko, po czym znaleźliśmy bezpieczną kryjówkę, z której mogliśmy obserwować zbliżających się jeźdźców. Dopiero tutaj mieliśmy czas, żeby się ubrać. — Kim mogą być ci ludzie? — spytał mirza. — Hm! W każdym razie to nie jest droga handlowa. Ale bród może być znany również innym. Musimy zaczekać. Jeźdźcy zbliżyli się stępa i dotarli do przeciwległego brzegu. Byli tak blisko, że mogliśmy rozróżnić twarze. — Dirigha — o biada! — szepnął Hassan Ardżir mirza. To perski oddział. — Na tureckiej ziemi? — powątpiewałem. — Widzisz przecież, że mają ubrania Beduinów! — To ihlaci* czy straże? — Ihlaci. Znam ich dowódcę, był moim poddanym. — Kto to? — To sułtan* Mektub aga, syn Aijuba chana. Widzieliśmy, jak dowódca przygląda się pędom winorośl. Potem odezwał się do swoich ludzi, wskazując na winorośl i wjechał w wodę. Reszta poszła za jego przykładem. — Efendi — szepnął podniecony mirza — miałeś rację we wszystkim! Ci ludzie zostali wysłani, aby mnie pojmać. Jest wśród nich najib Omram, bratanek Saduka. Na Allacha, gdyby nas tu znaleźli! Twój pies chyba nas nie zdradzi? — Nie. On zachowa spokój. Oddział prześladowców składał się z trzydziestu ludzi. Dowódca wyglądał na zuchwałka. Zatrzymawszy się przy brzozie, roześmiał się. — Be Be — brawo! — zawołał. — Chodź tu, najib, i popatrz, jak bardzo możemy polegać na bracie twego ojca. To kolejny znak. Teraz droga wiedzie w dół rzeki. Naprzód! Ihlaci przejechali obok, nie zauważając nas. — Teraz jesteś przekonany, mirzo? — Całkowicie! — zazgrzytał zębami. — Ale nie ma czasu na gadanie, musimy działać! — Działać? Hm! Nie możemy zrobić nic innego jak tylko ostrożnie posuwać się za twoimi wrogami. Opuściwszy kryjówkę, pomknęliśmy za ihlatami. Sytuacja była dla nas korzystna, ponieważ jechali wolno. Po kwadransie prześladowcy dotarli do obozowiska, z którego Mohammed Emin pośpieszył na spotkanie śmierci. Zatrzymali się, żeby zbadać ślady. Skręciliśmy w zarośla po prawej stronie, gdzie posuwaliśmy się tak szybko, jak tylko się dało. Ten odcinek normalnie można było pokonać w ciągu dziesięciu minut, ale my byliśmy w naszym obozie już po pięciu, ja spocony, mirza gwałtownie dysząc. Jednym spojrzeniem przekonałem się, że wszystko jest w porządku. — Bądźcie cicho, wróg się zbliża! — rozkazał Pers swoim ludziom, po czym rzuciliśmy się w zarośla, gdzie zajęliśmy stanowisko. Odczekaliśmy tutaj zaledwie minutę, kiedy pojawili się prześladowcy. Zatrzymali się naprzeciw nas. — To byłoby piękne miejsce na rozbicie obozu — stwierdził dowódca. — Co o tym sądzisz, Omram? — Dzień zbliża się ku końcowi, panie — odrzekł najib. — Dobrze, zatrzymamy się tutaj! Mamy tu wodę i trawę! Tego nie oczekiwałem. Ta decyzja była dla nas niebezpieczna. Wprawdzie zatarliśmy wszystkie ślady, ale w miejscu, gdzie spaliśmy pierwszej nocy, ogień wypalił trawę i przyczernił ziemię, a tego nie mogliśmy całkowicie ukryć. Zauważyłem zresztą, że trawa, którą zdeptał Saduk, nie całkiem się jeszcze podniosła. — Na Allacha! Co robimy? — szepnął Hassan Ardżir mirza. — Podkradniemy się! Ale nas trzech mogą bez trudu odkryć. Jeden wystarczy, i ja nim będę. Weźcie psa, idźcie do obozu i przygotujcie się do walki. Jeśli usłyszycie wystrzał tego rewolweru, możecie tam zostać; lecz jeśli usłyszycie głos sztucera, to będę w niebezpieczeństwie, musicie mi zatem pośpieszyć na pomoc. Wtedy niech Hadżi Halef Omar przyniesie moją rusznicę. — Efendi, nie mogę cię opuścić w takim niebezpieczeństwie! — Jestem tutaj bezpieczniejszy niż z twoimi ludźmi na górze. Teraz nie możesz mi w niczym pomóc. Wspiął się ze służącym i Dojanem na górę, ja zaś pozostałem sam. Tak było lepiej, nie przeszkadzał mi nikt niedoświadczony. Niebezpieczeństwo groziło mi tylko wówczas, gdyby sułtanowi wpadło do głowy przeszukać zarośla. Ale ten perski rotmistrz nie był wodzem indiańskim; widać to było po sposobie, w jaki rozbijano obóz. Konie rozsiodłano i puszczono luzem. Natychmiast pobiegły do wody, rozpraszając się, jak chciały. Jeźdźcy odrzucili dzidy, bezładnie rozłożyli swoje rzeczy na ziemi i rozciągnęli się w trawie. Tylko najib obszedł teren i znalazł ślad po ognisku. Pochylił się, żeby go zbadać, po czym zawołał: — Inek — uwaga! — Co znalazłeś? — spytał jego przełożony, zrywając się z ziemi. — Tu było ognisko. Tu przenocowali. Rotmistrz pospieszył ku niemu, zbadał to miejsce i potwierdził słuszność jego spostrzeżenia. W końcu spytał: — Czy widać znak? — Nie widzę żadnego — odparł porucznik. — Widocznie Saduk nie mógł tego zrobić. Jutro go znajdziemy. My też możemy tutaj rozpalić ognisko. Weźcie mąkę i upieczcie chleb! Ujrzawszy, jak beztrosko poczynają sobie ci żołnierze, doszedłem do wniosku, że nie musimy się ich obawiać. Rozpalili olbrzymie ognisko, wymieszali mąkę i wodę z rzeki w gęstą papkę, którą następnie ugniatano, ściskano i rolowano, po czym nabijano na ostrza dzid i trzymano nad żarem. Tak upiekli chleb, który jeszcze gorący i na wpół spalony rozrywali na kawałki i łapczywie pochłaniali. To była ich wieczerza. Kiedy zapadł zmierzch, pomodlili się i przysunęli bliżej ogniska, żeby po raz tysięczny pierwszy opowiadać sobie nawzajem baśnie z Tysiąca i jednej nocy. Zrozumiałem, że jestem tu mocno zbędny i bezszelestnie przemknąłem ku naszemu obozowi. Tam nie rozpalono ogniska; każdy siedział gotowy do walki na swoim miejscu. Saduk nadal leżał pomiędzy Halefem i Anglikiem. Wzmocniono jego pęta, w ustach miał knebel. — Jaka jest sytuacja, efendi? — spytał Hassan Ardżir mirza. — Dobra — odparłem. — Odjechali? — Nie. — Jak w takim razie może być dobrze? — Ponieważ ci ihlaci razem ze swoim dowódcą to banda głupców. Jeśli w nocy będziemy się zachowywali spokojnie, o świcie pojadą dalej, nie naprzykrzając się nam w najmniejszym stopniu. Halefie, czy twoja noga pozwoli ci zejść na dół? — Tak, sihdi. — W takim razie przekazuję ci ich, bo na tobie mogę w pełni polegać. Pozostaniesz na dole, dopóki cię nie zmienię. — Gdzie mnie będziesz szukał? — Żołnierze rozpalili ognisko: tuż powyżej rośnie stara skarłowaciała pinia. Spotkam cię przy tym drzewie. — Dobrze, sihdi. Strzelbę zostawię tutaj, żeby mi nie zawadzała. Mój nóż jest ostry, i jeśli któryś z tych głupców poważy się wejść na górę, to na dole w dżehennie* będzie mógł wspominać Hadżi Halefa Omara! Allachi, wallahi, tallahi, rzekłem! Oddalił się cichym, spiesznym krokiem. Jego sąsiad, Anglik, chwycił mnie za ramię. — Sir, co tu się właściwie dzieje? Siedzę tu i nie rozumiem ani słowa. Wiem, że na dole jest kupa Persów, ale nic poza tym. Niechże mi pan coś wreszcie powie! Wyjaśniłem mu pokrótce stan rzeczy. Mirza nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie skończę. Przerwał mi pytaniem: — Efendi, czy ja nie mogę zobaczyć ihlatów? — Potrafisz się poruszać bezgłośnie wśród korzeni i listowia, wśród konarów i drzew? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie. — Myślę, że tak, poza tym będę ostrożny. — Czy nauczyłeś się powstrzymywać kaszel i kichanie? — To niemożliwe! — To nie jest niemożliwe, a nawet niezbyt trudne, jeśli człowiek należycie się w tym wyćwiczy. Ale zaryzykujemy. Może uda nam się ich podsłuchać i dowiemy się czegoś ważnego. Jeśli poczujesz swędzenie w nosie albo drapanie w gardle, mocno przytknij usta do ziemi i zakryj głowę. Kto chce się podkradać, nigdy nie powinien oddychać przez nos, wówczas kichanie jest wykluczone. Kogo najdzie kaszel w pobliżu wroga, niech kaszle z owiniętą głową w ziemię, a jeśli jest noc, niech naśladuje wołanie puszczyka. Doświadczony szikargi* nigdy jednak nie będzie kaszlał ani kichał. Chodź! Zacząłem się skradać, Hassan Ardżir mirza ruszył za mną. Starałem się przy tym usuwać mu z drogi wszystko, co mogłoby niu przeszkodzić; w ten sposób, omijając bokiem stanowisko Halefa, szczęśliwie dotarliśmy na skraj zarośli, gdzie mogliśmy się skryć w gęstym cieniu krzaków. Ognisko płonęło tylko dwanaście kroków od nas. Obaj oficerowie siedzieli blisko ognia. Pozostali tworzyli niepełny krąg wokół płomienia. Hassan Ardżir mirza nie powiedział ani słowa, ale po jego oddechu poznałem, że był podniecony. Z pewnością nie brakowało mu odwagi i miał doświadczenie w posługiwaniu się bronią, ale nigdy jeszcze nie znajdował się w takim położeniu. I mnie serce gwałtownie biło, kiedy po raz pierwszy podchodziłem wroga. Doświadczenie sprawiło, że stałem się bardziej opanowany. Ihlaci zdawali się przekonani, że są w tej okolicy sami, gdyż rozmawiali tak głośno, że na pewno można było ich usłyszeć nawet po drugiej stronie rzeki. Kiedy dotarliśmy do naszej kryjówki, porucznik pytał właśnie przełożonego: — Odprowadzisz go żywego? — Nie jestem głupcem! Powiedzcie mi, żołnierze, chcecie mieć go żywym czy martwym? — Martwym! — rozległo się w krąg. — Naturalnie! Mamy rozkaz ścigać mirzę i jeśli nie schwytamy go żywcem, to powinniśmy przynieść jego głowę. Jeśli dostarczymy go żywego, to wszystko, co ma przy sobie, będziemy musieli oddać. Ale jeśli dostarczymy jego głowę, to o resztę nikt się nie będzie pytał. — Ponoć zabrał pieniądze i kosztowności — zauważył porucznik. — Tak, ten syn przeklętego serdara* jest bardzo bogaty. Obładował swoimi skarbami osiem albo dziesięć wielbłądów. Zdobędziemy drogocenne łupy i będziemy mieli dużo do podziału. — A co zrobisz, jeśli mirza uda się pod opiekę jakiegoś szejka albo tureckiego urzędnika? — Nie będę o to pytał. Oczywiście nie możemy się wówczas zdradzić, że jesteśmy Persami. Zrozumiano? A zresztą Hassan Ardżir nie będzie miał czasu poszukać takiej opieki, bo już jutro albo pojutrze go schwytamy. Wyruszymy, kiedy zaświeci zorza poranna i znów odnajdziemy znaki, które do tej pory niezawodnie nas prowadziły. Ten głupiec Hassan Ardżir mirza uważa, że Saduk jest nieszkodliwy, bo nie może mówić. Mirza zapomniał, że niemy potrafi pisać. Znaki pozostawione przez Saduka są równie wyraźnym pismem, jak jego pergaminy. Ale teraz ułóżcie się do snu, bo nie zostało nam wiele czasu na odpoczynek. Żołnierze usłuchali rozkazu, ten i ów pewnie śnił o blasku skarbów, jakie spodziewali się wkrótce dostać do ręki. Dzięki podsłuchanej rozmowie odniosłem jeszcze inną korzyść oprócz bezpośredniej: wiedziałem teraz, że ojciec mirzy był serdarem, miałem przeto pewność, że także Hassan Ardżir posiadał wysoki stopień w perskiej armii. Ludzie, których zemsta zmusiła go do ucieczki, musieli być rzeczywiście bardzo wpływowi. Kiedy ihlaci owinęli się w swoje koce, oddaliliśmy się ostrożnie. — Efendi — odezwał się gniewnie Pers, gdy znaleźliśmy się poza zasięgiem słuchu — tego rotmistrza i tego porucznika obsypywałem dobrodziejstwami. Obaj muszą zginąć! — Oni nie są godni twej uwagi — próbowałem go ułagodzić. — To psy, które na ciebie poszczuto. Nie gniewaj się na nich, tylko na ich panów! — Ci niewdzięcznicy chcą mnie zabić, żeby zawładnąć moim majątkiem. — Chcą to zrobić, ale im się nie uda. Pomówimy o tym w obozie. Przekradnij się sam z powrotem! Ja zaraz wracam. Mirza oddalił się wielce niechętnie. Kiedy już nie słyszałem jego cichych ruchów, przemknąłem do Halefa i na wszelki wypadek przekazałem mu szeptem, jak powinien się zachować. Potem zatoczyłem łuk wokół obozu ihlatów, tak iż na prawo od niego dotarłem do skraju zarośli i Dijali, po czym poszedłem w kierunku południowym. Po mniej więcej dwóch minutach złamałem małą olchę, tak iż jej wierzchołek wskazywał na południe, a po dalszych pięciu czy dziesięciu minutach dwa razy uczyniłem to samo. Przy ostatnim znaku rzeka wykonywała ostry skręt, co znakomicie pasowało do moich zamiarów. Potem wróciłem do obozu. Na tę małą wycieczkę potrzebowałem jednak pół godziny, i mirza zaczął się już o mnie niepokoić. Również Englishman spytał: — Gdzie pan się włóczy, sir? Siedzę tu jak sierota, o którą nikt się nie troszczy. Mam tego dość! Yes! — Proszę się uspokoić, wkrótce będzie pan miał zajęcie. — Pięknie! Dobrze! Zatłuczemy tych łajdaków? — Nie. Ale będziemy ich wodzić za nos. — To mnie cieszy! Powinni mieć tylko takie nosy jak ja. Yes! Kto się tym zajmie? — Tylko pan i ja, sir Dawidzie. — Tym lepiej. Kto sam pracuje, nie musi się dzielić z nikim chwałą. Kiedy zaczynamy? — Na krótko przed świtem. — Dopiero wtedy? W takim razie nieco się zdrzemnę. Well! Lindsay flegmatycznie owinął się kocem i wkrótce zapadł w sen Hassan Ardżir mirza koniecznie chciał się ze mną naradzić, a przy zielonej przegrodzie zobaczyłem trzy kobiece postacie które, najwyraźniej powodowane niepokojem, chciały się i słuchać naszej rozmowie. — Gdzie jeszcze byłeś, efendi? — spytał Pers. — Chciałem ci dać czas, żebyś mógł się zastanowić i uspokoić. Człowiek mądry nie pyta o radę swego gniewu, tylko rozumu. Twój gniew pewnie już ustąpił. Powiedz, co zamierzasz uczynić. — Napadnę na ihlatów z moimi ludźmi i zabiję ich! — Tych trzydziestu zdrowych ludzi z twoimi rannymi? — Ty i twoi towarzysze przyjdziecie nam z pomocą. — Nie, tego nie zrobimy. Nie jestem barbarzyńcą, tylko, chrześcijaninem. Wiara pozwala mi bronić mego życia, jeśli jest zagrożone; w innych wypadkach nakazuje mi szanować życie brata mego. — Nie chcesz mi zatem pomóc, efendi, choć jesteś moim przyjacielem? — Jestem twoim przyjacielem i dowiodę tego; ale pytam cię: i Hassanie Ardżir mirzo, czy chcesz stać się tchórzliwym skrytobójcą? — Nigdy, efendi! — A jednak chcesz napaść na ihlatów podczas snu! A może zamierzasz ich najpierw obudzić, żeby stoczyć uczciwą walkę? Wówczas byłbyś zgubiony. — Nie lękam się ich! — Wiem. Ale dzika, nieposkromiona odwaga podobna jest do wściekłości byka, który na oślep biegnie ku śmierci. Załóżmy, że zabijecie dziesięciu albo piętnastu ihlatów, to pozostanie ich jeszcze dwudziestu albo piętnastu i oni wystąpią przeciw wam. Sami się zdradzicie, oni zaś będą wam deptać po piętach, dopóki nie wytną was w pień. — Mądrze brzmią twe słowa, efendi, ale właśnie oszczędzając moich prześladowców, wydaję się w ich ręce! Dziś albo jutro mnie pochwycą, a co się wtedy stanie, toś sam słyszał. — Kto mówi, że macie się wydać w ich ręce? — Przecież tak właśnie będzie. A może potrafisz ich skłonić, żeby zostawili mnie w spokoju? — Tak, to właśnie zrobię. Byłem przed chwilą nad rzeką i złamałem kilka drzewek. Ujrzawszy je, ihlaci ruszą dalej. Pojadę przed nimi, zostawiając im znaki, które ich zmylą. Gdyby jednak przed odjazdem mieli odkryć nasz obóz, będziecie go bronić. Usłyszę wasze wystrzały i natychmiast wrócę. — Cóż nam z tego przyjdzie, jeśli odwiedziemy ich od naszych śladów; potem znów odnajdą trop! — Pozwól mi działać! Tak ich poprowadzę, że na pewno nie powrócą na nasz ślad. Masz przy sobie pergamin? — Tak. Przy Saduku też znaleźliśmy pergamin. — Skorzystał z niego, by przekazać potajemnie wiadomości ihlatom. Pytałeś go o to? — Tak, ale do niczego się nie przyznaje. — Nie potrzebujemy jego zeznań. Daj mi jego pergamin i połóż się spać. Będę czuwał i obudzę was, kiedy nadejdzie pora! Kobiety zniknęły, mężczyźni zaś ułożyli się na spoczynek. Saduk mógł słyszeć każde słowo tej rozmowy; z pewnością leżał jak na szpilkach. Sprawdziłem więzy i knebel. Sznury były wystarczająco mocne, a knebel, choć mocno osadzony, pozwalał mu oddychać. O pierwszym brzasku zbudziłem Anglika. Ocknęli się także Persowie, a mirza podszedł do mnie. — Wyruszasz, efendi? — spytał. — Kiedy wrócisz? — Skoro tylko uzyskam pewność, że udało mi się zmylić wrogów. — To może być dopiero jutro! — Istotnie. — Weź zatem mąkę, mięso i daktyle! Ale co my mamy robić do twojego powrotu? — Zachowujcie się spokojnie i starajcie się nie opuszczać tego miejsca. Gdyby jednak wydarzyło się coś podejrzanego, to zasięgnijcie rady Hadżi Halefa Omara. To mądry, doświadczony człowiek. Jeszcze raz przemknąłem się na dół do Halefa, żeby go powiadomić o swoim zamierzeniu. Wróciwszy do obozu zastałem Lindsaya gotowego do drogi, zauważyłem również, że torby przy naszych siodłach wypełniały obfite zapasy. Po krótkimi pożegnaniu ruszyliśmy. Sprowadzenie koni w ciemności pomiędzy krzewami i drzewami było bardzo trudne i kosztowało wiele czasu. Musieliśmy przy tym nadłożyć drogi, żeby ihlaci nas nie zauważyli. Dotarłszy w końcu do doliny, wsiedliśmy na konie i pognaliśmy kłusem. Widoczność była ograniczona, bo nad wodą zalegała mgła. Ale niebo na wschodzie już się przejaśniało, zaś lekki poranny wiatr wskazywał na zbliżanie się dnia. Po niecałych pięciu minutach dotarliśmy do miejsca, gdzie rzeka zakręcała i gdzie zostawiłem ostatni znak. Zsiadłem z konia. — Stop? — spytał Lindsay. — Dlaczego? — Tutaj musimy się przekonać, czy Persowie od razu podejmą marsz, czy też najpierw przeszukają teren i zaczną walczyć z naszymi przyjaciółmi. — Ach! Mądrze! Well! Jakby co, będziemy na miejscu! Yes! Mamy tytoń? — Sprawdzę. Hassan Ardżir mirza był bardzo uprzejmy: obok prowiantu znalazłem także mały zapas perskiego tytoniu. — Pięknie! Dobrze! Zapalmy! Świetny gość z tego mirzy! — rzekł Lindsay. — Proszę uważać, mgła podnosi się znad rzeki; za dwie minuty będziemy mogli zobaczyć ihlatów. Musimy się wycofać za załom, bo inaczej nas spostrzegą, a wówczas cała zabawa pójdzie na marne. Skryliśmy się za ostrym zakrętem doliny rzecznej i czekaliśmy. Wreszcie dojrzałem przez lunetę, że ihlaci zjeżdżają ku nam stępa. Dosiedliśmy zatem koni i puściliśmy się w cwał. Zatrzymaliśmy się dopiero po przejechaniu mili angielskiej, gdzie naciąłem korę wierzby. — Ci ludzie muszą być bardzo głupi — mruknął Lindsay — żeby nie zauważyć, że ten znak został zrobiony dopiero teraz. — Tak, ten rotmistrz to nie Hadżi, Lindsay bej! Proszę spojrzeć, wydaje się, że od tego miejsca rzeka zatacza bardzo szeroki łuk. Z pewnością zawraca pod tamtymi górami na południu. To daje łuk o cięciwie długości co najmniej ośmiu mil angielskich. Chcemy trochę pogonić tych Persów po wodzie? — Zgoda! Pojadą za nami? — Na pewno, proszę unieść w górę torby z zapasami! — Ale czy oni uwierzą, że mirza przekroczył w tym miejscu rzekę ze swymi wielbłądami? — Właśnie chcę się o tym przekonać. Jeśli dowódca prześladowców w to uwierzy, to da się nabrać na wszystkie nasze fortele. Powiązałem pędy jaśminowca, robiąc z nich rzucającą się w oczy bramę, skłoniłem karego do kilku skoków, żeby pokryć ziemię śladami, po czym skierowałem go do wody. Anglik pojechał za mną. Posuwając się pod prąd, mimo rwącego nurtu dostaliśmy się na przeciwległy brzeg, gdzie złamałem kilka gałązek na krzewach, oznaczając kierunek na południe. Grunt był tutaj trawiasty, co mi było bardzo na rękę, gdyż w ten sposób kapiąca z nas woda stała się mniej widoczna. Pocwałowaliśmy dalej. Persowie musieli dotrzeć do tego miejsca za pół godziny, a wówczas, o ile nie byli całkowicie niedoświadczeni, zorientują się, że ślady naszych koni w trawie nie mogły być zrobione wcześniej niż dziś rano. Tu kryło się pewne niebezpieczeństwo naszego przedsięwzięcia. Ale musiałem zaryzykować! Jechaliśmy przez dwie godziny w tym samym kierunku przez krótkie równiny, niewielkie wzniesienia i płytkie doliny, poprzecinane małymi strumieniami. Wreszcie, zgodnie z moim przypuszczeniem, znów dotarliśmy do Dijali i przeprawiliśmy się na drugi brzeg. W odpowiednich miejscach zostawialiśmy oczywiście nasze znaki. Teraz wyciągnąłem kawałek pergaminu. — Chce pan pisać, sir? — spytał Lindsay. — Tak. Znaki muszą się wkrótce skończyć i chcę się przekonać, czy pergamin odniesie ten sam skutek. — Proszę pokazać, co pan pisze! — Wolę powiedzieć. Przecież i tak nie może pan tego odcyfrować. To po persku: czyta się od prawej do lewej. Słowa brzmią: „Hal hem–wara begin — teraz stale w dół!” Zobaczymy, czy prześladowcy zastosują się do tej wskazówki. Przygiąwszy dwie gałęzie krzewu, umocowałem na nich pergamin w taki sposób, że każdy musiał go zauważyć. Potem jechaliśmy z biegiem rzeki, aż znaleźliśmy odpowiednie miejsce do dyskretnej obserwacji naszej ostatniej przeprawy. Zsiedliśmy z koni, by spożyć poranny posiłek, a koniom dać jeść i pić. Musieliśmy czekać grubo ponad godzinę, nim wreszcie spostrzegliśmy ruch nad rzeką. Luneta potwierdziła, że nasz plan się Powiódł, pojechaliśmy zatem dalej w najwyższym stopniu usatysfakcjonowani. Dopiero tuż przed południem zostawiłem nowy znak, a pod wieczór jeszcze jeden na rogu bocznej doliny, rozciągającej się na zachód od Dijali. Była to pierwsza okazja do zrealizowania drugiej części naszego przedsięwzięcia, a mianowicie skierowania Persów w prawo. Do tej pory teren jeszcze się do tego nie nadawał. U wejścia do tej doliny ułożyliśmy się zasłużony odpoczynek. Następnego ranka umocowałem drugi kawałek pergaminu informujący, że teraz droga przez długi czas będzie wiodła na zachód. W czasie przedpołudnia zostawiłem trzeci, tej treści, że Hassan Ardżir mirza stał się podejrzliwy, ponieważ przyłapał mnie (to znaczy Saduka), jak zostawiałem znak. W południu umocowałem czwarty i ostatni kawałek pergaminu. Zawierał on wiadomość, że mirza chce pojechać do Kifri albo zgoła do Dżumeila. Jego podejrzliwość tak bardzo wzrosła, iż przeniósł mnie do straży przedniej, żeby stale mieć mnie na oku; od chwili nie mogę już zostawiać żadnych znaków. Tym samym nasze zadanie zostało wykonane. Uznałem, że nie musimy sprawdzać, czy ihlaci rzeczywiście pojadą za nami aż do tego miejsca; po tym wszystkim bowiem, co się dotychczas wydarzyło, można było mieć pewność, że nasz wybieg zostanie uznany za prawdę. Zawróciliśmy pod kątem w stosunku do naszego dotychczasowego kierunku i pojechaliśmy przez teren, na którym chyba rzadko ktoś stawiał stopę. Musieliśmy jechać zakosami i nadkładać drogi, mimo to dotarliśmy do Dijali na długo przed wieczorem. Jeszcze kawałek pojechaliśmy w górę rzeki, aż noc zmusiła nas do postoju. Kolejnego ranka wyruszyliśmy w drogę; i w południe znaleźliśmy się przy naszym obozie. Jeszcze zanim do niego dotarliśmy, z góry zbiegł ku nam w podskokach Halef. — Allachowi niech będą dzięki i chwała, sihdi, że powracasz szczęśliwie. Bardzośmy się martwili, bo nie było ciebie przez dwa i pół dnia. Czy spotkało was jakieś nieszczęście, sihdi? — Wprost przeciwnie, wszystko przebiegło gładko. Nie wróciliśmy wcześniej, bo wówczas nie mielibyśmy pewności, że naprawdę zwiedliśmy Persów. Jaka jest sytuacja w obozie? — Dobra, chociaż zdarzyło się coś, co nie powinno się było zdarzyć: Saduk zbiegł. — Saduk? Jak udało mu się uciec? — Wśród innych służących musi mieć przyjaciela, który rozciął mu więzy. — Kiedy uciekł? — Przedwczoraj rano, kiedy było już jasno. — Jak to było możliwe? — Tyś odjechał z Inglisem, ja zaś trzymałem straż tu na dole. Persowie opuścili obóz jeden po drugim, żeby zobaczyć, co zrobią ihlaci. Ci spokojnie odjechali, lecz kiedy nasi Pers«wie powrócili do obozu, jeńca już nie było. — Niedobrze! Gdyby to się stało dzień później, byłbym spokojny. Chodź, poprowadź Riha! Na górze wszyscy spiesznie wylegli mi na spotkanie. Zrozumiałem, jak bardzo się o nas martwili. Potem jednak mirza wziął mnie na bok i opowiedział o ucieczce Saduka. — Należy uwzględnić dwie sprawy — odparłem. — Po pierwsze: jeśli Saduk dogoni ihlatów, to czym prędzej ich tu sprowadzi. Po drugie: mógł również pozostać w pobliżu obozu, żeby się zemścić. Tu w każdym razie nie jesteśmy bezpieczni, musimy zatem natychmiast opuścić to miejsce. — Dokąd się udamy? — spytał Hassan Ardżir mirza. — Przede wszystkim na drugi brzeg rzeki. Idąc w dół, nie znajdziemy żadnego brodu, dlatego zawrócimy do miejsca, w którym ty się przeprawiłeś. To jednocześnie zwiększy nasze bezpieczeństwo, gdyż nikt nie będzie sądził, żeś poszedł w górę. Gdyby się okazało, że Saduk tu został, to za dnia i tak się do nas nie ośmieli zbliżyć. Mógłbym spróbować wytropić go przy pomocy mojego psa, ale to by kosztowało zbyt wiele czasu. Daj rozkaz do wymarszu i pokaż mi rozcięte więzy Saduka. Od tej chwili nigdy nie mów swoim służącym, co zamierzasz zrobić. Mirza udał się do szałasu kobiet i powrócił z pętami. Składały się one z kawałka płótna, który posłużył za knebel, z dwóch sznurów i rzemienia; wszystkie cztery zostały przecięte. Z płótnem miałem najwięcej kłopotu, gdyż nie było łatwo ułożyć go dokładnie według tych fałd, jakie miało przedtem. W końcu tego dokonałem, po czym zbadałem miejsca przecięć. — Zbierz swoich ludzi! — rzekłem do mirzy. Przyszli na zawołanie, nie wiedząc, o co idzie. Teraz jednak spostrzegli leżące przede mną pęta. — Dajcie mi wasze noże i sztylety! — rozkazałem. Odbierając te przedmioty, ukradkiem obserwowałem rysy twarzy każdego z nich, nie zauważyłem jednak niczego niezwykłego. Starannie zbadałem ostrza tych instrumentów, przy czym jakby od niechcenia rzuciłem uwagę: — Więzy rozcięto sztyletem o trójkątnym ostrzu, wkrótce i odkryję sprawcę. Były tylko dwa takie sztylety i zauważyłem, że właściciel jednego z nich nagle zbladł. Równocześnie spostrzegłem, że lekko uniósł jedną piętę, jak ktoś, kto szykuje się do skoku. Dlatego rzuciłem niedbale: — Sprawca chce zbiec. Niech się nie waży, bo w ten sposób tylko pogorszy sprawę. Uratować może go jedynie otwarte przyznanie się do winy. Mirza popatrzył na mnie zdumiony, również trzy kobiety, których głowy ukazały się nad przegrodą, wymieniały szeptem uwagi. Uzyskawszy pewność, skończyłem badanie. Wskazałem palcem winowajcę, mówiąc: — To ten! Przytrzymajcie go i zwiążcie! Ledwie to powiedziałem, gdy winowajca wykonał gwałtowny skok i pospieszył ku zaroślom. Pozostali chcieli go gonić. — Stójcie! — nakazałem. — Dojan, bierz go! Pies śmignął pomiędzy dwa krzaki — rozległ się głośny krzyk, po czym usłyszałem głos psa, oznajmiający wykonanie zadania. — Halefie, sprowadź tego człowieka! — powiedziałem. Mały Hadżi wykonał polecenie z zadowoloną miną. — Efendi, jak możesz rozpoznać po nożach — spytał Hassan Ardżir mirza — kto był sprawcą? — To bardzo proste! Płaska klinga pozostawi inne nacięcie niż trójkątna, która nadaje się bardziej do zadawania ciosów. Powierzchnie nacięcia były szeroko rozwarte, zatem nie zrobiono tego za pomocą cienkiego ostrza. A teraz popatrz: te powierzchnie w miejscu, gdzie się zaczynają, nie są gładkie, lecz poszarpane i odwrócone na drugą stronę. Klinga jest zatem wyszczerbiona. A teraz obejrzyj sobie ten sztylet: jedyny, który ma taką szczerbę. — Ale jak się zorientowałeś, że chce uciec? — Ponieważ widziałem, że najpierw zbladł, a potem uniósł staw skokowy. Kto ma go przesłuchać, ty czy ja? — Zrób to ty, efendi! Przed tobą nie będzie się wypierał. — W takim razie niech twoi ludzie się oddalą, żeby łatwiej mu się było przyznać. Oddaj im noże! Stawiam tylko jeden warunek: pozwolisz mi wydać wyrok. Mirza chętnie na to przystał. Halef przyprowadził delikwenta. Przez kilka chwil spoglądałem mu surowo w oczy, po czym rzekłem: — Twój los w twojej ręce. Przyznasz się do czynu, możesz się spodziewać łaski; jeśli jednak zaprzeczysz, to przygotuj się na wyprawę do dżehenny! — Powiem wszystko, sahib — odpowiedział — tylko zabierz tego psa! — Nie! Będzie stał przed tobą, aż skończymy. Na jedno moje skinienie rozszarpie cię na strzępy. Teraz powiedz szczerze: czy to ty uwolniłeś Saduka? — Tak, ja. — Dlaczegoś to zrobił? — Bo przysięgałem mu to, zanim wyruszyliśmy w tę podróż. — Tego nie rozumiem. Opowiadaj! — Siedziałem sam z Sadukiem na podwórzu — zaczął z wahaniem. — Wtedy na skrawku pergaminu napisał pytanie, czy jestem mu przychylny. Odpowiedziałem „tak”, bo było mi go żal, ponieważ ucięto mu język. Napisał potem, że i on jest mi oddany. Chciał wiedzieć, czy będziemy przyjaciółmi. Zgodziłem się, po czym przysięgliśmy na Allacha i Koran, że nigdy się wzajemnie nie opuścimy i będziemy wspierać w każdej potrzebie i niebezpieczeństwie. — Mówisz prawdę? — Mogę ci to udowodnić, efendi, bo mam jeszcze ten pergamin, na którym to jest napisane. — Pokaż. Podał mi kartkę; była bardzo wybrudzona, ale pismo dało się jeszcze odczytać bez trudu. Podałem ją mirzie. Przeczytawszy, mirza skinął głową. — Byłeś bardzo nieostrożny — powiedziałem temu człowiekowi. — Związałeś się z Sadukiem przysięgą, nie sprawdziwszy nawet, czy to nie obróci się przeciw tobie. — Efendi, wszyscy uważali go za uczciwego człowieka! Nigdy nie sądziłem, że Saduk jest łajdakiem, dlatego współczułem mu, kiedy leżał spętany. Przypomniałem sobie przysięgę, że będę mu pomagał w każdej biedzie i pomyślałem, że Allach mnie skarze, jeśli tej przysięgi nie dotrzymam. Dlatego poczekałem na moment, kiedy wszyscy sobie pójdą i uwolniłem Saduka. Wstał i skoczył w zarośla. — W jakim kierunku? — Tam. — Wskazał w kierunku odwrotnym do rzeki. — Złamałeś obowiązek wierności wobec twego pana i zdradziłeś nas, aby dotrzymać lekkomyślnie złożonej przysięgi. Zgadnij, jaką otrzymasz karę? — Każesz mnie zabić, efendi. — Istotnie zasłużyłeś sobie na śmierć, uwolniłeś bowiem mordercę, przez co naraziłeś nas wszystkich na niebezpieczeństwo. Przyznałeś się jednak do winy, pozwalam ci zatem prosić twego pana o łagodniejszą karę. Nie wierzę, żeś skończony łajdak. W oczach winowajcy pojawiły się wielkie łzy. Padł na kolana przed Hassanem Ardżir mirzą. Surowe oblicze jego pana złagodniało. — Nic nie mów — powiedział mirza. — Wiem, że chcesz mnie prosić, a jednak nie mogę ci pomóc. Zawsze byłem z ciebie zadowolony, ale twój los nie spoczywa już w moich rękach, gdyż jedynie efendi może o wszystkim zdecydować. Zwróć się do niego! — Sahibie, słyszałeś? — wyjąkał służący, zwracając się do mnie. — Sądzisz zatem, że dobry muzułmanin musi dotrzymać przysięgi? — spytałem go. — Czy mógłbyś ją złamać? — Nigdy, nawet gdyby miało mnie to kosztować życie! — Gdyby więc teraz Saduk przyszedł do ciebie potajemnie, udzieliłbyś mu wsparcia? — Nie. Uwolniłem go. Dotrzymałem przysięgi. A teraz już koniec. Osobliwy pogląd na okres ważności przysięgi mnie jednak odpowiadał. — Czy chciałbyś wymazać swój błąd wiernością i miłością do swego pana? — Przysięgam na Allacha i Koran, na kalifów i wszystkich świętych, którzy kiedykolwiek istnieli. — Dobrze więc. Jesteś wolny i nadal będziesz służyć Has sanowi Ardżir mirzie. Człowiek ów nie posiadał się z radości i szczęścia; zauważyłem, że i mirza się ze mną zgodził. Ale nie zamieniliśmy teras nawet słowa, gdyż całkowicie pochłonęły nas przygotowania do wymarszu. VII MIRZA SELIM Opuszczając obóz, najwięcej kłopotów mieliśmy z wielbłądami. Te głupie stworzenia były przyzwyczajone do rozległych, pozbawionych drzew przestrzeni, i tutaj, wśród skał, drzew i krzewów nie mogły sobie poradzić. Zmuszeni byliśmy znieść ładunki do rzeki i siłą ściągnąć wielbłądy na brzeg. Z równie wielkim mozołem przeprowadziliśmy je przez Dijalę. Przy tym wszystkim ja i Halef trzymaliśmy się bez przerwy z tyłu, aby pieczołowicie zacierać wszelkie ślady. Nie zamierzaliśmy natychmiast ruszyć w drogę do Bagdadu, chcieliśmy jedynie opuścić miejsce, w którym nie czuliśmy się już bezpiecznie i poszukać innego, gdzie nie musielibyśmy się obawiać, że zostaniemy odkryci przez Saduka oraz ihlatów. Pod wieczór, po długiej jeździe na południe, znaleźliśmy opuszczoną chatę, która służyła za miejsce pobytu jakiemuś samotnemu Kurdowi. Tyłem była oparta o skalną ścianę, zaś z trzech pozostałych stron otaczał ją wieniec krzaków i krzewów. Na zewnątrz tych zarośli rozciągał się rozległy widok. Wewnątrz ogrodzenia znalazło się miejsce dla zwierząt, my również rozłożyliśmy tam nasze legowiska, co zresztą nie wymagało wielkiej pracy, gdyż chodziło jedynie o to, żeby rozłożyć czapraki na ziemi. Właśnie uporaliśmy się z tym, kiedy nastał wieczór. Trzy kobiety natychmiast zajęły się przygotowaniem wieczerzy. Zjedliśmy dobrą kolację. Byłem zmęczony trzydniowym wysiłkiem, szybko więc ułożyłem się do snu. Przespałem chyba już kilka godzin, kiedy poczułem dotknięcie i otworzyłem oczy. Przede mną stała stara Halwa, dając mi znaki ręką. Wstałem i poszedłem za nią. Nie spał tylko Pers, trzymający straż. Siedział przed zaroślami, nie mógł nas więc zauważyć. Stara zaprowadziła mnie do bocznej ściany domu, gdzie gęsty bez rozpościerał swoje dorodne kiście. Tu czekał na mnie Hassan Ardżir mirza. — Czy chcesz omówić coś ważnego? — spytałem go. — Dla nas jest to ważne, bo dotyczy naszej podróży. Zastanawiałem się, co powinienem zrobić i cieszyłbym się, gdyby moje przemyślenia spotkały się z uznaniem z twojej strony. Wybacz, że zakłóciłem ci sen. — Powiedz mi, co postanowiłeś. — Byłeś już kiedyś w Bagdadzie. Masz tam przyjaciół albo znajomych, efendi? — Kilka przelotnych znajomości, ale jestem przekonany, że ci ludzie są do mnie przyjaźnie usposobieni. — Możesz tam więc mieszkać bezpiecznie? — Nie wiem, czego miałbym się tam obawiać, zwłaszcza że znajduję się pod opieką sułtana, a w dodatku mogę poprosić o opiekę nawet jakieś europejskie mocarstwo. — W takim razie chciałbym ci wyjawić moją prośbę. Opowiadałem już, że moi ludzie czekają na mnie w Ghadhim. Po tym wszystkim, co ostatnio przeżyłem, po zdradzie Saduka i pojawieniu się siepaczy pod wodzą mojego byłego podwładnego, coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, iż nie byłbym tam bezpieczny. Chciałbym przeto, żebyś ty sam się tam udał i załatwił moje sprawy. — Chętnie. Jakie zlecenia chcesz mi powierzyć? — Wielbłądy, które tam znajdziesz, przeniosły tę część mojego majątku, którą zdołałem ocalić. Ten ładunek utrudniałby mi dalszą podróż, chcę więc wszystko sprzedać. Podjąłbyś się tej sprzedaży? — Tak, jeśli obdarzysz mnie tak wielkim zaufaniem. Mam tylko jedną wątpliwość. Jak mi dałeś do zrozumienia, powierzyłeś swoją własność aż do Bagdadu pełnomocnikowi, który, dochowuje ci wierności. Czy ten człowiek nie będzie czuł siei urażony i poniżony, jeśli się teraz nagle pojawię w Bagdadzie i niejako odsunę go od całego przedsięwzięcia? Pers pokiwał głową z troską. — Twoja wątpliwość jest uzasadniona. Pozwól, że będę; mówił otwarcie, żeby pokazać ci sprawę w prawidłowym świetle! Człowiek, o którym mowa, nazywa się mirza Selim. Służył podobnie jak ja i mój ojciec w armii szachinszacha i należy do tych, którzy — powiedzmy — podobnie jak ojciec i ja byli niezadowoleni z pewnych spraw w państwie. Mirza Selim to człowiek ambitny, a jeśli to konieczne, także zuchwały i bezwzględny. Świadczy o tym już choćby fakt, że uzyskał przydomek szach–suwary*. Zauważyłem, że dążył do zdobycia ręki mojej siostry Bendy. Wykorzystałem tę okoliczność, żeby go do pewnego stopnia ode mnie uzależnić i muszę przyznać, że dotychczas się sprawdził. — A teraz? — spytałem zaciekawiony. — Tak, teraz! — ciągnął Hassan Ardżir mirza. — Teraz zaszła we mnie zmiana, efendi. Doświadczenia ostatniego czasu uczyniły mnie podejrzliwym, podejrzliwym także wobec mirzy Selima. Trzeba ci wiedzieć, że Saduk cieszył się moim szczególnym zaufaniem, podobnie jak rotmistrz i porucznik. Mirza Selim raczej nigdy mnie nie kochał. Służył mi tylko po to, aby zrealizować swe ambitne cele. Może nawet Benda miała być dla niego jedynie środkiem do celu. Teraz widzę wszystko w czarnych barwach, efendi, natomiast wcześniej byłem łatwowierny jak dziecko. Rozumiesz mnie? Chciałbym ostrożnie wyłączyć mirzę Selima z całej sprawy, żeby się ustrzec przed nowymi rozczarowaniami. — A jeśli przez to zrobisz sobie kolejnego wroga? — Ufam, że twoja mądrość potrafi temu zapobiec. — Hm. Na cóż się przyda wszelka mądrość, jeśli ten człowiek, powodowany ambicją, nie zechce dobrowolnie zrezygnować ze swoich uprawnień? — Wówczas oczywiście musiałbyś postąpić bezwzględnie. W ten sposób mirza Selim dowiódłby przecież, że chodzi mu wyłącznie o własny interes. Mam oczywiście nadzieję, że wszystko odbędzie się bez zgrzytów. Dam ci jednego człowieka z mojej eskorty, który przekaże mirzie Selimowi list z twoim pełnomocnictwem. Sprzedasz wszystko, zarówno ładunki, jak i zwierzęta. Ludziom możesz zapłacić i zwolnić ich. Wiem, że wykonasz moje zlecenie lepiej niż ktokolwiek inny. Mam też inne powody, żeby cię o to prosić. Możesz od razu znaleźć mieszkanie w Bagdadzie? — Mam do wyboru kilka możliwości. — To dobrze. Chciałbym ci bowiem powierzyć nie tylko moje rzeczy, efendi, lecz również moich „domowników”. — Hassanie Ardżir mirzo, stawiasz mnie w kłopotliwej sytuacji! Nie zapominaj, że jestem mężczyzną i chrześcijaninem! — Nie pytam, czy jesteś chrześcijaninem czy muzułmaninem, gdyż uwalniając mnie z rąk Bebbów, ty też nie zadałeś mi tego pytania. Muszę uciec moim prześladowcom. Oni nie mogą wiedzieć, gdzie się znajduję. Dlatego powierzam ci mój majątek i dlatego przekazuję w twoje ręce moich „domowników”, abyś ich podczas mojej nieobecności wziął pod swoją opiekę. Wierzę, że uszanujesz cześć mojej żony i mojej siostry Bendy. — Nie będę próbował ich widzieć ani z nimi rozmawiać. Ale mówisz o nieobecności, mirzo! Co to znaczy? — Powiem ci. Kiedy będziecie przebywali w Bagdadzie, pojadę z mirzą Selimem do Meszhed Ali, żeby pochować ciało mojego ojca. — Zapominasz, że i ja wybieram się do Nedżefu. — Porzuć ten zamiar, efendi. To zbyt niebezpieczne. Tak, byłeś w Mekce i nie zapłaciłeś głową. Ale pomyśl, jaka jest różnica między Mekką a miejscem spoczynku Alego. Tam są pobożni, spokojni muzułmanie, natomiast w Meszhed spotkasz fanatyków, podnieconych do szaleństwa i ogarniętych tak dziką furią, że ich ofiarą padają niekiedy nawet prawdziwi wierni. Gdyby choć jeden wyczuł, że nie jesteś szyitą, ba, że nawet nie jesteś muzułmaninem, zginąłbyś okrutną śmiercią. Zgódź się ze mną i porzuć swój zamiar! — No cóż! Zdecyduję się dopiero w Bagdadzie. Ale bez względu na to, czy pojadę, czy zostanę, możesz być pewnym Hassanie Ardżir mirzo, że twój dom będzie bezpieczny. Na tym skończyła się nasza rozmowa. Pozostaliśmy w tym miejscu jeszcze przez pięć dni i ruszyliśmy w drogę dopiero mając pewność, że wszyscy towarzysze odzyskali siły. Droga przez góry przebiegła szczęśliwie, a równinę przebyliśmy, nie spotykając wrogo nastawionych Arabów. Za Chan Beni Sadem, cztery godziny drogi na północny wschód od Bagdadu, zatrzymaliśmy się nad kanałem. Stąd miałem pojechać do Ghadhim, żeby rozmówić się z mirzą Selimem, któremu Hassan Ardżir powierzył swój dobytek. Nasza mała kawalkada zatrzymała się w miejscu, gdzie raczej nie należało się obawiać jakichś kłopotów. Najpierw pomogłem urządzić obóz, po czym otrzymałem list Hassana, który miał mi posłużyć jako uwierzytelnienie. Widząc nasze przygotowania do dalszej podróży, Anglik stwierdził: — Do Bagdadu, sir? Jadę z panem! Nie miałem nic przeciw temu. Ale jeszcze ktoś chciał pojechać z nami, a mianowicie Halef. To jednak nie było możliwe, ponieważ musiał zostać dla ochrony obozu. Odjechaliśmy, a po trzech godzinach dotarliśmy do trzeciego zakola Tygrysu powyżej Bagdadu, w którym po przeciwnej stronie rzeki leży Ghadhim. Przekroczyliśmy drogę pocztową wiodącą do Kerkuk, Erbil, Mosulu i Diarbekr, przejechaliśmy obok wielkiej cegielni i przeprawiliśmy się przez rzekę. Przez piękne ogrody palmowe dotarliśmy do Kazimen albo Ghadhim, zamieszkiwanego wyłącznie przez szyickich Persów. Miejscowość ta stoi na „świętej” ziemi, znajduje się tam bowiem grobowiec imama Mussy ibn Dżafara. Sławny ów człowiek odbył pielgrzymkę do Mekki i Medyny u boku kalifa Haruna ar–Raszida. W Medynie imam Mussa pozdrowił grób Proroka słowami: „Chwała ci, ojcze!”, gdy tymczasem kalif uczynił to mówiąc: „Chwała ci, kuzynie!” „Jakże to, ty miałbyś być spokrewniony z Prorokiem bliżej niż ja, jego następca?!” zawołał gniewnie Harun, i od tej pory znienawidził swego zausznika równie mocno, jak przedtem go szanował i wyróżniał. Mussa ibn Dżafar został wtrącony do lochu, w którym dokonał żywota. Ale po jego śmierci wzniesiono mu nad grobem wspaniały meczet o kopule pokrytej prawdziwym złotem, z czterema pięknymi minaretami. Ghadhim zasługuje na wzmiankę także z innego względu. Posiada mianowicie tramwaj konny, którego trasa zaczyna się przy arsenale w Bagdadzie. Zbudowany został przez postępowo myślącego Midhata paszę, który zginął później w tak okropny sposób w Arabii. Gdyby ten człowiek nie został odwołany ze swego stanowiska naczelnego namiestnika Iraku, to Mezopotamia miałaby kolej żelazną, łączącą kraje nad Tygrysem i Eufratem poprzez główne szlaki Syrii z Konstantynopolem*. Persowie zaludniający Ghadhim to najczęściej handlarze i kupcy, codziennie jeżdżący w interesach do Bagdadu. Żeby odszukać wśród nich mirzę Selima musiałem się udać do karawanseraju, których jest wiele w Bagdadzie, a kilka także w Ghadhim. Było południe, czerwiec, i mieliśmy na pewno ponad czterdzieści stopni Celsjusza w cieniu. Nad miastem wisiało nieprzejrzyste powietrze, a wszyscy, których spotykaliśmy, mieli zasłonięte twarze. W jednej z uliczek spotkaliśmy człowieka w wykwintnym, perskim ubraniu. Jechał na siwku, przybranym w reszmę, ową drogocenną uprząż, na jaką stać tylko najbogatszych. Nawiasem mówiąc, w porównaniu z nim wyglądaliśmy jak banda prawdziwych opryszków. — Rah dihid — z drogi! — wrzasnął na nas, wykonując przy tym gest obrzydzenia. Jechałem wprawdzie obok Anglika, lecz uliczka była na tyle szeroka, że Pers bez trudu mógł nas minąć. Mimo to zastosowałbym się do jego woli, gdyby nie ten gest. — Masz dość miejsca — odparłem. — Naprzód! Zamiast przejechać, ustawił swego siwka w poprzek drogi. — Ty świński sunnito, nie wiesz, gdzie jesteś? Zejdź mi z drogi, bo inaczej popędzę cię biczem! — Spróbuj! Pers wyciągnął zza pasa bicz i zamachnął się. Ale nie trafił, gdyż kary śmignął obok niego długim susem, przy czym zadałem mu pięścią w twarz cios tak silny, że mimo oparcia w swoim perskim siodle zleciał z konia. Zamierzałem spokojnie pojechać dalej, nie przejmując się tym człowiekiem, jednak oprócz jego przekleństw usłyszałem okrzyk sługi, przydzielonego mi przez Hassana Ardżir mirzę: — Es baraj–i Chuda — na Boga, to przecież mirza Selim! Natychmiast się odwróciłem. Strącony z konia znów siedział w siodle, trzymając w ręku zagiętą szablę. Dopiero teraz rozpoznał służącego. — To ty, Arabie! — zawołał. — Jak to się stało, żeś się tak zaprzyjaźnił z tymi łajdakami, których Allach skarze na potępienie? Nie zostawiłem służącemu czasu na odpowiedź, tylko sam rzekłem: — Zamknij się! Ty rzeczywiście jesteś mirza Selim? — Tak — odparł, zdumiony na chwilę tonem mojego pytania. Podjechałem moim koniem blisko niego i rzekłem półgłosem: — Jestem wysłannikiem Hassana Ardżir mirzy. Nie rób zamieszania i zaprowadź mnie do swego domu! — Ty? — spytał zdumiony, obrzucając spojrzeniem moją powierzchowność. W końcu zwrócił się do służącego: — Czy to prawda? — Tak — potwierdził Arab. — Ten sahib to Kara ben Nemsi, efendi. Ma ci do przekazania list naszego pana. Mirza Selim ponownie obrzucił nas wyniosłym spojrzeniem, po czym stwierdził: — Najpierw przeczytam list, a potem porozmawiamy o uderzeniu, jakieś mi zadał. Jedźcie za mną, ale trzymajcie się z daleka, bo obrażacie moje oczy! A więc to był ten wierny szach–suwary, który zrezygnował ze stanowiska w armii perskiej, któremu Hassan powierzył swoje kosztowności i który podbił nawet serce Bendy. Biedna dziewczyna! Wątpliwe, by mogła zaznać szczęścia z tym bezwzględnym człowiekiem, zwłaszcza że był on ponadto głupcem. Gdyby ten mirza Selim rzeczywiście był szachem–suwary, czyli wyśmienitym jeźdźcem, to powinien umieć ocenić mężczyznę po jego koniu, a w tym względzie ani Lindsay, ani ja nie byliśmy oberwańcami. Poza tym jako uciekinier nie postępował szczególnie mądrze otaczając się takim przepychem i okazując arogancję, która nawet dla kogoś o wiele znamienitszego nie byłaby chyba stosowna. Ani mi postało w głowie utwierdzać go w jego wyniosłości: dałem Lindsayowi znak, po czym wzięliśmy go między siebie. — Psi synu — zagroził — cofnij się, bo każę cię wychłostać! — Milcz, ehmek* — odrzekłem spokojnie — bo inaczej znów dostaniesz pięścią w nos. Łatwo być wytwornym, jeśli urządza się przejażdżki w uprzęży swojego pana. Będziesz musiał się nauczyć uprzejmości! Nie odpowiedział słowem, tylko znów spuścił na twarz zasłonę, która obsunęła się przy upadku. Właśnie z powodu tej zasłony nie został od razu rozpoznany przez sługę. Droga wiodła przez mnóstwo wąskich uliczek, aż w końcu mirza Selim zatrzymał się przed niskim murem, w którym wybito otwór na bramę, zakryty jedynie kilkoma deskami. Ktoś nam otworzył. Na podwórzu zobaczyłem trochę wielbłądów leżących na ziemi i przeżuwających kluski wielkości strusich jaj z jęczmienia i nasion bawełny, którymi w Bagdadzie karmi się te zwierzęta. Obok wylegiwały się leniwie jakieś postacie, które na widok Selima natychmiast przyjęły postawę wyrażającą szacunek. Wyglądało na to, że ten mały dowódca potrafił zapewnić sobie posłuch. Oddał swego konia jednemu z tych ludzi, my powierzyliśmy nasze konie Arabowi, służącemu Hassana, po czym mirza Selim wszedł z nami do domu, którego mur stanowił tylną część podwórza. Schody powiodły nas w dół do jednego z owych serdabów*, których przy panującym tu upale chętnie się używa jako pokojów mieszkalnych. Pod ścianami czworokątnego pomieszczenia ułożone były miękkie, grube poduszki. Wspaniały dywan pokrywał niemal całą podłogę. Na jednej z poduszek stał srebrny serwis do kawy, obok ujrzałem kosztowną hukę*, na ścianach zaś obok cennej broni wisiało kilka czibuków dla ewentualnych gości. W ozdobionym smokiem, antycznym naczyniu z chińskiej porcelany znajdował się tytoń, a pośrodku sufitu wisiała na srebrnym łańcuchu ampla napełniona olejem sezamowym. Według panujących w tym kraju wyobrażeń było to wyposażenie prawdziwie książęce i miałem poważne wątpliwości, czy wszystkie te przedmioty stanowią własność mirzy Selima. Zasiadłszy na jednej z poduszek, mirza Selim klasnął w dłonie. Natychmiast pojawił się jeden z ludzi, których widziałem na podwórzu. Na skinienie pana zajął się przypaleniem huki. Odbyło się to z iście wschodnią powolnością i sumiennością, my zaś staliśmy w czasie całego tego ceremoniału jak głupi chłopcy przy drzwiach. Wreszcie trudne dzieło zostało zakończone a sługa oddalił się, aby stanąć tuż za drzwiami i podsłuchiwać. Teraz mirza Selim uznał wreszcie, że nadszedł czas, by znów zaszczycić nas swoją uwagą. Wypuścił kilka sporych kłębów dymu, po czym spytał: — Skąd przybywacie? Pytanie było zbędne, gdyż od służącego Araba dowiedział się już, czego trzeba. Żeby jednak uniknąć wszelkich kolejnych tarć, poinformowałem go spokojnie: — Jesteśmy wysłańcami Hassana Ardżir mirzy. — Gdzie on się znajduje? — W pobliżu miasta. — Dlaczego sam nie przyjechał? — Z ostrożności. — Kim jesteście? — Frankami. — Giaurowie? Ach! Co robicie w tym kraju? — Podróżujemy, żeby oglądać miasta, wsie i ludzi. — Jesteście bardzo ciekawscy. Na taki brak wychowania może sobie pozwolić tylko kafir*. Jak poznaliście się z mirzą? — Spotkaliśmy go. — To wiem i bez ciebie. Gdzieście go spotkali? — W kurdyjskich górach. Do tej pory przebywaliśmy w jego towarzystwie. Mam dla ciebie list. — Hassan Ardżir mirza postąpił lekkomyślnie, ujawniając wam swoje imię i powierzając takim ludziom jak wy swój list. Jako wierny nie mogę go przyjąć z waszych rąk. Dacie go słudze. Zawołam go! To było coś więcej niż bezczelność, mimo to rzekłem spokojnie: — Nie uważam, aby mirza był lekkomyślny, proszę cię zatem, byś sam mu to powiedział. Poza tym on nigdy nie potrzebował osób trzecich, kiedy brał coś z naszych rąk. — Milcz, kafirze! Jestem mirza Selim i robię, co mi się podoba! Znacie wszystkie osoby, które były z Hassanem Ardżir mirzą? Potwierdziłem, na co zapytał, czy były z nim kobiety i ile. — Dwie panie i służąca — odparłem. — Widzieliście je? — Oczywiście! — Oko niewiernego nie może przecież nawet na chwilę spocząć choćby na szacie kobiety! — Powiedz to mirzie! — Milcz, bezwstydny! Nie potrzebuję twej rady! Czyście słyszeli także głosy tych kobiet? Ten prostak wystawiał moją cierpliwość na poważną próbę. — W naszym kraju nikt nie wypytuje się o kobiety innych ludzi w tak niedyskretny sposób. Czy tu nie jest tak samo? — odparłem. — Na co ty sobie pozwalasz? — ofuknął mnie. — Uważaj! I tak już muszę się z tobą policzyć za tamten cios. Zrobię to potem. Ale teraz oddajcie list! Ponownie klasnął w dłonie. Zjawił się sługa, lecz nie zwracałem nań uwagi. Wyjąwszy list z kieszeni przy pasie, podsunąłem go mirzie Selimowi. — Oddasz go jemu! — rozkazał, czyniąc gest w stronę służącego. — Zrozumiałeś? — Dobrze, w takim razie odchodzę! Żegnaj, mirzo Selimie! Obróciłem się, a milczący Anglik uczynił to samo. — Stop, zostaniecie tutaj! — krzyknął Pers, po czym rozkazał służącemu: — Zatrzymaj ich! Byłem już przy drzwiach, kiedy ów człowiek chwycił mnie za ramię, chcąc mnie zatrzymać. Tego było mi już za wiele. Lindsay nie mógł wprawdzie zrozumieć ani słowa z naszej rozmowy, ale po tonie głosu i mimice naszych twarzy poznał, że nie wymieniamy uprzejmości. Chwycił więc szczupłego sługę za biodra, uniósł do góry i cisnął nim przez całe pomieszczenie, tak iż spadł on na Selima, przewracając go na ziemię. — Dobra robota, mister Kara? — spytał Lindsay. — Yes! Selim natychmiast zerwał się z posadzki, sięgając po szablę. — Psie syny! Poobcinam wam głowy! Uznałem, że nadszedł czas, by nauczyć tego człowieka moresu. Zbliżyłem się doń, uderzyłem go w rękę, wytrącając szablę i chwyciłem za ramiona. — Mirzo Selimie, nie dla ciebie wyrosły nam głowy. Usiądź i od tej chwili bądź posłuszny. Oto list! Rozkazuję ci, żebyś natychmiast przeczytał! Pchnąłem go na poduszki, po czym wetknąłem mu do rki list. Patrzył mi w oczy kompletnie osłupiały, nie ośmielając się sprzeciwić. Obróciwszy się stwierdziłem, że jego dzielny sługa wolał się ulotnić. Kiedy klasnąłem w dłonie, ośmielił się wsunąć przez drzwi tylko głowę. — Wejdź! — nakazałem. Usłuchał, lecz przyczaił się przy samych drzwiach, gotów do ucieczki. — Przynieś fajki i kawę! Natychmiast! Najpierw popatrzył zdumionym wzrokiem na mnie, potem pytająco na Selima, ja natomiast złapałem go za ramię i zaciągnąłem w miejsce, gdzie na ścianie wisiały fajki. Wydało mi się, że to zrobiło na nim wrażenie, bo natychmiast złapał dwa z nabitych czibuków, wetknął nam je w usta i podał ogień. — A teraz dobra kawa! Tylko szybko! Wybiegł w wielkim pośpiechu. Siedzieliśmy paląc i czekając, aż mirza Selim przeczyta list. Szło mu to bardzo opornie; treść zdawała mu się tak niepojęta, że nie potrafił w nią uwierzyć. Bez wątpienia Selim był mężczyzną urodziwym. Dostrzegłem to teraz, kiedy miałem dość czasu, żeby mu się przyjrzeć. Ale wokół jego oczu widoczne były już owe cienie, które pozwalają się domyślać zmarnotrawionego czasu i sił, a w jego rysach było coś, co przy bliższym przyjrzeniu się sprawiało odpychające wrażenie. Powiem szczerze: na miejscu Hassana Ardżir mirzy nigdy nie obdarzyłbym zaufaniem tego człowieka. Zjawił się sługa z maleńkimi filiżankami, które tkwiły w złotych ażurowych podstawkach o kształcie naszych kieliszków do jaj. Zamiast dwóch, przyniósł od razu pół tuzina filiżanek, żeby móc się natychmiast wycofać. Teraz też wydało mi się, że i Selim doszedł z sobą do ładu. Rzucając mi mroczne spojrzenie zapytał: — Jak brzmi twoje imię? — Nazywają mnie Kara ben Nemsi. — A jak nazywa się ten drugi? — Dawid Lindsay bej. — Mam ci przekazać wszystko? — Tak mi powiedział Hassan Ardżir mirza. — Nie uczynię tego. — Zrobisz, co zechcesz. Nie ja ci będę rozkazywał. — Natychmiast pojedziesz do mirzy i przekażesz mu moją odpowiedź. — Nie, tego nie zrobię. — Dlaczego nie? — Bo i ty mi nie będziesz rozkazywał. — Dobrze! W takim razie pchnę do niego posłańca i nie opuszczę tego domu, zanim nie otrzymam odpowiedzi. — Twój posłaniec nie spotka mirzy. — Arab, który przybył z wami, musi przecież znać miejsce, gdzie znajduje się jego pan! — To prawda. Ale nie pójdzie. — Dlaczego nie? — Bo tak mi się podoba. Hassan Ardżir mirza poprosił mnie, abym przejął z twoich rąk jego własność i wysłał cię do niego z Arabem. I tak zrobię. Arab powróci do swego pana tylko u twego boku. — Ośmielisz się mnie do tego zmusić? — Śmiałość, też mi coś! A na co mi wobec ciebie potrzebna śmiałość? Gdybyś był mi równy stanem, inaczej bym z tobą rozmawiał. Jesteś tylko małym agą z Farsistanu. Poza tym nawet się nie nauczyłeś obcować z ludźmi wysoko urodzonymi. Na ulicy domagałeś się miejsca, jakbyś był defterdarem*. W i im mieszkaniu nie zaproponowałeś nam ani fajek, ani tytoniu. Obrzucałeś nas wyzwiskami. A przecież jakiż z ciebie nędzny robak w porównaniu z nami i twoim panem! Z lwem mogę walczyć, ale nie tykam robaka, jeśli mu się podoba pełzać w łajnie. Hassan Ardżir mirza przekazał mi swoją własność, pozostanę więc tutaj. Uczyń teraz, co do ciebie należy! — Złożę na ciebie skargę — syknął jadowicie Selim. — Niczego ci nie przekażę! — To wcale nie jest konieczne, bo już tu siedzę i wszystko przejąłem. — Nie dotkniesz żadnej rzeczy, która została mi powierzona! — Będę dotykał wszystkiego, co od teraz jest powierzone mnie. Gdybyś mi w tym przeszkadzał, powiadomię mirzę. Nie idzie tu ani o mnie, ani o ciebie, tylko wyłącznie o dobro twego pana. A teraz wydaj rozkaz, żeby nam podano suty posiłek, gdyż od tej chwili jestem nie tylko gościem, lecz również panem w tym domu. — Dom nie należy ani do ciebie, ani do mnie! — Ale tyś go w każdym razie wynajął. Nie rób ceregieli. Chcę ci oszczędzić upokorzenia, dlatego pozwalam ci wydać ten rozkaz. Jeśli tego nie uczynisz, sam się tym zajmę. Zrozumiawszy, że został przyciśnięty do muru, Selim wstał. — Dokąd? — spytałem. — Chcę wyjść, żeby zamówić dla was jedzenie. — Możesz to zrobić także tutaj. Zawołaj służącego! — Jestem twoim więźniem? — Tak jakby. Nie chcesz strzec praw mirzy. Nie mogę zatem pozwolić, abyś wyszedł z tego pomieszczenia i na przykład zrobił coś, czego nie uznałbym za słuszne. — Nie wiesz, kim ja jestem, efendi! Po raz pierwszy nazwał mnie efendi; stracił pewność siebie. — Wiem bardzo dokładnie — odrzekłem. — Jesteś mirza Selim, nic więcej. — Jestem powiernikiem i przyjacielem Hassana Ardżir mirzy. Poświęciłem wszystko, żeby pójść za nim i ocalić jego majątek. — To bardzo ładnie i chwalebnie z twojej strony. Nie zapominaj tylko, że od tej pory twój los jest ściśle związany z jego losem. Kiedy tylko zaczniesz myśleć o sobie, będzie to oznaczało twoją zgubę. Mam nadzieję, że zgodzisz się udać ze mną do mirzy. — Tak. Niech mirza rozstrzygnie. — Mój towarzysz zostanie tutaj, a ty zadbasz o to, żeby mu na niczym nie zbywało. Co do reszty, zdecyduje Hassan Ardżir mirza. Powiadomiłem o tym Anglika, któremu moja propozycja bardzo się spodobała, jako że mógł się tutaj wygodnie urządzić, gdy tymczasem ja znów musiałem się uganiać w tej spiekocie. Kiedy Selim wydał konieczne rozkazy, wyszliśmy na podwórze, gdzie ponownie chciał dosiąść swego drogocennego siwka, kupionego dopiero w Ghadhim za pieniądze mirzy. — Weź innego wierzchowca — powiedziałem. Rzucił mi zdziwione spojrzenie i zapytał: — Dlaczego? — Żebyś nie wywoływał sensacji. Weź więc konia jakiegoś służącego. Selim musiał się podporządkować. Arab pojechał z nami. Dla zmylenia ewentualnych obserwatorów przeprawiliśmy się przez rzekę do Muadhem, położonego naprzeciw Ghadhim, po czym okrężną drogą obrałem kierunek na północ. Muadhem to spore miasteczko na lewym brzegu Tygrysu, godzinę drogi na północ od Bagdadu. Spoczywa tam imam Abu Hanifa, jeden z założycieli czterech ortodoksyjnych szkół islamu. Do jego zaleceń stosuje się cały kodeks prawny i rytuał Osmanów. Pierwotnie wznosił się nad jego grobem meczet, który zbudował dla niego książę seldżucki Malik szach. Ale kiedy wielki władca Osmanów Sulejman Wspaniały opanował krnąbrny Bagdad, wzniósł wokół tego miejsca solidny zamek. Abu Hanifa otruł z nienawiści kalif Mansur. Teraz tysiące szyitów pielgrzymuje do jego grobu. Minęły dwie godziny, nim dotarliśmy do miejsca, gdzie obozował Hassan Ardżir mirza. Ujrzawszy mnie, był wyraźnie zdziwiony, przyjął nas jednak bardzo przyjaźnie. — Dlaczego wróciłeś? — zwrócił się do mnie. — Spytaj tego człowieka! — odparłem, wskazując na mirzę Selima. — Mów zatem! — rozkazał mu Hassan Ardżir mirza. Wydobywszy list, Selim spytał: — Panie, czy tyś to napisał? — Tak. Znasz przecież moją pieczęć! Skąd zatem twoje wątpliwości? — Ponieważ rozkazujesz mi zrobić coś, czego się nie spodziewałem ani też na to zasłużyłem. Za jednym z krzaków stanęły kobiety, żeby przyjrzeć Selimowi i przysłuchać rozmowie. — Czego się nie spodziewałeś? — spytał Hassan Ardżir. — Że wszystko, com ocalił, mam przekazać temu obcemu przybyszowi. — Ten efendi nie jest żadnym obcym przybyszem, tylko moim bratem i przyjacielem! — Panie, czy i ja nie jestem twoim przyjacielem? Mirza milczał zaskoczony; potem odrzekł krótko: — Jesteś moim sojusznikiem, którego obdarzyłem zaufaniem. Realizowaliśmy wspólnie śmiały, dumny plan i na razie wspólnie ponieśliśmy porażkę. Chwilowo naszym jedynym ratunkiem była ucieczka. Żeby ją przeprowadzić, wszystko postawiłem na jedną kartę. Czy chcesz poświęcić wielki cel dla małostkowych ambicji? Nie rozumiem cię, Selimie. Ten efendi bezinteresownie wyraził gotowość dyskretnego sprzedania mojego majątku. Dzięki temu uzyskam konieczne środki, aby nam — również tobie, Selimie — ułatwić dalszą drogę. Dlaczego robisz temu efendiemu trudności? Głos mirzy brzmiał poważnie. Selim był zakłopotany, zwłaszcza że zauważył kobiety, szukał więc jakiegoś przekonywającego wytłumaczenia. — Ten człowiek mnie uderzył, kiedy się spotkaliśmy! — powiedział. — Dlaczego cię uderzył? — dopytywał się Hassan Ardżir. — Kiedy spotkaliśmy się na ulicy, nakazałem mu zejść z drogi. Nie zrobił tego, tylko tak mocno uderzył mnie w twarz że spadłem z konia. — Czy to prawda, efendi? — spytał mnie mirza. — Mniej więcej. Przy naszym pierwszym spotkaniu jeszcze nie znałem Selima, a twój sługa Arab również nie mógł rozpoznać, ponieważ Selim miał zasłoniętą twarz. Jechał na wspaniałym siwku, któremu założył twój reszma, zupełnie tak, jakby był wielkim panem. Rozkazał nam, abyśmy ustąpili z drogi, choć miejsca było dosyć, przemawiał zaś tonem padyszacha. Znasz mnie mirzo, jestem bardzo uprzejmy, chciałbym jednak, żeby inni także byli uprzejmi. Zwróciłem mu przeto uwagę, że wystarczy miejsca dla nas obu; on natomiast złapał bicz, nazwał mnie świnią i chciał wychłostać. W następnej chwili leżał już oczywiście na ziemi, a wówczas dowiedziałem się, niestety poniewczasie, że to jest człowiek, do którego mnie wysłałeś. To wszystko, co mam do powiedzenia. Lepiej porozmawiaj z nim, a gdybyś mnie potrzebował, będę w pobliżu. Poszedłem do koni, żeby pogawędzić z Halefem. Po półgodzinie odnalazł mnie Hassan Ardżir. Twarz ułożyła mu się w fałdy niezadowolenia. — Efendi — rzekł. — Cała ta sprawa jest dla mnie bardzo przykra. Co mam uczynić? Nie mogę zrobić sobie z Selima wroga. Czy wybaczysz temu nieostrożnemu człowiekowi? — Chętnie, jeśli takie jest twoje życzenie! Co postanowiłeś? — Nie wróci z tobą. — Tego się spodziewałem. — Oto spis rzeczy, jakie mu przekazałem: nosił go przy sobie. Wycenisz i sprzedasz wszystko; zgodzę się na wszystko, co zrobisz, gdyż wiem, że trudno będzie znaleźć kupców w tak krótkim czasie. Potem zwolnisz moich służących, dając każdemu tyle, ile tu zapisałem. Pieniądze włożyłem już do twojej torby przy siodle. Kiedy powinienem wyruszyć do Meszhed Ali? — Dziś jest szósty Dżumadin’1–ewwel, piętnastego odbędzie się uroczystość. Potrzeba czterech dni na dotarcie z Bagdadu do Nedżefu, poza tym powinno się tam być dzień wcześniej, a zatem stosownym dniem jest dziesiąty tego miesiąca. — Mam więc pozostawać tutaj w ukryciu jeszcze przez cztery dni? — Nie. W mieście powinno się znaleźć jakieś miejsce, w którym ty i twoi ludzie będziecie bezpieczni. Pozwól, że się tym zajmę! Czy chcesz zachować wszystko, co teraz z sobą wozisz? — Nie, to też trzeba sprzedać. W takim razie lepiej od razu daj mi wszystko, co nie będzie ci potrzebne i ustal cenę! W Bagdadzie są bogaci ludzie. Może znajdę jakiegoś Persa albo Ormianina, który kupi wszystko. Efendi, to będzie kosztowało majątek! Mniejsza o to! Dopilnuję twojego zysku, jakby chodziło o mój własny. — Ufam ci. Chodź, obejrzymy ładunek! Pakunki zostały otwarte i oczom moim ukazały się skarby i kosztowności, jakich w takim wyborze i ilości nigdy jeszcze: widziałem. Sporządzono spis, a mirza ustalił cenę. Była bardzo niska, jeśli się uwzględniło rzeczywistą wartość tych rzecz mimo to suma końcowa rzeczywiście stanowiła majątek. — A co teraz zrobisz z twoją eskortą, o mirzo? — spytałem. — Wynagrodzę ich i zwolnię, skoro tylko uda ci się znaleźć dla mnie mieszkanie. — Dla ilu osób? — Dla Selima, kobiet, ich służącej i dla mnie. Potem wynajmę jeszcze służącego, który mnie nie zna. — Mam nadzieję, że zdołam dla ciebie wszystko załatwić. Każ załadować rzeczy. — Ilu poganiaczy wielbłądów weźmiesz z sobą? — spytał i — Żadnego. Dam sobie radę z Halefem! — To niemożliwe, efendi! Sam sobie przecież nie poradzisz! — Dlaczego nie? Mam brać ludzi, którzy potem będą mi naprzykrzać w Ghadhim albo w Bagdadzie? — Zrób, jak uważasz! Muszę ci zostawić wolną rękę. Wielbłądy zostały objuczone i tak ze sobą powiązane, że jeden musiał kroczyć za drugim. Byliśmy gotowi do wymarszu. — Daj jeszcze jakieś poświadczenie, żeby twoi ludzie mi zaufali — poprosiłem Hassana Ardżir. — Oto mój sygnet! Nie zdarzyło się jeszcze, żeby kosztowny pierścień wielkie perskiego pana ozdabiał mój palec. Pasował jednak znakomicie; nasza mała karawana ruszyła z miejsca. Tym razem potrzebowaliśmy więcej czasu, żeby dotrzeć do Tygrysu i przeprawić się na drugi brzeg, ale wszystko odbyło się szczęśliwie. Persowie byli zdumieni, kiedy zajechaliśmy z naszym ładunkiem na podwórze. Zwoławszy wszystkich, pokazałem sygnet ich pana i powiedziałem, że teraz zamiast mirzy Selima mają słuchać mnie. Nie wyglądało na to, by ta zmiana szczególnie ich zasmuciła. Dowiedziałem się od nich, że właścicielem tego domu jest bogaty hurtownik mieszkający po drugiej stronie Bagdadu, północnym przedmieściu, w pobliżu medresy* Mostansir. W pomieszczeniu na parterze tego budynku leżały ładunki, których pilnował Selim. Kazałem tam umieścić także resztę przywiezionych rzeczy i postanowiłem, że dopiero jutro dokonam szczegółowej lustracji, jako że byłem już zbyt zmęczony. Przeszukując torbę przy siodle, znalazłem pieniądze, które wetknął tam Hassan Ardżir mirza. Były to wyłącznie solidne bite tomany, dające sumę przynajmniej czterokrotnie wyższą niż to, co miałem wypłacić. Przekazałem Halefowi nadzór nad służbą, po czym udałem się w odwiedziny do sir Dawida Lindsaya. Lindsay leżał rozciągnięty na poduszkach w serdabie. Jego nos poruszał się równomiernie w takt oddechu, a z szeroko otwartych ust rozbrzmiewało przeciągłe chrapanie. — Sir Dawidzie! Usłyszał mnie natychmiast, zerwał się na równe nogi, dobywając noża. — Kto to? Och! Ach! All right! To pan, mister Kara? — Yes! Jak pan się miewa? — Dobrze, wyśmienicie! Przepięknie jest w Ghadhim! — Proszę spojrzeć, jak się pocę! Piekielny żar. — Well! Proszę się położyć i zdrzemnąć! — Mamy coś innego do roboty. Najpierw jednak chcę wreszcie coś zjeść. — Proszę klasnąć w dłonie, służący zaraz się zjawi. — Próbował pan? — Yes! Niestety nie mogłem go zrozumieć. Prosiłem o porter, przyniósł mi papkę z mąki, prosiłem o sherry, przyniósł mi daktyle. Okropność! — Zobaczymy więc, czy będę miał więcej szczęścia. Na moje klaśnięcie natychmiast pojawił się ów usłużny duch, który przedtem obsługiwał Selima. — Rozkaż, sahibie, jak mam się do ciebie zwracać! — rzekł. — Mnie będziesz nazywał efendim, a ten człowiek to bej. Zatroszcz się migiem o jedzenie! — Co chcesz zjeść, efendi? — Co tam masz. Nie zapomnij o świeżej wodzie! Jesteś kuchmistrzem? — Tak, efendi. Mam nadzieję, że będziesz ze mnie zadowolony. — Jak opłacał cię mirza Selim? — Wykładałem, ile było trzeba, a co dwa dni on mi wszystko zwracał. Dobrze, nadal będziemy tak robić. Idź już! Po krótkim czasie miałem wybór głównych potraw i używek, jakie tylko oferował Bagdad, a mój poczciwy Lindsay bej też się poczęstował. — Czy pozbył się pan tego Selima, sir? — zapytał. — Tak. Na razie zostanie z Hassanem Ardżir mirzą. Obawiam się, że planuje zemstę. — Pshaw! Tchórz! Ale wie pan, co zrobimy po jedzeniu? Pojedziemy tramwajem konnym do Bagdadu i kupimy ubrania: — Zgoda, będą nam potrzebne. Jednocześnie mogę zasięgnąć informacji, które są jeszcze potrzebniejsze. Szukam mianowicie kupca na kosztowności mirzy, których jeszcze sporo dowiozłem na wielbłądach. — Ach! Och! Co to jest? — Wspaniałe rzeczy, które mają pójść za śmiesznie niską cenę. Gdybym był bogaty, kupiłbym wszystko! — Proszę wymienić kilka rzeczy! Wydobywszy spis, jąłem mu tłumaczyć. — Och! Ach! — wykrzyknął. — Ile to ma kosztować? Wymieniłem sumę. — Czy to jest tyle warte? — Pomiędzy braćmi więcej niż dwa razy tyle. — Well! Dobrze! Wspaniale! Nie musi pan szukać! Znam człowieka, który kupi wszystko! — Pan? Któż to taki? — To Dawid Lindsay! Yes! — Czyż to możliwe, sir Dawidzie? Och, wybawił mnie z wielkiego kłopotu! Ale jak jest u pana z pieniędzmi, sir? Mirza chce natychmiast otrzymać zapłatę. — Pieniądze? Pshaw! Pieniądze są! Tyle ma Lindsay bej! — Co za szczęście! To zatem byłoby załatwione. Jest jednak jeszcze druga część, myślę o przedmiotach powierzonych Selimowi. — Wiele tego? — To się jeszcze zobaczy. Mam również spis tych rzeczy jutro otworzę paki, żeby wycenić ich wartość. Dopiero wówczas będę wiedział, jakiej sumy muszę żądać. — Piękne rzeczy, hę? — Rozumie się! Proszę spojrzeć, są tam na przykład saraceńskie kolczugi, trzy sztuki, drogocenny rarytas do każdej kolekcji; miecze wykute z lahaureńskiej stali, jeszcze bardziej cenne niż prawdziwe damascenki; liczne butelki prawdziwego olejku różanego, złote i srebrne brokaty, cudowne dywany, perskie szale z kermańskiej wełny, całe bele cennych jedwabi i tak dalej. Są tu antyki o niemal bezcennej wartości. Kto zechce te rzeczy kupić, a potem odsprzedać je pojedynczo na rynku zachodnim, zrobi ogromny interes. — Interes! No! Nie dopuszczę do tego! Kupię wszystko dla siebie! — Wszystko, sir Dawidzie? Także spisane tu przedmioty? — Yes! — Ależ, sir Dawidzie! Proszę się zastanowić, to niesamowita suma! — Niesamowita? Dla pana, nie dla Dawida Lindsaya. Czy pan wie, ile ja mam? — Nie. Nigdy nie wypytywałem o pańską sytuację. — To i teraz niech pan nie pyta! Moja sytuacja jest bardzo dobra! Yes! — Mogę sobie wyobrazić, że jest pan milionerem, ale nawet milioner powinien się zastanowić, zanim wyda taką sumę za jednym zamachem, w dodatku dla zaspokojenia własnej zachcianki. — Nie szkodzi! Liczy się wartość! Wprawdzie nie mam przy sobie tylu pieniędzy, żeby za wszystko zapłacić, ale znam tu kilku ludzi. Wypiszę papiery, podpiszę: Dawid Lindsay, i dostanę pieniądze. Well! Jutro obejrzymy te rzeczy. — Dobrze. Będę bardzo skrupulatny, bo zarówno pan, jak i mirza, jesteście moimi przyjaciółmi. Sprowadzę rzeczoznawców, którzy oszacują te przedmioty. Wtedy będziemy się targować. — Well! Ale teraz do miasta, żebyśmy się stali nowymi ludźmi! — Proszę wziąć czibuk, sir Dawidzie. Na targu będziemy wyglądali jak prawdziwi muzułmanie. Powiadomiwszy Halefa, że prawdopodobnie wrócimy jeszcze przed wieczorem, udaliśmy się do tramwaju konnego. Był w bardzo złym stanie. Okna powybijane, poduszki z siedzeń pokradzione, a przed wagonem chrzęściły kości dwóch szkap, które spokojnie można by określić jako „chodzące szkielety”. Mimo to do Bagdadu dojechaliśmy bez wypadku. VIII W BAGDADZIE Pierwsze kroki skierowaliśmy na bazar odzieżowy, który opuściliśmy jako nowi ludzie. Nie mogłem wyperswadować Anglikowi, żeby za mnie nie płacił. Zakupiwszy ubranie również dla Halefa, powierzyłem je pewnemu młodemu Arabowi, który zaofiarował nam swoje usługi tragarza, kiedy ujrzał nas wychodzących ze sklepu z paczką. — Dokąd teraz, sir? — spytał mój towarzysz. — Wino, arak, kawiarnia! — odrzekłem w jego stylu. Lindsay udzielił swej zgody, uśmiechając się grzecznie pod nosem i po pewnym czasie znaleźliśmy ustronną kawiarnię, gdzie wśród aromatu mokki i perskiego tytoniu poddaliśmy się goleniu i innym upiększającym zabiegom. Nasz tragarz zajął miejsce przy drzwiach. Nie miał na sobie nic oprócz przepaski na biodrach, postawę natomiast prezetował iście królewską. Bez wątpienia był wolnym Beduinem. Jak do tego doszło, że ten syn pustyni pracował jako hammal*? Jego zachowanie się tak mnie zaintrygowało, że dałem mu zna by usiadł u mego boku. Uczynił to z godnością człowieka świadomego własnej wartości, po czym przyjął fajkę, którą kazałem mu podać. Po chwili zacząłem: — Widzę, żeś jest wolny ibn Arab. Wolno spytać, jak trafiłeś do Bagdadu? — Pieszo i konno — odrzekł. — Dlaczego pracujesz jako tragarz? — Bo muszę z czegoś żyć. — Dlaczego opuściłeś swoje plemię? — Thar* mnie wygnała. — Jesteś zatem ścigany przez mściciela? — Nie. Sam jestem mścicielem. — A twój wróg uciekł do Bagdadu? — Tak. Szukam go i oczekuję już od dwóch lat. Zatem dla zemsty krwi ten dumny Arab zniżał się do niewolniczej pracy. — Z jakiego kraju pochodzisz? — Panie, czemu tak wiele pytasz? — Ponieważ odwiedzam wszystkie kraje islamskie i chętnie bym się dowiedział, czy znam również twoją ojczyznę. — Pochodzę z Kara, gdzie zlewają się Wadi Montisz i Wadi Kirbe. — Z okolic Ssajbanów w Belad Beni Jssa? Tam jeszcze nie byłem, zamierzam odwiedzić ten kraj. — Zostaniesz gościnnie przyjęty, jeśli jesteś wiernym synem Proroka. — Skoro jesteś w Bagdadzie od dwóch lat, to pewnie dobrze znasz miasto? — Tak, panie. — Czy nie znasz jakiegoś domu, gdzie byłoby chłodno, a przede wszystkim spokojnie i miło? — Mogę ci pokazać taki dom. — Gdzie on stoi? — pytałem dalej. — Niedaleko od miejsca, gdzie mieszkam, w ogrodach palmowych na południu miasta. — Kto jest właścicielem? — Pewien pobożny talib, który żyje tam samotnie i nie naprzykrzałby się najemcom. — Czy to daleko? — Dotrzesz tam szybko, jeśli weźmiesz osła. — Idź zatem i zamów trzy osły. Poprowadzisz nas. — Potrzebujesz tylko dwóch osłów, panie, bo ja pójdę pieszo. Wkrótce przed drzwiami zjawiło się dwóch poganiaczy z osłami, które były siwej maści, jaką często spotyka się w Bagdadzie. Anglik i ja siedzieliśmy do tej pory zwróceni ku sobie plecami, jako że tego wymagały fryzjerskie zabiegi. W końcu mój golibroda był gotów, a i ten od Anglika klasnął w dłonie na znak, że wielkie dzieło zostało ukończone. W tej samej chwili zwróciliśmy się wzajemnie ku sobie i chyba nie zdarza się często, by dwie twarze tworzyły tak jaskrawy kontrast, jak nasze w tym momencie. Lindsay bowiem wydał okrzyk zaskoczenia, gdy tymczasem ja nie mogłem się powstrzymać i wybuchnąłem głośnym śmiechem. — Co tu takiego śmiesznego, sir? — spytał osłupiały Englishman. — Niech pan każe sobie podać lustro, sir Dawidzie! — Jak tutaj się nazywa lustro? — Mirat! — Well — zwrócił się do golibrody. — Pray, the mirat! Kiedy golarz podsunął mu lustro pod nos, trudno było się powstrzymać od śmiechu na widok mimiki naszego dżentelmena. Trzeba sobie wyobrazić długą, wąską, spaloną słońcem twarz z której dolnej połowy zwisała rudawa bródka, szeroko rozwarte usta, długi nos, trzykrotnie powiększony naroślą, a nad tym wszystkim gładko wygoloną, lśniącą bielą głowę, na której wierzchołku pozostał tylko kosmyk włosów. A do tego ta wymowna mimika! Nawet Beduin z trudem powstrzymywał się od śmiechu, poprzestając na uśmiechu. — Ohydne, piekielne! — zawołał osłupiały Lindsay. — Gdzie mój rewolwer? Zabiję tego człowieka! — Proszę się nie unosić, sir Dawidzie! — poprosiłem. Ten dobry człowiek nie miał przecież pojęcia, że siedzi przed nimi Englishman. Wziął pana za muzułmanina, zostawił więc panuj tylko ten kosmyk! — Well! Słusznie! Ale ta twarz! Okropność! — Niech się pan nie martwi, sir Dawidzie! Turban wszystko przykryje, a nim powrócicie do old England sierść panu odrośnie. — Sierść? No, no, mister Kara! Ale dlaczego pan wygląda tak dobrze, choć panu również pozostawiono tylko kosmyk? — To kwestia rasy, sir; Niemcowi wszędzie jest dobrze! — Yes! Słusznie! Widzę to po panu. Ile ta przyjemność będzie kosztować? — Ja dam dziesięć piastrów. — Dziesięć piastrów? Czy pan oszalał? Łyk lurowatej kawy, dwa hausty śmierdzącego dymu tytoniowego i zmarnowana głowa — dziesięć piastrów! — Proszę wziąć pod uwagę, że wyglądaliśmy jak dzicy! A teraz? — Yes! Gdyby teraz zobaczyła pana stara Halwa, to oduczyłaby z zachwytu menueta! Idźmy już stąd! Tylko dokąd? — Wynająć mieszkanie w jakiejś willi pod miastem. Beduin nas poprowadzi. Pojedziemy na tamtych białych osłach. — Well! Pięknie! Naprzód! Opuściwszy kawiarnię, dosiedliśmy tych niewielkich, ale bardzo silnych i wytrzymałych zwierząt. Nogami niemal dotykałem ziemi, a Lindsay podciągnął swoje spiczaste kolana pod pachy. Przed nami biegł Beduin, bezlitośnie rozdając pałką ciosy na prawo i lewo, żeby nikt nie wszedł nam w drogę. Za nim jechaliśmy my dwaj, przycupnięci na osłach jak małpy na wielbłądzie, z tyłu zaś kłusowali właściciele zwierząt, wydając ochrypłe krzyki i bez przerwy okładając kijem tylną część korpusu osłów. Tak śmigaliśmy przez ulice i uliczki, aż domy poczęły rzednąć. Beduin zatrzymał się przed wysokim murem, my zaś zsiedliśmy z osłów. Staliśmy przed wąską furtką, w którą nasz przewodnik mocno stukał kołatką. Długo musieliśmy czekać, nim ktoś otworzył. Ujrzeliśmy najpierw długi, spiczasty nos, po czym ukazała się blada twarz. — Czego chcecie? — spytał mężczyzna. — Efendi, ten obcy przybysz chce z tobą porozmawiać — wyjaśnił nasz przewodnik. Wpiła się we mnie para małych, szarych oczu, po czym dał się słyszeć drżący głos: — Wejdź, ale tylko ty! — Ten bej pójdzie ze mną — odparłem, wskazując na Anglika. — Tak, ale tylko dlatego, że to bej. Weszliśmy, a furtka się za nami zamknęła. Mężczyzna miał na bardzo kościstych stopach ogromne pantofle; szedł przed nami, szurając, przez wspaniały ogród, nad którym kołysały się wachlarze palm. Zatrzymał się przed ślicznym domkiem. — Czego chcecie? — Jesteś właścicielem tego wspaniałego ogrodu i masz do wynajęcia mieszkanie? — Tak. Chcecie je wynająć? — Może. Ale najpierw musimy je zobaczyć! — Chodźcie więc! Psiakrew! Gdzie jest mój klucz? Podczas gdy on poszukiwał klucza we wszystkich fałdach swej szaty, ja miałem czas ochłonąć ze zdumienia: oto usłyszałem jak Turek klnie po polsku! Wreszcie człowiek ów odnalazł zagubiony przedmiot na kracie okiennej i otworzył. — Wejdźcie! Weszliśmy do pięknego przedsionka, na końcu którego mieściły się schody wiodące na piętro. Po prawej i lewej były drzwi. Spiczastonosy otworzył te z prawej, po czym wepchnął nas do dużego pokoju. W pierwszej chwili sądziłem, że ściany są wytapetowane na zielono, zaraz jednak zauważyłem, że z wysokich półek dookoła zwisały zielone zasłony, co się zaś za nimi kryło, udało mi się zgadnąć, kiedy rzuciłem spojrzenie na długi stół zajmujący środek pomieszczenia: pokrywały go książki, a naprzeciw mnie jedna otwarta, której nie można nie nie poznać — stara norymberska Biblia Ilustrowana. Zbliżyłem szybko i położyłem na niej dłoń. — Biblia! — zawołałem po niemiecku. — Szekspir, Monteskiusz, Schiller, lord Byron! Skąd wzięły się tutaj te książki? Byli to autorzy jedynie kilku dzieł, które ujrzałem na stole. Pan domu cofnął się o krok, klasnął w dłonie i spytał: — Co?! Pan mówi po niemiecku? — Jak pan słyszy! — Jest pan Niemcem? — Istotnie. A pan? — Jestem Polakiem. A ten drugi pan? — To Anglik. Ja nazywam się… — Proszę na razie bez nazwisk — przerwał mi Polak. — Zanim zaczniemy używać nazwisk, powinniśmy się najpierw lepiej poznać. Zgodnie z tutejszym zwyczajem klasnął w dłonie, potem powtórzył to jeszcze parokrotnie, aż w końcu drzwi się otworzyły i pojawiła się postać tak gruba i tłusta, jak rzadko zdarza się widywać. — Allach akbar, znowu! — dobył się jęk spomiędzy mięsistych warg. — Czego chcesz, efendi? — Kawa i tytoń. — Tylko dla ciebie? — Dla wszystkich. — Dużo kawy? — Zbieraj się! — Wallahi, billahi, tallahi, to ci dopiero efendi! Ulżywszy sobie tym westchnieniem, ów niepojęty stwór opuścił rozkołysanym krokiem pokój. — Co to za monstrum? — spytałem, może nieco zbyt natrętnie. — Mój służący i kucharz. — O biada! — Tak, najwięcej zjada i wypija sam. Ja dostaję tylko to, co zostanie. — To bardzo źle! — Przyzwyczaiłem się. Służył mi jeszcze w czasach, kiedy byłem oficerem. — Był pan oficerem? — W służbie Turcji. — A teraz mieszka pan sam w tym domu? — Sam! Na bladej twarzy Polaka zagościła głęboka melancholia. Żal mi go było. — Mówi pan może po angielsku? — Uczyłem się w młodości. — Pozwoli więc pan, że będziemy rozmawiali w tym języku, żeby mój towarzysz się nie nudził. — Chętnie! A więc naprawdę przyszliście, żeby sobie obejrzeć mój dom? Kto wam o mnie opowiedział? — Nie o panu, tylko o pańskim domu. Arab, który przyprowadził nas do pańskiej furtki. On jest pańskim sąsiadem — odpowiedziałem na jego pytania. — Nie znam go. Nie zajmuję się w ogóle nikim. Szukacie panowie mieszkania tylko dla siebie? — Nie. Podróż odbywamy w grupie złożonej z pięciu mężczyzn, dwóch dam i jednej służącej. — Pięciu mężczyzn… dwie damy… hm! To brzmi nieco romantycznie. — Tak też i jest. Otrzyma pan wyjaśnienia, kiedy obejrzymy mieszkanie. — Dla tylu osób chyba nie starczy miejsca… ale oto i kawa! Znów pojawił się grubas, czerwony na twarzy jak wiśnia. Na jego tłustych rękach kołysał się wielki talerz z trzema parującymi filiżankami. Przy nich, obok starego czibuka leżała kupka tytoniu zbyt mała, żeby choć raz nabić fajkę. — Proszę — zaskrzeczał — oto kawa dla wszystkich! Spocząwszy na otomanie, odebraliśmy mu talerz, jako że nie byłby w stanie do nas się nachylić. Jego pan jako pierwszy Przytknął filiżankę do ust. — Smakuje? — spytał grubas. — Tak. Anglik również spróbował. — Smakuje? — spytał grubas i jego. — Fie! Lindsay wypluł te popłuczyny, a ja po prostu odstawiłem filiżankę. — Nie smakuje? — grubas zwrócił się teraz do mnie. — Sam spróbuj! — odrzekłem. — Maszallah, ja takiej nie piję! — stwierdził niewinnie. Teraz Polak sięgnął po fajkę. — W środku jest jeszcze popiół! — zganił grubasa. — Tak, ja ją paliłem! — przyznał się grubas. — To musisz ją oczyścić! — Daj mi ją! — Grubas wyrwał swojemu panu fajkę z ręki, wytrząsnął popiół przed drzwiami, po czym wrócił. — Proszę! Teraz możesz ją nabić, efendi! Pan usłuchał swojego sługi, ale w trakcie nabijania fajki chyba sobie przypomniał, że w ogóle jeszcze niczego nie skosztowaliśmy. Dlatego zdecydował się zaproponować nam to, co miał najcenniejszego. — Oto klucz do piwnicy! — rzekł stary Polak do swojego dziwnego lokaja. — Zejdź na dół! — Co mam przynieść, efendi? — Wino. — Wino? Allach kerim! Panie, czy chcesz diabłu sprzedać duszę? Chcesz być strącony w najgłębszą otchłań piekła? Napij się kawy albo wody! To dobrze robi na jasność wzroku i pobożność duszy; ale kto pije szarab*, popada w najgorszą nędz i zepsucie! — Idź! — Nie rób mi tego, efendi, nie chcę cię widzieć w szponac szejtana! — Cicho bądź i rób, co ci każę! Na dole są jeszcze trz butelki, przynieś je! — W takim razie będę posłuszny, Allach mi wybaczy, jestem winny twego potępienia. Co rzekłszy, tłusty służący wytoczył się przez drzwi. — Oryginał! — zauważyłem z lekkim uśmiechem. — Ale wierny, choć nie oszczędza zapasów. Tylko winem nie może sam rozporządzać. Dostaje klucz tylko wtedy, gdy ja chcę się napić, a skoro tylko przyniesie butelkę, zaraz musi oddać klucz. — To bardzo roztropny sposób postępowania, ale… Nie mogłem dokończyć, bo grubas znów się zjawił, sapiąc jak lokomotywa. Pod każdym ramieniem trzymał jedną butelkę, trzecią zaś dzierżył w prawicy. Pochylił się, na ile było to możliwe, i postawił butelki u stóp swego pana. Musiałem zagryźć wargi, żeby nie wybuchnąć niegrzecznym śmiechem: dwie butelki były całkiem puste, a trzecia wypełniona tylko do połowy. Jego pan spojrzał mu osłupiałym wzrokiem w oczy. — Czy to jest to wino? — spytał. — Trzy ostatnie butelki! — Ależ one są puste! — Bom bosz — całkiem puste! — przyznał grubas, wywracając oczami. — Kto wypił wino? — Ja, efendi. — Czyś ty zwariował? Żeby mnie i moim gościom wypić teraz za jednym zamachem dwie i pół butelki wina! — Teraz? Za jednym zamachem? O efendi, to nieprawda, tu jestem niewinny. Wino piłem wczoraj, przedwczoraj, onegdaj i jeszcze przed onegdaj, bo codziennie miałem chęć na szklaneczkę. — Złodziej, łajdak, łobuz! Jakim to sposobem schodziłeś codziennie do piwnicy? Przecież w dzień i w nocy noszę klucz przy sobie! A możeś go ukradł w nocy, kiedy spałem? — Na Allacha! Co za efendi! — parsknął gruby lokaj. — Powiadam ci, że i w tym względzie jestem niewinny! — Ale jak można wejść do zamkniętej piwnicy? — Piwnica wcale nie była zamknięta, efendi. Nigdy jej nie zamykałem, kiedy było tam wino! — Psiakrew! Dobrze, że się o tym dowiedziałem! — Panie, przekleństwa w obcym języku w niczym ci nie pomogą! Masz przecież dosyć wina dla siebie i swoich gości! Wziąwszy do ręki butelkę, Polak przyjrzał się jej pod światło. — Jak to wino wygląda, hę? — Ono ci nie zaszkodzi, efendi! W środku było już tylko pół szklaneczki, a ponieważ tyle by na trzech mężczyzn nie wystarczyło, dolałem wody! — Wody? Och! A masz, oto twoja woda! Zamachnąwszy się, Polak rzucił butelką, celując w głowę grubasa. Jednakże ten uchylił się szybciej, niż można się było spodziewać, butelka zaś przeleciała nad nim, roztrzaskując się o drzwi i rozlewając zawartość na podłogę. Służący z żalem klasnął w dłonie, wołając: — Na Allacha, co robisz, efendi! Zmarnowałeś tę wspaniałą wodę, którą całkiem dobrze można by wypić jako wino! A do tego rozbite szkło! Sam będziesz je musiał pozbierać, bo ja nie mogę się tak mocno schylać! Co rzekłszy, ciężkim krokiem opuścił pokój. Było to zachowanie, które uznałbym za niemożliwe, gdybym nie był naocznym świadkiem. A już najbardziej zdziwiło mnie to, że pan domu zaraz po niecelnym rzucie odzyskał spokój. Ta niezwykła wyrozumiałość pana wobec bezczelnego sługi z pewnością miała głęboko ukrytą przyczynę. Ten człowiek stanowił dla mnie zagadkę, którą postanowiłem rozwiązać. — Wybaczcie! — poprosił Polak. — Coś takiego już się nie powtórzy. Może jeszcze kiedyś opowiem, dlaczego jestem tak wyrozumiały dla tego człowieka. Oddał mi wielkie usługi! Nabijcie sobie fajki! Wyciągnąłem własny tytoń. Kiedy fajki już się paliły, pan domu rzekł: — Chodźmy. Pokażę panom mieszkanie! Poprowadził nas na pierwsze piętro. Znajdowały się tam cztery zamykane na klucz izby, a wszystkie miały na środki dywan, pod ścianami zaś wąskie poduszki. Pod dachem były jeszcze dwa małe pomieszczenia, które również dawały się zamykać. Mieszkanie podobało mi się. Zapytałem o cenę. — Ależ nie! — odparł Polak. — Musimy się uważać za rodaków. Proszę zatem, abyście wy i wasi ludzie byli moimi gośćmi. — Nie odrzucę tej uprzejmej oferty, tym bardziej że w każdej chwili mam prawo złamać umowę. Najważniejsze dla mnie jest to, aby nikt z zewnątrz nie zwracał na nas uwagi i nie przeszkadzał nam. — Tego zaznacie tutaj w całej pełni. Jak długo zamierzacie zabawić w moim domu? — Niestety, niezbyt długo, najmniej cztery dni, a najwyżej dwa tygodnie. Żeby wytłumaczyć moją sytuację, pozwoli pan, że opowiem pewną drobną przygodę? — Naturalnie. Proszę usiąść. Tutaj siedzi się równie dobrze jak na dole. Kiedyśmy usiedli, opowiedziałem mu o naszej sytuacji i o spotkaniu z Hassanem Ardżir mirzą tyle, ile uznałem za konieczne. Przysłuchiwał się uważnie, a kiedy skończyłem, zerwał się na równe nogi i krzyknął: — Sir, spokojnie może się pan do mnie wprowadzić, gdyż tutaj nikt wam się nie będzie naprzykrzał ani też nikt was nie zdradzi. Kiedy przyjdziecie? — — Jutro o zmierzchu. Ale zapomniałbym o jednym: mamy kilka koni i dwa wielbłądy. Czy znajdzie się tutaj miejsce dla tych zwierząt? — Miejsca jest dosyć. Nie widzieliście jeszcze podwórza, położonego za domem. Jego zadaszona część wystarczy na wasze potrzeby. Oczekuję tylko jednego: że sami zatroszczycie się o służbę dla siebie. — Uczynimy to z ochotą! — Kiedy jutro przyjdziecie, objedźcie mur ogrodowy dookoła! Po stronie przeciwległej do furtki znajduje się szeroka brama, gdzie będę na was czekał. Rozstaliśmy się z Polakiem zadowoleni z sukcesu, po czym w towarzystwie poganiaczy osłów i Araba wróciliśmy do miasta. Wprowadziliśmy się następnego wieczora: Hassan Ardżir mirza w sukni kobiecej, żeby zwieść ewentualnych obserwatorów. Jego ludzie otrzymali zapłatę i zostali odprawieni, tylko Selim przy nim pozostał. Służących zastąpił Arab, który poprzedniego dnia był naszym przewodnikiem. Kiedy znów zacząłem z Persem rozmowę o jego wyprawie do Meszhed Ali, z przykrością stwierdziłem, że stanowczo się wzbrania wziąć mnie z sobą. Nie mogłem mu tego brać za złe. Był szyitą, a jego wiara zakazywała mu pod karą śmierci odwiedzania świętych miejsc u boku niewiernego. Jedyne ustępstwo, jakie uczynił, polegało na pozwoleniu, bym dojechał z nim do Hille, gdzie chwilowo musieliśmy się rozstać, aby potem znów się spotkać w Bagdadzie. Właściwie zamierzał pozostawić obie kobiety na miejscu, lecz one na to się nie zgodziły i tak bardzo nalegały, że w końcu musiał jednak ustąpić. Tym samym zostałem zwolniony z konieczności pełnienia roli obrońcy kobiet. Już teraz przez miasto ciągnęły liczne grupy pielgrzymów, które nie zatrzymując się szły dalej na zachód, ale dopiero dziesiątego Dżumadin’1–ewwela dotarła do nas wieść, że do miasta zbliża się właściwa karawana śmierci. Lindsay, ja i mały Halef natychmiast dosiedliśmy koni, żeby rozkoszować się widokiem tak wyjątkowego spektaklu. Rozkoszować? Cóż, rozkosz ta była w najwyższym stopniu wątpliwa! Szyici wierzą, że każdy muzułmanin, którego zwłoki zostaną pogrzebane w Karbali albo w Nedżefie, natychmiast, trafi do raju. Przeto najgorętszym pragnieniem każdego jest byś pochowanym w jednym z tych miejsc. Jako że transport zwłok przy pomocy karawany jest bardzo kosztowny, mogą sobie na to pozwolić jedynie bogacze, biedak natomiast, jeśli chce być pochowany w takim świętym miejscu, żegna się z rodziną i żebrząc przebywa długą drogę do grobowca Alego lub Hussajna, by tam oczekiwać na śmierć. Rozkoszować? Cóż, rozkosz ta była w najwyższym stopniu wątpliwa! Szyici wierzą, że każdy muzułmanin, którego zwłoki zostaną pogrzebane w Karbali albo w Nedżefie, natychmiast trafi do raju. Przeto najgorętszym pragnieniem każdego jest być pochowanym w jednym z tych miejsc. Jako że transport zwłok przy pomocy karawany jest bardzo kosztowny, mogą sobie na to pozwolić jedynie bogacze, biedak natomiast, jeśli chce być pochowany w takim świętym miejscu, żegna się z rodziną i żebrząc przebywa długą drogę do grobowca Alego lub Hussajna, by tam oczekiwać na śmierć. Rok w rok setki tysięcy pielgrzymów ruszają w drogę do owych miejsc, ale napływ jest największy, kiedy zbliża się jedna z głównych rocznic szyitów. Wówczas z Wyżyny Irańskiej zjeżdżają karawany szyickich Persów, Afgańczyków, Beludżów, Hindusów itd. Ze wszystkich stron zwozi się umarłych, wykorzystując nawet kursujące po Eufracie statki. Zwłoki często całymi miesiącami oczekują na wymarsz, karawana ma przed sobą długą drogę, a posuwa się do przodu bardzo wolno. Spiekota Południa bezlitośnie praży okropnym żarem na całej trasie, którą należy przebyć, nie trzeba zatem nadmiernego wysiłku, żeby sobie wyobrazić straszliwy odór, jaki towarzyszy takiej karawanie. Zwłoki leżą w trumnach pękających z powodu upału albo są zawinięte w filcowe derki, zniszczone lub przynajmniej przeniknięte substancjami gnilnymi, nic więc dziwnego, że tuż za tymi pochodami śmierci postępuje na wychudzonej szkapie widmo dżumy o pustych oczodołach. Kto je napotka, usuwa się daleko na bok, i jedynie szakale oraz Beduini skradają się w pobliżu; te pierwsze przyciąga zapach zgnilizny, drugich natomiast wabią skarby, jakie wiezie karawana, ażeby na zakończenie pielgrzymki przekazać je w ręce strażników grobowca. Wysadzane diamentami naczynia, usiane perłami materie, kosztowna broń i sprzęty, bezcenne amulety i wiele innych przedmiotów, ogromne ilości monet z czystego złota zwozi się do Karbali i Meszhed Ali, gdzie znikają w podziemnych skarbcach. Dla zmylenia beduińskich rozbójników ukrywa się te skarby w podobnych do trumien skrzyniach, ale doświadczenie nauczyło przedsiębiorcze arabskie plemiona, jak można obrócić tę przezorność wniwecz. Podczas napadu otwierają wszystkie trumny, zdobywając w ten sposób poszukiwane skarby. Pole walki przedstawia później pogmatwany obraz obalonych zwierząt, zabitych ludzi, rozproszonych resztek zwłok i śmierdzących szczątków trumien, przeto samotny wędrowiec kieruje swego konia w inną stronę, uchodząc przed tchnieniem zarazy. Z ostrożności wziął się nakaz: karawana śmierci musi omijać na swej drodze wszystkie zamieszkane miasta. Wcześniej wolno było przejeżdżać przez Bagdad. Karawana wkraczała przez Szedt Omer, wschodnią bramę; zaledwie jednak opuszczała miasto, udając się na zachód, w mieście kalifów rozchodziło się tchnienie morowego powietrza, zaraza poczynała szaleć i tysiące ludzi padało ofiarą mahometańskiej obojętności, która zadowala się fałszywą pociechą, że „wszystko jest zapisane w Księdze”. W nowszych czasach sytuacja się zmieniła, i tu zwłaszcza bardzo podziwiany, ale równie mocno atakowany Midhad Pasza zrobił porządek ze starymi zwyczajami. Karawana może teraz jedynie ocierać się o północną granicę miasta, żeby po górnym moście przejść nad Tygrysem. Właśnie tam ją spotkaliśmy. Kiedy zbliżyliśmy się do owego miejsca, w nozdrza uderzyła nas nieznośna woń morowego powietrza. Czoło długiego pochodu już dotarło na miejsce i czyniło przygotowania do rozbicia obozu. Flaga z perskim herbem (lew na tle wschodzącego słońca) została wetknięta w ziemię; miała stanowić punkt centralny obozu. Piesi siedzieli na ziemi, jeźdźcy zsiedli z koni i wielbłądów; ale muły niosące trumny pozostały objuczone, a to znaczyło, że postój miał być krótkotrwały. Za nimi ciągnął się długi, nie dający się ogarnąć wzrokiem pochód niby wąż, co pełznie prosto przed siebie po ziemi. Były to brązowe, wysuszone skwarem słonecznym postacie, z trudem utrzymujące się na grzbietach swoich zwierząt albo szurające po ziemi zmęczonymi stopami. Ale w oczach płonął ogień żarliwej wiary, nie zważając zatem na licznie zgromadzonych widzów śpiewali swoją monotonną pieśń pielgrzymów: Allach, hesti dżihandar, Allach, hestem asman pejwend, Hussein, hesti chun alud Hussein, hestem eszk ris!* Tak bardzo zbliżyliśmy się do pielgrzymów, że stanęliśmy tuż przy nich; lecz im więcej ich nadchodziło, tym piekielniejszy stawał się smród, tak iż w końcu Haief rozwiązał koniuszki turbanu, żeby zakryć nimi nos. Zauważywszy to, jeden z Persów zbliżył się do nas. — Sseg — psie — zawołał — dlaczego zasłaniasz sobie nos? Ponieważ Halef nie rozumiał po persku, odpowiedziałem za niego: — Czy sądzisz, że wyziewy tych trupów to rajski zapach? Obrzucił mnie pogardliwym spojrzeniem. — Czy nie wiesz, co mówi Koran? Głosi on, że szczątki wiernych pachną jako amber, gul, semen, musz, naszew i nardżin*. — Te słowa nie pochodzą z Koranu, tylko z Ferid ed–din Attara Pandnameha. Zapamiętaj to sobie! A tak przy okazji, dlaczego wy sami zasłoniliście sobie nos i usta? — To inni, ja nie. — Ponarzekaj więc sobie najpierw na twoich towarzyszy, a dopiero potem możesz przyjść do nas! Teraz nie mamy ci nic więcej do powiedzenia! — Dumna jest twoja mowa! Jesteś sunnitą. Byliście utrapieniem prawdziwego kalifa i jego synów. Allach niech was przeklnie nawet w najmroczniejszej głębi piekielnej! Odwrócił się od nas z nieprzyjaznym ruchem głowy; był to dla mnie przykład nieprzejednanej nienawiści, płonącej pomiędzy sunnitami i szyitami. Ten człowiek ośmielił się złorzeczyć nam na oczach tysięcy sunnitow; a co stałoby się z człowiekiem, gdyby w Karbali albo Meszhed Ali odkryto, że nie jest szyitą! Chętnie bym poczekał, aż nadejdą tyły zdającego się nie mieć końca pochodu, ale ostrożność nakazywała opuścić to miejsce. Postanowiłem sobie, że jeśli nie pojawią się nieprzezwyciężone trudności, udam się do Karbali, a wobec tego nie było wskazane, bym pokazywał się tutaj wśród sunnitow. Łatwo mogło się zdarzyć, że ktoś zwróci na mnie uwagę, a potem mnie rozpozna. Dlatego rychło zawróciliśmy. Anglik chętnie na to przystał. Stwierdził, że nie może dłużej wytrzymać tego odoru, a i zazwyczaj tak dzielny Hadżi Halef Omar rzucił się do ucieczki przed ohydnymi zapachami, które obozowisko Persów czyniły nieznośnym. W domu dowiedziałem się od Hassana Ardżir mirzy, że teraz nie przyłączy się do karawany, lecz dopiero jutro podąży jej śladem. Powiadomił już o tym postanowieniu mirzę Selima, który potem również wyszedł, żeby sobie obejrzeć karawanę. Nie wiem, dlaczego to wyjście Selima z domu wydało mi się podejrzane. W samym fakcie, że zamierzał się przyjrzeć karawanie, nie było jeszcze nic niepokojącego. Mimo to obudziła się we mnie niejasna obawa. Kiedy udawaliśmy się na spoczynek, Selima jeszcze nie było. Brakowało również Halefa, który po kolacji wyszedł do ogrodu i do tej pory nie wrócił. Dopiero około północy usłyszałem ciche kroki skradające się pod drzwiami. Mniej więcej po dziesięciu minutach drzwi zostały bezgłośnie otwarte. Ktoś zbliżał się do miejsca, gdzie leżałem. — Kto tam? — spytałem półgłosem. — Ja, sihdi — posłyszałem głos Halefa. — Wstań i chodź ze mną! — Dokąd? — Nie teraz! Ktoś mógłby nas usłyszeć. — Mam wziąć z sobą broń? — Tylko coś niewielkiego. Wziąwszy nóż i rewolwer, boso ruszyłem za nim. Poprowadził mnie do tylnej bramy i dopiero tam założyłem buty. — Co się dzieje, Halefie? — Chodź, sihdi! Musimy się pospieszyć, a wszystko mogę ci równie dobrze opowiedzieć po drodze. Otworzył bramę i wyszliśmy z ogrodu, zostawiając ją jedynie przymkniętą. Zdziwiłem się, że Halef nie zmierza w stronę miasta, tylko kieruje się na południe, ale szedłem za nim w milczeniu, aż sam zaczął mówić: — Sihdi, wybacz, że zakłóciłem twój sen! Ale nie ufam temu Selimowi. — Co z nim? Słyszałem, jak wracał do domu. — Pozwól, że ci opowiem! Kiedy wróciliśmy z obozowiska karawany i zdejmowałem koniom siodła, spotkałem grubego sługę naszego gospodarza. Był bardzo rozgniewany i klął jak fennek*, któremu wymknęła się jaszczurka. — Dlaczego? Z powodu mirzy Selima, który wydał polecenie, żeby zostawić dla niego otwartą bramę, bo może wrócić później do domu. Nie lubię tego mirzy, bo nie jest ci przychylny. Sługa przyglądał się odchodzącemu Selimowi i widział, że nie poszedł on do miasta, tylko skierował kroki na południe. Czego ten Pers szukał za miastem? Rozumiesz, sihdi, że to mnie zaintrygowało. Wróciłem do domu, odmówiłem modlitwę i zjadłem kolację, ale nie mogłem zapomnieć o Selimie. Wieczór był taki piękny, gwiazdy lśniły na niebie; mogłem zrobić to samo, co mirza: poszedłem na spacer dokładnie w tym samym kierunku, co on. Rozmyślałem o tobie, o szejku Maleku, dziadku mojej żony, o Hanneh, kwiecie kobiet, zupełnie przy tym nie zauważając, że już bardzo daleko odszedłem od naszego mieszkania. Nagle stanąłem przed zniszczonym murem, wyszedłem więc przez rumowisko na wolną przestrzeń. Posuwałem się powoli do przodu, aż dotarłem do miejsca, gdzie zauważyłem drzewa i krzyże. Był to kabristan* niewiernych. Krzyże lśniły w blasku gwiazd, ja zaś zbliżyłem się po cichu, nie wolno bowiem budzić dusz niewiernych głośnymi krokami, bo inaczej wpadają w gniew i depczą po piętach burzycielowi ich spokoju. Wtedy zobaczyłem siedzące na grobach postacie. Nie były to duchy, bo każda paliła swój czibuk, i usłyszałem, że rozmawiają. Nie byli to również ludzie z miasta, gdyż nosili ubranie Persów. Arabów wśród nich było jedynie kilku. A dalej, gdzie kończyły się groby, usłyszałem tupot spętanych koni. — Słyszałeś, o czym rozmawiali? — Siedzieli bardzo daleko ode mnie, zdołałem się tylko zorientować, że mowa była o wielkich łupach, które chcą zdobyć, i że przy życiu należy pozostawić tylko dwóch Persów. Potem usłyszałem, jak jakiś władczy głos powiedział, że do świtu pozostaną na tym cmentarzu. Jeden z nich wstał, żeby się pożegnać. Przeszedł blisko mnie: poznałem Selima. Szedłem za nim aż do naszego domu; potem pomyślałem sobie, że dobrze by było wiedzieć, kim są ci ludzie, z którymi rozmawiał Selim i dlatego cię obudziłem. — Hm, tę sprawę trzeba zbadać. Pewnie chodzi tu o cmentarz Anglików. Znam go z czasów mojego pierwszego pobytu w Bagdadzie. Leży niedaleko Bramy Ślepców i nie powinno być trudności ze zbliżeniem się do niego w dyskretny sposób. Zmierzając spiesznym krokiem w kierunku wiadomego celu, dotarliśmy do wyłomu w murze okalającym cmentarz. Tu zostawiłem Halefa, żeby w razie konieczności mógł osłaniać mój odwrót, po czym ostrożnie ruszyłem dalej. Przede mną rozciągał się cmentarz. Żaden podmuch wiatru, żaden dźwięk nie przerywał ciszy nocy. Niepostrzeżenie dotarłem do północnego wejścia: było otwarte. Wszedłem po cichu, ale natychmiast usłyszałem parskanie konia. Zwierzę z pewnością należało do jakiegoś Beduina, gdyż tylko żyjące na otwartej przestrzeni konie wydają ten szczególny, trwożliwy, rozedrgany dźwięk, wydmuchując powietrze przez nozdrza, co ma być ostrzeżeniem. To parskanie mogło zdradzić moją obecność i narazić mnie na niebezpieczeństwo, zwróciłem się zatem szybko w drugą stronę, czołgając się po ziemi. Wkrótce ujrzałem, że przez zarośla połyskuje coś białego. Znałem tę biel, to był kolor arabskich burnusów. Podkradłszy się bliżej, zobaczyłem sześciu ludzi śpiących na ziemi. Byli to Arabowie, Persów nie widziałem. Ale Halef nie mógł się pomylić. Albo Persowie leżeli gdzieś dalej, albo już opuścili cmentarz. Chcąc uzyskać pewność, podczołgałem się dalej, zbliżyłem się jednak do koni, nie zauważając nikogo. Choć tym razem podkradłem się z innej strony, konie znów się zaniepokoiły, lecz teraz nie mogłem się tym zrażać: musiałem się dowiedzieć, ile było wierzchowców. Naliczyłem siedem. Tam leżało sześciu Arabów. Gdzie był siódmy? Właśnie uniosłem się na rękach i kolanach, żeby się rozejrzeć, kiedy rzucił się na mnie jakiś człowiek, przyciskając mnie do ziemi. To był ten siódmy: pilnował koni i nie miałem do czynienia ze słabeuszem. Przygniatał mnie swoim ciężarem, a jednocześnie przywoływał pozostałych, rycząc niczym lew. Miałem wdać się w walkę? A może miałem się spokojnie poddać, co pozwoliłoby mi dowiedzieć się, co tych ludzi tu sprowadza? Nie, ani jedno, ani drugie! Podniosłem się szybko, po czym natychmiast rzuciłem się na ziemię do tyłu. W ten sposób napastnik znalazł się pod moimi plecami. Widocznie nie spodziewał się takiego ruchu, albo też zbyt mocno uderzył głową o ziemię — krótko mówiąc, poczułem, że jego ręce rozluźniają uchwyt, zerwałem się więc i pobiegłem do wyjścia. Tuż za sobą słyszałem kroki prześladowców. Na szczęście byłem lekko ubrany i miałem tylko lekką broń; nie zdołali mnie dogonić. Przy wyłomie w murze wyciągnąłem rewolwer i wypaliłem dwa razy w powietrze, a kiedy również Halef wystrzelił z pistoletu, białe postacie zniknęły. — Dałeś się podejść, sihdi? — uśmiechnął się Halef. — Niestety. Arabowie byli mądrzejsi, niż myślałem: z tyłu wystawili strażnika, który mnie złapał. — Allach kerim! To się mogło dla ciebie źle skończyć, bo ci ludzie z pewnością nie mają dobrych zamiarów. Ale jak zauważyłem, ścigali cię tylko Arabowie? — Nie było już z nimi Persów, których widziałeś przedtem. Czy postać dowódcy, którego głos słyszałeś, nie wydała ci się znajoma? — Nie mogłem go rozpoznać, nie było dostatecznie jasno, poza tym siedział otoczony pozostałymi ludźmi. — Zatem cała ta wyprawa była daremna, choć nie mogę się uwolnić od podejrzenia, że to są prześladowcy Hassana Ardżir mirzy. — Zdążyliby już dotrzeć do Bagdadu, sihdi? — Tak. Wprawdzie wskutek naszego podstępu skierowali się na zachód, ale mogli przecież założyć, że Hassan Ardżir pojedzie jednak do Bagdadu, tak więc można przypuszczać, że zawrócili. Ze względu na kobiety nie mogliśmy się posuwać do przodu tak szybko jak oni. Wróciliśmy do naszego mieszkania, gdzie opowiedziałem Persowi o tej przygodzie i o moich obawach, lecz on wszystko zbagatelizował. Nie mógł uwierzyć, że prześladowcy są już w Bagdadzie i równie nieprawdopodobne wydało mu się podejrzenie, że słowa, które podsłuchał Halef, mogły się odnosić do niego. Poprosiłem go, aby był ostrożny i zażądał od paszy ochrony, ale i tę propozycję odrzucił. — Nie lękam się — stwierdził. — Szyitów nie muszę się obawiać, gdyż w czasie święta wszelka wrogość zostaje zawieszona, poza tym jest równie pewne, że Arabowie na mnie nie napadną. Do Hille będziesz mi towarzyszył ze swoimi przyjaciółmi, a potem zostanie mi tylko dzień drogi. Wędruje tamtędy tylu pielgrzymów, że chyba nie pokaże się żaden rabuś. — Nie mogę cię zmusić, żebyś posłuchał mojej rady! Ale weźmiesz tylko to, czego będziesz potrzebował w Nedżefie, resztę natomiast zostawisz tutaj. — Nic nie zostawię. Czy mój dobytek, o ile nie zostanie sprzedany, mam powierzyć jakiemuś obcemu człowiekowi? — Nasz gospodarz wydaje się uczciwym człowiekiem. — Ale mieszka w domu na uboczu. Nie zapominaj o tym, efendi! Nie pozostało mi nic innego, jak milczeć. Znów położyłem się spać i obudziłem się dopiero późnym rankiem. Anglika nie było w domu. Wyszedł do miasta i wrócił w towarzystwie czterech ludzi, z których trzech było wyposażonych w motykę, łopatę i inne narzędzia. — Po co panu ci ludzie? — spytałem Lindsaya. — Hm, do pracy! — odparł. — Trzej to zwolnieni marynarze z old England, a czwarty jest Szkotem, który trochę rozumie po arabsku: będzie moim tłumaczem. Potrzebuję go, bo pan wybiera się potajemnie do Meszhed Ali. Well! — Kto panu znalazł tych ludzi, sir? — Dowiedziałem się o nich w konsulacie. — Był pan w konsulacie? I nic mi pan nie powiedział? — Yes, sir! Otrzymałem i wysłałem listy, zdobyłem pieniądze, żebym mógł się rozliczyć z Hassanem Ardżir. Wszystko ustalone. Konsul przewiezie rzeczy wartościowe do Anglii. Nic panu o tym nie powiedziałem, bo nie jestem już pańskim przyjacielem! — Dlaczego? — Kto udaje się do Meszhed Ali, nie zabierając mnie z sobą, nie musi się troszczyć również o inne moje sprawy. Well! — Ależ, sir Dawidzie, co w pana tak nagle wstąpiło? Pańskie towarzystwo mogłoby tylko zaszkodzić nam obu. — Towarzyszyłem panu do tej pory bez żadnej szkody. Straciłem dwa palce — nic to; mam za to podwójny nos. Lindsay odwrócił się i jął rozmawiać ze swoimi czterema ludźmi. Nie przeszkadzałem mu. Wiedziałem, że nie gniewa się na mnie poważnie. Na to był zbyt dobroduszny. IX KARAWANA ŚMIERCI Po południu, kiedy minął już największy skwar, serdecznie pożegnaliśmy się z naszym polskim gospodarzem i jego grubym sługą, po czym wyruszyliśmy w drogę, żeby opuścić Bagdad. Przodem jechał przewodnik wynajęty przez Hassana Ardżir mirzę, dalej kilku poganiaczy mułów, nadzorujących zwierzęta z jego rzeczami, które nie przeszły na własność Lindsaya. Uważałem to za niepojętą nieostrożność. Hassan Ardżir i Selim jechali przy wielbłądach niosących lektykę kobiet. Ja trzymałem się Halefa, a pochód kończył Anglik, z przedsiębiorczą miną pilnujący ludzi, z którymi zamierzał zmusić ruiny Babilonu, aby wydały mu swoje ukryte skarby. Halwa siedziała na mule, zaś arabski służący został w mieście. Inaczej planowałem tę podróż. Kolejność powinna być odwrotna. Może sam zawiniłem, ale ostatnio z trudem przychodziło mi gruntowne omawianie własnego zdania. Rana, która wydawała się już wyleczona, nie pozostała najwidoczniej bez szkody dla mojego zdrowia, a w dodatku miałem za sobą więcej trosk, emocji i wysiłku niż którykolwiek z moich towarzyszy. Czułem się wyczerpany fizycznie i przygnębiony duchowo, choć nie umiałbym podać przyczyny. Ciągnęliśmy wzdłuż Tygrysu, chcąc się przeprawić przez górny most. Tam się zatrzymałem, by rzucić spojrzenie na niegdysiejszą stolicę Haruna ar–Raszida. Miasto rozciągało się przede mną w całym swym blasku i wspaniałości, a przecież widoczne były wszystkie ślady upadku: z przodu po lewej ogród publiczny, za którym tramwaj konny skręca na północ, a jeszcze dalej miejsce, gdzie odbywały się kwarantanny. Potem wznoszący się wysoko zamek i budynek namiestnika o fundamentach nurzających się w falach Tygrysu. Po prawej zamieszkane w większości przez Arabów przedmieście z medresą Mostansir, jedyną budowlą, jaką ta najstarsza, założona przez kalifa Mansura dzielnica zachowała do czasów współczesnych. A za tymi budynkami rozciągała się nieogarniona masa domów, nad którymi wznosiły się stylowe minarety i oszklone kopuły chyba stu meczetów. Ponad morzem domów to tu, to tam powiewała ślicznie zarysowana palma, której zieleń, przynosząc ulgę oczom, przebija warstwę wyziewów i kurzu, zalegającą nad miastem kalifów. Tutaj kalif Mansur witał poselstwo króla Franków Pepina Małego, z którym prowadził rokowania skierowane przeciw Omaijadom, siejącym taki postrach w Hiszpanii. Tutaj żył sławny Harun ar–Raszid u boku pięknej Subajdy, która dzieliła z nim tę samą pobożność i to samo rozrzutne upodobanie do przepychu. Parokrotnie odbywali pielgrzymkę do Mekki, każąc wyłożyć drogę najcenniejszymi dywanami. Ale gdzie jest dzisiaj to drogocenne złote drzewo z owocami zrobionymi z diamentów, szmaragdów, rubinów, szafirów i pereł, które ocieniało tron Haruna? Tego kalifa nazywano ar–Raszid*, a przecież był podstępnym tyranem: popełnił wstrętny skrytobójczy mord na swoim wiernym wezyrze Dżafarze, własną siostrę razem z jej dziećmi kazał zamurować żywcem i wymordował szlachetny ród Barmekidów. Blask, jakim go otaczają baśnie z Tysiąca i jednej nocy, jest ułudą, gdyż historia dawno już dowiodła, że prawdziwy Harun był kimś innym niż Harun z legendy. Wygnany przez własny lud, zbiegł do Rakki i zmarł w Rhages w Persji. Tutaj żył także kalif Mamun, który podważał boskość Koranu i czcił „wieczny Rozum”. Za jego panowania wino lało się strumieniami, a za jego następcy Mutasima było jeszcze gorzej. Zbudował on w pustynnej okolicy miasto Samarra, w rzeczy samej raj, ale na ten raj roztrwoniono skarb państwowy całych pokoleń. Jakże inny jest dzisiejszy Bagdad! Wszędzie brud, kurz, ruiny i oberwańcy! Nawet most, na którym się zatrzymałem, był uszkodzony, a jego nędzna barierka z plecionki wisiała w strzępach. Zamiast „Dar el Kalifet” albo „Dar es Sallam”, trafniej byłoby określić to miasto jako „Dar et Taun”*. Mimo wciąż jeszcze wspaniałego widoku, trzecią część terenu w obrębie murów stanowią cmentarze, pola zadżumionych, bajora i zbutwiałe ruiny domów, gdzie panoszą się sępy i inna hołota. Dżuma pojawia się co pięć, sześć lat i zbiera tysiące ofiar. Również wobec takich sytuacji muzułmanie demonstrują swoją fatalną w skutkach obojętność, „Allach nam to zsyła; nic nie możemy uczynić”, powiadają. Podczas okropnej epidemii roku 1831 przedstawiciel Anglii starał się, jak mógł, żeby wprowadzić daleko idące środki zapobiegawcze. Wówczas mułłowie powstali przeciw niemu i pod zarzutem, że jego poczynania są niezgodne z Koranem, został zmuszony do ucieczki. Skutek był taki, że każdego dnia ofiarą zarazy padało do trzech tysięcy ludzi. Myśląc o tym miałem wrażenie, że sam już jestem zarażony. Mimo upału przeszedł mnie dreszcz. Otrząsnąwszy się zadałem koniowi ostrogi, żeby wreszcie opuścić to miasto. Pomiędzy drogą do Basry z lewej a drogą do Deir z prawej minęliśmy cegielnie i grobowiec Subajdy, przekroczyliśmy kanał Oszach i w końcu wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń. Żeby dostać się do Hille, musieliśmy przeciąć wąski cypel oddzielający Tygrys od Eufratu. Słońce wciąż jeszcze prażyło, a powietrze zdawało się nosić ślady karawany śmierci, która się tędy prześliznęła. Miałem takie uczucie, jakbym się znalazł w nie przewietrzonej sali chorych. I nie było to wcale urojenie, gdyż Halef również rzucił taką uwagę, a Lindsay niechętnie węszył swoim wielkim nosem w morowym powietrzu. Raz i drugi minęliśmy starego pielgrzyma, który pragnął być pochowany w świętej ziemi i znużony pozostał w tyle, albo grupę, która obciążyła jednego muła kilkoma zwłokami. Zlane potem zwierzę posuwało się do przodu ledwie dysząc, obok kroczyli mężczyźni z zatkanymi nosami, za nimi zaś unosił się śmiertelny powiew zgnilizny. Przy drodze siedział żebrak. Był nagi, jeśli pominąć przepaskę na biodrach. W odrażający sposób wyrażał swój ból po zamordowanym Husajnie: uda i ramiona przekłute miał spiczastymi nożami, a w przedramiona, łydki, szyję, nos, podbródek i wargi wraził długie igły, z bioder i podbrzusza zwisały wbite w ciało żelazne haki, na których umocowane były duże ciężarki. We wszystkich pozostałych częściach ciała tkwiły igły. Krótko mówiąc, na całym jego ciele nie było ani jednego miejsca wielkości feniga, które nie nosiłoby śladów tych bolesnych ran. Widok napawał przerażeniem. — Dirigh–a waj Mohammed! Dirigh–a, ja Hussain! — zaskrzeczał wstrętnym głosem i wyciągnął ku nam obie ręce w proszalnym geście. Temu fanatycznie głupiemu człowiekowi zamiast jałmużny chętniej dałbym w twarz, nie mogłem bowiem pojąć bezrozumnych ludzi, wymyślających tak obrzydliwe męczarnie dla uczczenia czyjejś rocznicy śmierci. Hassan Ardżir mirza rzucił mu złotą monetę. Allach hafis–i tu — niech Bóg ma cię w swej opiece! — zawołał potwór, unosząc ramiona jak kapłan. Lindsay sięgnął do kieszeni i dał mu dziesięć piastrów. — Ssubjana allaji — Bóg jest łaskaw! — wymruczało monstrum już mniej uprzejmie, gdyż jako dawcę wymienił nie Anglika, lecz Allacha. Wyciągnąwszy piastra, rzuciłem mu go pod stopy. Szyicki święty najpierw zrobił zdziwioną, potem zaś bardzo gniewną minę. — Esdar — skąpiec! — zawołał, po czym z gestem wyrażającym wstręt i niezwykle szybko dorzucił: — Esdar–i, penczesdar–ha–i, deh esdarha–i, hesar esdarha–i, lek esdarha–i — jesteś skąpiec, jesteś pięcioma skąpcami, jesteś dziesięcioma skąpcami, jesteś setką skąpców, jesteś tysiącem skąpców, jesteś stu tysiącami skąpców! Deptał mojego piastra stopami, pluł nań i okazywał taką wściekłość, że można się było przestraszyć. Sihdi, co znaczy esdar? — spytał mnie Halef. — Skąpiec. Na Allacha! A jak się mówi „nędzny żebrak”? — Bisaman. — A włóczęga? — Dżaf. Mały Hadżi zwrócił się do Persa, wyciągnął ku niemu wzniesione płaskie dłonie, otarł je o uda, co było gestem uchodzącym za największą zniewagę i zawołał: — Bisaman, dżaf, dżaf! Na te słowa szyita dał upust swoim krasomówczym talentom w taki sposób, że daliśmy drapaka. „Święty męczennik” dysponował przekleństwami, których nie sposób oddać. Uznawszy jego wyższość w tej materii, pojechaliśmy dalej. Powietrze, w którym się poruszaliśmy, żadną miarą się nie Poprawiało. Rozpoznawaliśmy ślady karawany śmierci, a widoczne w sporym oddaleniu odciski stóp i kopyt pokazywały, że wojskowa eskorta, jaką karawana otrzymała w Bagdadzie dla ochrony przed rozbójnikami, z powodu wyziewów z trumien trzymała się ostrożnie z daleka. Zaproponowałem Hassanowi, abyśmy opuścili szlak karawany i jechali w tym samym kierunku w należytej odległości, ale nie przystał na to, gdyż wielką zasługą pielgrzyma jest podróżowanie w „oddechu zmarłych”. Powiedział, że sam nie przywiązuje wagi do takich zaleceń, lecz zmarłemu ojcu winien jest urządzić jego ostatnią drogę wedle reguł szyickich. Na szczęście osiągnąłem przynajmniej tyle, że wieczorem, kiedy dotarliśmy do kurhanu, gdzie odpoczywał pochód pielgrzymów, nie musieliśmy tam spędzić nocy, tylko rozbiliśmy obóz dużo dalej. Znajdowaliśmy się w niebezpiecznej okolicy, przeto nie mogliśmy się oddalać od obozu. Nim położyliśmy się spać, postanowiono, że jutro w przyspieszonym tempie wyprzedzimy karawanę, dotrzemy do Hille i rozbijemy obóz nocny obok „wieży Babel”. Później Hassan Ardżir mirza zamierzał przepuścić karawanę, żeby potem znów ją dogonić, gdy tymczasem my mieliśmy oczekiwać na jego powrót. Byłem bardzo zmęczony, w głowie czułem tępy, świdrujący ból, choć zazwyczaj nigdy nic mnie nie boli. Wyglądało na to, że zbliża się gorączka. Dlatego zażyłem nieco chininy, którą obok innych potrzebnych w podróży lekarstw zakupiłem w Bagdadzie. Mimo zmęczenia długo nie mogłem zapaść w sen, a kiedy wreszcie zasnąłem, niepokoiły mnie straszne mary, od których bez przerwy się budziłem. Raz wydało mi się, że słyszę stłumione kroki konia, ale leżałem jeszcze pogrążony w półśnie i myślałem, że to dalszy ciąg koszmaru. W końcu niepokój sprawił, że wstałem z legowiska i wyszedłem przed namiot. Zaczynało świtać. Na wschodzie niebo już się przejaśniło, a w tamtych okolicach pełna jasność przychodzi bardzo szybko. Przeszukując spojrzeniem widnokrąg, zauważyłem na wschodzie punkt, który szybko się powiększał. Już po dwóch minutach rozpoznałem zbliżającego się jeźdźca. To był Selim. Kiedy zeskakiwał na ziemię, z konia szła para. Dostrzegłszy mnie, zdawał się trochę zakłopotany, pozdrowił krótko, przywiązał konia i chciał mnie minąć. — Gdzie byłeś? — spytałem go krótko, ale bez wrogości. — Co cię to obchodzi? — odrzekł zuchwale. — Bardzo mnie to obchodzi. Ludzie wspólnie podróżujący po tak niebezpiecznych okolicach winni są sobie wyjaśnienia. — Sprowadziłem mojego konia. Zerwał się i uciekł. Obejrzałem postronek. — To pęto się nie zerwało — rzekłem poważnie. — Węzeł puścił. — Podziękuj Allachowi, jeśli węzeł, który kiedyś założą ci wokół szyi, nie będzie trzymał lepiej! Chciałem odejść, lecz Selim podszedł do mnie i spytał: — Co mówisz? Nie zrozumiałem. — Więc zastanów się nad tym! — Stój, w ten sposób nie możesz odejść! Musisz mi powiedzieć, co miały znaczyć twoje słowa! — Chciałem ci tylko przypomnieć cmentarz Anglików w Bagdadzie. Selim odrobinę zbladł, panował nad sobą jednak do tego stopnia, że mógł spokojnie powiedzieć: — Cmentarz Anglików? A cóż mnie on obchodzi? Ja nie jestem żaden Inglis. Mówiłeś o sznurze wokół szyi. Nie mam ci nic do powiedzenia, poskarżę się Hassanowi Ardżir mirzie. Niech on cię pouczy, jak masz się do mnie odnosić. — Możesz mu powiedzieć albo nie, mnie to jest obojętne, bo i tak będę cię traktował, jak na to zasługujesz. Nasza głośna rozmowa obudziła śpiących. Poczyniono przygotowania do wymarszu, po czym kontynuowaliśmy podróż. Podczas jazdy zauważyłem, jak Selim z ożywieniem przemawia do Hassana Ardżir, a wkrótce potem ten zatrzymał się przy mnie. — Pozwolisz, efendi, że porozmawiam z tobą o Selimie? — spytał. — Oczywiście. Wiem, że się na mnie skarżył. — Istotnie. Czuje się urażony. Od czasu, gdy dałem Selimowi do zrozumienia, że nie cieszy się już moim całkowitym zaufaniem, stara się w dwójnasób dowieść swego oddania. Powiedziałeś mu, że zasłużył na stryczek. Sam powiedz, efendi, czy człowiek, któremu uciekł koń, zasługuje na powieszenie? — Nie. Ale na powieszenie zasługuje człowiek, który oddala się od obozu, żeby spiskować przeciwko swym towarzyszom jako szpieg. — Zauważyłem już wcześniej, efendi, że twoja dusza jest chora, a ciało zmęczone, dlatego twoje oko widzi wszystko na czarno, a słowa są gorzkie jak sok aloesu. Ale wyzdrowiejesz i będziesz w stanie oceniać wszystko spokojnie, także Selima. On poświęcił dla mnie wszystko. — A jego wizyta na cmentarzu Anglików? — Była niewinna. Opowiedział mi o tym. Wieczór był piękny, że wybrał się na spacer. Trafił na cmentarz, nie wiec że są tam jacyś ludzie. Byli to spokojni wędrowcy, którzy istotnie opowiadali o rozbójnikach, wspominając przy tym o łupach. — Naprawdę wierzysz, że koń mu dzisiaj uciekł? — Nie wątpię w to. — I wierzysz, że Selim potrafi odnaleźć w ciemności zbiegłego konia? — Czemu nie? — Nawet jeśli uciekł bardzo daleko? Zwierzę pokryte było pianą i potem. — Za karę Selim zmusił go do długiego galopu. To też mi wyjaśnił. Sam widzisz, że nic się nie ostało z twojego podejrzenia. Proszę cię, abyś oceniał Selima lepiej niż dotychczas. — Chętnie to zrobię, jeśli on się postara zachowywać mniej tajemniczo niż dotychczas. — Będę mu to gorąco doradzał. Ty jednak pomyśl, że człowiek może się mylić! Jedynie Allach jest wszechwiedzący! Tym napomnieniem rozmowa się zakończyła. Co miałem zrobić albo raczej, co mogłem zrobić? Byłem przekonany, że Selim knuł jakieś łajdactwo i że dzisiejszej nocy spotkał się z ludźmi, z którymi rozmawiał już na cmentarzu Anglików. Ale jak miałem to udowodnić? Byłem wyczerpany, czułem się tak, jakby moje kości pozbawione były szpiku i wydrążone, a głowa stała się jednym wielkim bębnem, w który walono pałeczkami. Spostrzegłem, że powoli tracę siłę i obojętnieję na rzeczy, które normalnie wyzwoliłyby całą moją energię. Dlatego też spokojnie przyjąłem prośbę Hassana Ardżir, przypominającą niemal naganę, i postanowiłem, że po cichu będę się miał na baczności tak bardzo, jak to tylko możliwe. Po płaskim terenie konie niosły nas szybko do przodu. Mijaliśmy coraz więcej pielgrzymów, odrażające zapachy stawały się coraz trudniejsze do zniesienia i już przed południem ujrzeliśmy wyłaniającą się na zachodnim horyzoncie długą linię karawany. — Objedziemy ich? — spytałem. — Tak — odparł Hassan Ardżir, po czym dał znak przewodnikowi, a ten skręcił w bok, sprowadzając nas ze szlaku karawany. Wkrótce znaleźliśmy się sami na otwartej przestrzeni. Powietrze stało się czyściejsze, odetchnęliśmy więc z rozkoszą, podobałaby mi się ta szybka jazda, gdyby drogi nie tarasowały nam liczne rowy i kanały. Pokonywanie tych przeszkód przy moim bólu głowy było wielką męczarnią, ucieszyłem się przeto, kiedy około południa zsiedliśmy z koni, żeby przeczekać największy skwar. — Sihdi — rzekł Halef, który mnie bez przerwy obserwował — masz poszarzałą twarz i podkrążone oczy. Bardzo źle się czujesz? — Mam tylko ból głowy. Daj mi wody z bukłaka i butelkę z octem! — Pragnąłbym, żeby ten ból dręczył moją głowę! Poczciwy Halef! Nie przeczuwał, co czekało jego samego. Gdyby mój Rih nie był tak wyśmienitym koniem, nie wytrzymałbym tej jazdy i musiałbym się wstydzić przed starą Halwą, która jeździła niczym węgierski czikos, czego się po niej nie spodziewałem. Wreszcie późnym popołudniem po prawej stronie wyłoniła się przed nami ruina El Himaar. Dzieli ją od Hille nie więcej niż mila. Wkrótce pojawiło się rozciągnięte przed El Mudżellibeh* pasmo wzgórz oraz południowy Tell Amran Ibn Ali. Przez położone na lewym brzegu Eufratu ogrody Hille, potem przez mocno nadwerężony most wjechaliśmy do miasteczka. Cieszy się ono złą sławą ze względu na robactwo, swój — nawet jak na wschodnie stosunki — niezmierny brud i fanatyczną aż do szaleństwa ludność. Zatrzymaliśmy się tylko tak długo, jak było konieczne, żeby zadowolić półtorej kopy siedzących przy drodze żebraków i pospieszyliśmy dalej, ku Birs Nimrud*, wieży babilońskiej, położonej dwie i pół godziny drogi na południowy zachód od Hille. Ponieważ to miasto znajduje się mniej więcej w centrum istniejącego jeszcze rumowiska, można sobie wyobrazić niesamowite rozmiary starego Babel. Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy obok ruin Ibrahim Khalil ujrzeliśmy Birs Nimrud otoczony terenami bagnistymi i pustynnymi. Kuma wieży może mieć najwyżej pięćdziesiąt metrów wysokości, a na niej widać samotny filar, sterczący nieco ponad dziesięć metrów nad otoczeniem. To jedyna pozostałość „Matki Miast”, jak nazywano Babel, choć i on rozdarty był pośrodku głębokim pęknięciem. Mimowolnie przypomniał mi się wiersz Uhlanda: Ostatnia strzelista kolumna świadectwo minionej mocy; lecz i ona, już spękana, może runąć jednej nocy. Zatrzymaliśmy się u stóp ruiny; moi towarzysze wszczęli przygotowania do wieczerzy, ja zaś wszedłem na platformę, chcąc rzucić wzrokiem na otoczenie. Stałem tam na górze samotny, słońce dotarło do horyzontu, jego promienie żegnały się z gruzami umarłego miasta. Czym było to Babel? Położone nad Eufratem i rozdzielone przezeń na dwie części miasto, według Herodota, miało obwód długości czterystu osiemdziesięciu stadionów*. Otoczone było murem o grubości pięćdziesięciu łokci* i wysokości dwustu łokci, wyposażonym dla celów obronnych w wieże, a ponadto chronionym przez szeroką i głęboką fosę. W murze mieściło się sto spiżowych bram wiodących do miasta, zaś od każdej z tych bram odchodziła ulica biegnąca w linii prostej do bramy przeciwległej, tak iż Babel pocięte było na równomierne czworoboki. Trzy– i czteropiętrowe domy wzniesiono z wypalanej cegły spojonej żywicą ziemną. Budynki o wspaniałych frontonach przedzielała wolna przestrzeń. W gąszczu domów tu i ówdzie znajdowały się otwarte place i piękne ogrody, w których mogły spacerować dwa miliony mieszkańców. Również brzegi rzeki ujęte były w wysokie, mocne mury, i jeśli ktoś chciał się dostać z jednego brzegu na drugi, musiał przepłynąć przez spiżowe, zamykane na noc śluzy. Ponad rzeką przerzucono również kryty most o szerokości dziesięciu metrów, którego długość wynosiła według Diodora jeden stadion, a wedle Strabona kwadrans drogi. Aby umożliwić jego budowę, należało zmienić kierunek rzeki, więc na zachód od miasta wykopano jezioro o obwodzie dwunastu mil i głębokości dwudziestu pięciu metrów, do którego skierowano Eufrat. Później jezioro to zostało zachowane. Miało zbierać wodę w przypadku powodzi i tworzyło olbrzymią nieckę, z której podczas suszy dzięki śluzom nawadniano pola. U obu końców mostu stały wielkie pałace; łączył je podziemny chodnik biegnący pod Eufratem, jak tunel pod Tamizą. Do najznakomitszych budowli miasta należały: stary zamek królewski, ciągnący się ponad milę, nowy pałac, otoczony potrójnym murem i ozdobiony niezliczonymi rzeźbami, oraz wiszące ogrody Semiramidy. Tworzyły one czworobok o powierzchni czternastu tysięcy ośmiuset sześćdziesięciu metrów kwadratowych i otoczone były murem siedmiometrowej grubości. Na wysokich, wysklepionych łukach wznosiły się ułożone amfiteatralnie tarasy, do których wiodły schody o szerokości trzech metrów. Platformy wyłożone były kamieniami pięciometrowej długości i metrowej szerokości, co chroniło je przed przepuszczaniem wody. Kamienie pokrywała gruba warstwa spojonej trzciny, na niej leżały dwie warstwy wypalanej cegły solidnie połączonej żywicą, całość zaś pokrywała płyta ołowiana, na której usypano tak grubą warstwę ziemi próchnicowej, że największe drzewa mogły w niej zapuścić korzenie. Na najwyższej platformie znajdowało się źródło, czerpiące z Eufratu dostateczną ilość potrzebnej wody i rozlewające się po ogrodach. W halach pod każdą z platform urządzono wspaniałe, nocą jasno oświetlone altany. Wszelako najznakomitszą budowlą Babilonu była wieża Babel, o której opowiada Biblia w pierwszej księdze Mojżesza, rozdział 11. Pismo święte nie podaje dokładnej wysokości, stwierdza tylko: „której wierzchołek sięga nieba”. Talmudyści twierdzą, że wieża miała siedemdziesiąt mil wysokości. Wedle przekazów wschodnich było to ponad dziesięć tysięcy sążni, według innych dwadzieścia pięć tysięcy stóp wysokości, zaś Przy budowie pracowało milion ludzi przez dwanaście lat. To oczywiście przesada. Prawdą jednak jest, że pośrodku wielkiej świątyni Baala wznosiła się wieża, której podstawa liczyła sobie około tysiąc kroków w obwodzie, wysokość zaś wynosiła od sześciuset do ośmiuset stóp. Składała się z ośmiu pięter, z których to wyższe zawsze miało mniejszą podstawę niż to, na którym stało. Po ośmiokrotnie oplatających wieżę schodach można było się dostać na szczyt budowli. Na każdym piętrze znajdowały się wielkie, wysklepione przedsionki, sale i komnaty, gdzie były posągi, stoły, fotele, naczynia i inne sprzęty z czystego złota. Na najniższym piętrze stał posąg Baala, ważący tysiąc babilońskich talentów*, posiadający zatem wartość wielu milionów marek. Na najwyższym piętrze mieściło się obserwatorium, gdzie astronomowie i astrolodzy prowadzili swoje obserwacje. Kserkses obrabował wieżę ze wszystkich skarbów, których wartość wedle Diodorusa miała wynosić sześć tysięcy trzysta talentów w złocie. Legenda wschodnia dopowiada jeszcze, że w budowli znajdowała się studnia o głębokości dokładnie równej wysokości wieży. W tej studni powieszono na łańcuchach za nogi dwa upadłe anioły, Haruta i Maruta, zaś w jej głębi ukryty jest klucz do wszelkiej magii. To był Babilon. A teraz…! Tu, przy Birs Nimrud powróciłem myślą do ojczyzny, do cichej izby z otwartą Biblią na stole. Jakże często czytywałem proroctwo Jeremiasza, grzmiące niczym głos trąby nad skazanym przez Boga Sinearem! Nad wodami Babilonu, na brzegu Eufratu i na obrzeżach jezior i kanałów siedzieli bezdomni synowie Abrahama, ich psalteriony i harfy milcząco wisiały na wierzbach, a łzy ich płynęły na znak pokuty za grzechy. I jeśli ozwała się jakaś harfa, to tylko z tęsknoty za miastem, w którym wznosiła się świątynia Jehowy, a tren kończył się słowami: „Wznoszę oczy ku górom, z których przyjdzie dla mnie pomoc”. I wysłuchał Bóg tej modlitwy. Rozległ się potężny głos proroka Jeremiasza, a płaczący lud słuchał jego słów: „Słowo, które mówił Pan przeciwko Babilonowi i przeciwko ziemi chaldejskiej: Oto przyciągnie naród z północy, który ziemię jego obróci w pustynię. Łuk wziął i tarczę, okrutny jest i nie zna litości. Krzyk jego niby morze zaszumi. Uchodźcie przeto z Babilonu, aby każdy duszę swą ocalił, albowiem zgiełk bitewny rozległ się w tym kraju i płacz wielki. Tak mówi Pan, Bóg zastępów: Oto ja nawiedzę króla babilońskiego. Gotujcie się przeciw Babilonowi, niechaj zagrzmi wasz okrzyk triumfalny wokół niego! Upadły fundamenty jego i mur skruszał. Wystąpcie przeciw niemu, spichlerze jego otwórzcie, bydło wytraćcie, rozłóżcie się wokół obozem i nikomu ujść z życiem dozwólcie! Zgrzeszył bowiem przeciw Panu, przeto mężowie jego polegną, wojownicy zaś sczezną o jednym czasie. Miecz niechaj przyjdzie na Babilon i książęta jego, na wieszczków i mocarzy jego, na konie jego i na wozy jego i na wszystko pospólstwo, które jest pośrodku jego. Jako Pan Sodomę i Gomorę w perzynę obrócił, tak i Babel w kamienną obróci pustynię!” I teraz, stojąc na szczycie ruiny, mogłem zobaczyć, w jak straszliwy sposób wypełniło się słowo Pana. Z sześciuset tysiącami pieszych wojowników, dwunastoma tysiącami konnych i tysiącem wozów bojowych oraz niepoliczoną rzeszą jeźdźców na wielbłądach, przybył Cyrus i zdobył miasto, choć było umocnione i zaopatrzone w żywność na dwadzieścia lat. Później Dariusz Hystaspes kazał zburzyć mury, a Kserkses ogołocił Babel ze wszystkich skarbów. Przybywszy do Babilonu, Aleksander Wielki chciał odbudować wieżę. Na jego rozkaz sprowadzono do samego uprzątnięcia gruzów dziesięć tysięcy robotników, lecz z powodu jego nagłej śmierci plan zarzucono. Od tego czasu to ogromne miasto coraz bardziej popadało w ruinę, tak iż dzisiaj nie można zobaczyć, wiele więcej niż ogromny teren pokryty zwietrzałymi cegłami, gdzie nawet bystre oko badacza z trudem może się zorientować. Na prawo od wieży zobaczyłem drogę wiodącą do Karbali, na lewo drogę do Meszhed Ali. Prosto na północ leżało Tahmasije, a za ruinami zachodnich obwałowań Dżebel Menawije*. Chętnie posiedziałbym tutaj jeszcze przez chwilę, ale słońce już zniknęło i zbliżająca się ciemność sprawiła, że musiałem zejść na dół, do moich towarzyszy. Namiot dla kobiet był już rozbity; oprócz Halefa i Lindsaya wszyscy ułożyli się na spoczynek. Mały Hadżi chciał mi jeszcze usłużyć, zaś Englishman zamierzał porozmawiać ze mną o planach na najbliższe dni. Przełożywszy tę rozmowę na ranek, zawinąłem się w derkę i próbowałem zasnąć, co mi się jednak nie udawało, gdyż gorączkowy niepokój umożliwiał jedynie Półsen, po którym byłem jeszcze bardziej zmęczony. Nad ranem poczęły mną wstrząsać mocne dreszcze na przemian z gorączką, osobliwy ból przenikał całe ciało, a choć było ciemno, wydawało mi się, że otoczenie kręci się wokół mnie niby wielka karuzela. Wciąż jeszcze myślałem, że to tylko febra która wkrótce ustąpi, wziąłem więc kolejną dawkę chininy, po czym pogrążyłem się w stanie otępienia, który należałoby nazwać raczej zamroczeniem niż snem. Kiedy się przebudziłem, wokół mnie panował już ożywiony ruch. Była dziewiąta i właśnie ujrzano podzieloną karawanę z Hille, której jedna część ciągnęła obok nas do Karbali, druga zaś do Meszhed Ali. Halef podał mi wodę i daktyle. Wypiłem kilka łyków, lecz nie mogłem przełknąć ani kęsa. Znajdowałem się w stanie podobnym do mocnego kacenjameru, co potrafiłem należycie ocenić, gdyż w latach szkolnych również niestety parokrotnie znajdowałem się w owym melancholijnym nastroju porannym, który Victor Scheffel, autor „Gaudeamus”*, opisał słowami: Wściekły ból głowy, ostatniej noty zrodzony, przeciął powietrze znużonym skrzydeł trzepotem, mgłą melancholii doliny i góry spowił. Natężyłem wszystkie siły, aby opanować ten stan, co przynajmniej tymczasem jako tako mi się udało i zdołałem nawet naradzić się w Hassanem Ardżir mirzą, który chciał ruszyć w drogę, kiedy tylko minie nas większa część maruderów. Prosiłem go usilnie, żeby był ostrożny i zawsze miał pod ręką broń. Zgodził się z lekkim uśmiechem, po czym przyrzekł, że kiedy nadejdzie 20 albo 21 Dżumadin ‘1–ewwel, znów przybędzie w to samo miejsce. Około południa ruszył w drogę. Przy pożegnaniu Benda, która już siedziała w lektyce na wielbłądzie, dała mi ręką znak, abym się do niej zbliżył. — Efendi, wiem, że znów się zobaczymy — rzekła — choć tak bardzo się troskasz. Jeśli chcesz się uspokoić, spełnij moją prośbę. Pożycz mi swój sztylet do mego powrotu! — Otrzymasz go. Oto on! Była to dżanbije, którą w zamian za mój sztylet podarował mi Esla el Mahem, broń, na której klindze wypisane były słowa: „Do pochwy tylko po zwycięstwie”*. Wiedziałem, że ta dzielna dziewczyna nie zawaha się go użyć we własnej obronie, jeśli zajdzie taka potrzeba. Selim rzucił mi jeszcze kilka słów pożegnania, po czym niewielka gromadka ruszyła w drogę, my zaś spoglądaliśmy za nią, aż zniknęła nam z oczu. Wówczas poczułem, że siły mnie opuściły. Zdawało się, że Halef zauważył to szybciej niż ja. — Sihdi, przecież ty się słaniasz na nogach! — zawołał. — Twoja twarz jest purpurowa. Pokaż mi język! Uczyniłem to. — Cały siny, sihdi. Masz niebezpieczną gorączkę. Weź lekarstwo i połóż się! Rzeczywiście musiałem usiąść, bo znów miałem takie zawroty głowy, że nie mogłem ustać prosto. Teraz poważnie się zaniepokoiłem, wypiłem wodę z octem i położyłem sobie kompres na głowę. — Zdaje się, że nie może pan ze mną pojechać, mister Kara — stwierdził Lindsay — żeby poszukać miejsca, gdzie mógłbym rozpocząć wykopaliska? — Nie, nie mogę. — W takim razie zostanę tutaj. — To nie jest konieczne. Mam gorączkę, jaka zdarza się w czasie podróży. Halef jest przy mnie, może pan spokojnie jechać. Tylko proszę się zbytnio nie oddalać, bo jeśli natknie się pan na szyitów, to nie ręczę za nic. Odjechał ze swoimi ludźmi, ja natomiast zamknąłem oczy. Zatroskany Halef siedział przy mnie, żeby wciąż na nowo sączyć ocet na kompres. Nie wiem, jak długo tak leżałem, nim rozległy się kroki i usłyszałem tuż przy nas zadane szorstkim tonem pytanie: — Kim jesteście? Otworzyłem oczy. Przed nami stało trzech dobrze uzbrojonych Arabów bez koni, dzikie postacie i zuchwałe twarze, po których nie można się było spodziewać niczego dobrego. — Obcymi przybyszami — odpowiedział Halef. — Nie jesteście szyitami. Do jakiego należycie plemienia? — Przybywamy z daleka, z zachodu, a należymy do plemion saharyjskich. Dlaczego pytasz? — Może ty do nich należysz, ale ten drugi jest Frankiem. Dlaczego nie wstaje? — Jest chory, ma gorączkę. — Dokąd pojechali wszyscy, którzy byli z wami? — Do Meszhed Ali. — Także ten drugi Frank który był z wami? — Ten przebywa ze swoimi ludźmi w pobliżu, — Kto jest właścicielem tego karego konia? — Ten efendi. — Dajcie nam go oraz waszą broń! Podszedł do Riha i chwycił go za cugle, co było chyba dobrym środkiem na gorączkę, gdyż w okamgnieniu zniknęła moja słabość i zerwałem się na równe nogi. — Stop, zamieńcie najpierw jedno słówko i ze mną! Kto dotknie konia, ten zarobi kulę w łeb! Człowiek ów cofnął się gwałtownie, spoglądając bojaźliwie na rewolwer, który w niego wycelowałem. Tu, w pobliżu takiego miasta, jakim był Bagdad, prawdopodobnie poznał już broń tego rodzaju i bał się jej. — To tylko żarty — powiedział. — Żartuj sobie, z kim zechcesz, ale nie z nami! Czego tu szukasz? — Ujrzawszy was, pomyślałem sobie, że mogę wam służyć. — Gdzie są wasze konie? — Nie mamy koni. — Kłamiesz! Po fałdach twojego ubioru widzę, że jeździsz konno. Skąd wiesz, że tutaj znajduje się dwóch Franków? — Słyszałem o tym od pielgrzymów, którzy was spotkali. — Znów kłamiesz. Nie powiedzieliśmy żadnemu pielgrzymowi, kim jesteśmy. — Jeśli nam nie wierzysz, to sobie pójdziemy. Wycofali się, rzucając pożądliwe spojrzenia na nasze konie i broń, po czym zniknęli za zwałowiskiem gruzów. — Niemądrze odpowiadałeś, Halefie — rzekłem. — Chodź, przekonamy się, czy rzeczywiście sobie poszli. Ruszyliśmy śladem trzech Arabów, ale bardzo wolno, gdyż teraz, kiedy ustąpił mój gniew, powróciła również słabość i wzrok tak mi się mącił, że z trudem rozróżniałem najbliższe przedmioty. — Widzisz ich? — spytałem, kiedy znaleźliśmy się za zwałowiskiem gruzów. — Tak. Biegną do swoich koni. — Ile ich mają? — Trzy. Czyżbyś ich nie widział, sihdi? — Nie. Mam zawroty głowy. — Teraz wsiadają i puszczają się galopem. Na Allacha! Co to takiego? Tam dalej stoi cały oddział, który zdaje się na nich czekać! — Arabowie? — Nie widzę, są za daleko. — Biegnij zatem i przynieś moją lunetę! Hadżi pobiegł do konia, ja natomiast usilnie starałem się sobie przypomnieć, czy słyszałem już kiedyś głos Araba, który z nami rozmawiał. Ten szorstki, ochrypły ton był mi znany, powrócił Halef i chciał mi wręczyć lunetę, lecz oczy zakrywała mi krwawa, wirująca mgła, tak więc on musiał przejąć obserwację. Dobrą chwilę potrwało, nim się zorientował w sytuacji, po czym zawołał: — To Persowie! — Ach! Potrafisz rozpoznać twarze? — Nie. Dołączyli do nich Arabowie i teraz odjeżdżają. — Bardzo szybko na zachód? Nieprawdaż? Halef potwierdził, i teraz ja ująłem lunetę w ręce. Atak zawrotów głowy minął. — Halefie — rzekłem — ci Persowie to prześladowcy Hassana Ardżir mirzy. Selim jest z nimi w zmowie. Wczoraj w nocy oddalił się od obozu i spotkał z nimi, żeby im zdradzić, iż tutaj, przy Birs Nimrud się rozdzielimy. Wysłali tych trzech, żeby się zorientowali, czy Hassan Ardżir już wyruszył, a teraz spieszą się, żeby na niego napaść, nim zbliży się do Nedżefu. — O sihdi, to straszne! Musimy jechać za nimi! — Oczywiście. Szybko przygotuj konie! — Czy nie powinienem sprowadzić Anglika? Widziałem, jak jechał w kierunku Ibrahim Khalil. — W tej sytuacji musimy się bez niego obejść. Stracilibyśmy za wiele czasu. Pospiesz się! Wziąwszy lunetę do ręki, wyraźnie ujrzałem oddział galopujący na zachód. Potem wyrwałem kartkę z notesu i napisałem kilka linijek, żeby poinformować Lindsaya o zaistniałych zdarzeniach i moich zamiarach. Poradziłem mu, żeby opuścił Birs Nimrud i oczekiwał naszego powrotu nad kanałem w pobliżu Anane, ponieważ tu przy wieży musiałby się spodziewać napadu, gdybym nie zdołał odwieść od tego rozbójników. Kartkę wetknąłem w gruzy cegieł w taki sposób, że Lindsay musiał ją natychmiast zauważyć, kiedy tu wróci. Potem dosiedliśmy koni 1 puściliśmy się galopem. X W SZPONACH ZARAZY To zdumiewające, jaką władzę duch posiada nad ciałem. Moja choroba jakby całkowicie zniknęła, umysł miałem jasny, a wzrok niezmącony. Dotarliśmy do szlaku pielgrzymów, przejechaliśmy obok maruderów, którzy pomstując ustępowali nam z drogi, przelecieliśmy obok żebraków, nie zwracając uwagi na ich błagalne gesty, potem… ach, oto leżał przewrócony muł, zaś przy nim dwóch obdartusów starało się ponownie zawinąć w rozerwaną filcową derkę na pół zgniłe ludzkie zwłoki. Zapach był okropny. Ogarnął mnie nieprzezwyciężony wstręt, którego już nie byłem w stanie opanować. — Sihdi, jak ty wyglądasz? — wykrzyknął Halef, chwytając cugle mojego wierzchowca. — Zatrzymaj się, bo spadniesz z konia! — Naprzód! — Nie! Stój! Wzrok masz osłupiały jak jakiś szaleniec! Ty się chwiejesz! — Dalej, naprzód… — chciałem zawołać, lecz nie usłyszałem tych słów, nie mogłem ich wydobyć, bełkotałem tylko niezrozumiale, wciąż jednak popędzając konia do coraz szybszej jazdy. Ale nie trwało to długo, gdyż nagle poczułem się tak, jakbym zażył silny środek na wymioty. Nie mogąc dłużej z tym walczyć, zatrzymałem konia. Kiedy obejrzałem żółciowo–śluzowatą konsystencję wydzieliny, a ponadto uwzględniłem fakt, że przy wymiotach nie odczułem najmniejszego bólu w żołądku, zdjął mnie śmiertelny strach. — Halefie, odjedź stąd! Zostaw mnie samego! — Zostawić ciebie? Dlaczego? — spytał przestraszony. — To jest… dżuma! — Dżuma! Allach kerim! Czy to prawda, sihdi? — Tak. Myślałem, że to gorączka, ale teraz widzę, że to zaraza. — Et Ta’un — morowe powietrze! Na Allacha, to okropne, to przerażające! — Tak. Odejdź stąd. Odszukaj Inglisa’ On się tobą zajmie. Znajdziesz go albo przy Birs Nimrud, albo w Anane. Z trudem udało mi się wybełkotać te słowa. Halef nie pozwolił się jednak odprawić, tylko ujął moją rozpaloną dłoń. — Sihdi, myślisz, że ja cię opuszczę? — spytał. — Odejdź! — Nie! Niechaj mnie zniszczy klątwa Allacha, gdybym cię opuścił! Zęby ci ściemniały, a twój język bełkocze. Tak, to zaraza, ale ja się jej nie boję. Kto będzie przy moim sihdi w chorobie? Kto go pobłogosławi, gdy będzie umierał? Sihdi, o mój sihdi, dusza moja szlocha, a oczy płaczą! Trzymaj się mocno w siodle! Poszukamy miejsca, gdzie mógłbym cię pielęgnować. — Naprawdę chcesz to zrobić, mój wierny Halefie? — Na Allacha, sihdi! Nie odstąpię od twego boku! — Nie zapomnę o tym, Halefie! Może jakoś z tego wyjdę. Jedźmy za Persami! — Sihdi, to teraz niemożliwe… — Naprzód! Uderzyłem Riha piętami, i Halef, chcąc nie chcąc, musiał pojechać za mną. Wkrótce jednak byłem zmuszony powściągnąć galopującego konia. Znów mi pociemniało w oczach, musiałem zatem zdać się na Halefa, który bez słowa przejął prowadzenie. Każdy krok karego odczuwałem jak cios pięścią w głowę. Nie widziałem, kogo spotykaliśmy na drodze, ale puściwszy cugle, obiema rękami z całych sił chwyciłem się siodła. Po długim, długim czasie dopędziliśmy wreszcie karawanę, wytężyłem więc siły, żeby rozróżnić poszczególne grupy. Przemknęliśmy obok nich bezgłośnie, wśród piekielnych oparów, ale nie dostrzegłem tych, których szukaliśmy. — Czyś nie widział Hassana Ardżir mirzy i jego ludzi, Halefie? — spytałem, kiedy dotarliśmy do czoła pochodu. — Nie. — W takim razie skręcimy w lewo i pojedziemy w tym samym kierunku z powrotem. Nie mogli zjechać w prawą stronę. Widzisz ptaki nad karawaną śmierci? — Tak, sihdi. To sępy. — Szukają ścierwa i wyczuły zwłoki. Patrz, czy któryś nie poleci w lewo, w naszą stronę! Jestem bezradny, muszę polegać na tobie. — A jeśli dojdzie do walki, sihdi? W tym wypadku moja wola przezwycięży chorobę. Naprzód zatem! Pochód żałobny zniknął po lewej. Jechaliśmy tak szybko, jak tylko koń Halefa dał radę, choć ja jedynie z najwyższym wysiłkiem utrzymywałem się w strzemionach. Nagle wierny Hadżi wskazał ręką do góry. — El bidż — sęp brodaty, tu w górze! — Przelatuje czy krąży? — Krąży. — Jedź tak, żebyśmy znaleźli się pod nim. Wypatruje zdobyczy albo walki. Minęło dziesięć minut. Przeczuwałem, że zbliżamy się do rozstrzygnięcia, a ponieważ dzisiaj nie byłem w stanie strzelać celnie z większej odległości, schowałem rusznicę, a do ręki wziąłem sztucer. Zdałem sobie przy tym sprawę z własnego osłabienia: masywna rusznica, którą zwykle trzymałem jedną ręką, zdawała się teraz wielkim ciężarem. — Sihdi, tam są zwłoki! — zawołał Halef, wyciągając ramię. — Są tam jacyś żywi? — Nie. — Jedźmy tam szybko! Dotarliśmy do miejsca, którego widok na zawsze wyrył się w mojej pamięci. Ujrzałem pięć oddalonych od siebie postaci leżących nieruchomo na ziemi. W najwyższym podnieceniu zeskoczyłem z konia i ukląkłem przy pierwszej postaci. Puls miałem przyspieszony, a ręka mocno mi drżała, kiedy zdejmowałem płaszcz narzucony na twarz mężczyzny. To był… Saduk, niemowa, który uciekł nam w kurdyjskich górach. Pobiegłem dalej. Leżała tam Halwa, stara wierna służąca, trafiona kulą w skroń, a równocześnie Halef krzyknął z przerażeniem: — Wai — o biada, to żona Persa! Rzuciłem się ku niemu. Tak, to była ona, Dżanah, duma i szczęście Hassana Ardżir! Również i ona zginęła od kuli, a obok niej, z wyciągniętymi ramionami, jakby umierając chciał ją jeszcze objąć i osłonić, leżał sam Hassan, pokryty piaskiem i kurzem. Jego rany kazały się domyślać straszliwych zmagań. Nawet jego dłonie znaczyły cięcia. Zakrzyknąłem ogarnięty bólem: — Mój Boże, dlaczego mi nie uwierzył! — Tak — stwierdził Halef z ponurą miną — bardziej ufał temu zdrajcy niż tobie Ale tam leży jeszcze ktoś! Chodź! Daleko od pozostałych legała jeszcze jedna kobieca postać w piasku zrytym końskimi kopytami. To była Benda. — Allach niech przeklnie tego Selima! On ją zabił! — zawołał Hadżi. — Nie, Halefie. Znasz ten sztylet, co tkwi w sercu dziewczyny? Musiałem go pożyczyć Bendzie. Dłoń jeszcze trzyma zaciśniętą na rękojeści. Selim odciągnął ją od pozostałych; tu są ślady jej stóp wleczonych po piasku. Może Benda zraniła Selima; potem sama zadała sobie śmierć, gdyż nie mogła się już dłużej bronić. Halefie Omarze, ja też tutaj się położę! — Sihdi, nie ma już w nich życia, wszyscy umarli. Nie możemy ich wskrzesić, ale możemy pomścić! Nie odpowiedziałem. Głowa mi płonęła, wokół krążyła zlana krwią równina, miałem wrażenie, że sam wiruję wokół własnej osi. Ręce, na których wsparłem się w przyklęku, osłabły i wolno osunąłem się na ziemię. Zdawało mi się, że stopniowo coraz bardziej zapadam się w mglistą, potem coraz czarniejszą otchłań. Nie było tu żadnego oparcia, końca, dna, głębia była nieskończona; jakby z bardzo daleka dobiegł mnie głos Halefa: — Ocknij się, sihdi, żebyśmy mogli ich pomścić! Wtedy wreszcie po długiej chwili spostrzegłem, że przestałem się zapadać. Dotarłem do miejsca, gdzie zległem mocno i pewnie, do miejsca, gdzie trzymały mnie dwie silne ręce. Obmacałem te ręce i spojrzałem na człowieka, do którego należały. Zobaczyłem, jak z jego oczu kapią na mnie wielkie, ciężkie krople. Chciałem przemówić, ale z największym wysiłkiem udało mi się wyrzec tylko trzy słowa: — Nie płacz, Halefie! — O sihdi, myślałem, żeś i ty już martwy, żeś umarł z bólu i choroby. Hamdulillah, ty żyjesz! Zbierz siły! Tam są ślady morderców. Złapiemy ich i zabijemy! Tak, zabijemy, przysięgam na Allacha! Sprzeciwiłem się gestem osłabłej ręki. — Jestem zmęczony. Podłóż mi derkę pod głowę! — Nie możesz już jechać konno, sihdi? — Nie. Proszę cię, spróbuj! Wierny Hadżi sądził, że musi gwałtownie pobudzić moją wolę do czynu myślą o zemście, lecz nie udało mu się. Wówczas sam opadł na ziemię, bijąc się pięściami w czoło. — Niech Allach zniszczy tego nędznika, którego nie mogę schwytać! Niech Allach zniszczy także zarazę, przez którą niezwyciężony Kara ben Nemsi traci siły mężczyzny! Na Allacha, jestem nędznym robakiem, który nie umie pomóc! Najlepiej będzie, jeśli i ja się tu ułożę, żeby umrzeć! Uniosłem się z mozołem. — Halefie, czy sęp ma pożreć zmarłych? — Chcesz ich pogrzebać? — Tak — wydyszałem. — Gdzie i jak? — Czy możemy to zrobić inaczej niż tu w piasku? — To ciężka praca, sihdi. Ja się tym zajmę. Ale tego Saduka, który udawał głupiego, żeby doprowadzić swego pana do zguby, niech pożrą sępy. Najpierw jednak zobaczę, czy zmarli jeszcze coś przy sobie mają. Poszukiwania były daremne. Zamordowanym odebrano wszystko. Jakież bogactwa dostały się w ręce tych diabłów! Dziwne tylko, że pozostawili sztylet w sercu Bendy. Prawdopodobnie strach powstrzymał morderców przed rozwarciem dłoni dziewczyny. Poprosiłem Halefa, żeby zostawił sztylet w sercu zmarłej. I tak nigdy nie potrafiłbym wziąć go go ręki. Zaczęliśmy rozgrzebywać ziemię. Nie mieliśmy nic, prócz własnych rąk i noży, dlatego też ta smutna praca szła nam powoli. Wreszcie na głębokości stopy konsystencja piasku stała się tak twarda, że z tymi narzędziami potrzebowalibyśmy całego tygodnia, żeby wykopać grób wystarczającej wielkości. — To na nic, sihdi — stęknął Halef. — Co postanowisz? — Wrócimy do wieży. Nie znajduje się dalej niż dwie godziny konnej jazdy. — Wallahi, o tym nie pomyślałem! Sprowadzimy Inglisa i jego ludzi z narzędziami! — A do tej pory sępy będą się tu pożywiać! — W takim razie pojadę sam, a ty zostaniesz tutaj. — Wpadłbyś w ręce rozbójników. Dopięli swego celu, przypuszczam więc, że udali się do Birs Nimrud, żeby zabrać nasze konie i broń. — Uduszę ich! — Ty jeden — wszystkich? — Masz rację, sihdi. Nie mogę cię poza tym opuścić, bo jesteś chory. — Pojedziemy obaj. — A zwłoki? — położymy je na koniach i pójdziemy obok nich. — Na to jesteś zbyt słaby, sihdi. Zobacz, jak cię zmęczyło grzebanie w lekkim piasku! Nogi ci drżą! — Będą drżały, ale wytrzymają. Chodź! Objuczanie koni było smutną, a jednocześnie ciężką pracą, ponieważ nie mieliśmy dość rzemieni i sznurów, musiałem pociąć moje lasso, które tak długo towarzyszyło mi we wszystkich podróżach. Uczyniłem to jednak bez wahania, gdyż nie było wątpliwości, że ręka, która do tej pory nim rzucała, w krótkim czasie zesztywnieje. Umocowaliśmy zwłoki tak, aby u każdego boku konia wisiały parami, po czym chwyciliśmy cugle i poszliśmy w kierunku naszego celu. Nigdy nie zapomnę tej drogi. Gdyby nie wierny Halef, upadłbym pewnie z dziesięć razy i pozostał na ziemi. Pomimo wszelkich wysiłków bez przerwy załamywały się pode mną nogi. Co chwilę musiałem przystawać, żeby zebrać nie nowe siły — bo to było niemożliwe — lecz nową wolę. Dwie godziny drogi zmieniły się w kilka. Słońce opadało. Zamiast prowadzić konia, wisiałem na jego uździe, i tak trochę ciągnął mnie Rih, a trochę popychał Hadżi. Nie mogliśmy iść szybciej również dlatego, że należało zachować ostrożność i unikać wszelkich spotkań z ludźmi, tak więc do wieży dotarliśmy dopiero późnym wieczorem. Czy kiedyś bym przypuścił, że w tym miejscu zakończę mój burzliwy żywot? Zatrzymaliśmy się w miejscu, które poprzedniego wieczora posłużyło nam na obóz. Ani śladu Lindsaya. Kartka zniknęła; prawdopodobnie ją przeczytał i na moje polecenie natychmiast ruszył do kanału. Ściągnęliśmy zwłoki, uwiązaliśmy konie i położyliśmy się, tego dnia bowiem nic więcej nie dało się już zrobić. „Wiem, że znów się zobaczymy”, powiedziała Benda. Tak, ja znów ją zobaczyłem! Choć byłem śmiertelnie zmęczony i tylko z najwyższym trudem potrafiłem uchwycić klarowną myśl, zacząłem sam sobie robić cierpkie wyrzuty. Powinienem był bardziej stanowczo bronić swego zdania, a w razie potrzeby siłą Przeciwstawić się nieostrożności Hassana Ardżir mirzy. Jeśli mimo choroby starczyło mi sił na szaleńczą jazdę i na smutny powrót, to unieszkodliwienie tego Selima również byłoby możliwe. Miałem ciężką noc. Przy prawie normalnej ciepłocie skóry puls był szybki, nierówny, oddech krótki i przyspieszony, język gorący i suchy, a moje sny przepełniały obrazy i wizje tak dręczące, że często wołałem Halefa, żeby się przekonać, co było przywidzeniem, a co rzeczywistością. Często też z tego półsnu budził mnie ból, który czułem pod pachami, na szyi i na karku. Wskutek tego stanu, który opisuję tak szczegółowo tylko dlatego, że obecnie przypadki zachorowań na dżumę są nie znane, o świcie przebudziłem się wcześniej niż Halef, a wtedy spostrzegłem, że pod pachami i na szyi utworzyły się dymienice, na karku czyrak i czerwone plamy wielkości łebka od szpilki na piersiach i wewnętrznej powierzchni ramion. W tym momencie uznałem mój los za rozstrzygnięty, obudziłem więc Halefa. Wierny Hadżi przestraszył się moim wyglądem. Poprosiłem o wodę, po czym wysłałem go do kanału, żeby sprowadził Anglika. Upłynęły trzy godziny, dla mnie trzy wieczności, a kiedy wrócił Halef, okazało się, że jest sam. Długo szukał, ale nie znalazł nic prócz oskardu, blisko którego widoczne były liczne ślady kopyt. Doszedł zatem do wniosku, że musiała się tam rozegrać potyczka. Hadżi przywiózł oskard: było to jedno z narzędzi Lindsaya. Czy napadnięto na Anglika? Ale nie widać było żadnych zwłok, nawet śladu jakiegoś zranienia! Nic nie mogłem w tej sprawie przedsięwziąć, ponieważ nie byłem zdolny do jakiegokolwiek wysiłku. Mój wygląd musiał się pogorszyć w ciągu tych trzech godzin, bo Halef zdradzał teraz jeszcze większe obawy o mnie i usilnie nalegał, bym zażył lekarstwo. Tak, ale które? Chininę, chloroform, roztwór amoniaku, arsen, arnikę, opium i to wszystko, co jeszcze kupiłem w Bagdadzie, nie mogło mi pomóc. Cóż jako laik wiedziałem o leczeniu dżumy! Świeże powietrze, dokładne oczyszczenie skóry przez intensywną kąpiel i nacięcie czyraka uważałem za najlepsze rozwiązanie, a ponieważ ostrożność nakazywała oddalić się z tego miejsca, naradziłem się z Hadżim. Gdzieś przecież musiało być jakieś źródełko, choćby najmniejsze, a kiedy skierowałem wzrok na wschód, wydało mi się, że po drugiej stronie ruin najprędzej będzie można znaleźć jakiś strumyk. Poprosiłem więc Halefa, żeby powęszył w tym kierunku. Usłużny mały Hadżi natychmiast gotów był do drogi, ale zostawił mnie samego nie bez obaw. I miało się okazać, że jego obawy nie były bezpodstawne. Około pół godziny po odejściu Halefa usłyszałem zbliżający się tętent kilku koni. Obróciwszy się, ujrzałem siedmiu Arabów, z których dwóch było chyba rannych. Wśród nich rozpoznałem także tych trzech, którzy wczoraj rozmawiali ze mną w tym samym miejscu. Na widok trupów zmieszali się, zatrzymali więc konie, żeby się naradzić. Potem podeszli bliżej i otoczyli mnie kołem. — I jak, dasz nam dzisiaj konia i broń? — odezwał się do mnie ten sam, co wczoraj — Tak, weźcie sobie! — odparłem obojętnym tonem. — Gdzie jest ten drugi, którego tu nie ma? — Gdzie jest tych czworo, których wczoraj napadliście nad kanałem pod Anane? — odrzekłem. — Dowiesz się, kiedy dostaniemy twojego konia i twoją broń. Dawaj! Ale pamiętaj o tych sześciu strzelbach, które są w ciebie wycelowane! Jeśli tylko spróbujesz się bronić, będziesz zgubiony. — Ani mi to w głowie. Chętnie wam oddam to, czego chcecie, bo mógłbym zabić tylko jednego z was, natomiast jeśli ośmielicie się tknąć mojego konia lub inne moje rzeczy, natychmiast będziecie zgubieni wszyscy. Człowiek ów roześmiał się. — Przecież te karabiny nie mogą ożyć! — Spróbuj! Proszę, bierz! Uniosłem się z trudem, prawą ręką wyciągnąłem ku niemu najpierw rewolwer, odsłaniając przy tym lewą mój ubiór w taki sposób, żeby ci włóczędzy mogli ujrzeć szyję i obnażoną pierś. Ich wódz natychmiast cofnął rękę i zdradzając wielkie przerażenie, rzucił się do swego konia. — Tabban laka — biada ci! — zawołał przerażony rozbójnik, wskakując na siodło niby pantera. — To czarna śmierć, on ma dżumę! Uciekajcie, wierni, szybko uciekajcie z tego przeklętego miejsca, bo i was dosięgnie zguba! Spiesznie puścił się w cwał, a reszta pognała równie szybko za nim. Ci uprzejmi synowie Proroka pod wpływem przerażenia zupełnie zapomnieli o nauce Koranu, że wszystko jest zapisane w Księdze i że uciekając nie mogą ujść swemu przeznaczeniu. Po upływie kolejnych trzydziestu minut powrócił Halef z promienną miną. Moje przypuszczenie okazało się słuszne: odkrył małą rzeczkę, której czyste wody wpadały do Eufratu a brzegi porośnięte były zaroślami. Opowiedziałem mu o przygodzie z Arabami, on zaś i rozzłościł się, ze nie było go przy tym. Przysięgał, że zastrzeliłby wszystkich Arabów. Zanim opuściliśmy wieżę, należało przygotować miejsce spoczynku dla zmarłych. Do tego celu bardzo się przydał znaleziony oskard. Powlokłem się do zachodniej strony ruiny. Halef przyniósł zwłoki, po czym w ścianie gruzów wykonał głęboki, szeroki otwór, co przy tych kruchych cegłach przyszło mu bez trudu, potem włożył zmarłych do środka i począł zabudowywać otwór w taki sposób, żeby ani Persa, ani żadnej z trzech kobiet nie dotknęła ziemia. Podczas gdy on pracował, siedziałem naprzeciw jamy, starając się zapamiętać rysy pomordowanych. Oto Benda wsparta o cegły Babilonu. Gęste włosy zwisały do ziemi, a prawa ręka wciąż jeszcze zaciskała się wokół sztyletu, tkwiącego w wystygłym sercu. Dokładnie tak, z twarzą zwróconą w stronę Kaaby, został pochowany Mohammed Emin. Byli z nami podczas tamtego pogrzebu, Hassan Ardżir mirza również odmówił jedną surę. Któż mógł im wówczas przepowiedzieć, że miał ich spotkać ten sam los, co starego szejka Haddedihnów — śmierć w walce! Kiedy otwór był zabudowany do wysokości twarzy zmarłych, Halef jął się z nimi żegnać. I ja zbliżyłem się chwiejnym krokiem. — La ilaha illa ‘llah we Mohammed rassulu ‘llah! — mały Hadżi jął odmawiać wyznanie wiary. — Sihdi, pozwól, że ja dziś odmówię modlitwy! Zrobił to. Czy miałem się wstydzić łez, które spływały mi po policzkach? Potem obdarowałem wszystkich modlitwą chrześcijańską na tę krótką podróż. Nie dotarli do Meszhed Ali, swojego celu, tylko udali się na większą pielgrzymkę, ku górze, do miasta jasności i prawdy, gdzie nie zdarzają się pomyłki, a szczęście i radość są wieczne. Grób został w końcu całkiem zamknięty, mogliśmy więc ruszyć w drogę. Siłą pokonując cierpienie, wdrapałem się na siodło. Lecz jeszcze odjeżdżając, ponownie zwróciłem się ku temu miejscu, z którym tak trudno było mi się rozstać. Człowieku, ty najdumniejsze z ziemskich stworzeń, jakiś ty mały i bezsilny, kiedy kipiel wieczności zamknie nad tobą swe fale! Przejechawszy wolno obok ruin Ibrahim Khalil, przekroczyliśmy południową granicę gruzowiska, pozostawiając je po lewej stronie. Z najwyższym trudem utrzymywałem się w siodle i tak upłynęła dobra godzina, nim dotarliśmy do miejsca, które przedtem Halef znalazł w niecały kwadrans. Ujrzałem płynący z zachodu potok. Wił się licznymi zakolami w stronę Eufratu, zaś po obu stronach porośnięty był gęsto wikliną i innymi krzewami. Halef najpierw przygotował dla mnie legowisko, nad którym zbudował lekki dach z gałęzi, aby ochronić mnie przed promieniami słońca. Potem wykąpałem się i wyciągnąłem na posłaniu z liści, które miało mi służyć jako łoże boleści. Mój język miał kolor ciemnoczerwony, a pośrodku sczerniał i popękał. Gorączka wstrząsała mną już to falami ciepła, już to chłodu. Widziałem ruchy małego Hadżi jak przez grubą zasłonę mgły, zaś jego głos słyszałem jak we śnie: barwę miał mniej więcej taką, jak głos brzuchomówcy. Małe czerwone plamy i obrzmienia rozwijały się coraz bardziej, tak iż pod wieczór w chwili lżejszej gorączki poprosiłem Halefa, żeby mocno naciął czyrak. Nie chcąc popaść nocą w o wiele bardziej niebezpieczną śpiączkę, poleciłem mu, żeby mną potrząsał i polewał mnie wodą, gdyby miało mną zawładnąć odrętwienie, którego tak się obawiałem. Tak minęła noc i nastał ranek. Poczułem lekką ulgę, a Halef poszedł ustrzelić jakąś zwierzynę. Już po krótkim czasie przyniósł trochę ptactwa, które potem upiekł na rożnie. Nic nie mogłem przełknąć, a Halef siedział przy mnie milczący i posępny, nie dotykając mięsa. Tylko Dojan miał ucztę. Jakże smutna była ta chwila nad Eufratem, ową „Rajską Rzeką”! Śmiertelnie chory, pozbawiony pomocy, owiany oddechem dżumy, pośród półdzikich, fanatycznych głupców, przeciw którym nie mieliśmy żadnej innej broni prócz… właśnie dżumy! Nie mogliśmy się udać ani do Hille, ani do żadnej innej miejscowości, bo natychmiast zostalibyśmy zabici. Co stałoby się ze mną, gdyby nie wspierał mnie mój dzielny Halef, który ważył się na wszystko, żeby dowieść mi swej miłości i oddania! Był to czwarty dzień choroby; słyszałem, że ten dzień ma decydujące znaczenie. Nadal upatrywałem ocalenia w kąpieli i świeżym powietrzu, a choć wysiłki ostatnich dni mocno nadszarpnęły mój organizm, sądziłem, że resztce moich sił mogę zaufać bardziej niż jakiemuś lekarstwu, którego zastosowanie 1 działanie nie były mi dostatecznie znane. Pod wieczór gorączka ustąpiła, zaś ból w obrzęku również się zmniejszył. Nocą zaznałem nieco ożywczego snu, a kiedy rankiem pokazałem Halefowi język, który znów stawał się wilgotny, mały Hadżi stwierdził, że czarne zabarwienie prawie zniknęło. Zacząłem teraz mieć nadzieję na wyzdrowienie, po południu jednak mocno się wystraszyłem, kiedy wierny sługa sam zaczął się uskarżać na ból głowy, zawroty i dreszcze. Już w nocy miałem pewność, że teraz on się zaraził. Widziałem go, jak szedł do potoku po wodę: zataczał się. — Halefie, przewrócisz się! — zawołałem przestraszony. — O sihdi, wszystko wiruje wraz ze mną! — Jesteś chory! To dżuma! — Wiem — westchnął Hadżi. — Ach, zaraziłeś się ode mnie! — Tak chciał Allach; to było zapisane w Księdze. Umrę, lecz ty pojedziesz do Hanneh i pocieszysz ją. — Nie, nie umrzesz. Będę cię pielęgnował. — Ty? — wzbraniał się wierny sługa. — Sam przecież zmagasz się jeszcze ze śmiercią, która trzyma cię mocnym uchwytem. — Już odczuwam poprawę. Nie zrobię dla ciebie mniej, niż ty dla mnie. — O sihdi, kimże ja jestem wobec ciebie! Pozwól, żebym się tu położył i umarł! Tak więc charakterystyczne dla dżumy przygnębienie ogarnęło Halefa już do tego stopnia! Z pewnością wiele wysiłku włożył w to, żeby utrzymać mnie w nieświadomości co do własnego stanu. Teraz nie mógł już walczyć z chorobą, a w niewiele godzin później bredził w malignie. Może zaraził się równocześnie ze mną w Bagdadzie, a teraz rozwinęła się w nim najcięższa, żółciowa postać dżumy, w której kolejne ataki następują z coraz to większą gwałtownością. Wkładając w to maksimum wysiłku, potrafiłem się pozbierać na krótki czas, żeby zapewnić Halefowi opiekę, której sam jeszcze tak bardzo potrzebowałem. Był to czas, o którym nie mogę myśleć bez dreszczu grozy, i najlepiej będzie, jeśli go pominę. Również Halef przeżył chorobę, choć jeszcze dziesiątego dnia był tak słaby, że przy każdej okazji musiałem go podnosić, sam zaś nie byłem jeszcze w stanie oddać celnego strzału z rusznicy. Przy tym wszystkim i tak mieliśmy szczęście, że nikt nie odkrył naszego łoża boleści. Ujrzawszy po raz pierwszy własne odbicie w wodzie, przestraszyłem się na widok szczerzącej się do mnie trupiej czaszki z gęstą brodą. Nic dziwnego, że sępy zataczały nad nami koła, a hieny i szakale, przychodzące z ruin do wodopoju zaglądały przez trzciny, żeby sprawdzić, czy już wkrótce będziemy się nadawali na pożarcie. Za każdym razem musiały jednak zmykać w wielkim pośpiechu, ponieważ mój chart Dojan nie traktował ich nazbyt gościnnie. Pierwszy wypad odbyłem do grobu Persów. Poszedłem pieszo, po czym przesiedziałem chyba z godzinę przy wieży. Oczyma duszy widziałem żywe postacie zmarłych. Nagle pies, który mi towarzyszył, dał głos. Obróciwszy się ujrzałem oddział ośmiu jeźdźców z kilkoma sokołami i sforą psów. Już mnie zauważyli i zbliżyli się do mnie. — Ktoś ty? — spytał człowiek, który wyglądał na ich dowódcę, zapominając o powitaniu. — Obcy — odparłem jeszcze krócej. — Co tutaj robisz? — Opłakuję zmarłych, których tutaj pochowałem. — Co mówiąc, wskazałem ręką grób. — Na jaką chorobę umarli? — Zostali zamordowani. — Przez kogo? — Przez Persów. — Ach! Przez Persów i Arabów sobejdzkich! Słyszeliśmy o tym. Również nad kanałem pod Anane zabili kilku ludzi. Zląkłem się, gdyż mogło tu chodzić tylko o Lindsaya z jego ludźmi. — To pewna wiadomość? — Tak. Należymy do plemienia Szatów i eskortowaliśmy pielgrzymów do Karbali. Tam nam o tym opowiedziano. To musiało być kłamstwo. Szato wie mieszkają daleko na południu i mogą się tutaj pokazywać tylko z zachowaniem najwyższej ostrożności. Poza tym fakt, że wybrali się na polowanie z sokołami, wyraźnie wskazywał na to, że ich ojczyzna musiała znajdować się gdzieś w pobliżu. Nabrałem do nich nieufności, ale nie okazałem tego po sobie. Nagle ów człowiek podjechał koniem bliżej. — Masz jakąś dziwną strzelbę. Pokaż ją! Wyciągnął rękę, lecz ja się cofnąłem. — To broń niebezpieczna dla człowieka, który nie potrafi się z nią obchodzić! — Więc mi pokaż, jak się z nią należy obchodzić! — Więc mi pokaż, jak się z nią należy obchodzić! — Chętnie, jeśli osiądziesz z konia i przejdziesz się ze mną kawałek. Nikt nie wypuszcza strzelby z ręki, jeśli nie ma pewności, że jest bezpieczny. — Dawaj ją! Jest moja! Rabuś ponownie wyciągnął rękę, spinając jednocześnie konia, by mnie stratować. Wówczas Dojan wykonał skok, złapał go za ramię i ściągnął z siodła na ziemię. Arab trzymający sforę wydał okrzyk i spuścił psy, które natychmiast rzuciły się na Dojana. — Zawołajcie psy z powrotem! — rozkazałem, unosząc strzelbę. Nie usłuchano mojego wołania, wypaliłem więc trzy, cztery razy bez przerwy. Każdy strzał uśmiercił jednego psa. Zbyt mało zważałem przy tym na herszta. Zerwał się na nogi, chwycił mnie z tyłu i powalił na ziemię. Byłem za słaby, żeby stawić dłuższy opór; mimo pogryzionego ramienia Arab obezwładnił mnie i trzymał mocno, aż pozostali przyszli mu z pomocą i całkowicie mnie unieszkodliwili. Wyrwano mi strzelbę oraz nóż, potem zostałem związany i posadzony przy kupie wypalanych cegieł. Tymczasem Dojan walczył z trzema psami, których nie zraniłem. Sierść miał rozdrapaną. Krwawił z kilku ran, ale trzymał się dzielnie, ani razu nie pozwalając przeciwnikom zaatakować swojego gardła. Wtedy jeden z Arabów wziął starą flintę, wymierzył i wypalił. Kula trafiła Dojana między żebra; padł trupem, a jego półdzicy wrogowie rozszarpali go na sztuki. Miałem takie uczucie, jakby u mego boku zastrzelono przyjaciela. Och, to przeklęte osłabienie! Będąc w pełni sił, nic bym sobie nie robił z tego starego sznura, którym skrępowano mi ręce! — Jesteś tu sam? — spytał herszt Arabów. — Nie. Mam jeszcze towarzysza — odrzekłem. — Gdzie? — W pobliżu. — Co tutaj robicie? — W drodze dopadła nas dżuma, więc tu pozostaliśmy. Ta szczera odpowiedź stanowiła dla mnie jedyną możliwość wyrwania się z rąk tych ludzi. Ledwie wyrzekłem ostatnie słowo, a te łobuzy już odskoczyły ode mnie, wydając głośne okrzyki przestrachu. Pozostał tylko herszt, który rzekł z gniewnym śmiechem: — Jesteś przebiegły, ale mnie nie nabierzesz! Kogo dżuma dopadnie w drodze, ten już nigdy nie wyzdrowieje! — Popatrz na mnie! — odparłem po prostu. — W rzeczy samej wyglądasz żałośnie, ale nie masz dżumy, tylko gorączkę. Gdzie jest twój towarzysz? — Leży przy… posłuchaj, oto i on! Usłyszałem z daleka głos wołający piskliwym falsetem słowo „Rih, Rih, Rih!”. Potem rozległ się szalony tętent galopującego konia, a w chwilę później ujrzałem mego ogiera, pędzącego przez gruzy, ruiny i rumowiska. Leżał na nim Halef oplótłszy jedną ręką szyję karego, drugą zaś położywszy między uszami zwierzęcia. Ściskał przy tym kurczowo jeden ze swoich pistoletów, a strzelbę miał przewieszoną przez plecy. Arabowie zwrócili się ku temu osobliwemu widowisku. W jaki sposób śmiertelnie wycieńczony Hadżi dosiadł konia? Nie miał sił, żeby zatrzymać Riha i przeleciał obok nas. — Wakkif — stój, Rih! — krzyknąłem, ile sił w płucach. Mądre stworzenie natychmiast zawróciło. — Nie dotykaj jego uszu, Halefie! Kiedy Hadżi cofnął rękę, Rih zatrzymał się przede mną. Halef spadł na ziemię. Ledwie mógł usiąść, niemniej spytał gniewnie: — Słyszałem strzały, sihdi, kogo mam zabić? Widok tego chorego od razu przekonał Arabów, że przedtem powiedziałem prawdę. — To zaraza! Niech Allach ma nas w swojej opiece! — jęli wołać. — Tak, to zaraza! — krzyknął również herszt, po czym odrzuciwszy na bok sztucer i nóż wskoczył na konia. — Uciekajcie, przyjaciele! A was, psie syny, którzy chcecie nas zarazić, niechaj piekło pochłonie! Wycelował we mnie, a inny Arab w Halefa. Obaj wystrzelili, ale pogryziona przez Dojana ręka herszta była odrętwiała, zaś temu drugiemu ręce drżały ze strachu przed dżumą. Także Halef wystrzelił ze swego pistoletu, ale dłoń trzęsła mu się jak gałąź na wietrze. Również on nie trafił. Kiedy chciał unieść strzelbę, był już zbyt słaby, a i Arabowie pędzili już w bezpiecznej odległości. Tam uchodzą! Niech ich szejtan porwie! — pieklił się chory bohater; nie był to jednak okrzyk, Halef wydał z siebie jedynie pospieszne mruczenie. — Co oni ci zrobili, sihdi? Opowiedziałem mu o wszystkim, po czym poprosiłem, żeby przeciął postronek. Zrobił to z wielkim trudem. Halefie, jak ci się udało dosiąść konia? spytałem. — To było łatwe, sihdi — stwierdził. — Usłyszałem strzały. Rih leżał na ziemi, więc położyłem się na jego grzbiecie, rozwiązując najpierw rzemień. Wiedziałem, gdzie jesteś, musiałem przyjść ci z pomocą. Zdradziłeś mi tajemnicę swego konia, dlatego tak szybko mnie do ciebie przyniósł. — Samo twoje pojawienie się wystarczyło, by mnie uwolnić. Lęk przed dżumą jest silniejszy niż wszelka broń. Ci ludzie będą rozpowiadać o spotkaniu z nami, sądzę zatem, że nie musimy się obawiać dalszych wizyt, dopóki tu pozostaniemy. — A Dojan? Czy został rozszarpany na sztuki? — Tak. — Wai — o biada! To dokładnie tak samo, sihdi, jakby mnie samego spotkało cierpienie! Dzielnie się bronił? — Tak. Odniósłby zwycięstwo, gdyby nie został zastrzelony. Ale ponieśliśmy stratę o wiele boleśniejszą. Anglik i jego ludzie zostali zamordowani. — Inglis? Na Allacha! Kto tak powiedział? — Herszt tych rozbójników. Twierdził, że o tym mu opowiedziano, ale może sam brał w tym udział. — Musimy więc odnaleźć ich zwłoki. Kiedy tylko stanę na nogi, poszukamy ich i pogrzebiemy. Ten Anglik był niewiernym, ale on cię lubił, a przez to i ja jego. Sihdi, wykop jamę dla psa! Niech spocznie tu w pobliżu Persów. Przecież Dojan też ich bronił. Nie możemy pozwolić, żeby pożarł go jakiś sęp albo szakal. Potem mnie stąd zabierzesz. Jestem tak wyczerpany, jakby i mnie trafiła kula! Postąpiłem wedle jego woli. Wierny Dojan spoczął przed grobem, jakby jeszcze po śmierci miał bronić zmarłych. Potem załadowałem Halefa na konia. Zebrawszy broń, wolno wróciłem nad potok. Tak szybko, jak to możliwe chciałem opuścić tę okolicę, gdzie wobec królestwa gruzów również tak wiele naszych planów legło w gruzach. Nie było już mowy o podróży do Hadramaut, którą kiedyś planowałem odbyć. XI W DAMASZKU „Bądź pozdrowiona Dimisz esz Szam, Kwiatów Pełna, Królowo Zapachów, Źrenico Oblicza Świata, Dziewico Figowa, Dawczyni Uciech wszelkich i Przeciwniczko wszelkich Trosk!” W ten sposób wędrowiec pozdrawia Damaszek, stojąc u góry na Kubbet en Nasr, którego meczet, niby spoglądająca daleko w kraj strażnica, wznosi się na Dżebel Kasjun es Salehije. Kopuła owa jest niewątpliwie jednym z najwspanialszych punktów widokowych na ziemi. Z tyłu leżą malownicze góry Antylibanu, których ściany wznoszą się wysoko ku niebu, z przodu zaś rozpościera się jakby stworzona przez naturę na raj i wysławiana przez muzułmanów równina Damaszku. Najbliżej gór leży El Ghuta, ciągnąca się milami, gęsto porośnięta drzewami owocowymi i kwiatami równina, nawadniana i ożywiana przez osiem rzeczek i potoków, z których siedem stanowią odgałęzienia rzeki Barada. A spoza tego pierścienia ogrodów błyszczy miasto niby fatamorgana ziszczona dla pustynnego pielgrzyma, który tęskni za pokrzepieniem i orzeźwieniem. Tu wędrowiec stąpa po gruncie ważnym historycznie, na którym zakwitła również legenda. Na północy leży Dżebel Kasjun (Kassium), gdzie według wschodniej opowieści niegdyś Kain zabił swego brata Abla. Wedle arabskiej legendy w El Ghuta rosło Drzewo Wiadomości, pod którym popełniony został pierwszy grzech, zaś w samym Damaszku wznosi się słynny meczet Omaijadów, na którego minaret Chrystus zstąpi w dniu Sądu Ostatecznego, aby sądzić żywych i umarłych. W ten oto sposób historia Damaszku sięga od zarania ziemskich dziejów aż Po ich kres. Tak przynajmniej twierdzą dumni i fanatyczni mieszkańcy „miasta nad Baradą”. Damaszek to jedno z najstarszych miast na ziemi, ale nie sposób ustalić dokładnej daty jego powstania, jako że historiografia muzułmańska raczej poplątała niż rozwinęła nitki tradycji. Pismo Święte często wzmiankuje o Damaszku. W owym czasie miasto nazywano również Aram Damaszek. Po jego zdobyciuł Dawid zaliczał je do najwspanialszych pereł swej korony. Później panowali tu Asyryjczycy, Babilończycy, Persowie, Seleucydzi, Rzymianie i Arabowie. Kiedy Szaweł stał się Pawłem, Damaszek znajdował się pod berłem Arabów. „Wstań i idź na ulicę, którą zowią Prostą, a szukaj w domu Judy Tarseńczyka zwanego Szawłem, oto bowiem się modli!” Tak mówił Pan w widzeniu do Ananiasza*. Ulica ta istnieje do dzisiaj. Prowadzi od Bab esz Szarki na wschodzie do Bab ed Dżabije na zachodzie, tworząc wielką arterię komunikacyjną miasta i nadal zwana jest Derb el Mustakim, ulicą Prostą. Kwadrans drogi od miasta w pobliżu chrześcijańskiego cmentarza można zobaczyć płytę skalną w miejscu, gdzie Szawła olśniła światłość z nieba, a głos zawołał doń: „Jam jest Jezus, którego prześladujesz; trudno ci przeciw ościeniowi wierzgać!”* Przy Bab esz Szarki, rzymskiej porta orientalis, pięknej, starorzymskiej bramie o trzech wejściach, stoi dom Ananiasza, dzięki któremu Paweł odzyskał wzrok. Obok Bab Kisan można także zobaczyć okno, z którego apostoł został spuszczony w koszu.* Damaszek często był podbijany i obracany w perzynę, ale zawsze odzyskiwał pełnię sił żywotnych. Najbardziej ucierpiał za Timura, który w roku 1399 rozkazał swoim dzikim hufcom mordować na ulicach przez dziesięć dni; kiedy potem zapanowała cisza śmierci, pożar zebrał pokłosie. Pod panowaniem osmańskim miasto coraz bardziej traciło na znaczeniu. Z dawnej metropolii zmieniło się w prowincjonalne miasto, siedzibę namiestnika, a każdy przecież wie, że ci urzędnicy potrafią zubożyć nawet najbogatszy kraj na ziemi. Dzisiaj mówi się, że Damaszek ma dwieście tysięcy mieszkańców; liczba sto pięćdziesiąt tysięcy będzie jednak bliższa prawdy. Wśród nich jest nieco ponad trzydzieści tysięcy chrześcijan i pięć tysięcy Żydów. Żaden muzułmanin, nawet mieszkaniec Mekki, nie jest tak fanatyczny jak damasceńczycy. Nie tak znów odległe są czasy, kiedy to chrześcijaninowi nie wolno było dosiadać wielbłąda czy konia; jeśli nie chciał jechać na ośle, musiał iść pieszo. Ten fanatyzm, który tak łatwo prowadzi do ekscesów, jeszcze dzisiaj jest równie silny jak w roku 1860, kiedy wycięto w pień sześć tysięcy chrześcijan. Okropny prolog tych zdarzeń zaczął się w Hasbeja na zachodnim zboczu Hermonu, w Der al Kamr, na południe od Bejrutu, i w nadmorskim mieście Saida. Dziewiątego lipca tysiąc osiemset sześćdziesiątego roku w Damaszku w porze południowej muezin właśnie wzywał na modlitwę, gdy uzbrojona tłuszcza pod wodzą baszybozuków zaatakowała dzielnicę chrześcijańską. Zabito wszystkich mężczyzn i chłopców; część kobiet i dziewcząt spotkał los jeszcze gorszy, a część trafiła na targ niewolników. Namiestnik Ahmed pasza przyglądał się temu spokojnie; lecz inny człowiek ujął się za chrześcijanami, człowiek, który przez całe życie walczył przeciwko nim. Był to Abd el Kader, bohater algierskich Beduinów, który opuścił swoją ojczyznę, by w Damaszku szukać zapomnienia. Otworzył swój dom dla chrześcijan, którzy chcieli się u niego schronić, i ze swymi Algierczykami penetrował miasto, żeby umieścić zbiegów w starej cytadeli. Kiedy uratował w ten sposób około dziesięciu tysięcy chrześcijan, mordercy chcieli się wedrzeć do środka siłą; lecz on, odziany w hełm i pancerz, wskoczył pomiędzy nich i rozkazał swoim ludziom, aby przy najmniejszej próbie ataku na cytadelę podpalili cały Damaszek na wszystkich jego krańcach. Poskutkowało. Tę wielkoduszność okazał człowiek, którego po zawarciu pokoju w Kerbens Francuzi wbrew prawu przez całych pięć lat trzymali w niewoli. Od Damaszku prowadzi wielki szlak karawan do Mekki, do której można dojechać w czterdzieści pięć dni. Do Bagdadu karawany potrzebują trzydziestu do czterdziestu dni, ale posłaniec na dromaderze jedzie tylko dwanaście dni. Korzystanie z tego połączenia jest jednakże dość drogie, gdyż list z Bagdadu do Stambułu kosztuje dwadzieścia osiem marek, natomiast list polecony nawet pięćdziesiąt. I ja odbyłem drogę z Bagdadu do Damaszku, lecz nie obrałem drogi, po której jeżdżą kurierzy pocztowi, a to z pewnego ważnego powodu. Po zdarzeniach, o których ostatnio opowiedziałem, musieliśmy pozostać nad potokiem jeszcze przez sześć dni, aż Halef na tyle odzyskał siły, że mogliśmy powrócić do Bagdadu. Wcześniej jednak jeszcze raz bardzo starannie poszukiwaliśmy nad kanałem w pobliżu Anane Lindsaya albo śladów po nim, lecz nic nie znaleźliśmy. Po powrocie do Bagdadu dowiedzieliśmy się od Polaka, że ani nie widział Anglika, ani też o nim nie słyszał, złożyłem zatem w przedstawicielstwie Anglii doniesienie. Obiecano mi wszczęcie jak najszybszych poszukiwań, ale wydały mi się one bezskuteczne, tak iż w końcu postanowiłem wyruszyć w drogę. Trudności finansowe nie stanęły na przeszkodzie temu przedsięwzięciu, gdyż w ruinach znalazłem sporo pieniędzy na podróż, choć nie stało się to dzięki na przykład wykopaliskom w gruzach, lecz w inny sposób i w miejscu, w którym mógłbym się spodziewać wszystkiego, tylko nie wstrętnej, niemniej tak potrzebnej mamony. Kiedy mianowicie pewnego dnia osłabiony Halef leżał pogrążony w śnie, ja zaś szczegółowo rozważałem trudności naszego położenia, przypomniały mi się słowa, które Marah Durimeh wyrzekła, wręczając mi na pożegnanie amulet: „Nie pomoże ci, dopóki będzie zamknięty. Ale jeśli kiedyś będziesz potrzebował wybawiciela, otwórz go! Ruh ‘i kulyan pomoże ci, nawet jeśli nie będzie stał u twego boku”. Ani mi było w głowie oczekiwać wybawienia od amuletu. Przez cały czas wisiał na mojej szyi, przestałem zwracać nań uwagę; teraz jednak z nudów zrodziła się we mnie ciekawość i chęć poznania jego zawartości. Zdjąłem go, rozciąłem zewnętrzną osłonę i ujrzałem złożony pergamin, który zawierał… dwa angielskie baknoty. Przyznaję, że w tym momencie oblicze moje przybrało wyraz niezwykły, ale w żadnym wypadku nie było to zmartwienie. Przy takiej zawartości amuletu stara Marah Durimeh rzeczywiście miała rację! Ale w jaki sposób bogata córka królewska weszła w posiadanie angielskich pieniędzy? Tym pytaniem nie chciałem sobie bez i potrzeby zaprzątać głowy: banknoty funtowe o wszelkich nominałach można dostać w każdym miejscu na ziemi. Albo ofiarodawczyni naprawdę była bardzo bogata, albo żywiła do mnie niezwykle ciepłe uczucia. Omal nie wróciłem konno do Lisan, żeby jej podziękować. W Angliku straciłem towarzysza bardzo przyzwoitego także w sprawach finansowych; jego często powtarzane powiedzonko: „Dobrze zapłacę, well!” wiele dla mnie, biedaka, znaczyło. Ta luka została teraz na pewien czas wypełniona, co uwolniło mnie od niemałego zmartwienia. Również Halef był uradowany, kiedy mu opowiedziałem o doniosłości mego odkrycia, a dla spotęgowania radości postanowiłem mu oznajmić, że pojadę z nim do Haddedihnów, raz ze względu na niego, a dwa z powodu obu służących Anglika, którzy wciąż jeszcze mogli się tam znajdować. Czułem się zobowiązany do przejęcia tego spadku po Lindsayu. Kiedy już należycie wypoczęliśmy w Bagdadzie i zaopatrzyliśmy się w niezbędne rzeczy, ruszyliśmy w podróż, zostawiając na wszelki wypadek wiadomość, gdzie można nas znaleźć. Pojechaliśmy przez Samarrę do Tekritu, po czym skręciliśmy na zachód w stronę Thartaru, żeby uniknąć spotkania z plemionami, z którymi mieliśmy zatarg w Dolinie Stopni, i o dzień drogi od słynnych ruin El Hadr spotkaliśmy dwóch ludzi, którzy nam powiedzieli, że Szammarowie przenieśli się ze swoich stałych pastwisk na południowy zachód ku Ed Der nad Eufratem, żeby uniknąć nieprzyjaznych działań namiestnika z Mosulu. Tam też szczęśliwie dotarliśmy bez jakiejkolwiek przerwy w podróży. Nasze przybycie wzbudziło wśród Haddedihnów jednocześnie smutek i radość. Amad el Ghandur jeszcze się nie pojawił. Całe plemię wielce się martwiło naszym losem, ale wciąż żywiono nadzieję, że powrócimy cali i zdrowi. Śmierć Mohammeda Emina pogrążyła całe plemię w głębokiej żałobie, urządzono wielką uroczystość dla uczczenia jego pamięci. Zgoła inaczej zareagowała na nasz widok Hanneh, która z okrzykiem radości rzuciła się w objęcia Halefa. Ten był zachwycony jej widokiem, a jego zachwyt podwoił się, kiedy Hanneh powiodła nas do namiotu, gdzie leżał mały Hadżi, który pod naszą nieobecność stawił się na ziemską pielgrzymkę. — A wiesz, sihdi, jakie nadałam mu imię? — spytała mnie Hanneh. — No jakie? — Po tobie i po ojcu nazywa się… Kara ben Halef. — Słusznieś uczyniła, korono niewiast i kwiecie kobiet! — zawołał zachwycony Halef. — Mój syn zostanie bohaterem jak jego ojciec, gdyż jego imię dłuższe jest niźli włócznia wroga. Wszyscy mężczyźni będą go szanować, wszystkie dziewczęta będą go kochać, a wszyscy wrogowie będą przed nim uciekać, y w boju rozlegnie się imię Kara ben Hadżi Halef Omar ben dżi Abul Abbas ibn Hadżi Dawuhd al Gossarah! Również szejk Malek ucieszył się, że może nas znowu zobaczy Uzyskał znaczący wpływ na Haddedihnów, można było przewidzieć, że w tych okolicznościach bardzo szybko rangę wodza. W tym wypadku mój mały, wierny Hadżi mógł liczyć na to, że kiedyś będzie należał do grona szejków Szammarów. W licznym towarzystwie odwiedzaliśmy wszystkie miejscowości poznane w czasie pierwszego pobytu, wieczorami siadywaliśmy przed namiotem albo w środku, opowiadając uważnie słuchającym Haddedihnom o naszych przeżyciach, przy czym Halef nigdy nie zapomniał o szczególnym podkreśleniu znaczenia opieki, pod jaką pozostawałem w czasie całej długu podróży. Irlandczyk Bill i jego towarzysz Fred wciąż jeszcze by w obozie. W czasie naszej nieobecności stali się na pół dzicy i opanowali arabski na tyle, żeby porozumiewać się swoimi gospodarzami. Mimo to koniecznie chcieli stąd jechać, a usłyszawszy, że nie mogą już liczyć na swego zaginionego pana, prosili mnie, żebym od tej chwili się nimi zajął. Obiecałem im to, bo przecież również i z tym zamiarem przybyłem. Postanowiłem zwrócić się ku Palestynie, a stamtąd morzem do Konstantynopola. Przedtem jednak chciałem najpierw obejrzeć Damaszek, miasto Omaijadów, a pragnąc uniknąć wszelkich, być może niemiłych dla mnie spotkań z ludźmi Mosulu, zdecydowałem się przeprawić przez Eufrat na południe od El Der, po czym zatoczyć tak rozległy łuk, żebym przez góry Hauran mógł dotrzeć do Damaszku. Ale Haddedihni nie chcieli mnie tak szybko puścić. Halef stanowczo obstawał przy tym, żeby mi towarzyszyć do Damaszku. Nie mogłem odmówić tej prośbie, a ponieważ musiałem mu zostawić czas stosowny do jego szczęśliwej sytuacji rodzinnej, mój pobyt potrwał znacznie dłużej, niż początkowo zamierzałem. Mijał tydzień za tygodniem, nastała krótka, surowa pora roku, i znowu zbliżała się ku końcowi; teraz jednak nie pozwoliłem się już zatrzymać. Wyjechaliśmy. Duża część Haddedihnów odprowadziła nas do Eufratu, gdzie pożegnaliśmy się na lewym brzegu: Halef na krótko, ja natomiast, jak mi się zdawało, na całe życie. Suto zaopatrzeni we wszystko, co konieczne, przeprawiliśmy się przez rzekę i wkrótce straciliśmy ją z oczu. W tydzień później ujrzeliśmy przed sobą góry Hauran, dwa dni wcześniej mieliśmy jednak spotkanie, które wywarło znaczny wpływ na późniejsze wydarzenia. Oto rankiem ujrzeliśmy daleko przed sobą czterech jeźdźców na wielbłądach, którzy, jak się zdawało, jechali w tym samym kierunku, co my. Ponieważ Beduinom z Hauranu nie można zbytnio ufać, chętnie byśmy się do kogoś przyłączyli, przyspieszyliśmy zatem, żeby dogonić tę czwórkę. Dojrzawszy nas, również oni popędzili swoje zwierzęta do szybszej jazdy, mimo to coraz bardziej się do nich zbliżaliśmy. Kiedy to zrozumieli, zatrzymali się i zjechali na bok, żeby nas przepuścić. Był to starszy mężczyzna z trzema młodszymi, krzepkimi towarzyszami; nie wyglądali na zbyt wojowniczych, ale dłonie trzymali na broni, żeby wzbudzić w nas respekt. — Salam! — pozdrowiłem ich, osadziwszy konia. — Broń zostawcie w spokoju! Nie jesteśmy zbójcami! — Kim jesteście? — spytał starszy jeździec. — Jesteśmy trzema Frankami z Zachodu, a to mój sługa, spokojny Arab. Twarz owego człowieka rozpogodziła się, po czym spytał łamaną francuszczyzną, żeby się przekonać o prawdziwości mojego twierdzenia: — Z jakiego kraju pan pochodzi, monsieur? — Z Niemiec. — Ach — odezwał się naiwnie — to bardzo spokojny kraj, którego mieszkańcy tylko czytają książki i piją kawę. Skąd pan jedzie? Może jest pan kupcem tak jak ja? — Nie. Podróżuję, żeby o zwiedzanych krajach móc pisać książki, które potem będą czytane przy kawie. Jadę z Bagdadu, a zmierzam do Damaszku. — Ale zamiast przyborów do pisania ma pan sporo broni! — Przyborami do pisania raczej nie mógłbym się obronić przed Beduinami, którzy czyhają przy drogach. — To prawda — potwierdził ten człowiek, który pisarza nie wyobrażał sobie chyba inaczej niż z wielkim piórem za uchem, z pulpitem do pisania na siodle i potężnymi kałamarzami u boków konia. — Anezehowie przenieśli się teraz w stronę Hauranu, trzeba się zatem mieć na baczności. Pojedziemy dalej razem? — Chętnie. Pan też jedzie do Damaszku? — Tak. Mieszkam w tym mieście, jestem kupcem i każdego roku jadę z karawaną w podróż handlową do Arabów na południu. Właśnie wracam z takiej podróży. — Pojedziemy przez wschodni Hauran czy zboczymy w lewo na drogę mekkańską? — Który szlak będzie najlepszy? — spytał kupiec. — Chyba ten drugi. — Zgadzam się. Był pan tu już kiedyś? — Nie. — W takim razie ja pana poprowadzę. Naprzód! Uprzednia nieufność kupca zniknęła. Okazał się otwartym, gadatliwym człowiekiem; wkrótce dowiedziałem się, że wiezie z sobą wcale pokaźną sumę uzyskaną za swoje towary. Wprawdzie Arabowie najczęściej płacili płodami rolnymi, ale udało mu się je korzystnie sprzedać. — Pozostaję również w ożywionych kontaktach ze Stambułem — stwierdził. — Tam też się pan wybiera? — Tak. — Och, w takim razie mógłby pan wziąć z sobą list do mojego brata, za co byłbym panu bardzo wdzięczny! — Z przyjemnością. Pozwoli więc pan, że odwiedzę go w Damaszku? — Będzie pan miłym gościem. Mój brat Maflei też jest kupcem i ma rozległe kontakty. Może się panu przydać. — Maflei? To imię gdzieś już słyszałem! — Gdzie? — Hm, muszę się zastanowić!… Już wiem, już sobie przypominam! W Egipcie spotkałem syna stambulskiego kupca; nazywał się Isla ben Maflei. — Naprawdę? Och, co za osobliwy zbieg okoliczności! Isa to mój bratanek, syn mojego brata. — Jeśli to rzeczywiście ten sam Isa! — Proszę mi go opisać! — Lepsza od wszelkich opisów będzie chyba uwaga, że tam nad Nilem odnalazł swoją narzeczoną, którą porwano jej rodzicom. — Zgadza, się! Jak miała na imię ta dziewczyna? — Senica. — Wszystko się zgadza. Gdzie pan go spotkał? Gdzie panu o tym opowiadał? Może w Kairze? — Nie, ja byłem na miejscu zdarzeń. Słyszał pan o nich? — Tak. Isa przyjechał potem w sprawach handlowych do Damaszku i opowiedział mi o tym. Nigdy nie odnalazłby swojej narzeczonej, gdyby nie spotkał się z niejakim Karą ben Nemsi, efendim z… ach, ten efendi też pisał książki! Jak pan się nazywa, monsieur? — W Egipcie, a także potem, nazywano mnie Kara ben Nemsi. — Hamdullilah, quel miracle! To pan we własnej osobie! — Mój sługa Hadżi Halef Omar może wszystko potwierdzić, on pomagał w uwolnieniu Senicy! — Monsieur, bezwzględnie musi pan zamieszkać w moim domu w Damaszku, pan i pańscy ludzie. Mój dom wraz ze wszystkim, co posiadam, należy do pana! Kupiec serdecznymi słowami zaprosił moich towarzyszy, aby zechcieli być jego gośćmi. Musiałem przetłumaczyć małemu Hadżi naszą francuską rozmowę. — Czy przypominasz sobie jeszcze Isę ben Mafleia, Halefie? — Tak — odparł. — To ten młodzieniec, którego narzeczoną porwaliśmy z domu Abrahima Mamura. — Ten tutaj człowiek to jego stryj. — Allachowi niech będą dzięki! Teraz mam kogoś, komu mogę opowiedzieć wszystko to, co się wówczas zdarzyło. Dobry uczynek nie może umrzeć; trzeba o nim opowiadać, żeby utrzymać go przy życiu. — Tak, opowiedz! — poprosił damasceńczyk po arabsku. Teraz mały Hadżi zabrał się energicznie do dzieła, opisując zdarzenia z całą kwiecistością wschodniego stylu. Okazało się, że byłem wówczas najsławniejszym hekim–baszi na ziemi, sam Halef najdzielniejszym bohaterem całego świata, Isa najszlachetniejszym młodzieńcem Stambułu, a Senica najwspanialszą rajską hurysą. Natomiast Abrahim Mamur został opisany jako prawdziwy diabeł, my zaś dokonaliśmy czynu, który już teraz żyje w opowieściach wszystkich ludów Wschodu. A kiedy usiłowałem sprowadzić jego egzaltację do właściwych rozmiarów, mały Halef stwierdził zdecydowanie: — Nie rozumiesz tego, sihdi! Ja znam to najlepiej, bo przecież byłem wtedy twoim agą z pejczem ze skóry hipopotama i musiałem dla ciebie wszystko załatwiać. Ludzie Wschodu są w tych sprawach niepoprawni, pogodziłem się więc z tym, czego i tak nie mogłem zmienić. Natomiast damasceńczykowi ten sposób opowiadania najwyraźniej się spodobał. Halef zaskarbił sobie jego uznanie, a późniejsze wypadki pokazały, że podbił jego serce. Bez przeszkód dotarliśmy do szlaku karawan i przez Bauwabet Allach, Bramę Boga, wjechaliśmy do przedmieścia El Mei — gdzie w czasie hadży zbiera się wielka, zmierzająca do Mekki karawana pielgrzymów. Przez właściwe miasto przepływa Barada, od której odgałęziają się liczne kanały i potoki. Wielkie tłumy przeciskają się przez słynne bazary albo w ocienionych drzewami kawiarniach raczą się ożywczym trunkiem. Obfitość wody w otoczeniu miasta sprzyja zakładaniu gajów owocowych. Dla Arabów, którzy wyobrażają sobie raj jako sad, Damaszek jawi się jako odblask niebiańskich ogrodów. Dzielnica chrześcijańska położona jest we wschodniej części miasta i zaczyna się przy bramie Tomasza w początkowym punkcie palmirskiego szlaku karawan. Na południe od niej, po drugiej stronie ulicy Prostej, znajduje się dzielnica żydowska, natomiast zachodnia część miasta należy do Arabów. Tutaj widać najpiękniejsze budowle miasta: cytadelę, wspaniałe hale targowe, wielki han Assad Pasza, a przede wszystkim meczet Omaijadów, którego progu nie wolno niestety przekroczyć żadnemu chrześcijaninowi. Ma on długość stu trzydziestu jeden metrów i szerokość trzydziestu ośmiu, stoi zaś na miejscu pogańskiej świątyni zburzonej przez cesarza Teodozjusza. Cesarz Arkadiusz zbudował w tym miejscu kościół chrześcijański poświęcony świętemu Janowi. Wewnątrz znajdowała się skrzynia, w której przechowywano odciętą głowę Jana Chrzciciela, zaś głowę Chalida ibn Welida, zdobywcy Damaszku, ponoć już tam znaleziono. Ów Chalid, którego muzułmanie zowią „mieczem bożym”, zamienił połowę kościoła św. Jana na meczet, co było czynem osobliwym, ale nie stało się bez powodu. Armię oblężniczą tworzyły mianowicie dwie grupy wojska: jedna pod wodzą samego Chalida zajęła pozycje przed bramą wschodnią, druga zaś, pod wodzą łagodnego Abu ‘Ubaida, przed bramą zachodnią. Zapaliwszy się gniewem z powodu przeciągającego się oblężenia, Chalid poprzysiągł, że nie oszczędzi ani jednego mieszkańca. Wreszcie z początkiem roku 635 zwycięsko przedarł się przez mury przy bramie wschodniej i nakazał wszcząć rzeź. Wówczas zachodnia część miasta pospiesznie zawarła z Abu ‘Ubaidem układ, w którym zobowiązano się dobrowolnie otworzyć bramę pod warunkiem, że oszczędzi mieszkańców. Abu ‘Ubaida przystał na to. Obie armie zbliżały się do siebie wzdłuż ulicy Prostej z przeciwnych stron, aż spotkały się w kościele św. Jana. Na prośbę Abu ‘Ubaida Chalid zaprzestał mordowania i zezwolił, żeby chrześcijanie zachowali połowę kościoła. I tak przez około sto pięćdziesiąt lat chrześcijanie i mahometanie modlili się w tym samym Domu Bożym, aż Welid Pierwszy wpadł na pomysł, żeby całkowicie zawłaszczyć budowlę dla swoich współwyznawców. Wprawdzie chciał wynagrodzić chrześcijanom tę stratę, ale oni mu nie ufali i wystąpili przeciwko jego propozycji. Istniała przepowiednia, że człowiek, który jako pierwszy podniesie rękę na tę świątynię, niechybnie popadnie w obłęd, i sądzono, że kalifa to odstraszy. Tak się jednak nie stało. Welid miał być nawet pierwszym, który wziął do ręki młot, by zniszczyć wspaniały obraz ołtarzowy. Potem zamurowano wejście dla chrześcijan. Kościół — teraz już w całości meczet — otrzymał sale zamknięte korynckimi kolumnami i został ozdobiony mozaiką i sześciuset amplami z litego złota. Do przebudowy sprowadzono około tysiąca dwustu greckich budowniczych i artystów z Konstantynopola; przetransportowano do Damaszku najpiękniejsze kolumny z Syrii, a tradycja głosi, że kiedy kalif chciał przejrzeć rachunki, musiano je załadować na osiemnaście jucznych zwierząt. Welid zapłacił, po czym nakazał spalić rachunki, żeby wysokość kosztów okryć wieczną tajemnicą. Pisarz arabski Mokaddi opowiada, że ściany meczetu do wysokości czterech metrów wyłożone były marmurem, a potem aż do sufitu mozaikami z kolorowego szkła i złota. Również sklepienie naw bocznych, wsparte na czarnych kolumnach ze złotymi głowicami, oraz wieżyczki zewnętrzne i nad podwórcem, spoczywające na kolumnach z białego marmuru, były bogato zdobione mozaiką. Na Kubbet en Nisr* leżała złota cytryna, na niej zaś, również ze złota, owoc granatu. Trzy minarety meczetu pochodzą z różnych czasów. „Minaret Oblubienicy” od strony północnej Welid wzniósł jako prostą wieżę o stożkowatym zwieńczeniu. El Gharbije natomiast prezentuje styl egipsko — arabski, mianowicie zgrabny ośmiokąt o trzech galeriach, który zwęża się ku górze i kończy kulistą kopułą. Trzeci, minaret Iss, ma jeszcze obok wieży czworokątnej smukłą wieżę w stylu tureckim o spadzistym dachu i dwóch okrągłych gankach dla mueddina*. Na wyższym ganku stanie Chrystus, gdy w dzień Sądu Ostatecznego będzie oddzielał dobrych od złych. Bardzo blisko tego meczetu, na ulicy Prostej, położone było mieszkanie mojego towarzysza podróży. Wejście znajdowało się w ciasnej bocznej uliczce, w którą wjechaliśmy razem, gdyż nie mogłem odrzucić jego gościnnego zaproszenia. Zatrzymaliśmy się przed wysokim murem z wypalanej cegły, w którym prócz niezbyt wysokiej i szerokiej bramy nie było żadnego otworu. Zsiadłszy z konia, kupiec zastukał żelazną kołatką do drzwi. Po krótkiej chwili bramę otwarto od wewnątrz, a w szczelinie ukazała się lśniąca jak heban twarz Murzyna. — Na Allacha, to nasz pan! — zawołał i witając się wylewnie, rozwarł bramę na oścież. Kupiec odpowiedział mu przyjaźnie, po czym dał nam znak, abyśmy poszli za nim. Uczyniliśmy to z Halefem, najpierw jednak nakazałem Billowi i Fredowi, żeby wprowadzili konie i przy nich pozostali. Znaleźliśmy się na długim, wąskim podwórzu przed drugim murem, którego drzwi stały już otworem; Kiedyśmy mieli je już za sobą, ujrzałem wielki kwadratowy plac wyłożony marmurem. Z trzech stron wychodziły nań arkady, których wejścia zasłaniały liczne hodowane w donicach cytryny, pomarańcze, granaty i figi. Czwartą ścianę stanowił mur, przez który właśnie weszliśmy, porośnięty jaśminami, różami damasceńskimi i płomienistym czerwono–białym syryjskim hibiszem. Środek placu zajmował granitowy basen, w którego wodzie pluskały się połyskujące srebrem i złotem ryby, a w każdym rogu tryskało źródło zaopatrujące basen w wodę. Nad arkadami ciągnęło się barwnie wymalowane piętro, ku któremu wiodły szerokie, obficie zdobione wonnymi kwiatami schody. Mieściło się tam wiele komnat i innych pomieszczeń o oknach już to przesłoniętych jedwabnymi zasłonami, już to zamkniętych kunsztowną, drewnianą kratą. Na miękkich poduszkach nad basenem odpoczywała grupa kobiet. Na nasz widok podniosły przestraszony pisk i czym prędzej pospieszyły ku schodom, żeby zniknąć w komnatach. Nie uciekła tylko jedna jedyna postać. Również ona się podniosła, ale podeszła do kupca i z uszanowaniem ucałowała mu dłoń. — Chosz geldin, baham — witaj ojcze! — pozdrowiła. Przycisnął ją serdecznie do siebie i rzekł: — Idź do matki i powiedz, że Bóg pobłogosławił mój dom miłymi gośćmi. Zaprowadzę ich do selamliku, po czym przyjdę do was. Mówił po turecku, podobnie jak jego córka. Może wcześniej mieszkał w Stambule. Córka oddaliła się, my zaś wolno ruszyliśmy za nim po schodach i znaleźliśmy się w korytarzu o wielu drzwiach. Pan domu otworzył jedne z nich i weszliśmy do dużego pokoju, przykrytego dziurkowanym dachem w kształcie kopuły o otworach wypełnionych kolorowym szkłem, przepuszczającym światło. Wzdłuż ścian ciągnął się rząd wysokich, szerokich poduszek z aksamitu; w niszy równomiernie tykał stojący zegar; z kopuły zwisał wieloramienny pozłacany świecznik, zaś spomiędzy jedwabnych zasłon, zakrywających ściany, spoglądały na nas liczne obrazy w kosztownych ramach. Były to barwne bohomazy, którymi „zręczni” geszefciarze uszczęśliwiali świat: Napoleon w cesarskiej szacie, ale o wydętych, cynobrowych policzkach; Fryderyk Wielki z rzadką, spiczastą bródką; bitwa pod Czeszmą z łodziami holenderskich torfiarzy; ogromny bukiet czerwonych słoneczników, żółtych chabrów i niebieskich śnieżyczek; Waszyngton w niesamowitej peruce; lady Stanhope z muszką na twarzy; Herkules ze smokiem św. Jerzego pomiędzy nogami, a wreszcie nawet szturm na Sagunt, z którego otworów strzelniczych wyglądały lufy dział, a nad zburzonymi murami zalegał gęsty, fioletowy dym ze spalonego prochu. Takie „artystyczne” potworki mogą być przeznaczone jedynie na użytek Wschodu. Przed poduszkami stały niskie stoliki z metalowym blatem, już zaopatrzone w nabite fajki i małe filiżanki do kawy; zaś na samym środku pomieszczenia stał wspaniały — nie mogłem wprost uwierzyć, ale przecież wzrok nie mógł mnie mylić — fortepian, najwyraźniej jeszcze w znośnym stanie. Najchętniej zaraz bym go otworzył, musiałem jednak zachować godność, jak przystało Karze ben Nemsi efendiemu. Ledwieśmy weszli i usiedli, a już zjawił się piękny chłopiec z kociołkiem rozżarzonego węgla drzewnego, abyśmy mogli zapalić fajki, zaś po kolejnych paru minutach drugi ze srebrną dżezwą*, z której nalał nam kawy do filiżanek. Wypuściwszy pierwszy kłąb dymu, gospodarz ponownie nas powitał u siebie w domu, kiedy zaś po kilku chwilach wypalił do końca tytoń w niewielkim cybuchu, poprosił, aby wolno mu było oddalić się na krótki czas, gdyż chce przywitać się z rodziną. Paliliśmy i pili w milczeniu, aż wrócił nasz gospodarz i poprosił, byśmy za nim poszli. Zaprowadził nas do pokoju, który jak na wschodnie stosunki był bardzo bogato wyposażony: tu miałem zamieszkać; tuż obok znajdował się pokój przeznaczony dla Halefa. Gospodarz obiecał, że zatroszczy się również o Freda i Billa. Następnie musieliśmy zejść z nim na parter. Przygotowano tu dla nas w niepojętym tempie kąpiel, znaleźliśmy również dwa komplety ubrań, od czerwonego fezu po lekkie papucie. Oczekiwało na nas dwóch ludzi, którzy mieli nam usługiwać. To była prawdziwa wschodnia gościnność, której wartość potrafiłem z wdzięcznością docenić. Wykąpani i przebrani; powróciliśmy do selamliku jako zupełnie nowi ludzie. Uprzejmy gospodarz z pewnością kazał obserwować nasz powrót, gdyż ledwie zdążyliśmy wejść, już się przy nas pojawił. — Sprawiłeś wielką radość mojej rodzinie, efendi — rzekł, znów zwracając się do mnie przez ty, jako że teraz mówił po arabsku. — Kiedy im powiedziałem, kim jesteś, poprosiły, by wolno im było się z tobą spotkać. Pozwolisz im? — Chętnie, rozmowa z nimi będzie dla mnie wielką radością. — Przyjdą dopiero po południu, gdyż teraz zajęły się przygotowaniem posiłku, do której to pracy nie chciały dziś dopuścić żadnej służącej. Widziałeś już takie obrazy? — spytał, zauważywszy, że mimowolnie przyglądam się Herkulesowi. — Są bardzo rzadkie — odparłem wymijająco. — Tak. Kupiłem je w Stambule za wysoką cenę. Nikt w Damaszku nie ma tak cennych malowideł. Czy wiesz, co one wyobrażają? — Chyba nie bardzo! — Objaśniono mi to kiedyś. Pierwszy to sułtan el Keir*, drugi zaś to mądry sułtan Alamanlarów; potem królowa Anglii* z szachem Amerykanów; obok kwiatów widoczny jest bohater z Diarbekr*, który zabija fokę, dalej bitwa pod Czeszme, a potem szturm chrześcijan na Jerozolimę*. Czy to nie piękne? — Wspaniałe! Ale co tu stoi pośrodku pokoju? — Och, to najkosztowniejsza rzecz, jaką posiadam. Jest to czalghy*, zakupiony od pewnego Anglika, który tu mieszkał, a potem się wyprowadził. Mogę ci go pokazać? — Bardzo proszę! Podeszliśmy bliżej i kupiec otworzył fortepian. Nad klawiszami było napisane „Edward Southey, Leadenhallstreet, London”, zaś jedno spojrzenie do wnętrza instrumentu przekonało mnie, że wprawdzie kilka strun było pękniętych, ale poza tym fortepian znajdował się w znośnym stanie. — Pokażę ci, jak to się robi — powiedział kupiec. Co powiedziawszy, zaczął bębnić pięściami w klawiaturę, tak że włosy stanęły mi dęba; zmusiłem się jednak do miny wyrażającej podziw, po czym spytałem, czy nie było innych jeszcze dodatków do tego czalghy. — Anglik dał mi jeszcze tel* i młotek do grania, żeby nie bolały ręce. Pokażę ci go. Wyszedł, a wkrótce przyniósł pudełeczko zawierające struny różnej grubości i klucz do strojenia. Wziąwszy ten drugi, jął walić w klawisze, aż trzeszczało. Uprzejmy Anglik pozwolił sobie na żart, wyjaśniając w ten sposób użycie klucza. Nawiasem mówiąc, fortepian był okropnie rozstrojony, zakurzony i brudny. — Chciałbyś także trochę pograć? — spytał mnie. — Nikomu nie pozwalam dotykać czalghy, ale ty jesteś moim gościem, pozwolę ci zatem trochę postukać! Wręczył mi strojnik z protekcjonalną miną. — Pokazałeś mi, jak się gra w Damaszku — rzekłem — teraz ja ci pokażę, jak się gra na tym instrumencie na Zachodzie. Pozwól jednak, że najpierw go naprawię, bo nie znajduje się w odpowiednim stanie. — Ale nie zepsujesz mi go, efendi? — Nie. Możesz mi go spokojnie powierzyć. Wyszukałem i naciągnąłem brakujące struny. Potem z kilku poduszek ułożyłem sobie wysokie siedzenie i zacząłem stroić fortepian. Usłyszawszy kwinty i oktawy, gospodarz zawołał z gestem zachwytu: — Och, ty potrafisz to robić o wiele lepiej niż ja! — To jeszcze nie jest muzyka — odrzekłem. — Teraz dopiero nadaję strunom odpowiedni ton. Czy Anglik nie pokazał ci, jak powinno się grać na tym instrumencie? — Jego żona kiedyś grała, ale potem umarła. On zaś walił pięściami w instrument, co chyba bardzo mu się podobało, bo wtedy zawsze się śmiał. — W takim razie zaraz zobaczysz, jak to się robi. Kiedyś jako biedny uczeń często stroiłem fortepiany, żeby zarobić na niewielkie kieszonkowe; nie miałem więc trudności z doprowadzeniem instrumentu do jakiego takiego porządku. Na precyzyjne dostrojenie nie miałem czasu. Kiedy się tym zajmowałem, otworzyły się drzwi i pojawiły się wszystkie postacie kobiet, które przedtem widziałem na podwórzu. Usłyszałem szept podziwu, a od czasu do czasu z jakichś ust wymykał się głośny okrzyk zachwytu. Jakież one były niewymagające! Wreszcie skończyłem pracę i zamknąłem fortepian, a wtedy wszystkie kobiety zniknęły. — Nie chcesz dłużej grać? — spytał mnie nasz gospodarz. — Jesteś wielkim ssanatkar*, a kobiety tak się tą muzyką uradowały, że jeszcze nam zmarnują jedzenie. — Niech czalghy sobie odpocznie, ale po posiłku, kiedy przyjdą członkowie twojej rodziny, zagram im taką muzykę, jakiej nigdy jeszcze nie słyszeli. — W moim haremie jest kilka kobiet z wizytą. One też mogą posłuchać? — Proszę bardzo — odrzekłem uprzejmie. Bardzo byłem ciekaw, jakie wrażenie wywrze na tych damach lekki walc, ale w tym momencie nie mogłem zakłócać ich kulinarno–artystycznych czynności dla własnego kaprysu. Ta ostrożność rychło zaowocowała. Prawdopodobnie przez wzgląd na oczekiwaną ucztę muzyczną pospieszono się bardziej niż zwykle i podano obfity posiłek, który przynosił chwałę domowi. Ledwie skończyliśmy jeść, a już pan domu spytał, czy teraz kobiety mogą się zjawić. Wyraziłem zgodę, a mały posługacz od nalewania kawy odszedł spiesznie, by je sprowadzić. Weszła żona kupca z dwiema córkami i synem w wieku około dwunastu lat. Cztery dalsze kobiety były przyjaciółkami naszej gospodyni. Wszystkie szczelnie zakwefione. W milczeniu zajęły miejsca na poduszkach. Spostrzegłszy, jak często zakwefione głowy, z których widać było tylko oczy, zwracają się w stronę fortepianu, wstałem, żeby zaspokoić ich niecierpliwe oczekiwanie. Zabawne było wrażenie, jakie wywarł pierwszy, pełny akord, po którym nastąpił mocny pasaż. — Maszallah! — zawołał przestraszony Halef. — Bana bak — patrzcie, patrzcie! — krzyknął gospodarz, zrywając się z miejsca i ze zdziwienia rozkładając ramiona. Zaskoczone kobiety drgnęły, wydały okrzyk zdumienia i nierozważnie wyciągnęły ręce w taki sposób, że rozsunęły się zasłony i przez chwilę ujrzałem wszystkie twarze. Po krótkiej przygrywce zagrałem mojego najszykowniejszego walca. Słuchacze siedzieli zrazu pogrążeni w całkowitym odrętwieniu; wkrótce jednak dała się zauważyć nieodparta siła rytmu. Sztywne postacie jęły się poruszać, ręce podrygiwały, podwinięte nogi buntowały się przeciw swemu położeniu, a ciała zaczęły kołysać w takt melodii. Pan domu podniósł się i stanął za mną, by szeroko rozwartymi oczami obserwować moje palce. Kiedy skończyłem, ujął moje ręce i zaczął się im przyglądać. — Jakież ty masz palce, efendi. To było jak w karyndża juwassy*. Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie widziałem! — Sihdi — rzekł Halef — taka muzyka jest tylko w El Dżennet, gdzie mieszkają dusze zmarłych. Kobiety nie miały odwagi wyrazić swych uczuć słowami, ale ich ożywione gesty i pełne uznania szepty przekonały mnie, że o znudzeniu nie mogło być mowy. Grałem dalej, a moim słuchaczom nie sprzykrzyło się wsłuchiwanie w nigdy jeszcze nie słyszane dźwięki. — Efendi, nie wiedziałem, że w tym czalghy tkwią takie utwory — odezwał się gospodarz, kiedy zrobiłem pauzę. — Och, tkwią w nim jeszcze utwory o wiele wspanialsze — odparłem. — Trzeba tylko umieć je wywołać. U nas na Zachodzie są tysiące mężczyzn i kobiet, którzy potrafią to robić znacznie lepiej ode mnie. — Kobiety również? — spytał zdumiony. — Tak. — W takim razie moja żona też będzie się uczyła gry na czalghy, a potem pokaże córkom, jak się to robi. Dobry ów człowiek nie miał pojęcia o trudnościach, na jakie natrafi w Damaszku to szybko powzięte postanowienie, lecz uznawszy, że nie muszę mu tego klarować, spytałem: — Przy tej muzyce można również tańczyć. Czyś widział kiedy jakiś zachodni taniec? — Nigdy. — Zawołaj naszych towarzyszy. — Tych dwóch mężczyzn? Czyżby oni mieli tańczyć? — Tak. Zachodnie zwyczaje pozwalają tańczyć również mężczyznom. Sam zobaczysz, jakie to śliczne. W pokoju rozległy się szepty oczekiwania, kiedy jeden z chłopców wybiegł, by sprowadzić Freda i Billa. — Umiecie tańczyć? — spytałem ich, kiedy weszli do pokoju. Oni też założyli wygodne ubrania domowe i wyglądali na świeżo umytych. Przyjaźnie trącili się łokciami i zdumionym spojrzeniem obrzucili fortepian. — Heigh–day, a music chest–hej, pudło do grania! — roześmiał się szeroko Bili. — Tańczyć? Oczywiście, że umiemy tańczyć! Teraz? — Tak. — W tych ubraniach? — Czemu nie? Jakie znacie tańce? — Wszystkie! Reel, hornpipe, hochlandera, stamp–man, polkę, galop, walca, jednym słowem wszystko, co trzeba. Uczono nas tego! — No, w takim razie zwińcie dywany i do dzieła! Hochländer! Ci dwaj silni mężczyźni okazali się niezmordowani, a pełen uznania śmiech kobiet pobudzał ich do coraz to nowych wyczynów. Miałem wrażenie, że damascenki najchętniej by się do nich przyłączyły. Wreszcie uznałem, że starczy już tego dobrego. Damy oddaliły się z serdecznym podziękowaniem, zaś pan domu stwierdził, że po tak długiej nieobecności musi się trochę rozejrzeć w swoim sklepie. Powiedziałem mu, że w tym czasie chciałbym się z Halefem przespacerować i obejrzeć miasto. Kupiec natychmiast rozkazał osiodłać dla nas dwa osły. Miał nam towarzyszyć jeden sługa. Na podwórzu stały już dwa białe bagdadzkie osły dla nas i jeden szary dla służącego, który wziął z sobą solidny zapas fajek i tytoniu. Zapaliwszy dosiedliśmy osłów, opuściliśmy podwórze i boczną uliczkę, wyjechaliśmy na Prostą. W pantoflach na bosych stopach, ze zwisającymi zawojami turbanów i dymiącymi fajkami jechaliśmy z godnością tureckich paszów wzdłuż ludnej ulicy, zmierzając do dzielnicy chrześcijańskiej. Przebyliśmy ją niespiesznie, przy czym zwróciliśmy uwagę, że większość ludzi szła w kierunku bramy Tomasza. — Tam musi być coś ciekawego — zwróciłem się do sługi. — Tak, efendi, to warte obejrzenia — odparł. — Dziś jest święto Er–Rimal*, kiedy strzela się z łuku. Kto chce się zabawić, udaje się za miasto do namiotów i ogrodów, żeby zobaczyć, jakie uciechy zgotował mu Allach. — I my możemy tam się udać, bo pora jest jeszcze wczesna. Znasz to miejsce? — Tak, efendi. — Prowadź zatem! Puściwszy się kłusem, wkrótce minęliśmy bramę i znaleźliśmy się w Ghuta, gdzie na wszystkich drogach i placach panował ożywiony ruch. Zauważyłem, że Er–Rimal było świętem, w którym mogli brać udział zwolennicy wszystkich religii, świętem podobnym do naszego niemieckiego strzelania do kurka; służący nie mógł nam jednak wyjaśnić, skąd się ono wzięło. Na otwartych placach stały namioty, w których sprzedawano kwiaty, owoce i rozmaitą żywność. Linoskoczków, indyjskich kuglarzy, połykaczy ognia i zaklinaczy wężów spotykało się na każdym kroku; żebrzący derwisze utrudniali posuwanie się do przodu; dzieci hałasowały, tragarze się kłócili, wielbłądy ryczały, konie rżały, psy szczekały, a do tego w namiotach do tańca rozlegało się dęcie, szarpanie, drapanie i walenie we wszystkie możliwe i niemożliwe instrumenty — wszystko dokładnie tak, jak na święcie kurkowym, tyle że w innej scenerii i z innymi postaciami. Normalnego strzelania do celu w ogóle nie zauważyłem. Wprawdzie tu i ówdzie widziało się mężczyznę czy chłopca wypuszczającego z łuku strzałę z kolorowymi piórami, ale odbywało się to tak mimochodem, tak niezobowiązująco, że zupełnie obojętne było to, w kogo lub w co ta strzała trafi. Jechaliśmy tedy wzdłuż szeregu sprzedawców sorbetu i owoców, gdy nagle zatrzymałem osła i jąłem nasłuchiwać. Co to było? Czy mnie słuch nie mylił? Przed wielkim namiotem zebrało się mnóstwo ludzi; z wnętrza rozbrzmiewały tony skrzypiec i harfy, a potem, po skończonym intermezzo, rzeczywiście rozległ się zdyszany sopran w najczystszym dialekcie rudawskim: A w Wigilię o północy zamiast wody wino płynie, gdyby strach mnie nie zamroczył, całe wiadro bym utoczył. — Co to jest, sihdi? — zawołał Halef. — Tu śpiewa kobieta! Czyż to możliwe? Kiwnąłem potakująco głową i wysłuchałem jeszcze jednej strofy: Gdy się w kuchni krząta stara, pyszne żarcie będzie zara, da kapuchę i kiełbasę, a ja twardo trzymam kasę. Takiej okazji nie mogłem przegapić; musiałem wejść do środka, żeby się przekonać, czy moje przypuszczenia były słuszne. Zsiadłszy tedy z osła, dałem znak Halefowi, by poszedł za mną, służący natomiast pozostał przy zwierzętach. Przecisnąwszy się przez tłum, weszliśmy. Przy drzwiach siedział rozgniewany Turek z czarną brodą, który wrzasnął na powitanie: — Her kiszi bir gurusz — piastra za osobę! Zapłaciłem mu za wstęp, po czym rozejrzałem się po namiocie. Wbite w ziemię pale i przymocowane do nich deski tworzyły ławki i stoły dokładnie wedle pięknego niemieckiego zwyczaju święta kurkowego. Na ławkach i przy stołach siedziała gęsto zbita ponad setka Arabów, Turków, Kurdów, Żydów, chrześcijan, druzów, maronitów, baszybozuków, arnautów i tak dalej; popijali sorbet i kawę, palili fajki i przeżuwali ciastka lub owoce. Z tyłu mieścił się „bufet”, obok zaś na prawdziwym podium siedziało dwóch skrzypków, dwie harfistki i gitarzystka, wszyscy odziani w tyrolskie stroje. Podszedłem do nich bardzo blisko, bez pytania po prostu zsunąłem jeszcze ciaśniej jedenastu właścicieli ławki i usiadłem razem z Halefem. Tym zdecydowanym działaniem widocznie zdobyliśmy szacunek „kelnera”, który zjawił się w te pędy. — Dwa razy sorbet! — złożyłem zamówienie, które kosztowało mnie pięć piastrów. Widocznie obowiązywały tu ceny hotelowe! Tymczasem gitarzystka zakończyła piosenkę, z której słuchacze nie zrozumieli ani słowa, i kiedy rozległy się rzęs oklaski, odśpiewała jeszcze jedną zwrotkę, po czym weszła między słuchaczy, żeby zebrać pieniądze. Zostałem przy tym taktownie pominięty, jako że dopiero co przyszliśmy. Następnym utworem była „pieśń bez słów”, po czym jeden ze skrzypków zniknął za zasłoną. Po chwili rozległa się przygrywka i skrzypek powrócił — przebrany za niemieckiego czeladnika z kijem wędrowca, w podartych kamaszach, wgniecionym kapeluszu i z nieodzownym workiem na grzbiecie. Zaintonował ochrypłym, pijackim basem: Gdy zatęsknię za ojczyzną, gdy mi w oku łzy zabłysną, gdy w mym sercu ból okrutny, czuję ciężar lat mych smutny. Lżej mi się na sercu robi, ból już nie jest taki srogi, gdy na drodze sobie stoję i oglądam grosze moje. Był to niemiecki gamoń na obczyźnie, jak żywy. I choć słuchacze nigdy nie słyszeli o naszych czeladnikach, ani też nie zrozumieli słów piosenki, komik został nagrodzony wdzięcznymi oklaskami. Najwyraźniej miałem tu przed sobą kapelę z Presnitz, i żeby wypróbować sprawność językową tych ludzi, zapytałem śpiewaczkę: — Hangi lissanda türkü czaghyry–jorssun — w jakim śpiewasz języku? — Alamandża czaghyry jorum — śpiewam po niemiecku — odrzekła. — You are consequently a german Lady — jest więc pani jest Niemką? — My native country is German Austria — moja ojczyzna to ziemia austriacko–niemiecka. — Et comment s’appelle votre ville natale — a jak nazywa się pani rodzinne miasto? — Elle est nommee Presnitz, situee au nord de la Boheme — nazywa się Presnitz i leży w północnych Czechach. — Ach, niedaleko saksońskiej granicy, blisko Jöhstadt i Annabergu? — kontynuowałem po niemiecku. — Słusznie! — zawołała. — Jezusie, mówi pan także po niemiecku? — Jak pani słyszy! — Tu w Damaszku? — Wszędzie. Nadeszli też pozostali członkowie kapeli. Wszyscy się ucieszyli, że w tym miejscu spotkali Niemca, zafundowałem im więc kilka szklanek sorbetu, oni zaś poprosili, bym wymienił tytuł mojej ulubionej piosenki; chcieli mi ją zaśpiewać. Ledwie to uczyniłem, a już zaczęli: Gdy dwa serca się rozstają, gdy miłości pęka nić, ból przeszywa serca strzałą, cierpień już nie można kryć. Ucieszyła mnie ponowna okazja wysłuchania dźwięków tkliwej melodii; nagle Halef trącił mnie w bok i wskazał na wejście. Spojrzawszy w tym kierunku zobaczyłem człowieka, o którym w ostatnich dniach często rozmawialiśmy, a którego tutaj się nie spodziewałem. Te piękne, lecz wskutek braku zharmonizowania całości nieprzyjemne rysy, to przenikliwe badawcze spojrzenie zimnych oczu, te mroczne cienie, które zostawiły na jego twarzy nienawiść, miłość, zemsta i niezaspokojona ambicja, nazbyt dobrze były mi znane, żebym miał się dać zwieść gęstej brodzie, jaką ten człowiek teraz nosił. Był to Dawuhd Arafim, który w swoim domu nad Nilem kazał się nazywać Abrahim Mamur! Kiedy badawczym spojrzeniem obrzucił obecnych, nie zdążyłem się ukryć przed jego wzrokiem. Drgnął, po czym szybko się obrócił i spiesznym krokiem opuścił namiot. — Za nim, Halefie! Musimy się dowiedzieć, gdzie on tu mieszka! Zerwałem się z ławki, a Hadżi poszedł w moje ślady. Znalazłszy się przed namiotem, ujrzałem, że Abrahim oddala się, galopując na swoim ośle, a trzymający się ogona poganiacz pędzi za nim susami; za to naszego służącego nie mogłem nigdzie dojrzeć, a kiedyśmy go wreszcie znaleźli przy jakimś bajarzu, było już za późno, aby dogonić zbiega. Ghuta oferowała taką obfitość dróg i ukryć, że nie było sensu go ścigać. Tak mi to zepsuło humor, że postanowiłem wrócić do domu. Kiedy ten człowiek po raz pierwszy pojawił się na mojej drodze, natychmiast naszło mnie przeczucie, że w jakiś sposób znów będę musiał się z nim spotkać, a teraz przeszła mi koło nosa okazja dowiedzenia się czegoś bliższego o jego tutejszym miejscu zamieszkania. Również Halef przez jakiś czas mruczał w swoją rzadką brodę arabskie przekleństwa, po czym stwierdził, że najlepiej będzie wrócić do domu i jeszcze trochę pomuzykować. Wracaliśmy tą samą drogą. Na ulicy Prostej ktoś do nas zawołał. Był to nasz gospodarz stojący z jakimś młodzieńcem przy wejściu do sklepu z biżuterią i klejnotami. I on miał przy sobie służącego z osłem pod wierzch. — Nie chciałbyś tu wstąpić, efendi? — spytał. — Potem możemy razem wrócić do domu. Zsiedliśmy z osłów i weszliśmy do sklepu, gdzie młodzieniec powitał nas z wielką serdecznością. — To mój syn Szafei ibn Jakub Afarah — przedstawił go nasz gospodarz. Tak więc dopiero teraz usłyszałem, jak się nazywa nasz gospodarz: Jakub Afarah. Takie sytuacje nie są na Wschodzie rzadkością. Przedstawił nas synowi, po czym mówił dalej: — To mój sklep jubilerski, który prowadzi Szafei z jednym pomocnikiem. Wybacz, że mój syn nie może nam towarzyszyć! Musi tu zostać, bo jego pomocnik poszedł popatrzeć na święto Er–Rimal. Rozejrzałem się po sklepie. Był mały i dość mroczny, skrywał jednak taką masę kosztowności, iż mnie, biedaka, przeniknął dreszcz. Rzuciłem na ten temat kilka słów, na co usłyszałem, że Jakub posiada na innych bazarach jeszcze kilka sklepów z towarami korzennymi, dywanami i kosztownymi przyborami do palenia. Wypiliśmy filiżankę kawy i ruszyliśmy w drogę. Zbliżała się pora zmierzchu i tuż po naszym przybyciu do domu zapadł wieczór. Pod moją nieobecność pokój został ozdobiony. Z sufitu zwisały wazy pełne wonnych kwiatów, a w każdym kącie również ustawiono wazony z miłymi dziećmi Flory. Szkoda, że nie miałem pojęcia o języku kwiatów, inaczej mógłbym może wyczytać z nich wzruszające podziękowanie za koncert. Ułożyłem się na poduszkach, żeby przez chwilę nie robić nic, a jednak coś robiłem, gdyż moje myśli bez przerwy krążyły Wokół Abrahima Mamura. Co on robił w Damaszku? Czy znów zamierzał popełnić jeden ze swych niegodziwych czynów? Dlaczego uciekł przede mną, choć nic już nas przecież nie łączyło? W jaki sposób można by odnaleźć jego mieszkanie? Tak myślałem i głowiłem się, wciąż przy tym nasłuchując ożywionej krzątaniny, jaka zapanowała na korytarzu. Po dłuższym czasie rozległo się wreszcie pukanie do drzwi i wszedł Jakub. — Jesteś gotów do wieczerzy, efendi? — Jak rozkażesz. — Chodźmy zatem. Halef, twój towarzysz, już tam czeka. Nie powiódł mnie do selamliku, jak się spodziewałem, tylko przez dwa korytarze do frontowej części domu, gdzie otworzył drzwi. Było to wielkie, podobne do sali pomieszczenie. Dookoła, opromienione światłem licznych świec, lśniły wersety z Koranu haftowane czarną nitką na jedwabnych ścianach. Część pomieszczenia oddzielona była żelaznym drążkiem, z którego w poprzek pokoju zwisała ciężka aksamitna zasłona. Na wysokości metra od posadzki znajdowały się w niej liczne otwory, co skłoniło mnie do przypuszczenia, że za nią zasiądą kobiety. Obecnych było około dwudziestu panów, którzy powstali na nasz widok, żeby mnie powitać, podczas gdy Jakub kolejno ich przedstawiał. Wśród nich znajdowało się dwóch synów Jakuba i trzech jego pomocników, również Halef był już na miejscu. W ogóle zdawało mi się, że z pełną godności zręcznością wczuł się w swoje obecne położenie, przy czym bardzo mu się przydała znajomość tureckiego, którego pilnie uczył się w Egipcie, w Mosulu, jak i przestając ze mną. W czasie początkowo rwącej się konwersacji popijano wonne likiery, pykając przy tym z nieodzownych fajek. Później jednak wniesiono strawę, na której widok mój dobry Halef nie całkiem potrafił się opanować: obiema rękami mimowolnie odgarnął od ust szesnaście włosów tworzących jego wąsy. Oprócz znanych mi już potraw był tam także mus z tobby i habb el asu*, sałatka z siibbh el beladu, czerwonego korzenia, podobnego do naszej marchwi, pieczone sziirsz el mahrut*, mocno przypieczone jaszczurki, nazywane przez Jakuba Afaraha dobb, których mięso bardzo mi zasmakowało. Podczas dalekich podróży najłatwiej można się wyzbyć uprzedzeń. Po jedzeniu uprzątnięto półmiski i naczynia, po czym… wniesiono fortepian. Proszące spojrzenie Jakuba Afaraha wyjaśniło mi, czego ode mnie oczekiwano, nie zwlekając tedy zgodziłem się spełnić mój obowiązek. Postawiłem tylko jeden warunek, przy którym twardo obstawałem. Poprosiłem mianowicie, ażeby usunięto zasłonę. Jakub spojrzał na mnie z lękiem. — Dlaczego, efendi? — Ponieważ ten aksamit do tego stopnia wchłonie dźwięki mojej muzyki, że niewiele dla was pozostanie pięknych tonów. — Ale tam siedzą kobiety! — Są zakwefione! Dopiero po dłuższych pertraktacjach ze swymi gośćmi Jakub odważył się odsunąć zasłonę, a wtedy ujrzałem trzydzieści kilka postaci kobiecych, które przycupnęły na miękkich matach rozłożonych na posadzce. Robiłem, co w mojej mocy, żeby je zabawić, odśpiewałem także kilka piosenek, których słowa, na ile zdołałem, tłumaczyłem w czasie śpiewu na arabski. Kiedy skończyłem, Jakub podprowadził mnie do małego zakratowanego okienka, które wychodziło na ulicę Prostą. Na dole, przez całą szerokość ulicy, stał gęsty tłum słuchaczy. Co mogli sobie pomyśleć ci damasceńczycy, słysząc mój śpiew? Goście Jakuba w żadnym wypadku nie uważali mnie za szalonego, choć zaprezentowałem im „ton mojego gardła”, czego nie robi żaden prawowierny; byli już dostatecznie oświeceni, żeby nie psuć sobie rozkoszy słuchania małostkowymi skrupułami, i około północy opuścili dom z postanowieniem, że wkrótce znów przyjdą w odwiedziny. Co się zaś tyczy pań, to widziałem ponad trzydzieści par oczu i nic więcej. Jakub odprowadził mnie do pokoju, ciesząc się, że pozwoliłem jego synowi Szafeiowi, aby nam towarzyszył. Szafei ubolewał, że tego wieczora nie mógł być tutaj jego pomocnik ze sklepu. — Sprawiłbyś mu wielką radość — rzekł do mnie pan domu. — To mądry człowiek i kocha muzykę. Może rozmawiać z tobą w języku Włochów, Francuzów i Anglików. — Pochodzi z Damaszku? — spytałem, chcąc uprzejmie podjąć temat. — Nie — odpowiedział Jakub. — Pochodzi z Adrianopola i jest wnukiem mego stryja. Nazywa się Afrak ben Hulam. Nigdyśmy go jeszcze przedtem nie widzieli; przybył do mnie z listem swego ojca i pismem mego brata Mafleia ze Stambułu, żeby pogłębić znajomość handlowego rzemiosła. — Dlaczego nie pojawił się dziś wieczór? Afrak był zmęczony i nie czuł się dobrze — odparł Szafei. — Kiedy wrócił ze święta, powiedziałem mu, że przyjechał do nas Kara ben Nemsi efendi, który dziś wieczorem będzie muzykował. Miał ochotę przyjść, był jednak chory i blady jak trup. Ale muzykę i tak słyszał, bo śpi blisko pokoju, w którym się zebraliśmy. Posiedzieli u mnie chwilkę, po czym wyszli, ja zaś ułożyłem się na spoczynek. Na tych poduszkach spało się zupełnie inaczej niż na pustynnym piasku! Rankiem, po przebudzeniu, usłyszałem śpiew bülbüla*, który siedział na gałęzi przed moim oknem. Również Halef był już na nogach; kiedy wszedłem do jego pokoju, pił kawę i pogryzał ciasteczka. Dotrzymałem mu towarzystwa, po czym zeszliśmy na podwórze, aby wypalić fajkę przy basenie. Najpierw jednak zajrzałem do koni. Stały na marmurze wyściełanym słomą i żarły daktyle; stwierdziłem, że zaopatrzone były nie gorzej od nas. Koło źródła zbliżył się do nas Szafei, aby się pożegnać i zaprosić nas do złożenia mu wizyty na bazarze. Musiał tam spędzić cały dzień, gdyż jego kuzyn–pomocnik poczuł się jeszcze gorzej i nie mógł wstać z łóżka. — Efendi, ja wiem, żeś ty jest hekim… — rzekł. — Kto to powiedział? — przerwałem mu. — Wówczas nad Nilem pomogłeś wielu chorym, Isa nam o tym opowiedział. Dlatego prosiłem mego kuzyna, żeby z tobą porozmawiał, ale on nie chce tego zrobić. Wyjaśnił mi, że ta choroba często mu się przydarza, ale zawsze ustępuje po dwóch dniach. Nie zechciałbyś go odwiedzić? — Nie. Afrak sobie tego nie życzy, a i ja nie jestem prawdziwym hekimem. Kiedy młodzieniec się oddalił, usłyszałem pojedyncze dźwięki fortepianu; klawisze naciskała jakaś ostrożnie badająca tony dłoń, zaś po krótkiej chwili przyszedł czibukczi i poprosił, żebym udał się z nim na górę. Stała tam jedna z dwóch córek Jakuba; wyszła mi naprzeciw z błagalnym gestem. — Efendi, tak bardzo bym chciała jeszcze raz usłyszeć pieśń, którą wczoraj zagrałeś na zakończenie. — Usłyszysz ją. Usiadła w kącie, opierając głowę o ścianę. Zacząłem grać. Była to wspaniała pieśń kościelna Michaela Haydna, „Tu przed Twoim Majestatem w proch się rzucił wiernych tłum”. Zagrałem melodię kilkakrotnie, odśpiewując też kilka zwrotek tekstu. Dziewczyna słuchała z zamkniętymi oczami i rozwartymi wargami. — Mam coś jeszcze zagrać? — spytałem na zakończenie. Podniosła się i podeszła do mnie. — Nie, efendi. Piękna tej muzyki nie powinna umniejszać żadna inna. Kto u was śpiewa takie słowa i melodie? — Czynią to mężczyźni, kobiety i dzieci w każdej chrześcijańskiej świątyni. A jeśli ktoś jest pobożnym ojcem, śpiewa je w domu ze swoją rodziną. — U was musi być pięknie, efendi! Wy nie ograniczacie wolności waszych bliskich. Wasi kapłani, z którymi śpiewacie takie pieśni, muszą być lepsi i życzliwsi od naszych, którzy twierdzą, że Allach nie dał kobiecie duszy. Niech Allach pokarze ich i Proroka za to kłamstwo! Ale tobie, efendi, serdecznie dziękuję! Wyszła, ja zaś spoglądałem za nią w milczeniu. Tak, Wschód łaknął wybawienia z ciasnych, tysiącletnich więzów. Kiedy się to dokona? Zamknąłem fortepian; nie mogłem grać dalej, gdyż każdy nowy ton musiał niechybnie zatrzeć wrażenie wywołane pobożną pieśnią, które dziewczyna chciała zachować w pamięci. Zszedłem tedy na dół i kazałem osiodłać trzy osły, żeby wspólnie z Halefem poczynić drobne sprawunki. Ponieważ mieliśmy sporo czasu i nigdzie nam się nie spieszyło, z ciekawości urządziliśmy sobie przejażdżkę po ulicach, odwiedzając nawet ciasną, brudną dzielnicę żydowską. Nie brakowało tam zniszczeń i nędzy. Pomiędzy resztkami wspaniałych budowli tkwiły rozpadające się chaty. Mężczyźni chodzili w wytartych kaftanach, które puściły w szwach, dzieci zaś odziane były w łachmany i szmaty; kobiety natomiast demonstrowały na wyblakłych wyjściowych sukniach całą swoją prawdziwą albo sztuczną biżuterię. Kiedy w drodze powrotnej przejeżdżaliśmy obok bazaru jubilerów i złotników, chciałem odwiedzić Szafeia, ale ku memu zdumieniu zastałem zamknięty sklep. Dwóch saptijeler* stało przed wejściem na straży. Zapytałem ich o przyczynę, lecz otrzymałem odpowiedź tak grubiańską, że czym prędzej odjechałem. W domu zastałem wszystkich mieszkańców w stanie wielkiego podniecenia. Już przy bramie wyszedł mi naprzeciw Szafei. Właśnie zamierzał wyjść w najwyższym pośpiechu, ale ujrzawszy mnie przystanął. — Słyszałeś już o wszystkim, efendi? — zawołał młodzieniec zdenerwowanym głosem. — O czym? — Strasznie nas oszukano i okradziono! — Nie słyszałem ani słowa! — Więc niech ojciec ci opowie! Ja muszę iść! — Dokąd? — Na Allacha, sam jeszcze nie wiem. Szafei chciał mnie wyminąć, lecz wyciągnąłem rękę i mocno go przytrzymałem. Zdarzenie to pozbawiło go umiejętności spokojnej oceny sytuacji; należało więc zapobiec nieostrożnym działaniom. — Poczekaj chwilę! — poprosiłem. — Puść mnie! Muszę go gonić! — Kogo? Złodzieja? Kto to jest? — Zapytaj ojca! Młodzieniec chciał mi się wyrwać, lecz zsunąłem się z osła i mocno chwyciłem ramię opierającego się Szafeia, zmuszając go, by poszedł ze mną. Poddał się mojej sile i zaprowadził mnie po schodach do mieszkania swego ojca. Jakub, przygotowany do wyjścia, stał pośrodku pomieszczenia, ładując ogromne pistolety. Ujrzawszy syna, wybuchnął gniewem: — Czego tu jeszcze szukasz? Nie ma czasu do stracenia. Pośpiesz się! Ja też wyruszam i zastrzelę tego człowieka, gdziekolwiek go znajdę! Wokół niego stali inni członkowie rodziny, dodatkowo pogarszając sytuację swoimi skargami. Z trudem udało mi się ich uspokoić i nakłonić Jakuba, aby wyjaśnił mi całą sprawę. Afrak ben Hulam, chory pomocnik i kuzyn z Adrianopola opuścił dom po naszym wyjeździe i przybył do sklepu z wiadomością, że ze względu na wielki zakup Szafei ma natychmiast pójść do ojca, który znajduje się w Han Assad Pasza. Szafei poszedł, lecz mimo długich poszukiwań i oczekiwania nie spotkał ojca. Wtedy wreszcie pospieszył do domu i ku swemu zdumieniu zastał go odpoczywającego pod arkadami. Jakub wyjaśnił, że nie zlecił Afrakowi przekazania żadnej wiadomości. Zatem Szafei wrócił na bazar, gdzie zastał zamknięty sklep. Otworzył go drugim kluczem, który zawsze nosił z sobą, i już pierwsze spojrzenie przekonało go, że zniknęło mnóstwo kosztowności, wśród nich akurat te najcenniejsze, a razem z nimi pomocnik Afrak ben Hulam. Szafei pobiegł zawiadomić ojca, a choć był przestraszony zachował jeszcze tyle przytomności umysłu, żeby ponownie zamknąć drzwi i postawić przed nimi dwóch policjantów. Świadomość wzburzyła wszystkich domowników, kiedy zaś ja przybyłem z Halefem, Szafei właśnie zamierzał oddalić się w pośpiechu; ale dokąd miał najpierw pójść, tego sam jeszcze nie wiedział. Również Jakub chciał wyjść z domu, żeby zastrzelić złodzieja, ale jeszcze się nie zastanowił, gdzie można by znaleźć Afraka. — Tym nierozważnym pośpiechem więcej wyrządzicie sobie szkody niż pożytku — rzekłem uspokajająco. — Usiądźcie i naradźmy się w spokoju! Porywczy koń wyścigowy nie zawsze jest najszybszy! Niełatwo było mi przeforsować tę opinię, ale w końcu się udało. — Jak duża jest wartość rzeczy, które on ukradł? — spytałem. — Dokładnie jeszcze nie wiem — odparł Szafei — ale będzie tego wiele mieszków*. — I uważasz, że tylko Afrak mógł być złodziejem? — Tylko on. Wiadomość, jaką mi przekazał, była kłamstwem, poza tym miał klucze i wiedział, gdzie można znaleźć najcenniejsze przedmioty. — Dobrze, w takim razie mamy do czynienia tylko z nim! Czy on naprawdę jest waszym krewnym? — Tak. Wprawdzie nigdy go nie widzieliśmy, ale wiadomo nam było, że przyjedzie, a listy, które przywiózł, były autentyczne. — Czy był jubilerem, złotnikiem? — Nawet bardzo zręcznym. — Czy Afrak ben Hulam zna wasze rodziny i wszelkie ich powiązania? — Tak, choć często się mylił. — Wczoraj był na święcie, i mówiłeś, że zbladł. Czy był już wtedy, kiedy wrócił, czy też pobladł dopiero usłyszawszy, że gości u was Kara ben Nemsi? Szafei zaskoczony podniósł wzrok. — Na Allacha, co chcesz przez to powiedzieć, efendi? Wydaje mi się, że pobladł dopiero wtedy, gdy mu opowiedziałem o tobie. Może to naprowadzi mnie na jego ślad. — Gdybyż tak mogło być, efendi! — Afrak zląkł się, kiedy o mnie usłyszał — ciągnąłem. — Nie przyszedł, kiedy grałem na fortepianie; udawał chorobę, bo nie mógł wyjść, ponieważ ja siedziałem na podwórzu i byłbym go zauważył, a kiedy potem wyjechałem do miasta, on również wyszedł. Halefie, czy wiesz, kim jest ten Afrak ben Hulam? — Skądże mam to wiedzieć! — odparł Hadżi, który do tej pory jako tako za nami nadążał. — Nikt inny jak tylko Dawuhd Arafim, który zwał się także Abrahim Mamur. Już wczoraj wieczorem naszło mnie to podejrzenie, lecz było tak nieprawdopodobne, że nie mogłem w nie uwierzyć. Teraz jednak jestem przekonany, że to był Abrahim. Moi słuchacze umilkli z przerażenia, i dopiero po dłuższej pauzie Jakub powiedział z naciskiem: — To niemożliwe, efendi. Mój krewny nigdy nie nazywał się Dawuhd Arafim albo Abrahim Mamur, nigdy też nie był w Egipcie. Widziałeś wczoraj tego Abrahima Mamura w Damaszku? — Tak. Zapomniałem o tym opowiedzieć, bo zbyt wiele myślałem o muzyce. Opisz mi twego krewnego i ubiór, w jakim wczoraj pojechał na uroczystość. Jakub spełnił moją prośbę. Wszystko się zgadzało. Afrak ben Hulam i Abrahim Mamur to była jedna osoba. Ale kupcy nie chcieli w to uwierzyć. — Przecież Afrak nigdy nie był w Egipcie — stwierdzili ponownie — i w jaki sposób obcy człowiek mógłby wejść w posiadanie listów, które on przywiózł? — To właśnie są dwa niejasne punkty. Ale jeśli ten Abrahim odebrał listy prawdziwemu Afrakowi? — Allach kerim, wówczas musiałby go zabić dla własnego bezpieczeństwa! — To trzeba będzie jeszcze wyjaśnić. Musimy go odnaleźć! Ale sami teraz widzicie, że spokojny namysł jest lepszy od nierozważnego pośpiechu. Złodziej albo nadal przebywa w Damaszku, albo czym prędzej opuścił miasto. Musicie być przygotowani na tę drugą ewentualność. Jakubie Afarah, co byś zrobił, gdyby on zdążył już uciec? — Gdybym znał kierunek, to ścigałbym go tak długo, aż bym go znalazł, nawet gdybym musiał pójść na koniec świata. — Poślij zatem Szafeia na policję. Niech złoży doniesienie, żeby natychmiast obsadzono bramy, a poza tym wysłano patrole do Ghuta. Potem niech zdobędzie dla ciebie paszport ważny w całym królestwie sułtana oraz konną asystę saptijeler, na których pomoc mógłbyś się spuścić. — Efendi, mowa twoja lepsza jest niźli przedtem mój gniew. Oko twe bystrzejsze niźli moje. Będziesz mnie nadal wspomagał? — Tak. Zaprowadź mnie do izby, w której mieszkał złodziej! Szafei oddalił się spiesznie, my natomiast udaliśmy się do mieszkania fałszywego Afraka. Okazało się, że odszedł, nie zamierzając wrócić; poza tym jednak nie można było odnaleźć niczego, co dałoby nam jakąś wskazówkę. — To było daremne — zastanawiałem się głośno. — Trzeba spróbować odkryć inne ślady. My trzej musimy się rozdzielić i sprawdzić, czy nie da się czegoś dowiedzieć przy bramach miejskich, u przewodników i wynajmujących zwierzęta. Jakub Afarah i Halef przystali na tę propozycję i już w dwie minuty później jechałem na ośle ku „Bramie Boga”. Nie chciałem brać Riha, bo mogło się okazać, że jego siły będą mi bardziej potrzebne później. Moje usiłowania nie zostały jednak uwieńczone sukcesem. Wypytywałem i badałem we wszystkich miejscach, gdzie można się było spodziewać jakiejś informacji; przemierzyłem Ghuta, gdzie spotkałem wysłane już patrole policyjne, lecz nie odkryłem żadnych śladów, tak więc o trzeciej po południu wróciłem zlany potem do domu. Jakub zaglądał tu już kilkakrotnie, ale znów odjechał. Również Halef nie dowiedział się niczego pewnego, ale przynajmniej przyniósł mi jakąś nadzieję. Przeczesując północną część miasta, znalazł się w pobliżu namiotu, gdzie byliśmy poprzedniego wieczora. U wejścia stała śpiewaczka, która go rozpoznała i przywołała do siebie. Spostrzegła wczoraj, że wyszliśmy tak nagle z powodu Abrahima Mamura, a teraz powiedziała Halefowi, żebym do niej przyszedł, jeśli chcę się czegoś o tym człowieku dowiedzieć. — Ale dlaczego nie powiedziała tego od razu tobie, Halefie? — spytałem. — Sihdi, ona nie mówi po arabsku, ja zaś niezbyt dobrze znam turecki. Ona mówi w taki sposób, że prawie jej nie rozumiem. Nawet to, co mi dzisiaj powiedziała, musiałem raczej odgadnąć. — Pojedźmy więc do niej natychmiast, ale weźmy konie, bo osły są zmęczone. Był to ostatni dzień święta, trwa w sumie pięć dni. Kiedyśmy dotarli do namiotu kapeli z Presnitz, okazało się, że nie był tak przepełniony, jak poprzedniego dnia. Muzycy mieli przerwę, tak więc od razu mogłem porozmawiać z dziewczyną. Nie musiałem się obawiać, że ktoś nas podsłucha, jako że rozmowa toczyła się po niemiecku. — Dlaczego wczoraj tak szybko pan się ulotnił? — spytała mnie śpiewaczka. — Ponieważ musiałem pójść za człowiekiem, który ledwie wszedł do namiotu, a już go opuścił. Chciałem się dowiedzieć, gdzie on mieszka. — Tego nikomu nie powiedział. — Ach, więc pani wie? — Tak. Wczoraj był tu już po raz trzeci. Siedział przy nas, tuż obok pewnego Anglika, któremu również nie powiedział, gdzie mieszka. — Mówił po angielsku czy też Anglik po arabsku? — Rozmawiali po angielsku, a ja zrozumiałam każde słowo. Ten gentleman najął go jako tłumacza. — To niemożliwe! Tutaj czy na podróż? — Na podróż. — Dokąd? — Tego nie wiem; usłyszałam tylko, że padła nazwa Es Salehije. — A kiedy mieli zamiar wyruszyć? — Skoro tylko tłumacz załatwi swój interes, dla którego przybył do Damaszku. Wydaje mi się, że wspominał o transporcie oliwek do Bejrutu. Nic więcej nie wiedziała. Podziękowałem jej i dałem podarunek. Nie chcąc pozostawić Jakuba bez wieści, wysłałem doń Halefa, sam natomiast objechałem miasto, żeby dotrzeć do Es Salehije, położonego na północ od miasta i będącego właściwie jego przedmieściem. Tam zaczyna się szlak handlowy do Bejrutu nad Morzem Śródziemnym. Zbliżał się już wieczór, kiedy tam przybyłem. Nie miałem pewności, czy uda mi się zdobyć zadowalające informacje, gdyż tamtejsza, zwrócona do wewnątrz zabudowa sprawiała, że ulic nie można było obserwować tak łatwo jak u nas na Zachodzie. Ale wówczas ujrzałem kilku owych nieszczęśliwców, którzy, wykluczeni z ludzkiej społeczności, mogą żyć tylko dzięki współczuciu innych. Trędowaci. Zawinięci w szmaty leżeli w pobliżu drogi, wołając już z daleka, abym wręczył im jakiś datek. Zbliżyłem się do nich, lecz natychmiast uciekli, jako że mają zakaz dopuszczania do siebie ludzi zdrowych. Tylko wskutek moich wielokrotnych zapewnień, że jestem z Zachodu i nie obawiam się ich choroby, wreszcie się zatrzymali. Ale dopuścili mnie najwyżej na dwadzieścia kroków. — Czego od nas chcesz, panie? — spytał jeden. — Połóż swój datek na ziemi i oddal się szybko! — Czego najbardziej potrzebujecie? Pieniędzy? — Nie. Przecież nic nie możemy za nie kupić, bo nikt by od nas pieniędzy nie przyjął. Daj nam tytoń, chleb, mięso albo coś innego do jedzenia! — Dlaczego przebywacie tu pod gołym niebem? — spytałem ze współczuciem. — W Damaszku są szpitale dla trędowatych. — One są przepełnione. Musimy czekać, aż śmierć zrobi dla nas miejsce. — Jeśli potraficie mi udzielić informacji o pewnych ludziach, to jutro rano dostaniecie tytoniu na wiele tygodni i inne rzeczy, które mogą się wam przydać. Teraz nie mam przy sobie nic. — Co mamy ci powiedzieć? — Widzieliście pewnie wszystkich ludzi, którzy tędy przejeżdżali. Dużo ich było? — Wielu ludzi przyjechało do miasta na uroczystość. Ale z miasta wyjechała tylko grupa mułów do Raszeja, kilku ludzi zmierzających do Hasbeja, kilku robotników z Es Sebedani, a tuż przed południem jakiś Inglis w towarzystwie dwóch mężczyzn. — Skąd wiecie, że to był Inglis? — Och, Inglisa od razu można poznać. Miał ubranie szarego koloru, wysoki kapelusz na głowie, wielki nos, a na nim dwa niebieskie szkła. Jeden z jego towarzyszy musiał mu wyjaśnić, czego chcemy, a potem on dał nam trochę tytoniu, kilka małych chlebów, a do tego jeszcze dużo małych drewienek, którymi rozpala się ogień. — Opiszcie mi człowieka, który był jego tłumaczem! Uczynili to, opis zaś pasował do poszukiwanego. — Dokąd pojechali? — Nie wiemy. Jechali szlakiem bejruckim. Ale możesz się dowiedzieć od dzieci starego Abu Medżacha, bo on był ich przewodnikiem. Mieszka przy wielkiej palmie, którą widzisz. — Dziękuję wam. Przyjadę jutro skoro świt i przywiozę wszystko, co wam obiecałem. — O panie, Allach spojrzy łaskawym okiem na twoje miłosierdzie. Czy mógłbyś nam przywieźć również kilka fajek, jakie można kupić za niewiele para? — Dostaniecie je. Obiecuję. Pojechałem do Es Salehije, gdzie w domu przewodnika wiedziałem się, że Inglis zmierzał w kierunku doliny Es Sebedani. Stary Abu Medżach został wynajęty tylko do tego miejsca. Był to z pewnością przezorny krok tłumacza, który w ten sposób chciał utrudnić ewentualne śledztwo. Ale wiedziałem już wystarczająco dużo, mogłem zatem wrócić do Damaszku. Zastałem naszego przyjaciela i gospodarza oczekującego mnie z najwyższym napięciem. Wprawdzie jego poszukiwania nie przyniosły rezultatu, ale opowiadanie Halefa natchnęło go nadzieją. Jakub Afarah posiadał już paszport oraz dwa pisma do wszystkich urzędów policyjnych w całym ejalet Damaszek, ponadto dziesięciu dobrze uzbrojonych saptijeler na koniach tylko czekało na rozkaz wymarszu. Streściłem mu wszystko, czego się dowiedziałem. Ponieważ zapadł już wieczór, uważałem, że lepiej będzie poczekać do rana; ale wobec niecierpliwości okradzionego kupca okazało się to niemożliwe. Jakub posłał po przewodnika, który nawet w nocy potrafił odnaleźć drogę. Przy jego gorączkowym niepokoju nic nie szło mu wystarczająco szybko, i ledwie wspomniałem o moim przyrzeczeniu danym trędowatym, a już zatroszczył się o jego dotrzymanie. W ten sposób od mojego powrotu upłynęło jednak kilka godzin, nim byliśmy gotowi do drogi. Jakub wolał wziąć wynajęte konie, dwa dla siebie i sługi, trzeciego zaś na konieczne pakunki. Ponieważ nie wiedział, dokąd pojedziemy i jak długo potrwa nasza wyprawa, zaopatrzył się również w większą sumę pieniędzy. Pożegnanie nie zajęło nam dużo czasu. Księżyc w pełni stał już na niebie, kiedy jechaliśmy w dół ulicy Prostej: najpierw przewodnik z właścicielem wynajętych koni, potem my, to znaczy Jakub ze sługą, Halef, Bill, Fred i ja; za nami policjanci. XII W RUINACH BAALBEK Ponieważ jechaliśmy w towarzystwie policjantów, strażnicy przy bramie nie zwrócili na nas uwagi, kiedyśmy obok nich przemknęli. Przed Es Salehije zjechałem na pobocze drogi, gdzie leżeli trędowaci. Nasze przybycie wyrwało ich ze snu, ucieszyli się jednak dużą paczką, którą położyłem im na ziemi. Potem ruszyliśmy w dalszą drogę. Zostawiwszy za sobą Es Salehije, kłusowaliśmy wzdłuż rzeki Barada. Zanim wjechaliśmy pomiędzy góry, jeszcze raz się obróciłem, by ostatnim spojrzeniem ogarnąć Damaszek, Ujrzałem miasto lśniące w blasku księżyca niby dom duchów i otoczone ciemnym kręgiem Ghuty. Nie przeczuwałem, że mój pobyt w Damaszku potrwa tak krótko. Dotarłszy do Dummar, dużej wsi, urządziliśmy pierwszy postój. Z pomocą policjantów obudziliśmy naczelnika. Dowiedzieliśmy się od niego, że późnym popołudniem przegalopowało przez wieś czterech jeźdźców, wśród nich szaro odziany Inglis z niebieskimi szkłami na oczach. Pojechali drogą na Es Suk, którą i my bezzwłocznie ruszyliśmy. Świtało, kiedyśmy jechali przez płaskowyż El Dżedide. Potem okrążyliśmy miejsce, na którym niegdyś leżała stolica dawnej Abileny; po drugiej stronie ujrzeliśmy górę, gdzie podobno mieści się grób Abla. Dalej nastąpiło kilka małych wiosek, których nazwy wyleciały mi z pamięci. W jednej z nich musieliśmy się zatrzymać na popas, żeby dać odpocząć naszym zdrożonym koniom. Przebyliśmy już odcinek drogi, jaki normalnie pokonuje się w ciągu całego dnia. Gdybyśmy nadal zmuszali zwierzęta do takiego wysiłku, mogliśmy być pewni, że nie poniosą nas zbyt daleko. Ponadto od ludzi, którzy przyszli, by przyjaźnie obdarować nas owocami, dowiedzieliśmy się, że późnym wieczorem przejechała przez wioskę grupka jeźdźców. Kiedy zwierzęta jako tako odpoczęły, ruszyliśmy do Es Suk, lecz i tam nie dowiedzieliśmy się niczego pewnego. Za wioską ujrzeliśmy samotnego jeźdźca zmierzającego w naszą stronę. Był to stary Arab z białą brodą, którego nasz przewodnik powitał radośnie, po czym przedstawił nam mówiąc: — To jest Abu Medżach, chabir*, który prowadził Inglisa. — To się dobrze składa! — zawołał Jakub Afarah. — Gdzie go zostawiłeś? — W Es Sebedani, panie. — Ilu było z nim ludzi? — Dwóch, dragoman i sługa. — Kim jest ten dragoman? — Mówi, że pochodzi z Konya, ale to nieprawda. On nie mówi językiem ludzi z Konya. To oszust i kłamca. — Na jakiej podstawie tak twierdzisz? — On oszukuje Anglika. Dobrze to widziałem, choć nie mogłem rozmawiać z Inglisem. — Dużo mieli bagażu? — Tylko Anglik. Do niego należą juczne konie, dragoman ma z sobą jedynie kilka dużych pudeł, które najwidoczniej wiele dla niego znaczą. — W którym domu się zatrzymali? — Nigdzie się nie zatrzymali. W Sebedani dostałem swoją zapłatę i pozwolili mi wrócić. Oni natomiast pojechali dalej, choć konie ledwie się trzymały na nogach. Odwiedziłem znajomego, żeby odpocząć, a teraz wracam do Damaszku. Zależało mi na tym, żeby się dowiedzieć, jak wyglądał Anglik, a ponieważ w namiocie kapeli presnickiej w Damaszku w niepojęty sposób zapomniałem zadać stosowne pytanie, przeto teraz miałem okazję to nadrobić: — Czyś słyszał, jak nazywa się ten Anglik? — Dragoman ciągle mówi do niego „ser”. — To nie jest nazwisko, tylko znaczy „pan”. Zastanów się! — Niekiedy do tego „sera” dodawał jedno słowo, ale nie jestem pewny, jak ono brzmi: „Lisej” albo „Linsej”. Nastawiłem uszu. Czyż to możliwe? Nie, to przecież było nie do pomyślenia. Mimo to spytałem: — Może Lindsay? — Tak, tak właśnie to brzmiało. Opisz mi tego człowieka! — Miał na sobie szare ubranie, a kapelusz taki wysoki, jak od ziemi do mojego kolana. Na oczach nosił niebieskie szkła, a w ręku stale trzymał oskard, nawet jak siedział na koniu. — Ach! A jego nos? — Był bardzo duży i czerwony. Ma na nim narośl Aleppo. Usta też ma duże i szerokie. U lewej ręki brakuje mu dwóch palów. — To on! Halefie, słyszałeś! Przed nami jedzie sir Dawid Lindsay! — Hamdulillah! — wykrzyknął radośnie mały Hadżi. — Allach jest wielki i wszystko może. On zabija i wskrzesza, jak mu się spodoba. Jakub nie umiał sobie wyjaśnić naszej radości; opowiedziałem mu tedy wszystko, co najważniejsze, po czym poprosiłem, byś my czym prędzej ruszyli w drogę. Niepokoiło mnie, że tak nie oczekiwanie zmartwychwstały Lindsay znajdował się w rękach szubrawca. Stary przewodnik pojechał dalej, my zaś kłusem minęliśmy kilka wsi o przyjemnym wyglądzie. Wkrótce jednak skończyła się miła zieleń tarasów ogrodowych. Mostem przejechaliśmy na lewy brzeg Barady i dotarliśmy do przełęczy, na której dnie miejsca starczało tylko dla naszej drogi i łożyska rzeki. Ściany wąwozu wznosiły się stromo w górę i zwłaszcza w ścianie północnej wykute były liczne grobowce skalne, do których niegdyś prawdopodobnie wiodły stopnie, teraz jednak wszystkie leżały w gruzach. Przełęcz zwała się Suk el Barada, przez nią można się było wydostać na równinę Es Sebedani, gdzie leży wioska o tej samej nazwie. Kiedy już zostawiliśmy za sobą przełęcz, a tym samym dotarliśmy do południowej części równiny, minęliśmy jeszcze kilka małych wiosek, a w końcu po uciążliwej jeździe dotarliśmy do Es Sebedani w takim stanie, że nie mogliśmy kontynuować pościgu. Mój kary i koń Halefa były zmęczone, natomiast pozostałe zwierzęta nieledwie się przewracały. Właśnie tego się Przedtem obawiałem. Es Sebedani to pięknie zbudowana wioska o okazałych dobach i żyznych ogrodach, choć położona jest tysiąc sto osiemdziesiąt metrów nad poziomem morza. Połowę jej mieszkańców stanowią maronici. Saptijeler szybko znaleźli kwatery dla siebie i dla nas. Dowiedzieliśmy się tylko tyle, że nocował tu przewodnik Abu Medżach. Ale naczelnik wysłał posłańca do najbliższej wioski o nazwie Szijit, żeby tam zasięgnął języka. Powróciwszy wieczorem, posłaniec opowiedział nam, że Inglis przenocował w Szijit, po czym razem ze służącym i tłumaczem wyruszył do Soheir. Nikt nie umiał powiedzieć, czy stamtąd zamierza jechać dalej. Następnego dnia skoro świt znów dosiedliśmy koni. Za nami zostały krzewy winne i drzewa morwowe Es Sebedani i ruszyliśmy w stronę Szijitu. Tłumacz, jak mi opowiedziała śpiewaczka, wspominał o handlu oliwkami z Bejrutem. Interes był kłamstwem, ale sam Bejrut musiał jednak stanowić cel podróży, jako że w tej kwestii nie mógł oszukiwać Brytyjczyka. Łatwo też było wyjaśnić, dlaczego obrał tę drogę, unikając szlaku do Damaszku: tego wymagało jego bezpieczeństwo. Od wioski Szijit zaczynało się Wadi Jahfufe. Potwierdziła się tam informacja sebedańskiego posłańca, obraliśmy zatem kierunek na Soheir. Droga opadała w dół, przy czym okazało się, że nasi saptijeler mieli słabe konie: zniosły wprawdzie wysiłek poprzedniego dnia, ale po raz drugi nie byłyby zdolne do tak forsownej jazdy. Również wynajęte wierzchowce Jakuba okazały się do niczego, tak więc z każdym kwadransem jechaliśmy coraz wolniej. W taki sposób nie można było złapać ludzi mających nad nami osiem do dziewięciu godzin przewagi. Zaproponowałem Jakubowi, że pojadę z Halefem przodem, ale nie zgodził się; stwierdził, że koniecznie musimy być przy nim, bo mimo policjantów czułby się bez nas opuszczony. Musiałem zatem zrezygnować z tego pomysłu, pocieszając się przekonaniem, że przy swojej namiętności do wykopalisk Landsay niezbyt szybko pozwoli się wyciągnąć z okolicy Baalbek. Ale właściwie jakim sposobem Anglik dostał się do Damaszku? Jak udało mu się uniknąć śmierci tam, nad Eufratem? Bardzo chciałem się tego dowiedzieć, przeto ślimacze tempo naszej jazdy złościło mnie teraz w dwójnasób. Soheir leży nad górskim potokiem wpadającym do Jahfufe, otacza go piękna grupa topól, i wbrew swej nazwie, oznaczającej „Mała”, jest wcale pokaźną wsią. Urządziliśmy popas, policjanci zaś rozdzielili się, żeby zasięgnąć informacji. Wkrótce usłyszeliśmy, że poszukiwani rzeczywiście tędy przejechali, trzymając się drogi wiodącej ku przełęczy przejściowej przez Antyliban. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy ich tropem. Najpierw trzeba było pokonać rozległą równinę, potem znaleźliśmy się w dolinie, gdzie przez ponad godzinę musieliśmy się wspinać ku wspomnianej przełęczy, mając po lewej stronie strome skały, po prawej zaś głęboką przepaść. Dotarłszy do przełęczy, przekonaliśmy się, że zachodni stok Antylibanu, na którym się znajdowaliśmy, opadał o wiele bardziej stromo niż wschodni. Przewodnik poinformował nas, że Baalbek znajduje się pięć godzin drogi w linii prostej od tego miejsca, ale przy krętej drodze i zmęczonych koniach będziemy potrzebowali znacznie więcej czasu. Miał rację. Musieliśmy pokonać sporo bocznych i poprzecznych dolin, a kiedy wreszcie w dole ujrzeliśmy ruiny Miasta Słońca, dzielił nas od niego jeszcze kilkugodzinny dystans. Jeden z policjantów stwierdził, że jego koń nie może jechać dalej, dowódca nakazał więc zrobić postój. Nie pomogły żadne prośby ani obietnice, a ponieważ Jakub uważał, że policjanci zostali mu powierzeni i dlatego nie może się z nimi rozstać, przeto nie pozostało nam nic innego, jak się z tym pogodzić. Na szczęście po krótkim odpoczynku udało mi się nakłonić dowódcę, żebyśmy dojechali przynajmniej do małej, malowniczo położonej w dole wioski, choć i tego nie byłbym w stanie osiągnąć bez bakszyszu. We wsi dowiedzieliśmy się, że widziano szarego Anglika, jak spierał się ze swoim dragomanem; po krótkiej chwili zobaczyłem jakiegoś jeźdźca i natychmiast go zagadnąłem. Był to przewodnik Lindsaya powracający do Szyjit. Mówił, że wcale nie dojechał do Baalbek, tylko został odprawiony w ostatniej wsi. Jego zdaniem pomiędzy Inglisem a dragomanem doszło do jakiejś niezgody. Powiedział, że Inglis to bardzo ostrożny człowiek, bo bez przerwy trzyma ręce na swoich małych pistoletach, które wprawdzie wyposażone są tylko w jedną lufę, ale można z nich strzelać wiele razy bez ładowania. W nocy moje obawy o starego przyjaciela Dawida Lindsaya narastały we mnie coraz bardziej. Nie mogłem zasnąć ani odpocząć. Kiedy pokazało się pierwsze światło poranka, obudziłem pozostałych, nakłaniając ich do wymarszu, na co policjanci zgodzili się dopiero po kolejnym bakszyszu. W ogóle wydawało mi się, że mieli zamiar pomagać Jakubowi Afarahowi tylko stosownie do jego szczodrości; zwróciłem mu na to uwagę i poprosiłem, żeby pokazał tym ludziom, że ich zadaniem jest go wspierać, a nie ograbiać. Znów minęliśmy kilka małych wsi, a kiedy rozwarły się przedgórza Antylibanu, które przez całą drogę przesłaniały nam widok, ujrzeliśmy przed sobą słynną dolinę Baalbek. Wspaniałe masy ruin zajmują rozległą powierzchnię i chyba nie ma drugiego miasta ruin, którego resztki robią tak potężne wrażenie, jak te pozostałości murów i budynków. Na samym skraju tego pola ruin ujrzeliśmy z boku kamieniołom, gdzie leżał blok wapienny olbrzymich rozmiarów. Miał dwadzieścia jeden metrów długości, cztery metry szerokości i tyleż wysokości. Takie bloki stanowiły materiał, z którego wznoszono ogromne budowle Baalbek. Każdy z nich ważył z pewnością dwadzieścia tysięcy cetnarów. W jaki sposób ówczesnymi środkami można było ruszyć z miejsca taką masę. Olbrzymie świątynie poświęcone były niegdyś Baalowi albo Molochowi. Zachowane do dzisiaj pozostałości są jednak pochodzenia rzymskiego. Wiadomo, że Antoninus Pius zbudował tutaj świątynię boga Słońca Jupitera, która ponoć była jednym z cudów świata. Wydaje się, że w większej z dwu świątyń oddawano cześć grupie bogów syryjskich, natomiast w mniejszej Baalowi–Jupiterowi. Żeby wznieść tę świątynię, zbudowano najpierw podwaliny do poziomu trzynastu i pół metra nad ziemią. Potem ułożono trzy warstwy owych wielkich bloków i dopiero na nich stanęły olbrzymie kolumny podtrzymujące potężne architrawy. Sześć ocalałych kolumn dawnej świątyni Słońca miało wysokość dziewiętnastu, zaś u podstawy średnicę ponad dwóch metrów. Również samo miasto Baalbek miało w starożytności duże znaczenie, jako że położone było na szlaku z Palmyry do Sydonu. Abu ‘Ubaida, który walcząc wspólnie z Chalidem tak humanitarnie postąpił wobec chrześcijan w Damaszku, zdobył również Baalbek. Akropol przekształcono w twierdzę, a z kamieni zburzonej świątyni wzniesiono mury obronne. Później byli tu Mongołowie, potem Tatarzy, a wszystko, co jeszcze po nich zostało, spustoszyło trzęsienie ziemi w roku 1759. To, co można zobaczyć dzisiaj, daje bardzo słabe wyobrażenie o niegdysiejszej świetności. Obecnie na miejscu dawnego Heliopolis mieści się nędzna dziura, zamieszkana przez fanatyków i złodziei z arabskiego plemienia Metawilów, zaś garnizon wojskowy w najlepszym wypadku przyczynia się do tego, że okolica staje się jeszcze bardziej niebezpieczna. Przyłożywszy lunetę do oka, zacząłem penetrować to rozległe miejsce. Ani śladu człowieka! Jak się później dowiedziałem, żołnierze sami sobie udzielili urlopu, zaś Metawilowie nie mieli czasu ani ochoty, żeby nas uroczyście powitać. Samotny człowiek niknął w tym gruzowisku niby mrówka. Chcąc jak najszybciej odszukać Lindsaya, poprosiłem dowódcę policjantów, noszącego stopień czausza*, żeby objechał ze swymi ludźmi ruiny, potem zaś w razie konieczności kazał je przeszukać, w czym mieliśmy mu pomóc. Ale on wzbraniał się mówiąc, że ludzie i zwierzęta muszą najpierw odpocząć i dostać jeść. Tak też się stało, lecz panowie policjanci nadal nie wykazywali ochoty do działania. Jakub prosił i groził, ja prosiłem i groziłem, ale bez powodzenia. W końcu czausz oświadczył wprost, że gotów jest wysłać swoich ludzi tylko wówczas, gdy otrzyma stosowny bakszysz. Jakub chciał już sięgnąć do kieszeni, lecz chwyciłem go za rękę. — Dostałeś tych ludzi, żeby ci pomogli, prawda? — spytałem go. — Tak — odrzekł jubiler. — Ile masz im za to zapłacić? — Za jedzenie dla ludzi i paszę dla koni, do tego każdemu z policjantów po trzy, a czauszowi pięć piastrów dziennie. — Znakomicie. Tyle dostaną, jeśli będą ci służyli, w przeciwnym wypadku nie dostaną nic. I tak ma być, bo inaczej pójdę swoją drogą. Za to ty po powrocie do Damaszku opowiesz paszy, jakich dał ci obiboków! — A cóż to ciebie obchodzi? — rozzłościł się czausz. — Odzywaj się do mnie przyzwoicie! Nie jestem askerem albo twoim saptije! — odparłem. — Dasz w końcu rozkaz do wymarszu czy nie? Spotkamy się przy tym wielkim murze na zachodzie. Czausz podniósł się niechętnie i dosiadł konia; pozostali uczynili to samo, a kiedy cichym głosem wydał rozkazy, rozjechali się w różne strony. Przez rozległe pole wił się potok. Powiedziałem do siebie, że obcy człowiek, który ma przy sobie konie, będzie chciał znaleźć się w pobliżu wody. Rozdzieliliśmy się więc, żeby spenetrować okolice potoku. Halef pojechał z Jakubem, ja zaś wziąłem Freda i Billa. Ustaliwszy, że będziemy dawać sobie znaki wystrzałami, wolno ruszyliśmy wzdłuż brzegu. Mieliśmy szczęście. Objeżdżając złamany trzon kolumny, zauważyłem mur z widoczną dziurą. Przed nią leżał człowiek ze strzelbą w ręku. Trochę wyżej, jakieś sto kroków dalej, ujrzałem wysoki, szary cylinder, który poruszał się równomiernie do góry i na dół nad świeżo wykopaną jamą. Pomknąłem z powrotem do kolumny, oddałem moim towarzyszom konia i przykazałem im, aby pozostawali tu w ukryciu, dopóki ich nie zawołam. Potem znów wyszedłem na otwartą przestrzeń i zbliżyłem się do leżącego człowieka, który ułożył się w taki sposób, że nie mógł mnie zobaczyć; ale skoro tylko usłyszał moje kroki, zerwał się na równe nogi i wymierzył do mnie ze swojej strzelby. Miał na sobie tureckie ubranie, ale zawołał po angielsku: — Stać! Nikt nie może tu wejść! — Dlaczego? — spytałem w tym samym języku. — Ach, mówi pan po angielsku! Czy jest pan tłumaczem? — Nie. Ale opuść strzelbę. Czy ten człowiek w jamie to Dawid Lindsay? — Yes! — Jesteś jego sługą? — Yes! — Dobrze. Ja jestem jego znajomym i chciałbym mu zrobić niespodziankę. — Proszę tam wejść! Wprawdzie mam tu stać na straży i meldować mu zbliżanie się każdego człowieka, ale dla pana zrobię wyjątek, bo myślę, że mówi pan prawdę. Im bardziej zbliżałem się do szarego kapelusza, tym ciszej stąpałem. Udało mi się niepostrzeżenie dotrzeć do brzegu dziury, i akurat, kiedy Anglik znów się wyprostował, wyciągnąłem rękę i zdjąłem mu cylinder z głowy. — Lack–a–day! Kto to… Obrócił się, ale z jego rozdziawionych ust nie wydobył się już żaden dźwięk. Tak, to był ten nos ze znanym mi czyrakiem, dzięki któremu zsuwające się okulary nie spadły teraz na ziemię. — No, sir Dawidzie — spytałem — dlaczego nie zaczekał pan na mnie nad kanałem pod Anane? — Wszelki duch! — wykrzyknął Lindsay. — Kto to? Pan przecież nie żyje! — Tak, ale ukazuję się panu w postaci upiora. Chyba nie boi się pan ducha starego znajomego? — Nie, nie! Co rzekłszy Lindsay wyskoczył z jamy. Opanował się i chwycił mnie w objęcia. — Pan żyje, stary przyjacielu! Pan żyje! A Halef? — Też tu jest. I jeszcze dwóch innych znajomych. — Kto? — Bili i Fred, których zabrałem od Haddedihnów. — Ach! Ach! Niemożliwe! Był pan u Haddedihnów? — Ponad dwa miesiące. — A ja… Well, nie znalazłem ich! — Kim jest ten człowiek przy murze? — Mój służący. Wynająłem go w Damaszku. Proszę za mną, sir, musimy sobie poopowiadać. Zaprowadził mnie do otworu w murze, wszedł i wrócił z butelką i kieliszkiem. Było to prawdziwe, dobre sherry. — Chwileczkę, tamci dwaj też muszą się napić! Zawołałem służących, po czym ujrzałem obraz, który nie sposób opisać. Bili i Fred niemal płakali z radości, zaś sir Dawid stroił najbardziej niesamowite grymasy, próbując po męsku ukryć wzruszenie. — A gdzie pański tłumacz? — spytałem wreszcie. — Tłumacz? Ach, wie pan, że mam tłumacza? — Tak. Zwerbował go pan podczas święta Er–Rimal w namiocie kapeli muzycznej. — Cudowne! Niepojęte! Pan jest wszechwiedzący! Znalazł się pan tu przypadkiem czy umyślnie? — Umyślnie. Deptaliśmy panu po piętach od Damaszku. No więc, gdzie tłumacz? — Odjechał. — Biada! Zabrał swoje rzeczy? — No! Zostały tutaj. Lindsay wskazał ręką na otwór w murze. — Naprawdę? O, to wspaniale! Proszę opowiadać! — Co? O czym? Wszystko? — Tylko o pańskim tłumaczu, którego ścigamy. Na resztę będziemy mieli czas później. — Ścigacie? Ach! Dlaczego? — To złodziej, a poza tym mój stary wróg. — Złodziej? Hm! Pewnie złodziej biżuterii? W rzeczy samej. Widział pan to? — Yes! Opowiem panu. Spotkałem go w namiocie śpiewaków. Widział, że jestem Englishman i zagadnął mnie po angielsku. Planował interes z oliwkami, wybierał się do Bejrutu. Chciałem pojechać do Jerozolimy i wziąłem go jako tłumacza. Obiecał udać się ze mną do Jerozolimy, potem z Jaffy morzem do Bejrutu. Miał też znaleźć przewodnika. Załatwiłem w Damaszku wszystko, czekałem. Potem on po mnie przyjechał. Przewodnika wziął w Es Salehije… — Wiem, rozmawiałem z nim. — Well! Musiał pana spotkać. Jechaliśmy więc w górę Antylibanu. Rano spostrzegłem — zły kierunek; potem byłem czujny, kłóciłem się. Tłumacz najpierw się wykręcał; później powiedział, że najpierw chce do Baalbek: tam fowlingbulls. Odpowiadało mi to, ale nadal mu nie ufałem, typek jechał szaleńczo, jakby uciekał. Znał to miejsce, podjechał prosto do muru, mówił, że ta dziura dobra na obóz nocny. W nocy hałasy, parskanie koni; czuję rękę w mojej kieszeni, zrywam się — portfela nie ma! Już prawie świt, patrzę, tłumacz odjeżdża; sięgam po strzelbę, strzelam — koń pada, człowiek grzebie przy jukach, nie może ich odwiązać, ucieka. Biorę juki, otwieram: złoto, klejnoty, biżuteria. Yes! — Co było w portfelu? — Ach! Och! Same kosztowności: plaster, nici, igły i podobne rzeczy. Pieniądze mam gdzie indziej. Well! — Proszę posłuchać, sir Dawidzie, to szczęśliwy traf. Człowiek, którego okradziono, jest ze mną. — Proszę go zawołać! Wszystko odzyska! — Gdzie są klejnoty? — Oto i one! Lindsay wszedł do dziury i wrócił z pakunkiem, który następnie otworzył. Oprócz arabskiej koszuli i turbanu były tam tylko małe pudełka. Przykryłem te rzeczy i wypaliłem dwa razy z rusznicy. W chwilę później w niezbyt dużym oddaleniu rozległ się wystrzał. Wepchnąłem Lindsaya i trzech pozostałych do dziury w murze, żeby nie zmarnować niespodzianki. Wkrótce nadjechał Halef z Jakubem Afarahem. Ujrzeli tylko mnie z pakunkiem leżącym na ziemi. — Znalazłeś coś, sihdi? — Istotnie. Jakubie Afarah, czy nie zechciałbyś zdjąć z tych rzeczy turbanu? Uczyniwszy to, Jakub poderwał się z radosnym okrzykiem. — Maszallah, moje kosztowności! — Tak, to one. Sprawdź, czy czegoś nie brakuje! — O efendi, powiedz szybko, gdzieś je znalazł?! — Nie mnie to zawdzięczasz, tylko człowiekowi, który znajduje się w tej jaskini. Sprowadź go tutaj, Halefie! Mały hadżi wszedł do środka, po czym zawołał radośnie: — Allach akbar, to Anglik! Teraz musiałem wyjaśnić najniezbędniejsze szczegóły, po czym wszedłem do dziury, żeby sobie obejrzeć jaskinię. Ujrzałem zasypane na końcu potężne arkady, których jedna strona tak się zapadła, że po usunięciu gruzów powstało spore pomieszczenie. Stały tam cztery konie Lindsaya i leżały jego rzeczy. Zastrzelony koń na zewnątrz przysypany był gruzem, żeby nie zwabił obrzydliwych ścierwojadów, dlatego go nie zauważyłem. Jakub Afarah był uszczęśliwiony odzyskaniem swojej własności, ale mocno go złościło, że złodziej uciekł. — Wiele bym dał, żeby go schwytać. Czy to możliwe, efendi? — spytał. — Na twoim miejscu cieszyłbym się z odzyskania ukradzionych przedmiotów. — Ale byłbym równie szczęśliwy, gdybym miał złodzieja! — Hm! Może dałoby się go schwytać. — Jak? — Sądzisz, że pozostawi tak bogaty łup, nie podejmując przynajmniej próby, żeby go odzyskać? — Ten łajdak będzie się bał do nas przyjść! — Skąd może wiedzieć, że tu jesteśmy? Z pewnością natychmiast opuścił Baalbek, nie mógł nas zatem zobaczyć. Złodziej prawdopodobnie wróci, myśląc, że łatwo sobie poradzi z sir Dawidem i jego służącym, jeśli ich zaskoczy. Wtedy moglibyśmy go przyłapać. — Zróbmy to. Zostańmy tutaj, aż wpadnie nam w ręce! — W takim razie nie możemy dopuścić, aby ktoś widział nas i nasze konie. Saptijeler muszą zniknąć. Najlepiej niech pojadą do koszar; ucieszą się, bo dla nich będzie to okazja do próżnowania. Również nasze konie, które tutaj tylko nam zawadzają, moglibyśmy oddać do wsi i zostawić kogoś, żeby ich pilnował. — Zajmę się tym. Pójdę do naczelnika albo do beledije reisi*, bo Baalbek to miasto, i omówię z nim, co trzeba. Jakub dosiadł konia i odjechał. Miał przy sobie papiery, które musiał uznać każdy urzędnik. Kiedy wyszedłem z jaskini i spojrzałem w stronę muru wyznaczonego jako miejsce spotkania, nie zauważyłem ani jednego policjanta. Przypuszczałem, że ani im były w głowie jakieś tam poszukiwania i pojechali do miasta, żeby się pogościć w kawiarni, a przy okazji przechwalać, że ruszyli na wyprawę, żeby schwytać pewnego łobuza. Dopiero teraz można było porozmawiać o przeszłości, zacząłem więc opowiadać Lindsayowi o naszych losach. — Myślałem, że pan nie żyje — powiedział sir Dawid, kiedy skończyłem. — Dlaczego? — spytałem. — Tak mówili ci hultaje, którzy mnie złapali. — A więc wzięto pana do niewoli, sir Dawidzie? — Tak jest, Well! — Kto to zrobił? — Pojechałem z robotnikami kopać; jeden z nich niezły dragoman. Nic nie znalazłem, ale po powrocie zobaczyłem pańską kartkę. Ruszyłem za panem i odnalazłem kanał pod Anane; to była wielka głupota! Yes! — Bo został pan schwytany? — Yes. Leżeliśmy tam i spali… — Ach, więc to było wieczorem? — Nie, jeszcze za dnia, bo inaczej ktoś by czuwał. No więc spaliśmy. Nim się spostrzegliśmy, związano nas i opróżniono nam kieszenie. — Dużo miał pan pieniędzy? — Niezbyt. Chcieliśmy przecież wrócić do Bagdadu. — Kim byli rabusie? — Arabowie. Mówili, że są z plemienia Szatów. — W takim razie to byli ci sami, którzy uciekli, przestraszywszy się naszej choroby. — Pewnie tak było. Przez kilka dni ukrywali się w ruinach, morzyli nas głodem; potem wywieźli. — Dokąd? — Nie wiem. Same bagna i sitowie. Łajdacy nie chcieli nas skrzywdzić, spodziewali się pieniędzy. Musiałem napisać list, chcieli go zabrać do Bagdadu, wziąć pieniądze, dwadzieścia tysięcy piastrów. Yes! Napisałem do Johna Logmana, ale tak, żeby zbójcy nic nie dostali. Logman powiedział, że mają wrócić za trzy tygodnie, bo nie ma tylu pieniędzy. — Ale to mogło się dla pana źle skończyć, sir Dawidzie! — Bynajmniej! Dobrze się skończyło! Podwieźli nas bliżej Bagdadu; tam starcie z wrogim plemieniem; potyczka, zbójcy chyba zwyciężyli, mieli przewagę, ale my tymczasem myk! i do Bagdadu. Kiedyś dokładnie to opowiem, jak będziemy mieli czas. — Był pan w naszym mieszkaniu w Bagdadzie? — Yes! Pan pojechał do Haddedihnów. Co mogłem zrobić? Musiałem do pana, do Billa i Freda. Sprzedałem jacht, wziąłem człowieka, który znał angielski, przyłączyłem się do konnego listonosza. Ruszyłem pod Tekrit przez Tygrys, żeby pana znaleźć, ale nie było tam Haddedihnów. Wynieśli się, a pan nie żył. — Kto tak powiedział? — Arabowie z plemienia Abu Salman obrabowali i zabili obcych podróżnych. Opis pasował do pana. Pieniłem się z wściekłości i zgryzoty, ale nic mi to nie pomogło. Chciałem, żeby i mnie zabito, pojechałem do Damaszku. Stamtąd wysłałem tłumacza z powrotem i zostałem całe trzy tygodnie. Od rana do wieczora włóczyłem się po ulicach. Spotkalibyśmy się, gdyby mieszkał pan u Europejczyków w chrześcijańskiej dzielnicy. Resztę już pan słyszał. Mam opowiedzieć dokładniej, sir? — Dziękuję, to wystarczy, sir Dawidzie! Jazda w taki sposób z Bagdadu do Damaszku to było z pańskiej strony bardzo ryzykowne przedsięwzięcie… — Pshaw! Pan zrobiłby inaczej? W tym momencie przez wejście do jaskini zobaczyliśmy przejeżdżającą w oddali grupę ludzi. Zmierzali w kierunku drogi, którą przybyliśmy, a przyjrzawszy się im dokładniej, stwierdziłem, że byli to… policjanci. Co zamierzali zrobić? Dlaczego nie pojechali do cyklopowego muru, jak im kazałem? Na to pytanie rychło miałem uzyskać odpowiedź, bo jubiler wrócił z miasta pieszo, prowadząc beledije reisi. Był to mąż czcigodny o wyglądzie budzącym zaufanie. — Ssabahinis chajir olsun — dzień dobry! — pozdrowił wchodząc. — Ssabahinis chajir olsun! — odpowiedziałem. — Jestem Mustafa efendi, beledije reisi z Baalbek, przyszedłem was zobaczyć i wypalić z wami fajkę. Burmistrz wydobył czibuk. Lindsay momentalnie podsunął mu tytoń, po czym podał ogień. — Chosz geldin — bądź pozdrowiony, efendi! — rzekłem. — Czy pozwolisz, abyśmy przebywali przez krótki czas na terytorium, którym zarządzasz? — Możecie tu pozostać, jak długo wam się spodoba. Słyszałem, że jesteście Frankami; przeczytałem również pismo od mojego przełożonego, dlatego też przyszedłem osobiście, i was powiadomić, że zrobię wszystko, by spełnić wasze życzenia. Czy dobrze zrobiłem, odsyłając policjantów z powrotem do Damaszku? — Tyś ich odesłał? — Tak. Usłyszałem, że siedzą w kawiarni, bezmyślnie rozpowiadając o waszych sprawach. Czy możecie schwytać złodzieja, jeśli wszyscy się dowiedzą, że go chcecie schwytać? Ponadto Jakub Afarah z Esz Szam powiedział mi, że nie byli mu posłuszni i domagali się bakszyszu za wszystko, co dla was mieli zrobić. Dlatego ich przepędziłem, a czauszowi dałem na drogę list do jego kajmakana*, żeby ich ukarał. Sułtan, niech go Allach błogosławi, chce, żeby w królestwie panował porządek, zatem i my tego musimy chcieć. Był to uczciwy urzędnik, rzadkość w ówczesnej Turcji. W toku rozmowy wyraził ubolewanie, że nie może się nam przydać w sposób bezpośredni, gdyż poprosiliśmy go o zachowanie dyskrecji i pozostawienie nam swobody działania, jeśli chodzi o resztę. — Cieszcie się, że nie poszliście do innego beledije reisi! — rzekł Mustafa efendi. — Wiecie, co uczyniłby ktoś inny? Zażądałby by od was złota i szlachetnych kamieni, żeby mógł rozstrzygnąć, komu ma je oddać. Trzeba przecież dowieść, że naprawdę dokonano kradzieży, że te rzeczy naprawdę zostały ukradzione, zaś jedna ze stron to złodziej, a druga okradziony. W ten sposób mijają tygodnie, a w tak długim czasie wiele może się zmienić, także złoto i kamienie. Mustafa efendi miał rację. Jakub mógł sobie pogratulować, że trafił na tak uczciwego człowieka. Burmistrz poprosił, abyśmy mu powierzyli swoje konie, ale doprowadzili je pojedynczo, żeby nie zwracać niczyjej uwagi, po czym oddalił się, ostrzegłszy nas jeszcze przed wchodzeniem do podziemnych korytarzy i piwnic, gdzie łatwo o nieszczęśliwy wypadek. W czasie najazdu egipskiego te korytarze służyły za kryjówkę rozmaitej hołocie, i jeszcze dzisiaj się zdarza, że ukryje się tam ktoś, kto ma powody, aby unikać światła dziennego. Jakub zostawił już swego konia u beledije reisi. Teraz i my po kolei odprowadziliśmy nasze konie do miasta. Sprawia ono wrażenie małego, zwłaszcza że ruiny, obok których stoi, są tak ogromne. Mieszkańcy zajmują się trochę hodowlą jedwabników, a poza tym znani są z pięknych koni i mułów. Dom burmistrza był jednym z najpiękniejszych w mieście, a stajnia, do której zaprowadziliśmy konie, w pełni nas ukontentowała. Posiedzieliśmy przez chwilę, po czym wróciłem do ruin, lecz nie tą samą drogą, którą poprzednio szedłem. Samotny człowiek nie mógł zwrócić uwagi złodzieja, gdyby ten wyglądał ze swojej kryjówki, dlatego szedłem spacerkiem przez ruiny, całkowicie poddając się wrażeniu, jakie na mnie wywierały. Jakaż różnica dzieli ludzi, którzy potrafili się uporać z taką ogromną masą materiału, od tych, których nędzne chaty stały za mną, wspierając się o gruzowisko! Widziałem przemykające pomiędzy kolumnami węże, kameleon przyglądał mi się z zaciekawieniem, a wysoko w górze szybowała pustułka, która spiralnym lotem opuściła się na jedną z jeszcze stojących kolumn. Tam miała swoje gniazdo. Zaraz, zaraz, czy tam nie przemknęła jakaś postać, szybka i gibka jak cień obłoku? Prawdopodobnie było to złudzenie, mimo to wolno zbliżyłem się do miejsca, w którym ujrzałem cień. Za podwójną kolumną otwierało się wyżłobienie w kształcie tunelu, co wzbudziło we mnie pewną ciekawość. Jak też mógł wyglądać jeden z tych korytarzy, w których niegdyś przy blasku pochodni zarzynano ofiary dla Baala? Nie zaszkodzi wejść na kilka kroków w głąb korytarza. Jeśli pójdę tylko do miejsca, gdzie jeszcze sięgało światło dzienne, nie może mi się stać żadne nieszczęście. Wszedłem do otworu i postąpiłem kilka kroków. Korytarz był tak szeroki, że starczyłoby miejsca dla czterech idących obok siebie osób. Sklepienie wspierało się na potężnych łukach, powietrze zaś było czyste i suche. Spoglądając i wsłuchując się w ciemność, wyobrażałem sobie przerażenie, jakie by mnie ogarnęło, gdyby tam nagle pojawiły się światła i wypadli słudzy boga Słońca, ażeby mnie schwytać i powlec jako ofiarę Molochowi. Ponownie zwróciłem się ku wejściu. Jakże inne było jasne, ciepłe światło dzienne! W blasku słońca… zaraz, zaraz, czy coś za mną nie zaszeleściło? Chciałem się odwrócić, ale w tym momencie otrzymałem straszne uderzenie w głowę. Pamiętam jeszcze, że zatoczyłem się, wykonując gwałtowny zwrot i wyciągając ręce w stronę człowieka, który zadał mi cios; potem wokół mnie zapadła ciemność. Nie wiem, jak długo leżałem bez świadomości. Odzyskiwałem ją bardzo wolno, potrwało więc dobrą chwilę, nim sobie przypomniałem, co się ze mną stało. Leżałem na ziemi; ręce i nogi miałem związane. Gdzie się znajdowałem? Wokół mnie było cicho i ciemno; ale tam, na wprost mnie, zobaczyłem dwa małe okrągłe punkty o osobliwym połysku, który co jakiś czas znikał, to znów się pojawiał. Była to para bacznie patrzących na mnie oczu, których powieki zamykały się i otwierały. Kto to był? Z pewnością człowiek, który mnie uderzył. Dlaczego potraktował mnie tak wrogo? Właśnie chciałem zadać to pytanie, kiedy mi to uniemożliwiono; człowiek ów sam się odezwał. — Ach, w końcu doszedłeś do siebie! Teraz mogę z tobą porozmawiać! Wielkie nieba! Znałem ten głos! Kto raz go usłyszał, ten już na pewno nie zapomni jego zimnego, ostrego tonu. Naprzeciw mnie nie siedział nikt inny, jak tylko sam Abrahim Mamur, którego chcieliśmy schwytać. Czy miałem mu odpowiedzieć? Czemu nie? Tu w ciemności nie mogłem mu przecież okazać miną, że milczę nie z lęku, tylko z pogardy. Wiedziałem, że nie czeka mnie nic dobrego. Ale nie upadłem na duchu i postanowiłem, że nie odezwę się do niego ani jednym dobrym słowem. „Teraz mogę z tobą porozmawiać!”, tak zaczął, przeczuwałem więc, że zrobi wszystko, żeby mnie udręczyć. Ale się pomyli! — Mów! — rzekłem krótko. — Znasz mnie? — Tak. — Nie wierzę ci. Skąd miałbyś wiedzieć, kim jestem? — Moje uszy mi to mówią, Abrahimie Mamurze. — Ach, więc naprawdę mnie znasz! Ale poznasz mnie jeszcze lepiej! Wspominasz czasem Egipt? — Często. — A Senicę, którą mi porwałeś? — Tak. — Szellal wówczas mnie nie pochłonął, kiedy rzuciłem się jego szumiące fale. Allach zatem chce, żebym się zemścił. — To ja ci uratowałem życie. Allach zatem chce, żebym nie lękał się twojej zemsty. — Tak sądzisz? — syknął. — A jednak to niezbyt dobre dla ciebie, że oddał cię w moje ręce. Szukałem cię wówczas w Kahirze, ale nie znalazłem. Za to w Damaszku, gdzie o tobie nie myślałem, znów się spotkaliśmy… — I uciekłeś przede mną! Abrahimie Mamurze, albo raczej Dawuhdzie Arafimie, jesteś tchórzem! — Kłuj, skorpionie, kłuj! Ja jestem lwem, który cię pożre. Wiedziałem, że ty byś mnie zdradził. Dlatego odszedłem, nie chciałem bowiem, żebyś mi pokrzyżował plany. Ścigaliście mnie i wszystko mi odebraliście; ale ja te kosztowności odzyskam, o to możesz być spokojny! — Zrób to! — Zrobię. Przyniosę ci je i pokażę; dlatego jeszcze żyjesz. Ale tak czy inaczej umrzesz, boś jest winien tych mąk, które wycierpiałem. Odebrałeś mi Senicę, dzięki której stałbym się innym człowiekiem. Na nowo wtrąciłeś mnie w otchłań, z której chciałem się wydostać; teraz nadeszła godzina kary. Umrzesz, ale nie od razu, nie od kuli czy noża! Będziesz umierał powoli i cierpiąc nie kończące się męki. Głód rozszarpie ci wnętrzności, a pragnienie wyliże ci duszę, aż z bólu zacznie syczeć jak kropla wody trawiona ogniem! — Myślę, że jesteś do tego zdolny! — Nie drwij sobie i nie myśl, że możesz mi uciec! Gdybyś wiedział, kim jestem, skamieniałbyś z przerażenia. — Nie muszę tego wiedzieć! — Nie? Och, jednak powinieneś się dowiedzieć, żebyś utracił wszelką nadzieję, a twoje serce ścisnęła ręka rozpaczy. Tak, powinieneś wiedzieć wszystko, żebyś bezradnie zgrzytał zębami. Czy wiesz, kto to jest czuwaldar*? — Wiem — odparłem, wiele mi bowiem opowiadano o czuwaldarlar*, bandzie, która nie tak znów dawno grasowała w Konstantynopolu. — A czy wiesz także, że czuwaldarlar tworzą rodzinę, kierowaną przez naczelnika? — Nie. — No więc w takim razie dowiedz się, że ja jestem tym naczelnikiem. Przy tych słowach przyszła mi do głowy pewna myśl. Dzięki wyśmienitym stosunkom z dobrymi przyjaciółmi w Stambule, o których wspominałem już wcześniej*, dowiedziałem się, że nie tylko w stolicy królestwa tureckiego, lecz również w jego części europejskiej, krajach bałkańskich, postrach sieje tajna banda, której władza rozciąga się aż po Góry Czarne i do albańskiego wybrzeża. Opowiadano sobie niestworzone rzeczy o tym stowarzyszeniu, którego działalność pozostawała niejasna, cele nie były nikomu znane, a nieubłagana bezwzględność budziła lęk. Jedni mówili o pospolitych przestępcach, inni bardziej wierzyli w spisek polityczny. Wszystkich jednakże łączył strach przed spotkaniem z tym tajnym związkiem. Czyżby Dawuhd Arafim, który teraz się przechwalał, że jest naczelnikiem czuwaldarlar, miał na myśli związek, o jakim słyszałem? W takim razie, jeśli wiadomość o jego przywództwie nie była naciągana, był człowiekiem, przed którym jeszcze bardziej należało się mieć na baczności. — Fanfaron! — odrzekłem na jego ostatnie słowa, śmiejąc się pogardliwie. — Możesz sobie szydzić! Czyś nie widział w Egipcie, jaki jestem bogaty? Skąd niby wzięło się to bogactwo u mnie, urzędnika przepędzonego batem? Władza naszego związku rośnie z dnia na dzień. I biada temu, kto z nami zadrze! Umrze nędzną śmiercią, zaś jego własność przypadnie nam w udziale Afrak ben Hulam z Adrianopolu też został utopiony w worku, bo jeden z moich ludzi zobaczył u niego dużo pieniędzy. Przyniesiono mi listy, które miał przy sobie. Otworzyłem je ostrożnie, a sprawdziwszy ich treść, postanowiłem, że zamiast niego pojadę do Damaszku i przy pierwszej sposobności splądruję sklep jego czcigodnego krewniaka. Ale wtedy pojawiłeś się ty, giaurze, i musiałem się zadowolić tylko niewielką cząstką. Szejtan niech cię za to zepchnie w najgorętszą otchłań dżehenny! — A teraz straciłeś nawet tę niewielką cząstkę! — Odzyskam ją i pokażę ci. Lecz to będzie ostatnia rzecz, jaką zobaczysz na ziemi. Zaprowadzę cię potem w takie miejsce, z którego nie ma powrotu. Znam tę okolicę, wiedz, że urodziłem się w Soheir. Mój ojciec żył w tych korytarzach, kiedy pasza z Egiptu szedł do Syrii, wcielając w szeregi swoich wojowników mężów i synów. Wtedy byłem jeszcze chłopcem. Znajdowałem się przy ojcu; przekradaliśmy się w ciemności i badaliśmy mrok; poznaliśmy każdy zakamarek tych głębi ziemi, znam więc miejsce, gdzie twoje ciało będzie gniło, kiedy wreszcie umrzesz po długich mękach. — Tylko Allach zna to miejsce! — Ale Allach ci nie pomoże, giaurze! Tak mocno, jak teraz trzymają cię pęta, weźmie cię w objęcia zagłada, której ciebie przeznaczyłem. Twoja śmierć jest przypieczętowana! — W takim razie powiedz mi jeszcze, gdzie przebywa ten Barud el Amasat, który sprzedał ci Senicę jako niewolnicę! — Tego się nie dowiesz! — Widzisz, tchórzu! Gdybyś miał pewność, że tutaj umrę, — mógłbyś mi to powiedzieć bez obaw! — Nie dlatego milczę, nie możesz mieć życzeń, które zostaną spełnione. A teraz bądź cicho! Prześpię się, bo nocą będą mi potrzebne świeże siły. — Nie zaśniesz, bo twoje sumienie nie da ci odpocząć. — Sumienie może mieć giaur; członek naszego związku ma je w pogardzie! Po odgłosach zorientowałem się, że Dawuhd Arafim się położył. Czy rzeczywiście chciał się przespać? Raczej nie! A może to miał być nowy sposób dręczenia mnie? Czy chciał się ze mną zabawić, jak chłopiec z chrabąszczem na nitce? Natężyłem wzrok. Nie, herszt bandy nie zamierzał spać. Zamknął wprawdzie oczy, ale otwierał je od czasu do czasu, żeby spojrzeć w moją stronę, a nie było to spojrzenie zmęczone czy senne, gdyż widziałem skierowane na mnie lśniące oczy. Przecież nie mógłby zasnąć, gdyby tylko pomyślał o tym, w jaki sposób mnie związał. Owinął mi coś wokół kostek i przegubów, a ponieważ ramiona miałem z przodu, bez trudu mogłem sięgnąć do stóp. Gdybym tak miał nóż! Ale Dawuhd Arafim opróżnił mi kieszenie. Całe szczęście, że tym razem wziąłem z sobą tylko nóż i dwa rewolwery! Jeśli rzeczywiście miałem tu nędznie zginąć, to Halef odziedziczy przynajmniej moje strzelby i nie wpadną one w ręce tego przestępcy. Ale zginąć? Czy naprawdę nie miałem już żadnych szans? Mogłem odrobinę poruszać rękami, tak więc odebranie mu noża nie było tak całkiem niemożliwe. Gdybym tego dokonał, a potem zdołał się uwolnić od niego tylko na pięć sekund, byłbym ocalony. Choć nie, jeszcze nie całkiem. Tkwiłem przecież w tych podziemnych korytarzach i nie wiedziałem, dokąd bandyta mnie zawlókł, kiedy straciłem przytomność. Może nawet jeśli się uwolnię, w ogóle nie zdołam samodzielnie odnaleźć drogi do wolności. Ale tym nie musiałem się teraz martwić. Najpierw należało podjąć próbę zaskoczenia śmiertelnego wroga. Od mojego wejścia do korytarza na pewno upłynęło już sporo czasu i było wielce prawdopodobne, że jednak zechce mnie zastrzelić, aby uzyskać pewność, że na zawsze zniknę z tego świata! A tej pewności Dawuhd Arafim nie miałby, gdyby musiał mnie tu zostawić, nawet spętanego. Trochę już mnie znał. Jedynie moja śmierć gwarantowała mu całkowitą pewność. Musiałem zatem spróbować szybkiego uwolnienia. Zastanawiałem się. Czy mogłem się delikatnie ku niemu pochylić i możliwie najciszej odszukać rękojeść noża u jego pasa? To było niemożliwe. Albo rzucić się nań i udusić go gołymi rękami? Nie mogłem przecież na tyle rozsunąć rąk, ile było konieczne, by objąć mocną szyję mężczyzny. A może powinienem użyć stóp jako broni ofensywnej? Może spróbować kopnięcia go w skroń? To również było wykluczone, gdyż jeśli nie trafiłbym we właściwe miejsce, byłbym zgubiony. Musiałem chwycić nóż od razu, przy pierwszej próbie, inaczej wszelki wysiłek, wszelka desperacka odwaga byłyby daremne. Spróbowałem zatem najpierw bardzo cicho podnieść się do pozycji siedzącej. Żadna fałdka mojego ubrania nie miała prawa zaszeleścić, musiałem też zamknąć oczy, żeby bandyta nie odgadł po ich położeniu pozycji mego ciała. Dokładnie tak samo bowiem, jak ja widziałem jego oczy, tak i on mógł widzieć moje. Udało się, a potem, po długim, długim wysiłku przykucnąłem wreszcie na stopach. Oczy miałem teraz tylko półprzymknięte, żeby pochwycić jedno ze spojrzeń mojego wroga. Znów ku niemu zerknąłem — i ledwie zdążył na nowo zamknąć powieki, wydał okrzyk: prawym kolanem przyciskałem mu gardło, lewym zaś pierś. W nagłym przystępie strachu Dawuhd Arafim sięgnął obiema rękami do szyi, chcąc ją uwolnić, co dało mi sposobność dotarcia związanymi rękami do jego pasa. Namacałem rękojeść noża i wyciągnąłem go. Poczuwszy to, przestępca zrozumiał niebezpieczeństwo. Zrzucił mnie gwałtownym szarpnięciem i zerwał się na równe nogi. Wołając: — Nie wymkniesz mi się, psi synu! — wyciągnął ręce w moją stronę. Ale musnął mnie jedynie koniuszkami palców. Wiedziałem, że przeciwnik za chwilę sięgnie dokładnie w to miejsce, gdzie wyczuwał moją obecność. Schyliłem się, rzuciłem w bok, a potem za jego plecy. — Ach, zwiałeś! Gdzie jesteś, giaurze? Teraz, kiedy sądził, że jestem w innym miejscu, mogłem przeciąć sznur i uwolnić stopy, po czym oddaliłem się ostrożnie jeszcze o kilka kroków. Udało mi się, mogłem odetchnąć z ulgą. Ale co teraz? Najpierw odejść od Arafima, żeby móc spokojnie pomyśleć! Przemknąłem cicho jeszcze kawałek dalej i oparłem się o mur. Co teraz miałem począć? Wbiegać coraz głębiej w korytarz? Mustafa efendi mówił o wielkich niebezpieczeństwach, jakie kryją te korytarze! A może się nie patyczkować, tylko stoczyć walkę z przestępcą, żeby go pokonać i zmusić do pokazania właściwej drogi? Nie. Miał broń palną i żaden przymus nie skłoniłby go do tego, żeby wyprowadził mnie na światło dzienne. Poza tym chcąc go pokonać, musiałbym go zabić, a jego trup nie mógł mi już posłużyć za przewodnika. Były to minuty niesamowitego napięcia. Mój śmiertelny wróg również zachowywał całkowitą ciszę. Przystanął? Zbliżał się do mnie czy oddalał? W każdej chwili mógł mnie zaatakować. Do licha, te podziemne korytarze nie mogły się przecież ciągnąć w nieskończoność. Ruszyłem więc po omacku w dotychczasowym kierunku, sprawdzając grunt czubkiem miękkich arabskich butów przed każdym stąpnięciem. W ten sposób przeszedłem jakieś dwieście kroczków, kiedy wydało mi się, że powietrze staje się wilgotniejsze i chłodniejsze. Teraz należało podwoić ostrożność. I rzeczywiście, zaledwie pięć kroków dalej grunt się urywał. Ukląkłem i obmacałem to miejsce. Krawędź podłoża tworzyła dużą, okrągłą dziurę przez całą szerokość korytarza. Z pewnością była to studnia. Nadal znajdowała się w niej woda, na co wskazywała wilgotność powietrza. Kto wie, jaką miała głębokość! Człowiek, który by tam wpadł, nigdy już się z niej nie wydostanie! Sądząc po tym wycinku koła, otwór mógł mieć jakieś półtora metra średnicy. Mógłbym go przeskoczyć, ale nie wiedziałem, jak wygląda przeciwległa krawędź. Może studnia mieściła się na samym końcu korytarza i po przeciwnej stronie był mur? Wówczas skok oznaczałby moją zgubę. W tym kierunku nie mogłem zatem szukać ocalenia; musiałem zawrócić. To było oczywiście bardzo niebezpieczne! Wróg milczał. Czy leżał jeszcze przyczajony w miejscu, gdzie go zostawiłem, gdyż wiedział, że będę zmuszony wrócić? A może wciąż jeszcze myślał, że uciekłem w przeciwnym kierunku? A może bandyta, żeby mieć całkowitą pewność, po prostu pospieszył do wyjścia i tam się zaczaił? Jakkolwiek by było, nie mogłem stać w miejscu. Wziąłem tedy nóż w zęby, położyłem się i jąłem pełzać na kolanach i dłoniach. Iść nie było mi wolno, ale pełzając i delikatnie macając koniuszkami palców, mogłem najpierw ostrożnie wybadać przestrzeń, nim posunąłem się do przodu. Tym sposobem zdobywałem teren, wolno, nawet bardzo wolno, ale systematycznie. Przesunąłem kolana już ponad dwieście razy, tak więc musiałem minąć miejsce, gdzie leżałem jako jeniec Dawuhda Arafima. Ale na tych dwieście kroków potrzebowałem z pewnością znacznie więcej czasu niż godzinę. Minęło jeszcze pół godziny, gdy nagle skończył się mur zarówno po prawej, jak i po lewej stronie, natomiast posadzka ciągnęła, się dalej. Co to było? Z prawa i lewa znajdował się róg muru, zatem korytarz, którym posuwałem się do tej pory, wychodził na inny i to pod kątem prostym. Czy biegł dalej? W tym wypadku oba korytarze tworzyłyby tutaj skrzyżowanie, przy którym na pewno zaczaił się mój przeciwnik. Wytężyłem słuch, lecz nie mogłem usłyszeć nawet najlżejszego odgłosu. Najpierw musiałem się zorientować, czy za skrzyżowaniem mój dotychczasowy korytarz ciągnął się dalej. Zacząłem więc posuwać się w tym kierunku. Oddychałem spokojnie, a puls nie bił szybciej niż zwykle. Tu konieczny był spokój i chłodna rozwaga. Szczęśliwie minąłem skrzyżowanie i przekonałem się, że istnieje dalszy ciąg korytarza. Jaki kierunek miałem obrać teraz? Prosto, w prawo czy w lewo? Powietrze w każdym z tych korytarzy było nieruchome i o tej samej wilgotności; także ciemność była równie gęsta i nieprzenikniona. Zacząłem więc zastanawiać. Jeśli był tu Dawuhd Arafim, to na pewno stał z tej strony, która wiodła na otwartą przestrzeń. Lecz jeśli nie stał tutaj, to obsadził wyjście. Nie mógł się znajdować przed właśnie odkrytym przeze mnie korytarzem, gdyż tam obmacałem rękami rogi bocznych ścian, pozostawały zatem tylko te dwa boki. Zwróciłem się najpierw w lewo. Przesuwałem się do przodu milimetr po milimetrze. Po około dziesięciu minutach wiedziałem już, że tu Arafima nie było. Teraz pozostał już tylko ostatni kierunek, w prawo, zatem ruszyłem. Dotarłem mniej więcej do centrum skrzyżowania, kiedy wydało mi się, że słyszę bardzo cichy, równomierny szmer. Jeszcze bardziej natężyłem słuch i posunąłem się o długość dłoni. Nie myliłem się! Było to tykanie kieszonkowego zegarka, z pewnością mojego, który zabrał mi przestępca. Więc tu go wreszcie znalazłem, i tu był w takim razie korytarz wiodący na otwartą przestrzeń. Ale jak się wydostać? Czy mogłem przejść obok niego? Żeby to stwierdzić, musiałem się zorientować, jaką pozycję zajął przeciwnik: leżał, siedział czy stał. Ważąc się teraz na maksymalne ryzyko, zbliżałem się coraz bardziej. Nie mogłem ryzykować zwarcia i walki, gdyż z pewnością trzymał w ręku broń. Moje ręce sunęły przed siebie cicho i ostrożnie jak czułki ślimaka. Tykanie stawało się coraz, wyraźniejsze, a wreszcie — uwaga! — wreszcie końcem środkowego palca natrafiłem na kawałek materiału. Dawuhd Arafim leżał więc tuż przede mną; wystarczyło wyciągnąć rękę, a już by mnie miał. I w tej niebezpiecznej bliskości znów upłynęło może dziesięć minut, nim się upewniłem, że Arafim leżał w poprzek korytarza. Miałem nad nim przejść? Miałem odwrócić jego uwagę jakimś podstępem? Wybrałem to pierwsze. Było to rozwiązanie wprawdzie niebezpieczniejsze, ale za to pewne. Dokładnie obmacując go opuszkami palców, stwierdziłem, że Dawuhd Arafim założył nogę na nogę. To bardziej mi odpowiadało, niż gdyby je rozłożył szeroko. Uniosłem się powoli, stanąłem tuż przy nim i podniosłem nogę. Gdyby tak mój przeciwnik zmienił w tej chwili pozycję! Był to moment w najwyższym stopniu ryzykowny. Ale przeniosłem nogę na drugą stronę, po czym zrobiłem to samo z drugą. Najtrudniejsze miałem już za sobą. Nie musiałem się już kłaść, mogłem poruszać się na stojąco. Im bardziej oddalałem się od mojego wroga, tym pewniej mogłem stąpać i tym szybciej posuwałem się do przodu. Po pewnym czasie zacząłem iść normalnym krokiem i zauważyłem, że zmieniło się powietrze. W końcu poczułem pod stopami schody. Wchodziłem do góry, stawało się coraz jaśniej, dotarłem do niewielkiego otworu osłoniętego gałęziami gęstego krzaka jałowca i wydostałem się na zewnątrz. Bogu niech będą dzięki! Byłem wolny! Ale znajdowałem się po zupełnie innej stronie świątyni Słońca. Teraz należało się spieszyć, jeśli chcieliśmy złapać przestępcę, gdyż słońce stało już nisko na niebie. Szybkim krokiem obszedłem zatem świątynię, docierając do miejsca, gdzie przebywali moi przyjaciele. Powitał mnie grad pytań. Zauważono moją nieobecność i wszczęto poszukiwania, ale bez powodzenia. Przyszedł nawet Mustafa efendi, żeby zaproponować swoją pomoc w poszukiwaniach. Opowiedziałem moje osobliwe przeżycia, wywołując tym przerażenie, a jednocześnie radość. — Allachowi niech będą dzięki! — rozpromienił się Jakub. — Naprzód, wejdźmy do tego korytarza i schwytajmy go! Wszyscy sięgnęli po broń. — Stójcie! — ostrzegł Mustafa efendi. — Poczekajcie, aż sprowadzę z miasta ludzi. — Wystarczy nas! — sprzeciwił się Halef. — Nie — odparł beledije reisi. — Te podziemne chodniki mają swoje tajemnice. Są tam wejścia i wyjścia, których nie znacie. Potrzebujemy co najmniej pięćdziesięciu ludzi, żeby obstawić ruiny. — Jest nas dziewięciu, to wystarczy — stwierdził Jakub. — Jak sądzisz? To pytanie było skierowane do mnie. Ja również uważałem, że najlepiej będzie działać szybko, podobnego zdania był także Lindsay, któremu wyjaśniłem sytuację. Postanowiliśmy zatem przystąpić do dzieła natychmiast. — Ale co z oświetleniem? — spytałem. — Przyniosę latarnie — rzekł burmistrz. — Z miasta? To będzie trwało zbyt długo! — Nie, tu blisko, po tamtej stronie mieszka ssabbagh,* który ma kilka lamp. Mustafa efendi oddalił się szybkim krokiem, my natomiast omówiliśmy plan wyprawy. Należało obsadzić zarówno wejście, którym dostałem się do podziemnego świata, jak i wyjście, którym udało mi się uciec. Ktoś musiał zostać także przy rzeczach; do tego potrzebne były co najmniej trzy osoby. Przy wyjściu wystarczył jeden człowiek, jako że tamtędy dostaniemy się w głąb, żeby uniemożliwić bandycie ucieczkę w tym kierunku. Ale przy podwójnej kolumnie, gdzie poprzednio wszedłem, uznaliśmy za konieczne wystawić dwóch ludzi. Razem z dwoma, którzy musieli pozostać przy rzeczach, było to pięć osób. Zostawało zatem czterech, którzy mieli zejść w głąb i obezwładnić złodzieja biżuterii. Jak rozdzielić role? Ja naturalnie musiałem wejść do środka. Jako że Halef potrafił się znakomicie skradać, wybrałem go na towarzysza, do tego jeszcze, przez wzgląd na urzędową funkcję, Mustafę efendiego. Na czwartego zaoferował się Lindsay. Nie zgodziłem się, chciałem bowiem, żeby został przy rzeczach. Trzeba było przecież strzec kosztowności, dla których podjęliśmy się tej wyprawy. Lecz Englishman nie ustępował, a pozostali mnie przekonywali, tak że musiałem się zgodzić. Zostać musieli Jakub Afarah, ponieważ kosztowności należały do niego, oraz nowy służący Lindsaya. Przy podwójnej kolumnie mieli się ustawić Bill i Fred, zaś przy wyjściu sługa Jakuba. Nie mogliśmy wykorzystać właściciela koni wynajętych przez Jakuba Afaraha, gdyż przebywał w mieście przy koniach. Tak więc podział został przeprowadzony. Pożyczyłem od Lindsaya jeden z jego rewolwerów i to była jedyna broń, jaką wziąłem oprócz noża. Bill otrzymał sztucer Henry’ego, a Fred rusznicę na niedźwiedzie, po czym każdy objął swój posterunek. Od mego powrotu upłynęło jednak pół godziny, nim ponownie stanąłem przed jałowcem. Mustafa efendi i Lindsay nieśli nie zapalone lampy, a ja z Halefem wszedłem pierwszy. U stóp schodów zdjęliśmy obuwie, po czym zaczęliśmy się skradać. Prowadziłem Halefa za rękę. On dotykał wyciągniętą ręką ściany z jednej, ja z drugiej strony, tak że nic nam się nie mogło wymknąć. Nieprzyjemne było to, że niekiedy z tyłu dawał się słyszeć chrzęst kostek u nóg beledije reisi. Dotarliśmy do skrzyżowania dwóch korytarzy. Lekkim szturchnięciem dałem znak Lindsay owi i Mustafie efendiemu, żeby się zatrzymali, po czym ułożyłem się z Halefem na ziemi, chcąc Podpełznąć do miejsca, gdzie zostawiłem bandytę. Umówiliśmy się, że każdy z nas chwyci go za jedną rękę, na co nadbiegną pozostali, by go związać. Powoli dotarliśmy do wiadomego miejsca, ale — złoczyńcy już tam nie było. Co teraz? Czyżby ułożył się przed jednym z trzech pozostałych korytarzy? Zbadaliśmy i tę ewentualność, lecz nie udało nam się go znaleźć. Musiał być zatem w jednym z trzech korytarzy, tylko bardziej w głębi. Wróciliśmy do naszych; towarzyszy, którzy w napięciu oczekiwali na nasze wołanie. — Już go tu nie ma — szepnąłem. — Cofnijcie się trochę i zapalcie lampy! Tylko stańcie przed nimi, żeby ich blask nie padał na inne korytarze! — Co pan teraz zrobi, sir? — spytał Lindsay. — Przeszukamy te trzy korytarze. — Bez lampy? — Tak. Światło naraziłoby nas na niebezpieczeństwo, bo stalibyśmy się dla Dawuhda Arafima łatwym celem, nie mówiąc już o tym, że z pewnością zauważyłby nas z daleka. — A jeśli go spotkacie, a my będziemy daleko? — To będziemy sobie musieli poradzić sami. Ruszyliśmy najpierw do korytarza, w którym znalazłem studnię. Zajmując całą szerokość korytarza, przeszliśmy nieco ponad dwieście kroków, nie natykając się na opór; dalej musieliśmy iść ostrożnie. Dotarliśmy do otworu, nie znajdując po drodze Dawuhda Arafima, więc zawróciliśmy. Teraz zaczęliśmy się skradać wzdłuż drugiego korytarza. Tu trzeba było zachować szczególną ostrożność, żeby nie narazić się na jakieś nieznane niebezpieczeństwo. Skradaliśmy się więc bardzo wolno, i minął ponad kwadrans, nim dotarliśmy do końca korytarza. Stanęliśmy przed fundamentami świątyni, przeto nic nie wskórawszy, znów musieliśmy zawrócić. W ostatnim korytarzu, jaki nam pozostał, wskazana była taka sama ostrożność. Był o wiele dłuższy niż poprzedni i kończył się głęboką dziurą, która była równie szeroka jak sam chodnik. Zawróciliśmy po raz trzeci. Towarzysze wysłuchali naszej relacji ze zdumieniem. — Był tutaj, a więc musi tu być nadal! — stwierdził Lindsay. — Yes! — Dawuhd Arafim mógł opuścić ten korytarz, kiedy mnie tu nie było. Weźcie lampy! Zajrzymy najpierw do studni! Skręciwszy w lewo, dotarliśmy do końca korytarza. Studnia była bardzo głęboka. W jej ciemnej otchłani nie było widać nic prócz mroku. Tędy złodziej nie mógł uciec. Udaliśmy się zatem do przeszukiwanego ostatnio korytarza. Po dojściu do dziury zobaczyliśmy, że był to otwór prowadzący na schody, których pierwszy stopień był jednak położony tak głęboko, iż nie dało się go namacać ręką z góry. — Zejdziemy na dół? — spytał Mustafa efendi z lekkim drżeniem w głosie. — Naturalnie. To jedyna droga, którą złoczyńca mógł uciec. — Ale jeśli zacznie do nas strzelać z dołu? — Pójdziesz za nami. Daj swoją lampę! Zaczęliśmy schodzić. Naliczyłem chyba dwadzieścia stopni. Na dole był tylko jeden długi korytarz, wiodący głęboko pod ziemię i kończący się przy schodach, którymi wspięliśmy się na górę. Znów znaleźliśmy się w korytarzu. Poszliśmy nim. Prowadził do skrzyżowania, jak tamte cztery zbadane już sklepienia łukowe, i teraz trudno było znaleźć dobrą radę. Mieliśmy się rozdzielić czy pozostać razem? Zdecydowaliśmy się na rozdzielenie. Lindsay i burmistrz pilnowali z jedną lampą skrzyżowania, gdy tymczasem ja ruszyłem z Halefem w dół najbliższego korytarza. On również był bardzo długi i im dalej, tym szerszy, pod koniec także jaśniejszy. Przyspieszywszy kroku, wyszliśmy na światło dzienne przy podwójnej kolumnie, za którą znajdowało się wejście do tych korytarzy. Ale gdzie się podziali Bill i Fred, których tu postawiłem? — Sihdi, Abrahim Mamur tędy przechodził i oni go schwytali — stwierdził Halef. — Wówczas pospieszyliby do innego wyjścia, żeby nam o tym zameldować. Chodź, musimy to sprawdzić! Pobiegliśmy na drugą stronę. Także i to wyjście nie było obstawione. Sługa Jakuba również opuścił swój posterunek. — Zapędzili go do dziury, w której rozbiliśmy obóz, sihdi — rzekł Halef. — Chodźmy tam! — Najpierw sprowadźmy Inglisa i beledije reisi. Popędziliśmy z powrotem do miejsca, gdzie za kolumną zostawiliśmy zapaloną lampę, i ponownie weszliśmy w korytarz, żeby ich sprowadzić. Wyszedłszy z nimi na zewnątrz, zgasiliśmy lampy i pospieszyliśmy do obozu. Przed dziurą już z daleka ujrzeliśmy nowego sługę Lindsaya, który żywo gestykulował, rozmawiając z Billem i Fredem. Z boku stał arabski służący Jakuba i nic z tego nie rozumiał. Spostrzegłszy nas, Podbiegli w podskokach. — Sir, on pojechał! — wołał już z daleka Bill. — Kto? — Mister Jakub Afarah. — Dokąd? — Tam, gdzie i ten drugi. — Który drugi? — Ten, którego chcieliśmy złapać. — Nie rozumiem. Myślałem, że go macie! — My? Nie. Do nas nie przyszedł. Ale myśleliśmy, że złapał go mister Jakub, bo słyszeliśmy, jak strzela, i dlatego pośpieszyliśmy mu na pomoc. — Dlaczego strzelał? — Spytajcie tego tam! Bill wskazał na służącego Lindsaya, który został z Jakubem Afarahem. Dowiedzieliśmy się od niego o zdarzeniach tyleż dziwnych, co nieprzyjemnych. Siedział z Jakubem u wejścia do dziury, myśląc sobie, że rychło przyprowadzimy złodzieja. Wtedy nagle coś zaczęło za nimi trzeszczeć, a obróciwszy się, stwierdzili, że to pomieszczenie się zapada. Nie przyszło im do głowy nic innego jak tylko to, że wali się cała ogromna ruina i czym prędzej uciekli. Ponieważ wbrew ich obawom nie nastąpiło zawalenie, postanowili wrócić i już mieli wejść do jamy, żeby zbadać szkody, kiedy z otworu wyskoczył ku nim jeździec. Był to fałszywy Afrak ben Hulam. Cofnęli się przerażeni, co złoczyńca natychmiast wykorzystał, puszczając się galopem. Jakub wziął się jednak szybko w garść, złapał pierwszą lepszą strzelbę, wyciągnął z dziury drugiego konia Lindsaya i ruszył tropem uciekiniera, posławszy za nim bezskutecznie dwie kule. To było zdumiewające. Nie mogłem w to uwierzyć. Wszedłszy jednak do dziury, znaleźliśmy dowód, że służący mówił prawdę. Pierwsze spojrzenie rzuciłem na miejsce, gdzie wcześniej niej leżała paczka z klejnotami — zniknęła. Brakowało też dwóch koni Lindsaya, w tym dobrego wierzchowca. — Ach! Och! Uciekł! — złościł się Lindsay. — Za nim! Szybko! Yes! Zamierzał dosiąść trzeciego konia, ale chwyciłem go za ramię. — Ale dokąd, sir Dawidzie? — Za złoczyńcą. — Wie pan, dokąd on pojechał? — No. — W takim razie niech pan będzie tak dobry i zaczeka tutaj do powrotu Jakuba! Od niego otrzymamy bliższe informacje. — Sihdi, co to jest? — zawołał Halef, podając mi niewielki, czworokątny kawałek papieru. — Gdzie to leżało? — Było przyklejone do konia. Rzeczywiście, papier był jeszcze wilgotny. Przyklejono go śliną do czoło konia; zawierał tureckie słowa: „Dinledim we hep iszitelim”*. To był cios! Tu, w tej dziurze Dawuhd Arafim z pewnością nie miał czasu, żeby to napisać; musiał to uczynić wcześniej. Do tego stopnia był pewny swego już w trakcie układania planu, który potem tak znakomicie mu się powiódł. Podeszliśmy do tylnej ściany, gdzie natychmiast wszystko stało się jasne. Ten chodnik nie zawalił się sam z siebie, tylko został umyślnie zasypany. Na całej szerokości ułożono deski, na których usypano gruzy tak naturalnie, jak to tylko możliwe. Warstwa gruzu na dole miała chyba ze trzy metry grubości, natomiast u góry zaledwie dwadzieścia pięć centymetrów, poza tym mogły się w niej znajdować luki, przez które można było obserwować całe pomieszczenie i podsłuchiwać znajdujące się wewnątrz osoby. Dawuhd Arafim wiedział o tym urządzeniu, może od swego ojca. Zapewne szybko się zorientował, że mu się wymknąłem, pospieszył zatem do tego chodnika, żeby nas podsłuchać. Kiedy tylko dwaj strażnicy skarbów zostali sami, przebił się przez cienką górną warstwę gruzów. Dzięki nagłej ucieczce Jakuba i służącego mógł zbiec z kosztownościami i koniem. Ten człowiek rzeczywiście był niezwykle przebiegły! Anglik stał przy swoich dwóch pozostałych koniach, siodłając je spiesznie. — To zbędna praca — zauważyłem. — O no, nawet bardzo potrzebna! — Przecież dzisiaj nie może pan pojechać za swoim byłym tłumaczem! — A jednak pojadę! — uparcie obstawał przy swoim Lindsay. — Nocą? Czy nie widzi pan, że się ściemnia? — Ach! Hm! Yes! Ale on ucieknie! — Zobaczymy. Wtedy zbliżył się do nas beledije reisi. — Kara ben Nemsi efendi, czy pozwolisz, że zrobię wam pewną propozycję? — Mów! — Ten człowiek na pewno uciekł w góry, gdzie teraz nie możecie go ścigać. Ale mam ludzi, którzy znają każdą ścieżkę stąd do morza. Mam wysłać posłańców? — Tak, Mustafo efendi, uczyń to! Zostaniesz sowicie nagrodzony. — Dokąd mam ich wysłać? — Do miast portowych, skąd mógłby uciec statkiem. — A więc do Trypolisu, Bejrutu, Saidy, Es Sur i Akki? — Tak, do tych pięciu miejscowości, bo złodziej nie zostanie w tym kraju. Musisz dać tym ludziom listy? — Tak. — W takim razie idź już, żebyś mógł je szybko napisać, a potem przyślij tych ludzi tutaj po pieniądze na drogę! — Dostaną ode mnie to, co będzie im potrzebne; możecie mi potem zwrócić koszta. Od was za dużo by zażądali. Uczciwy burmistrz spiesznym krokiem ruszył do miasta. Nam zaś nie pozostało nic lepszego do roboty, jak zwiedzić korytarz, przez który czmychnął złodziej. Zapaliliśmy więc lampy, zostawiliśmy służących przy naszych rzeczach i wdrapaliśmy się na gruzowisko. Chodnik miał tę samą długość, co ostatni przez nas zbadany, i prowadził do skrzyżowania, od którego doszliśmy potem z Halefem do podwójnej kolumny. Sprawa była niesłychanie prosta, ale dla nas mocno denerwująca. Zaledwie po upływie godziny pojawił się Mustafa efendi, prowadząc pięciu jeźdźców. Zaopatrzył ich już w żywność i pieniądze, ale każdy z nich otrzymał jeszcze od Lindsaya bakszysz który ich ukontentował. Potem odjechali. Dopiero późnym wieczorem usłyszeliśmy na zewnątrz stąpanie znużonego konia, wyszedłszy zaś przed wejście, zobaczyliśmy Jakuba Afaraha powracającego z pościgu. Zsiadł, puścił konia wolno, wszedł i usiadł w milczeniu. My też nie zadaliśmy mu żadnego pytania, póki sam nie zaczął opowiadać: — Allach mnie opuścił! Pomieszał mi rozum! — Allach nie opuszcza zacnych ludzi! — pocieszyłem go. — Schwytamy złodzieja. Wysłaliśmy już ludzi do Trypolisu, Bejrutu, Saidy i Akki. — Dziękuję wam. Ale to nie byłoby konieczne, gdyby Allach mnie nie opuścił. Przecież już go miałem. — Gdzie? — Tam, za wioską Dżead. Mój fałszywy bratanek wziął w pośpiechu złego konia, natomiast ja dosiadłem wierzchowca angielskiego efendiego. Byłem więc szybszy i zbliżałem się do niego coraz bardziej, choć początkowo miał dużą przewagę, pędziliśmy galopem na północ i przelecieliśmy przez Szead. Byłem już tak blisko tego łajdaka, że mogłem go niemal dosięgnąć ręką… — Nie strzelałeś? — Nie mogłem, bo już przedtem wypaliłem z obu luf. Mój gniew sprawił, że czułem się podwójnie silny; chciałem w galopie złapać oszusta i zrzucić go z konia. Wtedy dojechaliśmy do drzew orzechowych stojących przy drodze. On zsunął się z siodła, zarzucił paczkę na plecy i uciekł pod drzewa. Konno nie mogłem go już ścigać, więc także zeskoczyłem. Goniłem go długo, ale był szybszym biegaczem ode mnie. Zatoczył łuk i powrócił do miejsca, gdzie stały zwierzęta. Dobiegł do nich przede mną i dosiadł dobrego konia Anglika, zostawiając mi tego gorszego. — To niedobrze! Nie mogłeś go już dogonić. — Próbowałem, ale mi się nie udało, poza tym zaczęło zmierzchać. Zawróciłem więc, spytałem o nazwę wioski, a teraz jestem tutaj. Niech Allach sprawi, żeby każdy ukradziony klejnot stał się dla Dawuhda Arafima skałą smutku! Naprawdę żal było patrzeć na tego zacnego człowieka. Utracić swoją własność po raz drugi! Ja sam porzuciłem już nadzieję, że dzisiaj uda nam się odpłacić złodziejowi pięknym za nadobne. Byłem niemal pewny, że pojedzie do Trypolisu, gdyż wybrał drogę przez Dżead. Jako że mogliśmy ruszyć jego tropem dopiero o świcie, nie mogło być mowy o tym, byśmy dopadli go przed Trypolisem. Może jeszcze bardziej niż Jakub rozgniewany był Lindsay. Fakt, że ten łajdak wziął sobie akurat jego najlepszego konia, złościł go w najwyższym stopniu. — Każę go powiesić, Well! — zagrzmiał. — Tego, który wziął pańskiego konia? — Yes! Kogóż by innego? — To musiałby pan powiesić naszego poczciwego Jakuba Afaraha. — Jakuba Afaraha? Jego? Czemu? — Bo to on wziął konia, natomiast ten łobuz był na tyle sprytny, żeby mu go odebrać. — Ach! Och! Jak to? Proszę opowiedzieć! Opowiedziałem Anglikowi wszystko po kolei. Ale zamiast go uspokoić, dolałem tylko oliwy do ognia. Wyciął grymas, jakiego nigdy jeszcze u niego nie widziałem, i wykrzyknął w wielkim gniewie: — Tak było? Straszne! Okropne! Miał dobrego konia i nie złapał go! Pozwolił sobie odebrać dobrego konia! Yes! Well! Jakub zorientował się po spojrzeniach Lindsaya, że o nim mowa i mógł się domyślić, o czym rozmawialiśmy. — Kupię mu innego konia — oświadczył. — Czego on chce? — spytał Anglik. — Jakub chce panu kupić innego konia. — On! Mnie! Dawidowi Lindsayowi? Konia? Ach, coraz lepiej! Najpierw mnie złości, że łobuz miał akurat najlepszego konia, potem mnie złości, że go nie miał, a teraz mnie złości, że chce podarować innego Dawidowi Lindsayowi. Podły kraj! Odjadę stąd, do starej Anglii! Tu już nie ma mądrych ludzi! Nawiasem mówiąc, i mnie się tak wydawało, poradziłem zatem, żebyśmy się położyli i o świcie byli gotowi do wymarszu. Lindsay poprosił Mustafę efendiego, żeby wystarał mu się o człowieka z dwoma wynajętymi końmi, co ten mu obiecał; potem udaliśmy się na spoczynek. Było już po północy, kiedy obudził nas okrzyk. Na zewnątrz stał beledije reisi z zamówionym człowiekiem i końmi. Wstaliśmy. Jakub Afarah nagrodził zacnego urzędnika za wydatki i starania, po czym ruszyliśmy w drogę. Nie mogę powiedzieć, żebyśmy zachowali dobre wspomnienie o Baalbek. Przygotowania do drogi były krótkie, zdążyło się jednak mocno rozjaśnić, tak że mogliśmy już wszystko widzieć. Skoro tylko zostawiliśmy za sobą zieloną równinę Baalbek, musieliśmy pokonać rozległy, nieurodzajny teren, gdzie znajdowało się jednak kilka pięknych winnic. Z ogrodzenia tych winnic spoglądały ku nam białe głogi oraz „krople krwi Chrystusa”. Potem dojechaliśmy do wioski Dżead. Rozpytując się, usłyszeliśmy, że wczoraj nie nocował tam żaden obcy, natomiast przybyły z Ain Ata mieszkaniec spotkał samotnego jeźdźca, który na pewno zmierzał do Ain Ata. Później w Ain Ata dowiedzieliśmy się, że ów jeździec rzeczywiście tamtędy przejeżdżał i wynajął człowieka, który znał najkrótszą drogę do Trypolisu. My również najęliśmy takiego przewodnika, po czym niezwłocznie ruszyliśmy dalej. I tak, wciąż zasięgając informacji, zjeżdżaliśmy za ściganym w dół zachodniego stoku Libanu, bez postojów, odpoczywając trochę jedynie nocą. Zupełnie inaczej wyobrażałem sobie tę podróż przez Liban. Nie mogłem odwiedzić nawet słynnego lasu cedrowego. W końcu ujrzeliśmy przed sobą Morze Śródziemne lśniące wspaniałym błękitem, a u stóp gór i nad brzegiem morza leżał Trypolis, nazywany przez Arabów Tarabulus. Miasto cofnięte jest nieco w głąb lądu i tylko przedmieście albo miasto portowe El Mina bezpośrednio obmywają fale morskie. Lecz pomiędzy nimi pachną wspaniałe ogrody, potęgując przyjemne wrażenie, jakie centrum miasta robi na zwiedzającym. Zbliżając się do miasta, zobaczyliśmy niewielki żaglowiec opuszczający port. Czyżbyśmy się już spóźnili? Czyżby ścigany znajdował się na pokładzie? Pognaliśmy nasze konie i jak wicher wpadliśmy do El Mina. Dobyłem lunetę i skierowałem ją na statek. Był jeszcze wystarczająco blisko, żebym mógł rozpoznać twarze ludzi, którzy spoglądali w kierunku lądu. Tak, to on stał przy relingu! Ujrzałem Dawuhda Arafima, wyraźnie i gniewnie tupnąłem nogą. Obok mnie stał turecki marynarz. — Co to za statek? — spytałem. — Maszallah! Statek żaglowy! — odpowiedział mi z pogardą wilka morskiego, po czym odwrócił się do mnie plecami. Nieco z boku stał stary reis el–mina*, którego poznałem po odznace. Zadałem mu to samo pytanie i dowiedziałem się, że to była „Bouteuse” z Marsylii. — Dokąd popłynęła? — Do Stambułu. — Czy szybko odpływa następny statek w tym kierunku? — Nie ma żadnego. Stało się. Przystanęliśmy na plaży. Co robić? Anglik przeklinał po angielsku, w czym pomagał mu służący, Jakub klął po turecku, w czym z kolei ja mógłbym mu pomóc. Ale to nie przyniosłoby żadnego pożytku. — Musimy dostać się do Bejrutu. Tam na pewno znajdziemy jakiś statek do Stambułu — zaproponowałem. — Naprawdę tak myślisz, efendi? — spytał Jakub Afarah. — Jestem o tym przekonany. — Ale przecież wybierałeś się do Jerozolimy! — Na to będę miał czas później. Nie spocznę, nim się nie dowiem, czy utraciłeś kosztowności czy nie. Mój mały Hadżi Halef Omar spytał, czy wezmę go z sobą. Czyż mogłem odtrącić tego wiernego towarzysza? A że Lindsay nie puści nas samych, było równie jasne. Jakub Afarah zapłacił swemu przewodnikowi i właścicielowi koni; to samo zrobił Anglik. Wzięliśmy innych przewodników i inne konie, i następnego dnia udaliśmy się w drogę. Po przybyciu do Bejrutu usłyszeliśmy, że w porcie stoi amerykański szkuner, który ma popłynąć do Stambułu. Obejrzeliśmy go. Miał ostro zakończony kil i takielunek klipera, był więc dobrym żaglowcem, któremu można było powierzyć swój los, jeśli ktoś nie lękał się odrobiny wzburzonego morza. Porozmawialiśmy z kapitanem i dobiliśmy targu. Żegnaj, dumny Libanie! Tym razem przejechałem obok, nie zwracając na ciebie uwagi! Ale do zobaczenia innym razem! XIII WŚRÓD TAŃCZĄCYCH DERWISZÓW W pokoju „Hotel de Pest” w Perze siedziało dwóch ludzi, popijając wyśmienitego rustera, którego podał im właściciel, pan Totfaluszi, i paląc fajki z wyrazem zadumy na twarzach. Nie wyglądali na „wymuskanych i wystrojonych”. Powierzchowność jednego tworzyły wysokie, mocne buty z juchtu, brązowe spodnie, brązowa kurtka, spalona słońcem twarz i brązowe ręce Beduina. Zewnętrzna powłoka drugiego wymalowana była wszelkimi odcieniami szarości, wyjąwszy nos, który prezentował trwałą czerwień. Nagle Szary otworzył usta, potrząsnął głową i zamknął oczy. Nie mógł tego dłużej powstrzymywać: jedna z jego wielkich myśli uwolniła się i wyrwała w triumfalnie rozbrzmiewających słowach: — Sir, co pan sądzi o pytaniu w kwestii wschodniej? — Że zakończone jest nie pytajnikiem, tylko wykrzyknikiem — brzmiała odpowiedź Brązowego. Szary znów zamknął usta, szeroko rozwarł oczy i zrobił minę, jakby przed chwilą przeczytał jeden tom Sentencji mędrca Keladisa. Szarym był sir Dawid Lindsay, Brązowym natomiast ja. Nigdy nie oddawałem się namiętnie polityce, zaś do kwestii wschodniej odczuwałem wstręt. Kto najpierw potrafi wyjaśnić pojęcie, może potem także rozwiązać kwestię. To pytanie i tak zwany „chory człowiek” nawet w najbardziej ożywionym towarzystwie natychmiast zmuszały mnie do milczenia. Nie studiowałem politycznej medycyny, nie umiem zatem powiedzieć, na jaką chorobę cierpi ten człowiek; myślę jednak, że również wokół niego panują stosunki, których nie nazwałbym zdrowymi. Turek jest człowiekiem, a człowieka nie uzdrawia się w ten sposób, że wokół jego łoża ustawiają się sąsiedzi i szablami odrąbują od jego ciała członek po członku, oni, którzy przecież są chrześcijanami. Chorego człowieka się nie zabija, tylko leczy, gdyż ma on tak samo święte prawo do życia jak każdy inny. Oczyszcza się jego ciało z substancji chorobotwórczych, które są dlań szkodliwe, podając w zamian środek, który go uleczy i przywróci mu sprawność. Turek był niegdyś wprawdzie dzikim, ale za to zacnym nomadą, dobrodusznym poczciwcem, który nikomu nie zazdrościł tego, co ten posiadał, a sam dla siebie też trochę brał. Później jego prostą duszę omotała niebezpieczna sieć islamskiego fanatyzmu i zachłanności; utracił klarowność swej i tak już przecież niewprawnej władzy sądzenia, chciał znaleźć dla siebie drogę, przy czym coraz bardziej zaplątywał się w błędnych ścieżkach. Wówczas ów mrukliwy człowiek wpadł w gniew, gniew wobec siebie i innych; chciał uzyskać pewność, chciał się przekonać, czy to prawda, że słowo Proroka może przemierzyć kulę ziemską na końcu miecza. Przypiął sobie kołczan, sięgnął po włócznię i łuk, dosiadł kosmatego konia i złapał za kark pierwszego lepszego sąsiada. Turek zwyciężał i zwyciężał; zaczęło mu się to podobać. Czuł, jak z każdym zwycięstwem rosną jego siły i pewność siebie, posuwał się więc śmiałymi krokami dalej. Tysiące ludzi leżało u jego stóp; mógł przebierać w perłach i złocie, ale, jak dawniej, nadal jadł wysuszony owczy ser z twardym owsianym chlebem, gdyż dzięki temu miał mocny szkielet i żelazne muskuły. I tak to trwało, póki nie ugrzązł po pas w bagnie bizantyńskiej hipokryzji. Schlebiano mu, czyniąc z niego półboga; rozpraszano go tysiącznymi względami; wynajdywano tysiące nałogów, żeby uzyskać nań wpływ, wpajano mu potrzeby, które musiały doprowadzić go do zguby. Jego natura długo się broniła; ale kiedy raz już zaczął niedomagać, jego stan jął się gwałtownie pogarszać, a teraz leży otoczony przez egoistycznych doradców, którzy nie cofają się przed zagarnięciem schedy po nim jeszcze za jego życia. Po co to wprowadzenie? Po prostu po to, aby podkreślić, że nie czuję nienawiści do Turków, tylko im współczuję, gdyż jestem chrześcijaninem, i zawsze mnie boli, kiedy słyszę, jak jakiś turkożerca twierdzi, że Osmanom nie można już pomóc. To jest faryzejska pycha, a nie duch chrześcijański! Statek „Bouteuse” stał na dole w Złotym Rogu. Zwinął skrzydła i zrzucił kotwicę. Przedtem jednak okazał się dobrym żaglowcem dorównującym naszemu amerykańskiemu kliperowi, ponieważ dobił do Stambułu o cały dzień przed nami. Kiedyśmy wysiedli na ląd, pierwsze kroki skierowałem ku „Bouteuse”. Kapitan przyjął mnie z miłą uprzejmością, właściwą Francuzom w życiu towarzyskim. — Chciałby pan obejrzeć mój statek? — spytał mnie. — Nie, panie kapitanie. Chciałbym pana zapytać o jednego z pańskich ostatnich pasażerów. — Jestem do pańskich usług. — W Trypolisie wsiadł na pokład pewien człowiek… — Tylko jeden. — Czy wolno spytać, jak się przedstawił? — Ach, pan jest policjantem? — Nie, jestem zwykłym Niemcem. Człowiek, o którego pytam, ukradł mojemu przyjacielowi w Damaszku cenne klejnoty. Ścigaliśmy go, ale przybyliśmy do Trypolisu, kiedy pan już wypłynął w morze. Dopiero w Bejrucie mogliśmy znaleźć sposobność ruszenia pańskim kursem. Oto powód mojej wizyty na pańskim statku. Kapitan w zamyśleniu gładził brodę. — Z całego serca współczuję pańskiemu przyjacielowi, ale nie wiem, czy mógłbym się panu na coś przydać, choć bardzo bym tego chciał. — Ten człowiek natychmiast opuścił pokład? — Natychmiast. Ach, przypomniałem sobie, że przywołał na pokład hammala*, któremu kazał dźwigać swoje rzeczy. Nie było tego wiele, miał tylko jedną paczkę. Poznałbym tego hammala. Pasażer nazywał się Afrak ben Hulam. — To fałszywe nazwisko. — Prawdopodobnie. Proszę mnie jeszcze odwiedzić na statku! Mogę panu obiecać, że zagadnę tego hammala, jeśli go spotkam. Poszedłem. Towarzysze oczekiwali mnie na nabrzeżu. Jakub Afarah stanął na czele, żeby nas zaprowadzić do domu swego brata. Ani ja, ani Lindsay nie mieliśmy zamiaru korzystać z jego gościny. Chcieliśmy mu się jedynie przedstawić. Hurtownik Maflei mieszkał nie opodal nowego meczetu Jeni Dżami. Wygląd domu nie pozwalał się domyślać rozmiarów jego bogactwa. Nie zdążyliśmy się jeszcze przedstawić, a już zaprowadzono nas do selamliku, gdzie nie musieliśmy długo czekać na pojawienie się pana domu. Wydawał się zdumiony taką liczbą gości; dostrzegłszy jednak brata, całkowicie zapomniał o tak zwykle oczywistej powściągliwości muzułmanina i podbiegł, by go uściskać. — Maszallah, mój brat! Czyżby Allach obdarzył mnie łaską prawdziwego widzenia? — Dobrze widzisz, mój bracie! — Zatem niech Allach pobłogosławi przybycie twoje i twoich przyjaciół! — Tak, przyprowadziłem ci moich przyjaciół. — Przybywasz do Stambułu w interesach? — Nie. Ale o tym porozmawiamy potem. Czy Isla, syn twego serca, jest w Stambule czy w podróży? — Jest tutaj. Uraduje się jego dusza, gdyż ujrzy twe oblicze. — Syna twego spotka jeszcze więcej radości. Zawołaj go! Upłynęło kilka minut, nim Maflei wrócił z synem. Ujrzawszy Islę, stanąłem nieco z boku. Młodzieniec objął swego stryja, po czym rozejrzał się dookoła. Spojrzawszy na Halefa, natychmiast go poznał. — Na Allacha! Hadżi Halefie Omarze ago, ty tutaj? Jesteś w Stambule? — zawołał ze zdumieniem. — Bądź pozdrowiony, towarzyszu mego przyjaciela! Rozstałeś się z nim? — Nie. — Więc i on jest w Stambule? — Tak. — Dlaczego nie przyszedł z tobą? — Rozejrzyj się! Isla obrócił się i już w następnej sekundzie trzymałem go w objęciach. — Efendi, nawet nie wiesz, jaka to dla mnie radość! Ojcze, spójrz na tego człowieka! To Kara ben Nemsi efendi, o którym ci opowiadałem, a to jego towarzysz Hadżi Halef Omar aga. Dopiero teraz zaczęło się powitanie, przy którym zalśniły nawet oczy Anglika. Służący w podskokach przynieśli kawę i fajki. Maflei i Isla natychmiast zamknęli sklep, żeby móc się nami zająć, i wkrótce już opowiadaliśmy o wszystkim, siedząc na poduszkach. — Ale w jaki sposób spotkałeś się z efendim, stryju? — spytał Isla ben Maflei. — Był moim gościem w Damaszku. Spotkaliśmy się na stepie i zawarliśmy przyjaźń. — Dlaczego nie przynosisz nam pozdrowień od Afraka ben Hulama, syna mego stryja? — Pozdrowień nie mogłem ci przynieść, ale wiadomość dla ciebie mam. — Wiadomość, ale żadnych pozdrowień? Nie rozumiem cię. — Przybył do nas Afrak ben Hulam, ale to nie był ten prawdziwy. — Na Allacha! Jakże to możliwe? Daliśmy mu list. Czy nie otrzymałeś go? — Otrzymałem. Przyjąłem tego człowieka, jak sobie życzyliście, udzieliłem mu gościny w moim domu i w moim sercu, ale okazał się niewdzięczny, kradnąc mi wiele mieszków kosztowności. Słysząc tę wiadomość, krewni tak się przestraszyli, że przez chwilę nie mogli wyrzec słowa. Potem ojciec zerwał się na równe nogi i krzyknął: — Mylisz się! Człowiek, w którego żyłach płynie krew naszych ojców, nie mógł tak postąpić. — Zgadzam się z tobą — odrzekł poważnie Jakub Afarah. — Człowiek bowiem, który przekazał mi twój list i przedstawił się jako Afrak ben Hulam, był obcym. — Myślisz, że powierzam takie listy obcym? — To był obcy. Wcześniej zwał się Dawuhd Arafim, potem Abrahim Mamur, a teraz… Isla poderwał się z miejsca. — Abrahim Mamur? Coś o nim powiedział? Gdzie on jest? Gdzieś go widział? — Był w moim domu, mieszkał i spał pod moim dachem. Powierzyłem mu skarby o milionowej wartości, nie przeczuwając, że to jest Abrahim Mamur, twój śmiertelny wróg! — Allach kerim! Dusza moja zamienia się w kamień! — żalił się ojciec. — Jakież nieszczęście wyrządził mój list! Ale jak wpadł w jego ręce? — Złoczyńca zamordował naszego bratanka, Afraka ben Hulama, którego przecież nie znałem, po czym odebrał mu list. Przeczytawszy go, postanowił, że przybędzie do mnie jako mój krewny i splądruje mój sklep. Tylko Karze ben Nemsi efendiemu zawdzięczam, że tak się nie stało. — Co zrobiłeś z Abrahimem Mamurem? — Złoczyńca nam uciekł, a myśmy go ścigali. Przypłynął tu wczoraj francuskim statkiem. My natomiast przybyliśmy dopiero dzisiaj. — W takim razie natychmiast przepytam Francuza — rzekł Isla, podnosząc się z miejsca. — Możesz zostać — ostudziłem jego gorliwość. — Już tam byłem. Złodziej zszedł ze statku, ale kapitan obiecał, że nam pomoże. Zaprosił mnie do ponownych odwiedzin. — Więc nie dręczcie już naszych dusz i opowiedzcie wszystko po kolei — poprosił Maflei. Jego brat spełnił tę prośbę i szczegółowo opowiedział o całym zdarzeniu, czym wywołał wielkie wzburzenie. Maflei zaraz chciał pobiec do kadiego i nakazać przeczesanie całego Stambułu w poszukiwaniu złoczyńcy. Krążył po selamliku jak lew czyhający na swego wroga. Także jego syn był w najwyższym stopniu wzburzony. Dopiero kiedy gniewna krew zaczęła nieco spokojniej płynąć w żyłach, powróciła też zdolność spokojnego namysłu, która była niezbędna do podjęcia decyzji w takim przedmiocie. Na razie odradzałem włączanie do sprawy policji; chciałem się przekonać, czy mnie albo komuś innemu spośród nas uda się odkryć ślad zbira. Ten pogląd spotkał się z uznaniem. Kiedy zamierzałem odejść z Lindsayem i Halefem, Maflei i Isla nie chcieli się na to zgodzić za żadną cenę. Uparcie powtarzali, że w czasie całego naszego pobytu w Stambule musimy być ich gośćmi. Pragnąc nam zapewnić spokój, postanowili umieścić nas w ustronnie położonym pawilonie ogrodowym, a ponieważ nie chcieliśmy ich obrazić, byliśmy zmuszeni przychylić się do tego życzenia. Dom stał w najbardziej odległej części ogrodu; według standardów tureckich pomieszczenia były znakomicie urządzone, tak iż w naszym odosobnieniu mogliśmy żyć wedle własnego upodobania, nie krępowani miejscowymi zwyczajami. Mieliśmy czas na odpoczynek i narady nad sposobami poszukiwania śladów naszego wroga. W przypadku Konstantynopola, w którego tłum pojedynczy człowiek tak łatwo mógł się wtopić, była to bardzo skomplikowana sprawa. Nie pozostawało nam nic innego, jak liczyć na łut szczęścia, a poza tym starannie przeszukiwać wszystkie dzielnice miasta. Przede wszystkim jak najszybciej odwiedziłem kapitana „Bouteuse” i podałem mu adres mojego mieszkania u hurtownika Mafleia. Ta zapobiegliwość rychło zaowocowała, gdyż już trzeciego dnia po naszym przybyciu przyszedł do nas pewien hammal, którego przysłał kapitan. Zapytałem go o pasażera, któremu zniósł bagaż z „Bouteuse”, i usłyszałem, że ów człowiek poszedł do domu przy wielkiej ulicy w Perze. Tragarz twierdził, że dokładnie pamięta ów dom i zaoferował się, że mnie tam zaprowadzi. Oczywiście natychmiast z tej propozycji skorzystałem. W domu mieszkał pewien kitak*. Potwierdził, że w podanym czasie był u niego jakiś człowiek, który go pytał o mieszkanie do wynajęcia. Poszedł z nim, żeby mu pokazać różne domy, ale przybyszowi nie odpowiadało żadne z tych mieszkań. Potem się rozstali i żaden nie troszczył się już o losy drugiego. To było wszystko, czego mogłem się dowiedzieć. Za to w drodze powrotnej miałem ważne spotkanie, które w pewien sposób pozwoliło mi powetować niepowodzenie. Zaszedłem mianowicie do kawiarni, żeby zamówić filiżankę mokki oraz fajkę, i ledwie zdążyłem usiąść na swojej poduszce, kiedy obok mnie rozległ się okrzyk w języku niemieckim: — O rany, czyż to możliwe? To naprawdę pan czy ktoś inny? Obróciwszy się ku mówiącemu, ujrzałem twarz pokrytą gęstym zarostem, która wydała mi się znajoma, choć nie od razu mogłem sobie przypomnieć, gdzie ją widziałem. — Pan zwracał się do mnie? — spytałem. — Tak, a do kogóż by innego? Nie pamiętasz mnie pan? — Powinienem oczywiście pana rozpoznać, ale proszę nieco wspomóc moją pamięć! — Zapomniałeś już pan Hamsada el Dżerbaję, któren nad Nilem śpiewał panu piękną piosenkę o Kuczke, a potem… Przerwałem mu szybko: — Ach, rzeczywiście! Zmyliła mnie pańska wielka broda. Szczęść Boże, ziomku! Proszę się do mnie przysiąść! Chyba dysponuje pan czasem? — Aż za bardzo, jeśli masz pan akurat ochotę fundnąć mi kawę. Jak to się mówi, jestem trochę spłukany. Usiadł obok mnie, i mogliśmy prowadzić rozmowę bez obaw, że Turcy zrozumieją naszą niemczyznę. — A więc jest pan trochę spłukany! Jak do tego doszło? — spytałem. — Proszę mi opowiedzieć, jak się panu wiodło od czasu, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni! — Niby jak miało mi się wieść? Źle, i tyle! Ten Isla ben Maflei, któremu służyłem, przepędził mnie, bo myślał, że już mu się nie przydam. No to trafiłem do Aleksandrii, z jednym takim Grekiem poszedłem do Kandii, a stamtąd jako niby marynarz do Stambułu, gdzie żem stanął na własnych nogach. — Jako kto? — Jako pośrednik w wielu sprawach, jako przewodnik po mieście, służący na różne okazje i pomoc do wszystkiego, na czym da się zarobić forsę. Ale nie ma tu nikogo, komu potrzebny pośrednik, no więc wszyscy łażą po mieście beze mnie. Nie ma żadnej okazji, żeby komuś pomóc, no to sobie spaceruję, a kiszki mi marsza grają. Cała nadzieja w panu, kochaniutki ziomku, że się pan mną zajmiesz. Pan przecież pamiętasz, jakżem się przysłużył w tamtej przygodzie! — Zobaczymy! — odrzekłem. — Dlaczego nie zwrócił się pan do Isly ben Mafleia? On przecież jest w Stambule. — Piękne dzięki! Nie chcę o nim słyszeć. On mnie obraził, zranił i dotknął do żywego mój honor. Ja mu nie zrobię tej przyjemności, żeby on mnie oglądał. — Mieszkam u niego — wtrąciłem. — Och, to przykrość, nie będę mógł pana odwiedzić. — Nie będzie pan przecież odwiedzał jego, tylko mnie. — I co z tego! W żadnym wypadku nie przestąpię progu jego domu. Ale chętnie przysłużyłbym się panu w inny sposób. — Będzie po temu okazja. Pamięta pan tego Abrahima Mamura, któremu porwaliśmy dziewczynę? — Doskonale. Nazywał się naprawdę Dawuhd Arafim i dał nam drapaka. — Teraz jest w Konstantynopolu, a ja go szukam. — Sam wiem najlepiej, że on tu jest, bo żem go widział. — Ach! Gdzie? — Spotkałem go w Dimitri, ale on mnie nie poznał. Wiedziałem, że Sankt Dimitri obok Tatawli, Jeni Mahalle i Feriköj należało do najbardziej osławionych dzielnic, spytałem więc: — Często bywa pan w Dimitri? — Bardzo często. Mieszkam tam. Wszystko było dla mnie jasne. Ten cyrulik z Jüterbog zamieszkał wśród greckiej hołoty w Dimitri, najbardziej zdeprawowanej grupy mieszkańców Stambułu. Przestępstwo jest tam na porządku dziennym, podobnie jak w osławionych ulicach Nowego Jorku czy w zaułku Blackfriar w Londynie. Wieczorami nie jest bezpiecznie tam się pokazywać, a nawet za dnia przy każdym kroku po prawej i lewej stronie otwierają się drzwi do jaskiń, w których występek świętuje swoje rozpustne święto albo opłakuje swój żywot wśród wstrętnych chorób. — Mieszka pan w Sankt Dimitri? — spytałem zatem. — Nie było innego miejsca, gdzie mógłby pan znaleźć mieszkanie? .— Miejsc było sporo, ale w Dimitri też jest pięknie, zwłaszcza jak masz pan forsę, żeby z tej piękności korzystać. — Obserwował pan Abrahima Mamura po tym spotkaniu? Bardzo mi zależy na tym, żeby dowiedzieć się, gdzie teraz przebywa. — Dałem sobie spokój, bo i tak byłem zadowolony, że on mnie nie poznał, ale znam dom, z którego wyszedł, i mogę tam popytać. — Nie zechciałby pan pokazać mi tego domu teraz? — Dobra. Zgadzam się. Zapłaciłem rachunek. Wzięliśmy dwa konie, które można było wynająć w pobliżu, po czym przez Perę i Teppe Baszi pojechaliśmy do Sankt Dimitri. Mówi się, że Kopenhaga, Drezno, Neapol i Konstantynopol to cztery najpiękniejsze miasta Europy. Nie mam powodu, żeby się sprzeciwiać temu twierdzeniu. Ale jeśli idzie o Konstantynopol, muszę jednak zauważyć, że to miasto można uznać za piękne jedynie wówczas, gdy ogląda się je z zewnątrz, od strony Złotego Rogu; lecz skoro tylko wejdzie się do jego wnętrza, rozczarowanie będzie nieuniknione. Przypominam sobie przy tym owego lorda, o którym opowiadano, że wprawdzie odwiedzał Konstantynopol swoim parowym jachtem, ale nigdy nie schodził na ląd. Płynął od Rodosto wzdłuż północnego brzegu morza Marmara do Stambułu, skręcał do Złotego Rogu, docierał do Ejub i Siidliidże, zawracał i żeglował po Bosforze aż do jego ujścia do Morza Czarne’go; potem kończył rejs, mając świadomość, że nie zepsuł sobie ogólnego obrazu Konstantynopola przez wdawanie się w nieprzyjemne szczegóły. Natomiast wchodząc do miasta, natrafia się na ciasne, kręte, pełne zakamarków uliczki i zaułki. Bruk zdarza się bardzo rzadko. Domy zbudowane są najczęściej z drewna i zwrócone ku ulicy smutnym, pozbawionym okien frontem. Na każdym kroku spotyka się brzydkie, kudłate psy, które tutaj pełnią funkcję służb oczyszczania miasta, zaś z powodu ciasnoty ulic w każdej chwili trzeba być przygotowanym na to, że tragarze, konie, osły i inne zwierzęta, albo i ludzie, wdepczą nas w błoto. Tak właśnie wyglądała nasza droga do Sankt Dimitri. Ulice zanieczyszczone były wyrzuconymi przez handlarzy resztkami ryb, mięsa, owoców i warzyw. Na ziemi gniło mnóstwo skórek od melonów. Obok jatek śmierdząca krew stała w wielkich kałużach; ścierwo psów, kotów i szczurów, rozszarpane strzępy padłych koni wydzielały okropny odór. Sępy i psy były tu jedynymi stworzeniami, które przyczyniały się do złagodzenia tego nieznośnego stanu rzeczy. Z trudem unikaliśmy zderzenia z hammalami, którzy przez zapuszczone ulice taszczyli kamienie, deski i belki. Jeśli na drodze spotkaliśmy obładowanego osła, grubego Turka na koniu albo zgoła wóz z kobietami ciągnięty przez wołu, to trzeba było nie lada sztuki, żeby przejechać bokiem, nie narażając się na zmiażdżenie. W ten sposób dotarliśmy wreszcie do Sankt Dimitri. Tu zsiedliśmy z koni i zwróciliśmy je naszym atdżis*. Człowiek z Jüterbog pokazał mi najpierw swoje mieszkanie; mieściło się ono w tylnej części na pół zawalonej chaty i przypominało raczej oborę dla kóz niż ludzkie domostwo. Drzwi tworzyło kilka sklejonych arkuszy papieru, okno stanowiła po prostu dziura wybita w ścianie, a jedyne naczynia i sprzęty domowe, jakimi mógł się pochwalić, to był pozbawiony ucha dzban na wodę, na którym pająk krzyżak utkał swoją sieć, oraz kawałek podartego żagla, służący mu za sofę i łóżko. Obejrzałem owo pomieszczenie ze smętkiem i w milczeniu, po czym znów wyszedłem z cyrulikiem na ulicę. Zaprowadził mnie do domu, którego wygląd nie obiecywał niczego dobrego, a wnętrze jedynie potwierdzało to przeczucie. Była to jedna z owych winiarni i kawiarni, w których wartość ludzkiego życia równa jest zeru, a których mieszkańcy i goście prowadzą życie, jakiego nie da się opisać. Nie zatrzymując się w pierwszym pomieszczeniu, cyrulik powiódł mnie do izby na tyłach, gdzie grano w karty i… palono opium. Palacze w różnym stanie odurzenia leżeli na długiej, wąskiej podściółce ze słomy, która ciągnęła się wzdłuż dwóch ścian pokoju. Jakiś starzec właśnie zajmował się przypalaniem tej trucizny. Pożądanie sprawiło, że wyprostował swą podobną do szkieletu postać, oczy, normalnie przygaszone, roziskrzyły się, a dłonie drżały. Zrobił na mnie wstrętne wrażenie. Obok leżał młody, zaledwie dwudziestoletni chłopak w stanie uśpienia; uśmiechał się, jakby przebywał w siódmym niebie Mohammeda. On również wpadł już w szpony diabła opium, który tak łatwo nie wypuszcza swych ofiar. Wysoki, chudy Dalmatyńczyk blisko niego wił się w najwyższym stadium odurzenia, zaś nie opodal szczerzyła się wstrętna gęba podupadłego derwisza, który opuścił klasztor i wstąpił do tej jaskini, żeby resztkę swych sił witalnych poświęcić szalonym obrazom złudnego otumanienia. — Czyżby i pan palił? — spytałem mojego krajana wiedziony przeczuciem. — Tak — odrzekł — ale dopiero od niedawna. — Na Boga, w takim razie może jeszcze nie jest za późno, żeby to rzucić! Czyżby pan nie wiedział, jak diabelskie działanie ma ta trucizna? — Diabelskie? Hm, chyba nic pan z tego nie kapujesz! Bynajmniej, to ma działanie wprost niebiańskie. Nie chciałbyś pan spróbować? — Ani mi w głowie. Czego tu się można napić? — Jest wino. Ja zamówię, resztą sam pan się zajmiesz. Dostaliśmy gęste, czerwone wino greckie, którego okropny smak był niepojęty dla kogoś, kto wie, jak wyśmienite są duże greckie winogrona. Więc to był dom, w którym bywał Abrahim Mamur. Zapytałem o niego szynkarza; ale że przez ostrożność nie mogłem wymienić żadnych nazwisk i nie wiedziałem też, jakie przybrał sobie teraz nazwisko, dociekanie było daremne. Dlatego poleciłem cyrulikowi, żeby miał oczy otwarte i dał mi znać, gdyby znalazł poszukiwanego. Zaopatrzyłem go w niewielką sumę pieniędzy i pożegnałem się, ale jeszcze nie zdążyłem opuścić tej ponurej spelunki, gdy on już siedział przy graczach, żeby stracić pieniądze na hazard, resztę zaś pewnie wydać na opium. Uważałem, że człowiek ten przepadł już z duszą i ciałem, mimo to postanowiłem, że zawrócę go ze złej drogi, jeśli to będzie możliwe. Następnego dnia był piątek i Isla zaprosił mnie na spacer do Pery. W drodze powrotnej doszliśmy do budynku w stylu meczetu, który położony był w pobliżu rosyjskiego poselstwa i oddzielony od ulicy kratą. Isla przystanął i spytał: — Efendi, czy widziałeś już kiedy chora–tepenler*? — Tak, ale nie w Konstantynopolu. — To jest ich tekke*, a teraz zbliża się pora ich nabożeństwa. Chciałbyś tam ze mną wejść? Przytaknąłem. Weszliśmy przez szeroko rozwarte skrzydło bramy na wyłożone dużymi płytami z marmuru podwórze. Jego lewą stronę ograniczał cmentarz, także odgrodzony kratą. Za nią, w cieniu wysokich, ciemnych cyprysów widać było mnóstwo białych nagrobków, ozdobionych zwieńczeniem w kształcie turbanu. Po jednej stronie kamieni nagrobnych widniało wyryte imię zmarłego i werset z Koranu. Tureckie kobiety wybrały sobie ten cmentarz na miejsce popołudniowych spotkań, gdziekolwiek więc spojrzałem, pomiędzy drzewami jaśniały białe zawoje i barwne płaszcze. Turcy lubią odwiedzać miejsca, gdzie ich zmarli odbywają swój wieczny kef. W głębi podwórza stała okrągła budowla przykryta kopułą, natomiast prawą stronę tworzył jednopiętrowy klasztor, przykryty dachem również w kształcie kopuły budynek, zwrócony tylną częścią do ulicy. Pośrodku podwórza rósł wysoki cyprys opleciony po sam czubek bluszczem. Samo podwórze było pełne ludzi, cisnących się do okrągłej budowli. Isla zaprowadził mnie jednak najpierw do klasztoru, żeby mi pokazać wnętrze tureckiego domu derwiszów. Derwisz to perskie słowo i znaczy „biedak”; odpowiada mu arabskie słowo fakir. Derwiszem nazywa się każdego członka religijnego zakonu islamskiego. Tych zakonów jest wiele, lecz ich członkowie nie składają żadnych ślubów. Nie znają ślubowania ubóstwa, czystości i posłuszeństwa. Tekke i chabgah* są często bogate dzięki parcelom, majątkom i ciągniętym z nich dochodom, jak też w ogóle tureckie życie duchowe nie ma nic wspólnego z biedą. Mnisi są z reguły żonaci i pomijając wspólne nabożeństwa, zajmują się jedzeniem, piciem, spaniem, grą, paleniem fajek i próżniactwem. Dawniej derwisze odgrywali istotną rolę polityczną i religijną; obecnie jednak stracili na znaczeniu i jedynie niższe warstwy ludu okazują im jeszcze pewien szacunek. Wymyślają przeto rozmaite sztuczki, które mają im nadać polor nawiedzonych i cudotwórców. Dają też przedstawienia, w czasie których prezentują osobliwe tańce i śpiewają pieśni pełne zawodzenia. Za klasztorną furtą znaleźliśmy się w wysokim, chłodnym pomieszczeniu, które zajmowało całą szerokość budowli. Stąd po lewej stronie odchodził pod kątem prostym korytarz biegnący równolegle do osi podłużnej klasztoru. Na korytarz otwierały się cele derwiszów; okna małych jednoosobowych pomieszczeń wychodziły na podwórze. Drzwi nie było, tak więc z korytarza zwiedzający mógł zajrzeć do każdej z otwartych cel. Ich urządzenie było proste: składało się tylko z wąskich, ułożonych pod ścianami poduszek. Na tych otomanach siedzieli derwisze w okrągłych filcowych czapeczkach, przypominających te, które w czasie naszych przedstawień cyrkowych noszą klowni. Jedni palili, inni przygotowywali się do czekającego ich tańca, a jeszcze inni siedzieli bez ruchu pogrążeni w myślach. Stąd udaliśmy się do rotundy, gdzie najpierw weszliśmy do czworokątnego westybulu, potem zaś do dużej, ośmiokątnej sali głównej. Wsparte o jedną smukłą kolumnę sklepienie tworzyło dach w kształcie kopuły, zaś ciąg wielkich, otwartych okien zajmował tylną część. Posadzka była gładka jak lustro. Dwa rzędy lóż — jeden na ziemi, drugi w połowie wysokości sali — biegły wokół wszystkich ośmiu ścian; kilka górnych lóż miało kratę z pozłacanych prętów: przeznaczono je dla kobiet. Inna loża, również w górnym rzędzie, stanowiła podium dla chóru muzycznego. Wszystkie te loże były już zajęte, zajęliśmy przeto miejsce w jednej z dolnych. Rozpoczęło się przedstawienie, które miało uchodzić za coś w rodzaju nabożeństwa. Przez główne drzwi wkroczyło około trzydziestu derwiszów wiedzionych przez przeora. Był to stary człowiek o siwej brodzie, odziany w długi, czarny płaszcz; reszta miała na sobie brązowe habity, ale wszyscy nosili na głowie wysokie, stożkowate czapki z filcu. Powoli i w godnej postawie trzykrotnie okrążyli salę, po czym przykucnęli; zwróceni twarzą do wejścia, pozostali na prawo i lewo od niego w dwóch półkolach. Rozległa się muzyka, której dysharmonia niemal raniła mi uszy, a do tego śpiew, który mógł „zmiękczyć kamienie i ludzi doprowadzić do szaleństwa”. W takt dźwięków derwisze wykonywali rozmaite ukłony i osobliwe ruchy, częściowo wzajemnie przed sobą, częściowo przed przeorem. Kołysali się ze skrzyżowanymi nogami na prawo i lewo, z tyłu do przodu, zataczali korpusem kręgi nad biodrami, wykręcali szyje, wymachiwali rękami, załamywali dłonie, klaskali i padali na posadzkę, bijąc w nią czapeczkami, aż dudniło. Ta pierwsza część osobliwej uroczystości trwała około pół godziny. Potem muzyka i śpiew umilkły. Derwisze pozostali spokojnie na swoich miejscach. Turcy przyglądali się widowisku w skupieniu i zdumieniu, i wydawali się bardzo zbudowani. Teraz na nowo rozległa się muzyka, ale w szybszym tempie. Derwisze podskoczyli, zrzucając brązowe habity i ukazując się w białych szatach. Znów pokłonili się sobie nawzajem i przeorowi, po czym zaczęli taniec, który sprawił, że nazwano ich „tańczącymi”. Właściwie nie był to taniec, tylko wirowanie. Każdy pozostał na swoim miejscu i kręcił się wolno wokół własnej osi, i to bez przerwy na jednej nodze. Niekiedy derwisze krzyżowali ręce na piersi, niekiedy je wyciągali, już to w przód, już to w lewo i w prawo. Muzyka rozbrzmiewała w coraz to szybszym tempie, przez co wirujące ruchy derwiszów także stawały się coraz szybsze; w końcu były tak szalone, że zamknąłem oczy, żeby od samego patrzenia nie dostać zawrotu głowy. Trwało to znów około pół godziny, po czym derwisze jeden za drugim jęli się przewracać, i przedstawienie się skończyło. Skutek był taki, że miałem wszystkiego dosyć, natomiast inni widzowie odchodzili wyraźnie usatysfakcjonowani. Isla przyjrzał mi się i spytał: — Jak ci się podobało, efendi? — Zebrało mi się niemal na wymioty — odrzekłem szczerze. — Masz rację. Nie wiem, czy Prorok nakazał wykonywać takie ćwiczenia. Nie wiem również, czy jego nauka w ogóle jest dobra dla kraju i ludu osmańskiego. — I ty to mówisz, muzułmanin? — Efendi — szepnął Isla — Senica, moja żona, jest chrześcijanką! W ten sposób wyznał mi to, czego nie chciał otwarcie wyrazić słowami. Jego dzielna żona, jako „dusza domu”, była wielce skuteczną krzewicielką cywilizacji i prawdziwego poznania Boga. Kiedy kroczyliśmy przez podwórze do wyjścia, poczułem na ramieniu dłoń. Przystanąłem i obejrzałem się; przede mną stał młodzieniec, który prawdopodobnie biegł za mną szybkim krokiem, i natychmiast go poznałem. — Omar ben Sadek! Ty tutaj? Czyż to możliwe? — Chwała Bogu, że zsyła mi radość oglądania słońca twego oblicza! Dusza moja tęskniła za tobą tysiąckrotnie od chwili, kiedy tak nagle musiałem się z tobą rozstać. Był to Omar, syn owego Sadeka, który przeprowadził mnie i Halefa przez Szott Dżerid, przy czym został zastrzelony przez Abu en Nasra. — Jak trafiłeś do Stambułu i co tutaj robisz? — spytałem go. — Nie widzisz, że jestem hammalem? Chodźmy do kawiarni! Tam ci wszystko opowiem! Isla ben Maflei słyszał o naszej tunezyjskiej przygodzie już w Egipcie, imię Omara nie było mu więc obce. Ucieszył się ze spotkania z młodzieńcem i chętnie poszedł z nami do pierwszej z brzegu kawiarni. Tu dowiedziałem się, że wielbłąd pod wierzch, którego wekil z Kbilli wówczas tak zdradziecko przekazał Abu en Nasrowi, był szybszy od tego, którego Omar otrzymał od swoich przyjaciół. Mimo to aż do Derny nad brzegiem Morza Śródziemnego nie stracił ściganego z oczu; tam jednak jego zwierzę musiało najpierw odpocząć, a kiedy później śladami mordercy dotarł do Bomba, temu udało się już przyłączyć do szybkiej karawany jadącej do Siwah. Omar musiał poczekać na następną okazję, a poza tym wymienić swojego wielbłąda na gorszego, żeby za uzyskaną sumę móc jakoś przeżyć. Dopiero w trzy tygodnie później przyłączył się do karawany zmierzającej przez północną pustynię Barka i przez Wadi Dżarabub do oazy Siwah. Tam po długich poszukiwaniach dowiedział się, że Abu en Nasr udał się przez Omm Sogheir i Mogharę do birekt* el Keru. Kiedy Omar dotarł do tego jeziora, wszelkie poszukiwania okazały się daremne, doszedł więc do wniosku, że Abu en Nasr wybrał inną drogę i może jednym z południowych szlaków karawan pojechał przez oazy Baharuieh i Farafrah do oazy Dachel. Dlatego też odwiedził te oazy; nie zdołał się jednak niczego dowiedzieć, dopiero w Tachtah, do którego się potem udał, z kilku niejasnych wskazówek, jakie mu dano, odgadł, że ścigany popłynął pod innym nazwiskiem na statku w dół Nilu. Omar przeszukał wszystkie miasta i wioski wzdłuż brzegu Nilu, a w końcu całkowicie wyczerpany i obszarpany przybył do Kairu. Wreszcie udało mu się nieoczekiwanie zobaczyć Abu en Nasra na placu Mehemed Ali. Śledził go przez cały bulwar Mehemed Ali aż do Esbekije, po czym znów stracił go z oczu. Dzień i noc bez odpoczynku krążył po mieście, aż w końcu znów mu się udało spotkać Abu en Nasra w porcie Bulak, lecz było to akurat w chwili, gdy ścigany wchodził na statek, by opuścić miasto. Omara natomiast, który nie miał pieniędzy, żeby zapłacić za podróż, nie przepuścił reis, nie chciano go również przyjąć do pracy na statku. Spalając się w gniewie i pragnieniu zemsty, musiał się bezsilnie przyglądać, jak ponownie wymyka mu się śmiertelny wróg. W końcu pewien szejk arabski, któremu opisał swoje położenie, dał mu konia, żeby drogą lądową mógł się posuwać za statkiem. Tak więc pojechał przez most na Nilu pod Giseh do Terraneh, dalej przez Negileh wzdłuż ramienia Nilu Rosetty, lecz na południu w Ramanieh dowiedział się, że poszukiwany statek musiał popłynąć ramieniem Damiette. Omar pojechał wtedy w poprzek Kafr el Madżar i Mehallet el Kebur przez deltę i w Samanud usłyszał, że statek rzeczywiście tam przybił do brzegu, po czym popłynął dalej w dół rzeki. Tak więc pewnym tropem dojechał do Damiette, gdzie zbyt późno się dowiedział, że poszukiwany odpłynął na statku ze zbożem do Adalii na południowym wybrzeżu Azji Mniejszej. Omar był całkowicie pozbawiony środków, więc najpierw pracą w porcie musiał zarobić tyle, żeby móc dalej iść tropem mordercy swego ojca, bo to, co uzyskał ze sprzedaży konia, nie wystarczyło. W końcu udało mu się za darmo dostać na Cypr, skąd jakiś rybak zabrał go na stały ląd. Było to naprzeciw Cypru w Anamur, po czym dotarł pieszo przez Selindi i Alaja do Adalii. Tamtejsze poszukiwania okazały się jednak daremne. Minęło już zbyt wiele czasu, Omar zaś nie posiadał dość pieniędzy i doświadczenia, żeby przeprowadzić śledztwo w odpowiedni sposób. Mimo to młody Arab nie stracił wytrwałości, jaką nakazywało mu prawo zemsty krwi. Z kierunku obranego przez Abu en Nasra wywnioskował, że ten zamierza się udać do Konstantynopola, i żebrząc przemierzył w poprzek całą Anatolię. Odbywało się to bardzo wolno, a w Kuthaia zachorował; bieda, jakiej zaznał podczas niezmordowanej pogoni, powaliła go na wiele miesięcy, miał jednak szczęście, gdyż znalazł opiekę w klasztorze derwiszy. I tak dopiero po wielu miesiącach, a więc po czasie, w którym ja odbyłem podróż znacznie dłuższą, Omar dotarł do Stambułu. Nie odkrył jeszcze żadnego pewnego śladu ściganego, ale nie tracił nadziei. Żeby przeżyć i trochę zaoszczędzić, został tragarzem, co dla wolnego Araba z pewnością nie było łatwe. Kiedy go zapytałem, jak długo zamierza pozostać w Konstantynopolu bez wyraźnych widoków na sukces, odpowiedział: — Może wyjadę z miasta już wkrótce. Allach pozwolił mi odkryć pewne ważne nazwisko. — Jakie? — Czy wówczas pod Szott Dżerid nie powiedziałeś, że ten Abu Nasr nazywa się właściwie Hamd el Amasat? — W rzeczy samej. — Znalazłem tu człowieka, który zwie się Ali Manach ben Barud el Amasat. — Ach! Kto to jest? — Młody derwisz w klasztorze, który właśnie odwiedziłeś. Byłem tam, żeby porozmawiać z nim w jego celi i wybadać go. Ale wtedy zobaczyłem ciebie i nie miałem już dla niego czasu. — Ali Manach ben Barud el Amasat! — krzyknął Isla z takim ożywieniem, że musiałem go ostrzec i zwrócić mu uwagę na innych gości w kawiarni. — Więc on jest synem owego Baruda el Amasata, który sprzedał moją żonę? Natychmiast pójdę do klasztoru, żeby z nim pomówić! — Nie pójdziesz — powstrzymałem go. — Amasat to częste imię. Może ten derwisz nie ma nic wspólnego z człowiekiem, o którym myślisz. A jeśli rzeczywiście jest tak, jak myślisz, to trzeba postępować ostrożnie. Pozwolisz, żebym poszedł tam zamiast ciebie? — Tak, idź, efendi! Ale natychmiast! My zaczekamy na ciebie tutaj! Nadal wypytywałem Omara: — Jak się dowiedziałeś, że ten derwisz nosi imię Amasat? — Wczoraj płynąłem z nim i jeszcze jednym derwiszem w kaiku* do Baharije Kój. Rozmawiali między sobą, i wtedy usłyszałem to imię. Było już ciemno i poszedłem za nimi; zatrzymali się przed pewnym domem. Kiedy otworzono drzwi, jakiś głos zapytał, kto chce wejść, oni zaś odpowiedzieli: „En Nasr”. Kilka godzin musiałem czekać, aż wyjdą. Wchodziło i wychodziło tam wielu ludzi, a kiedy ich pytano, wszyscy mówili to słowo. Potrafisz to zrozumieć, efendi? — Hm. Mieli przy sobie latarnie? — Nie, choć tutaj nikomu nie wolno chodzić nocą bez latarni. W okolicy nie było żadnego saptije. Ruszyłem potem za tymi dwoma i śledziłem ich aż do klasztoru tańczących derwiszy. — Dobrze usłyszałeś słowo „En Nasr”? — Bardzo wyraźnie. Opowieść Omara dała mi wiele do myślenia. Mimowolnie przyszły mi na myśl słowa, jakie powiedział do mnie Dawuhd Arafim, kiedy obezwładnił mnie w ruinach Baalbek. Uważał mnie za całkowicie nieszkodliwego i żeby się nade mną poznęcać, chełpliwie oświadczył, że jest hersztem bandy morderców. Jeśli było to zgodne z prawdą, to owa banda musiała obejmować swym zasięgiem dużą część Turcji, czego dowodziły jego własne powiązania z Egiptem i Damaszkiem. Konstantynopol nigdy nie był wolny od zbrodniczych szajek, i właśnie w tym czasie niepewność osiągnęła apogeum. Odkrywano mieszkania wyprzątnięte do czysta i zamordowanego właściciela; w Złotym Rogu lub Bosforze widywano pływające ciała osób, które wedle wszelkich oznak zmarły gwałtowną śmiercią. Nocą w znacznie od siebie oddalonych częściach miasta równocześnie wybuchały pożary, podczas których odbywały się kradzieże, i które wydawały się wzajemnie powiązane. Nocną porą spotykało się podejrzane postacie, które nie miały latarni, a kiedy patrole usiłowały je zatrzymać, staczały z policjantami prawdziwe potyczki. Aż trudno uwierzyć, jak łagodnie wymiar sprawiedliwości postępował z takimi ludźmi. Ujęto kiedyś całą bandę najbardziej niebezpiecznych typów, a sułtan wygnał ich do Trypolisu. Po pewnym czasie powrócił kapitan statku transportowego i opowiedział, że rozbił się u wybrzeży Trypolisu; wszyscy przestępcy, którzy znajdowali się na pokładzie, podobno utonęli. Tym samym sprawa była załatwiona. W kilka dni później na ulicach miasta znów można było spotkać tych łobuzów i wydawało się, że to nikogo nie dziwi. Na razie jeszcze nie podzieliłem się tym podejrzeniem z moimi towarzyszami. Od Omara dowiedziałem się, że derwisz Ali Manach mieszka w piątej celi, licząc od wejścia. Potem wróciłem do klasztoru. Nie przejmując się obecnymi tu ludźmi, przeszedłem przez podwórze do klasztornej furty i wszedłem do westybulu. Drzwi na korytarz stały otworem. Derwisze znajdowali się w swoich celach. Powoli przespacerowałem się długim korytarzem tam i z powrotem, chcąc obejrzeć pomieszczenia i ich mieszkańców, przy czym nikt nie zwrócił na mnie uwagi. W piątej celi siedział młody derwisz w wieku około dwudziestu kilku lat. Wpatrywał się nieruchomo w okno, przesuwając między palcami trzydzieści trzy paciorki różańca*. — Es–selam ‘aleikum! — pozdrowiłem niskim głosem i zachowując pełną godności postawę. — We ‘aleikum es–selam! — odrzekł derwisz. — Czego chcesz? — Przybyłem z Bagdadu i nie znam zwyczajów tego domu. Widziałem wasz taniec i chciałbym podziękować za pokrzepienie ducha, jakie mi zgotowaliście. Czy wolno ci przyjmować dary? — Wolno. Dawaj! — Jak dużo trzeba dać? — Przyjmujemy każde para. — Bierz zatem! Dałem mu sumę, na jaką pozwoliły mi moje szczupłe środki. Derwisz zdawał się jednak zadowolony, gdyż powiedział: — Dziękuję ci. Czy to ma być dla mnie czy dla zakonu? — Bądź tak dobry i weź to dla siebie! — Powiedz mi zatem, jak się nazywasz, żebym wiedział, komu mam dziękować. — Prorok powiada, że dar z nie znanej ręki będzie kiedyś policzony podwójnie. Pozwól zatem, że zachowam to w tajemnicy, i powiedz mi za to, jak ty się zwiesz, ażebym wiedział, z jakim pobożnym wyznawcą islamu rozmawiałem. — Nazywam się Ali Manach ben Bar ud el Amasat. — A jaka miejscowość oglądała twoje narodziny? — Moje miasto rodzinne to Iskenderije*. To się zgadzało! Isla opowiedział mi już w Egipcie, że Barud el Amasat, który sprzedał Senicę, mieszkał w Albanii. Pytałem dalej: — Czy członkowie twojej pobożnej rodziny nadal tam mieszkają? — Nie — odrzekł „derwisz. Dalej nie mogłem go wypytywać, nie wzbudzając podejrzeń, wymówiłem tedy jeszcze jakąś grzecznościową formułkę i oddaliłem się. Przy Kahwedżi niecierpliwie oczekiwali na mnie Isla i Halef. — Czego się dowiedziałeś? — spytał Isla. — Ali Manach jest synem Baruda el Amasata. Pochodzi ze Skutari, i jeśli się nie mylę, to Hamd el Amasat, który zwał siebie Abu en Nasr, jest jego stryjem. — Efendi, on musi nam powiedzieć, gdzie znajduje się teraz jego ojciec. — Musi? Jak chcesz go zmusić? — Przy pomocy kadiego. — Wówczas Ali Manach wymieni fałszywe miejsce, albo, jeśli poda prawdziwe, da znać ojcu. Nie, musimy postępować ostrożnie. Najpierw chcę obejrzeć dom, w którym wczoraj był Ali Manach. Zaraz pojadę z Omarem do Baharije Kój, a potem może będę ci mógł poradzić, co należy uczynić. — Niech się stanie wedle twojej woli, efendi. Teraz się rozstaniemy, ale potem przyprowadzisz do mnie Omara ben Sadeka, gdyż ma on mieszkać u mnie i nie będzie już hammalem! Isla poszedł do domu, ja zaś udałem się z Omarem nad wodę, gdzie wzięliśmy kaik i popłynęliśmy w górę Złotego Rogu, żeby wysiąść w Ejub. Stąd przeszliśmy pieszo do Baharije Kój, będącego północno–zachodnią dzielnicą Konstantynopola. Była to uciążliwa droga przez brud i gruzy domów, aż w końcu doszliśmy do czegoś w rodzaju ślepej uliczki. Omar dyskretnie pokazał mi ten dom, kiedy przechodziliśmy obok, żeby nasze zachowanie nie wzbudziło podejrzeń. Był to wąski, lecz, jak się zdaje, bardzo głęboki budynek o wysuniętym do przodu piętrze. Drzwi obito solidną żelazną blachą, zaś cały front, poza niewielkim, czworokątnym otworem przy wejściu, stanowiła goła, lita ściana. Te obserwacje poczyniłem przechodząc obok. Sąsiedni budynek również miał piętro i był równie wąski. Na drzwiach przyklejono brudny strzęp papieru, na którym można było przeczytać: „Bir kiradżhy ararym — szukam lokatora”. W jednej sekundzie podjąłem decyzję, natychmiast otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Omar, zdumiony moimi poczynaniami, podążył za mną. Znaleźliśmy się w ciasnej, mrocznej sieni, w której poruszaliśmy się po omacku, aż naprzeciwko wejścia znalazłem drzwi. Otworzywszy je, wyszedłem na podwórze, które, jak cały dom, miało może pięć metrów szerokości, za to chyba dziesięć razy tyle długości. Oba podłużne boki i tył podwórza stanowiły budynki przypominające szopy w ostatnim stadium rozpadu. Po prawej i lewej stronie od drzwi na podwórze znajdowały się wejścia do dwóch parterowych części, które nie mogły być jednak niczym więcej, jak tylko wąskimi dziurami. Na piętro wchodziło się po zmurszałych schodach, które utraciły sześć z trzynastu pierwotnie posiadanych stopni. Powierzchnię podwórza pokrywała jedna olbrzymia kałuża błota, która obecnie została wysuszona przez słońce i zamieniona w zbitą, kruchą masę. Stał tam nieforemny drewniany kloc, którego przeznaczenia nie sposób było odgadnąć, zaś na tym zagadkowym klocu siedziało coś, co byłoby dla mnie zagadką o wiele większą, gdyby nie stary, brudny czibuk, który to coś paliło. To coś miało kształt kuli i zawinięte było w niesamowicie podarty kaftan. Na tej kuli leżał turban, który kiedyś był może niebieski, a może nawet i czerwony. Spomiędzy turbanu i czibuka wyzierał ludzki, jak się zdawało, nos i wspomniany już czibuk. Na nasz widok owa zwinięta niczym jeż istota wydała z siebie pochrząkiwanie, w którym pobrzmiewało nieco zadowolenia, ale i nieco wrogości, po czym jęła się sposobić do wywikłania się z kaftana. — Selam! — pozdrowiłem. — Sss… hmmm! — zasyczał i wymruczał w odpowiedzi. — Ten dom jest do wynajęcia? Postać w mgnieniu oka stoczyła się z kloca i wyprostowała jak człowiek. — Tak, tak jest, rzeczywiście, natychmiast do wynajęcia! Piękny dom, wspaniały dom, wyśmienite mieszkanie, prawie za dobre nawet dla paszy, wszystko niemal całkiem nowe! Czy wasza wielmożność zechce obejrzeć dom? Wszystko to wyrzucone zostało jednym tchem i tak szybko, jak z wylotu śrutownika. Widać było, że jako wynajmujący byliśmy temu człowiekowi tak samo mili, jak bylibyśmy intruzami w każdej innej roli. Przed nami stał Żyd w całej swojej patriarszej świetności, wszystko w nim zdawało się wskazywać o kilka tysięcy lat wstecz. Był bardzo mały, ale za to gruby. Widoczna była tylko para pantofli, kaftan, turban, nos i fajka, ale to wszystko, oprócz nosa, sprawiało wrażenie, jakby było używane już za czasów Matuzalema. Z pantofli we wzruszającej harmonii wyzierało dziesięć palców; kaftan nie był już z materiału, tylko z brudu; turban miał wygląd niesamowicie pomarszczonej pieczonej śliwki, zaś fajka była kawałek po kawałku odgryzana z przodu, tak iż pozostał z niej już tylko cybuch, w który szczęśliwy właściciel zamiast rurki wetknął wydrążoną kość sępa: tej nie można było tak łatwo przegryźć. Nawiasem mówiąc, kaftan nie miał już rękawów, a lękliwy sposób, w jaki przytrzymywał go ten człowiek i w jaki postawił kołnierz, pozwalał przypuszczać, że stanowi jedyne okrycie posiadacza. Człowiek ów zwrócił się do mnie przez „wy”; uprzejmie zwróciłem się doń w ten sam sposób: — Jesteście właścicielem tego domu, panie? — Nie, ale wasza wielmożność może być pewien, że mimo to nie należę do biednych, upadłych… — Bardzo proszę — przerwałem mu — odpowiadajcie na moje pytania tak krótko, jak to możliwe! Kto jest właścicielem domu? — Bogaty furundżi* Mehmed in Kassim pasza; odziedziczył go. — Co wy tu robicie? — Mam pilnować i czekać, czy nie przyjdzie jakiś lokator. — Ile za to wam dają? — spytałem. — Piastra dziennie i chleba za pół piastra. — Dom jest nie zamieszkany? — Tak, ja mieszkam tu obok. — Ile czynszu chce piekarz? — Dziesięć piastrów za tydzień, płatne z góry. — Pokaż nam pokoje! Otworzył najpierw wrota parteru. Ujrzeliśmy dwie jaskinie podobne do piwnic, w których nie było nic prócz robactwa i brudu. Wspiąwszy się później po schodach, dotarliśmy do trzech izb, z których pierwszą mógłbym określić jako gołębnik, drugą jako kurnik, trzecią zaś jako króliczą norę. — To jest selamlik, tu pokój dzienny, a tutaj harem — wyjaśnił stary z taką godnością, jakby pokazywał pałac książęcy. — Dobrze! Co znajduje się w budynkach na podwórzu? — Nic. Przeznaczone są dla koni i służby. — A jak wy się nazywacie? — Jestem Baruch Szebet ben Baruch Chereb ben rabbi Baruch Mizchah. Kupuję i sprzedaję brylanty, klejnoty i antyki, a jeśli potrzebujecie służącego, panie, to jestem gotów codziennie zamiatać w tych pokojach, czyścić odzież i robić wszystko, co trzeba. — Nazywacie się wielce wojowniczo. Gdzie jest skład waszych brylantów, klejnotów i antyków? — Wasza wielmożność, właśnie wszystko sprzedałem. — W takim razie idźcie do tego bogatego piekarza i powiedzcie mu, że wynajmę ten dom. Oto dziesięć piastrów, które ma otrzymywać co tydzień, a tu jeszcze dziesięć dla was, żebyście mogli sobie kupić tytoń. — Dziękuję, wasza wielmożność — zawołał uradowany starzec. — Wy potraficie postępować z człowiekiem, który robi interesy tylko w brylantach i antykach! Ale Mehmed będzie mnie pytał, kim jesteście. Co mam mu odpowiedzieć? — Przede wszystkim nie nazywajcie mnie wielmożnością! Ubranie mam wprawdzie nowe i całe, ale to mój jedyny strój. Jestem biednym jasydży*, który cieszy się, jeśli znajdzie kogoś, dla kogo może pisać. A ten oto mój przyjaciel to hammal, który też niewiele zarabia. Będziemy tu mieszkali razem, a może znajdziemy jeszcze jednego do spółki, żeby łatwiej nam było płacić komorne. Czy znajdziecie u nas zajęcie, jeszcze się zastanowimy, bo musimy być bardzo oszczędni. Powiedziałem to, ponieważ ze względu na niebezpieczne sąsiedztwo powinniśmy jak najmniej rzucać się w oczy. Żyd odpowiedział: — Och, efendi, nie trzeba mi wiele. Jeśli dacie mi dwa piastry dziennie, wszystko dla was zrobię i załatwię. — Zobaczę, czy uda mi się zarobić tyle, żebym mógł płacić dwa piastry. Kiedy możemy się wprowadzić? — Od razu, efendi. — Przyjdziemy jeszcze dzisiaj, i mam nadzieję, że dom nie będzie zamknięty na trzy spusty! — Natychmiast pospieszę do piekarza, a potem będę was tutaj oczekiwał. Tym samym interes został ubity i pożegnaliśmy się z naszym poczciwym Baruchem — „Dzidą”, synem Barucha „Szabli”, synem rabbiego Barucha „Nagolenicy”. Powróciwszy do Isly, opowiedziałem jemu, jego ojcu i stryjowi o naszej przygodzie, a kiedy podzieliłem się z nimi przypuszczeniami, zgodzili się, żebym z Halefem i Omarem zamieszkał w domu piekarza. Lindsay też chciał iść z nami, ale musiałem mu odmówić, jako że jego zwracająca uwagę powierzchowność mogła nam jedynie zaszkodzić. Tak się tym rozgniewał, że oświadczył, iż beze mnie nie może pozostać u Mafleia. I rzeczywiście, po południu rozgniewany Anglik przeprowadził się do Pery. XIV W NAJMROCZNIEJSZYCH ZAKAMARKACH STAMBUŁU Po omówieniu wszystkich ważnych spraw spakowaliśmy broń i udaliśmy się do Baharije Kój. Swojego konia zostawiłem u Mafleia. Żyd czekał już w naszym nowym mieszkaniu. Kazał swej żonie solidnie posprzątać i ogromnie się ucieszył, kiedy wyraziłem zadowolenie z tego faktu. Poleciłem mu kupić chleb, kawę, mąkę, jajka i tytoń, a także trochę naczyń i trzy używane derki u handlarza starzyzną. Kiedy się oddalił, mogliśmy dyskretnie wypakować nasze strzelby. Umieściliśmy je w pokoju, do którego nikt prócz nas nie miał wchodzić. Baruch wrócił bardzo szybko: pomogła mu żona. Stara podobna była do żywej mumii; zaprosiła mnie na kolację tego wieczora. Przyjąłem zaproszenie, jako że ta para staruszków mogła mi się jeszcze przydać, chciałem ich zatem przychylnie do nas usposobić. O tym, że do pewnego stopnia to mi się udało, miałem się przekonać już przed moją wizytą, gdyż z własnej woli przytaszczyli dla nas trzy sienniki, które miały nam służyć jako sofa. Sienniki zdawały się składać wyłącznie z dziur i rozdarć, ale Baruch był przecież biedny; uważał nas za niezamożnych i chciał nam pomóc. Kiedy oboje sobie poszli, zapaliliśmy fajki i zaświeciliśmy światło, gdyż tymczasem zapadła ciemność. Isla dał nam ślepą latarkę, która miała się okazać wielce przydatna. Umówiliśmy się, że w czasie mojej nieobecności Omar będzie się starał obserwować gości sąsiedniego domu przez lekko uchylone drzwi wejściowe. Halef musiał pójść na podwórze. Nasze domy oddzielone były cienką ścianą z desek, przynajmniej od strony podwórza, i można było założyć, że jeśli mały Hadżi przyczai się w szopie, to może uda mu się coś podsłuchać. Baruch, który mieszkał po drugiej stronie domu, już na mnie czekał. Razem z żoną zupełnie sami zajmowali bezpańską chałupę, co w Stambule nie należało do rzadkości. Domyślałem się, że nasze zakupy przyniosły im jakiś mały zysk. Oboje byli w wyśmienitych nastrojach i przyjęli mnie z uniżoną serdecznością. Być może nasze pojawienie się wniosło w ich nędzny żywot odrobinę nadziei. Stara Żydówka okazała się czyściejsza, niż przypuszczałem, tak że bez oporów mogłem zjeść przygotowaną przez nią strawę, a kiedy podarowałem jej trochę kawy, zaś jej małżonkowi mały zapas tytoniu, byli tak zachwyceni, jakby otrzymali niezwykle cenny dar. Przy dokładniejszym oglądzie zauważyłem, że kaftan był jedynym odzieniem Barucha. Spodni w ogóle nie było widać, a rękaw koszuli, wyzierający tego wieczora z rękawa kaftana, też już się „rozszedł”. Nie trzeba było wielkich nakładów, żeby temu zaradzić, postanowiłem więc, że to zrobię. Oczywiście, sklep Barucha z biżuterią i antykami był zwykłą bujdą, ale stary nie okłamał mnie w złym zamiarze. Ci biedacy musieli żyć za jednego piastra dziennie i odrobinę chleba, byli zatem uszczęśliwieni, kiedy im powiedziałem, że będą mogli u nas posługiwać, za co otrzymają pięć piastrów dziennie. W czasie rozmowy miałem okazję wypytać ich dyskretnie o moje sąsiedztwo. — Efendi — rzekł Baruch — na tej ulicy mieszkają sami biedacy. Niektórzy są dobrzy i uczciwi, inni natomiast fałszywi i źli. Jako pisarz nie znajdziecie w tej okolicy zajęcia. Nie będziecie się więc z nimi stykać. Mimo to proszę, abyście się mieli na baczności, zwłaszcza przed ludźmi z sąsiedniego domu. — Dlaczego? — Nie jest bezpiecznie o tym mówić. — Potrafię milczeć jak grób. — Wierzę wam, efendi, ale jeśli się wygadam, to może nawet wyprowadzicie się z waszego nowego mieszkania, co byłoby dla mnie bardzo przykre. — Obiecuję, że mimo to zatrzymam mieszkanie. Mam nadzieję, że się zaprzyjaźnimy, myślę zatem, że możecie być wobec mnie szczerzy i uczciwi. Nie jestem bogaty, ale biedny człowiek też potrafi okazać wdzięczność. — Poznałem już waszą dobroć i chętnie dam wiarę waszej obietnicy. Wszyscy na tej ulicy wiedzą, że w tamtym domu nie dzieje się nic dobrego, ale nikt się do tego nie wtrąca. Pewien człowiek wśliznął się kiedyś do sąsiedniego domu, żeby podsłuchiwać. Następnego ranka nie wrócił, a kiedy rodzina zaczęła go szukać, znaleziono go powieszonego na belce. To z pewnością nie było samobójstwo! — Sądzicie więc, że moi sąsiedzi to przestępcy? — Tak. Musicie się przed nimi strzec. — Ale chyba wolno przynajmniej wiedzieć, kto ten dom zamieszkuje? — Mieszka tam pewien Grek z żoną i synem. Mają wino do picia i trzymają u siebie dużo chłopców i dziewcząt, których jednak nigdy nie widuje się na ulicy. Kilku ludzi od rana do wieczora krąży po mieście, żeby sprowadzać gości. Przychodzą wytworni panowie i zwykli ludzie, mieszkańcy Stambułu i obcy; grają w karty, słychać też muzykę, i nie wydaje mi się, żeby wszyscy, którzy tam weszli, potem znów wychodzili. Niekiedy nocą słychać wołanie o pomoc albo szczęk broni, a następnego ranka w wodzie pływają zwłoki. W nocy przychodzą też często całymi grupami mężczyźni bez latarni, za to obładowani rozmaitymi rzeczami, które dostarczają do tego domu. Potem się nimi dzielą. — Powiadacie, że ludzie wolą się trzymać od tego domu z daleka, a jednak wszystko wiecie tak dokładnie? Może i wyście kiedyś podsłuchiwali? — Efendi, żaden człowiek nie może się o tym dowiedzieć, byłbym zgubiony! — Ja też nie, Baruchu Szebecie? — Zwłaszcza wy, panie, bo wy bylibyście w stanie zrobić to samo co ja, a przy tym mogłoby was spotkać dokładnie to, co tego powieszonego. — Ach, też coś! Aż tak źle chyba nie jest. — Ja nie kłamię, efendi! — Wierzę, ale może to się wam tylko przyśniło? To poskutkowało. Starzec nie chciał uchodzić ani za kłamcę, ani za fantastę, rzekł przeto: — Nic nie powiem, proszę was tylko, żebyście nie dotykali tej deski. — Jakiej deski? — W prawej ścianie waszego selamliku jest obluzowana deska. Trzyma się już tylko na najwyższym gwoździu. Dlatego u dołu można ją odsunąć na bok. Potem wchodzi się do pomieszczenia między domami, za którym znajduje się drewniana ściana waszych sąsiadów. Tam też brakuje jednego gwoździa; sam go wyciągnąłem. Jeśli się odsunie deskę na bok, to można zajrzeć do pokoju, w którym leżą palacze opium, a obok słychać brzęk kieliszków oraz śmiejące się dziewczęta i chłopców. — Byliście bardzo nieostrożni. Gdyby tak zauważyli, że deski są obluzowane! — Chciałem przecież zobaczyć, co tam się wyprawia, musiałem więc usunąć gwóźdź. Inaczej się nie dało. — Można to było zrobić inaczej i lepiej. Wystarczyło wywiercić w desce sąsiedniego domu otwór tak mały, żeby nikt go z tamtej strony nie zauważył. — Wtedy nie mógłbym tyle zobaczyć. — Ale jak to się stało, że nie złożyliście doniesienia? To chyba był wasz obowiązek! — Efendi, moim najważniejszym obowiązkiem jest pozostać przy życiu. Nie chcę, żeby i mnie zamordowali. — Przecież policja by was nie wydała! — Czelebim — mój panie, chyba nie mieszkacie jeszcze zbyt długo w Stambule, skoro tak mówicie? Patrząc przez dziurę między deskami widziałem wielkich panów. Byli tam derwisze i saptijeler. Niejeden wysoki mamur* nie otrzymuje od sułtana zapłaty, dlatego też żyje z bakszyszu, który stara się wyciągnąć, gdzie tylko można. A co ma robić taki człowiek, jeśli mu nawet bakszysz nie wystarcza? Kto złoży doniesienie na waszych sąsiadów, ten pewnie trafi prosto do jakiegoś karawuldera* albo kadiego, który przesiaduje w tamtym domu, i już będzie po nim. Nie, teraz już wiem, co się tam dzieje, i więcej nie będę się tym zajmował. Tytko wam o tym powiedziałem, żeby was ostrzec. Wiedziałem już wystarczająco dużo i przestałem wypytywać Barucha. Byłem teraz przekonany, że ja i moi towarzysze znajdowaliśmy się w niebezpieczeństwie. Grek z pewnością już wiedział, że ma nowych sąsiadów, i na wszelki wypadek kazał o nas wypytać ludzi i dyskretnie nas obserwować. Było to bardzo łatwe i mogło się odbywać w taki sposób, że tego nie zauważymy, gdyż dzieliła nas jedynie ściana z desek. W ciągu dnia mogliśmy się poruszać po podwórzu tylko z największą ostrożnością, gdyż nie dało się wykluczyć, że zobaczy nas ktoś, kto znał nas już wcześniej. Dlatego dobrze się stało, że zleciłem Baruchowi posługiwanie. W ten sposób mogliśmy spokojnie pozostawać w domu. A jeśli moi towarzysze zostawili zapalone światło, które przez jakieś szpary przedostawało się do sąsiedniego domu? A jeśli rozmawiali w miejscu, gdzie z tamtego domu można było ich usłyszeć? Dlatego nie byłem w stanie dłużej wysiedzieć u Żyda i szybko wróciłem do naszego nowego domostwa. Przedtem pouczyłem jeszcze Barucha, jak powinien się zachować na wypadek, gdyby go o nas pytano. Miał powiedzieć, że mieszkanie zajmuje biedny pisarz, hammal i jeszcze biedniejszy Arab, a więc trzech ludzi, którzy mają dość własnych problemów. Ponieważ nasze mieszkania przylegały do siebie, wystarczyło zastukać w ścianę, gdybym potrzebował Żyda; musiał mnie usłyszeć. Drzwi wejściowe były jedynie przymknięte, kiedy do nich dotarłem: Omar stał na swoim posterunku. Powiedział mi, że już kilka osób weszło do sąsiedniego domu. Przez otwór przy drzwiach pytano ich o cel wizyty, na co odpowiadali po prostu „En Nasr”. Poprosiłem, żeby zamknął drzwi i poszedł ze mną do mieszkania. Halef był na podwórzu; niczego nie zobaczył ani nie usłyszał, i teraz poszedł z nami na górę. W naszym skromnym mieszkaniu nie paliło się światło, ja też wolałem pozostać w ciemności. Opowiedziawszy towarzyszom rozmowę z Baruchem, zacząłem badać prawą ścianę naszego selamliku i bez trudu znalazłem ruchomą deskę. Odsunąłem ją na bok i wyciągnąłem rękę. W odległości szerokiej belki wyczułem drewnianą ścianę sąsiedniego domu i jednocześnie wymacałem obluzowaną deskę. Kiedy ją odsunąłem, okazało się, że pomieszczenie było całkowicie puste. Ponownie zasłoniwszy otwór, przyciągnęliśmy sienniki i derki, żeby zaczekać w ciemności, aż coś uda się podsłuchać. Tak przesiedzieliśmy chyba ponad godzinę, rozmawiając jedynie szeptem, kiedy po tamtej stronie rozległ się jakiś hałas. Siedziałem tuż przy desce, odsunąłem ją więc na bok. Usłyszałem ciężkie kroki kilku mężczyzn i stękanie; potem odezwał się jakiś głos: — Tutaj! Dobrze! Hassan może się przygotować do wyjścia! — I po krótkiej przerwie głos kontynuował: — Człowieku, umiesz chyba pisać? — Tak — usłyszeliśmy odpowiedź. — Masz pieniądze w domu? — Domagasz się pieniędzy! Co takiego wam zrobiłem, żeś mnie tu zwabił i związał? — Co zrobiłeś? Nic! Mamy twoją sakiewkę, zegarek i pierścienie, a także twoją broń, ale to jeszcze mało. Jeśli nie możesz nam dać tego, czego żądamy, jutro rano znajdą cię w wodzie. — Allach kerim! Ile żądacie? — Jesteś bogaty. Pięć tysięcy piastrów to dla ciebie niezbyt wiele. — To za dużo, tyle nie mam. — Ile masz w domu? — Ledwie trzy tysiące. — Mogą ci to przysłać przez posłańca? Nie okłam nas, bo przysięgam, że jeśli nie dostaniemy pieniędzy, będzie to twoja ostatnia godzina. — Na Allacha! Przyślą mi pieniądze, jeśli napiszę list i przypieczętuję go moim pierścieniem. — Pożyczę ci pierścień. Rozwiążcie mu ręce! Niech pisze. Od tego momentu na chwilę zapanowała cisza. Położyłem się na sienniku i sięgnąłem do ściany. Tak cicho i ostrożnie jak to możliwe odsunąłem również drugą deskę, aż powstała szpara, przez którą mogłem zajrzeć do środka. Na wprost szpary, zwrócony do mnie plecami, siedział jakiś człowiek. Miał odkrytą głowę i podarte ubranie, jakby zostało zniszczone wskutek szamotaniny. Przed nim stało trzech uzbrojonych ludzi: jeden w greckiej szacie, z pewnością właściciel domu, dwaj pozostali w normalnym tureckim stroju. Przyglądali się więźniowi, który właśnie pieczętował list na swoim kolanie. Przesunąłem deskę w poprzednie położenie i nasłuchiwałem dalej. Po krótkiej chwili usłyszałem Greka: — Dobrze! Zwiążcie go na nowo i zaprowadźcie do pomieszczenia obok. Jeśli nie będzie się zachowywał spokojnie, zasztyletujcie go. Słyszałeś, co powiedziałem, zapamiętaj to sobie! Usłyszałem, że otwarto drzwi i ludzie się oddalili. Po tamtej stronie znów zapadła cisza, mogłem więc szeptem j przekazać moim towarzyszom, co usłyszałem i zobaczyłem. — To są złodzieje — rzekł Halef. — Co zrobimy? — To nie tylko złodzieje, ale i mordercy — szepnąłem. — Sądzisz, że wypuszczą tego człowieka? Natychmiast byłoby po nich. Poczekają na trzy tysiące piastrów, a potem go unieszkodliwią. — Musimy mu więc pomóc! — Bez wątpienia! Ale jak? — Rozwalimy deski i uwolnimy go. — Narobilibyśmy za dużo hałasu i postąpili wbrew naszym pierwotnym zamiarom. Może dojść do walki, która byłaby dla nas niebezpieczna, i nawet jeśli zwyciężymy, to złoczyńcy opuszczą ten dom, i odejdziemy z kwitkiem. Lepiej byłoby sprowadzić policjantów. Ale kto wie, kiedy ich znajdziemy; do tego czasu może się wiele zdarzyć. I kto wie, czy policjanci od razu odważą się wejść do środka? Najlepiej będzie, jeśli z tej i z tamtej strony usuniemy po jeszcze jednej desce. W ten sposób powstanie otwór, przez który możemy tam wpełznąć. Wyprowadzimy tego człowieka, zasłonimy otwór, a wtedy może się dowiemy, co należy zrobić dalej. — Ale nie mamy obcęgów, żeby usunąć gwoździe. — To nie jest konieczne. Mam swój nóż. Rzecz najważniejsza, żeby przestępcy niczego nie usłyszeli. Zacznę natychmiast. — Czy wiesz, gdzie jest ten człowiek? — Tak. Przyprowadzili go przez pokój, gdzie wedle Barucha przebywają chłopcy i dziewczęta; wydaje się, że teraz stoi pusty. Naprzeciw naszej ściany jest drugie pomieszczenie, widziałem drzwi; na pewno tam go trzymają. Obmacałem ścianę i zauważyłem, że każda deska umocowana była jednym gwoździem u góry i u dołu. Ten po naszej stronie zdawał się ledwie trzymać, wystarczyło, że wetknąłem nóż pomiędzy belkę i deskę, żeby ją ostrożnie podważyć. Udało się, ale zauważyłem, że otwór był niestety za wąski na postać mężczyzny. Musiałem obluzować jeszcze trzecią deskę, co szczęśliwie powiodło mi się bez żadnego hałasu. Deski można było bez trudu obracać na górnych gwoździach; uniosłem je do góry, Omar musiał je przytrzymać. Zbadawszy przeciwległą ścianę stwierdziłem, że końce gwoździ były zagięte. To znacznie utrudniło mi zadanie. Musiałem delikatnie wyprostować gwoździe, przy czym nie dało się uniknąć zdradzieckich odgłosów. Ręce tak mi omdlewały, że często musiałem je zmieniać. W ten sposób upłynęło sporo czasu, i właśnie szczęśliwie zakończyłem pracę, kiedy usłyszałem zbliżające się kroki. Był to Grek z lampą. Otworzył drzwi naprzeciw naszej ściany, ale nie wszedł. — Macie pieniądze? — usłyszałem pytanie Turka. — Tak — odpowiedział Grek i roześmiał się. — Więc mnie wypuśćcie! — Jeszcze nie. Wolność odzyskasz dopiero wczesnym rankiem. Powiem ci tylko tyle, że zaraz przyjdą ludzie, którzy nie powinni wiedzieć, że tu jesteś. Do twojego pokoju wprawdzie nie wejdą, ale nie powinni cię także usłyszeć. Dlatego teraz przywiążę cię do belki i założę ci knebel. Jeśli będziesz się zachowywał zupełnie spokojnie, to cię wypuścimy. Ale jak zaczniesz hałasować, opuścisz ten dom tylko jako trup! Więzień prosił, żeby go jednak wypuścili; obiecywał, że nikomu nie powie o dzisiejszym zdarzeniu. Na próżno. Z bojaźliwego brzmienia głosu można było wnioskować, że domyślał się prawdziwych zamiarów Greka. Przywiązano go i zakneblowano, po czym gospodarz zaryglował drzwi od zewnątrz i oddalił się. Teraz należało działać szybko, zanim przyjdą ludzie, o których mówił gospodarz. Całe szczęście, że skończyłem już przygotowania. Wziąłem rewolwer i nóż, broń świeżo zakupioną w Stambule, i po odsunięciu desek przeczołgałem się na drugą stronę. Towarzysze zostali w mieszkaniu, ale mieli być gotowi do przyjścia z pomocą, gdyby mnie zaatakowano. Odsunąłem rygiel i wszedłem. — Bądź cicho! Chcę cię uwolnić — szepnąłem do uwięzionego, obmacując jednocześnie jego więzy. Były to sznury; rozciąłem je i schowałem. Knebel stanowiła chustka zawiązana na ustach i nosie. Rozsupłałem ją i również schowałem. — Maszallah — rzekł mężczyzna, który szybko się podniósł. — Kim jesteś i jak… — Cicho! — przerwałem mu. — Idź za mną! Wyciągnąłem więźnia, zaryglowałem drzwi, po czym przez otwór wepchnąłem go do naszego mieszkania. — Hamdulillah — Bogu niech będą dzięki! — szepnął Halef. — Bardzo się o ciebie martwiłem. Ale poszło to szybciej, niż myślałem. Korkociąg mego noża wkręciłem w środkową z trzech desek po przeciwnej stronie, wbiłem duży sztylet w belkę i sczepiłem obie rękojeści. Tym sposobem deski zostały umocowane tak, że z tamtej strony nie było widać, że ktoś je odsuwał. Teraz ponownie usłyszeliśmy kroki. Przyprowadzono pijanego i położono po prostu na podłodze, żeby się przespał. Miałem już pewność, że na razie ten pokój nie będzie używany, Przeszliśmy więc w czwórkę do naszej drugiej izby. Tam zapaliliśmy światło i obejrzeliśmy naszego przymusowego gościa. Chyba nie osiągnął jeszcze pięćdziesiątki, miał mądrą twarz i był średniego wzrostu, — Chosz geldin — witaj! — pozdrowiłem go. — Na szczęście byliśmy świadkami zdarzenia w sąsiednim domu, uważaliśmy zatem za swój obowiązek przyjść ci z pomocą. — Nie należycie więc do tych łajdaków? — nieufnie spytał mężczyzna. — Nie. — Wiedziałem, że chcą mi odebrać życie i myślałem, że przyszedłeś, bo nadszedł ten moment. Kim jesteście? — Ja jestem Niemcem, a to moi przyjaciele, wolni Arabowie z Sahary. Ten człowiek, Omar ben Sadek, ma dokonać zemsty krwi na wrogu, który prawdopodobnie bywa w tym domu, wynajęliśmy więc sąsiednie mieszkanie, żeby móc ich obserwować. — Rozmyślnie nic nie powiedziałem o Abrahimie i złodzieju biżuterii. Ten obcy człowiek nie musiał o tym wiedzieć. Ciągnąłem dalej: — Wprowadziliśmy się dopiero dzisiaj i Allach sprawił, że już pierwszego wieczora nadarzyła nam się okazja zapobieżenia zbrodni. Czy możemy się dowiedzieć, kim jesteś? Turek nachmurzył się, patrząc przed siebie; potem potrząsnął głową i odrzekł: — Pozwólcie mi milczeć! Nie chciałbym przy tej okazji publicznie wymieniać mojego imienia, które zna wielu ludzi. Ty jesteś tu obcy, i potrafię ci się odwdzięczyć, nawet jeśli nie będziesz wiedział, jak się nazywam. — Uszanuję twoją wolę, proszę jednak, abyś nie wspominał o wdzięczności. Czyś rozpoznał któregoś z tych ludzi? — Nie. Tam jest wielu gości, również wielu takich, którzy nie wydają mi się tylko gośćmi. Każę przeszukać tę jaskinię jeszcze w tej godzinie. — Czy to ci się uda? Wprawdzie jestem przekonany, że ten Grek nie dowie się przed świtem, żeś mu uciekł. Policja może go więc całkowicie zaskoczyć, o ile on nie ma zwyczaju wystawiać straży. Ale słyszałem, że ten dom odwiedza wielu policjantów i urzędników, wątpię zatem, byś osiągnął swój cel. — Policja? — spytał lekceważąco. — Rzeczywiście, sam zajrzałem do izby, w której siedzieli saptijeler. Nie, na policję nie pójdę. Wiedz, że jestem sabytem* — ranga to sprawa uboczna. Sprowadzę moich askerler* i bez ceregieli rozprawię się z tą spelunką. To jednocześnie było i nie było mi na rękę. Jeśli oficer schwyta całe towarzystwo, nie dało się wykluczyć, że akurat tych, których ścigamy, wśród nich nie będzie, a wtedy poszukiwania zaczną się od początku. Ale kamień został już puszczony w ruch, nie mogłem go zatrzymać. — Spełnij zatem moją prośbę i pokaż mi potem więźniów, których tu weźmiesz — odrzekłem. — Chcemy wiedzieć, czy są wśród nich poszukiwani przez nas ludzie. — Zobaczysz wszystkich. — Pozwól, że dam ci jeszcze jedną wskazówkę! Kto chce się dostać do tego domu, jest pytany o cel wizyty i może wejść tylko wtedy, gdy zna hasło: „En Nasr”. To może ci się przydać. — Ach, więc to było słowo, które mój przewodnik wyszeptał do otworu przy wejściu. Ale — ciągnął nieufnie — w jaki sposób poznałeś hasło? — Podsłuchał je Omar ben Sadek — wyjaśniłem, po czym opowiedziałem wszystko, co chciał wiedzieć. Na koniec rzekłem: — Dobrze będzie, jeśli podzielisz swoje oddziały. Część może wejść, posługując się hasłem, a druga połowa może się wedrzeć przez otwór, którym ty uciekłeś. Ale wtargnięcie od ulicy nie może nastąpić, nim nie dotrzecie do tego otworu, należy bowiem przypuszczać, że na widok żołnierzy strażnik przy drzwiach ostrzeże swoich kompanów, żeby mieli czas na ucieczkę. — Widzę, że masz uczciwe zamiary, zastosuję się więc do twojej rady. Nie macie przy sobie jakiegoś fezu? Ci łajdacy odkryli głowę wiernemu. Odpłacę im za to. — Dam ci mój. Pożyczę ci także te pistolety, żebyś nie był bezbronny. — Dziękuję ci, Franku! Potem wszystko oddam. Bądźcie czujni! Wrócę najpóźniej za godzinę. Odprowadziłem oficera do drzwi, po czym ten oddalił się pospiesznie, trzymając się przeciwnej strony ulicy. — Efendi — spytał mnie Omar, kiedy wróciłem — czy oddadzą w moje ręce Abu en Nasra, jeśli tam jest? — Nie wiem. — Moja zemsta jest przecież ważniejsza! — Możliwe, że oficer nie będzie się tym specjalnie przejmował. — W takim razie wiem, co mam zrobić. Czy przypominasz sobie przysięgę, jaką złożyłem na Szott Dżerid w miejscu, gdzie zniknął mój ojciec? Spójrz, zapuściłem włosy i brodę, do dzisiaj się nie strzygłem, i teraz wróg, który jest tak blisko, już mi nie ujdzie! Omar przeszedł do selamliku i usiadł przed obluzowaną deską. Biada Abu en Nasrowi, jeśli mściciel znajdzie go dziś wieczorem! Wygasiwszy światła, poszedłem z Halefem w ślady Omara. Po tamtej stronie musiało być teraz kilka osób. Słyszałem pochrapywanie i westchnienia charakterystyczne dla początkowego stadium odurzenia opium. Zachowywaliśmy milczenie, a kiedy upłynęły trzy kwadranse, zszedłem do drzwi domu, żeby zaczekać na oficera. Upłynęła dobra godzina, nim wreszcie mimo ciemności dostrzegłem długi szereg postaci, bezszelestnie zbliżających się po przeciwnej stronie ulicy. Z pewnością już wcześniej otrzymali wskazówki, gdyż tylny oddział przystanął, natomiast przedni podszedł do wejścia naszego domu. Na czele kroczył oficer, wciąż jeszcze w tym samym ubraniu, za to uzbrojony nawet lepiej, niż było konieczne. — Ach, czekasz na nas! — szepnął. — Oto twoje pistolety i twój fez. Wziął te rzeczy z rąk idącego za nim człowieka, który był kapitanem. Gdy prowadziłem żołnierzy — mogło ich być około trzydziestu — on zatrzymał się przy drzwiach, a kiedy wszedł jako ostatni, moje trzy izby były już pełne. Mimo fatalnego stanu schodów wszystko odbyło się bez zwracającego uwagę hałasu. — Zapal światło! — powiedział dowódca. — Zamknąłeś drzwi na dole? — spytałem go. — Rygiel jest zasunięty. — Wystawiłeś straż? — Straż? — roześmiał się oficer. — Po co? — Mówiłem ci już, że wprowadziłem się tutaj dopiero dzisiaj. Nie znam więc jeszcze dokładnie tego miejsca, dlatego muszę brać pod uwagę i taką możliwość, że ludzie, których chcesz złapać, wedrą się tu na podwórze i uciekną przez moje drzwi. — Pozwól, ze ja będę się o to martwić — odparł wyniośle. Wiem, czego chcę. Kiedy zapłonęła lampa, turecki oficer postawił ją przy ścianie, po czym dał rozkaz rozpoczęcia akcji. Żołnierze stojący najbliżej podnieśli karabiny, żeby rozbić ścianę kolbami. To była głupota, gdyż nim pierwszy żołnierz zdążył się wśliznąć, cały dom został już zaalarmowany. Tylko jeden z żołnierzy dostał się na drugą stronę w mądrzejszy sposób: ledwie rozległo się pierwsze uderzenie, odsunął deski na bok, wyrwał z drewna moje noże i wczołgał się do środka. Dawno już zniknął nam z oczu, nim oficer na czele żołnierzy wdarł się przez otwór w ścianie. Ruszyłem za oficerem i kapitanem. W pomieszczeniu leżało sześciu albo siedmiu pijanych, a może odurzonych opium. Przeskakując przez nich, dopadliśmy pokoju obok i zdążyliśmy jeszcze zobaczyć ostatnią znikającą postać. Rzuciliśmy się w pościg. Z dołu dobiegał dziki hałas: tam też wtargnęli już żołnierze. Izba, do której się dostaliśmy, miała jeszcze dwoje drzwi. Otworzywszy jedne, ujrzeliśmy przed sobą pomieszczenie, skąd nie było żadnego innego wyjścia; pełno tu było chłopców i dziewcząt klęczących błagalnie na podłodze. — Strażnik przed drzwi! — ryknął oficer. Pognał do drugich drzwi, ja za nim. Zderzyliśmy się z Omarem nadbiegającym z przeciwnej strony. — Nie ma go na górze! — parsknął. — Muszę zbiec na dół! Zemsta krwi doprowadziła go do samego końca piętra, zanim tam dotarliśmy. — Kto jest na górze? — spytał oficer. — Ponad dwudziestu ludzi, na samym końcu. Nie znam żadnego. Omar odsunął nas na bok, po czym pospieszył na dół. My zaś przebiegliśmy przez kilka pomieszczeń, a wszystkie były jasno oświetlone. Napaść dokonała się tak nagle, że ze strachu zapomniano pogasić światła. Później dowiedziałem się, że strażnik przy drzwiach na dole, ujrzawszy żołnierzy, natychmiast wystrzelił z pistoletu i zniknął w ciemnej sieni. Z powodu walenia kolbami w ścianę nie usłyszeliśmy huku wystrzału, ale prawdopodobnie usłyszeli go mieszkańcy i goście. Jako że wystrzał z pewnością był umówionym znakiem największego niebezpieczeństwa, natychmiast rzucili się do ucieczki. Dlatego właśnie pierwsze pokoje były puste. W końcu dotarliśmy do drzwi ostatniego pomieszczenia. Były zatarasowane od wewnątrz. Kiedy żołnierze próbowali je rozwalić kolbami, ze środka również dobiegł głośny trzask. Drzwi były solidne. Zbyt długo stawiały opór, dlatego pobiegłem z powrotem do naszego mieszkania, żeby przynieść moją rusznicę na niedźwiedzie, bo miałem przy sobie tylko rewolwery. Noże zabrał Omar. Kiedy wróciłem ze strzelbą, w drzwiach pokazała się dopiero niewielka rysa. Zrobiono je bardzo solidnie, z pewnością dlatego, że leżące za nimi pomieszczenie pomyślane było jako ostatnie miejsce ucieczki i dlatego też lepiej je zabezpieczono. Również ściana nie była z drewna, tylko z cegieł. — Z drogi! — nakazałem żołnierzom. — Ja to zrobię! Moja ciężka rusznica była lepszym taranem niż lekkie tufenkler* obrońców ojczyzny sułtana. Już pierwsze uderzenie obitej żelazem kolby stworzyło lukę. Jeszcze trzy potężne ciosy i drzwi się rozleciały. W tym samym momencie przywitała nas jednak salwa z ponad dziesięciu luf. Kilku żołnierzy osunęło się na podłogę, ja natomiast, jako że dla nabrania rozmachu stałem z boku przy murze, nie zostałem nawet draśnięty. Zobaczyłem, że oficer wdziera się do środka z podniesioną bronią, i już miałem podążyć za nim, kiedy przystanąłem nasłuchując. — Na pomoc, sihdi, szybko, szybko! — usłyszałem mimo zgiełku dobiegający z podwórza głos Halefa. To znaczyło, że dzielny Hadżi znalazł się w nadzwyczajnym niebezpieczeństwie. Musiałem się do niego dostać. Wrócić przez te wszystkie pokoje do naszego mieszkania, a potem schodami na podwórze? Zbyt długa droga; uciekający przestępcy mogli w tym czasie zabić poczciwego Halefa. Ponownie usłyszałem jego wołanie, tym razem jeszcze bardziej naglące. Doskoczyłem więc do ściany z desek od strony naszego podwórza i natychmiast wyłamałem kolbą kilka z nich. — Wytrzymaj, Halefie! Już idę! — zawołałem na dół. — Szybko, sihdi, mam go! — ponownie rozległo się z dołu. Stare, zmurszałe deski poleciały na podwórze. Na dole panował gęsty mrok, ale widać było błyskawice wystrzałów i rozlegały się dzikie przekleństwa. Nie miałem czasu do stracenia. Rozpędziłem się i skoczyłem prosto w ciemność, stykając się z podłożem w niezbyt łagodny sposób. W mig zerwałem się na nogi. — Halefie, gdzie jesteś? — zawołałem. — Tu przy drzwiach! Rzeczywiście. Dzielny Hadżi wziął sobie do serca moje słowa i zamiast udać się za nami do sąsiedniego domu, pospieszył na dół ku naszym drzwiom. Stłoczeni w ostatnim pokoju mężczyźni faktycznie przebili cienką ścianę i skakali na nasze podwórze. Połowa znajdowała się już na ziemi, kiedy mnie udało się rozwalić drzwi na górze. Chcieli uciec przez nasz dom, natrafili jednak na Halefa, który, zamiast stanąć w sieni za drzwiami, przyjął ich śmiało przed wyjściem. Strzały, które słyszałem, były skierowane w niego. Nie mogłem stwierdzić, czy trafiła go jakaś kula. W każdym razie Halef wciąż stał prosto, broniąc się kolbą swojej długiej strzelby. Jest coś osobliwego w takiej nocnej walce wręcz. Zmysły wyostrzają się w dwójnasób. Człowiek widzi rzeczy, których normalnie by nie zobaczył, zaś instynkt, wedle którego działa się w takich momentach zagrożenia, nosi znamiona roztropności dobrze przemyślanej decyzji. Moja kolba szybko odsunęła zagrożenie od Hadżiego. Widziałem, że napastnicy padają pod jego ciosami, albo uciekają, ale potrafiłem myśleć tylko o jednym. — Kogo masz, Halefie? — spytałem go w ogniu walki. — Abrahima Mamura! — Jego? Ach! Gdzie? — U moich stóp. Powaliłem go. — Nareszcie! Brawo! Tych niewielu ludzi, którzy jeszcze nam się naprzykrzali, rychło się rozproszyło… Nie zwracając na nich uwagi pochyliłem się, żeby rzucić okiem na herszta bandy. Na podwórzu wciąż jeszcze panowało ogromne zamieszanie, bo z góry nadal skakali ludzie uciekający przed żołnierzami. Nie zważałem na nich, gdyż Dawuhd Arafim był dla mnie cenniejszy niż wszyscy inni. Wyciągnąłem zapałkę, potarłem ją i zaświeciłem leżącemu w oczy. — Biada nam, Halefie, to nie on! — Nie, sihdi? To niemożliwe! Wyraźnie go poznałem przy błysku wystrzału! — W takim razie przez pomyłkę powaliłeś innego. Bandyta niestety uciekł. Ale dokąd? Podniosłem się i rozejrzałem po podwórzu. Ujrzałem uciekających, którzy przełazili przez niski płot wypełniający lukę pomiędzy domem i szopą. Luka prowadziła na podwórze Barucha. Również Halef natychmiast to zauważył. — Za nimi, sihdi! — zawołał. — Abrahim jest po drugiej stronie! — Na pewno. Ale tak go nie złapiemy. Musi przejść koło naszych drzwi frontowych. Chodź! Skoczyłem przez sień do drzwi i otworzyłem je. Przebiegły koło mnie cztery postacie, które wypadły z drzwi Barucha. Piąty człowiek, który spieszył za nimi nie widząc nas, zawołał: — Stać! Trzymajcie się razem! To był głos poszukiwanego. Rozpoznał go także Halef, który nierozsądnie głośno krzyknął: — To on, sihdi! Za nim! Abrahim usłyszał okrzyk i rzucił się do biegu; popędziliśmy za nim. Próbując nam umknąć, skręcał często i zanurzał się w rozmaite ciemne, kręte uliczki; ale ja bez przerwy utrzymywałem się najwyżej piętnaście kroków za nim, z Halefem u mego boku. Mój skok na podwórze nie pozostał jednak bez wpływu na moją sprawność, inaczej bowiem już dopędziłbym uciekiniera. Był dobrym biegaczem, a Halefowi brakowało już oddechu. — Stań i zastrzel go, sihdi! — wydyszał Halef. Byłaby to dla mnie oczywiście fraszka, ale nie uczyniłem tego. Inni mieli większe prawo do tego człowieka niż ja, chciałem go zatem schwytać żywego. Przede wszystkim pamiętałem o biżuterii. Na pewno gdzieś ją ukrył. Gdybym go teraz zabił, co w tej ciemności mogło się przypadkowo zdarzyć przez niecelny strzał, to z pewnością nigdy już nie dowiedzielibyśmy się o losie kosztowności. Musiałem zatem kontynuować pościg. Nagle ulica, którą biegliśmy, otworzyła się i ujrzałem przed nami wody Złotego Rogu. Nie opodal brzegu, mimo ciemności nocy, widoczny był rząd wysepek, leżących pomiędzy Baharije Köj i Sudlüdże. — W prawo, Halefie! — nakazałem. Posłuchał mnie, ja natomiast skoczyłem w lewo. Tym sposobem uciekinier znalazł się pomiędzy nami i wodą. Zatrzymał się na moment, żeby się na nas obejrzeć; potem wziął rozbieg, wskoczył do wody i zniknął w falach. — Waj! — rozzłościł się Halef. — Ale tym razem Abrahim nam nie ucieknie! Hadżi wycelował ze swojej strzelby i chciał wystrzelić. — Nie strzelaj! — poradziłem mu. — Ręce drżą ci jeszcze po biegu! Wskoczę za nim do wody. — Sihdi, kiedy idzie o tego łobuza, to ręka mi nie zadrży! — brzmiała odpowiedź. Nagle z fali wynurzyła się głowa pływaka — huknął strzał — zabrzmiał okrzyk, po czym głowa z głośnym gulgotem znów pogrążyła się w falach. — Trafiłem go! — uradował się Hadżi. — Nie żyje. Widzisz, sihdi, ręka mi nie zadrżała! Odczekaliśmy jeszcze chwilę, ale Dawuhd Arafim już się nie pojawił. Byliśmy przekonani, że Halef nie chybił celu. Ruszyliśmy w drogę powrotną na pole walki. Wprawdzie w czasie naszego biegu długodystansowego zwracałem uwagę na kierunek, starając się jak najlepiej zapamiętać położenie i ilość uliczek, które mijaliśmy, mimo to mieliśmy pewne kłopoty z orientacją, upłynęło zatem sporo czasu, nim dotarliśmy do naszego mieszkania. Pod naszą nieobecność wiele się tam zmieniło. Na ulicy zrobiło się dosyć jasno, gdyż jej mieszkańcy oraz ludzie z sąsiednich ulic przyszli z lampionami. Część żołnierzy utworzyła kordon wokół trzech domów, reszta albo szukała zbiegów ukrytych na podwórzach, albo pilnowała jeńców, których już wzięto. Ale jeńcem nazywano każdą osobę, która znalazła się dzisiaj w domu Greka. On sam nie żył. Kapitan rozłupał mu głowę cięciem szabli. Jego żona stała natomiast przy chłopcach i dziewczętach, spędzonych w gromadę i związanych. Sprowadzono także odurzonych. W tumulcie walki jako tako odzyskali przytomność. Kilku żołnierzy zginęło, wielu było rannych, i okazało się niestety, że także mój dzielny Halef otrzymał lekki postrzał w przedramię i, na szczęście niegroźne, draśnięcie nożem tuż obok. Z pojmanych tylko czterech wydawało się członkami szajki. Sześciu zabito, pozostałym udało się zbiec. Omar, który najwięcej ryzykował, siedział zły, opierając się o schody. Nie znalazł Abu Nasra, potem już o resztę się nie troszczył. W końcu zebrano wszystkich pojmanych, żeby odstawić ich pod eskortą, po czym oficer wydał swoim żołnierzom pozwolenie splądrowania domu Greka. Tego nie trzeba było im dwa razy powtarzać; w ciągu dziesięciu minut zniknęło wszystko, co miało jakąś wartość. W tym czasie odszukałem kapitana, by spytać o jego przełożonego. — Stoi przed domem — brzmiała niechętna odpowiedź. To już wiedziałem, ale mnie zależało na tym, żeby usłyszeć coś więcej o tym człowieku. Najpierw uszanowałem jego milczenie. Potem jednak nie zachował się wobec mnie tak, jak mogłem się po nim spodziewać. Teraz, po skończonej walce, w ogóle się mną nie przejmował, przeto dalszego dochowywania dyskrecji nie uważałem już za konieczne. — Jaki ma stopień? — spytałem. — Nie pytaj — rozległa się szorstka odpowiedź. — Zabronił o tym mówić. Właśnie to sprawiło, że musiałem się tego dowiedzieć. Jeden z żołnierzy wciąż jeszcze był zajęty poszukiwaniami na podwórzu Barucha, kiedy inni już plądrowali. Gorzej mu się zatem powiodło i przeklinając zamierzał właśnie wyjść przez sień na ulicę. Tam go zatrzymałem. — Nic nie dostałeś? — spytałem. — Nic! — burknął rozzłoszczony. — W takim razie możesz coś zarobić u mnie, jeśli odpowiesz na jedno pytanie. Jaki stopień ma oficer, który dzisiaj wami dowodził? — Właściwie nie wolno nam o nim mówić, ale i on o mnie nie pomyślał. Dasz mi dwadzieścia piastrów, jeśli ci powiem? — Dostaniesz je. — To mirałaj*, a nazywa się… Wymienił nazwisko człowieka, który później odgrywał w Stambule ważną rolę i jeszcze dzisiaj jest wysokim dostojnikiem. Nie był Turkiem z urodzenia i tylko dzięki zaletom własnego umysłu doszedł do dzisiejszego stanowiska, choć zaczynał jako ulubiony sługa swego niegdysiejszego pana. Zapłaciłem umówioną sumę, po czym wyjrzałem na ulicę. Mirałaj stał na wprost drzwi i nie mógł mnie nie zauważyć. Jak się spodziewałem, podszedł i spytał: — Wszyscy Frankowie są tacy bojaźliwi jak ty? Gdzie byłeś, gdy inni walczyli? Co za pytanie! Najchętniej bym go spoliczkował. — My również walczyliśmy — odrzekłem obojętnym tonem — i to z tymi, którym ty niepotrzebnie pozwoliłeś się wymknąć. Człowiek mądry zawsze stara się naprawiać błędy innych. — Komu pozwoliłem uciec? — wybuchnął. — Większości z tych, których chciałeś schwytać. Ponieważ nie usłuchałeś mojej rady i nie obsadziłeś wyjścia tego domu, ja sam z moim sługą nie byłem w stanie powstrzymać głównej gromady bandziorów, gdy tymczasem wy zajmowaliście się garstką. Co będzie z pojmanymi? — Allach jeden wie! Powiedz mi lepiej, gdzie zamieszkasz jutro? — Na pewno tutaj. — Tu nie będziesz już mieszkał. — Dlaczego? — Rychło się zorientujesz. No więc, gdzie jutro można cię spotkać? — Przyjmie mnie basigrian* Maflei, który mieszka w pobliżu Jeni Dżami. — Poślę po ciebie. Odwrócił się bez pożegnania i dał znak. Pojmanych wzięto w środek, po czym pochód ruszył z miejsca. Powróciwszy na podwórze, faktycznie natychmiast się zorientowałem, dlaczego jutro nie będę tu mógł mieszkać. Uprzejmy oficer kazał podpalić dom Greka i płomienie lizały już sufity izb. Był to bardzo wygodny sposób na szybkie rozprawienie się z niezbyt chlubnym wspomnieniem. Nie wszczynając hałasu, rzuciłem się do naszego mieszkania, żeby zebrać karabiny, których nie używaliśmy, i tych parę sprzętów, z którymi się wprowadziliśmy. Zniosłem to wszystko na podwórze, a w tym momencie płomień wystrzelił tak wysoko, że dostrzeżono go również na ulicy. Nie da się opisać tumultu, jaki teraz powstał. Trzeba być świadkiem pożaru w Konstantynopolu, żeby mieć pojęcie o nieskończonym chaosie, jaki tu wywołuje ogień. Ludzie wcale nie myślą o gaszeniu, tylko o ucieczce, a ponieważ domy są najczęściej z drewna, zatem taki pożar często obraca znaczne części miasta w popiół. Mój stary Baruch z przerażenia nie mógł powiedzieć słowa, a jego żona nie była w stanie się ruszyć. Pocieszyliśmy oboje na ile się dało, spakowaliśmy ich skromne manatki i obiecali przyjazne przyjęcie u Mafleia. Rychło pojawiło się kilku tragarzy, i w ten sposób opuściliśmy mieszkanie, w którym nie mieszkaliśmy nawet przez jeden dzień. Bogaty piekarz z pewnością nie stracił w tym starym domu milionów. O tak późnej godzinie dom Mafleia zastaliśmy zamknięty, ale na nasze pukanie wnet go otwarto. Zgromadzili się wszyscy członkowie rodziny. Byli mocno rozczarowani, słysząc, że nasze przedsięwzięcie skończyło się w taki sposób. Woleliby dostać mordercę krewnego w swoje ręce, ale w końcu pocieszyli się myślą, że znalazł swoją zapłatę w wodnej otchłani. Barucha powitano przyjaźnie, zaś pan domu zapewnił, że się o niego zatroszczy. W końcu, kiedy nam powiedziano, że znów czeka na nas dom w ogrodzie, Isla zauważył z uradowaną miną: — Efendi, w czasie twojej nieobecności mieliśmy tu nieoczekiwanego, bardzo miłego gościa. Jeszcze go nie widziałeś, ale już ci o nim opowiadałem. Zawołam go, a ty spróbuj zgadnąć, kto to jest. Byłem trochę zaintrygowany tym gościem, gdyż musiał mieć jakiś związek z naszymi przeżyciami. Po krótkim czasie wszedł Isla z jakimś starszawym człowiekiem. Miał na sobie zwykłe tureckie ubranie i nie było w nim nic, co mogłoby mnie naprowadzić na właściwy trop. Jego spaloną słońcem twarz znaczyły rysy ostre i śmiałe; zmarszczki i biała broda nadawały mu taki wygląd, jakby trapiło go ciężkie zmartwienie. — To jest ten człowiek, efendi! — rzekł Isla. — Teraz możesz zgadywać! — Nie znam go. — A jednak odgadniesz, jak się nazywa! — Po czym zwracając się do przybysza, poprosił: — Odezwij się w twoim języku ojczystym! Człowiek ów skłonił się przede mną i powiedział: — Sługa pokoran, wisoko posztowani gospodine — oddany sługa, wielce szanowny panie. To uprzejme pozdrowienie w języku serbskim natychmiast naprowadziło mnie na właściwy trop. Wyciągnąłem do niego obie ręce i odrzekłem: — Vidi, otac Osko! Dobro doszał — patrzcie, ojciec Osko! Witamy! To rzeczywiście był Osko, ojciec Senicy, i sprawiłem mu wielką radość, rozpoznając go po pozdrowieniu. Teraz naturalnie nie mogło być mowy o spaniu, najpierw bowiem musiałem usłyszeć, jak mu się wiodło. Od czasu zniknięcia córki, która była jego jedynym dzieckiem, wędrował gnany ciągłym niepokojem. Tu i ówdzie Czarnogórzec sądził, że już odnalazł ślad córki, rychło jednak pojmował, że to była kolejna pomyłka. W czasie tej tułaczki wiodącej przez Azję Mniejszą i Armenię nie cierpiał biedy, gdyż miał sporo pieniędzy. W iście wschodnim stylu złożył ślubowanie, że nie zobaczy ponownie żony i ojczyzny, nim nie odnajdzie swego dziecka, i w końcu, kiedy wszelkie usiłowania okazały się daremne, zmuszony był przybyć do Konstantynopola. Taka odyseja możliwa jest tylko na Wschodzie. W uporządkowanych stosunkach Zachodu należałoby ją określić mianem szaleństwa. Łatwo sobie wyobrazić radość, jaką przeżył Czarnogórzec, kiedy odnalazł córkę jako żonę człowieka, dla którego chciał ją odszukać. A odnalazł nie tylko córkę, lecz również żonę, która podążyła do Stambułu za córką. Osko poznał całą historię i teraz zamierzał się zemścić. Był zdecydowany udać się do derwisza Alego Manacha, żeby wycisnąć z niego informacje na temat miejsca pobytu jego ojca, kosztowało mnie zatem sporo trudu, nim go przekonałem, żeby pozostawił tę wizytę mnie. Dopiero teraz ułożyliśmy się do snu. Po tych wszystkich wysiłkach natychmiast zapadłem w sen i może rankiem nie ocknąłbym się zbyt wcześnie, gdybym nie został obudzony. Maflei kazał mi powiedzieć, że czeka na mnie jakiś człowiek, który chce ze mną pilnie rozmawiać. Ponieważ na Wschodzie sypia się w ubraniu, natychmiast byłem gotów do rozmowy. Spotkałem posłańca, który najpierw spytał o moje imię, po czym rzekł, że mam przyjść do domu w Sankt Dimitri, w którym byłem z cyrulikiem z Jüterbog. Cyrulik chciał się ze mną natychmiast spotkać. — Czego on chce? — spytałem. — Nie wiem — brzmiała odpowiedź. — Mieszkam w pobliżu, i szynkarz mnie poprosił, żebym do ciebie poszedł. — Powiedz mu więc, że zaraz przyjdę. Zapłaciłem za przyniesioną wiadomość, po czym człowiek ów zniknął. W pięć minut później byłem już z Omarem w drodze. Pomyślałem sobie, że do winiarni w cieszącej się złą sławą dzielnicy lepiej nie chodzić w pojedynkę, a Halefa nie chciałem fatygować, jako że był zraniony. Na małych wynajętych koniach, za którymi kłusowali właściciele trzymając się ogona zwierząt, dość szybko posuwaliśmy się po ulicach. Kiedy dotarliśmy, przy drzwiach powitał nas szynkarz. Pozdrowiwszy pokornie spytał: — Efendi, tyś jest tym Niemcem, który niedawno był u mnie z Hamsadem el Dżerbają? — Tak. — On chce z tobą mówić. — Gdzie jest Hamsad? — Leży na górze. Twój towarzysz może tymczasem rozgościć się na dole. Słowa „leży na górze” kazały mi się domyślać choroby albo wręcz jakiegoś nieszczęścia. Omar wszedł do izby na dole, ja natomiast ruszyłem po schodach za szynkarzem. Ten przystanął na górze i rzekł: — Nie przestrasz się, efendi, on jest chory! — Co mu jest? — Och, nic wielkiego! Tylko małe pchnięcie nożem. — Ach! Kto to zrobił? — Obcy człowiek, który nigdy jeszcze u mnie nie był. — Z jakiego powodu? — badałem dalej. — Najpierw siedzieli razem i prowadzili ożywioną rozmowę, potem grali, i kiedy twój znajomy powinien był zapłacić, nie miał pieniędzy. Poróżnili się więc i sięgnęli po noże. Hamsad był pijany i został zraniony. — Czy to jest niebezpieczne? — Nie, bo on jeszcze żyje. A zatem wedle tego poczciwca pchnięcie nożem było groźne dopiero wówczas, gdy od razu następowała śmierć. — Tego drugiego oczywiście zatrzymałeś? — Jakże mógłbym to zrobić? — odrzekł zakłopotany szynkarz. — Twój znajomy nie miał pieniędzy i pierwszy wyciągnął nóż. — Ale przynajmniej znasz tego człowieka? — Nie. Już ci powiedziałem, że nigdy tu jeszcze nie był. — Posłałeś po lekarza? — Tak. Natychmiast kazałem sprowadzić sławnego hekima, żeby opatrzył rannego. Zapłacisz mi za to oraz wyrównasz rachunek Hamsada, prawda? Musiałem też dać obcemu to, co Hamsad do niego przegrał. — Trochę się nad tym zastanowię. Prowadź mnie do Hamsada. — Wejdź przez ostatnie drzwi. Mam na dole dużo roboty. Wszedłszy do wskazanej izby, która nie zawierała nic prócz czegoś w rodzaju materaca, ujrzałem leżącego cyrulika o śmiertelnie bladej, zapadniętej twarzy. Natychmiast doszedłem do przekonania, że pchnięcie jest groźne i pochyliłem się ku niemu. — Dziękuję, że pan przyszedł! — powiedział z wysiłkiem. — Wolno panu mówić? — spytałem współczująco. — Nic mi już nie zaszkodzi! Koniec ze mną! — Odwagi! Lekarz nie dał panu żadnej nadziei? — To znachor. — Każę przenieść pana do Pery. Czy ma pan paszport poselstwa pruskiego? — Nie. Nie chciałem uchodzić za Franka. — Skąd był człowiek, z którym miał pan zwadę? — Ten? Och, nie wie pan tego? Przecież miałem go dla pana odszukać. To był Abrahim Mamur! Wzdrygnąłem się na dźwięk tego imienia. — To niemożliwe, przecież on nie żyje! — Nie żyje? Chciałbym, żeby tak było! Rzecz osobliwa: teraz, na łożu boleści, albo i śmierci, cyrulik nagle przestał używać swojego brandenburskiego dialektu i zaczął mówić najczystszą niemczyzną! To zwróciło moją uwagę. — Niech pan opowie! — poprosiłem go. — To było późną nocą. Abrahim Mamur pojawił się zupełnie mokry, jakby wyszedł prosto z wody. Od razu go poznałem, ale on mnie nie. Zbliżyłem się do niego i zaczęliśmy pić. Potem graliśmy, i przegrałem. Byłem pijany, więc mogłem się zdradzić, że go znam i chciałem go śledzić. Nie miałem pieniędzy, więc zaczęliśmy kłótnię. Chciałem panu oddać przysługę i zasztyletować Abrahima, ale on był szybszy ode mnie. To wszystko! — Nie chcę pana ganić. To do niczego nie prowadzi, pan zaś jest chory. Nie zauważył pan przypadkiem, czy Abrahim zna szynkarza? — Wydało mi się, że są dobrymi znajomymi. Szynkarz dał mu suche ubranie, choć Abrahim o to nie prosił. — Niech pan będzie szczery! Nie pochodzi pan z Jüterbog? — Zgadł pan. Wiem, że rana jest śmiertelna, więc wyznam: jestem z Turyngii. Nie miałem krewnych i nie wolno mi było wrócić do ojczyzny. Dajmy temu spokój! Naprawdę chce mnie pan przenieść do Pery? — Tak. Najpierw jednak przyślę panu rozumnego lekarza, który zbada, czy wytrzyma pan taką podróż. Ma pan jakieś życzenie? — Niech mi podadzą sorbet i proszę o mnie nie zapomnieć! Ranny odpowiadał mi z wysiłkiem i często robił pauzy. Teraz zamknął oczy. Stracił przytomność. Zszedłszy na dół, wydałem szynkarzowi odpowiednie polecenia, po czym obiecałem, że uczciwie zapłacę za wszelkie wydatki. Potem jak najszybciej pojechaliśmy do Pery. Tu udałem się najpierw do pruskiego poselstwa, którego kanclerz w milczeniu wysłuchał mojej krótkiej opowieści, po czym w uprzejmych słowach oświadczył, że zatroszczy się o rannego. Wziął na siebie również sprawę lekarza, prosząc jedynie, żebym zostawił mu Omara jako przewodnika. Wprawdzie nie poczułem się zwolniony z troski o krajana, ale spokojnie mogłem wrócić do domu, gdyż wiedziałem, że jest pod dobrą opieką. XV POD WIEŻĄ GALATY Zaraz po powrocie odwiedziłem Islę, żeby mu powiedzieć, że Abrahim Mamur jeszcze żyje. Młody kupiec znajdował się w pomieszczeniu wypełnionym księgami i różnymi próbkami towarów, które zdawało się jego biurem. Nie był specjalnie zbudowany tą wieścią, uspokoiła go jednak myśl, że teraz może nam się jednak uda schwytać tego człowieka żywcem. Cyrulika nie żałował i powiedział mi, że przegonił go, ponieważ ten wielokrotnie go okradł. Podczas rozmowy spojrzenie moje parokrotnie zatrzymywało się na leżącej przed nim otwartej książce. Była to prawdopodobnie księga kontowa, której zawartość nic mnie nie obchodziła. Kiedy rozmawialiśmy, palce Isly jakby od niechcenia błądziły po jej kartach, przewracając je to w tę, to drugą stronę, aż wreszcie spostrzegłem jedną linijkę, która sprawiła, że szybko położyłem rękę na karcie. Odkryłem mianowicie nazwisko „Henri Galingré, Iszkodra*”. — Galingré z Iszkodry? — spytałem. — Masz kontakty z jakimś Galingré ze Skutari? — Tak. To Francuz z Marsylii, od którego sprowadzam towary. — Z Marsylii? Co za niezwykły przypadek! Może go kiedyś widziałeś, albo z nim rozmawiałeś? — Często. Był u mnie, a ja byłem u niego. — Wiesz coś o jego losach i rodzinie? — Zbierałem informacje o Galingré, zanim zrobiliśmy pierwszy interes, a później sam mi nieco opowiadał. Początkowo miał mały sklep w Marsylii, ale to mu nie wystarczało. Dlatego przeniósł się do Stambułu, potem do Edirne*, i tam go poznałem. Ale od roku mieszka w Iszkodrze, gdzie należy do najzamożniejszych ludzi. — A jego krewni? — Henri Galingré miał brata, któremu też nie podobało się w Marsylii. Brat wyjechał najpierw do Algierii, potem do Blidy, gdzie tak dobrze mu się powodziło, że Henri przysłał mu z Edirne swego syna, który w sklepie w Blidzie miał wykorzystać swoje umiejętności. Ów syn ożenił się z dziewczyną z Marsylii, a potem wrócił do ojca i po latach przejął interes. Kiedyś musiał się udać do Blidy, żeby omówić ze stryjem większą transakcję, i akurat kiedy tam się znajdował, stryj został zamordowany, a całą jego kasę zrabowano. Podejrzenie padło na pewnego armeńskiego handlarza, i młody Galingré wyruszył na poszukiwania, ponieważ uważał, że policja nie dość się stara. Nigdy nie powrócił. Jego ojciec odziedziczył spadek po stryju, przez co podwoił swój majątek, ale wciąż jeszcze opłakuje swego syna i wiele by dał, żeby odkryć jego ślad. — Cóż, mogę go na ten ślad naprowadzić. — Ty? — zdumiał się Isla. — Oczywiście. Jak mogłeś tak długo milczeć o tej sprawie! Przecież już w Egipcie ci opowiadałem, że Abu en Nasr, którego poszukuje Omar, zabił w Wadi Tarfaui pewnego Francuza i przywłaszczył sobie jego rzeczy. I czyż nie mówiłem ci również, że ten Francuz nazywał się Paul Galingré? — Nie mówiłeś, jak się zwał. — Do dzisiaj mam obrączkę ślubną, która do niego należała, o tu, na palcu. Inne przedmioty niestety zaginęły razem z torbą, kiedy mój koń utonął w Szott Dżerid. — Efendi, prześlesz temu starcowi wiadomość, prawda? — Rozumie się! — Napiszesz do niego? — Zobaczę. W formie listu wiadomość zbyt nagle by na niego spadła. Może w drodze do mojej ojczyzny będę jechał przez tamte okolice. Trzeba się nad tą sprawą zastanowić. Po tej rozmowie udałem się do Halefa, który początkowo nie mógł uwierzyć, że spudłował. W końcu pogodził się z ewentualnością niecelnego strzału. — Sihdi, w takim razie ręka jednak mi zadrżała — przyznał zbity z tropu. — Z pewnością. — Ale ten człowiek w wodzie przecież krzyknął i zatonął. Nie zobaczyliśmy już jego głowy. — Bardzo sprytnie to zrobił. Musi być dobrym pływakiem. Poza tym, mój drogi Halefie, zachowaliśmy się jak prawdziwi głupcy. Czy naprawdę myślisz, że człowiek, który dostał kulą w głowę, może jeszcze krzyczeć? — Nie wiem, sihdi — burknął Hadżi — bo nigdy jeszcze nie dostałem kulą w głowę. Jeśli kiedyś kula trafi mnie w głowę, przed czym niech mnie Allach ze względu na Hanneh broni, to przekonam się, czy uda mi się jeszcze krzyknąć. Ale powiedz, sihdi, jak myślisz, odnajdziemy ślad tego psiego syna? — Mam nadzieję. — Przez szynkarza? — Albo przez niego, albo przez derwisza, bo przypuszczam, że Ali Manach i Abrahim się znają. Jeszcze dziś porozmawiam z derwiszem. Odwiedziłem także Żyda, który zamieszkał z żoną w małym pokoju naszego domu w ogrodzie. Baruch pogodził się z tą zmianą i nie skarżył się na drobne straty, jakie poniósł w czasie pożaru poprzedniej nocy. Wiedział, że bogaty Maflei dotrzyma swego przyrzeczenia i zatroszczy się o niego. Kiedy ja byłem w Sankt Dimitri i w Perze, Baruch zajrzał już do Baharije Kój. Opowiedział mi, że ogień strawił wiele domów. Rozmawialiśmy jeszcze, kiedy przyszedł czarny służący Mafleia, i powiadomił mnie, że pewien oficer chce ze mną mówić. — Kim on jest? — spytałem. — To jusbaszi*. — Niech zaczeka. Uznałem, że nie jest wskazane przejmować się tym człowiekiem, przeto zamiast do głównego budynku, udałem się do mojego pokoju, gdzie zastałem Halefa. Powiedziałem mu, jaka mnie czeka wizyta. — Sihdi — rzekł Halef — ten jusbaszi zachował się wobec ciebie po grubiańsku. Będziesz dla niego uprzejmy? — Tak. — Myślisz, że wtedy się zawstydzi? Niech będzie, w takim razie i ja zachowam się wobec niego uprzejmie. Pozwól, że przyjmę go jako twój hismetkjar*. Halef stanął przed drzwiami, ja zaś usiadłem na otomanie i zapaliłem fajkę. Po kilku minutach usłyszałem kroki, a zaraz potem głos małego Hadżiego, który spytał Murzyna: — Dokąd? — Mam zaprowadzić tego agę do obcego efendiego. — Chciałeś powiedzieć: do efendiego z Alemanii! Dobrze, że najpierw natrafiłeś na mnie, bo wydaje mi się, że nie wiesz, iż do takiego pana nie można wchodzić jak do jakiegoś kuduradżi albo tersi*. Efendi, którego Allach dał mi za pana, przywykł, że przestaje się z nim, zachowując największą uprzejmość. — Gdzie jest twój efendi? — usłyszałem władczy głos kapitana. — Pozwól mi, hasret*, że najpierw spytam, kim jesteś! — odparł grzecznie Halef. — Twój efendi sam to chyba zobaczy. — Ale ja nie wiem, czy efendi zechce cię widzieć. To bardzo surowy pan i nigdy bym się nie ośmielił wpuścić do niego kogokolwiek, nie pytając uprzednio o pozwolenie. W duchu z radością wyobrażałem sobie uprzejmą, pokorną twarz małego spryciarza naprzeciw gniewnego oblicza opryskliwego oficera, który musiał wykonać rozkaz przełożonego, nie mógł zatem obrócić się na pięcie, co z pewnością najchętniej by uczynił. — Czy twój efendi rzeczywiście jest tak wielki i znakomity? Tacy ludzie mieszkają w innych warunkach niż te, które widzieliśmy wczoraj. — Efendi uczynił to jedynie dla rozrywki. Nudził się, więc postanowił zobaczyć, jakie to zabawne, gdy sześćdziesięciu dzielnych żołnierzy łapie dwudziestkę chłopców i dziewcząt, ale pozwala się wymknąć dorosłym. Bardzo się to efendiemu podobało, a teraz odpoczywa na otomanie, odbywając swój kef, nie chciałbym mu zatem przeszkadzać. — Jesteś ranny. Czy wczoraj też tam byłeś? — Tak. To ja stałem na dole przy drzwiach, gdzie powinno się było wystawić strażnika. Ale widzę, że chętnie byś sobie ze mną porozmawiał. Pozwól hasret, że przyniosę ci coś do siedzenia. — Stój, wydaje mi się, że mówisz poważnie! Powiedz twojemu efendiemu, że chciałbym z nim rozmawiać! — A kiedy mnie spyta, kim jesteś? — Powiedz mu, że to jusbaszi, którego spotkał wczoraj wieczorem. — Dobrze, poproszę go, żeby rozświetlił nad tobą swoją dobroć i pozwolił ci wejść, gdyż wiem, co można ryzykować dla człowieka noszącego taką godność, jak ty. Halef wszedł, zamykając za sobą drzwi. Twarz promieniała mu z uciechy. — Ma usiąść obok ciebie? — spytał cicho. — Nie. Połóż mu poduszkę na wprost mnie tuż przy drzwiach, ale zrób to z największą uprzejmością. Potem przyniesiesz mu kawę i fajkę. — Tobie też kawę? — Nie. Nie będę z nim pił. Teraz Hadżi otworzył drzwi i mówiąc pokornie „efendi pozwala”, zaprosił czekającego do środka. Gość pozdrowił mnie jedynie lekkim skłonieniem głowy i zaczął: — Przychodzę zgodnie z wczorajszą obietnicą… Szybki gest z mojej strony w niedwuznaczny sposób nakazał oficerowi milczenie. Uprzejme powitanie Franka nie wydało mu się chyba konieczne, dlatego też nabrałem wielkiej ochoty, żeby mu pokazać, że także chrześcijanie mogą być przyzwyczajeni do tego, by im okazywano szacunek. Jusbaszi stał jeszcze przy drzwiach. Halef przyniósł poduszkę i położył ją u samych stóp oficera, po czym opuścił pokój. Było to naprawdę zajmujące widowisko, obserwowałem więc twarz kapitana, na której zmagały się ze sobą oburzenie, zdumienie i upokorzenie. Pogodził się jednak z losem i usiadł. Turek z pewnością wiele musi w sobie zwalczyć, żeby w obecności chrześcijanina zająć miejsce przy drzwiach. Dzięki wschodniemu zwyczajowi ciągłego trzymania na ogniu gotującej się wody na kawę potrwało tylko chwilkę, nim Halef przyniósł mu filiżankę napoju i ogień. Kapitan jął popijać kawę i pozwolił sobie przypalić fajkę. Halef stanął za nim, teraz więc mogłem zacząć rozmowę. — Mój synu — rzekłem uprzejmym, ojcowskim tonem, choć to słowo musiało zabrzmieć osobliwie, jako że nie byłem starszy od mojego gościa. — Mój synu, proszę cię, abyś zapamiętał kilka rzeczy, które mają ci do powiedzenia moje usta. Jeśli wchodzi się do mieszkania adam bilir*, to najpierw należy go Pozdrowić, inaczej bowiem zostanie się uznanym albo za niemowę, albo za człowieka nieokrzesanego. Nie wolno również samemu zaczynać rozmowy, tylko trzeba zaczekać, aż nas zagadną, gdyż to pan domu ma prawo dać znak do rozpoczęcia konwersacji. Kto ocenia innego człowieka, pierwej go nie poznawszy, ten często błądzi, zaś od błędu jest już tylko mały krok do upokorzenia. Przyjmij moje życzliwe słowa z wdzięcznością, doświadczenie bowiem ma obowiązek pouczania młodości. A teraz możesz powiedzieć, z jaką przybywasz prośbą! Jusbaszi opuścił fajkę i otworzył usta zdumiony moim zachowaniem. Potem jednak wybuchnął: — Nie przynoszę ci prośby, tylko rozkaz! — Rozkaz? Mój synu, zawsze lepiej jest mówić powoli, gdyż tylko w ten sposób unika się mówienia rzeczy nieprzemyślanych. Nie znam w Stambule żadnego człowieka, który mógłby mi rozkazywać. Chciałeś pewnie powiedzieć, że sam otrzymałeś rozkaz i dlatego przybyłeś do mnie, gdyż ty jesteś podwładnym, ja natomiast wolnym człowiekiem. Kto cię do mnie przysłał? — Człowiek, który nami wczoraj dowodził. — Masz na myśli mirałaja…? Dodałem imię, którego dowiedziałem się wczoraj od żołnierza. Jusbaszi wykonał gest zakłopotania i wykrzyknął zdumiony: — Znasz jego imię? — Jak słyszysz. Czy on czegoś sobie ode mnie życzy? — Mam ci rozkazać, abyś nie dopytywał się o niego i żadnemu człowiekowi nie mówił o wczorajszym wydarzeniu. — Już ci powiedziałem, że nikt nie ma prawa mi rozkazywać. Przekaż mirałajowi, że opis tego zdarzenia ukaże się w najbliższym numerze „Basiret”! Ponieważ nie przyjmuję żadnych rozkazów, muszę uznać naszą rozmowę za zakończoną. Allach z tobą. Wstałem i wyszedłem do pokoju obok. Jusbaszi natomiast był tak zdumiony, że zapomniał się odezwać i wstać, i dopiero po pewnym czasie przyszedł Halef, by mi donieść, że gość zniknął, przeklinając na czym świat stoi. Byłem niemal pewny, że mirałaj natychmiast przyśle nowego posłańca. Nie pragnąłem jednak na to czekać, przygotowałem się więc do wyjścia. Chciałem się udać do klasztoru derwiszy, żeby porozmawiać z Alim Manachem. Kiedy się tam zjawiłem, derwisz siedział w celi i modlił się. Skończywszy modlitwę, uniósł wzrok, a jego mina zdawała się wskazywać, że moja wizyta nie była dlań niemiła. Ali Manach uprzejmie odwzajemnił moje pozdrowienie i zapytał: — Czy znów przynosisz dar? — Jeszcze nie wiem. Powiedz mi przede wszystkim, jak mam cię nazywać. Ali Manach ben Barud el Amasat czy „En Nasr”? Jednym skokiem opuścił otomanę i stanął tuż przede mną. — Pst! Nie mów tutaj nic! — szepnął trwożliwie. — Wyjdź na cmentarz. Za chwilę do ciebie przyjdę. Przeczuwałem, że gra była wygrana. Oczywiście wiedziałem, że muszę sobie przygotować kilka zręcznych kłamstw, jeśli nie chciałem się zdradzić. Opuściłem budynek klasztoru, przeszedłem przez podwórze i przez okratowaną furtę wkroczyłem na cmentarz. Oto miejsce spoczynku setek derwiszy. Skończyli swój taniec, a teraz u wezgłowia mieli jeden kamień nagrobny ozdobiony turbanem, drugi zaś w nogach. Ich czas się skończył. Jak przedostaną się przez „most próby”? Nie zdążyłem się jeszcze zbyt daleko zapuścić pomiędzy groby, kiedy ujrzałem nadchodzącego derwisza. Na pozór zatopiony w pobożnej kontemplacji zmierzał do ustronnego zakątka cmentarza, podążyłem więc za nim. Tam się spotkaliśmy. — Co masz mi do powiedzenia? — spytał Ali Manach. Musiałem zachować ostrożność, odrzekłem zatem powściągliwie: — Najpierw muszę cię poznać. Można na tobie polegać? — Spytaj ustę*, on zna mnie dobrze! — Gdzie można go znaleźć? — W Dimitri, gdzie mieszka Junan* Koletis. Do wczoraj byliśmy w Baharije Köj, ale tam nas odkryto i przepędzono. Niewiele brakowało, a usta zostałby zastrzelony. Ocalał tylko dzięki temu, że doskonale pływa. Te słowa dowodziły, że Dawuhd Arafim był hersztem rozbójników; zatem nie okłamał mnie w Baalbek. Ale derwisz wspomniał o człowieku, który przywiódł mi na myśl dawne przeżycie. Czy ów Grek, który wpadł w moje ręce w czasie walki w „Dolinie Stopni”, nie nazywał się Aleksandros Koletis? Pytałem dalej: — Czy u Koletisa jesteśmy bezpieczni? — Całkowicie. Wiesz, gdzie on mieszka? — Nie. Dopiero od niedawna jestem w Stambule. — Skąd przybywasz? — spytał Ali Manach. — Z Esz Szam, gdzie spotkałem ustę. — Tak, był tam, ale nie dokończył dzieła. Rozpoznał go pewien Frank, musiał więc uciekać. — Wiem, zdołał odebrać bogatemu Szafeiowi ibn Jakubowi Afarahowi tylko część jego klejnotów. Czy łup został sprzedany? — Nie. — Jesteś pewny? — Całkowicie, bo ja i mój ojciec jesteśmy jego wspólnikami. — Przybyłem, żeby porozmawiać z nim o tych rzeczach. Znam pewnego człowieka, który kupi wszystko. Czy on ma te klejnoty pod ręką? — Są w bezpiecznym miejscu w wieży Galaty. Może nawet już się spóźniłeś, bo brat Koletisa też znalazł kupca, który chce przyjść dzisiaj. To mnie zmartwiło, ale oczywiście nie dałem tego po sobie poznać. — Gdzie jest twój ojciec, Barud el Amasat? Mam dla niego ważną wiadomość. — Można go znaleźć u kupca Hulama w Edirne. Teraz się przestraszyłem, bo tu na pewno wchodził w grę jakiś perfidny podstęp. Ale szybko się wziąłem w garść. — Tak myślałem — rzekłem z udawaną pewnością. — Ten Hulam jest bowiem krewnym owego Jakuba Afaraha z Damaszku, a także kupca Mafleia ze Stambułu. — Widzę, że wiesz wszystko. Mogę ci zaufać. — Powiedz mi zatem jeszcze, gdzie znajduje się twój stryj Hamd el Amasat! — Jego też znasz? — spytał zdumiony. — Nawet bardzo dobrze. Był na Saharze i w Egipcie. Ali Manach był coraz bardziej zdumiony. Uważał mnie teraz za ważnego członka swego miłego bractwa, spytał bowiem: — W takim razie może jesteś zgoła baszem* w Esz Szam? — Teraz nie pytaj, tylko odpowiadaj! — Hamd el Amasat przebywa obecnie w Skutari. Mieszka u pewnego frankońskiego kupca, który zwie się Galino albo Galineh. — Chcesz powiedzieć: Galingré. — Panie, ty doprawdy wiesz wszystko. — Tak. Ale jednego jeszcze nie wiem. Jak teraz nazywa się usta? — Pochodzi z Konya i zwie się Abd el Myrhatta. — Dziękuję ci. Wkrótce znów o mnie usłyszysz. Ali Manach odpowiedział na moje pożegnanie z uniżonością, która mnie przekonała, że udało mi się go oszukać. Teraz należało się spieszyć, bo inaczej mogłem stracić dopiero co uzyskaną przewagę. Nie wracając do Mafleia, od razu pojechałem do Sankt Dimitri, żeby rozpytać się w winiarni o Koletisa. Szynkarza nie zastałem, ale była jego żona. Pierwsze pytanie dotyczyło cyrulika. Usłyszałem, że przyszedł lekarz i założył mu świeży opatrunek. Później, całkiem niedawno, cyrulik został stąd zabrany. Spytałem więc o Koletisa. Kobieta rzuciła mi zdumione spojrzenie. — Koletis? Tak nazywa się mój mąż! — Ach! Tego nie wiedziałem. Czy jest tutaj człowiek z Konya, który zwie się Abd el Myrhatta? — Mieszka u nas. — Gdzie jest w tej chwili? — Poszedł na spacer do wieży w Galacie. — Sam? — Z bratem mego męża. To był nadzwyczaj korzystny układ. Czyżby obaj sprzysiężeni mieli zamiar zabrać klejnoty? Musiałem pójść ich śladem. W największym pośpiechu usłyszałem jeszcze, że wyszli dopiero przed chwilą, i że Omar jeszcze wtedy tu był. Opuścił ten dom tuż po nich. Dosiadłszy konia, pokłusowałem do Galaty. W mrocznych ulicach tej dzielnicy roiło się od marynarzy, żołnierzy, brudnych garncarzy, hammalów, natrętnych przewoźników, hiszpańskich Żydów i innych spieszących się ludzi, tak że nie było łatwo przedzierać się w tym ścisku. Największy ścisk panował przy wieży. Musiało się zdarzyć coś nadzwyczajnego, gdyż zauważyłem, że ludzie zbili się w tłum i przepychali, co mogło grozić nawet utratą życia. Zapłaciłem właścicielowi mojego konia, po czym podszedłem bliżej, żeby się dowiedzieć, co się stało. Pewien kaikdżi*, który właśnie wydostał się z tłumu, udzielił mi informacji: — Na platformę wieży weszło dwóch ludzi, którzy wypadli przez balustradę. Roztrzaskali się o ziemię i teraz tam leżą. Zląkłem się. Omar poszedł za tymi dwoma. Czyżby przytrafiło mu się nieszczęście? Brutalnie przecisnąłem się przez tłum i w wąskim, otoczonym przez ciżbę kole ujrzałem dwa ludzkie ciała: widok był przerażający. Platforma Wieży Genueńczyków w Galacie ma czterdzieści cztery i pół metra wysokości. Można więc sobie wyobrazić, jak wyglądały zwłoki. Omara tam nie było. Poznałem to po ubraniach. Twarz jednego nie została zmasakrowana, natychmiast więc poznałem owego Aleksandrosa Koletisa, który umknął Haddedihnom. Ale kim był ten drugi? Żadną miarą nie dało się go rozpoznać. Miał straszliwą śmierć, jak mi powiedział jeden ze stojących tam ludzi, który widział nieszczęście na własne oczy. Kiedy spadał, udało mu się mianowicie uchwycić dolnej części kraty, ale zdołał się utrzymać zaledwie minutę, po czym i tak spadł na dół. Mimowolnie spojrzałem na jego ręce. W poprzek prawej dłoni biegło nacięcie. Z pewnością trzymał się właśnie tą ręką. Nie był to zatem wypadek, tylko ktoś go zrzucił. Gdzie był Omar? Przecisnąłem się ku wieży i wszedłem. Bakszyszem kupiłem sobie pozwolenie wejścia na górę. Popędziłem po kamiennych schodach przez pięć pierwszych pięter, potem przez trzy następne po schodach drewnianych aż do bufetu z kawą. Znajdował się tu jedynie kahwedżi, gości nie było. Do tego miejsca należało pokonać sto czterdzieści trzy stopnie. Teraz wspiąłem się jeszcze po czterdziestu pięciu aż do belkowania dzwonnicy, które było pokryte blachą i bardzo spadziste. Stąd wskoczyłem na galerię. Przeszukałem okrąg długości mniej więcej pięćdziesięciu kroków i w miejscu, skąd spadli zmarli, znalazłem kilka plam krwi. Doszło zatem do walki, zanim zostali zrzuceni. Walka na takiej wysokości, na gładkim, spadzistym podłożu, a w dodatku, jak przypuszczałem, jeden na dwóch. Przerażające! Nie zatrzymując się w kawiarni, szybko zszedłem na dół i udałem się do domu. Pierwszym, który wyszedł mi naprzeciw z selamliku, był Jakub Afarah. Twarz promieniała mu radością. Objął mnie i zawołał: — Efendi, raduj się ze mną! Odzyskałem biżuterię! — Jak to możliwe? — zdumiałem się. — Przyniósł mi ją twój przyjaciel Omar ben Sadek. — Skąd ją miał? — Nie wiem, efendi. Oddał mi paczkę, po czym natychmiast poszedł do domu w ogrodzie, gdzie zamknął się w swojej izbie. Nie chce nikomu otworzyć. — Zobaczę, czy dla mnie zrobi wyjątek. Przy drzwiach domu stał Halef. Zbliżył się do mnie i rzekł półgłosem: — Sihdi, co się stało? Omar ben Sadek wrócił do domu zakrwawiony. Teraz obmywa sobie ranę. — Spotkał Abrahima Mamura w Galacie i strącił go z wieży. — Maszallah! Czy to prawda? — To moje przypuszczenie, ale pewnie tak się to odbyło. Oczywiście tylko my możemy o tym wiedzieć. Dochowaj więc milczenia! Podszedłem do drzwi Omara i głośno wymieniłem swoje imię. Otworzył natychmiast, wpuszczając także Halefa. Z własnej woli opowiedział nam o wszystkim. Najpierw z lekarzem, którego odprowadził, potem znów z tragarzami, którzy mieli zabrać cyrulika, Omar był w domu Koletisa, gdzie spostrzegł Dawuhda Arafima i Aleksandrosa Koletisa pogrążonych w cichej rozmowie. Nie znał ich, ale podchwycił kilka słów, które go zaintrygowały. Wstał i wyszedł, ale powrócił drugimi drzwiami w sieni do pustej izby obok, gdzie mógł podsłuchać rozmowę, gdyż oni sądzili, że nikt nie zwraca na nich uwagi i zaczęli mówić głośniej. Mówili o klejnotach z Damaszku, które chcieli zabrać z wieży, gdzie jeden ze strażników należał do bandy. Omar znał historię kradzieży w Damaszku; usłyszał ją od Halefa i teraz się zorientował, że ma przed sobą Dawuhda Arafima albo Abrahima Mamura, którego my szukaliśmy. Dalszy ciąg rozmowy przekonał go, że jego przypuszczenia były słuszne, bo Abrahim opowiadał o swojej wczorajszej ucieczce przez Złoty Róg. Omar powrócił do izby i postanowił pójść za nimi do wieży. Mógł ich tak dyskretnie podsłuchiwać, gdyż szynkarka zajęta była na podwórzu. Kiedy przestępcy wyszli, wyśliznął się za nimi. Długi czas przesiedzieli z jednym ze strażników w brudnym parterze wieży, używanym jako kurnik, po czym weszli na schody. Omar nadal nie spuszczał ich z oczu. W bufecie wypili po filiżance kawy. Potem Abrahim i Grek poszli dalej, natomiast strażnik zawrócił. Omar ruszył za nimi. Kiedy wszedł do dzwonnicy, stali na platformie zwróceni do niego plecami, w belkowaniu natomiast leżała paczka z kosztownościami. Omar podszedł bliżej i również wyszedł na platformę. Teraz musieli go zauważyć. — Czego chcesz? — spytał Abrahim. — Czy nie widziałem cię dopiero co u Koletisa? — A co to cię obchodzi? — odrzekł Omar szorstko. — Szpiegujesz nas, psi synu? Wówczas Omar przypomniał sobie, że jest synem wolnych i dzielnych Uelad Merasig, i jakby zstąpiła nań odwaga i duma lwa. — Tak, śledziłem was — rzekł otwarcie. — Tyś jest Abrahim Mamur, porywacz kobiet i Dawuhd Arafim, złodziej biżuterii, którego jaskinię wczoraj przewietrzyliśmy. Zemsta jest blisko ciebie. Pozdrawiam cię od efendiego z Alemanii, który odebrał ci Senicę i przepędził cię z Damaszku. Wybiła twoja godzina! Abrahim Mamur stał jak skamieniały; wykorzystał to Omar, chwytając go błyskawicznie i przerzucając przez balustradę. Koletis krzyknął i chwycił za sztylet. Zmagania trwały tylko chwilę. Omar został dość głęboko draśnięty w kark, a ból podwoił jego siły. Drugi człowiek też przeleciał nad balustradą. Wtedy Omar zauważył, że Abrahim wisi na jednej ręce. Wziął swój nóż i przejechał nim po dłoni przeciwnika, który natychmiast puścił kratę. Młody Arab opowiedział to tak obojętnie, jakby zrobił coś zupełnie normalnego. Ja też się nad tym nie rozwodziłem, tylko przewiązałem mu jego niegroźną ranę. Potem Omar musiał pójść z nami do frontowego domu, gdzie jego opowieść odniosła zupełnie inny skutek. Maflei, jego brat i Isla zerwali się i pobiegli obejrzeć zmarłych. Powrócili dopiero po dłuższym czasie i powiedzieli, że zwłoki zostały już przeniesione do parteru wieży. Nikt nie zna zmarłych, oni też nie dali po sobie poznać, że mogliby udzielić wyjaśnień. Spytałem Halefa, czy nie miałby ochoty obejrzeć swojego starego znajomego, greckiego tłumacza Koletisa; on jednak odparł wzgardliwie: — Gdyby to był Kara ben Nemsi albo Hadżi Halef Omar, to bym poszedł. Ale ten Grek to gad, którego nie zamierzam oglądać. Upłynęła dobra chwila, nim Maflei i jego krewni mogli się spokojnie wypowiedzieć o śmierci herszta bandytów. — To nie jest wystarczająca kara dla Abrahima Mamura — rzekł Isla. — Krótki moment śmiertelnego strachu to zbyt mała kara za wszystko, co zrobił. Trzeba go było schwytać żywcem. — Teraz pozostało jeszcze dwóch Amasatów — dorzucił jego ojciec. — Czy kiedykolwiek uda nam się schwytać jednego z nich? — Wam wystarczy jeden, Barud el Amasat, ten drugi nic wam nie zrobił — oświadczyłem. — Jeśli mi obiecacie, że nie obejdziecie się z nim brutalnie, tylko wydacie go sędziemu, będziecie go mieli. Te słowa znów wywołały podniecenie. Zostałem zarzucony pytaniami i prośbami, trzymałem się jednak twardo i nie rzekłem ani słowa, póki nie złożyli mi tej obietnicy. Wówczas opowiedziałem im moją dzisiejszą rozmowę z derwiszem. Ledwie skończyłem, kiedy Jakub zawołał: — Allach kerim! Domyślam się, co zamierzają uczynić ci ludzie. Uwzięli się na naszą rodzinę, bo Isla odebrał temu Abrahimowi Mamurowi Senicę. Nasz krewny Afrak ben Hulam został zamordowany. Potem chcieli mnie zrujnować; to im się nie udało. Teraz pojechali do Edirne, a potem przyjdzie kolej na Mafleia. Już wzięli się za jego przyjaciela i partnera. Natychmiast musimy napisać list, żeby ostrzec Hulama i Galingré! — Napisać? — odparł Isla. — To nic nie da! Sami musimy pojechać do Adrianopola, żeby schwytać tego Baruda el Amasata. Pojedziesz z nami, efendi? — Tak — oświadczyłem. — To najlepsze, co można zrobić. Będę wam towarzyszył, gdyż Edirne leży na drodze do mojej ojczyzny. — Chcesz wrócić do ojczyzny, efendi? — Tak. Przebywam na obczyźnie już o wiele dłużej, niż zamierzałem. Trzeba powiedzieć, że ta decyzja napotkała gremialny opór. Kiedy jednak bliżej wyjaśniłem powody, jakimi się kierowałem, przyznali mi rację. Podczas tego przyjaznego sporu tylko jeden człowiek nie odezwał się słowem, a mianowicie Halef. Ale jego drżąca mina pokazywała, że właściwie miał do powiedzenia o wiele więcej niż wszyscy pozostali. — Kiedy wyjeżdżamy? — spytał Isla, któremu bardzo się spieszyło. — Natychmiast! — odrzekł Osko. — Nie chcę stracić ani chwili, nim nie dostanę w swoje ręce tego Baruda el Amasata. — Myślę, że musimy się trochę przygotować — zauważyłem. — Jeśli wyruszymy jutro wczesnym rankiem, to nie będzie za późno i będziemy mieli cały dzień przed sobą. Popłyniemy czy pojedziemy konno? — Pojedziemy! — zdecydował Maflei. — Kto jedzie z nami? — Ja, ja, ja, ja! — rozległo się dookoła. Okazało się, że wszyscy chcą jechać. Po dłuższej naradzie Postanowiono, że skład wyprawy będzie następujący: Jakub Afarah, który właściwie nie miał żadnych porachunków z Barudem, ale chciał skorzystać z okazji i odwiedzić krewnego; Isla, który koniecznie chciał być przy schwytaniu dręczyciela jego żony; Osko, który chciał pomścić uprowadzenie córki; Omar, który z Adrianopola musiał się udać do Skurati, żeby porachować się z Hamdem el Amasatem, a wreszcie ja, zmierzający w kierunku ojczyzny. Z trudem tylko udało się przekonać Mafleia, żeby pozostał. Ktoś w końcu musiał prowadzić interes. Halef nie odezwał się słowem. Kiedy spytałem go o zdanie, ów wierny mały człowiek odrzekł: — Czy tobie się zdaje, że pozwolę ci pojechać samemu, sihdi? Allach nas połączył i ja przy tobie pozostanę. — Ale pomyśl o Hanneh, kwiecie kobiet! Coraz bardziej się od niej oddalasz! — Nic nie mów! Wiesz, że zawsze robię to, co raz sobie postanowię. Jadę z wami! — Ale kiedyś będziemy się niestety musieli rozstać! — Sihdi, ta pora jest wystarczająco bliska, a kto wie, czy jeszcze kiedyś w życiu się spotkamy. Więc przynajmniej teraz nie rozstanę się z tobą wcześniej niż inni i aż do chwili, gdy będę wiedział, że opuszczasz kraj padyszacha! Hadżi wstał i wyszedł, żeby uciąć dalszą dyskusję. Zostałem więc zmuszony do odciągania od żony i dziecka tego wiernego sługi, który stał się moim przyjacielem. Przygotowania do podróży nie sprawiły mi większego kłopotu; wystarczyło, że osiodłaliśmy z Halefem nasze konie i już byliśmy gotowi. Ale musiałem jeszcze dopełnić jednego obowiązku: odwiedzić Lindsaya, żeby mu opowiedzieć o ostatnich wydarzeniach i nowym przedsięwzięciu. Kiedy przybyłem do hotelu, właśnie wrócił z wycieczki do Bujiikdere. Przywitał mnie na poły uradowany, na poły nadąsany i powiedział: — Welcome! Niedobry człowiek! Wprowadza się do Baharije Köj, nie bierze mnie z sobą! Czego pan tu szuka, hę? — Sir Dawidzie, muszę panu oznajmić, że nie mieszkam już w Baharije Köj. — Już nie? Ach! Świetnie! Proszę się zaraz wprowadzić do mnie, sir! — Dziękuję. Jutro wyjeżdżam z Konstantynopola. Pojedzie pan ze mną? — Wyjeżdża pan? Ach! Och! Marny dowcip! Yes! — Zaręczam panu, że mówię poważnie! — Więc naprawdę? Dlaczego tak szybko? Ledwie pan przyjechał do tej dziury! — Poznałem ją dostatecznie i nawet jeśli ten wyjazd nastąpi wcześniej, niż myślałem, to nic sobie z tego nie robię. Opowiedziałem mu drobiazgowo o wszystkim, co się wydarzyło. Kiedy skończyłem, Lindsay pokiwał z zadowoleniem głową i stwierdził: — Pięknie! Wspaniale, że ten bandzior otrzymał swoją zapłatę! Dostaniecie jeszcze dwóch pozostałych. Well! Chętnie wziąłbym w tym udział, ale nie mogę. Mam zobowiązania. Yes! — Jakie? — Byłem w konsulacie, spotkałem kuzyna. Wybiera się do Jerozolimy — nie potrafi podróżować — prosił, żebym z nim jechał. Szkoda, że pan nie może! Yes! Dziś wieczorem odwiedzę Mafleia — pożegnanie! — Właśnie o to chciałem pana prosić, sir Dawidzie. Przez kilka miesięcy przeżyliśmy razem tyle, ile innym nie zdarza się przez całe życie, a to ludzi łączy. Polubiłem pana i rozstanie sprawia mi ból, ale trzeba się pogodzić z losem. Przecież pozostaje nadzieja na ponowne spotkanie! — Yes! Och! Ach! Ponowne spotkanie! Rozstanie! Wcale mi się to nie podoba! — rzekł dzielny Englishman niepewnym głosem, przytrzymując jedną ręką nos, a drugą sięgając do oczu. — Ale coś mi się przypomniało: co się stanie z koniem? Z Rihem? — A co ma się stać? Będę na nim jeździł. — Hm? Zawsze? Zabierze go pan do Niemiec? — Tego jeszcze nie wiem. — Proszę się zastanowić, sir! To będzie ładny pieniądz. Niech się pan zastanowi! Jeśli teraz potrzebuje pan jeszcze ogiera, to proszę go dostarczyć do old England później. Nie będę się targował, tylko zapłacę, ile pan zażąda. Yes! Well! Ten temat nie był dla mnie zbyt przyjemny. Cóż miałem począć z takim koniem jako biedny pisarz? W ojczyźnie powrócę do warunków, które nie pozwolą mi utrzymywać wierzchowca. Ale sprzedać? Cenny dar szejka Haddedihnów? Nie mogłem zatrzymać Riha, to prawda, ale nie mogłem go również sprzedać. Wiedziałem, co mam zrobić! Temu wspaniałemu zwierzęciu, które przeniosło mnie przez niejedno niebezpieczeństwo, winienem był dać pana, który potrafi się z nim obchodzić. Nie mogłem dopuścić, żeby zmarniało na zimnej północy. Powinno znów ujrzeć łąki Południa, kraj swoich urodzin, obozowiska Haddedihnów. Lindsay zamówił butelkę wina i dotrzymałem mu jeszcze towarzystwa, przy czym medytowaliśmy nad „kwestią wschodnią”. Ponieważ tego wieczora sir Dawid miał przyjść do Mafleia, po pewnym czasie się pożegnałem. Poszedłem do poselstwa, gdzie znów spotkałem kanclerza. Opowiedział mi, że rzekomy cyrulik z Jüterbog nie sprawi nam już żadnych kłopotów, gdyż umarł. Nie postąpiono z nim nazbyt delikatnie. Musiał się przyznać, kim był, i w ten sposób wyszło na jaw, że urodził się w jednej z małych stolic Turyngii i był zbiegłym przestępcą. Żal mi było tego młodego człowieka, który przy swoich niezwykłych uzdolnieniach mógłby mieć zupełnie inne widoki na przyszłość i nie musiałby tak nędznie zginąć w obcym kraju. Kanclerz odprowadził mnie do drzwi. Staliśmy tam jeszcze, wymieniając uprzejme słowa, kiedy przejechało obok nas dwóch jeźdźców. Nie zwróciłem na nich uwagi, ale jeden z nich zatrzymał swego konia, przez co drugi był zmuszony uczynić to samo. Kanclerz pożegnał się i wrócił do budynku, ja zaś zamierzałem opuścić to miejsce, kiedy usłyszałem okrzyk jednego z jeźdźców: — Maszallah! Czy to prawda? Efendi! Czy to się odnosiło do mnie? Obróciłem się. Obaj jeźdźcy byli oficerami, zaś jednym z nich był ów mirałaj, którego posłańca dziś tak uprzejmie przyjąłem, drugi natomiast, mający tę samą rangę, był owym adiutantem, którego złapałem u jezydów w krzakach nad rzeką, a który później okazał mi taką wdzięczność. Ucieszyłem się z całego serca, że znów ujrzałem Nassyra agę, i podałem mu dłoń, którą zgodnie z zachodnim zwyczajem przyjaźnie potrząsnął. — Akszamlarynis chair olsun — błogosławiony niech będzie twój wieczór, o mirałaju! — pozdrowiłem. — Czy pamiętasz jeszcze słowa, jakie wypowiedziałem, kiedyśmy się rozstawali? — Co powiedziałeś? — spytał Nassyr, odpowiedziawszy uprzejmie na moje pozdrowienie. — Powiedziałem: „Może jeszcze kiedyś cię spotkam jako mirałaja!” I Allach spełnił moje życzenie. Nassyr aga został dowódcą regimentu. — A wiesz, komu to zawdzięczam? Tobie, efendi! Jezydzi poskarżyli się sułtanowi i namiestnik Mosulu został ukarany obok wielu innych. Przybył sędzia wojskowy z Anatolii i zbadał sprawę. Jego wyrok był sprawiedliwy, a ponieważ ze względu na ciebie wstawiłem się za jezydami, zostałem awansowany. Pozwolisz, że cię odwiedzę? — Przyjąłbym cię z wielką serdecznością! Ale dziś jest niestety ostatni dzień, jaki spędzam w Stambule. Jutro rano wyjeżdżam. — Dokąd? — Na Zachód. Zwiedzałem kraje Wschodu, żeby poznać zwyczaje i obyczaje i teraz będę miał w domu do opowiedzenia rzeczy, których pewnie nikt nie uzna za prawdziwe. Te słowa zawierały drobną złośliwość pod adresem jego towarzysza. Ten chyba wyczuł ironię, gdyż odezwał się: — Ponownie dziś do ciebie słałem, ale wyszedłeś. Pozwolisz, że sam do ciebie przyjdę? Ach, więc przykład Nassyra, który tak przyjaźnie i z takim szacunkiem ze mną rozmawiał, zdawał się odnosić skutek. — Przyjmę cię — odparłem chłodno — choć czasu mam niewiele. — Kiedy? — Za godzinę, nie później. — Allach akbar, więc i wy się znacie! — zdziwił się Nassyr. — Dobrze, przyjdziemy więc razem! Podał mi na pożegnanie rękę, po czym się rozstaliśmy. W drodze do domu kupiłem jeszcze to i owo na czekającą mnie podróż. Wprawdzie byłem przekonany, że mój przyjaciel i gospodarz pokryje wszelkie koszta, jakie powstaną podczas wyprawy, nie chciałem się jednak tak całkowicie uzależnić od jego wdzięczności. Kiedy opowiedziałem Halefowi, że spotkałem Nassyra agę i że odwiedzi nas jako mirałaj, jął natychmiast czyścić fajki i czynić inne przygotowania, co wcale nie było konieczne. Dał mi nawet poważnie do zrozumienia, że mirałaj, którego jusbaszi musiał siedzieć dzisiaj przy drzwiach, powinien być teraz traktowany uprzejmie, gdyż przyjdzie z naszym przyjacielem. Nie minęła jeszcze godzina, gdy obaj oficerowie weszli do mego mieszkania. Przyjąłem ich przyjaźnie i ugościłem. Zorientowałem się, że musieli o mnie rozmawiać, gdyż starszy zachowywał się teraz bardzo grzecznie. Rozmowa obracała się częściej wokół naszych przeżyć u czcicieli szatana. Opowiedziałem także o moim spotkaniu z mahredżą Mosulu i dowiedziałem się, że żołnierze dowieźli go w dobrym zdrowiu do Mosulu, po czym zniknął. Sędzia wojskowy z Anatolii na pewno wiedział, w którym więzieniu znajduje się zdymisjonowany sędzia. Kiedy zbliżała się pora rozstania, starszy pułkownik przypomniał sobie, że czas uregulować swoją sprawę. — Efendi — spytał — słyszałem, że jutro będzie można coś przeczytać w „Basiret”. Czy tego nie da się wycofać? Odpowiedziałem powoli i z naciskiem. — Jesteś moim gościem, o mirałaju, ja zaś mam zwyczaj okazywać należyty szacunek wszystkim ludziom, a więc również moim gościom. Pozwól jednak, że będę z tobą szczery! Gdyby nie ja, dziś już byś nie żył. Uczyniłem to jako człowiek i chrześcijanin, nie żądam więc nagrody. Tyś jednak potraktował mnie wczoraj jak jednego z twoich żołnierzy, a dzisiaj wręcz przysyłasz do mnie tego jusbaszi, który ośmiela się wydawać mi rozkazy. Nie możesz się gniewać, że zganiłem takie zachowanie. Nie pozwolę, żeby traktowano mnie jak człowieka, który dla uciechy odwiedza greckie winiarnie. Myślę, że wczoraj uczyniłem więcej niż tylko swoją powinność, jeśli zatem jesteś gotów spełnić moje życzenie, cała sprawa zostanie zapomniana. — Powiedz, jakie masz życzenie! — Swoje ocalenie zawdzięczasz właściwie pewnemu staremu Żydowi. Mieszkał obok i zwrócił mi uwagę na otwór, przez który wyprowadziłem cię ze spelunki. Tyś podpalił całą dzielnicę, a przez ten pożar Baruch stracił wszystko, co posiadał. Gdybyś zechciał dać temu biedakowi niewielkie odszkodowanie, uczyniłbyś go szczęśliwym, ja zaś uznałbym cię za człowieka, którego mogę wspominać z przyjaźnią. — On jest Żydem? Czyż nie wiesz, efendi, że muzułmanin pogardza tymi niewiernymi? — Mirałaju — przerwałem mu z powagą w głosie — pomyśl, że i ja nie jestem muzułmaninem! Ty sam jesteś Grekiem i dopiero niedawno przeszedłeś na naukę Mahometa. Jeśli pogardzasz chrześcijaninem, to żal mi ciebie. Na twoim miejscu wystrzegałbym się pogardy i nie wypierał się tego, czym tak długo byłem! — Nie miałem na myśli ciebie, efendi! Gdzie jest ten Żyd? — Baruch korzysta z gościnności tego domu. — Zechciałbyś go zawołać? — Natychmiast! Posłałem Halefa i w chwilę później wszedł starzec. Mirałaj zmierzył go chłodnym spojrzeniem, po czym spytał, zwrócony doń bokiem: — Twoje rzeczy spaliły się wczoraj wieczorem? — Tak, o mirałaju — odrzekł pokornie Baruch. — Weź to, kup sobie nowe! Oficer sięgnął do sakiewki i wręczył Żydowi coś, czego nie mogłem rozpoznać. Po ułożeniu jego palców zorientowałem się jednak, że nie mogło tego być zbyt wiele. Żyd podziękował i chciał się oddalić, lecz zatrzymałem go. — Zaczekaj, Baruchu Szebecie ben Baruchu Cherebie! Pokaż, coś dostał! Mirałaj wybaczy mi moją ciekawość, chcę to bowiem zobaczyć tylko po to, by móc dziękować razem z tobą. Były to dwie złote monety, pięćdziesiąt i dwadzieścia pięć piastrów, a więc siedemdziesiąt pięć piastrów albo czternaście marek niemieckich. To było coś więcej niż oszczędność, to była nikczemność. Mogłem sobie wyobrazić, że wczoraj, zanim wydał pozwolenie plądrowania, mirałaj przywłaszczył sobie całe znalezione w tamtym domu złoto i na pewno przeszukał także kieszenie zabitych. Wprawdzie sam tego nie widziałem, ale sposób postępowania tych panów był mi aż nazbyt dobrze znany. Dlatego teraz zapytałem go: — Otrzymałeś swoje trzy tysiące piastrów z powrotem, mirałaju? — Tak. — A człowiekowi, któremu zawdzięczasz zarówno to, jak i swoje życie, dajesz siedemdziesiąt pięć za jego spaloną własność? Podaruj mu tysiąc, wówczas rozstaniemy się jak przyjaciele, a w „Basiret” nie zostanie wymienione twoje nazwisko! — Tysiąc, efendi? Co ci przyszło do głowy? — Jak wolisz! Baruchu, zwróć mu siedemdziesiąt pięć piastrów! Pójdziemy potem do kadiego, ty jako skarżący, ja w roli świadka. Kto spalił twoją własność, musi zapłacić odszkodowanie, nawet jeśli dowodzi regimentem. Ponadto przez posła mojego władcy dowiem się w tureckiej Radzie Państwa, czy padyszach pozwala swoim oficerom palić domy Stambułu. Wstałem, dając znak, że wizyta skończona. Podnieśli się również obaj goście, Baruch zaś zbliżył się do mirałaja, żeby mu oddać pieniądze; ten jednak odsunął go od siebie i powiedział, tłumiąc złość: — Zachowaj to! Resztę ci przyślę! — Uczyń to szybko, o mirałaju — rzekłem — gdyż za godzinę pójdziemy do sędziego! Nie była to przyjemna scena, ale nawet dzisiaj nie robię sobie wyrzutów, że wstąpiłem na drogę przymusu, żeby ukarać oficera za jego arogancję i pomóc biednemu Żydowi w uzyskaniu odszkodowania. Tysiąc piastrów! To brzmi jak wielka suma, ale stanowi przecież jedynie około dwustu marek. Dla Barucha była to znacząca pomoc, choć pieniędzy nie mogło wystarczyć na założenie sklepu z „biżuterią i antykami”. Mirałaj wyszedł, dumnie skinąwszy głową. Nassyr pożegnał się ze mną przyjaźnie. — Efendi, wiem, jak trudno ci rozmawiać z gościem bardzo ostrym tonem, ale ja na twoim miejscu postąpiłbym chyba tak samo. On jest tylko ulubieńcem ferika paszy, niczym więcej. Żegnaj i wspominaj mnie, jak i ja ciebie będę wspominał! Jeszcze przed upływem godziny obaszi* przyniósł sakiewkę, w której była suma brakująca do tysiąca piastrów. Baruch tańczył z radości, a jego żona nazwała mnie najbardziej łaskawym efendim świata i obiecała, że każdego dnia będzie się za mnie modlić. Szczęście tych starych ludzi pozwoliło mi się całkowicie pogodzić ze złamaniem zasad gościnności. Wieczorem spotkaliśmy się wszyscy. Odbyła się uczta pożegnalna, na której pojawiła się także Senica. Jako chrześcijanka mogła nam pokazywać w domu swoją twarz, choć Isla nie pozwalał jej wychodzić na ulicę bez zasłony. Jeszcze raz wspominaliśmy jej przeżycia: smutek, w jakim była pogrążona w czasie uwięzienia, i szczęście, kiedy została ocalona z rąk Abrahima Mamura. Na koniec pożegnał się Lindsay. Czyrak niemal już zniknął, tak że po wyprawie do Jerozolimy znów będzie mógł się pokazać w Londynie. Kiedy odchodził, odprowadziłem go do jego mieszkania. Tam Anglik odkorkował jeszcze jedną butelkę wina i zapewnił, że kocha mnie jak brata. — Jestem z pana bardzo kontent — rzekł. — Jedno tylko mnie złości. — Co takiego, sir Dawidzie? — Włóczyłem się za panem, a nie znalazłem nawet jednego fowlingbull. Przykra historia! Yes! — Myślę, że w Anglii można znaleźć trochę takich, których wcale nie trzeba wykopywać. Tam pewnie biega dosyć John–Fowling–Bulls! — To ma się tyczyć mnie? — Nigdy bym tak nie pomyślał, sir Dawidzie! — Well! Załatwione! Zastanowił się pan nad koniem? — Tak, nie sprzedam go. — To proszę go zatrzymać! Ale mimo to musi pan przyjechać do Anglii. Za dwa miesiące będę w domu. Zrozumiano? A teraz jeszcze jedno! Był pan moim przewodnikiem; nie zapłaciłem jeszcze pańskiego wynagrodzenia. Oto ono! Lindsay przesunął ku mnie wypchany portfel. — Proszę nie robić niemądrych żartów, sir Dawidzie! — roześmiałem się, odsuwając portfel. — Podróżowałem z panem jako przyjaciel, a nie sługa, któremu się płaci. — Ależ sir, myślę, że… — Proszę myśleć, co pan chce, tylko nie to, że wezmę od pana pieniądze — przerwałem mu. — Żegnam pana! — Weźmie pan ten portfel czy nie? — Farewell, sir Dawidzie! Uścisnąwszy go pospieszyłem ku drzwiom, nie zważając na jego wołanie. Rezygnacja z portfela, który zaproponował mi życzliwy Anglik, nie przyszła mi z trudem. W paczce, którą Omar zdobył na wieży w Galacie, znajdował się również mój zegarek kieszonkowy i moja sakiewka z całą zawartością, a więc rzeczy, które straciłem w podziemnych korytarzach w Baalbek. Poza tym miałem jeszcze wystarczającą sumę wszytą w rękaw mojej kurtki, resztę pieniędzy, które zawdzięczałem Marah Durimeh. Pożegnanie z Mafleiem i Senicą mogę pominąć. Kiedy słońce powstało na wschodzie, dotarliśmy już prawie do Czaladży, gdzie przechodzi droga wiodąca przez Indżigis i Wisę do Adrianopola. XVI W EDIRNE Adrianopol, którzy Turcy nazywają Edirne, jest po Konstantynopolu najbardziej znaczącym miastem w państwie osmańskim. Tu mieścił się dwór sułtanów, od Murada I po Mehmeda II, który w roku 1453 zdobył Konstantynopol i przeniósł tam siedzibę rządów. Także później było to ulubione miejsce pobytu wielu sułtanów, z których szczególnie chętnie bawił tutaj Mehmed IV. Spośród ponad czterdziestu meczetów tego miasta, najsłynniejszy jest „Selimiye”, wzniesiony przez Selima II. Jest jeszcze większy niż Hagia Sophia w Konstantynopolu, zaś swoje powstanie zawdzięcza sławnemu budowniczemu Sinanowi. Wznosi się niczym oaza na pustyni pośród mnóstwa drewnianych domów, których kolorowe ściany i mury wynurzają się z brudu i ulicznego błota. Wspaniała kopuła tego meczetu wspiera się wewnątrz na czterech ogromnych filarach, na zewnątrz zaś ożywiają ją cztery cudownie smukłe minarety, z których każdy posiada trzy pierścieniowate balkony dla muezinów. Wewnątrz widać dwa rzędy krużganków wykonanych z cennego marmuru i oświetlanych przez dwieście pięćdziesiąt okien. W czasie ramadanu* pali się tutaj ponad dwanaście tysięcy świec. Zbliżając się od strony Kirk Kilissa, już z daleka ujrzeliśmy przed sobą smukłe minarety Selimiye. Z oddalenia widok Adrianopola był wspaniały, ale kiedy dojechaliśmy na miejsce i przemierzaliśmy ulice, stało się to samo, co ze wszystkimi innymi miastami Turcji: utracił swe piękno. Przejechaliśmy obok tarasowatego, wybrukowanego wspaniałym marmurem dziedzińca Ucz Szerifeli Dżami, meczetu Murada II. Dwadzieścia cztery kopuły, wsparte na siedemdziesięciu kolumnach, zbudowane zostały ze skarbu joannitów, zdobytego przy podbiciu Smyrny. Hulam mieszkał w pobliżu meczetu. Przemierzywszy mocno ożywioną ulicę, zatrzymaliśmy się przy murze o wysokości dwóch pięter przed zamkniętą bramą. Mur tworzyła ściana domu, w którym mieliśmy być gościnnie podjęci. W bramie na wysokości głowy znajdował się okrągły otwór, w którym, kiedy Isla wprawił w ruch kołatkę, ukazała się brodata twarz. — Poznajesz mnie, Malhem? — spytał młodzieniec. — Otwórz nam! — Maszallah! — rozległo się od wewnątrz. — To naprawdę ty, panie? Wejdź szybko! Wrota się rozwarły i przez coś w rodzaju bramy wjazdowej dostaliśmy się na spore podwórze, wokół którego ciągnęły się arkady domu. Wszystko świadczyło o niezwykłym bogactwie, wskazywała na to także liczba nadbiegających służących. — Gdzie jest pan? — spytał Isla człowieka, który powitał go z wielkim uszanowaniem i, jak się później dowiedziałem, był ochmistrzem. — W mektub* przy swoich księgach. — Zaprowadź tych ludzi do selamliku i zadbaj o to, żeby im niczego nie brakowało! Konie też należy dobrze umieścić! Isla i Jakub Afarah udali się do pracowni pana domu. Musieli dopełnić smutnej powinności zawiadomienia go o śmierci syna, Afraka ben Hulam zamordowanego przez Dawuhda Arafima albo jego kompanów. My natomiast wprowadzeni zostaliśmy do pomieszczenia o wielkości małej sali. Przednią część stanowił otwarty, wsparty na kolumnach westybul, zaś ściany z trzech pozostałych stron były ozdobione wersetami z Koranu, które wymalowano złotymi literami na niebieskim tle. W naszych zakurzonych ubraniach opadliśmy na otomany. Każdy otrzymał fajkę wodną i kawę w filiżankach umieszczonych na srebrnych trójnogach. Wszystko nosiło znamiona prawdziwej zamożności. Po pewnym czasie pojawili się Isla i Jakub Afarah z panem domu. Była to czcigodna postać z brodą podobną do tej, jaką nosił Mohammed Emin. Wrażenie, jakie robił Hulam, nakazywało nam mimowolnie wstać, nawet gdyby nie był to wymóg zwyczaju, a w jego rysach nie malował się smutek, jaki wywołała w nim opowieść jego krewnych. — Es–selam ‘alejkum! — pozdrowił, unosząc dłonie jak do błogosławieństwa. — Witajcie w moim domu i uważajcie go za swój własny. Hulam przeszedł od jednego do drugiego, żeby powitać każdego z osobna, po czym usiadł ze swymi krewnymi obok nas. I oni dostali kawę i fajki. Potem Hulam skinął ręką, na co służący się oddalił. Wtedy Isla nas przedstawił. — Może jeszcze o tym nie wiesz, efendi, ale ja cię dobrze znam — oświadczył pan domu, zwracając się do mnie. — Isla wiele mi o tobie opowiadał. On cię lubi, tak więc i moje serce wziąłeś w posiadanie, choć nigdy przedtem się nie spotkaliśmy. — Słowa twoje sprawiają, że lżej mi się robi na duszy — odpowiedziałem. — Nie znajdujemy się na pustyni ani na pastwiskach Beduinów, przeto nie wszędzie można mieć pewność, że będzie się przyjaźnie powitanym. — Tak, piękny obyczaj naszych ojców z roku na rok coraz bardziej zanika; ginie w miastach i wśród skarg ucieka na pustynię. Pustynia jest miejscem narodzin biedy, lecz dzięki Allachowi właśnie tam wyrasta palma braterskiej miłości. Dlatego w wielkim mieście obcy przybysz czuje się bardziej opuszczony niż na Saharze, gdzie żaden dach nie pozbawia go widoku nieba Allacha. Byłeś na Saharze, jak słyszałem. Czyż nie doświadczyłeś tam, że mówię prawdę? — Allach jest wszędzie tam, gdzie człowiek nosi w sercu wiarę w niego. Mieszka w miastach i spogląda na hamadę. Wszechwiedzący czuwa nad wodami i unosi się z wiatrem w mrocznej puszczy. Jest w głębi ziemi i w powietrzu. Wszechmądry kieruje lotem świecącego chrząszcza i biegiem błyszczących słońc. Słyszysz Allacha w radosnym krzyku rozkoszy i w krzyku bólu. Jego oko lśni w łzie radości i połyskuje w kropli, którą cierpienie zwilża policzki. Byłem w miastach, gdzie mieszkają miliony, byłem też na pustyni, z dala od ludzkich domostw, ale nigdy nie lękałem się samotności, wiedziałem bowiem, że los mój spoczywa w ręku Boga. To on wspiera dotkniętego nieszczęściem, dając mu siłę, aby nadal dźwigał życie i nadawał mu nowy sens. — Jesteś chrześcijaninem, efendi, a jednak pobożny z ciebie człowiek. Wart jesteś być muzułmaninem i szanuję cię, jakby nauka Proroka była twoją nauką. Allach obdarza radością i cierpieniem, nam zaś pozostaje przyjmować jedno i drugie w spokoju, gdyż nie możemy zmienić tego, co w dniu stworzenia świata zostało dla nas postanowione. Afrak, mój syn, którego wysłałem do Esz Szam, ażeby pomnożył swą wiedzę i stał się jeszcze lepszym doradcą mego domu i mej starości, zginął zamordowany przez łajdaka, któremu zachciało się jego własności. Lecz również mordercę dosięgnął sprawiedliwy los. Allach kerim — Bóg jest łaskawy, a łaska jego niechaj będzie dla nas pocieszeniem! Hulam umilkł, my zaś, również milcząc, uszanowaliśmy niemy ból starca, który dzięki mocy swej wiary potrafił osiągnąć spokój niemal niepojęty. Po chwili zaczął mówić dalej: — Isla powiedział mi, że przybywacie, by ustrzec mnie przed ciężką stratą. Ty mów za wszystkich! — Czy Isla nie powiedział nic bliższego? — Nie, rozmawialiśmy jedynie o Afraku i jego mordercy. — Powiedz mi zatem, czy od pewnego czasu nie mieszka w twoim domu obcy człowiek? — Mieszka tu obcy, pobożny człowiek z Konya, którego jednak dzisiaj nie ma w Edirne. Pojechał do Tataru. — Z Konya? Jak się nazywa? — Zwie się Abd el Myrhatta. Odwiedził grobowiec sławnego świętego Myrhatty, żeby złożyć ślubowanie. Zwie się przeto sługą Myrhatty. — Dlaczego mieszka u ciebie? — Zaprosiłem go, żeby zatrzymał się u mnie. Chce kupić w Brussa wielki sklep i będzie tu robił duże zakupy. — Czy mieszka u ciebie jakiś inny obcy człowiek? — Nie. — Kiedy wraca twój gość? — Dziś wieczorem. — Więc dziś wieczorem będzie naszym jeńcem. — Allach kerim! Co chcesz przez to powiedzieć? Ten pobożny muzułmanin to człowiek miły Bogu. Dlaczego chcecie go pojmać? — Ponieważ jest oszustem i czymś jeszcze o wiele gorszym. Zorientował się, że jesteś pobożnym sługą Allacha, włożył przeto maskę pobożności. To człowiek, który uprowadził Senicę, żonę My, z jej ojczyzny. Niech Isla wszystko ci opowie! Hulam zląkł się, a Isla jął opowiadać. Kiedy skończył, stary kupiec wciąż jeszcze nie chciał uwierzyć, że ma do czynienia ze skończonym łotrem. Nie mógł pojąć, że ktoś tak zręcznie potrafi nosić maskę. — Wpierw na niego popatrzcie i porozmawiajcie z nim — rzekł — a przekonacie się, że to pomyłka! — Wcale nie musimy z nim rozmawiać — wtrącił Osko. — Wystarczy, że go zobaczymy, bo i ja go znam, i zna go Isla. — Nie musicie ani go widzieć, ani z nim rozmawiać — dorzuciłem. — Jestem pewny, że to Barud el Amasat. Abd el Myrhatta, tak zwał się również morderca Afraka w Konstantynopolu. — Ale mój gość może być przecież prawdziwym Abd el Myrhattą! — odparł Hulam trochę uparcie. — To istotnie jest możliwe, ale mało prawdopodobne. Będziemy zatem musieli poczekać do dzisiejszego wieczora. Więcej nie dało się w tej sprawie ani powiedzieć, ani zrobić. Zgodnie ze starym obyczajem każdy z nas otrzymał pokój dla siebie i ubranie, które nałożyliśmy po kąpieli. Potem zebraliśmy się na posiłek, którego obfitość stosowna była do bogactwa domu. O śmierci syna Hulam już nie wspominał; na pewno z godną podziwu delikatnością chciał uniknąć naprzykrzania się nam ze swoim cierpieniem. Niespokojnie oczekiwaliśmy wieczoru, próbując skracać czas rozmową i grą w szachy. Wychodzenie z domu nie było wskazane, gdyż uważałem za wielce prawdopodobne, że Barud el Amasat tylko udawał, że jedzie do Tataru. Z pewnością miał w mieście wspólników, u których jego obecność była o wiele bardziej potrzebna niż w małej miejscowości, gdzie przypuszczalnie nie miał czego szukać. W końcu się ściemniło, wszyscy zatem udaliśmy się do pokoju Isly, żeby być razem. Hulam powiedział nam, że zje ze swoim gościem wieczerzę w selamliku, postanowiliśmy więc, że Isla i Osko zaskoczą rzekomego Abd el Myrhattę podczas jedzenia, natomiast trzej pozostali mieli się zatroszczyć o to, żeby podejrzany nie mógł uciec. Upłynęły jeszcze ze dwie godziny, nim posłyszeliśmy stąpanie konia po podwórzu, a w kwadrans później służący powiadomił nas, że pan zasiadł z gościem do wieczerzy. Zeszliśmy na dół. Brama była zamknięta, a stróż otrzymał polecenie, że ma nikogo nie wypuszczać. Cichym krokiem zbliżyliśmy się do selamliku, który teraz był jasno rozświetlony turecką amplą o wielu barwnych szkłach, a w każdym palił się jeden płomyk. Stojąc za filarami mogliśmy słyszeć każde słowo, jakie wypowiedzą siedzący przy stole. Pilnie nasłuchujący Hulam zorientował się, że już jesteśmy i zręcznie pokierował rozmową. Zaczął mówić o Konstantynopolu i przy okazji spytał: — Często bywałeś w Konstantynopolu? — Kilka razy — odpowiedział gość. — Znasz więc trochę miasto? — Tak. — Znana ci jest dzielnica, o nazwie Baharije Köj? — Wydaje mi się, że o niej słyszałem. Czy Baharije Köj nie leży powyżej Ejub po lewej stronie Złotego Rogu? — Tak. Zdarzyło się tam niedawno coś wielce osobliwego. Schwytano mianowicie całą bandę złodziei i morderców. — Allach! — zawołał przestraszony gość. — Jak to się stało? — Ta hołota miała dom, do którego mogli wejść jedynie ci, którzy znali hasło „En Nasr”, i… — To niemożliwe! — przerwał mu gość. W tonie, jakim wyrzucono te słowa, nie było słychać wstrętu bezstronnego słuchacza, tylko przerażenie człowieka wmieszanego w sprawę. Teraz miałem już pewność, że to jest poszukiwany przez nas człowiek, a na dodatek Osko, który stał obok mnie, szepnął mi cicho do ucha: — To Barud el Amasat! Dokładnie widzę jego twarz! — Hasło zostało podsłuchane — ciągnął pan domu — i w ten sposób można było wtargnąć do środka. Hulam opowiedział teraz o całym zdarzeniu, a jego gość słuchał z napiętą uwagą. Kiedy opowieść dobiegła końca, Barud el Amasat spytał drżącym głosem: — Usta rzeczywiście został zabity? — Usta? Kto to taki? Kto tak się nazywa? — Miałem na myśli herszta, którego nazwałeś Dawuhd Arafim i Abrahim Mamur. Używając słowa „usta”, przestępca się zdradził. Również Hulam musiał już teraz wiedzieć, z kim ma do czynienia, ale nie dał po sobie niczego poznać, tylko odparł spokojnie: — Nie, herszt bandy nie zginął. Udawał jedynie, że został trafiony kulą w głowę. Następnego dnia otrzymał jednak swoją zapłatę. Został strącony z platformy wieży w Galacie. — Naprawdę? To okropne! I zginął? — Tak, on i Grek imieniem Koletis, który spadł razem z nim. — Koletis? Waj! Kto to zrobił? — Pewien Arab z Tunisu, z okolic Szott el Dżerid, który ma krwawą zemstę przeciw niejakiemu Hamdowi el Amasatowi. Ów Hamd el Amasat zamordował w Blidzie pewnego frankońskiego kupca, zastrzelił jego bratanka, po czym na Szot zabił ojca owego Araba. Syn poszukuje teraz mordercy. — Allach kerim! Jacy źli ludzie są na tym świecie! To się bierze stąd, że nikt już nie wierzy w naukę Proroka. Czy ten Arab znajdzie owego Hamd el Amasata? — Jest już na jego tropie. Morderca ma brata, który jest równie wielkim łotrem. Uprowadził córkę przyjaciela i sprzedał ją jako niewolnicę. Została wyrwana z rąk nabywcy, którym był nie kto inny, jak ów Abrahim Mamur, a Isla ben Maflei, mój krewny, pojął ją za żonę. On też ruszył w drogę, żeby odszukać tego Baruda el Amasata i ukarać go. Podczas gdy Hulam mówił te słowa, strach gościa rósł z każdą chwilą. Przeszła mu ochota na jedzenie, i z coraz większym zdenerwowaniem obserwował wargi opowiadającego. — Czy Isla ben Maflei znajdzie porywacza dziewczyny? — spytał przestępca. — Z pewnością. Isla nie jest sam. Towarzyszy mu Osko, ojciec porwanej, ponadto frankoński lekarz, który uwolnił Senicę, jego sługa, a wreszcie ów Arab, który zrzucił Abrahima Mamura z wieży. — Pewnie już natrafili na jego ślad? — Ci ludzie wiedzą, jak teraz nazywa się Barud el Amasat. — Rzeczywiście? Jak on się zwie? — Abd el Myrhatta. Również usta w Stambule tak się nazywał. — To przecież moje imię! — rozległ się przerażony głos. — Istotnie. Allach jeden wie, skąd znali imię człowieka tak pobożnego jak ty. Niech ich kara będzie podwójnie surowa! — Ale jak to możliwe, że dowiedziano się o tym imieniu? — Powiem ci. Barud el Amasat ma syna w klasztorze tańczących derwiszy w Perze. Do niego właśnie poszedł frankoński lekarz, udając, że jest jednym z tych „Nasr”. Młodzieniec dał się omamić, wymienił to imię, powiedział także, że Hamd el Amasat przebywa w Skutari u pewnego frankońskiego kupca, który nazywa się Galingré. Słuchacz nie mógł tego dłużej wytrzymać. Wstał, prosząc o wybaczenie. — Panie, to brzmi tak przerażająco, że nie mogę jeść. Jestem bardzo znużony drogą. Pozwól, że pójdę spać! Hulam też powstał. — Wierzę ci, że nie możesz jeść. Kto musi wysłuchać o sobie takich rzeczy, temu strach zaciska gardło. — Musi wysłuchać o sobie? Nie rozumiem. Chyba nie sądzisz, że jestem owym Barudem, ponieważ przestępca przyjął moje imię? — Ja nie sądzę, ja jestem o tym przekonany, łotrze! Zaskoczony Barud krzyknął: — Nazywasz mnie łotrem? Nie rób tego więcej, bo inaczej… — Co inaczej? Co zrobisz? — rozległ się głos obok porywacza dziewczyny. Isla znalazł się przy nim jednym skokiem. — Isla ben Maflei! — krzyknął kompletnie zdetonowany zbir. — Tak, Isla ben Maflei, który cię zna, i którego nie możesz oszukać. Rozejrzyj się dokoła! Tam stoi jeszcze ktoś, kto ma z tobą do pogadania! Barud el Amasat odwrócił się w drugą stronę i zobaczył przed sobą Osko. Zrozumiał, że jeśli nie uda mu się natychmiast uciec, będzie zgubiony. — Szejtan was tu sprowadził. Niech was dżehenna pochłonie! Z tym okrzykiem Barud odepchnął Islę i zaczął uciekać. Już dotarł do kolumn. Wówczas Halef wysunął się do przodu i podstawił mu nogę. Barud potknął się i upadł. Natychmiast złapaliśmy go i powiedli z powrotem do selamliku. Ten człowiek był tchórzem. Ujrzawszy, że jest otoczony przez tylu ludzi, nawet nie próbował się bronić. Spokojnie pozwolił się związać i położyć na posadzce. — Panie, czy wciąż jeszcze wierzysz w pobożność tego człowieka? — spytał mały Hadżi pana domu. — Chciał cię okraść, a potem uciec. — Mieliście rację — przyznał Hulam. — Co teraz z nim się stanie? Osko wyciągnął rękę ku schwytanemu. — Barud el Amasat porwał moją córkę, mnie zaś wypędził w świat, bym poszukiwał jej w zgryzocie i zmartwieniu. On jest mój, takie są bowiem prawa Czarnogóry. Sprzeciwiłem się. — Te prawa obowiązują tylko w Czarnogórze, ale nie tutaj. Poza tym książę twego kraju zniósł te prawa. Przyrzekliście mi, że przekażecie tego człowieka sędziemu, i mam nadzieję, że dotrzymacie słowa! — Efendi, sędziowie w tym kraju cieszą się złą sławą — nie ustępował Czarnogórzec. — Zostaną przekupieni i umożliwią Barudowi ucieczkę. Chcę go dla siebie. — Co z nim zrobisz, jeśli oddamy go w twoje ręce? — spytał Hulam. Osko wyciągnął sztylet. — Barud zginie od tego stalowego ostrza. — Nie mogę na to pozwolić, gdyż on nie przelał krwi. — Należał w Stambule do morderców. — Właśnie dlatego nie możesz tego człowieka zabić. Czy jego syn ma pozostać bezkarny? Czyż mają się wymknąć wszyscy ci, których nie schwytano, choć należeli do znających hasło „En Nasr”? On musi pozostać przy życiu, żeby można było poznać ich imiona. — Kto mi zaręczy, że porywacza mojej córki naprawdę spotka kara? — Ja! Człowiek, który zwie się Hulam i nie należy do najmniej ważnych mieszkańców tego miasta. Natychmiast pójdę do sędziego, żeby kazał go pojmać i uwięzić, i przysięgam ci na Allacha i Proroka, że kadi spełni swój obowiązek! — Uczyń więc to! — mruknął nachmurzony Osko. — Ale powiadam ci, że będę cię trzymał za słowo, póki nie zostanę pomszczony. Barud el Amasat został zamknięty, podobnie jak zawzięty Osko, na którego nie było innej rady. Hulam udał się do urzędnika, a my czekaliśmy na wiadomość, jaką przyniesie. Kupiec wrócił z kilkoma saptijeler, którzy mieli zabrać pojmanego. Przekazaliśmy im Baruda, a kiedy policjanci zniknęli, mogliśmy udać się na spoczynek ze świadomością, że ustrzegliśmy naszego gospodarza przed stratą i unieszkodliwiliśmy niebezpiecznego człowieka. Turecki kadi nie potrzebuje wiele czasu, by wydać wyrok, postanowiliśmy zatem, że poczekamy, aż zostanie ogłoszony. Mieliśmy więc czas na zwiedzanie Adrianopola. Następnego ranka odwiedziliśmy meczety Selima i Murada, jak również turecką medresę*. Potem przeszliśmy przez słynny bazar Ali paszy, a w końcu odbyliśmy przejażdżkę łodzią po Tundży, nad którą leży miasto. W południe wróciliśmy do domu, gdzie zastaliśmy wezwanie do kadiego. O dziewiątej czasu tureckiego*, co według naszego podziału czasu oznaczało trzecią po południu, zjawiliśmy się przed sędzią. Przesłuchanie było publiczne, stawiło się zatem liczne grono słuchaczy. Każdy z nas musiał złożyć zeznanie w obecności pojmanego, aby ten mógł słyszeć zarzuty. Kiedy wszyscy skończyliśmy zeznania, kadi spytał oskarżonego: — Słyszałeś, co powiedzieli ci ludzie. Prawda to czy nie? Barud nie odpowiedział. Kadi odczekał chwilę, po czym kontynuował: — Nie masz do powiedzenia nic, czym zaprzeczyłbyś oskarżeniu tych ludzi, tym samym jesteś winny. Ponieważ jesteś członkiem bandy, która działała w Stambule, muszę cię tam odesłać. Tam otrzymasz również karę za porwanie dziewczyny. Lecz za to, że ośmieliłeś się planować przestępstwo tu, w Edirne, każę ci dać sto batów w stopy. Kara zostanie wykonana natychmiast. Skinął na stojących w pobliżu policjantów i rozkazał: — Przynieście deskę i kije! Dwóch z nich oddaliło się, żeby przynieść te przedmioty. W tym momencie dało się zauważyć wśród publiczności pewne poruszenie, samo w sobie nieznaczne, ale nie mogło to umknąć uważnemu obserwatorowi. Od tyłu przepychał się mianowicie jakiś człowiek. Spojrzałem na niego. Był wysoki i chudy, odziany jak zwyczajny Bułgar, ale nie wydawało mi się, żeby tak było naprawdę. Długa szyja, orli nos, wąska twarz o obwisłych wąsach, wysoko sklepiona pierś, wszystko to kazało się w nim domyślać Ormianina. Czemu jednak przepychał się do przodu? Tylko z prostej ciekawości, czy też miał jakiś szczególny cel? Postanowiłem, że będę go dyskretnie obserwował. Wrócili saptijeler. Jeden niósł kilka owych strasznych kijów, które są nieodzowne przy bastonadzie, drugi zaś deskę zaopatrzoną z przodu i pośrodku w konopne pętle, żeby przytrzymać ręce i nogi biednego winowajcy. Z tyłu przymocowane było proste urządzenie pozwalające utrzymać nogi skazanego do góry, żeby odsłonięte podeszwy stóp przyjęły pozycję poziomą. — Zdjąć mu buty! — rozkazał kadi. Egzekutorzy sprawiedliwości podeszli do Baruda, żeby wykonać rozkaz. Dopiero wtedy okazało się, że przestępca umie mówić. — Stać! — krzyknął. — Nie pozwolę się bić! Kadi ściągnął brwi. — Nie? — spytał. — A któż mi zabroni wymierzyć ci bastonadę? — Ja! — Psi synu! Ośmielasz się tak do mnie mówić? Mam ci dodać jeszcze sto razów? — Nie możesz mi dać ani jednego uderzenia! Mówiłeś i pytałeś o rozmaite rzeczy, ale o najważniejszym jednak zapomniałeś. Czyżbyś się już dowiedział, kim jestem? — To nie jest konieczne! — odrzekł sędzia. — Jesteś mordercą i złodziejem. To wystarczy. — Na razie do niczego się jeszcze nie przyznałem. W żadnym wypadku nie możesz nakazać, żeby mnie bito. — Dlaczego nie? — gniewnie rzekł kadi. — Bo ja nie jestem muzułmaninem, tylko chrześcijaninem. Podczas tej wymiany słów Barud el Amasat zauważył przeciskającego się przez tłum obcego. Człowiek ów starał się, nie zdradzić żadnym gestem, który mógłby ściągnąć nań podejrzenia, że pozostaje w zmowie z oskarżonym. Ale jego spojrzenia i cała postawa obliczone były na to, by pokazać się Barudowi i dodać mu odwagi. Widać było, że ostatnie słowa wywarły na kadim pewne wrażenie. — Jesteś giaurem? — spytał. — Może nawet Frankiem? — Nie, jestem Ormianinem. — Więc jednak jesteś poddanym padyszacha, niech Allach obdarzy go tysiącem żywotów! W takim razie mogę nakazać wykonanie chłosty! — Mylisz się — obstawał przy swoim Ormianin, starając się przyjąć możliwie pewną postawę i nadać swemu głosowi odcień dumy. — Nie podlegam ani sułtanowi, ani patriarchom. Z urodzenia jestem Ormianinem, ale zostałem ewangelikiem, pracując w angielskim poselstwie jako tłumacz. Obecnie jestem poddanym angielskim i zwracam ci uwagę na odpowiedzialność, jaką na siebie bierzesz, traktując mnie jak poddanego sułtana, a na dodatek nakazując chłostę! Na twarzy kadiego odmalował się wyraz rozczarowania. Postanowił sobie, że jak najlepiej przysłuży się Hulamowi, który miał w Adrianopolu tak wysoką pozycję, a teraz stanęły mu na przeszkodzie słowa Ormianina. — Udowodnij to! — rzekł niechętnie sędzia. — Zapytaj w angielskim poselstwie w Stambule! — To nie ja, lecz ty masz dostarczyć dowód! — Nie mogę go dostarczyć, ponieważ jestem uwięziony. — W takim razie wyślę do Stambułu posłańca. Ale tych sto kijów zamieni się w dwieście, jeśli mnie okłamałeś! — Mówię prawdę. W żadnym razie nie podlegam twojej władzy. Ty jesteś tylko kadim. Domagam się postawienia przed prawdziwym trybunałem. — Ja jestem twoim sędzią! — To nieprawda. Żądam, aby sądzono mnie według prawa. A nawet jeśli ma mnie przesłuchiwać kadi, sąd musi być porządnie skompletowany. Teraz sędzia zrobił bardzo niezadowoloną minę. W jego oczach pojawiła się złość. — Giaurze! — zawołał. — Znasz prawo i porządek praw, a jednak te prawa przekroczyłeś. Zadbam o to, żebyś otrzymał potrójną karę! — Rób, co chcesz, ale wątpię, by to ci się udało. W imieniu posła Wielkiej Brytanii protestuję przeciwko chłoście, na którą mnie skazałeś! Kadi w zakłopotaniu popatrzył na każdego z nas, po czym rzekł: — Prawo zmusza mnie, bym usłuchał twoich słów. Nie myśl jednak, że dzięki temu twoja sprawa przybierze lepszy obrót! Jesteś mordercą i będziesz musiał dać głowę. Odprowadźcie tego człowieka do więzienia i strzeżcie go dziesięćkroć bardziej niż innych więźniów! Barud został wyprowadzony, przedtem jednak rzucił porozumiewawcze spojrzenie obcemu, który odpowiedział mu w taki sposób, że — poza mną — nikt tego nie zauważył. Czy powinienem był zwrócić kadiemu uwagę na tego człowieka? Na cóż to się mogło przydać? Nawet gdyby znał on bliżej Baruda, to nie było powodów, żeby go oficjalnie zatrzymać. A gdyby tak się stać mogło, należało się spodziewać, że ci dwaj z pewnością wzajemnie się nie wydadzą. Poza tym byłem przekonany, że kadi nie był odpowiednim człowiekiem dla tych kutych na cztery nogi ludzi. Postanowiłem zatem, że sam dyskretnie zajmę się tym obcym. Posiedzenie było skończone, widzowie się rozeszli. Kadi zbliżył się do Hulama z przeprosinami. Czarnogórzec Osko rzekł do mnie gniewnie: — A nie mówiłem, efendi, że tak się to skończy? — Nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy — przyznałem. — Wprawdzie nie jestem kadim ani muftim*, myślę jednak, że sędzia nie mógł postąpić inaczej. — Musi dowiedzieć się w Stambule, czy ten człowiek mówi prawdę, czy kłamie? — Tak. — Ależ to będzie długo trwało! — Trzeba się z tym pogodzić. — A jeśli on rzeczywiście jest angielskim poddanym? — To i tak otrzyma swoją karę. — A jeśli nie jest? — W takim razie kłamał, a wtedy sędzia zrobi co należy, aby wyrok był możliwie najsurowszy. Nawiasem mówiąc, nie wierzę w ani jedno słowo o tym angielskim poddaństwie. — Och, to może być jednak prawda. Po co Barud el Amasat miałby wymyślać takie kłamstwo? — Po pierwsze, żeby uniknąć bastonady, poza tym dla zyskania na czasie. Trzeba wyjaśnić kadiemu, że powinien bardzo dokładnie pilnować więźnia. Jestem przekonany, że ten łajdak zrobi wszystko, żeby uciec. — Nie chcesz porozmawiać z kadim, efendi? — Wy to zróbcie; nie mam czasu. Mam pilną sprawę, o której może opowiem później. Zobaczymy się u Hulama. Obcy, którego uważałem za Ormianina, również wyszedł z sali sądowej. Chciałem się czegoś o nim dowiedzieć, ruszyłem więc jego śladem. Kroczył przed siebie wolno i w zamyśleniu, ja zaś szedłem za nim chyba z dziesięć minut. Potem nagle się obejrzał i zobaczył mnie. Brałem znaczący udział w rozprawie. Widział mnie w sądzie i natychmiast mnie poznał. Poszedł dalej, skręcając jednak w ciasną boczną uliczkę. Postanowiłem, że nie będę go spuszczał z oczu, przyjąłem tedy postawę człowieka zajętego wyłącznie sobą i nie zwracającego uwagi na innych. Odziany po bułgarsku Ormianin przeszedł mniej więcej połowę uliczki, kiedy obejrzał się po raz drugi. Wciąż jeszcze byłem za jego plecami, co z pewnością wydało mu się podejrzane. I tak minęliśmy kilka ulic i zaułków; niekiedy oglądał się na mnie, ja zaś nie spuszczałem go z oczu. W gorączce pogoni stało mi się w końcu obojętne, czy zauważył, że się na niego uwziąłem. Sam fakt, że się mnie lękał, umocnił tylko moje przekonanie, że nie może się pochwalić czystym sumieniem. Widocznie śledzony też to zrozumiał. Skręcił bowiem ponownie w małą uliczkę, a kiedy w pół minuty później minąłem róg, nagle ujrzałem go przed sobą. Spojrzał na mnie roziskrzonym wzrokiem i spytał gniewnie: — Chodzisz za mną? Stanąłem przed nim i przyjrzawszy mu się dokładnie, odparłem: — Cóż cię obchodzi moja droga? — Bardzo mnie obchodzi! Wydaje mi się, że pokrywa się z moją. — To masz szczęście, jeśli tak jest, bo droga, którą idę, jest drogą uczciwości. — Czyżbyś chciał przez to powiedzieć, że moja taką nie jest? — Nie znam twoich dróg i nic mnie z tobą nie łączy. — Mam nadzieję! — odrzekł szyderczo. — Dlatego teraz ty pójdziesz przodem! — To jest mi obojętne — odrzekłem krótko. Ruszyłem dalej, nie oglądając się za siebie, ale słuch miałem dostatecznie wyćwiczony, żeby nie dać się oszukać. Najpierw słyszałem z tyłu jego kroki, potem się oddaliły. Miały być ciche, ale i tak je usłyszałem. Kiedy nie słyszałem już żadnych kroków, obróciłem się szybko i pobiegłem z powrotem. Słusznie! Ormianin oddalał się spiesznym krokiem, skręcając właśnie w inną ulicę. Ruszyłem za nim i zdążyłem dotrzeć do następnego rogu, żeby jeszcze zobaczyć, jak znów skręca za kolejny róg. Po kilku chwilach i ja tam stanąłem: Ormianin skierował się ku czarszia Ali pasza. Czarszia oznacza bazar i wywodzi się od słowiańskiego słowa, które znaczy czarować. Odnosi się to do wrażenia, jakie na obserwatorze robią zgromadzone tutaj towary. Ormianin myślał, że na pewno zgubię jego ślad w ścisku na bazarze, gdybym jeszcze za nim szedł. Ta zmiana była mi jednak na rękę, gdyż właśnie ten ścisk mógł mi pozwolić na zbliżenie się do niego w taki sposób, żeby mnie nie zauważył. Tak też się stało. Trzymałem się tuż za nim, choć zmieniał kierunek więcej niż dziesięć razy. W końcu — minęliśmy właśnie bazar odzieżowy — zbliżył się do położonego w pobliżu karawanseraju i wszedł w bramę. Stąd nie mógł mi uciec, jeśli nie było drugiego wyjścia. Pozostawało tylko pytanie, czy tam mieszkał, czy nie. Szybko się przekonałem, że szukał jedynie kryjówki, żeby móc mnie z niej śledzić. Przystanął bowiem za bramą i uważnie obserwował leżący przed nim plac. Wówczas przyszła mi do głowy pewna myśl. Podszedłem do najbliższego handlarza, pozdrowiłem go i spytałem: — Masz czerwony turban? — Tak, efendi. — A mahlutę*? — Ile zechcesz! — Spieszy mi się. Chcę jedno i drugie tylko wypożyczyć, nie kupić. Daj mi szybko płaszcz i turban! Oto mój zegarek, a to moja broń! Dołożę ci jeszcze mój kaftan i pięćset piastrów. To wszystko powinno ci dać wystarczającą pewność, że wrócę. Kupiec spojrzał na mnie zdumionym wzrokiem. Coś takiego zapewne nigdy go jeszcze nie spotkało. — Czemu to robisz, efendi? — spytał. Żeby mnie nie zatrzymywał, musiałem mu wyjaśnić. — Śledzę człowieka, który nie powinien mnie rozpoznać. Prędzej, bo inaczej go zgubię! — Allach! Jesteś hafiye?* — spytał. — Nie pytaj, tylko się pospiesz! — rozkazałem. — A może nie wiesz, że sułtan żąda od ciebie pomocy, jeśli chodzi o schwytanie zbiegłego przestępcy? Teraz kupiec był mocno przekonany, że jestem policjantem. Wszedłem w głąb otwartego sklepu i zdjąłem kaftan. Kupiec zarzucił mi na ramiona płaszcz, po czym zawinął mi wokół głowy materię jako turban. Kiedy dałem mu wspomniane przedmioty jako zastaw i byłem gotów, stanąłem przed wejściem, żeby zaczekać. Nie straciłem Ormianina z oczu. Nadal stał za bramą, badając wzrokiem otoczenie. Gejindżi* spojrzał w kierunku mojego wzroku. Spostrzegłszy, na kim skupiłem uwagę, zapytał: — Chodzi ci o tego człowieka, efendi, który stoi tam przy bramie? — Tak. — Przechodził tędy przed chwilą? — Istotnie. — I pozdrowił mnie? — Tego nie zauważyłem. Jesteś zatem jego znajomym? — Tak. Kupowałem od niego ubrania. Myślisz, że to przestępca? — Dowiem się tego. Jak on się nazywa? — Jesteś sługą padyszacha, dlatego będę z tobą szczery. Powiedz, co chcesz wiedzieć! — Czy ubrania, które od niego kupiłeś, były nowe? — Nie. — Więc to nie jest tersi*? — O nie! Poniosłem wielką stratę. Ubrania były wprawdzie tanie, ale większość z nich została mi odebrana, należały bowiem do ludzi, których napadnięto na ulicy. — I ten człowiek nie został ukarany? — Jest tutaj obcy i nie można go było odnaleźć. A potem, kiedy znów się pojawił i schwytano go, nie został ukarany ze względu na swoje pieniądze. — Kim on jest? — Ubiera się jak Bułgar, ale jest Ormianinem, a zwie się Manach el Barsza. — Wiesz, gdzie mieszka? — Jest poborcą haradżu* w Uskub. — A gdzie tutaj się zatrzymuje? — Kiedy jest w Edirne, mieszka najczęściej w mehanie*, którą prowadzi handżi* Doxati. — Gdzie znajdę tego człowieka? — Doxati prowadzi swój zajazd tuż obok domu greckiego metropolity. I tego nie potrafiłem znaleźć, ale nie mogłem przecież pokazać, że tak słabo się tutaj orientowałem. Poza tym Manach el Barsza opuszczał właśnie karawanseraj, ruszyłem więc za nim, podziękowawszy uprzednio handlarzowi. Wprawdzie Ormianin oglądał się za siebie jeszcze kilka razy, ale nie przyszło mu do głowy dopatrywać się we mnie swego prześladowcy. Nie musiałem więc już tak bardzo uważać; w końcu Ormianin wszedł do jakiegoś domu. W pobliżu ujrzałem sprzedawcę kasztanów. Kupiłem od niego garść owoców, po czym spytałem: — Wiesz, kto mieszka w tym dużym domu po lewej? — Grecki metropolita, efendi. — A tu obok? — Pewien handżi. Nazywa się Doxati. Chcesz może u niego zamieszkać? U niego jest tanio i wygodnie. — Nie. Szukam oberżysty Mavro. — Tego nie znam. Wymieniłem pierwsze lepsze imię, jakie przyszło mi do głowy, żeby moje pytania nie wydały się podejrzane. Zapamiętałem zajazd Doxatiego, po czym wróciłem do Hulama. Tam od dawna już na mnie czekano. Zakończenie procesu było dla wszystkich niemiłym rozczarowaniem, poza tym nie umieli sobie wytłumaczyć mojego nagłego zniknięcia. — Sihdi — wyznał mój mały Hadżi Halef Omar — bardzo się o ciebie martwiłem. — Martwiłeś się o mnie? Dlaczego? — Czy wciąż jeszcze nie wiesz, że jestem twoim przyjacielem i obrońcą? — Istotnie, wiem, mój dobry Halefie. — Otóż to, jako przyjacielowi powinieneś był mi powiedzieć, dokąd idziesz, a jako obrońcę powinieneś był mnie zabrać z sobą. — Nie przydałbyś mi się. — Nie przydałbym się? — spytał Halef, gwałtownie skubiąc trzynaście włosków tworzących jego wąsy. — Przydałem ci się na Saharze, w Egipcie, nad Tygrysem, u czcicieli diabła, w Kurdystanie, w ruinach, których nazwy teraz sobie nie przypominam, w Stambule i wszędzie. Ale tu nie mogę ci się przydać? Nie wierzę. Czy nie wiesz, że tutaj jest równie niebezpiecznie jak na Saharze albo w Dolinie Stopni, gdzie pojmaliśmy wielu wrogów? — Dlaczego? — Bo tutaj, wśród tylu ludzi nie można dostrzec swoich wrogów. A może tobie się zdaje, że nie wiem, iż oddaliłeś się z powodu nowego wroga? — Skąd przyszła ci do głowy ta myśl? — Zawsze patrzę za twoim wzrokiem i wiem, co robią twoje oczy. — A cóż takiego zrobiły? — Obserwowały u kadiego pewnego Bułgara, który wcale nie był Bułgarem. Kiedy on poszedł, ty też się szybko oddaliłeś. — Doprawdy, Halefie, dobrześ widział! Wydaje mi się, że ten człowiek… — …jest znajomym więźnia! — wpadł mi w słowo Halef. — I to się zgadza. — Może ma zamiar mu pomóc? — Bez wątpienia. Ten człowiek rzucał Barudowi el Amasatowi uspokajające spojrzenia, czego z pewnością by nie robił, gdyby nie miał jakiegoś szczególnego powodu. — Poszedłeś za nim, żeby się dowiedzieć, gdzie mieszka? — Tak. Wiem już także, jak się nazywa i kim jest. — Kim jest? — Nazywa się Manach el Barsza, jest poborcą podatków w Üsküb i mieszka u handżiego. — Może mam przypilnować tego Manacha el Barszy? — Zgadłeś. — Ale mogę to robić tylko wtedy, gdy zamieszkam u Doxatiego. — Pojedziesz tam, kiedy tylko zapadnie zmrok. Będę ci towarzyszył, żeby ci pokazać ten dom. Wtedy odezwał się Czarnogórzec Osko: — Ja też będę pilnował, efendi! — Gdzie? — Przed sindanem*, w którym jest Barud el Amasat. — Myślisz, że to konieczne? — Jest mi obojętne, czy to konieczne czy nie. Barud sprzedał moją córkę jako niewolnicę i przyprawił mnie o zgryzotę. Zasłużył na moją zemstę. Powiedziałeś, że zemsta należy do Boga, ja zaś uczyniłem, jak chciałeś, pozostawiając Baruda el Amasata w rękach kadiego. Ale jeśli porywacz będzie chciał umknąć przed karą, to ja już dopilnuję, żeby i mnie nie uciekł. Teraz was opuszczę; zgłoszę się, jeśli spostrzegę coś ważnego. Po tych słowach Czarnogórzec oddalił się. Halef spakował swoje manatki i dosiadł konia. Chciał wyglądać, jakby dopiero teraz przybył do Adrianopola. Odprowadziłem go pieszo prawie do samego domu, po czym zaczekałem, aż wjedzie w bramę. Potem wróciłem na bazar, żeby odzyskać swoje ubranie. Kiedy ponownie znalazłem się w domu Hulama, zrobiło się już ciemno. Isla ben Maflei zaproponował, żebyśmy odwiedzili łaźnię, gdzie mają dobrą kawę, karagos* i wyśmienite aiswas–perwerdesi*, na co skwapliwie przystaliśmy. O łaźniach tureckich tak wiele się pisze, że w tym miejscu wszelkie uwagi na ten temat są zbędne. Chińskie cienie, które oglądaliśmy po kąpieli, nie zasługiwały na pochwałę. Kandyzowane owoce może i były wyśmienite, ale ja takich nie lubię. Kiedy opuszczaliśmy hamam*, wieczór był tak wspaniały, że zdecydowaliśmy się jeszcze na dłuższy spacer. Opuściwszy miasto, szliśmy powoli wzdłuż Ardy, która tu wpada do Maricy. Mogła być godzina do północy, kiedy zawróciliśmy, ale było dość jasno. Nie zdążyliśmy jeszcze dotrzeć do miasta, kiedy wyjechali nam naprzeciw trzej jeźdźcy. Dwóch jechało na siwkach, trzeci miał ciemnego konia. Minęli nas kłusem, nie zwracając na nas uwagi. Jeden z jeźdźców rzucił przy tym jakąś całkowicie obojętną uwagę. Usłyszawszy ją, mimowolnie przystanąłem. — Co się stało? — spytał Isla. — Znasz tych ludzi? — Nie. Ale ten głos wydaje mi się znajomy. — Pewnie się pomyliłeś, efendi, głosy często są do siebie podobne. — To prawda, tylko to mnie uspokaja. Bo inaczej pomyślałbym, że jednym z jeźdźców był Barud el Amasat. — W takim razie musiałby uciec! — Istotnie! Ale to przecież niemożliwe. — A nawet gdyby tak było, wybrałby szeroki szlak do Felibe*, a nie tę opuszczoną, niepewną drogę. — Właśnie taka droga jest dla uciekiniera pewniejsza niż ożywiony szlak do Felibe. Miałem wrażenie, że jakiś wewnętrzny głos mi mówił, że się nie pomyliłem. Przyspieszyłem kroku, pozostali musieli iść za mną w tym samym tempie. Kiedyśmy potem dotarli do domu, zastaliśmy przed bramą Osko, który czekał na nas już od dłuższego czasu. — Nareszcie, nareszcie! — zawołał. — Wyglądałem was z niecierpliwością. Zdaje mi się, że coś się stało. — Co? — spytałem zaciekawiony. — Kiedy się ściemniło, zaczaiłem się przy bramie więzienia. Zjawił się tam człowiek, który kazał sobie otworzyć. Wszedł, a po pewnym czasie wyszedł w towarzystwie jeszcze dwóch ludzi. — Poznałeś kogoś? — Nie. Ale kiedy odchodzili, usłyszałem, jak jeden mówił: „Udało się szybciej, niż myślałem!” To wydało mi się podejrzane, więc zacząłem się za nimi skradać. Ale zgubiłem ich na rogu pewnej ulicy. — A potem? — Potem wróciłem tutaj, żeby wam opowiedzieć o tym zdarzeniu. — Dobrze! Zaraz się przekonamy. Hulam niech pójdzie ze mną. Reszta może zostać. Pospieszyłem z Hulamem na ulicę, gdzie Doxati miał swój zajazd. Brama była jeszcze otwarta; weszliśmy. Była tam świetlica otwarta na podwórze, ale bez okien wychodzących na ulicę. Nie wchodząc do środka, nakazałem jednemu ze służących, żeby sprowadził właściciela. Doxati był małym, starym człowieczkiem o przebiegłej twarzy. Ukłoniwszy mi się głęboko, spytał o cel mego przybycia. — Czy dziś wieczorem zajechał tu jakiś gość? — spytałem, odpowiedziawszy na pozdrowienie. — Niejeden, efendi — odparł. — Myślę o niewysokim człowieku na koniu. — Ten tu jest. Ma wąsy tak rzadkie, jak ogon starej kwoki. — Mówisz o swoich gościach bez szacunku. Ale to będzie ten, którego szukam. Gdzie on jest? — W swoim oda*. — Zaprowadź mnie do niego. — Chodź, efendi. Doxati przeszedł przodem przez podwórze i po schodach. U góry ujrzałem przy blasku lampy kilkoro drzwi. Otworzył jedne z nich. Tu też paliła się lampa. Ale wyposażone tylko w matę pomieszczenie było puste. — Czy tutaj mieszka ten mały Arab? — spytałem. — Tak. — Przecież jego tu nie ma. — Allach jeden wie, gdzie on jest. — Gdzie Arab trzyma swego konia? — W stajni, która jest na drugim awlu*. — Czy dzisiaj wieczorem był na dole z innymi gośćmi? — Tak. Ale potem długo stał przy bramie. — Oprócz niego szukam jeszcze jednego człowieka, który zwie się Manach el Barsza. Znasz go? — Czemu nie miałbym go znać? Przecież dzisiaj u mnie mieszkał. — Mieszkał? A więc już nie mieszka? — Nie, już wyjechał. — Sam? — Nie, z dwoma przyjaciółmi. — Pojechali konno? — Tak. — Jakie mieli konie? — Dwa siwki i jednego gniadosza. — Dokąd pojechali? — Wybierali się do Felibe, a potem dalej do Sofii. — Znałeś tych dwóch przyjaciół? — Nie. Manach el Barsza wyszedł, a potem ich przyprowadził. — Te trzy konie też sprowadził? — Nie, tylko gniadosza. Siwki kupił tutaj dziś wieczorem. Teraz już wiedziałem, że nad rzeką słuch mnie nie mylił. Barud el Amasat uciekł przy pomocy Manacha el Barszy. Ale kim był ten trzeci? Może dozorcą więziennym, który wypuścił aresztanta i był zmuszony przyłączyć się do zbiegów? Badałem dalej: — Arab nie pojechał za nimi? — Nie. — Widziałeś to? — Na własne oczy. Stałem przy bramie, kiedy tych trzech odjeżdżało. — Zaprowadź nas do konia Araba! Doxati powiódł nas przez przednie podwórze i sklepiony ganek do niskiego budynku. Powonienie już z daleka mi powiedziało, że to stajnia. Doxati otworzył wrota. Było ciemno, ale ciche parskanie świadczyło, że stał tam koń. — Ktoś zgasił lampę — stwierdził handżi. — Przedtem się paliła? — spytałem. — Tak. — Czy konie poborcy Manacha el Barszy też tu stały? — Tak. Nie było mnie przy tym, kiedy je stąd zabierał. — Zapalmy więc lampę. Wyciągnąłem zapałki i wnet mieliśmy światło w latarni wiszącej na murze. Teraz rozpoznałem konia Halefa, obok zaś nieforemną bryłę zawiniętą w kaftan i obwiązaną sznurami. Rozerwałem sznury i zdjąłem kaftan. To był mój mały Hadżi Halef Omar. Zerwał się na nogi, zaciskając pięści. — Sihdi, gdzie są te psie syny, które na mnie napadły, ci synowie psich synów, którzy mnie potem związali i zawinęli? — To chyba wiesz? — Jakże mam wiedzieć, skoro spętany byłem niby święty Koran, który w Damaszku wisi na żelaznych łańcuchach? — Dlaczego dałeś się spętać? Halef popatrzył na mnie zdumionym wzrokiem. — I ty mnie o to pytasz? Ty, który mnie tu przysłałeś, żebym… — …żebyś dał próbkę twojej mądrości — przerwałem mu. — Nie wypadła dla ciebie zbyt chwalebnie! — Sihdi, nie rań mnie! Wybaczyłbyś mi, gdybyś przy tym był. — Możliwe. Wiesz, że Manach el Barsza zbiegł? — Tak. Niech go szejtan pożre! — A Barud el Amasat razem z nim? — Tak. Dżehenna niech go pochłonie! — I że ty jesteś wszystkiemu winny? — Nie. Tego nie wiem. To nie jest prawda! — Opowiadaj więc! — To właśnie zrobię! Uważaj! Kiedy przyjechałem do tego handżiego imieniem Doxati, który tu stoi, rozdziawiając gębę, jakby był szejtanem, który ma pochłonąć Manacha el Barszę, to usłyszałem, że podejrzany ma trzy konie, ponieważ o zmierzchu kupił dwa siwki. To mnie zastanowiło. Zacząłem go obserwować i widziałem, jak opuszcza zajazd. — Domyślałeś się, co zamierzał? — Tak, sihdi. — Dlaczego za nim nie poszedłeś? — Myślałem, że pójdzie do więzienia. Ale tam stał na czatach Osko. — Hm, to rzeczywiście niegłupioś sobie pomyślał! — Sam widzisz, że musisz mi przyznać rację, sihdi! Domyślałem się, że Manach el Barsza chce uwolnić więźnia, ale wiedziałem również, że potrzebuje swoich koni. W każdym razie musiał wrócić do stajni, dlatego tu się ukryłem, żeby go zaskoczyć. — Ukryłeś się? To akurat nie było takie konieczne. Powinieneś był posłać po kilku saptijeler albo sam ich sprowadzić. To byłoby najpewniejsze rozwiązanie. — O sihdi, najpewniejsze nie zawsze jest najpiękniejsze, a ja pomyślałem sobie, że będzie tak pięknie, jeśli sam złapię tych łotrów. — Za to musimy teraz odpokutować. — Allach sprawi, że złoczyńcy znów wpadną nam w ręce. Czekałem więc. Kiedy przeszli, było ich trzech. Spytali mnie, czego tu szukam. Ledwie jednak Barud el Amasat mnie zobaczył, już mnie poznał. Występowałem przecież podczas przesłuchania przeciw niemu jako świadek. Wywiązała się bijatyka. Broniłem się z całych sił, ale dostałem baty. — Dlaczego nie użyłeś broni? — Sihdi, oplatało mnie sześć ramion, a ja mam tylko dwa. Gdyby Allach dał mi dziesięć ramion, to cztery z nich miałbym wolne do użycia broni. Powalili mnie na ziemię, zawinęli mnie w mój kaftan i owinęli sznurami. Leżałem tak, aż ty przyszedłeś i mnie uwolniłeś. Złoczyńcy uciekli! Gdybyśmy byli na pustyni, bez trudu odnaleźlibyśmy ich ślad, ale w tym wielkim Edirne będzie to chyba niemożliwe. — Mam ich ślad. Wiem, dokąd pojechali. — Hamdulillah! Chwała niech będzie Allachowi, że dał ci rozum, którego… — …którego dzisiaj tobie zabrakło! — przerwałem Halefowi. — Ślad człowieka to niestety jeszcze nie sam człowiek. Ale poświeć mi! Co tu leży? Halef pochylił się i podniósł spory strzęp materiału. Obejrzał go i powiedział: — To ten kawałek, który wyrwałem z kaftana Baruda el Amasata. Jest tu jeszcze kieszeń. — Jest coś w środku? Hadżi wsadził rękę do kieszeni. — Kawałek papieru. Oto on. Przyjrzałem mu się przy blasku latarni. Był to maleńki, ale zaopatrzony w wielką pieczęć liścik. Poniżej znajdowały się trzy krótkie linijki. Napisano je pismem arabskim, i to tak drobnym, że tu nie mogłem ich odczytać. Schowałem liścik do kieszeni i zacząłem szukać innych pozostałości nierównej walki; nie znalazłem jednak nic więcej. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego ci trzej mężczyźni pozostawili mojemu Halefowi nóż i oba pistolety przytroczone do pasa. Strzelbę widziałem wcześniej opartą o ścianę w kącie jego izby. — Czy Manach el Barsza miał u ciebie pokój? — spytałem Doxatiego, który przyglądał się nam i przysłuchiwał w zdumieniu. — Tak — odparł handżi. — Często u ciebie mieszkał? — Tak. — Znasz go więc dobrze? — Tak. Nazywa się tak, jak mówisz i jest inspektorem skarbowym w Üsküb. Ale Manach el Barsza rzadko bywa w domu. Wydzierżawił liczne miejscowości i musi wiele podróżować, żeby ściągnąć podatki. — Zaprowadź nas do pokoju, w którym mieszkał. Tak się stało. Miałem nadzieję, że tu odkryję jakąś wskazówkę, ale nic nie znalazłem. Posłałem więc małego Hadżiego do domu. Oddalił się kłusem, mrucząc tysiące przekleństw w nitkowate włoski, które nazywał wąsami. Natomiast Hulama skłoniłem, żeby natychmiast udał się do kadiego. Do tej pory nie powiedział jeszcze słowa, teraz jednak rzekł: — Kto by pomyślał, że to możliwe! Czego mamy teraz szukać u kadiego? Czy on to może zmienić? — Musimy mu donieść o zdarzeniu, poza tym tylko z jego pomocą możemy uzyskać pewność, że więźnia rzeczywiście nie ma już w areszcie. Urzędnik dawno już udał się na spoczynek, musiałem zatem użyć kilku mocnych słów, nim służba ośmieliła się go obudzić. Potem zostaliśmy wpuszczeni. Przyjął nas z niezbyt przyjazną miną i spytał, w jakim celu przyszliśmy. — Oddaliśmy w twoje ręce Baruda el Amasata — wyjaśniłem mu. — Czy zadbałeś o to, żeby był dobrze strzeżony? — Przyszedłeś tylko po to, żeby mi zadać to pytanie? — Chcę usłyszeć twoją odpowiedź. — Więzień jest dobrze strzeżony. Możecie odejść. — Nie my możemy odejść, tylko on sobie poszedł! — Allach akbar — Bóg jest wielki! On ciebie rozumie, lecz ja nie mogę pojąć twoich słów. — W takim razie powiem wyraźniej: Barud el Amasat uciekł! Kadi zerwał się z poduszki, na której siedział, kiedyśmy weszli. — Co mówisz? Uciekł? Zbiegł z sindanu? — Tak. — Skąd to wiesz? — Spotkaliśmy go. — Allach! Czemu go nie zatrzymaliście? — Nie poznaliśmy go. — Skąd zatem wiecie, że to był on? — Dowiedzieliśmy się tego dopiero później. Uwolnił go poborca podatkowy, Manach el Barsza. — Manach el Barsza? Och, znam go. Był wcześniej poborcą i mieszkał w Üsküb. Teraz już nim nie jest. Mieszka w górach. Mieszka w górach, to znaczy, że musiał uciec w góry. Spytałem więc: — Czy nie widziałeś go dzisiaj w czasie przesłuchania? — Nie. Skąd go znasz? — Jego imienia i tutejszego adresu dowiedziałem się od pewnego kramarza. Zamieszkał w zajeździe Doxatiego, kupił konie i dzisiejszego wieczora wyjechał z miasta razem z Barudem el Amasatem i kimś jeszcze. — Kim był ten trzeci? — Nie wiem, przypuszczam jednak, że to strażnik więzienny. Pokrótce opowiedzieliśmy sędziemu, co się wydarzyło. Potem on kazał sobie przynieść szablę, przywołał dziesięciu saptijeler, ażeby nam towarzyszyli, i ruszył z nami w drogę. Nesar–baszi* był nieco zdziwiony taką wizytą o późnej godzinie. — Zaprowadź nas do więźnia imieniem Barud el Amasat! — rozkazał mu kadi. Dozorca usłuchał, wielce się jednak wystraszył, kiedy zastał pustą celę. Strażnik, któremu szczególnie polecono pilnować więźnia, zniknął razem z nim. Nie sposób opisać gniewu kadiego. Ten dostojny sędzia wyrzucał z siebie stek okrzyków, jakim w języku niemieckim nie odpowiadają żadne słowa, na koniec zaś kazał zamknąć samego nadzorcę. Usiłowałem uspokoić sędziego informacją, że z samego rana ruszymy w pościg za zbiegami, on zaś obiecał, że da nam sześciu policjantów z nakazem aresztowania. Potem się rozstaliśmy i przed bramą więzienia znów zapaliliśmy nasze latarnie. Bez nich nie wolno się było wówczas pokazywać, przynajmniej w centrum miasta, jeśli nie chciało się ryzykować, że człowieka zaatakuje policja i spędzi się noc w bardzo mieszanym towarzystwie. Nie zdążyliśmy jeszcze zbyt daleko zajść, kiedy skręcając za róg pewnego domu, zderzyliśmy się z człowiekiem, który, jak mi się wtedy wydało, w wielkim pośpiechu nadszedł z drugiej strony. Wpadł na mnie, odskoczył i zawołał: — Acz gosunu — uważaj! — Powinieneś był to powiedzieć wcześniej! — roześmiałem się. — Aman, aman — łaski, łaski! Tak się spieszyłem, w dodatku zgasła mi latarnia. Zechciałbyś być tak dobry i pozwolić mi, żeby ją zapalił od twojej? — Chętnie! Proszę! Ze swojej latarni, która wykonana była z naoliwionego papieru, wziął świecę i zapalił ją od naszej. Wyjaśnił przy tym, jakby chcąc się wytłumaczyć: — Potrzebny mi natychmiast hekim*, berber* albo edżsadży*. Nagle zachorował nam gość, który mówi prawie wyłącznie almandża*, gdyż pochodzi z Almanii. To mnie natychmiast zainteresowało. Krajan, który tu nagle zachorował i na dobrą sprawę nie zna miejscowego języka. Czy nie miałem obowiązku przynajmniej zapytać? — Z jakiego niemieckiego kraju on pochodzi? — Z Bawiera. A więc z Bawarii! O kłamstwie, oszustwie w ogóle nie pomyślałem. Kto tutaj wiedział o istnieniu Bawarii! Nazwa tego kraju, założę się sto do jednego, mogła paść tylko z ust człowieka, który stamtąd naprawdę pochodzi. Dopytywałem się dalej: — Na co zachorował? — Na gorączkę nerwową. W tym momencie wcale nie zwróciłem uwagi na nieprawdopodobieństwo tej odpowiedzi. Myślałem jedynie o tym, że jakiś Niemiec leży złożony chorobą i potrzebuje pomocy. — Kim on jest? — ciągnąłem. — Nie wiem. Przyszedł do mojego pana, który jest tudundżi*, żeby kupić tytoń. — Mieszka daleko stąd? — Nie. — Zaprowadź mnie do niego! — Jesteś lekarzem albo aptekarzem? — Nie. Ale ja też jestem Niemcem i chcę zobaczyć, czy mogę się przydać mojemu rodakowi. — Inszallah — Bóg tak chciał, chodź za mną! Hulam chciał mi towarzyszyć. Poprosiłem go jednak, żeby poszedł do domu, skoro nie będzie mi potrzebny. Dałem Hulamowi latarnię i ruszyłem za nieznajomym. Rzeczywiście nie musieliśmy daleko iść. Już po kilku minutach posłaniec zatrzymał się przed drzwiami i zastukał kołatką. Otworzono. Stałem jeszcze na ulicy za moim przewodnikiem, kiedy usłyszałem pytanie: — Hekim buldunmy — znalazłeś lekarza? — Nie, ale hemszere* chorego. — W czym on może pomóc nam i jemu! — Może posłużyć jako terdżuman*, bo przecież nie bardzo możemy się z naszym gościem porozumieć. — Niech więc wejdzie! Wszedłem do wąskiej sieni zakończonej małym podwórzem. Światło papierowej latarni nie pozwalało widzieć dalej niż na odległość trzech kroków. Ani przez chwilę nie przeczuwałem, że grozi mi niebezpieczeństwo, zdumiał mnie zatem głos, wykrzykujący rozkaz: — Onu tutun! Gerczek dir! — Bierzcie go! To ten! W tej samej chwili latarnia zgasła, ja zaś poczułem chwytające mnie ze wszystkich stron ręce. Z głośnego wołania o pomoc nic by mi nie przyszło, ponieważ niewielkie podwórze ze wszystkich czterech stron otoczone było budynkami. Należało odeprzeć atak napastników i przez sień uciec na ulicę. Mocno zatem stanąwszy na rozstawionych nogach, wyrzuciłem ramiona od siebie, na ile zdołałem przy tym oporze, po czym znów je do siebie przyciągnąłem. Tym szarpnięciem rzeczywiście strąciłem dwóch napastników. Lecz z przodu i z tyłu mocno trzymali mnie inni, zaś ci dwaj szybko znów się na mnie uwiesili. To rzeczywiście ja miałem być celem napaści; nie chodziło tu o jakąś pomyłkę. Byłem o tym przekonany. Zaczajono się na mnie u kadiego i zwabiono w tę pułapkę. Słowa na nic by się tutaj nie zdały, podjąłem więc walkę w milczeniu, przy czym tak musiałem natężać siły, że myślałem, iż za chwilę pękną mi płuca. Ale na próżno! Było ich zbyt wielu! Zostałem powalony i wkrótce poczułem, że zaplątuję się w sznury, którymi mnie obwiązywano. Byłem schwytany i spętany! Przez chwilę nie mogłem złapać tchu, ale napastnicy dyszeli tak samo ciężko jak ja. Przy pasie miałem nóż i pistolet, które od razu mi wyrwano. Nie zdążyłem ich użyć, jako że ruchy krępowało mi dziesięć albo czternaście ramion. Teraz rozlegały się wokół mnie przekleństwa bandziorów we wszystkich tonacjach, a przy tym tu, wśród murów było tak ciemno, że nie można było nawet dostrzec własnej ręki. — Hasyr–mi — gotowe? — spytał jakiś głos. — Ewwet — tak! — Wprowadźcie go! Pochwycono mnie i powleczono. Spostrzegłem, że przez dwa ciemne pomieszczenia poprowadzono mnie do trzeciego, gdzie po prostu rzucono mnie na podłogę. Zostałem sam. Po chwili weszło dwóch mężczyzn. Jeden z nich niósł lampę. — Przypominasz mnie sobie? — spytał ten drugi. Ustawił się tak, aby blask światła padał mu na twarz. Można sobie wyobrazić moje zdumienie, kiedy stwierdziłem, że był to Ali Manach ben Barud el Amasat, syn zbiega, derwisz, z którym rozmawiałem w klasztorze w Konstantynopolu. Milczenie nie mogło mi w niczym pomóc. Jeśli chciałem się dowiedzieć, jakie mają wobec mnie zamiary, to musiałem mówić. — Tak — odrzekłem. — Kłamco! Nie byłeś Nasrem! — Czy podawałem się za jednego z nich? — Tak. — Nie. Po prostu nie miałem powodu, żeby wyprowadzać cię z błędu. Czego ode mnie chcecie? — Zabijemy cię! — Niech będzie! — odparłem tonem możliwie obojętnym. — Nie udawaj, że nie kochasz życia! Jesteś giaurem, chrześcijaninem, a te psy nie potrafią umierać, ponieważ nie mają Koranu, Proroka i Raju! — W tej chwili jest obojętne, czy kocham życie. Cóż mogę poradzić, skoro chcecie mnie zabić? Umrę spokojny. Do tego czasu zostaw mnie w spokoju! — Nie. Muszę z tobą porozmawiać. Może byś zechciał zapalić sobie przy tym czibuk? To szyderstwo chłopca mogło mnie zdenerwować. — Żeś jest dobrym choradżi*, sam widziałem — odparłem złośliwie. — Ale że potrafisz być o wiele lepszym szakadżi*, nawet nie przypuszczałem, gdyż „tańczącym” zazwyczaj brakuje anlajis* do dowcipów. Jeśli rzeczywiście chcesz ze mną rozmawiać, to weź pod uwagę, z kim masz do czynienia. Powiadam ci, że usłyszysz mój głos jedynie wtedy, gdy będziesz okazywał poważanie dla mojej brody, jak nakazuje ci Prorok! To była zamierzona obraza. Słowo „chora” — taniec oznacza dla Turka zmysłowe taneczne ruchy kobiety. Taniec derwiszy jest natomiast czymś innym, uchodzi za święty. Nie mogłem obrazić Alego Manacha bardziej, niż nazywając go choradżim, a na dodatek odmawiając członkom jego zakonu umysłowych zdolności. Byłem więc zdumiony, kiedy wprawdzie rzucił mi płomienne spojrzenie, potem jednak spokojnie usiadł na podłodze. Drugi mężczyzna stał nadal. — Gdybyś był muzułmaninem, to potrafiłbym cię wychłostać — rzekł derwisz. — Ale giaur nie jest w stanie obrazić prawdziwego wiernego. Jakże ropucha mogłaby zbrukać słońce! Chcę się dowiedzieć od ciebie kilku rzeczy. — Jestem gotów odpowiedzieć, jeśli spytasz uprzejmie. — Tyś jest tym frankońskim lekarzem, który w Damaszku udaremnił plan usty? — Tak. — Spotkałeś potem ustę w Stambule? — Tak. — Strzelałeś do niego, gdy wskoczył do wody? — Nie ja, tylko mój sługa. — Później widziałeś jeszcze ustę? — Tak. — Gdzie? — Przed wieżą w Galacie, gdzie leżały jego zwłoki. — Tak więc jest prawdą to, co mówi ten tutaj człowiek? Ali Manach wskazał na człowieka trzymającego lampę. — Nie wiedziałeś, że usta nie żyje? — Teraz ja zadałem pytanie. — Nie. On zniknął. Znaleziono martwego Koletisa, a obok niego zwłoki, których nikt nie rozpoznał. — To był usta! — Wyście strącili go z wieży? — Kto ci to powiedział? — Ten oto człowiek. Przybywając do Edirne, o niczym nie wiedziałem. Wezwano mnie do ojca. Szukałem go u Hulama, nie mówiąc, kim jestem i dowiedziałem się, że ojciec siedzi w więzieniu. Został uratowany bez mojego udziału. Ten oto człowiek to jego sługa, razem mieszkali u Hulama. O wszystkim opowiedział mu twój przyjaciel i obrońca Hadżi Halef Omar, stąd również ja dowiedziałem się wszystkiego. Potem szukałem mego ojca u handżiego. Już odjechał, ale wy byliście w stajni. Obserwowaliśmy was. Dowiedziałem się, że jesteś Alemanem i dlatego jeden z nas musiał na ciebie zaczekać na rogu, żeby ci powiedzieć, że jakiś Aleman zachorował. Wpadłeś w pułapkę i teraz jesteś w naszej mocy. Jak myślisz, co z tobą teraz zrobimy? To wyjaśnienie dało mi sporo materiału do przemyśleń. Nie tracąc jednak na to czasu, odparłem szybko: — O moje życie się nie martwię. Wy mnie nie zabijecie. — Dlaczego nie mielibyśmy tego zrobić? — Stracilibyście wtedy okup, jaki mogę wam zapłacić. W jego oczach pojawił się błysk. Trafiłem w dziesiątkę. Kiedy dostaną pieniądze, zawsze zdążą mnie usunąć. — Ile chcesz dać? — spytał młody bandyta. — Na ile oceniasz moją wartość? — Twoja wartość nie jest wyższa niż cena akreba* czy jylana*. Są jadowite, więc zabija się je natychmiast po schwytaniu. Twoje życie nie jest warte dziesiątej części jednego para. Ale to, co nam wyrządziłeś, domaga się pokuty, dlatego też zapłacisz okup! Ach, powiedział to całkiem wyraźnie: zapłacenie okupu będzie tylko karą, a potem moje życie i tak nie będzie warte złamanego grosza! Dalsze pertraktacje były zatem pozbawione sensu, chciałem jednak zyskać na czasie, rzekłem więc poważnie: — Porównujesz mnie do najjadowitszego robactwa! Czy to jest uprzejmość, jakiej się na początku rozmowy domagałem? Zabijcie mnie! Nie mam nic przeciw temu. Nie zapłacę ani piastra, jeśli nadal będziesz ze mną rozmawiał tym tonem. — Będzie, jak chcesz. Ale im większej domagasz się uprzejmości, tym większej będziemy żądali sumy. — Wymień ją! — Jesteś bogaty? — Nie zamieniłbym się z tobą. — Poczekaj więc! Ali Manach wstał i oddalił się. Jego kompan zachowywał całkowite milczenie. Usłyszałem głosy w pierwszym z pomieszczeń, nie mogłem jednak zrozumieć ani słowa, ale zauważyłem, że doszło do różnicy zdań. Minęło chyba pół godziny, nim Ali Manach wrócił. — Zapłacisz pięćdziesiąt tysięcy piastrów? — To bardzo dużo! Dla pozoru musiałem się niebo opierać. Ali Manach zrobił niecierpliwy gest i rzekł: — Ani para mniej! Chcesz czy nie? Nuże, odpowiadaj, bo nie mamy czasu! — Dobrze, zapłacę. — Gdzie masz pieniądze? — Oczywiście nie przy sobie. Ani w Edirne. — Jak więc chcesz nam zapłacić? — Wystawię wam polecenie wypłaty w Konstantynopolu. — Na kogo? — Na Elcziego z Farsistanu. — Na ambasadora Persji? — spytał zdumiony. — List należy pokazać jemu? — Tak. — Zapłaci? — Myślisz, że przedstawiciel szachinszacha nie ma pieniędzy? — Ma nawet bardzo dużo pieniędzy. Ale czy zechce wydać je na ciebie? — On dokładnie wie, ile z tego, co za mnie zapłaci, może odzyskać. W ten sposób nie skłamałem, byłem bowiem przekonany, że Pers zarówno przekaziciela mojego weksla, jak i mnie samego uzna za szalonych. Ambasador nie miał przecież pojęcia o istnieniu niemieckiego gryzipiórka o moim imieniu. — Jeśli jesteś tego pewny, to pisz! — Na czym? Może na tych ścianach? — Przyniesiemy ci wszystko, czego będziesz potrzebował, i rozwiążemy ci ręce. Ta obietnica mnie uradowała. Wolne ręce! Może nadarzy się okazja odzyskania wolności. Mogłem złapać derwisza i zagrozić mu uduszeniem. Mogłem go trzymać tak długo za gardło, aż mnie stąd wypuści. Ale nawet nie miałem szansy, żeby podjąć próbę ziszczenia tej nadmiernej nadziei. Derwisz, który, nawiasem mówiąc, nie nosił dzisiaj szat swego zakonu, był ostrożny. Nie dowierzał mi, wrócił więc z czterema ludźmi, którzy z bronią w ręku usiedli obok mnie z prawa i lewa. Ich twarze nie wyrażały zgoła przyjaznych uczuć. Najmniejszy podejrzany ruch oznaczałby moją zgubę. Otrzymałem kartkę pergaminu oraz papier na kopertę i, kiedy rozwiązano mi więzy na rękach, zacząłem pisać, posługując się własnym kolanem jako podkładką. Do mego brata Abbasa Jesuba Hamana mirzy, promienia słońca Farsistanu, który teraz świeci w Stambule. Wypłać mi, niegodnemu odblaskowi Twej uprzejmości, na ręce doręczyciela tego mektub* pięćdziesiąt tysięcy piastrów. Mój wesnedar* natychmiast zwróci całą sumę, skoro tylko o to go poprosisz! Nie pytaj posłańca, kim jest, skąd przychodzi i dokąd zmierza! Pozostaję cieniem Twego światła. Kara ben Nemsi Podpisałem się tym imieniem, gdyż mogłem przypuszczać, że takie przekazał derwiszowi sługa jego ojca. Napisawszy adres na kopercie, wręczyłem list Alemu Manachowi. Przeczytał go na głos, przy czym setnie się ubawiłem, widząc ukontentowanie na twarzach tych zacnych bandytów. W duchu zastanawiałem się, jaką minę zrobi przy lekturze tego listu poseł, który, nawiasem mówiąc, nazywał się z pewnością inaczej, gdyż jego imienia nie znałem. Biada doręczycielowi! Derwisz uśmiechnął się z zadowoleniem i rzekł: — To dobre! Mądrześ postąpił, pisząc posłowi, że o nic nie powinien pytać. I tak niczego by się nie dowiedział. Zwiążcie mu na powrót ręce! Kiradżi już czeka. Musiałem się pogodzić z tym, że ponownie założono mi więzy. Potem bandyci wyszli, pozostawiając mnie samego w ciemności. Najpierw jąłem sprawdzać wytrzymałość sznurów. Rychło się zorientowałem, że nie uda mi się z nich uwolnić. Zamiast rękami, zacząłem więc pracować umysłem. Po co derwisz przybył do Adrianopola? Z pewnością nie po to, żeby nas ścigać, bo przecież nie wiedział, że przebywamy w tym mieście. Otrzymał wiadomość od ojca. Barud el Amasat przywołał swego syna. W jakim celu? Czy obecność Alego Manacha konieczna była przy planowanym przedsięwzięciu? A może chodziło o jakieś nowe przedsięwzięcie, o którym jeszcze nie wiedziałem? Gdzie ja w ogóle byłem? Gdzie podziali się ci ludzie? Wszyscy należeli prawdopodobnie do rozległej bandy usty. A może łączyły ich jakieś inne związki z Barudem el Amasatem i Manachem el Barszą? Skłaniałem się do przyjęcia tej drugiej ewentualności. Mogło chodzić o podobne bractwo przestępców, które prowadziło swoją bandycką działalność w krajach bałkańskich. Tych czterech milczących łobuzów, którzy siedzieli obok mnie, miało rysy wyraźnie skipetaryjskie. Poszczególne części ich garderoby również wskazywały na Arnautów. A poza tym derwisz powiedział, że kiradżi już czeka. Kiradżi to furmani, którzy na swoich wozach albo jucznych zwierzętach rozwożą towary po całym Półwyspie Bałkańskim mniej więcej tak, jak dawniej wiejscy woźnice z Harzu swoimi ciężkimi furmankami i obwieszonymi mosiężną uprzężą końmi rozwozili rozmaite towary kupieckie po Niemczech i obszarach granicznych. Kiradżi jest bałkańskim przedsiębiorcą przewozowym. Jest wszędzie i nigdzie. Zna wszystko i wszystkich, zna odpowiedź na każde pytanie. Gdziekolwiek się zatrzyma, jest serdecznie przyjmowany, gdyż potrafi opowiadać, a w dzikich, poszarpanych wąwozach Bałkanów są okolice, do których przez cały rok nie dotarłyby żadne wieści z zewnątrz, gdyby kiedyś nie pojawił się kiradżi z pytaniem, czy samotny pasterz nazbierał już dość sera na cały transport. Kiradżim powierzane są często towary o wielkiej wartości, a nikt nie domaga się od nich żadnych gwarancji. Jedyną rękojmię stanowi ich uczciwość. Wracają po wielu miesiącach, a nawet latach, ale wracają przywożąc pieniądze. Jeśli tymczasem ojciec umarł, to przywozi je syn albo zięć, ale pieniądze docierają zawsze. Dowody tej uczciwości kiradżi składali całymi latami. Wydaje się jednak, że obecnie to się niestety zaczyna zmieniać. Pomiędzy znane od dawna rodziny kiradżich wpychają się ludzie nowi, którzy, wykorzystując dawne zaufanie, zbierają plony na polach, zasianych przez uczciwych poprzedników. W ten sposób niszczą dobre imię kiradżich. A zatem czekał już taki człowiek. Lecz chyba nie na mnie? Czy chciano mnie stąd wywieźć? Tu, w środku miasta mogłem mieć nadzieję na uwolnienie. Jeśli jutro rano nie pojawię się u Hulama, to moi przyjaciele, a szczególnie mój mały Hadżi, nie zaniedbają niczego, żeby mnie odnaleźć. Kiedy pomyślałem o moich towarzyszach i sześciu saptijeler, którzy przed świtem mieli się stawić przed bramą, ze złości mógłbym rozerwać pęta. Zganiłem Halefa za jego nieostrożność, a teraz sam okazałem się o wiele głupszy. Wpadłem w nadzwyczaj prymitywną pułapkę. Fakt, że zawiniła tu moja dobroduszność, nie był żadnym wytłumaczeniem ani pocieszeniem. W tej chwili nie pozostawało mi jednak nic innego, jak zachować cierpliwość, z zimną krwią oczekiwać na rozwój sytuacji i mocno łapać za rogi wszelką okazję do ucieczki. W końcu wróciło tych czterech ludzi. Bez słowa zawiązali mi wokół ust grubo złożoną chustę. Potem zawinęli mnie w stary dywan i wynieśli. Dokąd, tego nie mogłem zobaczyć. Brakowało mi tchu. Chusta śmierdziała czosnkiem. Z trudem chwytałem powietrze. Tak musi się czuć człowiek żywcem pogrzebany, kiedy słyszy pierwsze grudy ziemi spadające na trumnę. Tym ludziom chyba nawet nie przyszło do głowy, że z powodu tej chusty i gnijącego dywanu mógłbym się udusić. Ruch, który czułem do tej pory, nagle ustał. Poczułem pod sobą twardy grunt. Gdzieś mnie położono. Potem wydało mi się, że słyszę skrzypienie kół. Trzęsło niemiłosiernie, miotając mną z boku na bok i podrzucając mnie do góry. Leżałem więc na wozie, którym odtransportowywano mnie z Konstantynopola. Nie byłem w stanie poruszać poszczególnymi członkami, ale mogłem podkurczać i prostować nogi. Powtarzałem tę czynność tak długo, aż dywan nieco się rozluźnił. Teraz owiało mnie przynajmniej nieco świeżego powietrza. Zmora ustąpiła mi z piersi. Choć wytężałem słuch, nie dobiegły mnie żadne słowa. Nie mogłem się zatem zorientować, czy oddano mnie pod pieczę jednego człowieka czy też kilku. Przetoczyłem się w prawo, potem w lewo. Przestrzeń nie była duża, wóz musiał być więc wąski. Poza tym z obu stron odczuwałem taką miękkość, że doszedłem do wniosku, iż przykryto mnie sianem albo słomą. Po kierunku jazdy zorientowałem się, że położono mnie głową do tyłu. Może uda mi się stoczyć z wozu! Była ciemna noc. Potem mógłbym się przeturlać tak daleko, żeby mnie nie odnaleziono, a wtedy byłbym uratowany. Ale nie! Jednak nie uratowany! W jaki sposób miałbym się uwolnić z więzów i dywanu? Pewnie bym marnie sczezł. Musiałem więc porzucić tę nadzieję. Upłynęło trochę czasu, który wydał mi się wiecznością. W końcu poczułem, że dywanu dotykają ludzkie ręce. Turlano mnie i turlano, aż pakunek został rozwinięty. Leżałem zanurzony w sianie i widziałem, że zaczął się już dzień. Nade mną pojawiła się twarz służącego Baruda el Amasata. — Jeśli obiecasz, że nie będziesz krzyczał, zdejmę ci chustę z ust — powiedział. Oczywiście natychmiast z wielkim zapałem skinąłem głową. Służący odwiązał knebel i wreszcie — Bogu niech będą dzięki! — poczułem w płucach świeże powietrze. Miałem wrażenie, że z piekła przeniosłem się do nieba. — Jesteś głodny? — spytał mnie sługa. — Nie. — Chcesz pić? — Też nie. — Dostaniesz coś do jedzenia i do picia. Nie będziemy cię dręczyć, dopóki zachowasz milczenie i nie zaczniesz szarpać więzów. Jeśli jednak będziesz nieposłuszny, to mam rozkaz cię zabić. Twarz znów zniknęła. Mogłem się teraz poruszać swobodniej, bo nie krępował mnie już dywan, i wreszcie usiadłem. Znajdowałem się w tylnej części wąskiego, długiego wozu, zaopatrzonego w plandekę albo budę. Tuż przede mną przycupnął sługa jako mój dozorca, a z przodu siedziało obok siebie dwóch ludzi. Jednego z nich też już kiedyś widziałem. Należał do tych, którym wpadłem w ręce. Drugim z pewnością był furman, kiradżi, o którym mówił derwisz. Widziałem tylko futro jakie kiradżi noszą nawet latem. Tkwiący w tym brudnym futrze człowiek był teraz dla mnie bardzo ważny. Nie mogłem sobie wyobrazić, żeby uczciwy kiradżi ze starej szkoły mógł być sojusznikiem przestępców, a jednak nie mogłem również zakładać, że to przedpotopowe futro skrywało kiradżiego nowej szkoły. Musiałem cierpliwie czekać. Oparłem się tedy o tylną ściankę wozu i nie spuszczałem tego człowieka z oczu. W końcu, po długim czasie, odwrócił się. Spojrzał na mnie. Jego oczy przez kilka sekund wpatrywały się nieruchomo w moją twarz, po czym głowa znów się odwróciła. Przedtem jednak znalazł jeszcze czas, aby unieść brwi w górę i mrugnąć lewym okiem. Natychmiast zrozumiałem ten znak. Ruchem brwi dawał mi do zrozumienia, że mam być czujny, zaś mrugnięcie wskazywało na lewą stronę wozu. Czy tam było coś dla mnie ważnego? Zlustrowałem lewą stronę wnętrza wozu, ale odkryłem tylko umocowany do górnej części bocznej drabki sznur, który u dołu ginął w sianie. Był naprężony, zatem coś musiało na nim wisieć. Czy to na ten sznur chciał mi zwrócić uwagę furman? Udając, że w dotychczasowej pozycji jest mi niewygodnie, przesunąłem się do przodu. Potem oparłem się o lewą drabkę w taki sposób, że rękami, choć były związane, mogłem zbadać to miejsce. Z trudem tylko udało mi się stłumić okrzyk radości, na sznurze bowiem wisiał… nóż. Poczciwy kiradżi musiał więc zauważyć, co tu było grane. Nie chciał brać udziału w łajdactwie i dlatego zostawił tam dla mnie nóż. Na szczęście kiradżi był na tyle rozsądny, że przymocował nóż jedynie pętlą, którą bez trudu rozluźniłem. Po chwili miałem nóż w rękach i schowałem go do cholewy buta tak, żeby klinga wystawała na zewnątrz. Zgiąłem kolano i przyciągnąłem je tak blisko do ciała, że rękami mogłem dosięgnąć ostrza noża. Było bardzo ostre. Wystarczyło potrzeć cztery, pięć razy, żeby rozciąć więzy i uwolnienie nóg było już teraz fraszką. Odetchnąłem głęboko. Nie byłem już więźniem i miałem broń, na której mogłem polegać. Wszystkie te ruchy wykonałem pod sianem. Nikt nie mógł zauważyć, że byłem wolny. Teraz odważyłem się unieść jedno ramię i nieco uchylić róg plandeki, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Ujrzałem Alego Manacha, derwisza. Należało założyć, że po drugiej stronie znajdował się jeszcze jeden strażnik. Szybko ułożyłem plan. Ludzie eskortujący wóz mieli broń palną. Na początku musiałem więc unikać walki i polegać bardziej na fortelu niż na sile mięśni. Tak więc znów przesunąłem się na tył wozu, cały czas trzymając ręce pod sianem. Pod jego osłoną zacząłem żłobić tylną, zmurszałą część wasąga i po kwadransie miałem już otwór wystarczająco duży, bym mógł się przezeń wyśliznąć. To wszystko nie było jednak takie łatwe, jak można by sobie wyobrazić, gdyż stary dywan niesamowicie mi przeszkadzał, a strażnik od czasu do czasu obrzucał mnie badawczym spojrzeniem. Na szczęście odgłosów, jakie mój nóż wydawał w trakcie żłobienia, nie można było usłyszeć z powodu tętentu kopyt, skrzypienia kół i turkotu wozu. Zaczekałem, aż strażnik rzuci na mnie kolejne spojrzenie, zagrzebałem się w siano i — nogami do przodu — podpełzłem w kierunku otworu. Stopami dotknąłem ziemi, po czym wysunąłem głowę. Dopiero teraz byłem całkowicie pewny swojej wolności, należało tylko zdobyć konia. Znajdowaliśmy się w płaskiej okolicy na rzadko uczęszczanej drodze. Po obu stronach był las. Z lewej jechał Ali Manach, z prawej zaś, dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem, drugi człowiek. Koń derwisza wydał mi się lepszy. Miał wełnistą sierść, wspaniałą grzywę i ogon prawie do ziemi. Chód miał mocny, a jednak lekki i sprężysty. Czy mógł unieść dwie osoby? Chwyciłem nóż zębami. Jeździec nie miał pojęcia co się za nim dzieje. Spokojnie kłusował obok wozu i był niewidoczny dla pozostałych. W strzemiona włożył tylko czubki stóp. Wprawdzie mocno trzymał się w tureckim siodle, ale jeden cios w kark musiał przechylić jego korpus do przodu, tak że prawdopodobnie stopy wypadłyby mu ze strzemion. Wtedy należało go odsunąć z siodła na bok. Dla mnie najważniejszą rzeczą było przy tym mocno trzymać się w siodle i nie pozwolić się zrzucić. Kilkoma szybkimi krokami zbliżyłem się do konia od tyłu. Rozpędziłem się i w następnej sekundzie klęczałem już na zadzie za jeźdźcem. Na moje szczęście wierzchowiec, całkowicie zaskoczony tym nagłym napadem, zatrzymał się. Cios pięścią w kark wyrwał nogi jeźdźca ze strzemion. Chwyciłem go za gardło, wstałem, podrywając go w górę i opadłem na opróżnione siodło, nie wypuszczając go z rąk. Dokonałem tego dosłownie w ostatnim ułamku sekundy, bo teraz koń stanął dęba. Ledwie zdążyłem uchwycić cugle wolną ręką, po czym zawróciłem konia i, starając się jechać możliwie najciszej, ruszyłem — drogą, którą już przebyliśmy. Wkrótce pojawił się zakręt. Tuż przed nim obejrzałem się za siebie. Wóz spokojnie toczył się dalej. A zatem niczego jeszcze nie zauważono. Było to możliwe tylko dzięki temu, że drewniane koła na drewnianych osiach wydawały iście piekielne skrzypienie, a poza tym wóz oddzielał mnie od drugiego jeźdźca. Położywszy sobie derwisza na kolanach, spiąłem konia i puściłem się w cwał. Ali Manach tak był zaskoczony moim atakiem, że zapomniał nawet krzyknąć. Potem zacisnąłem mu rękę na gardle, nie mógł więc wydobyć z siebie głośnego wołania. Jedyne, co dało się słyszeć, to gulgotliwe rzężenie. Teraz leżał przede mną cicho i bez ruchu, zacząłem się już nawet obawiać, że go udusiłem. Koń galopował tak miękko, równomiernie i wytrwale, że nie musiałem się obawiać, iż bandyci mnie dogonią. Poza tym teraz nie miałem już powodu, żeby się lękać walki, bo zdobyłem również broń. Ali Manach miał za pasem dwa naładowane pistolety, które sobie wziąłem. Podczas jazdy przeszukałem mu kieszenie. Znalazłem mój zegarek i moją sakiewkę, której ciężar przekonał mnie, że zawierała więcej, niż miałem wczoraj. Po obu stronach siodła wisiały worki z płótna. Sięgnąwszy do jednego wyczułem amunicję i żywność. Planowano więc dłuższą podróż. Las się skończył i ujrzałem przed sobą otwartą równinę z wielkimi polami kukurydzy i ogrodami róż. Kiedy po pewnym czasie obejrzałem się za siebie, spostrzegłem jeźdźca, który pędził za mną galopem. Z pewnością był to człowiek, który jechał po prawej stronie wozu. Zauważono więc moją ucieczkę, i wysłano go na poszukiwanie. Mój koń, mimo iż niósł dwóch jeźdźców, był równie szybki, jak koń ścigającego. I kiedy po pewnym czasie ujrzałem przed sobą ożywiony gościniec, na który wychodziła moja droga, poczułem się całkowicie bezpieczny. Wkrótce spostrzegłem, że człowiek ów okiełznał konia i po krótkim czasie zniknął mi z oczu. Teraz mogłem się zatrzymać, żeby koń odpoczął, poza tym chciałem się zająć derwiszem. Ułożyłem go na ziemi i zbadałem. Serce biło równomiernie. — Nie udawaj, Ali Manachu! — powiedziałem. — Wiem, że jesteś przytomny. Otwórz oczy! Nie zareagował na moje słowa. Znałem jednak skuteczne lekarstwo. — Dobrze — stwierdziłem. — W takim razie chcę się przynajmniej przekonać, że naprawdę nie żyjesz. Wbiję ci więc nóż prosto w serce! Dobyłem noża. Zaledwie jednak młodzieniec poczuł ostrze na swojej piersi, a już szeroko rozwarł oczy i zawołał przerażonym głosem: — Waj! Stój! Naprawdę chcesz mnie zabić, efendi? — Nie lubię zabijać żywych. Ale zmarłemu pchnięcie nożem nie może już zaszkodzić. Jeśli chcesz utrzymać tę klingę z dala od siebie, to przestań udawać, żeś umarł! Dotychczas leżał rozciągnięty na ziemi. Teraz usiadł. — Powiedz mi, Ali Manachu, dokąd chciałeś mnie zawieźć? — ciągnąłem. — W bezpieczne miejsce — odparł krótko. — To wielce dwuznaczne wyjaśnienie. Kto miał być bezpieczny? Ja przed wami czy wy przede mną? — Jedno i drugie. — Musisz mi to wyjaśnić, jeśli mam zrozumieć. — Włos nie miał ci spaść z głowy, efendi. Chcieliśmy cię przewieźć w takie miejsce, skąd nie mógłbyś uciec. Mój ojciec miał zyskać czas na ucieczkę. Później wypuścilibyśmy cię za okupem. — To bardzo miłe z waszej strony. Gdzie mieliście mnie zawieźć? — Do pewnego karaulu w górach. — Ach, do strażnicy! Sądziliście zatem, że twój ojciec spokojniej ucieknie, jeśli ja będę w waszych rękach? — Tak, efendi. — Dlaczego? — Bo mógłbyś odkryć, dokąd pojechał. — Jak mógłbym to odkryć? Nie jestem wszechwiedzący. — Twój Hadżi Halef Omar opowiadał, że potrafisz odnaleźć wszystkie ślady. — Hm! Jak mam odnaleźć ślad twojego ojca w Edirne? — Nie wiem. — Cóż, Ali Manachu, muszę ci powiedzieć, że już mam ten ślad. Twój ojciec razem z dozorcą więzienia i Manachem el Barszą pojechali wzdłuż Ardy na północ. Mieli dwa siwki i jednego gniadosza. Zauważyłem, jak gwałtownie przestraszył się derwisz. — Bardzo się mylisz! — pospieszył z zapewnieniem. — Nie mylę się. Mam nadzieję, że wkrótce dowiem się jeszcze więcej. Gdzie jest kartka, którą mi zabraliście? — Jaka kartka? — Sam ją wyciągnąłeś z mojej kieszeni. Mam nadzieję, że nie zginęła. — Wyrzuciłem ją. Nie było na niej nic ważnego. — Mnie natomiast wydaje się, że zawierała coś bardzo ważnego. Poszukamy. Pokaż mi swój pas! Ali Manach podniósł się, jakby chciał mi ułatwić przeprowadzenie rewizji. Ledwie jednak wyciągnąłem ku niemu rękę, cofnął się i wskoczył na konia. Nie zdążył jednak włożyć stopy w strzemię, kiedy go złapałem i zrzuciłem na ziemię. — Leż spokojnie, bo dostaniesz kulę w łeb! — zagroziłem. — Twoja zręczność może wystarczać w klasztorze derwiszy w Stambule, ale nie do tego, żebyś mi uciekł! Nie stawiał oporu, kiedy go rewidowałem, niczego jednak nie znalazłem. Również poszukiwania w torbach przy siodle okazały się daremne. Wtedy przypomniałem sobie moją sakiewkę. Wyciągnąłem ją. Zawierała pewną liczbę sztuk złota, których wcześniej nie miałem, i rzeczywiście, była tam także kartka z trzema linijkami napisanymi nestalikiem. Jest to owo lekko pochylone w prawo pismo, będące czymś pośrednim pomiędzy szybkim arabskim stylem (nes’chi), a pismem mocno pochyłym (talik). Wreszcie byłem usatysfakcjonowany. Nie miałem czasu, żeby odcyfrować kartkę, dlatego na razie znów ją schowałem, po czym rzekłem: — Myślę, że te linijki zawierają jednak coś ważnego. Ty na pewno wiesz, dokąd pojechał twój ojciec? — Nie wiem, efendi. Już go nie było, kiedy wczoraj przybyłem do Edirne. — Ale jednak dowiedziałeś się, dokąd on się wybiera. Z pewnością zmierza do Iszkodry, gdzie czeka na niego twój stryj, Hamd el Amasat. Mówiąc te słowa, udawałem, że na niego nie patrzę. Przez jego twarz przemknął jakby cień zadowolenia. A więc do Skurati jego ojciec nie pojechał. — To możliwe — stwierdził. — Nie wiem. A teraz ty mi powiedz, efendi, co zamierzasz ze mną zrobić! — A jak myślisz? — Pozwolisz mi odjechać! — Ach! Nieźle! A więc chcesz nie tylko odejść, ale wręcz odjechać! — Koń należy przecież do mnie! — A ty do mnie, tak więc koń również jest mój. Nie mam zamiaru cię wypuścić! — Ale przecież jesteś wolny, a ja nic ci nie zrobiłem! — To ma być nic? Wrócisz ze mną do Edirne, i to do tego domu, do którego wczoraj wieczorem mnie zwabiliście. Ciekaw jestem, kto tam mieszka. Kadi pójdzie oczywiście z nami. — Nie zrobisz tego, efendi! Słyszałem, że jesteś chrześcijaninem i że Isa ben Marjam, wasz Zbawiciel, nakazał wam: miłujcie nieprzyjacioły wasze! — Przyznajesz zatem, że jesteś moim wrogiem? — Nie ja byłem twoim wrogiem, tylko tyś stał się moim. Ufam, że jesteś dobrym chrześcijaninem i będziesz posłuszny nakazowi twego Boga! — Uczynię to z ochotą! — Czemu więc mnie nie wypuszczasz, efendi? — Właśnie dlatego, że jestem posłuszny przykazaniu, o Ali Manachu. Miłuję cię tak bardzo, że wręcz nie mogę się z tobą rozstać! — Drwisz, efendi! Wypuść mnie! Zapłacę okup! — Jesteś bogaty? — Ja nie, ale mój ojciec wkrótce będzie. — Ukradnie i zrabuje majątek. Takich pieniędzy nie chcę nawet tknąć! — W takim razie dam ci inne. Otrzymasz swoje z powrotem! — Moje? Czyżbyś miał moje pieniądze? — Nie. Ale wyruszył już w drogę posłaniec, żeby w Stambule odebrać pieniądze, które miałeś nam zapłacić w zamian za uwolnienie. Jeśli mnie wypuścisz, to otrzymasz je z powrotem, skoro tylko zostaną mi dostarczone. — O Ali Manachu ben Barud el Amasacie, tańcząc w Stambule postradałeś rozum! Wasz posłaniec nie dostanie złamanego piastra. Imię, które wam wymieniłem, w ogóle nie istnieje. A Pers, którego wasz wysłannik może odwiedzi, w ogóle mnie nie zna! — A więc nas oszukałeś, efendi? Nie dostalibyśmy pieniędzy? — Nie. — To by oznaczało twoją zgubę! — Wiedziałem o tym. Ale byłbym zgubiony również wtedy, gdybyście te pieniądze otrzymali. Poza tym nie bałem się was, i w końcu dowiodłem, że miałem rację: jestem wolny! — Więc naprawdę chcesz mnie zawieźć do Edirne jako więźnia? — Tak. — Zwróć mi zatem pieniądze, które włożyłem do twojej sakiewki! — Dlaczego? — Należą do mnie. Potrzebuję ich. Muszę jeść i pić, nawet jeśli będę w więzieniu. — Dostaniesz wszystko, czego ci potrzeba. Nie będą to oczywiście smakołyki. Poza tym „tańczącemu” nie zaszkodzi, jeśli sobie trochę popości. — Chcesz mnie okraść? — Nie. Spójrz na mnie! Kiedy się przed wami broniłem, podarliście mi ubranie — muszę sobie kupić nowe. Ty jesteś temu winny, tak więc, nie popełniając kradzieży, mogę sobie wziąć te pieniądze. A teraz koniec gadania po próżnicy! Ruszamy w drogę. Daj ręce! Co powiedziawszy, wydobyłem linkę, którą przedtem zauważyłem w jednej z toreb przy siodle. — Co chcesz zrobić, efendi? — Przywiążę cię za ręce do strzemienia. — Tego ci nie wolno! Jesteś chrześcijaninem, a ja zwolennikiem Proroka. Nie jesteś policjantem i nie masz prawa traktować wiernego jak więźnia. — Nie stawiaj oporu! Oto sznur. Jeśli natychmiast nie dasz mi rąk, to tak cię trzasnę w głowę, że znów stracisz przytomność. Nie będziesz mi dyktował, jak mam cię traktować! To poskutkowało. Ali Manach wyciągnął obie ręce, a ja je związałem. Potem umocowałem sznur przy prawym strzemieniu i dosiadłem konia. Tak ruszyliśmy w drogę. Nie sądziłem, że tak szybko będę mógł wrócić do Adrianopola, i to w dodatku z tym więźniem. Wkrótce dotarliśmy do głównego traktu, który prowadził do słynnego karawanseraju Mustafa Paszy. Spotkaliśmy wielu podróżnych. Przyglądano się nam ze zdumieniem, ale nikt nie potrudził się, żeby nas zagadnąć. Im bliżej miasta, tym bardziej trakt się ożywiał. Zaraz w jednej z pierwszych uliczek zobaczyłem dwóch saptijeler. Złożywszy im krótkie wyjaśnienie, zażądałem, aby mi towarzyszyli. Zamierzałem pojechać najpierw do Hulama, żeby przede wszystkim uspokoić przyjaciół. Z pomocą policjantów odnalazłem drogę. W jednej z mijanych ulic zauważyłem w tłumie pewnego człowieka, który na widok Alego Manacha stanął jak wryty, po czym oddalił się szybkim krokiem. Czy znał mojego więźnia? Najchętniej posłałbym za nim jednego z policjantów, żeby go aresztował. Ten człowiek mógł ostrzec innych członków bandy. Ale opierając się tylko na czystym przypuszczeniu, nie mogłem się przecież poważyć na pozbawienie wolności człowieka być może niewinnego, nawet gdyby to miała być tylko jedna godzina aresztu. Byłem przecież obcym przybyszem, chrześcijaninem w muzułmańskim kraju. Przed domem Hulama użyłem kołatki. Stróż spojrzał przez otwór i wydał okrzyk radości, kiedy mnie zobaczył. — Hamdulillah! To naprawdę ty, efendi? — Tak. Otwórz, Malhemie! — Już, już! Bardzośmy się o ciebie martwili, bo myśleliśmy, że spotkało cię nieszczęście. Ale widzę, że wszystko w porządku! — Gdzie jest Hadżi Halef Omar? — W selamliku. Wszyscy się tam zebrali i martwią się twoim zniknięciem. — Warda — baczność! — zawołał jeden z saptijeler. — Czy ty jesteś Kara ben Nemsi efendi? — Tak właśnie się nazywam. — Maszallah, ne guseł — doskonale! W takim razie zasłużyliśmy na trzysta piastrów! — Jakie trzysta piastrów? — Wysłano nas, żebyśmy ciebie szukali. Kto odkryje twój ślad, ma dostać trzysta piastrów. — Hm! Właściwie to ja was znalazłem! Ale mimo wszystko otrzymacie te pieniądze. Wejdźcie ze mną! Trzysta piastrów to mniej więcej sześćdziesiąt marek. Tak wysoko mnie oceniono. Mogłem być z tego dumny. Malhem rozwarł bramę na całą szerokość. Zrobił zdziwioną minę, kiedy zobaczył derwisza, którego do tej pory nie mógł dojrzeć. Ledwie na podwórzu rozległ się odgłos końskich kopyt, a już nadbiegli moi towarzysze. Pierwszy był mój mały Hadżi Halef Omar. Jednym potężnym skokiem pokonał wszystkie stopnie schodów, po czym rzucił się ku mnie, wydając radosne okrzyki: — Hamdulillah! To naprawdę ty, sihdi? — To ja, mój drogi Halefie. Pozwól mi zejść z siodła! — Przyjechałeś na koniu? Byłeś za miastem? — Tak. Miałem sporego pecha, ale i sporo szczęścia. Inni również powitali mnie z radością. Pośród tych pokrzykiwań zabrzmiało zdziwione wołanie. To był Omar ben Sadek. — Co to jest, efendi? — spytał. — To przecież Ali Manach, tańczący derwisz! Do tej chwili skupiano się na mnie, nie poświęcając zbytnio uwagi derwiszowi. Pytanie Omara skierowało na niego zainteresowanie moich towarzyszy. Spostrzegli, że derwisz jest związany. — Ali Manach, syn zbiega? — spytał pan domu. — Tak — potwierdziłem. — Jest moim więźniem. Wejdźmy do środka! Wszystko wam opowiem! Poszliśmy do selamliku, zabierając z sobą derwisza, nie zdążyliśmy jednak usiąść, kiedy ponownie otwarto bramę. Pojawił się kadi. Był tyleż zdumiony, co uradowany, kiedy mnie zobaczył. — Ty żyjesz, efendi? Jesteś tutaj? — spytał. — Allachowi niech będą dzięki! Myśleliśmy, że już po tobie, choć kazałem cię szukać. Gdzie byłeś? — Usiądź z nami, a dowiesz się! — Posłucham, co masz do opowiedzenia. Tak się cieszę, że nie przytrafiło ci się nic złego! Więzień ukucnął w kącie, a Halef zajął miejsce przy nim. Mały Hadżi wiedział, co ma zrobić, nim zacznę opowiadać. Po wypiciu kawy zapaliliśmy fajki i jąłem opowiadać, przy czym często mi przerywano, nim dotarłem do końca. Potem nastąpiło jeszcze mnóstwo pytań i rozmaitych okrzyków. Tylko Halef zachował spokój. — Bądźcie cicho! — zawołał pełnym głosem. — Teraz nie wolno gadać, tylko trzeba działać! Kadi rzucił mu spojrzenie, które miało być karcące, ale spytał: — Co twoim zdaniem należy zrobić? — Należy natychmiast przesłuchać Alego Manacha, potem odwiedzić dom, gdzie mój sihdi został napadnięty. Poza tym trzeba odnaleźć wóz, który miał go dowieźć do karaulu. — Masz rację! Natychmiast rozkażę zamknąć w więzieniu tego syna zbiega, a potem go przesłucham. — Dlaczego nie tu, dlaczego nie teraz? — spytałem. — Najchętniej jeszcze w tej godzinie wyruszyłbym w pościg za jego ojcem, bo straciliśmy już dużo cennego czasu. Dobrze byłoby przedtem wiedzieć, co zezna więzień. — Niech się stanie wedle twego życzenia! Kadi zrobił minę pełną godności i spytał: — Nazywasz się Ali Manach ben Barud el Amasat? — Ewwet — tak — mruknął więzień. — Zatem twój ojciec nazywa się Barud el Amasat? — Tak. — To człowiek, który nam uciekł? — Nic mi o tym nie wiadomo. — Próbujesz zaprzeczać. Każę dać ci bastonadę! Znasz byłego poborcę podatków Manacha el Barszę? — Nie. — Zwabiłeś wczoraj tego efendiego do pewnego domu, żeby go pojmać? — Nie. — Nie kłam, psi synu! Przecież efendi sam o tym opowiedział! — On się myli. — Ale związałeś go i dzisiaj wywiozłeś? — I to nie jest prawdą! Jadąc gościńcem, dogoniłem wóz. Zagadnąłem kiradżiego, który był właścicielem wozu. Wtedy nagle mnie uderzono. Straciłem przytomność, a kiedy przyszedłem do siebie, byłem już więźniem tego człowieka, któremu nic nie zrobiłem. — Twój język ocieka nieprawdą. Ale kłamstwo tylko pogarsza sprawę! Wiemy, że jesteś nasrem! — Nie wiem, co to takiego! — Przecież rozmawiałeś o tym w klasztorze derwiszy z efendim! — Nigdy nie byłem w klasztorze derwiszy! Ali Manach sądził, że uratuje się, zaprzeczając wszystkiemu. Kadi wykrzyknął gniewnie: — Na Allacha! Dostaniesz bastonadę, jeśli nadal będziesz ukrywał prawdę. A może i ty jesteś poddanym Inglisów, jak twój ojciec? — Nie mam ojca, który jest poddanym Inglisów. Zaczynam wreszcie pojmować, że Barud el Amasat, o którym mówicie, to zupełnie ktoś inny niż mój ojciec, którego imię bezprawnie sobie przywłaszczył. — Kim jesteś, jeśli nie derwiszem? — Jestem balukdżi* i odbywam podróż. — Skąd? — Z Inady nad morzem. — Dokąd jedziesz? — Jadę do Sofii odwiedzić krewnych. W Edirne nie byłem nawet godziny. Przybyłem tu nocą, przejechałem przez miasto i opuściłem je z drugiej strony. Później napotkałem ten wóz. — Nie jesteś rybakiem, tylko kłamcą. Możesz udowodnić, że mieszkasz w Inada? — Poślij tam ludzi, a dowiesz się, że powiedziałem prawdę. Ta bezczelność nieomal wyprowadziła kadiego z równowagi. Zwrócił się do Omara i spytał: — Omarze ben Sadek, czy naprawdę widziałeś tego człowieka w klasztorze derwiszy w Stambule? — Tak — odparł zapytany. — To on. Klnę się na Proroka i na pamięć mego ojca! — A ty, Karo ben Nemsi, ty także widziałeś go w tamtym klasztorze? — Tak. Nawet z nim rozmawiałem. — I twierdzisz, że on jest tym derwiszem? — Oczywiście. To on. Sam mi to wyznał wczoraj wieczorem i jeszcze dzisiaj. Sądzi, że może uratować skórę, wszystkiemu zaprzeczając. — Ten młodzieniec powiększa tylko swoje nieszczęście. Ale jak mu udowodnimy, że to wy macie rację? Cudowne pytanie! — Czyż to on nie musi udowodnić, że my nie mamy racji? — spytałem. — Słusznie! Ale wtedy muszę go wysłać do Inada! — Pozwolisz mi zadać jedno pytanie? — Mów! — odrzekł sędzia. — Czy widziałeś kartkę, którą wczoraj znaleźliśmy w stajni oberżysty? — Tak, efendi. — Potrafiłbyś ją rozpoznać? — Z całą pewnością. — Czy to ta? Wyciągnąłem kartkę z sakiewki i podałem ją kadiemu. Ten obejrzał ją dokładnie, po czym stwierdził: — To ta. Dlaczego pytasz? — Zaraz się dowiesz. Hadżi Halefie Omarze, czy znasz moją sakiewkę? — Tak dobrze jak własną — uśmiechnął się Hadżi. — Czy to ta? — Tak, to ta. Teraz byłem pewny, że złapię derwisza w pułapkę. Zwróciłem się doń z pytaniem: — Ali Manachu, powiedz, do kogo należą złote monety, które znajdują się w tej sakiewce? — Należą do mnie… chyba jednak należą do ciebie, jeśli sakiewka rzeczywiście jest twoją własnością — stwierdził derwisz. Prawie dał się zaskoczyć, ale już w trakcie mówienia rozpoznał pułapkę. — A więc nie rościsz pretensji do tych pieniędzy? — Cóż mnie obchodzą twoje pieniądze? Kadi potrząsnął głową. — Efendi — powiedział — jeśli ja go nie przyłapię na kłamstwie, to tobie z pewnością to się nie uda. Każę tego łobuza zamknąć, a potem już ja z niego wydobędę zeznanie! — Tak długo nie możemy jednak czekać. Zaprowadźmy go do domu, w którym na mnie napadnięto. Mieszkańcy będą musieli przyznać, że to jest ten człowiek, za którego go uważamy. — Masz rację. Wszystkich aresztujemy. Ali Manachu, na jakiej ulicy znajduje się ten dom? — Nie znam go — skłamał zapytany. — Nigdy jeszcze nie byłem w Edirne. — Jego kłamstwa są coraz grubszymi nićmi szyte! Efendi, czy odnalazłbyś ten dom? — Z całą pewnością. Zapamiętałem go sobie. — Idźmy więc. Poślę po policjantów, którzy pójdą za nami i aresztują wszystkich, którzy są w tym domu. Ale twój przyjaciel Hulam obiecał trzysta piastrów. Ci dwaj ludzie cię odnaleźli. Czy dostaną pieniądze, efendi? — Tak, dostaną je natychmiast. Wyciągnąłem sakiewkę, ale Hulam przytrzymał moje ramię. — Stój, efendi! Jesteś gościem mego domu. Czy chcesz pozbawić mnie honoru, nie pozwalając mi dotrzymać tego, com obiecał? Pojąłem, że muszę mu ustąpić. Wyciągnął sakiewkę i już miał dać pieniądze obu saptijeler, którzy stanęli na czatach przy wejściu, kiedy rękę wyciągnął kadi. — Stój! — zawołał. — Ja jestem przełożonym tych urzędników. Sam powiedz, efendi, czy oni cię odnaleźli? Nie chciałem pozbawić nagrody tych biedaków, oświadczyłem więc: — Tak, oni mnie odkryli. — Twoje słowa są bardzo mądre — rzekł z uśmiechem sędzia. — Ale powiedz, czy moi ludzie mogliby cię odkryć, gdybym ich zostawił w domu, zamiast wysłać ich do miasta? — Hm! Wówczas saptijeler istotnie nie mogliby mnie spotkać. — Kto zatem sprawił, że cię zobaczyli? Zmuszony byłem pogodzić się z jego tokiem rozumowania. Poza tym byłoby dla nas niekorzystne, gdybyśmy zrazili sobie sędziego, odpowiedziałem zatem tak, jak tego oczekiwał: — W gruncie rzeczy — ty! Kadi uśmiechnął się do mnie jeszcze przyjaźniej i pytał dalej: — Komu więc należy się trzysta piastrów, efendi? — Tylko tobie — uśmiechnąłem się do dbającego o własną korzyść strażnika praw. — W takim razie Hulam mnie powinien je wypłacić! Nikomu nie powinna dziać się krzywda. Kadi też musi pilnować swoich własnych praw! Otrzymał pieniądze i wetknął je do kieszeni. Dwaj policjanci miny mieli mocno rozczarowane. Zbliżyłem się do nich dyskretnie, wyjąłem z mojej sakiewki dwie sztuki złota i dałem każdemu po jednej. Musiało się to odbyć dyskretnie, bo inaczej kadi znów domagałby się sprawiedliwości. Policjanci byli uszczęśliwieni tym prezentem, ja zaś nie poniosłem żadnej straty, jako że wydatek pokryłem z pieniędzy Alego Manacha. Wkrótce sprowadzono więcej policjantów. Zanim jednak ruszyliśmy w drogę, kadi dał mi znak, bym poszedł z nim na stronę. Ciekaw byłem, jakież to poufne informacje chciał mi zakomunikować. — Efendi — powiedział uprzejmie — czy naprawdę jesteś pewny, że ten człowiek jest owym derwiszem ze Stambułu? — Całkowicie! — oświadczyłem. — Był przy tym, jak zostałeś pojmany? — Tak. Ustalił nawet wysokość okupu. — I zabrał ci wszystko, co miałeś w kieszeniach, także twoją sakiewkę? Zacząłem się domyślać, do czego zmierzał czcigodny kadi. Opowiadając o mojej przygodzie, szczerze wyznałem, że w sakiewce znalazłem więcej pieniędzy, niż w niej przedtem było. A więc tę sumę sobie upatrzył! Kadi chciał ją zarekwirować. Dopytywał się poufnym szeptem: — Ali Manach miał dzisiaj sakiewkę w kieszeni? — Tak. Odebrałem mu ją. — I było w niej więcej pieniędzy niż przedtem? — Były w niej sztuki złota, których tam nie włożyłem. — Tak więc przyznasz chyba, że one nie należą do ciebie! — Ach! A do kogo? — Naturalnie do derwisza, efendi! — Nie bardzo mogę to pojąć. Dlaczego miałby wkładać swoje pieniądze do mojej sakiewki? — Ponieważ twoja sakiewka bardziej mu się podobała niż jego własna. Ale nikt nie może sobie przywłaszczać tego, co nie jest jego własnością! — Masz rację, o kadi. Ale sądzisz, że przywłaszczyłem sobie coś, co nie jest moją własnością? — Oczywiście! Złote monety, które on tam włożył. — Wallahi! Czyś z jego własnych ust nie słyszał, że zaprzecza, jakoby włożył pieniądze do mojej sakiewki? — To są kłamstwa! — To należy udowodnić — przeciwstawiłem się. — Nic mi nie wiadomo o pochodzeniu tych pieniędzy. — Ale sam mówisz, że wcześniej nie było ich w sakiewce. — Przyznaję, że tak się rzeczy mają. Nikt nie potrafi powiedzieć, w jaki sposób pieniądze tam się dostały. Teraz jednak, skoro już się tam znajdują, stanowią moją własność. — Na to nie mogę się zgodzić. Musi je przejąć władza zwierzchnia, żeby potem zwrócić je prawdziwemu właścicielowi. — Powiedz mi zatem, do kogo należy deszcz, który nocą zostawia kałuże wody na twoim podwórzu? — Po co to pytanie? — spytał rozgniewany kadi. — Czy zwierzchność zabiera także tę wodę, by oddać ją prawdziwemu właścicielowi? Nocą napadało do mojej sakiewki. Woda należy do mnie, ponieważ jedyny człowiek, do którego prócz mnie mogłaby należeć, wyrzeka się jej. — Słyszę, że jesteś Frankiem, który nie zna praw tego kraju. — Możliwe, dlatego też stosuję się do własnych praw. Ja zatrzymam te pieniądze, kadi. Ty ich nie dostaniesz. Co powiedziawszy, odwróciłem się, a kadi nie podejmował już dalszych prób zmiany mojej opinii. Wcale nie miałem zamiaru użyć tych pieniędzy dla siebie, ale mogłem nimi zadysponować z większym pożytkiem, niż wrzucając je do bezdennej kieszeni tego urzędnika. Ruszyliśmy wreszcie w drogę. Saptrjeler otrzymali rozkaz towarzyszenia nam w sporym oddaleniu dla uniknięcia nadmiernej sensacji. Dotarliśmy do rogu, gdzie wczoraj wieczorem zderzyłem się z owym człowiekiem, który rzekomo chciał sprowadzić lekarza. Również Hulam dokładnie pamiętał to miejsce. Ale od tego punktu tylko ja mogłem służyć za przewodnika. Bez trudu odnalazłem tamten dom. Drzwi były zamknięte. Zapukaliśmy, ale nikt nam nie otwierał. — Ci ludzie się boją — stwierdził kadi. — Zobaczyli, że tu idziemy i pochowali się! — Nie sądzę — odparłem. — Kiedy jechałem przez ulice z Alim Manachem, spotkaliśmy jednego ze spiskowców. Spostrzegł, że derwisz został pojmany i napad na mnie skończył się niepowodzeniem. Natychmiast powiadomił pozostałych, po czym wszyscy uciekli. — W takim razie musimy się wedrzeć siłą! Przechodnie zaczęli przystawać, żeby zobaczyć, co tu się będzie działo. Kadi nakazał swoim ludziom, żeby ich rozpędzili, po czym po prostu wyważono drzwi, które nie stawiały dużego oporu. Natychmiast rozpoznałem długą, wąską sień. Policjanci w mgnieniu oka rozproszyli się po wszystkich pomieszczeniach, nie znaleźli jednak ani jednej ludzkiej istoty. Rozmaite znaki pozwalały się zorientować, że mieszkańcy uciekli w popłochu. Odszukałem pomieszczenie, w którym leżałem na podłodze. Kiedy wróciłem na podwórze, kadi na nowo przesłuchiwał Alego Manacha. Derwisz odpowiadał teraz z jeszcze większą pewnością siebie niż przedtem. Prawdopodobnie bał się, że zdradzą go mieszkańcy tego domu. Te obawy teraz zniknęły. Musiałem powtórzyć swoje zeznania i pokazać miejsce, gdzie siedział obok mnie. Pokazałem też miejsce na podwórzu, gdzie stoczyłem nierówną walkę z napastnikami. — A ty twierdzisz, że naprawdę nie znasz tego domu? — spytał kadi więźnia. — Nie znam go — upierał się Ali Manach. — Nigdy przedtem tu nie byłeś? — Nigdy w życiu! — skłamał Ali Manach. Wtedy urzędnik zwrócił się do mnie: — W taki sposób nikt nie potrafi kłamać, efendi! Zaczynam wierzyć, że ty naprawdę się mylisz! — W takim razie muszą się mylić również Omar ben Sadek i Isla ben Maflei, którzy go widzieli w Stambule. — Czy to jest niemożliwe? Jest wielu podobnych ludzi. Ten rybak z Inady może być niewinny! — Czy możemy przez chwilę porozmawiać na stronie, o kadi? — Po co? — Chciałbym ci powiedzieć coś, czego inni nie powinni słyszeć. — Ci ludzie mogą wysłuchać wszystkiego, co masz mi do powiedzenia, efendi! — Czy chcesz, aby usłyszeli słowa, które nie będą miłe twoim uszom? Sędzia wreszcie się opamiętał i stwierdził surowo: — Nie ośmielisz się powiedzieć nawet słowa, którego nie miałbym ochoty wysłuchać. Ale będę łaskawy i spełnię twoją prośbę. Chodź i mów! Oddalił się o kilka kroków, a ja za nim. — Jak to się stało, kadi, że nagle zacząłeś rozmawiać ze mną zupełnie innym tonem? — spytałem. — Jak to się stało, że teraz wierzysz w niewinność tego człowieka, o którego winie przedtem wydawałeś się tak przekonany? — Zrozumiałem, że ty się mylisz. — Nie! — odrzekłem stłumionym głosem. — Nie, nie zrozumiałeś, że ja się mylę, tylko że ty się pomyliłeś! — W czym miałem się niby pomylić? W stosunku do tego rybaka? — Nie, w stosunku do mnie! Sądziłeś, że uda ci się wejść w posiadanie mojej sakiewki. To ci się nie powiodło i teraz przestępca jest niewinny. — Efendi! — Kadi! Zrobił wielce rozgniewaną minę. — Czy wiesz, że mogę cię aresztować za obrazę? — Nie uczynisz tego. Jestem gościem tego kraju i jego władcy. Nie masz nade mną władzy. Powiadam ci, że Ali Manach wyzna wszystko, jeśli udasz, że chcesz mu dać bastonadę. Nie mogę ci dyktować, co masz robić, ale u siebie w Almanii opowiem, że sędziowie sułtana to sprawiedliwi urzędnicy. — Tacy naprawdę jesteśmy. Zaraz ci to udowodnię! Powrócił do pozostałych i spytał więźnia: — Czy znany ci jest handżi Doxati? Ali Manach zbladł i odpowiedział niepewnie: — Nie! Przecież nigdy jeszcze nie byłem w Edirne! — A Doxati też ciebie nie zna? — Gdzie miałby mnie spotkać? — Ali Manach kłamie — wtrąciłem się. — Sam widzisz, kadi, że mówi nieprawdę! Domagam się skonfrontowania go z Doxatim, żeby — uwaga — cofnijcie się, na miłość boską! Kiedy mówiłem ostatnie zdanie, zupełnie przypadkiem skierowałem wzrok ku górze. Staliśmy na małym podwórzu otoczonym budynkami. Tam, gdzie padł mój wzrok, znajdowało się coś w rodzaju tarasu z drewnianą balustradą, a pomiędzy szczebelkami dostrzegłem dwie lufy: jedna skierowana była na mnie, druga natomiast na więźnia. Natychmiast uskoczyłem w bok i rzuciłem się ku wejściu, żeby się tam schronić. W tym samym momencie huknęły dwa wystrzały. Rozległ się głośny okrzyk: — Allach! Jetiszin — na pomoc! Krzyczał jeden z policjantów, upadając obok drugiego, który tarzał się na ziemi we własnej krwi. Jedna kula była przeznaczona dla mnie, to rzecz pewna. Gdybym się spóźnił o ułamek sekundy, byłbym trupem. Strzelec już naciskał spust, kiedy uskoczyłem w bok, a kula trafiła w głowę stojącego za mną policjanta. Druga kula dosięgła celu. Ali Manach leżał martwy na ziemi. Więcej nie zdołałem zobaczyć. Znów pędziłem przez podwórze. Wąskie drewniane schody prowadziły w górę ku balustradzie. Kierowałem się przy tym jakimś wewnętrznym podszeptem. — Na górę, sihdi! Idę z tobą! To był głos mojego dzielnego Hadżi, który natychmiast popędził za mną. Dostałem się na wąski ganek, przy którym mieściło się wiele izb, przypominających raczej nory niż pokoje. Ganek wychodził na taras z balustradą. Czuło się jeszcze zapach prochu, ale nie było tu już nikogo. Przeszukaliśmy z Halefem izby. Tam też nikogo nie było. Wprost niepojęte, jak dwaj mordercy mogli zniknąć. Nagle po drugiej stronie budynku usłyszałem szybkie kroki. To musieli być mordercy. Ścianę zbudowano tylko z desek. Zauważyłem dziurę po sęku, podszedłem i zajrzałem. Słusznie! Przez sąsiednie podwórze biegło dwóch ludzi, każdy z długą turecką strzelbą w ręku. Wypadłem na ganek i zawołałem w kierunku podwórza: — Szybko na ulicę, kadi! Mordercy uciekają przez sąsiedni dom! — To niemożliwe! — odrzekł kadi. — Przecież ich widziałem! Prędko, prędko! Zwrócił się do swoich ludzi i z całkowitym spokojem nakazał: — Sprawdźcie, czy on ma rację! Dwóch z nich oddaliło się powolnym krokiem. Cóż, ostatecznie było mi obojętne, czy skrytobójcy zostaną schwytani czy nie. Zszedłem tedy na podwórze. Kiedy tam dotarłem, kadi spytał: — Jesteś hekimem, efendi? — Tak — odparłem, żeby nie przeciągać sprawy. — Sprawdź zatem, czy ci dwaj naprawdę nie żyją! Co do Alego Manacha nie mogło być wątpliwości. Kula przebiła jedną skroń i wyszła z drugiej strony. Saptije został trafiony w czoło, ale jeszcze żył. — Ojcze, mój ojcze! — lamentował drugi policjant, który rzucił się obok niego na ziemię. — Cóż tak lamentujesz! — zganił go kadi. — To jest kismet. W Księdze było zapisane, że twój ojciec umrze w taki sposób. Allach wie, co robi! Wróciło dwóch strażników bezpieczeństwa publicznego, którzy tak powolnie ruszyli w pościg za mordercami. — Czy efendi miał rację? — spytał kadi. — Tak. — Widzieliście morderców? — Widzieliśmy. — Dlaczegoście ich nie ujęli? — Odbiegli już kawałek w głąb ulicy. — Czemu za nimi nie podążyliście? — Nie mogliśmy, o kadi. Nie wydałeś nam takiego rozkazu. Mieliśmy tylko sprawdzić, czy ten efendi ma rację. — Leniwe psie syny! Biegnijcie natychmiast, może uda się ich schwytać! Teraz saptijeler pognali w największym pośpiechu. Wiedziałem jednak, że skoro tylko znajdą się poza zasięgiem słuchu, zmiarkują tempo. — Allach akbar — Bóg jest wielki! — mruknął gniewnie Halef. — Ci dwaj łajdacy chcieli cię zastrzelić, a teraz wolno im uciec! — Niech sobie uciekają, Halefie! Nie warto w tej sprawie zrobić nawet kroku! — Ale gdyby kula cię trafiła? — Wówczas mordercy byliby zgubieni. Ty nie pozwoliłbyś im uciec! Kadi oglądał zwłoki więźnia. W końcu spytał: — Czy domyślasz się, efendi, dlaczego Ali Manach został zastrzelony? — Oczywiście! Przestępcy sądzili, że on ich wyda. Nie był odważnym człowiekiem o silnej woli. Mogliśmy z niego wydobyć wszystko. — Ali Manach otrzymał swoją zapłatę od kismetu! Ale dlaczego zabito również tego policjanta? — Nie o niego chodziło, kula była przeznaczona dla mnie. Trafiła go tylko dlatego, że stał za mną, ja zaś w ostatniej chwili uskoczyłem w bok. — W takim razie przestępcy chcieli się na tobie zemścić? — Z pewnością. Co stanie się ze zwłokami? — Nie pobrudzę sobie nimi rąk. Ten człowiek otrzymał swoją zapłatę; każę go pochować. To wszystko, co mogę zrobić. Koń Alego Manacha stoi jeszcze u Hulama. Poślę po niego. — A jego ojciec? Czy pozwolisz mu uciec? — Chcesz jeszcze ścigać Baruda el Amasata, efendi? — Oczywiście! Nie będziesz nas już potrzebował? — Nie. Możesz odjechać. — W takim razie za dwie godziny ruszamy w drogę. — Allach z wami i niech się wam poszczęści! — Tak, Allach może nam dopomóc, ale nie zrezygnuję z twego wsparcia. — Ja miałbym wam pomóc? Co masz na myśli? — Czy nie przyrzekłeś mi rozkazu aresztowania i sześciu saptijeler? — Tak. Mieli czekać przed świtem przed bramą Hulama. Ale wcześniej dowiedziałem się, że zniknąłeś. Potrzebujesz wszystkich sześciu? — Nie. Wystarczy trzech. — Będą u ciebie za dwie godziny. A teraz żegnaj! Niechaj Allach doprowadzi cię w dobrym zdrowiu do kraju twoich ojców! Sędzia poszedł. Zupełnie się zmienił od momentu, kiedy nie chciałem mu dać pieniędzy. Jego podwładni również zniknęli. Tylko syn klęczał obok swego konającego ojca i lamentował. Wyciągnąłem sakiewkę, odliczyłem pieniądze, które należały do Alego Manacha i dałem je młodemu policjantowi. Mimo smutku obrzucił mnie zdumionym spojrzeniem. — To dla mnie, efendi? — Tak, są twoje. Pochowaj za nie ojca. Ale nic nie mów kadiemu! — Dzięki ci, efendi! Twoja dobroć jest jako balsam kapiący na ranę, jaką zadał mi Allach. Ojciec mój musiał usłuchać jego wołania. Ja jestem biedny. A teraz będę mógł postawić na jego grobie dwa kamienie*, ażeby wszyscy odwiedzający mesarlyk* widzieli, że tu leży pochowany pobożny wyznawca Proroka. W ten sposób ja, chrześcijanin, choć nie miałem takiego zamiaru, pomogłem muzułmaninowi wystawić pomnik. Czy pieniądze „tańczącego” zostałyby lepiej wykorzystane, gdybym wypłacił je kadiemu? Nie zdążyliśmy jeszcze dotrzeć do domu Hulama, kiedy spotkaliśmy dwóch saptijeler, którzy zabrali konia Alego Manacha. Tym samym stało się to, co wczoraj wieczorem uważaliśmy za niemożliwe. Zapytałem wtedy: „Czy Ali Manach nie zostanie ukarany?” Sprawiedliwość nie musiała go szukać w Stambule. Sam wpadł w jej ręce. My natomiast straciliśmy przez to zdarzenie całe przedpołudnie. Opóźnienie należało w miarę możności nadrobić. Odbyliśmy naradę wojenną. Najpierw Hulam zadał pytanie, kim mogli być ludzie przebywający w domu, gdzie derwisz poniósł śmierć. Był zdania, że ci ludzie mieli powiązania z nasrami w Konstantynopolu. Istotnie, nie było to nieprawdopodobne, lecz ja uważałem ich jednocześnie za ludzi, o których mieszkańcy półwyspu powiadają, że „poszli w góry”. Teraz miałem wreszcie czas, żeby się zająć kartką, której dotychczas jeszcze nie odszyfrowałem. — Potrafisz odczytać te linijki? — spytał Isla. Mimo wszelkich wysiłków musiałem jednak odpowiedzieć „nie”. Kartka krążyła z rąk do rąk, na próżno. Nikt nie potrafił jej odczytać. Litery napisano wyraźnie, ale tworzyły słowa, które dla mnie i dla pozostałych były kompletnie niezrozumiałe. Przeliterowałem najkrótsze z tych słów — nie miały żadnego sensu. Wtedy mój poczciwy Halef okazał się najmądrzejszym z nas wszystkich. — Sihdi — powiedział — czyja to może być kartka? — Z pewnością Hamda el Amasata. — Otóż ten człowiek miał wszelkie powody, żeby utajnić to, co pisał. Czy nie sądzisz, że to może być jakieś tajne pismo? — Hm! Może masz rację. Hamd el Amasat musiał się liczyć z tym, że kartka dostanie się w niepowołane ręce. Pismo nie jest szyfrowane, ale, jak się zdaje, zestawienie liter jest niezwykłe. „As ila ni”. Tego nie rozumiem. „Al” to arabski rodzajnik. Ale „nah” to nie jest żadne wschodnie słowo… ach, jeśli się je przeczyta od tyłu, to otrzymamy „han”! — Może reszta też jest napisana wspak! — rzekł Hulam. — Przeczytałeś „ila”. Czytane od końca brzmi to „ali”. — Słusznie! — odrzekłem. — To jest imię „Ali”, lecz jednocześnie serbskie słowo, które oznacza „ale”, „ni” czytane od tyłu znaczy „in”. To po rumuńsku oznacza „bardzo”. — Przeczytaj wszystkie trzy linijki jak Frankowie od lewej do prawej, zamiast jak my od prawej do lewej! — zaproponował Isla. Tak też uczyniłem. Wymagało to jednak sporo wysiłku, nim udało mi się inaczej zgrupować litery, aby utworzyły wzajemnie powiązane słowa. W końcu otrzymałem następujące zdanie: „In pripa veste la karanorman han ali sa panajir melnikde”. Była to oczywiście zamierzona mieszanina rumuńskiego, serbskiego i tureckiego, a znaczyła: „Bardzo pilna wiadomość do Karanorman–Han, ale po jarmarku w Melniku”. — To prawda, to musi być prawda! — uradował się Hulam. — Za kilka dni odbędzie się jarmark w Melniku. — A Karanorman–Han? — spytałem. — Kto zna tę miejscowość? Gdzie ona może leżeć? Nikt jej nie znał. Słowo to zostało zapewne niedokładnie zapisane i miało brzmieć „Karaorman”; tę nazwę nosiła pewna wieś nad Bregalnicą na zachodzie, jak pouczył mnie jeden rzut oka na mapę. Słowo to oznacza po niemiecku „Dom w czarnym lesie” albo „Dom w ciemnym lesie”. Miejscowość była więc niewielka i położona w lesie. — Nie musimy się więcej wysilać — oświadczyłem. — Najważniejsze, że wiadomość ma być przekazana z Melnika do Karanorman–Han dopiero po jarmarku. Serbskie słowo „sa” znaczy „po” i „z tyłu”. Wnioskuję stąd, że odbiorca listu ma odwiedzić jarmark, zanim uda się do Karanorman–Han. A do Melnika wiedzie chyba droga, którą wczoraj wieczorem obrało trzech jeźdźców. Prawda? — Tak — potwierdził Hulam — masz rację, efendi. Ten Barud el Amasat pojechał do Melnika. Z pewnością będzie można go tam spotkać. — Nie traćmy więc czasu i jak najszybciej ruszajmy w drogę. — Tak. Ale nim wyruszycie, spożyjcie ze mną posiłek, a poza tym muszę mieć pozwolenie, żeby się o was zatroszczyć! Po dwóch godzinach na podwórzu stały cztery osoby gotowe do drogi: Osko, Omar, Halef i ja. Reszta musiała zostać. — Efendi — spytał Isla — na jak długo się z nami rozstajesz? — Nie wiem. Jeśli szybko dogonimy ściganego, to wrócę, żeby przywieźć Baruda el Amasata do Edirne. Jeśli jednak będą nam uciekać przez dłuższy czas, to jest możliwe, że nie zobaczymy się już nigdy. — Allach do tego nie dopuści! Jeśli teraz rzeczywiście pojedziesz do swojej ojczyzny, to kiedyś jeszcze musisz przybyć do Stambułu. Twój Hadżi Halef Omar już teraz może u nas pozostać! — Pójdę tam, gdzie mój sihdi! — stwierdził Halef. — Rozstanę się z nim dopiero wtedy, gdy mnie sam odeśle. Wpuszczono trzech saptijeler, przysłanych przez kadiego. Ledwie powstrzymałem się od śmiechu na ich widok. Siedzieli na szkapach, z których żadna nie była warta stu piastrów, byli uzbrojeni po zęby, ale prezentowali się niezwykle pokojowo. Jeden z nich podjechał do nas, przyjrzał mi się badawczo i zapytał: — Czy ty zwiesz się Kara ben Nemsi? — Tak — odrzekłem. — Otrzymałem rozkaz, żeby się u ciebie zameldować. Jestem saptije–baszi. Był zatem wśród nich najstarszy rangą. — Masz przy sobie rozkaz aresztowania? — spytałem. — Tak, efendi. — Dobrze jeździcie konno? — Jak diabli. Trudno ci będzie dotrzymać nam kroku. — Cieszy mnie to. Czy kadi wam napisał, ile macie otrzymywać za każdy dzień? — Tak. Każdemu masz płacić dziesięć piastrów dziennie. Oto pismo. Inaczej umówiłem się z kadim! Właściwie powinienem był mu odesłać tych trzech bohaterów, którzy jeździli jak diabli. Ale jedno spojrzenie na nich przekonało mnie, że chyba nie będę musiał im wypłacać żołdu przez całą wieczność. — Wiecie, o co chodzi? — spytałem. — Naturalnie — odparł dowódca tych gwardzistów. — Mamy schwytać trzech przestępców, których wy nie potraficie złapać, a potem przywieźć was razem z nimi do Edirne. Cóż za wspaniały sposób mówienia. Ale mimo wszystko tych trzech mi odpowiadało. Przeczuwałem, że dojdzie z nimi do uciesznych przygód. Halef jednak zdawał się ogromnie rozzłoszczony, że kadi ośmielił się nam przysłać taką eskortę. Teraz doszło do pożegnania. Odbyło się ono w kwiecistym, wschodnim stylu, lecz ze szczerą serdecznością. Nie wiedzieliśmy, czy kiedyś jeszcze się spotkamy. Było to więc rozstanie na czas nieokreślony. Rzeczywiście, zostawiałem tu drogich przyjaciół. Lecz najdroższy, mój Hadżi, pozostał jednak przy mnie. To nieco złagodziło melancholijny nastrój, przed którym żaden z nas nie umiał się obronić. Myślałem, że będę mógł wyjechać z Edirne w kierunku Felibe, a teraz ruszaliśmy na zachód wzdłuż Ardy, ku większym trudom i niebezpieczeństwom, niż nam się zdawało. * Półwysep Arabski * sługa boży * uwielbiany * zastęp, oddział * liczba mnoga od firka — oddział * czinar (tur.) — platan * guz, obrzmienie * tabakierka * prowincja * lew Mirlam * Zwrot używany wtedy, gdy ktoś z ważnych powodów chce pozostać nieznany. * człowiek z naroślą, tj. Lindsay * zdrajca, wiarołomny * Biada! * kurdyjski skrót imienia Allahverdi — przez Boga dany * węglarz * reumatyzm * idź * babka * patrz: tom Przez dziki Kurdystan * strzelba * lektyka dla kobiet, noszona przez dwa wielbłądy * spodnie * koszula * rodzaj kamizelki * surdut * suknia wierzchnia * Wym. mir — za (forma skrócona od mirzade — potomek książęcy). Słowo to oznacza księcia, jeśli stoi po imieniu; stojąc zaś przed imieniem, oznacza wykształconego człowieka. * modlitwa o zachodzie słońca * Al.–Fatiha, Sura I „Otwierająca”. Podobnie jak Sura LXXV oraz LXXXII, Podana za przekładem polskim: Koran, z arabskiego przełożył i komentarzem opatrzył Józef Bielawski. Warszawa 1986. * Jezus * rodzaj talerza * smakołyki * arab. chałwa — słodka potrawa, słodycz * Persja * cukiernik * W Meszhed, nazywanym także Nedżef, leży pochowany kalif Ali. * łucznik * prawnik mogący podejmować samodzielne decyzje * aptekarz * Porucznik * czapka z jagnięcej skóry * Ihlatów rekrutuje się z plemion koczowniczych, straż z mieszkańców miast. * kapitan, rotmistrz * gehenna, piekło * myśliwy * generał * wyśmienity jeździec * Ta kolej, Kolej Bagdadzka, została jednak tymczasem zbudowana (przyp. Karl–May–Verlag). * głupiec * podziemna komnata * perska fajka wodna, coś pośredniego między nargilem a czibukiem * niewierny * podskarbi * wyższa szkoła muzułmańska * tragarz * krwawa zemsta * wino * Po persku, przekład: Allachu, władco świata, Allachu, niebios sięgam, Husajnie, krwią zbroczony, Husajnie, łzy przelewam. * ambra, róże, jaśmin, piżmo, jałowiec i lawenda * lis pustynny * cmentarz * sprawiedliwy * dom zarazy * zwane także Tell Babil * Powieść niniejsza została napisana w roku 1882. Nowsze badania z roku 1911 wykazują, że powyższe utożsamienie jest błędne. Legenda istotnie umieszczała wieżę Babel w Birs Nimrud, w rzeczywistości jednak są to resztki piramidy stopniowej Borsippy. Por. także Karl–May–Jahrbuch 1930: Dr. Karl Guenther, Von Kairo nach Bagdad und Stambuł (przyp. Karl–May–Verlag). * starogrecka miara długości — 184 m * dwie trzecie metra * przyjęta w starożytności jednostka obliczeniowa; 1 talent = 4320 do 4710 marek * zwane także Tell Chidr * napisany przez Scheffela w roku 1868 zbiór pieśni biesiadnych i burszowskich (przyp. tłum.) * por. tom Przez pustynię * Dzieje Apostolskie 9, 11 * Dzieje Apostolskie 9, 5 * Dzieje Apostolskie 9, 25 * kopuła modlitwy * ogłaszający z minaretu pory modlitwy * dzbanek do kawy * wielki władca, tj. Napoleon * mowa tu o łady Stanhope, angielskiej awanturnicy * Herkules * mowa tu o Sagunt * po turecku: instrument muzyczny * drut * artysta * mrowisko * święto strzelania z łuku * indyjska figa i mirt * czosnek * słowik * liczba mnoga od saptije, tj. policjant, policja * Jeden mieszek to 500 piastrów w srebrze, 30 000 w złocie. * przewodnik * sierżant * burmistrz * naczelnik powiatu w administracji cywilnej; w wojsku tureckim: pułkownik * dosłownie: człowiek z workiem; morderca, który wrzuca swoje ofiary worku do wody * liczba mnoga od czuwaldar * por. tom Przez pustynię * farbiarz * Podsłuchiwałem i wszystko słyszałem * dozorca portu * tragarz * agent * wynajmujący konie * ,,tańczący”; tańczący derwisze * klasztor * klasztory derwiszów * jezioro * łódź * Mahometanie mają różaniec złożony z 33 paciorków. Przy każdym paciorku odmawia się modlitwę do jednego z określeń Allacha (np. „Najlitościwszy, Wszechmądry, Wszechwładny” itd.). Ponieważ Allach ma 99 przydomków, różaniec trzeba odmówić trzykrotnie. * Skutari w Albanii * piekarz * urzędnik * wachmistrz policji * oficer * l.mn. od asker — żołnierz * strzelby * pułkownik * kupiec * Skutari, także po turecku; po albańsku: Szkoder; u południowych Słowian: Szkodra. * Adrianopol * kapitan * służący * szewca albo krawca * wielmożny panie * człowiek wykształcony, człowiek z doświadczeniem * mistrz, pan * Grek * wódz * przewoźnik * kapral * miesiąc postu * pracownia * szkoła teologiczna * W Turcji liczy się godziny od zachodu słońca do zachodu słońca, dwa razy po 12 godzin. Stąd, w zależności od pory roku, wynikały przesunięcia czasu. * mahometański prawnik * płaszcz * tajny policjant * kramarz, drobny kupiec * krawiec * pogłówne od niemahometan, haracz * zajazd * oberżysta * więzienie * chińskie cienie * kandyzowane owoce z Adrianopola, ulubiony smakołyk * łaźnia * Phippopel * pokój, izba * podwórze * nadzorca więzienia * lekarz * cyrulik * aptekarz * po niemiecku * fabrykant tytoniu albo sprzedawca tytoniu * rodak * tłumacz * tancerz * dowcipniś, żartowniś * umiejętność rozumienia * skorpion * wąż * list * kasjer, skarbnik * rybak * Na grobach mahometańskich stawia się u wezgłowia większy, w nogach zaś mniejszy kamień. W przypadku grobów mężczyzn większy kamień zaopatrzony jest w fez albo turban. * cmentarz