Romain Gary BIAŁY PIES (tłum. Janina Karczmaiewicz-Fedorowska) 1997. Część pierwsza I Pies był szary, z brodawką jak pieprzyk z prawej strony pyska i wyrudziałą sierścią wokół nosa, co czyniło go podobnym do owego namiętnego palacza na szyldzie baru-trafiki o nazwie „Pies-który-pali” w Nicei, w pobliżu liceum mego dzieciństwa. Z lekko przekrzywionym łbem, wpatrywał się we mnie intensywnym i uporczywym spojrzeniem psów w rakami, czyhających na przechodzących ludzi z nadzieją trwożną i natrętną. Miał pierś zapaśnika i później, kiedy mój stary Sandy go drażnił, nieraz widziałem, jak zmusza natręta do cofnięcia się jedynie siłą swej klatki piersiowej, niby buldożer. Był to niemiecki owczarek. Wtargnął do mego życia 17 lutego 1968 r. w Beverly Hills; przyjechałem do mojej żony Jean Seberg, która kręciła tam film. Tego dnia rzęsista ulewa, przesadna jak większość zjawisk przyrodniczych w Ameryce, kiedy się już wezmą do dzieła, spadła na Los Angeles, zamieniając je w ciągu kilku minut w nawodną osadę, gdzie zdegradowane cadillaki żałośnie pełzały rozdeptując wodę; miasto nabrało niewłaściwego wyglądu rzeczy przeznaczonych do całkiem innego użytku, do jakiego nas od dawna przyzwyczaili surrealiści. Niepokoiłem się o mojego psa Sandy, który wyru szył poprzedniego dnia na kawalerski obchód w stronę Sunset Strip i dotąd nie wrócił. Sandy pozostał niewinny aż do piątego roku życia dzięki niesłychanie moralnemu wpływo wi naszej rodziny, aż wreszcie stracił głowę dla pewnej la dacznicy z Doheny Drive. Cztery lata mieszczańskiego wychowania i przykładnych zasad zostały wyrzucone za okno w okamgnieniu. Ten pies - to natura prosta i ufna, za słabo uzbrojona do przeciwstawienia się filmowemu środowisku Hollywoodu. Z Paryża sprowadziliśmy całą naszą menażerię. Należały do niej: birmański kot Bruno i jego syjamska towarzyszka Mai; w rzeczywistości Mai był samcem, ale nie wiem dlacze go zawsze uważaliśmy go za panienkę, zapewne z powodu nieprzebranych skarbów czułości, jakimi nas obdarzał. Była tam jeszcze stara dachowa kotka Bippo, mizantropka i dzikuska, która puszczała w ruch pazury, gdy tylko chciało się ją pogłaskać; tukan Billy-Billy, którego zaadoptowaliśmy w Kolumbii; podarowaliśmy go do prywatnego ogrodu zoologicznego Jacka Carruthersa w San Fernando Valley razem ze wspaniałym siedmiometrowym pytonem przezwanym Pete-Dusiciel, którego napotkałem w stepie kolumbijskim jednocześnie z tukanem. Z Petem musiałem się rozstać, ponieważ moi przyjaciele nie chcieli się nim zaopiekować, kiedy - ogarnięty potrzebą ruchu, gdyż skóra, w której człowiek jest zamknięty, powoduje nagłe napady klaustrofobii - przerzucałem się z jednego kontynentu na drugi w poszukiwaniu kogoś lub czegoś odmiennego, nie bardzo wiedząc czego. Chyba lepiej, żebym od razu się przyznał, że nigdy w moich wędrówkach i poszukiwaniach nie znalazłem niczego odmiennego, z wyjątkiem dość dziwnych cygar w Madrasie; była to jedna z wielkich i pięknych niespodzianek w moim życiu. Od czasu do czasu odwiedzałem mego pytona. Wchodziłem do specjalnej zagrody, którą Jack Carruthers przeznaczył dla niego przez szacunek dla pisarzy, siadałem z założonymi nogami naprzeciwko i długo przyglądaliśmy się sobie ze zdziwieniem, z bezgranicznym zdumieniem, niezdolni pojąć, co się nam przytrafiło, więc żaden z nas nie mógł wykorzystać przebłysku zrozumienia wynikającego z naszych doświadczeń. Znalezienie się w skórze pytona lub człowieka jest tak oszałamiającą metamorfozą, że nasz wzajemny przestrach przeradzał się w prawdziwe braterstwo. Pete układał się niekiedy w trójkąt - pytony nie zwijają się w kłębek, lecz układają w ekierkę; odnosiłem wtedy wrażenie, że w ten sposób daje mi znak, który powinienem zinterpretować. Później dowiedziałem się, że pozycja w kształcie ekierki jest dla pytona pozycją obronną, którą przybiera w obliczu niebezpieczeństwa, i zrozumiałem, że Pete-Dusiciel i ja mamy ze sobą naprawdę coś wspólnego: skrajną ostrożność w kontaktach z ludźmi. Koło południa, kiedy potoki wody spływały alejami, usłyszałem dobrze mi znane, piękne barytonowe szczekanie i pobiegłem otworzyć drzwi. Sandy to wielki żółty pies, prawdopodobnie potomek w bardzo nieprostej linii jakiegoś odległego duńskiego brytana, ale pod wpływem ulewy i błota jego sierść przybrała kolor roztartej czekolady. Stał przed drzwiami z opuszczonym ogonem, z mordą przy samej ziemi, a jego mina wyrażała z talentem hipokryty winę, wstyd i powrót syna marnotrawnego. Nie wiem, ile razy mówiłem mu, żeby się nie włóczył po nocach; więc pogroziłem mu palcem, parokrotnie powtórzyłem słowa bad dog i zamierzałem w pełni delektować się rolą pana i władcy ubóstwianego, budzącego strach, obdarzonego absolutnym autorytetem, kiedy mój kundel odwrócił dyskretnie łeb dając mi do zrozumienia, że nie jesteśmy sami. Istotnie, przyprowadził ze sobą przygodnie spotkanego kumpla. Był to szarawy owczarek niemiecki, w wieku sześciu czy siedmiu lat, jego piękny łeb sprawiał wrażenie siły i inteligencji. Zauważyłem, że nie miał obroży, co się rzadko zdarza u rasowych psów. Wziąłem do domu mego łobuza, ale niemiecki owczarek nie odchodził, ulewa zaś była taka, że jego zmoczona i pozlepiana sierść nadawała mu podobieństwo do foki. Merdał ogonem, uszy mu stały, spojrzenie błyszczące, żywe wyrażało napiętą uwagę psów czatujących na znany sobie ruch czy rozkaz. Najwyraźniej oczekiwał zaproszenia, dopominając się o prawo azylu wpisane od zawsze w stosunki ludzi z ich towarzyszami niedoli. Zaprosiłem go do środka. Dość łatwo można się zorientować w charakterze psów, z wyjątkiem dobermanów, u których zawsze trafiałem na nieprzewidziane reakcje. Natychmiast dostrzegłem, że gość ma dobry charakter. Zresztą wszyscy, którzy mieli psy, wiedzą, że kiedy jedno zwierzę okazuje przyjaźń drugiemu, prawie zawsze można polegać na jego sądzie. Mój Sandy miał usposobienie niezmiernie łagodne i sympatia, jaką spontanicznie zaofiarował olbrzymowi wyratowanemu z ulewy, stanowiła dla mnie najlepszą rekomendację. Zadzwoniłem do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami i zawiadomiłem, że przygarnąłem zabłąkanego niemieckiego owczarka, podałem swój numer telefonu na wypadek, gdyby objawił się jego pan, i z ulgą stwierdziłem, że mój gość traktuje koty z należnymi względami, że jest zwierzakiem towarzyskim. W ciągu następnych kilku dni miałem wielu gości i owczarek, którego nazwałem Bat’ka - co znaczy po rosyjsku ojczulek - bardzo się moim przyjaciołom podobał, gdy minęły pierwsze chwile strachu. Oprócz piersi atlety i wielkiego czarnego pyska, Bat’ka miał jeszcze kły podobne do rogów małych byczków, zwanych w Meksyku machos. Ale przy tym był ogromnie łagodny: obwąchiwał gości, żeby ich potem zidentyfikować, i już po pierwszej pieszczocie następował shake hands, podawał łapę, jakby chcąc powiedzieć: „Wiem dobrze, że wyglądam groźnie, ale jestem wielkim poczciwcem”. Przynajmniej ja tak interpretowałem czynione przez niego wysiłki, ale rzecz jasna, pisarz myli się łatwiej od innych co do natury istot i rzeczy, ponieważ on sam je sobie tworzy. Ja zawsze tworzyłem wyobraźnią wszystkich tych, których w życiu spotkałem albo którzy żyli w pobliżu mnie. Dla zawodowca wyobraźni jest to łatwiejsze, mniej męczące. Nie traci się czasu usiłując poznać bliźnich, pochylając się nad nimi, zwracając na nich uwagę. Ich się wymyśla. Potem, jeżeli sprawiają niespodziankę, mamy do nich wielką pretensję: zawiedli. W sumie nie byli godni naszego talentu. Nikt nie zgłosił się po psa, już widziałem, jak staje się stałym członkiem mojej rodziny. Dom, który zajmowałem w Arden, miał oczywiście basen i firma konserwująca go przysyłała dwa razy w miesiącu pracownika, żeby sprawdził, jak działają filtry. Pewnego popołudnia, zajęty pisaniem, usłyszałem nagle od strony basenu przeciągłe warczenie, potem urywane szczekanie, szybkie i wściekłe, jakim psy sygnalizują obecność intruza i nieodzowność walki, którą zamierzają mu wydać w najbliższej sekundzie. Jest to często psi ekwiwalent naszego „trzymajcie mnie, bo będzie nieszczęście”, ale u dobrze wytresowanych psów obronnych to nie przelewki. Nie znam nic bardziej denerwującego od tych nagłych, wściekłych wybuchów, których celem jest przynajmniej na razie unieruchomienie człowieka w miejscu. Wybiegłem do patio. Za ogrodzeniem stał pracownik - Murzyn, który przyszedł sprawdzić basen; Bat’ka rzucał się na furtkę z pianą u pyska, w paroksyzmie nienawiści tak przerażającej, że mój poczciwy Sandy skomląc wczołgał się pod krzak i rozpłaszczył jak dywanik. Murzyn stał w całkowitym bezruchu, sparaliżowany strachem. A było czego się bać! Mój dobrotliwy owczarek, zawsze taki uprzejmy wobec gości, przemienił się w zwierzęcą furię, z gardła wydobywało się wycie zgłodniałej dzikiej bestii, która widzi mięso, lecz nie może go dosięgnąć. Jest coś głęboko demoralizującego i niepokojącego w takich nagłych przemianach spokojnego zwierzęcia, które niby się zna, w stworzenie dzikie i całkowicie inne. To prawdziwa metamorfoza natury, jedna z tych przykrych chwil, kiedy kojący porządek i znajome kategorie rozpadają się na strzępy. Zniechęcające doświadczenia dla tych, co lubią pewność. Nagle wyłonił się przede mną obraz prymitywnej brutalności ukrytej w łonie natury; o jej utajonej obecności wolimy zapomnieć w przerwach między jednym morderczym przejawem a drugim. To, co ongiś nazywano humanitaryzmem, zawsze było uwikłane w dylemat między miłością do psów i wstrętem do kundlizmu. Usiłowałem odciągnąć Bat’kę i zabrać go do domu, ale on naprawdę miał poczucie obowiązku, ten gałgan. Wprawdzie mnie nie gryzł, lecz ręce miałem oblepione śliną, wyrywał się z mojego uścisku i rzucał na furtkę z obnażonymi kłami. Murzyn stał po drugiej stronie, trzymał w rękach narzędzia. To był młody mężczyzna. Doskonale pamiętam wyraz jego twarzy, gdyż po raz pierwszy zdarzyło mi się widzieć Murzyna oko w oko ze zwierzęcą nienawiścią. Na tej twarzy malował się smutek, jak to bywa u mężczyzn, kiedy się boją. W czasie wojny często widywałem ten wyraz u kolegów z eskadry. Przypominałem sobie, jak w przeddzień akcji wymagającej lotu tuż nad ziemią pułkownik Fourquet powiedział mi: „Ma pan smutną minę. Gary”. A ja się bałem. Odprawiłem Murzyna rezygnując na ten tydzień z oczyszczenia basenu. Nazajutrz powtórzyła się ta sama scena z gońcem z Western Union, który mi doręczył telegram. Po południu odwiedziło nas paru przyjaciół i wbrew moim obawom Bafka przyjął ich z jak największą uprzejmością. To byli Biali. Wtedy przypomniałem sobie, że goniec z Western Union był także Murzynem. II Zaczynałem czuć się nieswojo, ten stan dobrze znają ci, którzy wyczuwają, że wokół nich narasta jakaś przykra prawda, coraz bardziej oczywista, a jednak nie do przyjęcia. Wmawiałem sobie, że to zbieg okoliczności, że to tylko moja wyobraźnia. Ten „problem” stał się obsesją. Mój niepokój przerodził się w prawdziwy popłoch, kiedy dostawca z supermarketu mało nie został zagryziony przez Bat’kę. W chwili gdy otwierałem drzwi, Bat’ka leżał na środku pokoju i jednym susem, w perfidnej, podstępnej ciszy, mającej na celu zaskoczenie atakiem, rzucił się do gardła przybyszowi. Była to sprawa sekund: czasu starczyło mi akurat tyle, żeby kolanem zatrzasnąć drzwi. Roznosiciel był Murzynem. Tego samego dnia załadowałem zwierzę do samochodu i zawiozłem do zoo Jacka Carruthersa, do „Arki Noego” w San Fernando Yalley. Jacka Carruthersa znałem dobrze, był to eks-kowboj filmowy, od dawna wyspecjalizowany w tresurze zwierząt dla kina. Jego ranczo szczyciło się między innymi fosą dla żmij, w której można było zobaczyć najbardziej - reprezentatywne dla Ameryki jadowite gady. Jack i jego pomocnicy pobierali jad potrzebny do produkcji surowicy. Fosa żmij jest miejscem, które starannie omijam, kiedy jestem na ranczo, gdyż widząc, co się tam kłębi, mam wrażenie, że obserwuję słynną zbiorową nieświadomość Junga, nieświadomość gatunku, do jakiego trafiamy z chwilą narodzin, a jest to widok raczej deprymujący. Jack siedział za biurkiem ubrany w niebieski kombinezon, w nieśmiertelnej czapce do baseballa na głowie. Jest duży, stateczny, solidny, taki wygląd często przybierają starzejący się mężczyźni, gdy tracą elastyczność mięśni zachowując siły; był ongiś kaskaderem w westernach i prawie wszystkie jego członki poniosły konsekwencję zawodu. Nadgarstki miał zawsze ściśnięte paskami skóry, na prawym przedramieniu dał sobie wytatuować koński łeb. Wysłuchał mnie w milczeniu, ssąc ohydne cygaro, na które Ameryka skazała się zrywając z Hawaną. - Co pan chce, żebym zrobił? - Wyleczył zwierzę. „Noe” - Jack Carruthers jest tak zwanym spokojnym człowiekiem, odznacza się owym nieco ironicznym spokojem, jaki daje wewnętrzna siła, tak mocna, że nie musi przejawiać się w postawie twardziela. Jedynie starannie utrzymywana nieruchomość tego masywnego, krępego ciała może sugerować, że chodzi o opanowanie agresywności, jak by celowe hamowanie owej siły. Ale jest to refleksja człowieka mającego nawyk uważnego trzymania się na wodzy; pogodziłem się z tym i raz na zawsze uznałem za fakt, że nie uda mi się całkowicie i do końca ucywilizować tkwiącego we mnie zwierzęcia, z którym się nie rozstaję, jak automobilista za kierownicą z narzędziem swojej potęgi. W każdym razie wszyscy w Hollywoodzie lubią Jacka pomimo jego oziębłości, bo jest on człowiekiem rozumiejącym, że kanarka, którego mu się powierza, nie da się zastąpić jakimkolwiek innym kanarkiem, i że ten pan, co przynosi do „pensjonatu” swego węża boa błagając o jak najtroskliwsze zaopiekowanie się gadem, rozstaje się z kochanym stworzeniem - kochanym może dlatego, że boa krańcowo różni się od niego samego. - Wyleczyć? Jack przygląda mi się swoim bladoniebieskim spojrzeniem. - Ten pies został specjalnie wytresowany do atakowania Murzynów. Przysięgam, że to nie moja fantazja. Za każdym razem, kiedy do drzwi zbliża się Murzyn, pies dostaje ataku furii. Biali - proszę bardzo, merda ogonem i podaje łapę. - Dobrze, i co z tego? - Jak to „co z tego”? To się da leczyć, nie? - Nie. Pański pies jest za stary. - W jego oczach błyska maleńka, kpiąca iskierka. - Dla tego pokolenia przepadło. Powinien pan to wiedzieć. - Jack, wszyscy wiedzą, że dokonał pan cudów ze zwierzętami tak zwanymi narowistymi. - To kwestia wieku. Stare nawyki są zbyt głęboko zakorzenione. Nic się nie da zrobić. Zresztą, większość zwierząt narowistych to zwierzęta zepsute. Rozmyślnie zdeformowane latami tresury. Systematycznie uszkadzane. Pański kundel jest za stary. - To sprawa cierpliwości. - Za późno. Ma chyba siedem lat. Jest nie do odzyskania. Nie da się go zmienić. Złe przyzwyczajenia wryły się zbyt głęboko. Jak to się mówi - deformacja zawodowa. - Nie można go tak zostawić. - To niech pan każe dać mu zastrzyk. Tak bym właśnie zrobił na pana miejscu. - Zdaje mi się, że prędzej trzeba by dać zastrzyk tym łajdakom, którzy go wytresowali, niż jemu. Jack wybuchnął śmiechem. Należy do szczęściarzy, którzy potrafią uwolnić się od całego świata swoim ha-ha-ha. - Nie jestem nawet pewien, czy mógłbym przyjąć do siebie pańskiego pieska. Mam dwóch czarnych pracowników. Im by się to nie podobało. Zresztą, niech go pan na razie zostawi, zobaczymy, co dalej. Zegnam się z Bat’ką. Obserwuje mnie z najwyższą uwagą, postawił uszy, głowę lekko przechylił na bok. Wracam do niego, siadam na ziemi, delikatnie głaszczę szary łeb. Do zobaczenia, staruszku. Nie przejmuj się. Damy im radę. Jadę przez Coldwater Canyon, w sercu mam tyle kamieni, że mógłbym zbudować piękny dom modlitwy. Wielkie aleje bez chodników obramowane palmami są bezludne, zamieszkane są jedynie samochody. Kręcę się po tej zmotoryzowanej pustce, wciąż powracając ku Wilshire Boulevard, gdzie są chodniki. Tutaj chodniki - to oazy. W końcu ląduję u przyjaciela, którego dni są policzone po trzech operacjach. To dawna ofiara „czystki” McCarthy’ego z 1952 roku, nie pozwolono mu pracować przez dziesięć lat, w okresie polowania na „buntownicze” czarownice. Zastaję go w trakcie budowania wyimaginowanego miasta z układanki Do it Yourself Kits. Już od dwóch lat buduje to cholerne promienne miasto i przerywa pracę tylko po to, że by w pośpiechu napisać scenariusz science fiction dla telewizji, należy bowiem do jej stałych dostawców. Ale jego prawdziwe wysiłki twórcze zmierzają wyłącznie do tego idealnego miasta. Buduje je i burzy, starannie wykańcza, odkłada wszystko do hangaru w głębi ogrodu, za basenem - jest to połączenie plastyku i stali z dojmującym marzeniem, z potrzebą piękna i doskonałości silniejszą od toczącej go choroby. Zaprzęgam się do roboty przy jego Domu Kultury z widokiem na morze, ale po półgodzinie mam tego dość, więc zostawiam go, niech się onanizuje samotnie. Radio w samochodzie podaje komunikat o zamieszkach na tle rasowym w Detroit. Dwóch zabitych. Od czasu rozruchów w Watts, kiedy zginęły trzydzieści dwie osoby, cały kraj dręczy myśl, że Ameryka nigdy nie ustaliła rekordu, którego by nie potrafiła pobić w raczej krótkim czasie. Jeśli chodzi o ludzi, można od biedy pocieszyć się Szekspirem, medycyną czy śladami naszych butów na Księżycu. Ale gdy chodzi o psa - nie ma dobrego alibi. Za każdym razem, kiedy odwiedzałem Bat’kę, wydawało mi się, że widzę w jego spojrzeniu nieme pytanie: „Co takiego zrobiłem, dlaczego jestem zamknięty w klatce, dlaczego już mnie nie chcesz?” Nie miałem odpowiedzi na tę głęboką naiwność, poza uspokajającym pogłaskaniem. Gdy od niego wychodziłem, czułem prawdziwą nienawiść do siebie samego, żeby zacytować słynne zdanie Wiktora Hugo - przez długi czas na próżno szukałem, skąd ono pochodzi, dopóki pan Helou, dzisiaj prezydent Libanu, mi w tym nie pomógł. „Kiedy mówię ja, mówię o was wszystkich, nieszczęśni”. Codziennie jeżdżę do psiarni. Mam ochotę sprawdzić, czym się staję ja sam. Jest siódma rano. Nie licząc nocnych dozorców i zwierząt, „Arka Noego” jest pusta. Kwiaty i liście kołyszą w po rannym wietrzyku krople rosy, ciężkie jak owoce o świcie. Żyrafa doktora Doolittle’a obserwuje mnie swymi kobiecymi oczami w oprawie tak gęstych rzęs, że pozazdrościłyby jej panie u Elisabeth Arden. Bat’ka staje na tylnych łapach, opiera się o kratę, wyczuł mnie z daleka. Przytulam policzek do drutów, czuję zimny nos i gorący język. Nie trudno rozpoznać w oczach psa wyraz uwielbienia, pod wpływem tej psiej wierności i miłości myślę o matce. Ale moja matka miała oczy zielone. Myślę także o cudownej niedorzeczności, wypowiedzianej przez znakomitego pisarza, mojego przyjaciela, tonem tak świetnie określanym po angielsku jako supercilious, łączącym wyższość, grymas oraz psychologiczny dandyzm. „Nie lubię psów - powiedział - bo nie lubię tego pełnego uniżoności uczucia, jakie nam ofiarowują”. Ciekawe, do czego miesza się godność. Nie miałem klucza. Kucnąłem na zewnątrz, Bat’ka ułożył się z drugiej strony z łbem na wyciągniętych łapach i nie spuszczał ze mnie oka. Niebo miało czystość i przejrzystą jasność Kalifornii o świcie, zanim wyjadą miliony samochodów i ruszą fabryki, a spaliny otulą miasto mętną zgnilizną. Chciałem odejść niezauważony przez nikogo. Nie miałem nic do powiedzenia komukolwiek. Ale zatraciłem wszelkie poczucie czasu, jak to się często zdarza, kiedy mijające chwile są pogodne i człowiek zaczyna żyć trochę jakby poza sobą, wraz ze światłem, z drzewami i łagodnym powietrzem. Dochodziła chyba dziesiąta, kiedy zobaczyłem, że zbliża się czarny dozorca, którego znałem pod imieniem Keys - Klucze, jak wszyscy w zoo; przezwisko pochodziło od pęków kluczy, które nosił dookoła pasa, co czyniło z niego „władcę kluczy” do wszystkich klatek lwów, fos żmij, basenów aligatorów, domków małp i innych zakamarków „Arki Noego” Jacka Carruthersa. Znajdował się w odległości jakichś dziesięciu metrów od nas, kiedy Bat’ka nastawił uszy, na chwilę znieruchomiał, po czym skoczył jednym susem i ze skowytem rzucił się na siatkę. W twarz prysnęły mi krople śliny. Poza natychmiast zmaterializowanym obrazem uciekających niewolników i pól dojrzałej bawełny, z których Ameryka nadal zbiera tragiczne żniwo, nastąpiło także ponownie nagłe zburzenie czegoś znanego, gwałtowna przemiana przyjaźni w dziką wrogość... Keys przeszedł obok klatki nie spojrzawszy na psa, uśmiechnięty, z twarzą opromienioną słońcem - wysoki, szczupły, w koszulce z krótkimi rękawami, z małym wąsikiem nad wargą wyglądającym jak motylek. Lekkie podobieństwo do Malcolma X. Ale ja zawsze na wszystkich murzyńskich twarzach dostrzegam ślad tego bojownika. - Hello! - powitał mnie. - Piękny dzień. - Hello. Siedziałem na ziemi, unikałem jego spojrzenia, Bat’ka rzucał się na kraty z tłumionym warczeniem, nagle przerywanym, kiedy z pyskiem zwróconym w jedną stronę i ślepiami w drugą, zezował w stronę Keysa szczerząc zęby, po czym znów rzucał się na kraty, wzywając skowytem do krwawej uczty. Murzyn się uśmiechał. Powiedziałem: - No progress. Keys przyjrzał się psu. Wyjął z kieszeni dżinsów paczkę chesterfieldów i wystukał z niej palcami papierosa. Zapalił i raz jeszcze spojrzał na psa, spokojnie. Powiedział. - White dog. Biały Pies. Nie zapomnę irytacji, jaka mnie wtedy ogarnęła. Do prawdy, przesadna łatwizna. - Dobrze już - powiedziałem. - To nie jest zabawne. Patrzył na mnie przez chwilę. - White dog - powtórzył. - Pan zna? Jego oczy nadal mnie przeszukiwały, jak gdybym miał schowane w kieszeniach dwa czy trzy wieki historii.- Nie, pan tego nie zna, oczywiście. To jest biały pies. Pochodzi z Południa. Tam nazywają „białymi psami” zwierzę ta specjalnie wytresowane do pomocy policji przeciwko Murzynom. Jak najstaranniejsza tresura. Czułem, że wewnętrznie konam. Bo to przecież ja wytresowałem tego psa. Słynne zdanie Wiktora Hugo ma też odwrotność: „Kiedy powiadam wy, mówię także o sobie”. Jest taka ładna piosenka: „Tea for two and two for tea”, można z niej zrobić inną: „Ja to ty, a ty to ja”. To nawet nazywa się braterstwo. Nie można w tym nie tkwić. Nie ma awaryjnego wyjścia. Zewnętrzna Mongolia - myślałem. - Tędy chciałbym się wydostać. Oczywiście, podoba mi się w tym słowo „zewnętrzna”. - Ongiś tresowano je przeciwko zbiegłym niewolnikom. Teraz przeciwko manifestantom... Pies dusił się. Ja też, po cichu. - A w dodatku, mając takiego psa, pańska biała żona może spać jak suseł, kiedy pana nie ma w domu. Nikt nie przyjdzie jej zgwałcić. -Keys obrócił się w stronę Bat’ki i, zaciągając się papierosem, przez chwilę przyglądał mu się z miną znawcy. - Piękny pies - stwierdził. - Pokręcił głową. - Ale jest stary. Koło siedmiu lat. Nie da się już ich zmienić w tym wieku... Zamilkł na dłuższą chwilę, nie odrywając od zwierzęcia oczu. Zastanawiał się. Dzisiaj wydaje mi się, że w tamtej właśnie chwili coś mu przyszło do głowy i że pod zamyśloną miną ukrywał swój zarysowujący się plan. - Be seeing you - odezwał się. - Do zobaczenia. Odszedł powoli, przy pasie brzęczały klucze. Bat’ka uspokoił się natychmiast i zajął się pchłą. Poszedłem do biura Jacka, ale nie zastałem nikogo. Jack był w studio, pilnował tam szympansa-gwiazdora, którywy stępował w telewizyjnej, małpiej wersji „Romea i Julii”. Wróciłem do domu. Żona była na zebraniu w Urban League zajmującej się przekwalifikowaniem czarnych bezrobotnych. Wśród bezrobotnych Murzynów jest stosunkowo mało prawdziwych bezrobotnych. Nie daje im się pracy, to wszystko. Gangsterskie związki zamykają przed nimi każde drzwi. Po południu odbywało się w domu profesora dramaturgii zebranie liberałów zaangażowanych w walkę o prawa obywatelskie, w którym oczywiście nie zamierzałem brać udziału. Wytłumaczyłem im, że z trudem przyszło mi uwolnić się od Wietnamu, od Biafry, od losu Indian masakrowanych nad Amazonką, od powodzi w Brazylii, od losu intelektualistów w Sowietach, i że trzeba umieć powiedzieć stop. Elephantiasis skóry, znacie to? Kiedy własna skóra boli u innych? Powiedziałem im, dość tego, odmawiam cierpień amerykańskich. Muszę także przyznać, że odczuwałem wyraźną antypatię do „profesora”, u którego odbywało się to zebranie solidarności z murzyńskimi bojownikami. Widziałem w nim typowego kalifornijskiego phony, co daje się przetłumaczyć mniej więcej na „gagatka-hochsztaplera”. Należał do owych postępowców oburzających się na nasze konsumpcyjne społeczeństwo, którzy pożyczają pieniądze od kogo się da na spekulacje nieruchomościami. Budzą moją odrazę ludzie, których liberalne poglądy rodzą się nie w wyniku analizy socjologicznej, lecz z ukrytych luk socjologicznych. Jeśli młodzi stawiają słuszne zarzuty niektórym uczniom Freuda, że usiłują „dopasować” ich do chorego społeczeństwa, operacja odwrotna zmierzająca do dopasowania społeczeństwa do chorej psychiki także nie wydaje mi się dobrym rozwiązaniem. Na dodatek metody nauczania tego profesora sztuki dramatu przyprawiają mnie o mdłości. Widziałem na przykład w czasie przyjęcia, które wydał dla swoich uczniów, jak złożył długi pocałunek na ustach młodego aktora absolutnie heteroseksualnego i żonatego. A dlaczego? Żeby go uwolnić od „zahamowań”, mianowicie tych, jakie ma aktor, gdy musi zmieszać swoją ślinę ze śliną innego mężczyzny. A więc nie wziąłem udziału w zebraniu, ale miałem szczegółowe sprawozdanie. Chodziło o uświadomienie pewnym „nadzianym” Białym, od których chcieli wydobyć środki potrzebne do utrzymania „szkoły bez nienawiści”, jaki poziom osiągnęła nienawiść do Białych w psychice czarnych dzieci. W tym celu zorganizowano małą demonstrację, zapraszając kilkoro dzieci w wieku siedmiu, ośmiu i dziewięciu lat wraz z rodzicami. I oto w relacji, za której autentyczność gwarantuję, dialog toczący się pomiędzy czarnymi dziećmi i białą damą, będącą nie tylko ich przyjaciółką, ale dającą u siebie schronienie całej tej rodzinie bojowników, złożonej z ojca, matki i pięciorga dzieci. Wyobraźmy sobie nieszczęsne czarne maluchy, otoczone pięćdziesięciorgiem dorosłych Białych, jak asystują na tym seansie anatomii w nowym stylu. - Am I a honky, Jimmy? Czy jestem wstrętną Białą? - Yes, ma’am, you are a honky. Tak psze pani, jest pani wstrętną Białą. - Am I a blue-eyed devil? Czy jestem diablicą o niebieskich oczach? Trzeba wyjaśnić, że w Biblii czarnych muzułmanów proroka Ali Muhammada każde stworzenie o niebieskich oczach jest wrogiem. - Yes, ma’am, you are a blue-eyed devil. Tak, psze pani, jest pani niebieskooką diablicą. - Do you hate me, Jimmy? Czy ty mnie nienawidzisz? Tutaj sprawozdanie podaje: „Dłuższa chwila wahania. Oczy dziecka z zaniepokojeniem szukają rodziców”. Nie zapominajmy, że nieszczęsny malec od miesięcy był obsypywany sympatią niebieskookiej diablicy, która go teraz wypytuje. Sprawozdanie odnotowuje: „Głębokie westchnienie dziecka”. - Yes, ma’am. Nienawidzę pani. I hate you... - Wahanie. - ... sort of. Poniekąd. Tu kończy się sprawozdanie. Nie ma w nim mowy, czy po tym numerze Jimmy dostał cukierka. Ale dla wszystkich była herbata z ciastkami. Masochizm, ekshibicjonizm, showmanship, a także stary dobry conning, typowo amerykański, owa sztuka oszustwa, którą Mark Twain uczynił nieśmiertelną, sposób zabawiania się w gaming whitey, czyli nabieranie Białych. Bo w rzeczywistości poczciwy Jimmy nie czuje nienawiści do nikogo, czego dowodzi, że po „nienawidzę pani” nie może powstrzymać się, żeby nie dodać „poniekąd”, wychodzi więc na to, że się zmusił do powiedzenia „nienawidzę pani”. Słówko „poniekąd” zapowiada w przyszłości nieuchronną porażkę wszelkiej tresury przeciwnej naturze. W niedawnym sondażu opinii osiemdziesiąt procent amerykańskich Murzynów odpowiedziało, że nie żywią nienawiści do nikogo, a to oznacza, że istnieje nadzieja nawet dla białych psów. Ludzie, którzy zorganizowali to zebranie, niezależnie od koloru skóry i nie licząc obecnych na nim oszustów, dali do wód autentycznego braterstwa: braterstwa głupoty. „Yes, ma’am. I hate you. Sort of...” No i kapelusz krąży. Apel do waszych dobrych serc, panowie, panie. Głaszcze się bojową główkę Jimmy’ego. Cukierek... Ale cała nadzieja Ameryki zawarta jest w tym jednym słowie: poniekąd. Dzięki Bogu, ja nie brałem udziału w tym zebraniu. Na pewno bym kogoś ugryzł. Nasuwa mi to myśl, że najwyższy czas, abym sobie kupił solidniejszą smycz. Ta, która służy mi od dawna, już się zużyła. Po zapoznaniu się z tym sprawozdaniem musiałem pójść na godzinny spacer po Beverly Hills. Moi przyjaciele myślą, że robię piesze spacery dla podtrzymania formy. Wcale nie. To są próby ucieczki. Wracam do domu przyjemnie pusty w środku, ale wydarzenia dbają o ponowne wypełnienie mnie po brzegi. Jest dziesiąta rano, kiedy odbieram telefon od Jacka Carruthersa. - Czy może pan przyjechać natychmiast? - Bo co? Co się stało? - Proszę przyjechać. Odkłada słuchawkę. Jadę. Siedzi za biurkiem, z tym swoim złamanym nosem, ze szczotką szpakowatych włosów na głowie, na której widać krążek gołej skóry w miejscu, gdzie czaszkę załatano mu płytką stalową. Przypomina Prusaka, jak wszyscy, którzy mają twarze spłaszczone od ciosów. Stary kaskader, mający na swoim koncie ponad dwa tysiące odpowiednio udokumentowanych upadków z konia; na ścianie wisi oprawiony w ramki dyplom zawodowy między fotografiami Toma Mixa i Rin-TinTina. Czapka baseballowa zsunięta na kark, daszek sterczy pionowo. Zapala papierosa i gasi go natychmiast, nazywa się, że nie pali. Ma wygląd amerykańskiego proletariusza o naturalnej zewnętrznej dystynkcji. Nie wita się ze mną. - No więc tak. Proszę o wyrażenie zgody na zastrzyk. Put him to sleep. - Dlaczego? Tak nagle... - Popatrz pan. Stare psisko leży na boku, morda zakrwawiona, dyszy z trudem. Widzi mnie i nie podnosząc łba, słabo porusza ogonem. Wchodzimy do klatki. Jack pochyla się, obmacuje boki zwierzęcia, które wzdryga się spazmatycznie. - Przez pana straciłem najlepszego pracownika - mówi Jack. - Keysa? - Tak. Przechodził obok klatki po dwadzieścia razy dziennie i za każdym razem było tak samo. Eksplozja wściekłości. Ten pies był świetnie tresowany. Dobry, rasowy pies. Keys niby nie zwracał na to uwagi, ale sprawiał wrażenie, że snuje się wokół klatki rozmyślnie... jakby chciał to sobie dobrze wbić do głowy. Mam na myśli skowyt, His Master’s Voice... Rozumie pan? To nakręcało każdego ranka jego mały mechanizm nienawiści. Pies liże mi rękę pozostawiając ślady krwawej śliny na palcach. Moja dłoń się waha, powstrzymuję się od pieszczoty. Wiem, że Bat’ka czeka na swoją nagrodę. „Widzisz, robię tak, jak mnie nauczono...” Głaszczę wierną głowę. - A więc tego ranka Keys włożył kombinezon ochronny i wszedł do klatki. Porozmawiał z psem. Słyszałem, jak obaj się darli, i przysięgam, że nie wiem, który z nich głośniej, pies czy człowiek. Byłby go zabił. Nie muszę zapewniać, że nie chodziło o psa. Tylko o tamtych, o tych, którzy go wytresowali, ale nie miał ich pod ręką. A potem... - Co? „Noe” - Jack Carruthers się śmieje. - Dał mi w zęby. No, próbował. Kiedy mu pomogłem wstać, zdjął z pasa klucze, jeden po drugim, położył je na biurku i wyszedł. - Strasznie mi przykro, Jack. - Mnie też. W tym kraju milionom różnych ludzi jest okropnie przykro. To niczego nie zmienia. Nie może pan przetresować swego psa, to jasne jak słońce. Najlepsze, co może pan zrobić dla niego i dla wszystkich, to dać mu zastrzyk. Pies jest całkowicie zepsuty. Pan rozumie, co chcę powiedzieć. - Popatrzył na zwierzę: - Nikt nie ma prawa zrobić czegoś takiego psu. - Jack, chętnie bym dopadł tego drania, który... - Wie pan, nie sądzę, żeby się panu udało go przeedukować, jego także. To już takie pokolenie. Ono odejdzie samo, spokojniutko. Pokolenia są skazane na odejście. Tyle tylko, że nie jestem pewien, czy Murzyni mają czas i chęć czekać. - Wbija we mnie spojrzenie błękitnej wrogości. - A co do zastrzyku, tak, czy nie? - Nie. Kiwa głową na znak zgody. - To niech pan go sobie zabiera, ja go nie będę trzymał. Mruży lekko oczy, ze wszystkich stron napływają zmarszczki. Czatuję na jego lekki uśmiech, w ciekawy sposób niedokończony, przerwany w pół drogi, jak każdy wyraz na tej połatanej twarzy o licznych śladach porażeń. - Mam pomysł. Znam psiarnię, gdzie nie ma Murzynów. Tam się ich nie zatrudnia. Niech pan umieści swego psiaka w tym zakładzie. Dam panu adres. - Idź pan do cholery. Jeszcze raz potakująco kiwa głową i odchodzi, rzucając dopiero co zapalonego papierosa. Siedzę na podłodze w klatce obok Białego Psa. Pozwalam chwilom płynąć, tyle mojego. Jedna godzina, dwie, nie mam pojęcia. Powziąłem decyzję, ale korzystam z tej świadomości, żeby opóźnić egzekucję. Idę po smycz zostawioną w samochodzie i dzwonię do Chucka Beldena. Proszę, żeby mi pożyczył rewolwer. Wracam po Bat’kę. Kroczy za mną lekko kulejąc, ż wywieszonym jęzorem. Z trudem wskakuje na siedzenie w samochodzie. Pewno ma połamane jedno czy dwa żebra. Pomagam mu. Jedziemy przez Ventura Boulevard, ścinamy przez Laurel Canyon. Na czerwonych światłach ludzie uśmiechają się do posłusznego psa, który grzecznie siedzi obok kierowcy pilnującego drogi. W Van Niess przejeżdżam na czerwonych światłach, żeby nie zatrzymać się obok półcięźarówki, której kierowca jest Murzynem... Zamykam Bat’kę w garażu. O czwartej po południu Chuck przynosi mi wojskowego colta. Nalewam sobie whisky, ale się wstrzymuję. Wiem, że nie mogę sobie pozwolić na picie, a potem szwendać się po ulicy z nabitym rewolwerem. U mnie alkohol likwiduje smycz. Więc wylewam whisky do begonii i siadam za kierownicą. Bafka lubi jeździć samochodem. Zamykam wszystkie okna i mkniemy przez Hollywood w drodze do Parku Griffitha, gdzie dawniej uprawiałem bieganie, zanim zainstalowałem się w moim konsularnym biurze na Outpost Drive. Te pokryte krzakami wzgórza stanowiły wówczas ulubione miejsce spacerów zakochanych w przyrodzie albo po prostu zakochanych; dzisiaj ludzie przemierzają te bezludne okolice rzadko wysiadając z samochodów. W amerykańskich dużych miastach liczba przestępstw kryminalnych wzrasta o siedemdziesiąt procent rocznie. Człowiek ma jedną szansę na tysiąc, że zostanie zadźgany nożem, ale każdy sobie wyobraża, że z losem łączą go stosunki szczególne, więc czuje się osobiście zagrożony. Zatrzymuję się przy Krzyżu Pielgrzymów i każę psu wyjść. Wyciągam rewolwer. Pies pochyla łeb. Celuję w ucho. Biały Pies czeka. Ręka mi drży, płaczę, nie widzę nic przez Izy, pies mi się zamazuje. Strzelam. Spudłowałem. Pies się nie ruszył; nie patrzy na mnie. Mam wrażenie, że spudłowałem zamierzając popełnić samobójstwo. Biały Pies podnosi na mnie oczy, potem odwraca się i czeka. Zbiera mi się na wymioty. „Ależ proszę pana, tyle dramatu o kundla! A Biafra? Kpicie sobie ze mnie? Biafra?” Co z tego, że się nic nie zrobiło dla Biafry? Czy to pozwala nie robić nic także dla psa? Dzisiaj stosuje się taką nową kazuistykę, która z powodu Biafry, z powodu Wietnamu, z powodu nędzy Trzeciego Świata, z powodu wszystkiego, uwalnia od okazania pomocy nie widomemu przy przejściu przez jezdnię. Rewolwer ślizga się w spoconej ręce. - Biały Psie, chodź tu! Wstaje z trudem, robi krok w moim kierunku, obwąchuje lufę rewolweru... Nie, do cholery, nigdy! A co mnie obchodzą Murzyni? Są ludźmi jak wszyscy inni. Nie jestem rasistą. Poza tym, kulka w głowę tego zwierzęcia, to ma swoją nazwę, panie Romain Gary: defetyzm. Kapitulacja przed wrogiem. To mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Co za pomysł, trzymać w ręku nabitego colta i się poddać! Wzgórza najeżone zaroślami są już lekko przesłonięte fioletową mgiełką, łagodzącą kolczasty pejzaż. Ale łagodność jest tylko na zewnątrz. Zapalam hawańskie cygaro, jego cena wystarczyłaby na utrzymanie indiańskiej rodziny przez dziesięć dni. Czuję się lepiej. Klepię Bat’kę po karku. - Dostaniemy ich w swoje łapy. Porusza ogonem, jęzor wywalony. - Nie przepuścimy im! Podaje mi łapę. Szkoda, że nie ma w pobliżu jakiejś dziewiczo czystej ściany, na której mógłbym nagryzmolić humanitarne wyznania wiary. „Człowiek się przyzwyczaja...” Nie mam równego sobie, jeśli chodzi o czepianie się nadziei. Jestem mistrzem. „Człowiek zwycięży, bo jest silniejszy!” Krótko mówiąc, szachruję, jak mogę. Ale najważniejsze, że wygrywam. Zakładam znów smycz Bafce, otwieram drzwi, pies wskakuje na siedzenie. Koniec małej psychodramy. Zatrzymuję się u Szwaba i telefonuję do zoo. Nie ma nikogo. W książce telefonicznej znajduję numer Jacka. Zwierzam mu się. - A tak dokładnie, dlaczego mi to pan opowiada? - Niech pan weźmie psa jeszcze raz, do mojego wyjazdu ze Stanów Zjednoczonych. Zabiorę go z sobą. - Idź pan do.cholery. Umieść go pan w psiarni bez Murzynów. Jest jedna doskonała w Santa Monica. Najwyższy luksus. Nawet mer Yorty [Żałosny mer Los Angeles, ponownie wybrany po kampanii mocno zabarwionej antymurzyńskim rasizmem.] nie wymyśliłby nic lepszego. - No to proszę mi podać telefon Keysa. - Co pan chce od niego? - Chcę z nim porozmawiać. - To czarny muzułmanin, wie pan. W najlepszym razie pomoże mu pan otrzymać bilet do Mekki. You will only help him to get his ticket to Mecca. Podobno bracia muzułmanie mają do tego prawo, jeżeli dostarczą Ali Muhammadowi pięć jasnowłosych skalpów lub pięć par różowych uszu. - Jeżeli on wróci do pracy u pana, czy weźmie pan z powrotem psa? - It’s a deal. Zgoda. Zdaje sobie pan sprawę, że mam dwieście żmij pełnych jadu i nikogo, żeby go ściągnąć? To specjalista od jadu, Keys. Co rzekłszy dodam, że nie mam jego numeru telefonu. Niech pan zadzwoni do mnie jutro do biura. Zamykam Bat’kę na noc w garażu z królewskim żarciem. Nie mówię ani słowa Jean. Ona nie wie, że Bat’ka jest obok. W salonie odbywa się jeszcze jedno zebranie bojowników. Odkąd Jean Seberg skończyła czternaście lat, należy do wszystkich organizacji walczących o równość praw. To stwarza pomiędzy nami trudny problem. Ponieważ ja wykonałem mój parcours i moje braterskie fikołki między siedemnastym a trzydziestym rokiem życia, a nas oboje dzieli różnica dwudziestu czterech lat, stanowczo odmawiam przeżywania tej powolnej agonii po raz wtóry. Zaznałem zbyt wielu upadków i nie mam ochoty asystować przy jej porażce. Kiedy wchodzę do salonu, wszyscy milkną. I słusznie. Po mnie poznać. Chcę powiedzieć, że wystarczy na mnie spojrzeć, żeby wyczuć pewien chłód. Ponieważ ja wiem, że w „dobrym obozie” jest tyle samo małych profitantów i gnojków, co w złym. W przypadku zebrania, o którym mówię, wydarzenia spieszą przyznać mi rację. Istotnie, kilka tygodni później jeden z obecnych łajdaków, który na tę okoliczność ubrał się, że tak powiem, w czarną skórę, usiłował lekko zaszantażować, stosując szlachetną wymówkę gaming whitey, czyli nabierania Białych. Miss Seberg, mamy pani kompromitujący list, w którym podejmuje się pani przekazania rewolucyjnego, braterskiego pozdrowienia afrykańskim studentom w Paryżu... Jest w nim nawet nazwisko jednego z przywódców Czarnych Panter. Jeżeli go opublikujemy, pani kariera gwiazdy w Ameryce... Jean odpowiedziała: - Proszę opublikować. Potem trochę płakała. Miss Seberg jest jeszcze w wieku, kiedy można się rozczarować. Czekam, aż ona podpisze czek na swoją składkę, to znaczy aż salon się opróżni, i kładę się spać. Nazajutrz dostaję telefon Keysa i dzwonię. Dziecięcy głos informuje mnie, że ojca nie ma. - Nie wiesz, gdzie go mogę znaleźć? Dziecko pyta z niepokojem: - Czy chodzi o zwierzę? - Tak, to bardzo ważne. Jakieś szepty na drugim końcu sznura. - Tatuś jest w Pancake’s Studio, w Fairfax. Wyszukuję adres Pancake’s Studio, zastaję tam Keysa siedzącego przed górą naleśników z mapie syrop. Na głowie ma małą muzułmańską czapeczkę jakby wyciętą z carpet bag. Mówi mi „dzień dobry” bardzo uprzejmie i czubkiem noża wskazuje krzesło. Ma małe zęby, niezwykle drobne i białe. Otwieram usta, żeby wyrecytować swoją mowę obrończą, ale mi przerywa: - Wiem, wiem. Trochę wtedy straciłem cierpliwość. I am sorry about that. Bardzo mi przykro. Zawiodły mnie uszy... - Uszy - powtarzam z mądrą miną, ale nie rozumiem absolutnie nic. - Mam wrażliwe uszy. Nie mogłem znieść tego wycia. Więc go sprałem, trochę tak jak się roztrzaskuje radio, kiedy zanadto hałasuje... Zastanawia się jedząc. Przypominam sobie, że znowu pochwyciłem w jego oczach i w jego twarzy wyraz, którego nie potrafię nazwać inaczej niż scheming, wyraz kogoś, kto knuje, jakby pichcił coś na wolnym ogniu pilnując, żeby się nie przypaliło. - Niech go pan przywiezie do psiarni. Zajmę się nim osobiście. To wymaga czasu. Ale jestem pewien, że mi się uda. - Kroi na cztery części naleśnik ociekający syropem. - Mnie się zawsze udaje. - Chce pan, żebym zawiadomił Jacka? - Nie warto. Skończę jeść i wracam do harówki. Niech pan przywiezie psa koło południa. Zajada z apetytem. - To piękne zwierzę. Szkoda byłoby je zmarnować. Pokazuje mi w uśmiechu wszystkie ostre zęby. - Wie pan, że od czasów Watts za porządnego obronnego psa, dobrze wytresowanego, można dostać od Białych do stu dolarów? (Od czasu morderstw w Bel Air ceny według gazet wzrosły w dwójnasób.) Nie odpowiadam, wstaję i odchodzę. Ten gałgan sprawia wrażenie, że bierze mnie za Białego. III Znów zawożę Bat’kę do psiarni i oznajmiam Carruthersowi o niezawodnym powrocie jego ukochanego pracownika. Żmije będą mogły uwolnić się od swego jadu z korzyścią dla ludzkości. Jack jest w trakcie picia porannej kawy, oparty o pręty kwatery małp. Jakieś małe czarne włochate stworzonko, niewiele większe od uistiti, usiłuje umoczyć palec w kawie sponad jego ramienia. Od czasu do czasu Jack wyciąga do niej kanapkę posmarowaną masłem, małpeczka odgryza kawałek, Jack zjada resztę. - Mam dziś kłopoty z moimi kangurami - tłumaczy mi. - Matka rodu sprała tatusia, ale jak! Nie wiem, co się dzieje w tej rodzinie. W psychologii kangurów czasem się gubię. Mówią, że Australijczycy są podobni do Amerykanów, ale to nie całkiem prawda, jeśli chodzi o kangury. Co jej jest, tej dziwce? W życiu mego chłopaka nie ma innej samicy, więc co? To mnie martwi, bo po południu mają dać pokaz boksu na rzecz koreańskich sierot, a tu stary nie jest w stanie walczyć. Całkiem sterroryzowany. Wie pan, wszystkie kangury są trochę zbzikowane. Parę lat temu miałem takiego, który mdlał za każdym razem, kiedy mu przyprowadzałem samicę z cieczką. Węszył w powietrzu, małymi szybkimi wdechami jak królik, po czym tracił przytomność, uczuciowy. Samica wpadała w taką złość, że wskakiwała na niego obiema nogami. Psychologia, przyjacielu, stwarza same kłopoty. Chce pan kawy? A więc Keys powraca i osobiście zajmie się psem? - To naprawdę fajny facet, ten Keys. „Noe” - Jack Carruthers odpija łyczek kawy. Minę ma zadumaną. - Aha - mówi bez najmniejszego przekonania. Jego blade oczy przyglądają mi się przez chwilę, potem się odwracają. Małpa wyciąga ramię i wyrywa mu ostatek kanapki. - Żmije także go lubią - mówi Jack. - Keys jest prawdziwym zaklinaczem. Wylewa resztę kawy na trawnik. - Nigdy w życiu nie widziałem faceta tak pełnego nienawiści jak on - mówi z niejakim szacunkiem. - Aż miło na niego patrzeć. Dobra, muszę iść podnieść na duchu moje kangury. - Spogląda na mnie podejrzliwie. - A pan dlaczego to robi? - Co takiego? - No, z tym psem. - Chcę uratować psa, nic więcej. - Akurat... You bet. Co pan chce udowodnić tak naprawdę? - Ależ... absolutnie nic. - Dobrze już, dobrze. Intelektualiści, znamy ich... To ma być symboliczne? Pan chce udowodnić, że jest uleczalne? - Bo jest uleczalne. - Pewnie, pewnie. Ale trzeba zacząć od kołyski. Zajęłoby to pięćdziesiąt lat. Zresztą, z Keysem... - Co z Keysem? - Jest się w dobrych rękach. Jad, na tym on się zna. Be seeing you. Do zobaczenia wkrótce. Poszedł. Małpeczka przyczepiona do prętów podała mi łapkę jazgocząc. IV Wracam do Arden. Celia, nasza hiszpańska przyjaciółka, melduje, że jakiś pan przychodził dwukrotnie, chciał się ze mną widzieć i wróci po południu. Jest szósta wieczorem. Siedzę przy basenie w patio. Jean poszła kwestować na szkołę Montessori, którą wspiera od roku. Jednym z celów tej instytucji jest wychowanie małych Murzynów „bez nienawiści”. Co zaznaczono dużymi literami na prospektach. Wychowanie „Bez Nienawiści”. Zdanie jest ciężkie od domyślników, bo jeżeli jest to szkoła różniąca się od innych... Zdawało mi się dotychczas, że tam gdzie jest nienawiść, nie ma edukacji. Jest deformacja. Tresura. Właśnie zastanawiam się nad tym, że problem Murzynów w Stanach Zjednoczonych uwypukla zagadnienie, które go czyni praktycznie nie do rozwiązania: mianowicie zagadnienie Głupoty. Jego korzenie tkwią w głębinach największej psychicznej potęgi wszechczasów: w podłości. Nigdy jeszcze jak świat światem inteligencja nie rozwiązała ludzkich problemów, jeśli ich podstawową cechą jest Głupota. Czasem udawało się je obejść, doprowadzić do ugody zręcznością czy siłą, ale dziewięć razy na dziesięć, kiedy inteligencja już uwierzyła w swoje zwycięstwo, nagle wynurzała się przed nią cała potęga nieśmiertelnej Głupoty. Wystarczy popatrzeć, co na przykład Głupota zrobiła ze zwycięstwami komunizmu, z zalewem spermatozoidów „reolucji kulturalnej” czy, w chwili kiedy to piszę, zamordowaniem Praskiej Wiosny w imię „słusznej myśli marksistowskiej”. Do mego smutku, do chęci emeryta, „żeby się już więcej w to nie mieszać”, dołącza się irytacja znacznie bardziej osobista i dość śmieszna. Odkąd przybyłem do Hollywoodu, mój dom, to znaczy dom mojej żony, stał się prawdziwą kwaterą główną dobrej woli, liberalnej, białoamerykańskiej. Liberałowie w amerykańskim znaczeniu słowa - po francusku najbliższe określenie byłoby „humanitarysta” - okupują go osiemnaście godzin na dobę, nawet wtedy, kiedy Jean jest w studio. Jest w tym stałość pięknoduchów, a jeśli sobie ktoś wyobraża, że wkładam w te słowa jakieś kpiące akcenty, niech lepiej natychmiast odłoży tę książkę i zajmie się czymś innym. Już czterdzieści lat ciągnę za sobą po świecie nienaruszone złudzenia, i to wbrew wysiłkom, żeby się ich pozbyć, raz na zawsze się do nich rozczarować, ale jestem do tego fizjologicznie niezdolny. To właśnie sprawia, że się tak wojowniczo zachowuję w kontaktach z „pięknoduchami”, gdyż rozpoznaję w nich samego siebie, ze wszystkim, co ten stan ze sobą niesie; tak jest u Murzynów, którzy nienawidzą swojej kondycji w innych Murzynach albo u Żydów-antysemitów. Muszę także przyznać, że coraz bardziej doprowadza mnie do szału liczba pasożytów uwijających się wokół Jean. Każdego dnia na marginesie walki o prawa obywatelskie tworzą się organizacje-karzełki, a ich jedyną aktywnością czy celem jest zapewnienie finansowego przeżycia „komitetom zarządzającym”. Wszystkie one są w stadium oczekiwania, gotowe do zbierania manny niebieskiej, która powinna na nie spaść z różnych fundacji i od władz federalnych. Nigdy nie wsadzałem nosa w finansowe sprawy Jean Seberg. Ale od chwili mego przyjazdu obserwuję z pół tuzina notorycznych wydrwigroszów i łotrzyków, którzy idą na całego - i wygrywają - stawiając na jej podwójne poczucie winy: pierwsze, że jest gwiazdą filmową, a więc na pewno istotą najbardziej pogardzaną, bo wywołującą największą zazdrość na świecie, drugie zaś, że jest luteranką, a więc apoteozą grzechu pierworodnego. Cierpię z powodu niemożności przyznania sobie autorytetu mężowskiego z Kodeksu Napoleona, z innej epoki, którym prawdę mówiąc chętnie bym się posłużył, żeby wyrzucić za drzwi z mego domu niektórych czarnych nicponiów, wyłudzających od mojej białej żony podatek od „poczucia winy”. Stwierdzam raz jeszcze, że nie czuję się swobodniej w Ameryce niż we Francji. Zbyt kocham ten kraj. Zbyt długo w nim mieszkałem, żeby uważać się za obcego. Telefonuję do mego agenta i zlecam mu załatwienie reportażu z Japonii. W Japonii już byłem i chociaż mój pobyt trwał krótko, jest to jeden z nielicznych krajów na świecie, gdzie czułem się rzeczywiście cudzoziemcem. Wspaniałe uczucie, nie brać w niczym udziału. Fantastyczna bariera językowa rozkosznie trzyma na odległość. Musiałem zbyt nagle wyjechać, ale już zaczynałem nabierać do Japończyków owej sympatii, jaką można odczuwać jedynie wobec istot całkowicie od siebie odmiennych. A więc zabieram się poważnie do nakręcenia mojego mechanizmu decyzji, chcę samego siebie przekonać, że mam spakować walizkę, opuścić Stany Zjednoczone i uciec byle gdzie, aby tylko nie słyszeć tej nieustannej śpiewki: „Oczywiście, ten Murzyn to łajdak, ale proszę nie zapominać, że to Biali zrobili go takim”. W końcu hamowana wojowniczość doprowadza mnie do choroby. Mai siedzi u mnie na kolanach. Ten syjamski kot mnie nie opuszcza, wskakuje mi na ramiona, żeby opowiedzieć z najdrobniejszymi szczegółami zupełnie niezrozumiałe historie głosem o niezliczonych odcieniach, teraz powierza mi sekrety kociego świata, które na próżno staram się zinterpretować. Wspaniały folklor, tylko Puszkin potrafił go ująć w poemat; może zawiera nawet całą kocią filozofię, która mi umyka. Prawdziwa katastrofa filologiczna. Sfinks wreszcie przemówił, zwierza się ze wszystkiego, a człowieka zatrzymuje na skraju wielkiej rewelacji nieznajomość języków obcych. Wraca Jean, snuje się wokół mnie przez chwilę, ale jestem jak z kamienia. Nie muszę jej niczego wybaczać, myślę jednak, że tkwi we mnie mała, śmieszna irytacja męża, który stwierdza, że jego żona jest bardziej zaabsorbowana nieszczęściami swego kraju niż tym, co się dzieje w domu. Dzwonek do drzwi, idę otworzyć. Przyszło dwoje dzieci, dziewczynka i chłopiec, siedmio - czy ośmioletni, uroczy, z minkami jak ze złocistej bajki dla amerykańskich maluchów. - Excuse us, Sir. Czy Fido tu jest? - Nie, nie ma tu Fida. Biegnę do lodówki i wracam niosąc dwa brownies, czekoladowe ciastka, których dieta mi zakazuje, trzymam je, że by sycić nimi oczy. - No, thank you, Sir. Pełen zachwytu połykam oba ciastka. Dzieci wymieniają spojrzenia, po czym przyglądają mi się surowo, ich miny mówią: pięć lat kryminału bez zawieszenia. - W TOZ powiedziano nam, że Fido jest właśnie u pana. Zaczynam się domyślać, kto to jest Fido, kiedy z chevroleta, który właśnie zaparkował przy moim domu, wychodzi mężczyzna w podeszłym wieku, chudy i kościsty, z obfitą czupryną sól-i-pieprz, jak ów dziadek, którego pokazywano czterdzieści lat temu, przeskakującego przez płot w reklamie „Sole Kruschen - wieczna wiosna”; stwierdzam z przyjemnością, że jest on jeszcze żywy i w doskonałej formie. Przechodzi przez trawnik elastycznym krokiem. Musiała stuknąć mu siedemdziesiątka, sądząc po bruzdach na twarzy opalonej, wesołej i otwartej. Widać po nim długie, szczęśliwe życie, dobrą emeryturę i oszczędności, wszystkie długi hipoteczne spłacone, ubezpieczenie Błękitny Krzyż, wędkarstwo i polowanie na kaczki, a całość okrywa koszula w czerwoną kratę firmy Pendleton. Staje pomiędzy dziećmi, ręka na ramieniu każdego z nich. - Good afternoon, Sir... Powiedziano nam w TOZ, że trzy tygodnie temu przygarnął pan psa, który, jak się wydaje, należy do nas. To niemiecki owczarek z małą brodawką na pysku i paroma rudymi kłaczkami. Nasza przyczepa mieszkalna spaliła się w Gardenii, kiedyśmy byli na spacerze, pies uciekł gdzieś w plener... - Fido is the name. Nazywa się Fido - mówi chłopczyk. Za sobą słyszę kroki. To moja żona. Staram się nie odwrócić. Jean nie umie kłamać. - Proszę wejść, proszę bardzo... Wchodzą. Dzieci nie spuszczają ze mnie oczu. Musiały bardzo płakać, kiedy poczciwy Fido zaginął. Uśmiecham się do nich uprzejmie, przybieram minę szczerą i uczciwą. Już od dawna przygotowywałem się na tę ewentualność. Wydaje mi się, że nawet w głębi duszy zacieram ręce. - Pański pies nie miał obroży? Dziadek kręci głową. - Nie, pies utył i trzeba było mu zdjąć obrożę, bo go dusiła, zwłaszcza kiedy musieliśmy go przywiązywać. Właśnie mieliśmy mu kupić nową z przepisową tabliczką TOZsamości, ale... Podnoszę rękę. - To bez znaczenia. Jestem pewien, że chodzi o tego samego psa, brodawka, rudawe kłaki wokół pyska, podobny do zagorzałego palacza, ha, ha, ha... Twarzyczki blond aniołków rozjaśniają się. - To na pewno on - stwierdza dziadek Kruschen. - Ogromnie mi przykro, ale już go nie mam. Zwróciłem się do TOZ, a nawet dałem ogłoszenie do „Examinera”. Nikt się nie zgłosił. - Byliśmy tutaj na wakacjach - mówi stary. - Mój syn z żoną przyjechali do Los Angeles, żeby się zorientować, czy im się tutaj podoba, i ewentualnie rozejrzeć się za jakimś domem. Syn wrócił do Alabamy likwidować interesy, zanim przeniosą się tu na dobre. - Ładna jest Alabama - stwierdzam uprzejmie. Na twarzy dziadka ukazuje się uśmiech, który może rozjaśnić cały pokój. - Najpiękniejsza - przytakuje. - Ale Kalifornia też nie najgorsza - dodaję. Zgadza się ze mną. - Tutaj jest więcej możliwości, żeby się dobrze urządzić. Mój syn przeszedł na emeryturę po dwudziestu latach pracy w policji. Zamierza założyć coś na własny rachunek. Chce otworzyć psiarnię. Ma dopiero czterdzieści siedem lat. Tak, był w policji stanowej. Ja sam byłem szeryfem... Uśmiecham się. - To rodzinne. - Tak, mój ojciec był zastępcą szeryfa i... Czuję, że zaraz wyciągnie fotografie. Z mroku dobiega mnie drżący głos mojej żony, mówi po francusku: - Jeżeli oddasz psa, ja odchodzę. Mój uśmiech się poszerza. - Zamknij się - mówię uprzejmie. - Udaję głupka, tylko tyle. Dziadek Kruschen jest zachwycony. - Pan jest Francuzem? - Tak, urodziłem się w Verdun, nazwano to cudem nad Marną. - Byłem we Francji w roku 1917 - mówi. - Ochotnik. La Madelon, marszałek Foch... To mnie odmładza. - Nie daruje ani jednej sztampy, ten stary kutas - mówi Jean. Kiedy Jean z tym swoim amerykańskim akcentem używa żargonu - to jest coś! Patrzę na faceta. - Świetnie wytresowany pies - stwierdzam. Zapominam, że dla poczciwca wszystko to jest całkiem naturalne. Nie ma sobie nic do zarzucenia. Moja jadowita aluzja absolutnie nie trafia do celu. - To pies policyjny - tłumaczy. - Jeden z najlepszych. Syn sam go wytresował. W policji specjalizował się w tresurze psów. Zawsze lubił zwierzęta, wytresował także jego rodziców. Fido ma za sobą dwa pokolenia psów. Po skończeniu ośmiu lat, psy idą na emeryturę. Jest na nie wielki popyt. Mój syn odkupił swego ulubieńca. Pilnuje domu jak żaden inny. - Masz pojęcie, Charles - mówi Jean, jest to nieoczekiwana reminiscencja jej dialogu z Belmondo w „Do utraty tchu”. Tłumaczę: - Proszę wybaczyć mojej żonie, nie mówi ani słowa po angielsku. Pyta, czy pan by się czegoś nie napił... - A uszami nic nie robisz? - pyta Jean. W naszych stosunkach jest to zdanie-klucz. Pochodzi od aktora Mario Davida. Pewnego dnia zobaczyłem go przy bufecie na lotnisku w Madrycie, więc pędzę do niego kipiący przyjaźnią, przewracam butelkę wina, usiłuję ją złapać, nadeptuję na nogę kelnera, odwracam się, trafiam łokciem w oko Maria, a kiedy usprawiedliwiam się wylewnie, od mostka odrywa mi się złota korona i wpada do zupy. Mario David patrzy na mnie z zainteresowaniem i pyta: „A uszami nic nie robisz, Romain?” Więc proponuję: - Whisky? - Nie, dziękuję, naprawdę... Pan oddał komuś psa? - Tak. Cóż pan chce, ponieważ nikt się nie zgłaszał... A jeden z moich przyjaciół zapałał do zwierzaka sympatią... - Ma pan jego adres? Udaję, że się waham. Mój szeryf przybiera ton raczej oschły. Oficjalny. - Proszę mi dać adres tego przyjaciela. - Niech pan posłucha - mówię. - Radzę się zastanowić. Uderzyło mnie to, że pański pies i mój przyjaciel sprawiali wrażenie, jak gdyby zaistniało między nimi jakieś powinowactwo instynktowne, nieomal zwierzęce. Muszę powiedzieć, że ten mój przyjaciel jest Afrykańczykiem. Murzynem. Dziadek Kruschen zdrętwiał. Jego jabłko Adama nabrało ładnego ruchu windy, uśmiech zgasł, ale usta pozostały otwarte, co nadało mu wyraz całkowitego oszołomienia. Bywają w życiu małżeństw momenty, kiedy długie lata pożycia objawiają się w sposób zupełnie nieoczekiwany: jedno ze współmałżonków nagle zaczyna przemawiać słowami drugiego. Tego powiedzonka kiedyś nauczyłem się w Legii Cudzoziemskiej i nigdy, ale to nigdy nie słyszałem go z uroczych ust mojej towarzyszki życia, a teraz rozległo się ono z głębi pokoju z odcieniem szacunku, a nawet zachwytu: - No i cóż, mój knurze! - powiedziała Seberg. Po tej zachęcie poszybowałem wyżej: - Mój przyjaciel jest młodym afrykańskim studentem, który otrzymał roczne stypendium na Uniwersytecie Los Angeles. Kiedy zobaczył pańskiego psa, mówię panu, wybuchła natychmiastowa przyjaźń... Tak, prawdziwa miłość od pierwszego wejrzenia. Tych dwoje miało w pewnym sensie haczykowate atomy. Pan mi nie uwierzy, jeżeli powiem, że po prostu nie sposób było ich rozdzielić... Dziadek Kruschen powoli wynurzał się na powierzchnię. Nie wiem, jak głęboko opadł, ale należał do chłopów o mocnych szczękach, którzy nie lubią leżeć na macie. Pionierskie nasienie. Tacy jak on zbudowali Amerykę. Głos miał troszkę zachrypnięty. - Pański murzyński przyjaciel zabrał psa do Afryki? - Tak - odparłem. - Nawet zapłaciłem za jego bilet. Nie chciałem ich rozłączać. Pewnych rzeczy się nie robi. Dziewczynka zaczęła płakać, wycierała oczy piąstkami. - I want Fido - jęknęła głosikiem, od którego krajało się serce. - Ja chcę Fido! Spieszę poinformować, że jest to tylko zwrot stylistyczny. Byłem mniej więcej tak samo zbulwersowany jej łzami, jak byłby Dżyngis-Chan czytając „Nieszczęścia Zofii”. - Biedne maleństwo - odezwała się Seberg i można wierzyć lub nie, ale w jej głosie zabrzmiała najzupełniej szczera nutka. Musimy coś uzgodnić. Lubię dzieci, odkąd sam je mam. Ale jeśli dwoje uroczych maluchów, gorzkimi łzami opłakujących straconego pieska, sprawiało na mnie tak małe wrażenie, to właśnie dlatego, że patrząc na mego szeryfa zadawałem sobie pytanie, dlaczego przeciętny wiek ofiar zabitych przez policję w gettach podczas zamieszek rasowych lokuje się między czternastym a osiemnastym rokiem życia. Zapadła między nami cisza, wielka biała cisza. Mój szeryf rozumiał. Rozumieliśmy się. - Pan nie miał prawa dysponować tym psem - powiedział. Stałem się ugodowy. - Wie pan, napiszę do Afryki. Jestem pewien, że pański pies jest tam traktowany jak królewiątko. W każdym razie niczego mu nie brakuje. Tam ich jest dwieście milionów, Murzynów w Afryce, więc... sam pan rozumie... Wstał. Jego wielkie szorstkie dłonie spoczęły na dwóch jasnych główkach opiekuńczym gestem. Był wspaniałym dziadkiem, ten łajdak. Ale co najgorsze - wcale nie był łajdakiem. Był uczciwym człowiekiem. - Pójdziemy do adwokata - oświadczył. - Idźcie, powiecie mi później, jak się czuje. Moja żona odprowadza go do drzwi. Amerykańska gościnność. Następnie podchodzi do mnie, obejmuje mnie za szyję, przytula policzek do mojej głowy. Trwamy tak przez dłuższą chwilę w milczeniu. A potem niepotrzebnie robię jej mały wykład dojrzałości, czyli znużenia. - Jean, daj spokój. Nie możesz nic zrobić tym prawdziwym, są poza zasięgiem, są ich miliony, a ci inni, ci na niby, fałszywi, zawodowcy cudzego cierpienia - to zbyt smutne, zbyt demoralizujące. Jest pewna bariera, i to wcale nie spowodowana kolorem skóry, ale równie nieprzekraczalna: bariera twego zawodu. Gwiazda filmowa, nawet najbardziej szczera, najbardziej oddana, najgłębiej uczciwa, gdy tylko dotyka wielkiego społecznego cierpienia, prawdziwej rany, staje się... no cóż, staje się gwiazdą filmową. Otacza was stale zbyt wielka ilość reklamy i fotografów, żeby tłum mógł dostrzec we wszystkim, co robicie, coś innego niż szukanie poklasku i pozowanie fotografom. Albo trzeba cisnąć film w diabły, pracować anonimowo na samym dole, ale tam nikt z tych, którzy cię otaczają, ciebie nie zechce, bo ich interesuje właśnie gwiazda... - Wiem i mam to w nosie. Ale jest szkoła... Trzydzieścioro dzieci, których nie można zostawić na lodzie. Bili Fisher znów nam przysłał z Marshalltown czek na pięć tysięcy dolarów i... Czuję, jak po mojej szyi spływają jej łzy. - Posłuchaj, Jean. Pomówmy trochę o tej szkole, która ma być „bez nienawiści”. Jeżeli te nieszczęsne dzieciaki są rzeczywiście wychowywane bez nienawiści, w szkole specjalnie tak pomyślanej, będą całkowicie rozbrojone i nie przystosowane w porównaniu do innych... - Chcę im pomóc. Wiem, że istnieje ten przeklęty obraz „gwiazdy filmowej”. Przestanę kręcić filmy. - Jeżeli przestaniesz robić filmy, nie będzie ci potrzebne przebaczenie, że jesteś Jean Seberg, gwiazdą filmową, i prawdopodobnie nie będziesz chciała im dalej pomagać. - Bo właśnie to pobudza moją działalność? Wstaję. - Nie wiem. W każdym razie ja mam dość. Zwiewam. Nie mogę dłużej. Siedemnaście milionów Murzynów amerykańskich w domu, to za wiele nawet dla zawodowego pisarza. Jeśli o mnie chodzi, jedyne, co z tego wyniknie, to jeszcze jedna książka. Już robiłem literaturę na temat wojny, okupacji, mojej matki, wolności Afryki, na temat bomby i kategorycznie odmawiam robienia literatury o amerykańskich Murzynach. Ale ty dobrze wiesz, jak to jest: jeśli natykam się na coś, czego nie mogę zmienić, nie mogę rozwiązać, nie mogę wyprostować - ja to eliminuję. Przelewam do książki. Potem to mnie przestaje gnębić. Lepiej sypiam. Teraz uciekam. Nie mogę pisać o Murzynach. Stanowczo odmawiam. Ja... - Tak czy inaczej, zrobisz z tego książkę - mówi Jean. - Jean, daj spokój. Dziesięć lat żyłaś poza tym. Jesteś Francuzką przez małżeństwo. - Pozostanę Amerykanką, dopóki nie zdechnę... - Dobrze, ale ja się nie zgadzam, żeby Ameryka żyła moim kosztem. Dzwonek do drzwi. Idę otworzyć. Jest ich pięcioro, w strojach klanowych, panie i panowie. Wrzeszczę po francusku: „O, nie, dość, do cholery!” i zatrzaskuję im drzwi przed nosem. Odwracam się do Jean. Chyba się dalej wydzieram, ale nie jestem pewien. - Już przyszli, stawili się. Nalegają, te łotry. Skoro nalegają, będą mieli. To silniejsze ode mnie, wiesz sama doskonale. Rzucę w nich książką o cierpieniach Murzynów, to będzie dotknięcie różdżki czarodziejskiej kładące kres cierpieniom Murzynów, tak jak „Wojna i pokój” albo „Na Zachodzie bez zmian” położyły kres wojnom. Nie liczą się już książki, które zmieniły oblicze świata, ale jeżeli zacytujesz mi bodaj jedną, będę całował twoje stopy. A więc albo uwolnisz mnie od murzyńskich problemów w domu, albo sam się od nich uwolnię. Wpakuję twoje siedemnaście milionów Czarnych do książki i słuch o nich zaginie. Obrona prawna... Jean idzie do drzwi, uchyla je: - Chwileczkę - mówi. - Mój mąż się rozbiera. Wołam: - Na litość boską! Ja wyjeżdżam. - Jedź. Biegnę do garażu, siadam za kierownicę. Na pytanie w słynnym kwestionariuszu Prousta: „Jaki wyczyn wojskowy podziwiasz najbardziej?”, odpowiedziałem: „Ucieczkę”. Dużo w życiu walczyłem. Odrobiłem swoją dolę. Więcej nie chcę. Jedyne, czego teraz pragnę, to żeby mi pozwolono wypalić jeszcze kilka cygar w spokoju. Tylko że to nieprawda. Nie ma nic straszniejszego niż niemożność wpadania w rozpacz. A więc ucieczka. Bez wahania. Jadę Bulwarem Zachodzącego Słońca w kierunku Oceanu i nagle skręcam na Coldwater Canyon do „Arki Noego”, do Jacka Carruthersa. Przechodzę przez ranczo do psiarni. Bat’ka oblizuje mi twarz stojąc na tylnych łapach, ja go ściskam. - Żegnaj, Batiuszka. - Mówię do niego po rosyjsku, żeby nikt inny nas nie zrozumiał.- Słuchaj mnie uważnie, stary druhu. Nie proszę cię, żebyś nie gryzł Murzynów. Proszę cię, żebyś gryzł nie tylko Murzynów. Myślę, że mnie zrozumiał. Psy umieją rozpoznać braci swojej rasy. Kupuję szczoteczkę do zębów i łapię pierwszy samolot do Honolulu. Potem Manila, Hongkong, Kalkuta, Teheran... Tu i ówdzie zatrzymuję się na kilka dni, żeby się zagubić, zginąć z oczu, otulić się „kolorytem lokalnym”, „egzotyką”, „malowniczością” i „wygnaniem”, parę dni tu, parę dni tam, na powierzchni, swobodnie, bo jeśli nie, to znowu zacznę zdawać sobie sprawę, że te wszystkie udawania kryją tylko pierwotne założenia, niegodne, nie do przyjęcia, i znowu stanę nos w nos z sobą samym. Te notatki robię w Gujanie mając przed sobą Ocean. Słucham, wdycham jego szum, który mnie wyzwala: czuję się zrozumiany, wypowiedziany. Jedynie Ocean dysponuje odpowiednimi środkami wokalnymi, żeby przemawiać w imieniu człowieka. V Była ciemna noc w moim samolocie ponad polami ryżowymi i miastami Khmerów, a szósta po południu w Los Angeles, kiedy Sandy leżący w nogach Jean nagle nastawił uszy, potem wstał, pomalutku zbliżył się do drzwi. Z nosem przy podłodze przez chwilę węszył, w końcu zaczął merdać ogonem anonsując miłego gościa. Był to Bat’ka. Uciekł z psiarni, przebył całą dolinę San Fernando i wzgórza Beverly, żeby przybiec do swoich. Jean opowiadała mi później, że w oczach starego psa zobaczyła więcej miłości, niż była w stanie znieść. Wybuchnęła płaczem. Nie mogło bowiem być mowy o tym, żeby zatrzymać w domu psa, będącego dla naszych przyjaciół Murzynów wcieleniem i żywą obecnością wszystkiego tego, czym były dla nich wieki niewolnictwa. „Spędziłam okropną noc usiłując pogodzić wrogość nie do pogodzenia. Trąciło to jakimś luksusowym dyletanctwem i moralnym sybarytyzmem. Nie było nad czym się zastanawiać”. Nazajutrz zadzwoniła do Carruthersa, żeby go zawiadomić. - Ach tak, więc znalazł drogę. Doskonale. Co za ulga! W głosie Carruthersa było coś więcej niż ulga. Prawdziwa radość. - Nie jest pan, jak bym to nazwała, człowiekiem, który pragnie zmienić świat, Jack. - Oto czym jest życie z pisarzem, Jean. Bierzecie kundla i robicie z tego wielkie coś. Wie pani, co się stało parę dni temu? Najpierw jeden z Murzynów, którzy tu pracują, najmłodszy, usiłował otruć waszego gagatka. Wpakował mu tyle strychniny do żarcia, że pies powinien zdechnąć dwadzieścia razy. Ale nie tknął niczego: ma pani pojęcie, żarcie przygotowane czarnymi rękami... - Jack, to niemożliwe... - Oczywiście, że niemożliwe. Połowa tego, co się nam przydarza, jest niemożliwa. Nic nie wiedziałem o tej historii ze strychniną. Jestem szefem, więc mi się nic nie mówi. Nazajutrz ten chłopak, Terry - osiemnaście lat, to coś pięknego, młodość - poszedł do Tatuma, do dozorcy. To Bili Tatum karmi psa, bo jest taki biały, że pachnie podobno aż w promieniu tysiąca mil, sądząc po zalecankach waszego gliniarza. Bo już pani odgadła, Jean - my. Biali, mamy-taki-zapaszek-że-aż-miło. Udowadniam to pani dog in hand - z psem w ręku. Prosił go, żeby otruł tego waszego rasistę. Tatum odpowiedział, że ma siedemdziesiąt lat i że brak mu tego - he didn’t have in him - co jest potrzebne do trucia kogokolwiek. Starość, niedołężność, nie ma już w nim tej ikry. Dowiedziałem się, co knują za moimi plecami, wyłącznie dlatego, że doszło do bójki między Terrym a Keysem. Keys poważnie sponiewierał chłopaka. Proszę nie pytać dlaczego. - To absurd czepiać się nieszczęsnego zwierzęcia... Keys jest dość inteligentny, żeby to zrozumieć... - Pani się myli, Jean. Keys jest znacznie bardziej inteligentny. Jest tak bardzo inteligentny, że odnoszę czasem wrażenie, iż on nie myśli, lecz kalkuluje. To nie jest rodzaj faceta, który medytuje: on premedytuje. W każdym razie sprawił tęgie lanie temu małemu. A przedwczoraj - to już był szczyt. Usłyszałem od strony szatni jakieś wrzaski, poszedłem zobaczyć. Zastałem chłopca, Terry’ego, całkiem golusieńkiego i Keysa z rewolwerem w garści. To był mój rewolwer. Terry zwędził go u mnie w biurze i schował pod koszulą. Wygląda na to, że Terry chciał zastrzelić waszego kundla. Oto jak się sprawy mają w naszym kraju. Czy pani zdaje sobie sprawę, co wynika z tej historii, ile się nagromadziło ropy i jak głęboko? Bo to już nie jest problem rasowy czy polityczny, to się stało problemem szaleństwa, choroby umysłowej. Więc może sobie pani wyobrazić, jak się ucieszyłem, kiedy się dowiedziałem, że pies uciekł... - Czy pan mu trochę nie pomógł? - Nie. To nie ja. Może Bili Tatum czy inny Biały, w odruchu braterskiej sympatii. Gdybym w tym momencie był w Paryżu, na pewno dostałbym telegram wzywający mnie na lotnisko Orły po odbiór psa wyekspediowanego z Ameryki. Ale ja właśnie znajdowałem się w Hongkongu. Dla Jean problem został rozwiązany w sposób dość nieoczekiwany. Nie robię jej wyrzutów z tego, że wpadła w pułapkę. Prawdopodobnie sam bym także do niej wleciał. Była ósma czy dziewiąta wieczór. Jean kręciła film „Lotnisko” w studiach MGM i szykowała się do nocnych zdjęć. Bat’ka i Sandy właśnie spałaszowały w kuchni solidną kolację i wyciągnęły się pośrodku salonu. Jakiś samochód zatrzymał się przed domem i Bat’ka natychmiast zaanonsował kolor skóry. Jednym susem zerwał się i runął ku drzwiom, po cichu, z wyszczerzonymi zębami, a potem wydał nagle z siebie skowyt jak gdyby pochodzący z otchłani wieków. Jean usłyszała zbliżające się kroki. Jeszcze nie rozległ się dzwonek, a już niezwykła wprost zmiana dokonała się w Bat’ce. Podkulił ogon i zaczął się cofać. Nie przestawał szczekać. Ale teraz w jego ujadaniu przebijał inny ton: strachu i bezsilności. Przybierało to formę krótkich skowytów, żałosnych, prawie jęków pomiędzy dwoma wściekłymi szczęknięciami. Jean uchyliła drzwi nie zdejmując łańcucha: był to Keys, cały w uśmiechach. Całkiem na luzie, ciało - sama elastyczność, twarz rozświetlona drobnymi zębami, gęstymi i szpiczastymi, które mam przed oczami... - Hi! Cześć! - Hi. Proszę chwilę zaczekać. Zamknę psa w garażu. Uśmiech się rozszerzył. - Ależ nie, nie ma po co. On mnie nie ruszy. - Niech pan posłucha... - Dobrze znam zwierzęta, miss Seberg. Mówię pani, że on mnie nie ruszy. Nie jesteśmy jeszcze na dobre przyjaciółmi, ale jednak wiele się zmieniło. Mały postęp. Jeśli pani ma chwilkę... Jean zawahała się, ale zdjęła łańcuch. Gościnność. - Jest pan pewien? Keys pchnął drzwi i wszedł. Wściekłość w ujadaniu Bat’ki wzmogła się w dwójnasób. Ale dla Jean, która tak jak i ja widziała, jak skakał na „wroga” w błyskawicznym odruchu na widok czarnej twarzy, ta zmiana była wstrząsająca. Keys wyszedł na środek salonu i Biały Pies, nie przestając skomleć, zaczął wiercić się wokół niego, nabierał rozpędu do skoku, ale jak gdyby powstrzymywała go psychiczna bariera, której nie potrafił przekroczyć. Ze to przeczyło całej tresurze, wszystkiemu, czego nauczono go przez całe życie wiernego białego psa, można było poznać po istnych jękach rozpaczy, jakie wydawał na przemian z napadami wściekłego skowytu. Biały Pies musiał czuć się zdrajcą. Jean stojąc przy otwartych w nocną ciemność drzwiach z trudem panowała nad strachem. Czarny Amerykanin zatrzymał się pośrodku pokoju, wyjął z kieszeni paczkę papierosów, drobnymi prztyczkami wysunął jednego, wsadził do ust. - Widzi pani, jest zmiana - powiedział. - Teraz oni się boją. Tak. Niczego nie zmyślam. Jean była pewna, że usłyszała to zdanie. Teraz oni się boją. Jeżeli te słowa, nieomal obłąkane przez uogólnienie i jego implikacje, nie rzucają dość światła na to, co wieki nagromadziły w czarnych duszach, świadczy to nie o braku zainteresowania dla Czarnych, lecz dla duszy. Policyjne psy takie jak Bat’ka nazywane są przez zawodowców „psami do ataku”. Prawie zawsze mają za sobą długi rodowód, kilka pokoleń zwierząt tresowanych specjalnie do atakowania. Tresurę ułatwia atawizm, który staje się prawdziwą drugą naturą. I pies w tej chwili walczył właśnie przeciwko temu atawizmowi, przeciwko własnej naturze. Biały Pies zajął stanowisko obronne, zionął nienawiścią, jednakże strach powstrzymywał go od ataku. Chwilami posuwał się do przodu o kilka centymetrów, małymi susami, prawie w miejscu, w rytm szczekania, ale natychmiast się cofał. Sierść mu się zjeżyła, uszy położył po sobie i teraz w jego ujadaniu było pewne psychiczne rozdwojenie, wyczuwało się w nim rozpacz wiernego psa, który czuje się winnym wiarołomstwa... Biały Pies wiedział, że zdradza swoich. Keys zapalił papierosa. Jean opowiadała mi później, że w tym wszystkim było coś nikczemnego. „Najpierw śmiech Keysa: śmiech zwycięski. Bywają różne triumfy, ale na ten przykro było patrzeć, jak na każde zwycięstwo osiągnięte strachem... Bo pierwsze pytanie, jakie mi przyszło na myśl, to: w jaki sposób tego dokonał? Torturami? Najbardziej przykry był widok psa, oszalałego, zdezorientowanego, nieposłusznego wobec własnych odruchów, zastraszonego, zagubionego, skołowanego, schwytanego w potrzask, walczącego z tym, co ludzkie, słowem, psa historycznego. Było w tym coś odrażającego i nieznośnego. W tej chwili prawie nienawidziłam Keysa, ale bezosobowo, jak się odczuwa nienawiść do tego wszystkiego. Jednak nie można zawsze o wszystko obwiniać społeczeństwa. Bywa, że się jest łajdakiem na swój własny rachunek. Pobożna intencja „odzyskania psa, uleczenia go nie ma tu nic do rzeczy. To sprawa pomiędzy ludźmi”. Powiedziała zimno: - Widzę, że pozostawił pan niezatarte wspomnienie. - Obrona konieczna - odparł. - Ale zbiłem go jeden jedyny raz, kiedy straciłem głowę. Przyzwyczaił się do mnie, nic więcej. Zdarza się, że przebywam w jego klatce przez dwie czy trzy godziny w ubraniu ochronnym, w ten sposób on się uczy rezygnacji... Zaczyna rozumieć, że nic mi nie może zrobić, że się ode mnie nie uwolni, że tak już jest... Wie, że ja się go już nie boję, że przegrał... Później, w świetle dalszych wydarzeń, przytrafiało mi się często zadawać przyjaciołom pytanie: co byście zrobili na naszym miejscu? Sprawa nabrała rozgłosu i mnóstwo gorzej czy lepiej do tego usposobionych osób telefonowało do Jean zapewniając, że z wielką radością wzięłyby psa do siebie. O tym nie mogło być mowy, gdyż - to nie jest gra słów - te propozycje były jednak trochę za bardzo szyte białymi nićmi. Większość przyjaciół, którym stawiałem to pytanie, odpowiadała, że na naszym miejscu daliby psu zastrzyk i że „jest jednak granica wrażliwości”. Nie podzielam ich zdania. Uważam wręcz odwrotnie: stale mamy wokół dowody, iż wrażliwości stawia się aż zbyt wiele granic. Co do mnie, to odmawiam poddania się eskalacji odwrażliwiania. Odmawiam dewaluowania jej pod pretekstem inflacji, odmawiam uznania, że sto franków cierpienia teraz ma wartość zaledwie jednego franka, inaczej mówiąc, że dziś potrzeba stu trupów tam, gdzie wczoraj wystarczyłby jeden. Jean wahała się. Jeśli jest coś, co rozumiem u ludzi wspaniałomyślnych, to właśnie potrzeba obdarzania zaufaniem, choć może to uchodzić za słabość, za udzielanie gwarancji. Nie należę do ludzi wspaniałomyślnych, bo nigdy niczego nie wybaczam i jeszcze rzadziej zapominam. Ale zdarzyło mi się dać się okraść oszustowi wyłącznie dlatego, że miał wredną gębę. Odczuwałem potrzebę, żeby mi wybaczył moją instynktowną antypatię, i podpisałem z nim kontrakt. - Oczywiście - powiedział Keys - jeżeli pani chce go sprzedać, może pani wyciągnąć za niego około ośmiuset dolarów. To nie jest tylko pies obronny. To pies do ataku. An attack dog. Są bardzo poszukiwane. - Och, dobrze już, Keys. Niech pan nie prowokuje. Znam się na tym, wie pan. Przybrał minę pełną szacunku, bez ironii. - Wiem, pani nam bardzo pomogła. Tacy ludzie jak pani, Burt Lancaster, Paul Newman, Marlon Brando... Ja wiem. W duchu musiał pękać ze śmiechu. Ale temu diabłu zależało na postawieniu na swoim. Nienawiść i uraza kryją w sobie olbrzymi dynamizm, przenoszą góry, w ten sposób zbudowano wspaniałe państwa. To jest siła. Jean powzięła decyzję. Raz jeszcze chciała zaufać. Taka już jest i nic jej nie zmieni. - Zgoda. Może pan z powrotem zabrać zwierzę na ranczo, bo zdaje się, że po to pan tu przyszedł. Jeżeli Jack zaakceptuje. - Zaakceptuje. W tych czasach trudno o rutynowany personel. A już do gadów nie znajdzie nikogo. To trwa całe lata, nim się ktoś naprawdę uodporni. Mnie na przykład żmija może ukąsić, nie sprawia to na mnie żadnego wrażenia. W całej Kalifornii jest tylko dwóch facetów, którzy nie mdleją, kiedy im się rzuci na ręce żmiję koralową. - Dlaczego panu tak na tym zależy? Potrząsnął głową ze śmiechem: - There, you’ve got me. Tu mnie pani złapała. Zawsze kochałem zwierzęta, od małego chłopczyka. Dlatego wybrałem ten zawód. Niedługo będę miał własną psiarnię. Otworzę na własny rachunek. Jestem profesjonalistą, prawdziwym. Jeżeli uda mi się z tym psiakiem, będzie znaczyło, że jestem najlepszy. Yes, ma’am. Najlepszy. To wszystko musiało się odbywać wśród zapachu róż. Ja chyba pozostawiam po sobie niesamowitą pustkę, bo ledwie wyjadę, natychmiast zostaję zastąpiony przez dziesiątki bukietów róż. Napływają ze wszystkich stron. Z wizytówkami. Niesłychanie pochlebna jest świadomość, że gdy się tylko opuszcza swoją uroczą małżonkę, imponująca ilość indywiduów spieszy do kwiaciarń, próbując zastąpić zapach, który uleciał. - Jeszcze jedna sprawa, Keys. Wiem, że któryś z pana kolegów usiłował zabić psa. Jest pan pewien, że tego nie powtórzy? - Terry? On zrozumiał. Postawiłem kropkę nad i. Zresztą jest tutaj, w samochodzie. Odwożę go do domu. Chce pani z nim rozmawiać? Rzeczywiście, chłopak stał oparty o samochód, liczył gwiazdy. Osiemnastolatek. Wschodzące pokolenie. - Może pani być spokojna, miss Seberg. To głupie, co zrobiłem. Obiecuję pani, że to się więcej nie powtórzy. Nie ma mowy. Może pani na nas liczyć. No i tak. Nazajutrz Jean odwiozła Bat’kę na ranczo. Ja na jej miejscu zrobiłbym to samo. Pod wpływem Seberg zdarza mi się odzyskiwać nieco prostoduszności, potrzebnej, aby zwyciężać, a zarazem umieć przegrywać. Rozumiem przez to, że trzeba nadal darzyć ludzi zaufaniem, albowiem mniej ważne jest, że oni nas rozczarowują, zdradzają czy wyśmiewają, niż dalsza wiara w nich i zaufanie. Mniej ważne, że jeszcze przez całe wieki te pełne nienawiści zwierzęta będą przychodziły zaspokajać pragnienie naszym kosztem u świętego źródła, niż żeby to źródło wyschło. Mniej ważne jest stracić, niż się zatracić. W tym momencie musiałem być chyba gdzieś w Phnom Penh czy w Angkor Wat. Część druga VI W czterdzieści osiem godzin po moim powrocie do Paryża pewien dziennikarz z „France-Soir” przyszedł mnie zawiadomić, że brat Jean Seberg zginął w wypadku samochodowym. Osiemnastolatek. Natychmiast wsiadam do samolotu, żeby dołączyć do Sebergów w Marshalltown w stanie Iowa, w sercu Środkowego Zachodu, który jest najbardziej „Ameryką ojca” w Ameryce. W trakcie smutnej defilady poczciwców, którzy przybyli, żeby wyrazić współczucie rodzinie, słyszę, jak mówią „o jeszcze jednej tragedii”, która pogrążyła w żałobie miasteczko o dwudziestu tysiącach mieszkańców: młoda dziewczyna „z dobrego domu”, której rodzice są tutaj ogromnie szanowani, poślubiła Murzyna. Ojciec od tego umarł, matce też wiele nie brakuje, a przecież byli to ludzie tak zasłużeni, such nice people. Myśl, że w mieszanym małżeństwie można się dopatrzeć dramatu tej samej rangi co tragiczna śmierć młodego chłopca, wyprowadza mnie z równowagi. Usiłuję się opanować, ale milczenie wyraża zgodę, przecież nie będę tutaj sterczał z zafrasowaną miną, przytakując, tylko dlatego, że moja mniej czy bardziej biała skóra dobrze mnie kryje? Prowokacja jest moją ulubioną formą obrony koniecznej. Powiadam więc rozmówcom, że rozumiem lepiej niż ktokolwiek tę „tragedię”, ponieważ moja pierwsza żona, którą poślubiłem w 1941 roku, była afrykańską Murzynką i jeszcze chodziła na golasa, co zresztą niezbyt mijało się z prawdą, z tym, że w Chari podczas wojny takie małżeństwa były zawierane zgodnie z obyczajami szczepowymi i ojciec oddał mi córkę w zamian za strzelbę myśliwską, dwadzieścia metrów materiału, praz pięć słoików musztardy. Pełna konsternacji cisza zapadła wśród przyjaciół rodziny: tutaj sądzi się, że Jean Seberg wyszła za człowieka dystyngowanego. Jak zwykle idę na całego i pogrążam się coraz bardziej: wyjaśniam im, że mam od mojej Murzynki dwudziestosześcioletniego syna, który jest członkiem francuskiej partii komunistycznej. Ponieważ kilku ze słuchaczy usiłuje salwować się ucieczką, rzucam magiczne słowo „de Gaulle”, żeby ich zatrzymać. O mały włos, a wyrwałoby mi się, że de Gaulle ma domieszkę czarnej krwi, ale się hamuję, jednak nie mam prawa zażydzać Francji, rozumiecie, co mam na myśli. Poprzestanę na poinformowaniu, że de Gaulle był świadkiem na moim ślubie w Bangui i że jest ojcem chrzestnym mojego synka Murzyna, francuskiego komunisty. Wielka biała cisza spada na poczciwców i kondolencje składane moim teściom nabierają podwójnej szczerości. A przecież nie powinienem brać im tego za złe, mają za sobą całe wieki niewolnictwa. Nie mówię o Czarnych. Mówię o Białych. Już od dwóch wieków są niewolnikami narzuconych poglądów, nienaruszalnych przesądów z pietyzmem przekazywanych z ojca na syna, mają ręce i nogi związane wielkim ceremoniałem odziedziczonych idei, które są jak zaciskające mózgi formy odlewnicze - podobnie deformowano ongiś stopy chińskich kobiet. Staram się opanować, kiedy mi tłumaczą po raz któryś, że „pan nie może pojąć, pan nie ma siedemnastu milionów Murzynów we Francji”. To prawda, ale mamy pięćdziesiąt milionów Francuzów, co też nie skłania do śmiechu. „Niech pan zrozumie, nie chodzi o to, abyśmy szykanowali Murzynów. Zależy nam na tym, żeby korzystali z wszelkich praw. Ale mieszanie ras nie udaje się nigdy”. Tej nocy trzymałem w ramionach moją młodą żonę wstrząsaną łkaniem, jej rozpacz odczuwałem jak osobisty wyrzut; dobrze znają to ci, u których męskość jest przede wszystkim potrzebą ochraniania, obrony i pomocy. Nigdy, nawet w stanach frustracji, to, co czyni ze mnie człowieka, nie zaatakowało wścieklej i namiętniej tego, co w braku bardziej obelżywego słowa nazywamy losem - przegranej bitwy, której on nam nawet nie pozwolił wydać. W trakcie następnych dni znowu słyszę o „drugim dramacie” i staje się rzecz nieunikniona: moja smycz puszcza, mówię gospodarzowi, że z tą jego niedorobioną twarzą, podobną do pustego talerza jak u wielu Białych i u liderów sowieckich, których Pasternak nazwał „jajogłowymi”, powinien stawiać na Murzynów, żeby dodali jego progeniturze trochę barwy. Opuszczam dom w milczeniu stłuczonej psychologicznej porcelany i jadę przez pola kukurydzy, starając się uświadomić sobie, że mam pięćdziesiąt cztery lata, a uwzględniając wszystkie blizny, jakimi naznaczona jest moja powłoka i moja piękna dusza, powinienem był nauczyć się odrobiny rezygnacji. Zastanawiam się, czy rezygnacja daje się pogodzić z normalnym życiem seksualnym. Tak jak mądrość, pewnie przychodzi potem. Studia psychiatryczne już dawno wykazały, że lęk seksualny odgrywa dziwną, utajoną rolę w stosunkach między Białymi i Czarnymi, Legenda o czarnym narządzie ma w sobie coś niesłychanie zabawnego. Gdy byłem konsulem generalnym w Los Angeles, od 1956 do 1960 roku, musiałem sporządzić dla naszej ambasady parę raportów o problemie rasowym w Kalifornii. Ponieważ słyszałem ze wszystkich stron, że lęk „rozmiarowy” stanowi ważny element nienawiści wzbudzanej przez Murzynów, gdyż Biali czują się w tej dziedzinie na pozycji słabszego, zamówiłem w instytucie badania lokalnej opinii sondaż, obejmujący ponad sto dwadzieścia cali girls z Los Angeles, białych i Murzynek. Rezultaty były tyleż zaskakujące, co nieprzekonujące. Większość ankietowanych białych profesjonalistek odpowiedziała twierdząco na pytanie: „Czy w swoich doświadczeniach zauważyła pani, że partner Murzyn jest większy niż partner biały? Większość Murzynek nie stwierdziła niczego szczególnego ani u jednych, ani u drugich: według nich to się różniło w zależności od mężczyzny. W tym czasie naszym ambasadorem był pan Couve de Murville, który lubił raporty jasne i precyzyjne... ja zaś nie mogłem dostarczyć mu niczego dokładniejszego na ten temat. Najpiękniejszej odpowiedzi udzieliła pewna młoda kobieta, którą potem poprosiłem o spotkanie. Napisała w ankiecie: „Liczy się nie ilość, lecz jakość. No i przecież jest jeszcze uczucie”. Pierwszą część odpowiedzi można było przypisać zawodowej dumie rzemieślnika oraz upodobaniu do dobrze wykonanej roboty, ale zdanie „No i przecież jest jeszcze uczucie” wzruszyło mnie. Zacząłem się zastanawiać, czy nie na trafiłem na kobietę mego życia. W Poil Sendce krzywili się, ale w końcu otrzymałem jej nazwisko i zaprosiłem ją na obiad do restauracji „Romanoff”. Była to ładna kobieta w wieku dwudziestu trzech lat, która przeznaczyła swój wolny czas na zrobienie dyplomu z ogrodnictwa na Uniwersytecie Kalifornijskim. Ponieważ dla intelektualisty nie ma nic bardziej wzruszającego, jak spotkanie prostytutki, która studiuje na Sorbonie czy na jej kalifornijskim ekwiwalencie, poczułem, jak mnie owiewa powiew łaski. Byliśmy jeszcze przy melonie, a już mówiliśmy o literaturze, przy deserze zaś padło słowo „egzystencjalizm”. Amerykańskie prostytutki są spóźnione o dwadzieścia lat. U nas rozmawiałyby o strukturalizmie i o Michelu Foucault. Nie pytałem jej, dlaczego uprawia ten „zawód”, bo nie ma głupich zawodów. A jednak nieco wytrzeźwiałem dowiedziawszy się, że moja ślicznotka jest mężatką, matką pięcioletniej córeczki, i że jej mąż - potem został producentem telewizyjnym w Nowym Jorku - sam wozi ją od klienta do klienta swoją taksówką. To mnie poważnie przygnębiło: nie doznałem ataku moralności, lecz ogarnęło mnie uczucie, że się starzeję i że młode pokolenie prześciga mnie galopem. Ostatecznie zostałem znokautowany przy deserze, kiedy się dowiedziałem, że ta kobieta, która „załatwiała” po dziesięciu klientów dziennie, nie pali i nie pije kawy. Należy bowiem do kościoła mormońskiego, gdzie kawa oraz tytoń są zakazane. Działo się to w roku 1959. Ta para wyprzedziła co najmniej o dziesięć lat swoją epokę. Zapytałem mego przyjaciela, profesora Goldberga, dlaczego według niego prawie dziewięćdziesiąt procent białych prostytutek twierdziło, że Murzyni są „silniejsi”, i dlaczego ich czarne siostrzyce mniej więcej w tej samej proporcji utrzymywały, że nie ma różnicy wymiarów między Czarnymi a Białymi. Według tego wybitnego psychoanalityka Murzynki, bojąc się Białych, starały się ich uspokoić na temat potencji. Białe natomiast, przez urazę do swych „mężczyzn”, chciały ich „pomniejszyć”. To się wydaje możliwe. Ale fakt pozostaje faktem, że nie zdołałem w tym względzie oświecić pana Couve de Murville’a, który - śpieszę powiedzieć - nigdy nie żądał takiej informacji. Zresztą, nie przestaje mnie zadziwiać ta obsesja „rozmiarowa” w Stanach Zjednoczonych, zwłaszcza u pisarzy. Od Mailera po Jamesa Jonesa, od Faulknera po Hemingwaya i Philipa Rotha, zaprzątanie umysłu dorosłego, inteligentnego Amerykanina swoim ptaszkiem przejawia się w sposób przywodzący na myśl gigantyczną kastrację. Najbardziej patetyczny i zasmucający przykład znajdujemy w opowieści o Scotcie Fitzgeraldzie, którą Hemingway umieścił w utworze „Paryż jest świętem”. Podobno Fitzgerald zadręczał się myślą, że jest „mały”. Hemingway, zbadawszy obiekt, zapewnił starszego kolegę, że jest najzupełniej normalnie zbudowany, i chcąc usunąć wszelkie wątpliwości na ten temat zaciągnął przyjaciela do Luwru, żeby mu pokazać rozmiary falliczne greckich posągów. Że też dwaj dorośli mężczyźni, dwaj najwięksi pisarze swoich czasów mogli dojść do czegoś takiego! Jakiż głęboki niepokój kryje w sobie ta amerykańska obsesja, której nigdy nie spotkałem w żadnym innym kraju? W dodatku, jak słusznie zauważył wielebny ojciec Charrel, Hemingway sam nie wiedział, że rozmiary w spoczynku niczego nie dowodzą i że w tej dziedzinie liczy się jedynie szlachetna cecha rozciągliwości. Może w tym zatroskaniu należy dopatrywać się po prostu przejawu amerykańskiego perfekcjonizmu, jeśli chodzi o gadżety, ich dążenia do najpotężniejszego, najnowszego i najlepszego modelu? Obawiam się jednak, że przyczyna leży głębiej. Uwikłany w złożoność wszechświata, który mu umyka, wciągnięty w bezlitosne, automatyczne tryby społeczeństwa coraz bardziej dominującego i przygniatającego, amerykański mężczyzna, silniej niż jakikolwiek inny wsysany w prefabrykowane obwody sztucznej egzystencji, osobnik, któremu wszystko wymyka się coraz widoczniej, stara się odnaleźć w sobie jakąś uspokajającą pierwotną siłę. Zdezorientowany, niezdolny do autoafirmacji, zwykły szton wrzucony do układu rozrządowego machiny społecznej, która czyni z niego obiekt utylitarnej tresury, ukształtowany przez maszynę dla maszyny, ten mężczyzna nawykły do oznakowanych gwoździami przejść i życiowej biurokracji nie widzi innej możliwości afirmowania swojej „potęgi” niż erekcja. Rozpowszechniona fala pornografii, aktorzy wystawiający na scenie swoje atrybuty - to wyzwanie, nędzna wola „afirmacji” u kogoś, kto w ścisłym znaczeniu tego słowa, w sensie ideologicznym, moralnym i filozoficznym, walczy z kastracją. W każdym razie jedno jest pewne: The American dream is becoming … „Amerykański sen” staje się... „Rywalizacja falliczna” jest oznaką zamętu, niepokoju i niepewności. Kiedy się walą wszelkie wartości, jedynie pewną rzeczą jest użyć sobie. Pamiętam, jak w najczarniejszych godzinach wojny żołnierze, nim szli na śmierć, wychodzili z burdeli ze słowami: „Jeszcze jeden sztos, którego Szkopy nie będą mieli”. W takim psychologicznym kontekście „czarny olbrzym”, ten Afrykańczyk ze stadionów, z wysypanych żużlem tras, ten od futbolu, od baseballu, którego zaledwie trzy pokolenia dzielą od dżungli, „tygrys”, „pantera”, staje się prawdopodobnie symbolem godnym zazdrości, a więc groźnym, znienawidzonym. Seksualny ekshibicjonizm jest jednym z najkomiczniejszych aspektów „powrotu do źródeł”, zapewne jednym z najstarszych marzeń ludzkich, tak jak to o utraconym raju. Im bardziej rozum okazuje się bezsilny w rozstrzyganiu i narzucaniu swojej woli, tym bardziej coitus awansuje na namiastkę rozwiązań. Wystarczy czytać współczesną amerykańską literaturę, żeby stwierdzić, że wszystko przebiega tak, jakby Philipowie Rothowie i Normanowie Mailerowie oraz liczni inni utalentowani mężczyźni po ciemku oglądali swoje ptaszki w stanie erekcji szepcząc: „Look, Ma, no hands!” Patrz, mamuś, jestem twardziel! VII Jean musi natychmiast rozpocząć zdjęcia w Waszyngtonie, więc opuszczamy Marshalltown trzy dni po pogrzebie. Ale brat, który się zabił, jest jeszcze z nami i pozostanie przez długi czas, widzę go, jak pojawia się na nowo w nagłych łzach, wywołujących we mnie wojowniczość, aż do zaciskania pustych pięści, jak zawsze, kiedy się zderzam z czymś nieodwracalnym. Naprawiacz krzywd dziecięcych, którego w sobie kryję, opiekun uniwersalny, prawe ramię Sprawiedliwości, czuję się ponownie doprowadzony do stanu wewnętrznej wściekłości, gniewu i nienawiści do siebie samego, jaki ogarnia wszystkich buntowników, kiedy są zmuszeni wyszeptać: „Cóż, nie ma rady”. Biorę ją za rękę - wzniosłe pocieszenie - i pytam, co słychać u naszej menażerii. Dowiaduję się, że nasz syn, zaledwie pięciolatek, ale wykazujący jak jego ojciec zamiłowanie do introspekcji, a może idąc także za radą Sokratesa: poznaj samego siebie, połknął centymetr usiłując zbadać swoje głębie, i trzeba było odwieźć go do szpitala. Koty czują się dobrze. - A Bafka? Twarz Jean pochmurnieje, żona zachowała ową spontaniczność wyrazu i szczerość w okazywaniu stanów duszy, z szybkimi przejściami od uśmiechów do smutku, stanowiącymi jak gdyby ostatni ślad dzieciństwa. - I don’t want to talk about it... Nie chcę o tym mówić. Sztywnieję. - Keys go zabił? - Nie. Milknie, patrzy na szare i czerwone skały w dole. - Posłuchaj, Jean. - Najpierw go wygłodził. To znaczy, Bat’ka odmawia przyjmowania jedzenia, jeżeli... jeżeli przynosi je Murzyn. Z psa został szkielet. Doszło do potwornej kłótni pomiędzy Jackiem Carruthersem a Keysem, bo Jack poszedł sam karmić psa. „Przyjmie jedzenie z moich rąk, albo nic nie będzie żarł...” Takie jest stanowisko Keysa. Carruthers zadzwonił, wrzeszczał w słuchawkę, słyszałam, jak walił pięścią w biurko... tak, Jack Carruthers, facet, który, jak mówią, wiele widział i nigdy nie wpada w złość... masz pojęcie! Wydzierał się przez telefon waląc pięścią w stół, bang, bang, bang! „Zabierzcie mi to cholerne zwierzę, bo sam mu dam zastrzyk, jeszcze dzisiaj wieczorem... Pani rozumie, Jean, proszę mnie od tego uwolnić!” Proszę mnie od tego uwolnić. Nie bardzo widzę, jak zdołają deportować siedemnaście milionów Murzynów do Afryki. - No i co? - Powiedziałam: zgoda. Wsiadłam do samochodu i pojechałam do psiarni. No i proszę: Keys nie chce, żeby zabrać psa. - Co ty mi tu opowiadasz? - On nie chce oddać psa. Kiedy przyjechałam, Keys wszedł do biura Jacka i myślałam, że obaj zwariowali. Jack Carruthers, ta skała, człowiek z lodu, był bliski ataku histerii, możesz sobie wyobrazić? Nie. A ja to widziałam na własne oczy. Keys zresztą nie był o wiele lepszy. Jack wydzierał się, miał nerwowe tiki, przerażające w tej na wpół sparaliżowanej twarzy, Keys zaś, za każdym razem gdy otwierał usta, żeby coś powiedzieć, nie mógł wykrztusić z siebie słowa, a kiedy wreszcie mu się to udawało, sprawiało wrażenie, że skleja do kupy połamane kawałki głosu, tak to wygląda ło. „Nikt nie ma prawa kazać zdychać z głodu zwierzęciu - wrzeszczał Carruthers. - Nie u mnie. Nie tutaj. Przede wszystkim ja nie uznaję takich metod tresury”. „A jakie to metody tresury pan uznaje?” - ryczał Keys głosem więznącym w gardle. - „Takie, jakie stosowano wobec tego pieska na Południu?” Naprawdę myślałam, że „Noe” - Jack dostanie ataku serca. Jego pozszywana twarz była tak napięta, że obawiałam się, czy nie popęka. Cała wyglądała jak zaciśnięta pięść. Ściszył głos, wiesz jak to jest, kiedy się robi potworny wysiłek, żeby się opanować, a gdy znowu przemówił, brzmiało to, jakby się znajdował dziesięć metrów pod ziemią. „Listen to me. Posłuchaj, Keys. Oskarż mnie o rasizm, a przyznam ci rację”. Keys stał z szeroko otwartą gębą ze zdumienia. „Jestem rasistą, tyle że nie takim jak wy, Biali i Czarni. Jestem rasistą, bo cały wasz kurewski rodzaj ludzki od dawna wychodzi mi drugą stroną, niezależnie od tego, czy jesteście żółci, niebiescy, zieloni czy czekoladowi. Już trzydzieści lat temu wybrałem zwierzęta”. Uspokoili się trochę obaj. „Nie może pan włączyć tego psa do obiegu - powiedział Keys. - Najpierw trzeba go wyleczyć.” „Ten pies jest zepsuty, zdeprawowany, Keys, wiesz o tym doskonale. Jest nie do odzyskania. Nie da się go zmienić”. „Niech pan mi pozwoli popracować”. „Ty go głodzisz, nie dajesz pić. To sadyzm. Mścisz się na tym psie za jego panów”. Keys zrobił się szary z furii. „Co do jego panów, to nie potrzebuję ich psa, żeby się na nich zemścić... Odnajdę ich samych. Z rewolwerem w garści”. Próbowałam interweniować, ale masz pojęcie... Jack wyciągnął palec w moim kierunku. „Chcę, żeby ona zabrała psa. Przede wszystkim zwierzę zdechnie z głodu. Wszyscy się dowiedzą. Rozniesie się, że Jack Carruthers tresuje zwierzęta za pomocą tortur. Będę miał do czynienia z TOZ. Ich inspektor już mnie wypytywał. Musiałem kłamać. Powiedziałem, że pies jest chory i nic nie żre. Ryzykuję, że moją reputację diabli wezmą”. Wyglądało na to, ze Keys rozumie ten argument - it’s bad for business - to szkodzi interesom - bo zrobił gest aprobaty. „Wiem. Proszę jedynie o to, żeby mi pan dał jeszcze dwa tygodnie. Pies nie zdechnie, jest bardzo silny”. Keys dodał coś naprawdę ciekawego. Powiedział: „To piękny pies”. Było to tak szczere, że Jack najwidoczniej zapomniał języka w gębie. „Zgoda” - orzekł. Keys odszedł i Jack zwrócił się do mnie. „Czy pani coś z tego rozumie? Jemu naprawdę zależy na tym psie. Dlaczego? Dlaczego tak bardzo pragnie go wyleczyć? Keys jest czarnym muzułmaninem. U nich, podobno, otrzymuje się pieniądze na podróż do Mekki za każde pięć skalpów Białych. Nienawiść w czystej postaci. Bardzo dobrze. Więc co on chce udowodnić tym psem? Że można uleczyć z nienawiści? Że to tylko rezultat tresury, że to jest uleczalne? Zgoda, ale dlaczego Keys nie uleczy siebie samego?” Chyba mu powiedziałam, że słowo „nienawiść” stosuje się tylko do objawów klinicznych, że sama choroba jest głęboką neurozą, zaraźliwą i... ale wiesz, Jack wcale mnie nie słuchał. „Ten pies doprowadza wszystkich do szału” - stwierdził. Byłem całkowicie po stronie Keysa. - Jestem przekonany, że psa można jeszcze odzyskać. Stwierdzam, że bardzo rzadko zdarzało mi się tak pomylić co do człowieka. Przypisywałem Keysowi moje własne drobne wzburzenia, idealistyczne i nostalgiczne, owe przesadne drgania głosu, łzę w oku, owo „kochajcie się wzajemnie”, nie wyłączając ani psa, ani chrabąszcza, który upadł na plecy, więc się go stawia na łapki, coś w rodzaju wiecznego „Ave Maria” wrażliwości, braterstwa i dobroci. Kiedy myślę, że opublikuję tę opowieść i że spod mojego pióra wyjdą te czułostkowe słowa, już słyszę drwiący rechot monolitycznych racjonalistów, bez marginesów, bez humanitarnych świecidełek, owych prawdziwych twardziel!, najprawdziwszych z prawdziwych, tych, co zbudowali świat, albo wiem nie zapominajmy, że to mocni ludzie zbudowali świat i zbawienie może chyba nadejść tylko od strony kobiecości. VIII Lądujemy w Chicago. Dwa duże domy towarowe typu „Bon Marche” na obrzeżu czarnej dzielnicy stoją w płomieniach. Pożar przestępczy! W poczekalni kilku pasażerów czarnych i białych patrzy, jak na ekranie telewizyjnym unoszą się kłęby dymu. Młoda stewardesa przy kasie ma łzy w oczach. - Czym to się skończy? Cała nasza kultura jest w trakcie rozpadu... Tutaj używa się słowa „kultura” w sensie „cywilizacji”. Z początku chcę widzieć tylko stronę pozytywną sprawy: Amerykaneczka ze Środkowego Zachodu za ladą kasową nędznej linii lotniczej mówi mi o „kulturze”, doskonale zdając sobie sprawę, o jaką stawkę chodzi. Widzimy, jak na ekranie przypiekają się magazyny. Zaczęło się tego ranka, sprawa jest świeżutka, a ja czuję się dobrze. Czuję się dobrze, bo kocham Amerykę. Jestem szczęśliwy widząc, że ona się rusza, że ją coś boli, że może się zbudzi. Wietnam jest najgorszą rzeczą, jaka mogła się przytrafić Wietnamowi, ale najlepszą, jaka mogła spotkać Amerykę: koniec z pewnością siebie, zakwestionowanie, wezwanie do metamorfozy. Nie wiem, czym będzie nowa Ameryka, ale wiem, że czarna eksplozja nie da jej zgnić na pniu, w bezruchu zesklerociałych struktur o niewidocznych podkopach. Ameryka zostanie uratowana przez czarne wyzwanie, ów challenge, jak mówi Toynbee, który cywilizacje podejmują dokonując przeobrażeń. Albo giną. Czarny tragarz w czerwonej czapce stojący obok młodej stewardesy kręci głową. - Znowu oni to zrobili. Oni. On się dystansuje. Młoda kobieta ociera łzy. Patrzy na mnie z tym zaufaniem, które tutaj wzbudzają spontanicznie posiadacze odwiecznej mądrości, Europejczycy. Mam ochotę zdjąć moją koronę Francuza i trochę ją wypolerować, żeby lepiej błyszczała. - Myśli pan, że to się ułoży? - pyta stewardesa. Nie mam zbyt dużego zaufania do spraw, które się „układają”. Niekiedy wychodzą z tego dwaj pokonani zamiast jednego. - Proszę posłuchać - mówię do niej. - Może pani spać spokojnie: nic się nie ułoży. Wojna secesyjna także się nie „ułożyła”, na szczęście dla Ameryki. Mniejszość murzyńska próbuje uwolnić Białych od niewolnictwa, ale niełatwo jest rozbić okowy ściskające umysły od dwóch wieków. Jedno z dwojga: albo Murzynom się uda i Ameryka się zmieni, albo poniosą porażkę i Ameryka także się zmieni. Nie możecie przegrać. W sali znajduje się pół tuzina Murzynów i z piętnastu Białych, patrzą na palące się domy nie zamieniając z sobą ani słowa. Jest coś, o czym gazety nie piszą: W Stanach Zjednoczonych nigdy nie widzi się tego, co we Francji, w języku dziennikarskim, nazywa się „dyskusją, która się przeradza w autentyczną bójkę”. Tu u podstaw wszystkich wybuchów zawsze leży niezręczność albo brutalność policji, lub fałszywa wiadomość czy prowokacja. Nigdy dyskusja. - Chciałabym pojechać do Europy - mówi ta mała. Moja żona natychmiast gryzmoli nasz paryski adres. Ja drżę. Seberg nieustannie podaje nasz adres wszystkim młodym amerykańskim biedakom, którzy wierzą w istnienie Atlantydy, i to tłumaczy, dlaczego zastałem pewnego dnia w naszym mieszkaniu na ulicy du Bac sześciu bitników śpiących w swoich śpiworach. Jeden z nich miał nasz adres od czterech lat i podzielił się nim z przyjaciółmi. Są ludzie, którzy nie rozumieją absolutnie żadnych symbolicznych gestów. Przyjeżdżamy do Waszyngtonu po południu, witają nas kwitnące czereśnie. Waszyngton należy do tych miast, tak jak Los Angeles, których nigdy nie zastaje się tam, gdzie powinny być. To nie jest miasto, to są dzielnice w poszukiwaniu miasta. Ostatni raz mieszkałem w L.A., kiedy byłem tu konsulem generalnym, a Couve de Murville moim pierwszym ambasadorem, i prawdopodobnie jestem jedynym człowiekiem na świecie, który pomyślał o nim na widok kwitnących czereśni. Krótka chwila nostalgii. Nie mogę powiedzieć, że mi go brak, Couve de Murville nie jest człowiekiem, o którym można by powiedzieć, że go brak, ale doceniałem jego dobrze ubrany chłód, jego lodowatą minę, za którą pewnie kryła się hamowana gwałtowność i wewnętrzny zamęt, aż nazbyt dobrze kontrolowany; zdradzało go tylko przelotne rozdrażnienie. Tego samego wieczora, jadąc taksówką na obiad, słyszymy przez radio komunikat o zabójstwie Martina Luthera Kinga. Kierowca jest Murzynem. Jean robi się taka blada, że kierowca, prawem kontrastu, wydaje mi się jeszcze czarniejszy. Uczepiony kierownicy, prosi o powtórzenie adresu restauracji. Powtarzam mu adres. Jedzie dalej prosto przed siebie, potem znowu pyta zdławionym głosem: - What was that address again? Jaki adres pan podał? - Nie warto odpowiadać. Czekam, żeby się opanował. Kręcimy się dookoła kwitnących czereśni zalanych ze wszystkich stron światłem reflektorów, które nadaje im nierealny wygląd skamieniałego baletu. - Jak pan powiedział, jaki adres? - Czy zabił go jakiś Biały? - pyta Jean. Malcolm X został zabity przez Murzynów, przez czarnych muzułmanów z organizacji kierowanej przez tego starego skurwiela Alego, który zapłodnił nie wiadomo ile swoich „wiernych” i tryumfalny pochód Malcolma zaczął mu zagrażać. Miliarder naftowy ze skrajnej prawicy. H., żywe wcielenie białej rasy i jej obrony w Ameryce, podobno przekazał pokaźne sumy czarnym muzułmanom licząc na to, zresztą słusznie, że powstanie rasistowskich czarnych lig „zbudzi” Białych. - Czy to Biały? Kierowca nie odpowiada. Mówię mu, żeby wrócił do hotelu. Czuję, że jego przygarbione plecy nas nienawidzą: nie nas osobiście, ale jesteśmy pierwszą białą rzeczą, jaka mu wpadła w ręce. Uroczo oświetlone reflektorami drzewa czereśniowe wokół nas przybrały teraz wygląd ludzi, którzy pomylili dzień i przybyli w wieczorowych strojach na przyjęcie mające się odbyć dopiero nazajutrz. Taksówkarz przywozi nas do hotelu. Walczę z chęcią dania mu zbyt dużego napiwku po prostu dlatego, że on jest Murzynem i że właśnie zamordowano Martina Luthera Kinga. - Dojdzie do wybuchu - stwierdza Jean. IX Wybuch nastąpił już nazajutrz. O drugiej po południu naliczono prawie siedemset pożarów, wiele z nich o dwie ulice od Białego Domu. Jak zawsze, młodzi buntownicy palą przede wszystkim własne domy, co czyni, że na każdy sklepik należący do Białego przypada pięć rodzin murzyńskich bez dachu nad głową. Antykwariusz - Żyd z białą brodą, któremu właśnie splądrowano sklep, ukazuje się na ekranie telewizyjnym. „Nie mam do nich żalu. Trzeba ich zrozumieć”. Żydzi są szczególnie zagrożeni, po pierwsze dlatego, że należy do nich połowa sklepów, po drugie dlatego, że Murzynom potrzebni są Żydzi, tak jak wszystkim. Sfilmowano jeszcze jednego nieokreślonego Białego - Grek, Włoch, Ormianin - przed rozbitą wystawą jego pasmanterii; leżą tam jeszcze długie kalesony, jakby wypinały tyłek. „Dlaczego policja nie strzelała? To wstyd, agenci siedzieli w swoich samochodach kiedy plądrowano mój sklep pod ich nosem”. Wolałby widzieć piętnasto-, szesnastoletnich smarkaczy zabijanych dla kilku par kalesonów. Były pewnie w doskonałym gatunku. Mer Waszyngtonu nazwiskiem Washington, Murzyn, zakazał policji strzelać, chyba że zagrożone byłoby ludzkie życie. Dowiaduję się z prasy, że mojego przyjaciela Selvina Dresslera zasztyletowano w kabinie telefonicznej, kiedy robił zdjęcia. Co za pomysł, schronić się do kabiny telefonicznej, gdzie jest się jak szczur w pułapce! Telewizja pokazuje sceny rabowania filmowane przez czarnych reporterów. W ciągu kilku godzin zaczyna się odczuwać pewną kongoizację miasta. Hotel Hilton, gdzieśmy się zatrzymali, podobny jest do luksusowego statku, który dryfuje; personel, całkowicie murzyński, nie odważa się przejść przez własną dzielnicę, żeby stawić się do pracy. Przy krańcowej słabości wielkich miast amerykańskich - po śnieżnej burzy w Nowym Jorku dzieciom brakuje mleka, życie zostaje sparaliżowane - restauracje zamyka się z braku zapasów żywności, śmiecie gromadzą się w zwały po prostu na oczach, owe góry śmieci będące zawsze pierwszą oznaką defektu w cywilizacji. Popiół pożarów spada z nieba na dzielnice absolutnie wolne od „niebezpieczeństwa”, ale i tam szerzą się plotki, że „oni wyszli”. Ruch jest obłędny, bo każdy, kto ma samochód, stara się uciec z tego miasta, gdzie Biali stanowią zaledwie czterdzieści siedem procent i które jest całkowicie otoczone czarnym pasem. Wskaźnik przestępstw kryminalnych jest w stolicy na pewno wyjątkowo wysoki. Dystyngowana, pięćdziesięcioletnia pani domu, słynąca z wystawnych przyjęć, została zgwałcona w biały dzień przez Murzynów w samym centrum, na skwerze, dokąd wyszła z psami. Dzielna kobieta zwierzyła się potem naszemu ambasadorowi, że bardzo bała się o psy, gdyż trójka opryszków groziła, że je zabije. W hallu Hiltona turyści przybyli na festyn czereśni siedzą na swoich bagażach czekając na autokary, które mają ich zawieźć do samolotów; liczbę odlotów zwiększono trzy i czterokrotnie. Twarze mają przygnębione, reakcje najzupełniej niewspółmierne do absolutnie nie istniejącego zagrożenia. Najłagodniej mówiąc, Ameryka może i znalazła swoich nowych Czerwonoskórych, ale na pewno nie nowych pionierów. Na szczęście, spacerując pomiędzy zapomnianymi drzewami czereśniowymi, wpadam na parę Amerykanów w moim guście, takich, jakich kocham. We dwoje mają chyba ze sto pięćdziesiąt lat. Stara dama właśnie fotografuje szczególnie dorodną czereśnię i przysięgam, że drzewo wygląda, jakby pozowało. Jej mąż jest także podobny do uschniętego drzewa o pomarszczonej korze, na którym żadna wiosna nie wymusi już kwitnięcia. Jego niebieskie, wesołe oczy patrzą na mnie z wyrazem porozumienia. - Wie pan, z tym całym bałaganem... with all that mess... tu mamy spokój... we have it all to ourselves. Mamy cały park tylko dla siebie. Odpowiadam: - I love you - i zostawiam ich czereśniowym drzewom. Wieczorem sytuacja się „psuje”, cokolwiek to może znaczyć, do tego stopnia, że na stolicę kieruje się dwanaście tysięcy żołnierzy z oddziałów federalnych i wprowadza godzinę policyjną. Kilka minut wcześniej, gdy przechodzę przed Białym Domem, moim oczom ukazuje się historyczny widok, którego żaden ze świadków nie zapomni: na stopniach siedziby prezydenta karabin maszynowy z lufą zwróconą w stronę ulicy; w kilka godzin później zniknie na osobisty rozkaz Johnsona, ale ja go widziałem. Bardzo piękne! Nic tak nie sprawia wrażenia bezsiły, jak nędzny karabin maszynowy wycelowany na ulicę, przy głównym wejściu do siedziby największej i najpotężniejszej demokracji świata. Nareszcie Ameryka stała się krajem, gdzie może się zdarzyć coś nowego. Ani jednego samochodu na ulicy. Na chodniku obserwuję szczególnie deprymujące zjawisko: Biali i Czarni mijają się unikając patrzenia na siebie, przy czym jedni i drudzy mają miny winowajców. Nawet nie wiedzą, że dany im był przywilej przeżycia historycznej chwili, kiedy zapowiadają się, co prawda jeszcze słabiutko, narodziny nowej cywilizacji. Gdybym był Rosjaninem czy Chińczykiem, życzyłbym z całego serca Ameryce powodzenia tej przemiany. A tym spośród Żółtych i Czerwonych, którzy mówią o „pogrzebaniu” Ameryki, przypomniałbym, że Ameryka jest ogromnym kontynentem i że po to, aby pochować takiego trupa, potrzeba dużo miejsca, dokładnie mówiąc, całej ziemi. Wszyscy, którzy kopią grób Ameryce, przygotowują własny pogrzeb. W hotelu, przechodząc pustymi korytarzami obok otwartych drzwi, jestem świadkiem sceny o nieomal doskonałej brzydocie. Na łóżku siedzi gruba kobieta w majtkach i staniku, z twarzą zalaną łzami, i wrzeszczy zwracając się do kogoś, kogo nie widzę, ale czyja niewidoczna obecność wygląda mi zdecydowanie na idealny typ amerykańskiego męża. - I want to go home. I want to get out of here. Chcę wrócić do domu. Chcę stąd wyjść. - Sure, baby, sure. We’ll be allright, we are getting out to morrow. We’ll be allright. Na pewno, dziecino, na pewno, Wyjedziemy jutro. Wszystko będzie dobrze. A przecież myśl o jakimkolwiek niebezpieczeństwie jest całkowitym idiotyzmem. Słuchy krążące w hallu, według których Murzyni napadną i podpalą hotel, zamknąwszy; uprzednio wszystkie wyjścia, żeby „podkurzyć” klientów jak szczury, jest pomysłem interesującym właśnie jako pomysł szczurzy. W tym wszystkim przejawia się rozterka wewnętrzna bez związku z istnieniem jakiegokolwiek zagrożenia zewnętrznego. Do głosu dochodzi poczucie winy, matka wszelkich niepokojów. Ale ponad wszystkim góruje wrażenie czegoś znanego, co nagle staje się całkowicie obce. Amerykanin, który znał swoich Murzynów, raptem przestaje ich poznawać, rodzi się strach. Czy znacie państwo historię ma rynarza Dybienki, wiernego opiekuna młodego carewicza, ostatniego następcy tronu Wszechrosji? Marynarz ten od lat czuwał nad królewskim dzieckiem z wzruszającym oddaniem i cieszył się pełnym zaufaniem carycy. W czasie przewrotu w pałacu, w którym cesarską rodzinę najpierw trzymano w areszcie domowym, jakiś członek świty niespodziewanie wszedł do pokoju carewicza i zobaczył marynarza rozpartego w fotelu, jak nakazuje wystraszonemu królewiątku ściągnąć sobie buty, obsypując chłopca grubiańskimi wyzwiskami. Dowód, że nigdy nie można liczyć na służących. X Od początku zamieszek usiłuję dodzwonić się do tego, kogo będę nazywał imieniem jego ostatniego, jedenastego dziecka, Red. Poznałem go w Paryżu nazajutrz po Wyzwoleniu, był wtedy sutenerem i jednocześnie studiował na Sorbonie. Zresztą souteneur - utrzymujący, nie jest właściwym słowem, pasowałoby raczej soutenu, utrzymanek. Dziewczyny z placu Pigalle nie czekały na Czarne Pantery, żeby odkryć, że black is beautiful. Fizyczne piękno tego młodego chłopca z Kalifornii stanowiło wartość i społeczeństwo, odrzucając Reda, zmusiło go, by tę wartość eksploatował, jak zmusza kolorowych atletów, żeby stawiali na mięśnie po to, by zdobyć dostęp do wolnego powietrza. Trzeba być odrażającym hipokrytą czy niezłym „moralnym” ścierwem, żeby ośmielić się oskarżać Malcolma X o to, że był alfonsem, a mojego przyjaciela Reda, że pozwalał się utrzymywać dziwkom. Przy obecnym stanie możliwości stworzonych dla Afrykańczyków w Paryżu, oskarżenie ich na przykład o stręczycielstwo stawia przede wszystkim problem niezliczonych Białych, którzy w Afryce przez okrągły wiek mówili swoim boyom: „Przyprowadź mi dzisiaj wieczorem dziewczynę”. Każdy, kto poznał kolonializm seksualny w Indochinach czy w Afryce, dwa razy by pomyślał, nim oskarżyłby Czarnych w Europie, że wszyscy oni są sutenerami, alfonsami. Chociaż kolonializm w ogólnych zarysach w pierwszym półwieczu istnienia był doniosłym etapem w historii, nie ulega kwestii, że to, czemu poddaliśmy dusze Murzynów, choć nie wątpliwie zrobiliśmy także dla nich wiele, powinno nauczyć nas pewnej ostrożności w moralnych ocenach wypowiadanych na ich temat. Marginesowe aspekty kolonizacji seksualnej zrodziły nikczemną instytucję „chłopaczków ssących”, dokonującą masakry w duszach czarnych dzieci. Wynikało to z totalnego odrzucenia czarnej rasy poza ludzkość, a nędznicy, którzy z tego korzystali, nie mieli nawet wymówki, że są homoseksualistami. W Ameryce wystarczy przeczytać autobiografie Claude’a Browna, Clevera czy kilku innych, żeby zdać sobie sprawę, że kondycja psychologiczna, moralna czy ekonomiczna, w jakiej walczy, rozwija lub umiera osobowość młodego Murzyna z getta, pozbawia wszelkiego znaczenia fakt, że ten czy ów Murzyn, dzisiaj adwokat, przywódca polityczny albo pisarz, był w „zaraniu swego życia”, jeśli tak można to nazwać, sutenerem, kryminalistą, handlarzem narkotyków czy narkomanem. Do rzadkości należeli Murzyni, którzy by ze strony matki nie mieli prostytutki w rodzinie. Do rzadkości należą dzieci, których babki nie były wykorzystywane do rozprawiczania pryszcza tych białych młodzieńców. Nie spotyka się dzisiaj Murzyna, który by nie przyznał spokojnie, że jego matka była dziwką. Ale w tym wypadku dziwka - to białe społeczeństwo. W tych warunkach być alfonsem znaczy tyle, co po prostu nagiąć się i zaadaptować, aby przeżyć, zaakceptować dyktat Wszechmocy. Murzyni i Murzynki musieli przejść przez prostytucję, przez sport czy przestępstwo - cztery piąte przestępstw w Ameryce popełniają Murzyni - tak jak Żydzi musieli przejść przez lichwę. Pomogłem Redowi w Paryżu, kiedy zachorował na gruźlicę. Bardzo lubiłem tego chłopca o dziesięć lat młodszego ode mnie, albowiem rozpoznałem w nim gigantyczne wrzenie mojej własnej bezojczyźnianej młodości. Przeszliśmy przez takie same doświadczenia. Ja też musiałem walczyć o przeżycie. Bardzo szybko nauczył się francuskiego i mówił nieskazitelnym argot z dość zabawnym amerykańskim akcentem. Pamiętam, Red, twoje prorocze zdanie, w roku 1951, kiedy nafaszerowany penicyliną - ryzyko zawodu - wrzeszczałeś na wystawie Picassa: „Prędzej czy później młodzi zaczną traktować społeczeństwo tak, jak Picasso traktuje rzeczywistość, rozpieprzając ją na kawałki...” Twoje zdrowie! Jego dwaj starsi synowie to bliźniacy, jeden z nich mieszka u mnie, a raczej ukrywa się w służbowym pokoiku. Czy zauważyliście, że prawie nigdy nie widzicie bliźniąt wśród Murzynów? Bo dla was wszyscy Murzyni są bliźniakami i w waszych oczach są do siebie tak bardzo podobni, że wydają się wam jednakowi. O trzeciej mam wreszcie połączenie z Redem via Los Angeles. Mer Waszyngtonu, pan Washington, ustalił godzinę policyjną na czwartą trzydzieści. Nie mam za dużo czasu. Poznaję jego ciepły głos, pomimo że upłynęło tyle lat. - Nie możesz przyjechać tutaj sam, paleface. Blada Twarz. - Red, muszę się z tobą koniecznie zobaczyć. - Akurat w tej chwili? - Właśnie dlatego, że to jest ta chwila... nie mam ci nic specjalnego do powiedzenia, więc rozumiesz, że to naprawdę bardzo ważne. - Dobrze, wysyłam po ciebie moich chłopaków. Akcent amerykański stał się silniejszy, ale Pigalle jeszcze w nim siedzi. Spodziewam się przybycia dwóch kolosów. W nędznym chevrolecie przyjeżdżają dwaj młodzi, wątli chłopcy. Piętnaście, szesnaście lat? Ale najwidoczniej nadają się, bo po drodze, gdy młodzi cats zbliżają się do naszego samochodu z butelkami benzyny w rękach, natychmiast odchodzą, gdy usłyszą słowa, które dziś rozlegają się w całej Ameryce z jednego krańca na drugi: Soul Brothers, Bratnie Dusze. Pasjonujące jest to wtargnięcie wyrazu „dusza” do słownictwa amerykańskich Murzynów. „Stacja Dusza”: radiostacja Czarnych dla Czarnych. „Muzyka Duszy”: Muzyka Murzynów. Warto przypomnieć, że słowo „dusza” określało do 1861 roku, czyli do daty zniesienia pańszczyzny, chłopów w Rosji. Dusza była jednostką sprzedaży i kupna, cena duszy w okresie „Martwych dusz” Gogola wynosiła około dwustu pięćdziesięciu rubli, co stanowiło mniej więcej dwadzieścia pięć tysięcy starych franków. U Rosjan obowiązywał zakaz sprzedawania oddzielnie członków jednej rodziny, ale czarni niewolnicy amerykańscy byli systematycznie rozdzielani ze swoimi lub zmuszani do małżeństwa według woli ich panów, w celach reprodukcji, jak w dzisiejszych stadninach. Soul Brothers, Soul Brothers. Młodzi się odsuwają. Pali się dom, ale to nikogo nie obchodzi. Natomiast o pięćdziesiąt metrów dalej, przed wystawą magazynu, ludzie patrzą, jak się palą domy na ekranie telewizora. Rzeczywistość jest tuż, o dwa kroki, ale wolą ją obserwować na małym ekranie: skoro wybrano tę, żeby ją wam pokazać, na pewno jest lepsza niż palący się obok was dom. Cywilizacja obrazu osiągnęła apogeum. Istnieją trzy powody psychologiczne - oczywiście są to powody socjologiczne - wyznaczające nagły wybuch murzyńskiej duszy, którego żaden „wódz”, wbrew temu, co twierdzi FBI, nie potrafi ani sprowokować, ani nad nim zapanować. Po pierwsze, i to jest zasadniczy efekt problemu, niestety całkowicie pomijany - młody Murzyn nie wie, że stanowi część jakiejś mniejszości. Żyjąc wśród setek tysięcy i milionów innych Czarnych zgromadzonych w gettach, widzi wokół siebie jedynie braci tej samej rasy, co sprawia, że całkowicie zapomina o liczbowym aspekcie przewagi Białych. Po drugie potworna nuda: każdy podróżny musiał widzieć tysiące Murzynów całymi dniami oblepiających w gronach stopnie oddzielające ich domy od chodnika. Bezrobocie, brak przestrzeni i boisk, nie kończące się weekendy bez rozrywek, bez samochodu, bez możliwości ucieczki, puste wolne dnie w potwornym upale. Czekają. Na co? Na happening, na jakieś wydarzenie. Potrzeba wydarzenia jest tak wielka, że pożar staje się wspaniałym widowiskiem. Bum, baby, bum. Pal, dziecko, pal. Ogień spontanicznie odzyskuje cechę, jaką ludzkość widziała w nim w najdawniejszych czasach i widzi nadal: to jest widowisko. Któż z nas nie przeżył dziwnej chwili satysfakcji, wyzwolenia, patrząc na ogień, bodaj ten, co płonie na naszym kominku? Podpala się sklep Białego, ale przecież palą się domy Murzynów, nędzne domostwa Czarnych! Nieważne. „Kompresja” duszy, rozpacz, nienawiść i frustracja stają się często jak skorpion, jak rodzaj autodafe. Największym problemem amerykańskich Murzynów, ich elit i wodzów, jest pogarda i nienawiść, jakie często wzbudzają Murzyni w Murzynach: jest to forma nienawiści do swojej kondycji. Żeby uciec od pustki bezczasowego życia. Afrykańczyk śpi jak nikt inny. Sen zabija pusty czas. Ostro potępia się śmiech towarzyszący okrutnym torturom i masakrom minionych i obecnych wojen w Afryce: ale ofiara wijąca się z bólu jest przede wszystkim widowiskiem, rozrywką! Niezwykły film „Naga zdobycz”, niesłusznie okrzyczany za rasistowski, ośmielił się nawet to pokazać; ten Biały oblepiony gliną i pieczony na rożnie w groteskowej pozycji, jak prosiak, wśród śmiechów i ogólnej wesołości, to przede wszystkim widowisko, Living Theater - Żywy Teatr. Znaczy to jedynie - i ta prawda głośno krzyczy, żeby ją słyszano: - Murzyn afrykański i Murzyn z amerykańskiego getta mają tę wspólną cechę, że konają z potrzeby kultury. W mieszkaniu Reda zastaję jakieś dziesięć osób: połowa kobiet ma na sobie afrykańskie stroje, są bez peruk. Przez dziesięć lat spędzonych w Stanach Zjednoczonych nigdy nie widziałem amerykańskiej Murzynki bez peruki. Kochałem się z czarnymi kobietami nie podejrzewając, że ich piękne gładkie włosy to import z Azji via Hongkong. Aż do ostatnich czasów przez całe pokolenia wielką tragedią amerykańskich Murzynek były kręcone włosy, „na które nie można patrzeć”. Akceptują mnie z odrobiną ironii. W powietrzu wisi duma, a także coś leciutko protekcjonalnego i drwiącego, jak na przyjęciu zgotowanym cywilowi, który trafia do kantyny jednostki z pierwszej linii frontu. Red przybywa dziesięć minut po mnie. Dzisiaj jest to czterdziestosześcioletni mężczyzna, ale tylko twarz ma lekko naznaczoną dwudziestoletnią murzyńską walką: siła i budowa ciała, świadczące o wiekach dźwigania ciężarów i „wydajności” fizycznej, a man power w dosłownym znaczeniu słowa, nie zmieniły się od czasów naszej młodości. „Materiał ludzki”... Należy do mężczyzn, u których szerokość ramion i masywność torsu oraz ud sprawiają, iż wydaje się mniejszy pomimo słusznego wzrostu. Rysy twarzy straciły trochę ze swojej delikatności, ale nie dlatego, że zgrubiały: po prostu nabrały twardości, zależnej nie od mięśni i kośca, lecz od wyrazu. Jest zafrasowany, jego żona ma rodzić. Obawia się, żeby nie podłożono ognia pod kliniką. - Rozumiesz, to by było fajnie, kazać gliniarzom sfajczczyć klinikę i potem ogłosić, że to myśmy ją sami spalili... Jego francuski prawie nie zardzewiał. - Chyba jednak tego nie zrobią. Red! - Nie, prawdopodobnie tego nie zrobią. Ale pomysł jest no nie? Istotnie, pomysł jest. Patrzy na mnie z wściekłością. Pomysł to pomysł. Siada w zniszczonym fotelu. Ja też potrafię mieć pomysły: - A co, gdybyście tak sami podłożyli ogień pod klinikę,] żeby potem mówić, że to prowokacja policji? - Do tego celu musiałaby służyć klinika Białych... Wyciąga do mnie paczkę papierosów. Gauloisy. Śmiejemy się obaj. - Więc kiedy ten poród? - Any time... W każdej chwili... To moja druga żona i dwunaste dziecko. Mam zamiar kontynuować... - Podaje mi ogień. - Rozumiesz, dla Murzynów najpewniejszy sposób, żeby górować nad Białymi, to pieprzyć bez litości. Wielka wałka. W tej chwili nie pozwalam żonie używać pigułki czy krążka. The more we screw, the more we screw them. Im więcej kopulujemy, tym więcej pieprzymy ich. Kazaliśmy sporządzić prognozy statystyczne: otóż pieprząc do ostatniego tchu, za dziesięć lat możemy osiągnąć pięćdziesiąt milionów... jedną czwartą ludności. Nawet kurwy mają zakaz posługiwania się pigułką czy krążkiem. Za dziesięć lat... Mówię: - To rozpacz. Patrzy na mnie ze zdziwieniem: - Murzyn, który nie jest w rozpaczy, to Murzyn przegrany. Co prawda po angielsku „desperate” jest bliższy wściekłemu niż zrozpaczonemu i to mnie trochę uspokaja. - Możesz zbadać problem ze wszystkich stron, i tak znajdziesz tylko jedno rozwiązanie: ludobójstwo albo miłość. - Bogate społeczeństwa nigdy nie uciekają się do ludobójstwa - powiadam. - Jedyne rozwiązanie problemu murzyńskiego leży między nogami białych kobiet. - A dlaczego nie rozwiązanie problemu Białych między nogami czarnych kobiet? - Wszystko w swoim czasie... czy widzisz nawet tu, w tym pokoju, kogoś bez domieszki białej krwi? Nie ma antybiotyku, który by to uleczył... ale chwilowo wszystko jest nierealne. Nigdy jeszcze seks nie był mniej zdolny do obalenia barier. Racja. To brzmi paradoksalnie, ale im ktoś jest większym liberałem, białym czy czarnym, mężczyzną czy kobietą, o ugruntowanych poglądach, tym bardziej unika międzyrasowych stosunków seksualnych, żeby nie dawać powodu do argumentów rasistowskich w rodzaju tych, jakimi tłumaczy się udział białych kobiet w walce murzyńskiej, mianowicie „seksualnym wyuzdaniem”. Zresztą, przy pigułce i krążku to wszystko jest najzupełniej pozbawione genetycznej przyszłości. Mieszanie krwi odbyło się prawie wyłącznie poprzez czarne kobiety. Dzisiaj powiedziałbym, że prawdopodobnie więcej białych kobiet śpi z Murzynami niż czarnych kobiet z Białymi. Zauważyłem także pewne szczególnie patetyczne zjawisko: rozmawiając z Murzynami o białej krwi, która płynie w ich żyłach, rzadko się słyszy: „Mam białego dziadka”, lecz prawie zawsze: „Miałem białą babcię czy prababcię”. Jakże jesteś smutna. Prawdo, jakaż możesz być głupia. Psychologio! Żaden z młodych Murzynów nie chce przyznać, że jego matka „pozwoliła się pieprzyć Białemu”. Ale odczuwają rozbrajającą satysfakcję, że Białą zerżnął ich czarny dziadek... Potworna zemsta zza grobu dokonywana na własnej krwi. Nagle Red klepnął mnie po ramieniu. - Słuchaj, czy zdajesz sobie sprawę, że dyskutujemy już od trzech kwadransów, a jeszcze wcale nie porozmawialiśmy? Wzrusza ramionami: - Przerażające, no nie? - Tak, dosyć. W Ameryce doszło do tego, że każdy Biały i każdy Czarny, będący w najbardziej przyjaznych stosunkach, gdy się spotkają, natychmiast zaczynają rozmawiać o kolorze skóry. Ralph Ellison w swojej słynnej książce nazwał amerykańskiego Murzyna „człowiekiem niewidzialnym”. A co teraz, kiedy stał się widzialny? Ta nowa widzialność, nagła i rosnąca, w pewnym sensie kryje go jako jednostkę? Dziwny powrót do punktu wyjścia. Amerykański Murzyn sprowadzał się do koloru skóry, ponieważ nie istniał, no i stał się jeszcze bardziej kolorem skóry, ponieważ zaistniał, i to potężnie, jako Czarny. To zresztą dało początek społecznemu zjawisku „zawodowego Murzyna”, żyjącego z koloru swojej skóry w pewnych środowiskach Białych. Mówię Redowi, że Mai jest chora. Dzwonię do niej co dziennie na Beverly Hills, odkąd przyjechałem do Waszyngtonu. - Obawiam się, że umrze. Przez telefon miauczy tak żałośnie... Śmieje się: - Słyszałeś już o kocie, który miauczy wesoło? Jestem szczęśliwy, że w pełni wybuchu przemocy, zaledwie w kilka godzin po zabójstwie Luthera Kinga, Red nie mówi: „No właśnie, rań mi serce. Mów o twojej chorej kotce syjamskiej, świetny moment”. Eksplozja za moimi plecami: jeden z Murzynów rzucił butelką w telewizor, który przez chwilę skwierczy i umiera. - The bastards. Łajdaki. Ma rację. Od chwili morderstwa ze wszystkich stacji wypływa nieustający strumień pochwał Martina Luthera Kinga - a przecież sześć tygodni temu Edgar Hoover, wieczny i nie zmienny szef FBI, nazwał go wobec dziennikarzy „największym kłamcą świata”. Telefon Martina Luthera był podsłuchiwany w dzień i w nocy przez władze federalne, za specjalnym zezwoleniem ówczesnego szefa amerykańskiej Sprawiedliwości, senatora Boba Kennedy’ego, którego potem widziano, jak kroczył za trumną u boku wdowy. Sześć tygodni wcześniej sam Carmichael, podówczas u szczytu popularności antybiałej, nazwał Kinga coon, słowo jeszcze bardziej obraźliwe niż nigger - Ruch apostoła - przeciwnika przemocy uważano już za skończony, jego samego zaś za „pogrzebanego”. Wystarczyło umrzeć, żeby ożył. Telewizja jest szczególnie odrażająca: ta ciągła defilada Białych i Czarnych wychwalających człowieka, który pierwszy rzucił hasło: „Black is beautiful”. Pogrzebowe głosy spikerów, różana woda wylewana strumieniami, radio, telewizja, prasa: stary sposób kupowania sobie sumienia płacąc żalem za grzechy i wyznaniem swoich win. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego: pośmiertne odkrycie człowieka, z którego wszyscy kpili czterdzieści osiem godzin wcześniej. Wolę stanowczo szczery cynizm tej białej zdziry, która w hallu hotelowym oświadczyła po zabójstwie: - „Nareszcie dobrze wykonana robota. A good job well done”. Red patrzy na dzieciaki biegające po ulicy z butelkami benzyny w ręku. - Jaka jest w tej chwili wasza taktyka? Kręci głową: - Nie ma taktyki. Wszystko jest spontaniczne. Nasz naród żyje w stanie stałej prowokacji: bogactwo białej Ameryki wobec dwudziestu milionów Murzynów bez siły nabywczej i obrabowanych ze swoich praw. Czy myślisz, że to my przygotowaliśmy bunt w Watts z trzydziestoma dwoma zabitymi? Prawdziwymi organizatorami są biali kupcy, którzy sprzedają ludności w biednych dzielnicach produkty, biorąc za nie trzydzieści procent więcej niż w dzielnicach bogatych... Brak komunalnych środków transportu jest tak dotkliwy, że Murzyn nie posiadający auta nie może przychodzić do pracy, nawet jeżeli ją znajdzie... - A ty? - Werbownik do Wietnamu. Nie rozumiem. Tym razem, chociaż najbardziej ewidentną cechą sytuacji Czarnych jest absurdalność, tracę kontakt z rzeczywistością. Albo z absurdem. Wychodzi na jedno. - Co ty pleciesz? - Rekrutuję młodych Murzynów do Wietnamu... - Musiał zauważyć na mojej twarzy wyraz przerażenia, gdyż zrobił potwierdzający gest. - Tak. Przez chwilę milczymy, potem jednak zadaję mu pytanie: - Co mają z tym wspólnego Wietnamczycy? - No to ci powiem: na razie mam Wietnamczyków gdzieś. Jedyni bracia, których znamy, dopóki walka trwa - to Murzyni. Innych, wszystkich innych, w tej chwili mam gdzieś. I to głęboko. Liczy się jedynie to, że dzięki Wietnamowi będziemy dysponowali potem siedemdziesięcioma pięcioma tysiącami młodych Murzynów, znakomicie wyćwiczonych do partyzantki. Czy oni tego chcą, czy nie, taktyka najwyższego amerykańskiego dowództwa w Wietnamie, taktyka walk ulicznych, walk w dżungli oraz infiltracji, doprowadzi do sformowania zawodowej armii murzyńskiej, a jeżeli uwzględnisz, że to da najskromniej licząc „kadrę” z czterdziestu tysięcy ludzi i że każdy jej członek wyszkoli potem tutaj grupy bojowe, zrozumiesz, dlaczego uważam każdego Murzyna, który powstrzyma naszych młodych mężczyzn od zaciągnięcia się na wojnę wietnamską, za zdrajcę. Gdyby wojna wietnamska miała się skończyć dzisiaj, byłaby to dla nas klęska. Żeby osiągnąć dobry rezultat, potrzeba trzech, czterech lat. - 1 co potem? - Potem to metafizyka. - Zawahał się przez chwilę. - Coś ci powiem. Co powinniśmy otrzymać, a co otrzymamy - to przekracza wszelką wyobraźnię: niezależne murzyńskie państwo, całkowicie finansowane z pieniędzy Białych przez co najmniej trzydzieści lat. Masz pojęcie? Jesteśmy zmuszeni walczyć na śmierć i życie z Białymi, bez których nie możemy się obejść. Żeby stary kumpel taki jak Red zaczynał wyśpiewywać hymny na cześć Nowej Republiki Afryki, która by się składała z pięciu południowych stanów wydartych Białym, a byłaby do pomyślenia dopiero po nuklearnym zniszczeniu Stanów Zjednoczonych i stu milionach zabitych - to wiele mówi o „przymusowej” ewolucji dawnych umiarkowanych oraz o rośnięciu w cenę fanatyzmu. - Opowiadaj to innym. Twoja Nowa Republika Afryki jest dobra jako środek nacisku na białe społeczeństwo, i nic więcej - powiadam. Ani drgnie. Jego twarz kłamie. Wiem, że on w to nie wierzy, że może wierzyć... - Widzisz inne rozwiązanie? - Tak. ... Zostawiłem ich tam, w Paryżu, oboje, w moich dwóch służbowych pokojach odpowiednio urządzonych, młodego amerykańskiego Murzyna i bardzo białą młodą Francuzkę. Chłopak jest synem Reda, ma dwadzieścia dwa lata. Dezerter z US Army w Niemczech. Ale bynajmniej nie tak jak jego koledzy, dlatego że nie chciał jechać do Wietnamu. Dezerter z miłości. Ballard spotkał w Wiesbadenie Francuzeczkę, była au pair w niemieckiej rodzinie i wracała do Paryża. W dwa miesiące po jej wyjeździe zdezerterował. Widzę Ballarda, jak siedzi na łóżku z hipisowskim medalem na nagiej piersi, słyszę jego głos, podczas gdy Red i ja milczymy, i to tak, że cały obszar tego milczenia nagle zajęty jest przez głos skromnej ludzkiej prawdy, osaczonej ze wszystkich stron... - Fuck them all. Niech idą wszyscy do cholery. Powtarza to z zawziętą urazą do owych żelaznych praw, które człowiek ustala dla zwiększenia przymusu, jak gdyby prawa natury były nie dość bezlitosne. - Fuck them all. Niech zdychają. Przede wszystkim nie chcę iść zabijać czegoś Żółtego, żeby się wprawić do zabijania potem czegoś Białego, a to wszystko dlatego, że jestem Czarny. Nie jestem samym kolorem skóry. - Wyrzuca papierosa przez okno. - No i przecież zrobiłem jej dziecko. Madeleine zmywa właśnie w zlewie, w pobliżu okna. Jej matowa skóra przypominałaby cień słońca, gdyby coś takiego było możliwe. Delikatne nadgarstki, włosy cieplarniane jak u tych Francuzek w Algierii, które tak kochał Camus. Rodzice przyjechali o parę dni wcześniej z Tuluzy, gdzie prowadzą restaurację „Des Pieds Noirs”, Sachezowie skundleni z Owerniakami. Nikt ich nie uprzedził, że Ballard jest Murzynem. Przyjąłem ich u siebie i poinformowałem, że mają zięcia Murzyna. „Ach tak” - powiedział ojciec, matka zaś, pokazująca w uśmiechu złote zęby, nie wyglądała ani na zdziwioną, ani na zgorszoną. Zdanie wypowiedziane potem przez ojca Madeleine należy do tych, które ostatecznie wyzwalają człowieka z koloru jego skóry: - Chcielibyśmy go zobaczyć. Zazwyczaj u nas, tak jak w Ameryce, słowo „Murzyn” całkowicie wystarczy jako opis człowieka w całości. Ale ci Francuzi z Algierii mieli lepsze serca. Zobaczyli go. Jedyne, co ich głęboko poruszyło, to sprawa dezercji. - Nie powinno się tego robić swojej ojczyźnie - mówił pan Sanchez, który zresztą nie nazywa się Sanchez. Ballard miał nieszczęśliwą minę. Czułem się jak w dialektycznej łamigłówce z niekończącymi się powikłaniami. „Pieds-Noirs” - Czarne Stopy - wypędzeni z Algierii, tłumaczący młodemu amerykańskiemu Murzynowi, że należy być patriotą, gdy tymczasem pewien odłam opinii murzyńskiej żąda niezależnego państwa jak Algieria... Powiedziałem: Będzie amnestia. Jak tylko wojna się skończy. - Tak, ale tymczasem... - Zdobędę dla niego papiery. Milczymy, Red i ja. Czy pozwoli mi odejść nie zadawszy ani jednego pytania? Nie wybacza swemu synowi, że odmówił „treningu” kosztem Wietnamczyków, potrzebnego po to, że by później wrócić do Stanów Zjednoczonych i „przygotowywać” bojowników „czarnej władzy”, żeby ich, być może, poprowadzić do walki. Do Ballarda żywi urazę, nie różniącą się wiele od „wstydu”, jaki ogarnia starego wojaka, który czuje się zhańbiony, że jego syn nie chce się bić. Pytam go: - Masz wiadomości od Filipa? Twarz mu się odpręża. Najpierw się uśmiecha, potem śmiechem pokrywa dumę. - Uczy się zawodu. Dwa lata w marines, następnie przeniesiony do elitarnej jednostki, wiesz, takie Zielone Berety. Kręci mi się lekko w głowie, absurdalność, obłęd paradoksu i logiczne majaczenie tej ojcowskiej „dumy” są tak ogromne, że wzbiera we mnie gniew, i to o tyle boleśniejszy, że nie skierowany na nikogo, nie mający celu poza nami sa mymi. Ideologie coraz natrętniej pytają, czym są nasze mózgi, za każdym razem, kiedy sądzę, że pytają o społeczeństwa... Od dawna wiem, że nasza inteligencja służy nieświadomej wrodzonej aberracji. Ale w przypadku Reda rozsądek naprawdę woła o pomoc. Albowiem jego duma, ojcowska satysfakcja, że jego syn tam, w Wietnamie, spełnia swój „obowiązek” w elitarnej jednostce, i że z tego wspaniałego żołnierza wyrośnie pewnego dnia dla black power dowódca do walki właśnie z tymi, którzy są dzisiaj jego towarzyszami broni i którzy go wyszkolili na karkach Wietnamczyków do wojny przeciwko nim samym, otóż ten pomysł należy do fantastycznej, absolutnej nierzeczywistości, do krwawej abstrakcji, która może kiełkować jedynie w psychice getta nie mającego awaryjnego wyjścia. Jeszcze raz przyglądam się twarzom wokół siebie, afrykańskim ubiorom. A w tych strojach temu, co jest najbardziej autentyczne w amerykańskiej Ameryce - Murzynom. Połączenie idealizmu i naiwności, które ongiś cechowało „amerykańskie marzenia”. Mam ochotę powiedzieć im prawdę. Bo ja ją znam, tę prawdziwą „prawdę” o „bohaterze” Reda, jednym z przyszłych wielkich liderów czarnej rewolty... Zgoda, to bohater. Sure thing, hę is a hero allright... Ale nie mam prawa. Obiecałem. Oznaczałoby to koniec naszej przyjaźni, gdyż, tak czy inaczej. Red by mi nie uwierzył. W Paryżu czytałem kilka listów Filipa do brata. Jeden mam wciąż przed oczami. Był z września 1967 roku, kiedy Ballard służył jeszcze w Niemczech. Oto co zawierał w tłumaczeniu: Podobno niektóre typy dezerterują. Nie u nas. Nie znam ani jednego. Pewnie rekruci, którzy się jeszcze nie bili. Nie. To mięczaki. U nas tutaj są sami ochotnicy. Faceci, którym zależy. Nie jakieś zgniłki z cywila. Bo to jest tak: Filip zamierza pozostać w wojsku, chce być zawodowym oficerem. Wynika to z każdego listu do Ballarda. Nie wiem, jakie miał zamiary na początku, ale jedno jest pewne: Murzyn znalazł swoje miejsce w amerykańskim braterstwie zabijając Wietnamczyków. To normalne. Braterstwo zostało wynalezione nie dla psów. Wszyscy ci, którzy zabijali przez lata, wiedzą tak jak ja, że braterstwo rozwija się w jednostkach frontowych. W oddziałach Legii Cudzoziemskiej nie było Francuzów, Algierczyków, Żydów, Murzynów czy Greków... byli tylko bracia zabójcy i zabijani. Rzadko zdarzyło mi się doznać tak nagłego porywu sympatii i litości jak teraz, kiedy Red opowiada mi z dumą o synu, który tam, w Azji, „uczy się właśnie zawodu”, żeby stać się pewnego dnia, kto wie, może jakimś Che Guevarą „czarnej władzy”. - Ten nygus już prawie wcale do mnie nie pisuje - mówi. - Pewnie ma za dużo zajęć. No i jest przecież cenzura wojskowa, nie może powiedzieć, co myśli, natychmiast odwołaliby go z bojowych jednostek. Wiesz, kogo mi przypomina Fil? Ben Bellę. Adiutant w armii francuskiej, odznaczony, piętnaście lat nienagannej służby, no i wypieprzył was z Algierii. - Wreszcie pyta mnie po cichu: - A co się z nim dzieje, z Ballardem? - Ożeni się z nią. - Skończy tak, jak ja tam zaczynałem - mówi Red głuchym głosem. - Jako alfons. - Nie sądzę. Wzrusza ramionami. - Skończy na tym, że wyśle tę małą na ulicę, na Pigalle, i pozwoli, żeby go utrzymywała, bo w Paryżu Murzyn, żeby znaleźć pracę... Nie ma szans, ten gówniarz. He hasn’t got a chance. Przegra. - Teściowie się nim zajmują. Wydaje się zdziwiony. - Oni się zgadzają? - Tak. Nic już więcej nie mówi. Francja nie jest monolitem. Nie składa się z samych łajdaków. - Wiesz, że Filip dostanie awans na oficera? - Uśmiech ma być cyniczny, ale duma przeszkadza. Red zapala się: - Są jeszcze wśród nas idioci, którzy pyskują przeciwko wojnie w Wietnamie. A przecież wystarczy zastanowić się przez chwilę, żeby zrozumieć, że ta wojna to najlepsze, co mogło nas spotkać. Za każdym razem, kiedy zaczynają mówić o negocjacjach w Hanoi, chce mi się rzygać... Najlepszy trening na świecie, oto czym jest Wietnam. Nawet sam Jack Kennedy kładzie nacisk na partyzantkę i walki uliczne... W chwili, kiedy przepisuję te stronice, mam przed oczami paczkę z dziesięcioma listami Filipa. Pełne są wyrazu „my”. Gwarantuję, że nie ma w tym ani trochę literatury. Tego „my” nie potrafiłbym wymyślić. „My” robimy, co w naszej mocy, żeby pomóc tym ludziom, ale przecież muszą sami sobie pomagać. „My robimy za nich robotę... Ci ludzie nic nie robią, żeby mieć demokratyczny rząd... My...” Tak mówi amerykański Murzyn. Najstarsza integracja na świecie: integracja śmierci zadawanej lub własnej. Panika ogarnia mnie w pokoiku o przegrzanych ścianach. Ta moja tajemnicza klaustrofobia. Przez omyłkę coś zostało zamknięte we mnie, w mojej ludzkiej skórze. - Odprowadzę cię do domu. Wychodzimy. Na schodach pyta mnie drwiąco: - A Biały Pies? Staję w miejscu. - Skąd, u diabła... - Jean mi o tym opowiadała jakiś miesiąc temu. W Los Angeles. Biedny zwierzak. - Właśnie jest w trakcie przetresowywania. Odpowiada spokojnie: - W końcu to my ich samych przetresujemy. - Pochyla głowę ze znużeniem. - Jednak to już przesada... co za pomysł, oblać psa benzyną i podpalić... Biedna Jean, jak ona szlochała... Nie rozumiem, co mi tu opowiada, ale chwila nie jest odpowiednia do zadawania pytań. Nie co dzień zdarza się okazja widzieć, jak wylatuje w powietrze cywilizacja tam, gdzie jest u szczytu swojej potęgi i bogactwa. Uzbrojeni policjanci gadają, palą i śmieją się w swoich półciężarówkach, a tymczasem wystawy sklepowe rozpryskują się, rozbijane żelaznymi drągami. Kiedy wybuch zamieszek rasowych osiąga apogeum, rzuca się w oczy natychmiast stosowana zasada „każdy dla siebie”. Plądrownicy starzy i młodzi zderzają się, niekiedy obrzucają obelgami wyrywając sobie z rąk towary. Gospodynie sprawiają wrażenie, jakby robiły zakupy wśród chaosu poprzewracanych stelaży. Matki rodzin postępują rozsądnie, wybierają artykuły pierwszej potrzeby po dojrzałym namyśle, pod okiem policji, która ma rozkaz nie interweniować. Ten pęd do rabowania stanowi naturalną odpowiedź niezliczonych konsumentów, których prowokatorskie społeczeństwo na wszelkie sposoby zachęca do zakupów, nie dając na to środków. Nazywam „społeczeństwem prowokatorskim” każde społeczeństwo obfitości znajdujące się w stanie ekspansji ekonomicznej, gdyż ono stale popisuje się swoimi bogactwami, za pomocą reklamy, luksusowych wystaw i atrakcyjnej prezentacji namawia do konsumpcji i posiadania, pozostawiając jednocześnie na marginesie znaczną część ludności, którą prowokuje do zaspokajania potrzeb istotnych czy sztucznie tworzonych, ale odmawia jej środków na nasycenie tego apetytu. Czy można się dziwić, że młody Murzyn z getta, otoczony cadillakami i luksusowymi sklepami, bombardowany przez radio i telewizję hałaśliwą reklamą, która siłą wciska uczucie, że nie może się obejść bez tego, co mu proponują, począwszy od ostatniego modelu tegorocznego, „obowiązkowego” auta, wypuszczonego przez Generał Motors lub Westinghouse, po ubrania, aparaty uszczęśliwiające oczy i uszy czy tysiąc innych sezonowych reinkarnacji gadżetów, bez których nie może żyć, jeśli nie jest gamoniem; więc czemu się dziwić, że jakiś młody chłopak popędzi przy pierwszej okazji do stoiska za rozbitą szybą wystawową? W szerszym aspekcie rozpustna prosperity białej Ameryki w końcu zaczyna działać na mniej rozwinięte, ale informowane masy Trzeciego Świata jak wystawa luksusowego magazynu przy Piątej Alei na młodego bezrobotnego z Harlemu. Dlatego nazywam „społeczeństwem prowokatorskim” takie, które tworzy lukę pomiędzy bogactwami, którymi dysponuje, które wychwala za pomocą reklamowanego striptizu, poprzez ekshibicjonizm stylu życia, nawoływanie do zakupów oraz wytwarzanie psychozy posiadania, a środkami, jakie daje masom na zaspokajanie nie tylko sztucznie stworzonych potrzeb, ale także, i zwłaszcza, potrzeb najbardziej elementarnych. Ta prowokacja staje się nowym zjawiskiem z powodu osiągniętych proporcji: staje się nawoływaniem do gwałtu. Gdy getto zaczyna płonąć, ludzie łapią byle co. Czy można odgadnąć, co ten młody Murzyn zamierza robić z gołym woskowym manekinem, z którego ktoś inny już zdarł ubranie, on zaś taszczy go pod pachą? Albo ten z siedmioma koszami na papiery. Już lepiej rozumiem tamtego, który idzie tam dalej, obładowany rolkami papieru higienicznego: w ten sposób zabezpiecza sobie tyły. Dzieciaki umorusane konfiturami rozbijają słoiki z faszerowaną rybą i zjadają ją na miejscu, zażywna jejmość unosi w powietrze, żeby lepiej podziwiać, czarne koronkowe majteczki, a jej sąsiadka medytuje nad tandetną sztuczną biżuterią, sprzedawaną we wszystkich drugstores. Mnie to przywodzi na myśl szklane paciorki, którymi zaskarbiano sobie względy afrykańskich szczepów w czasach Stanleya i Livinstone’a. Podziwiam także kobietę, która dokładnie obmacuje melon, po czym odkłada go na bok i wybiera inny. Ci ludzie nie rabują, oni się słuchają. Reagują na dyktat zalewających ich reklam, na wezwanie do nabywania i konsumpcji, na stałe uzależnianie, jakiemu są poddawani przez osiemnaście godzin na dobę. Reklamy w radiu i telewizji wprost nawołują do rewolucji... Red prowadzący chevroleta w ślimaczym tempie wskazuje głową na wyrostków rzucających melonami w wystawę sklepu z artykułami biurowymi. - Masz pojęcie, że oni nawet nie wiedzą, kto podpalił lont? - Milknie i gwałtownie hamuje. - Ty mi nie wierzysz. No to zapytamy ich. Przez otwarte okienko wychyla się do jednego z chłopaków. Szesnaście, siedemnaście lat? Chudy jak kot dachowy, wargi szerokie, grube, które ponoć zohydzają białym kobietom samą myśl o pocałunku, ale są dokładnie tym, co trzeba, żeby uatrakcyjnić myśl o gwałcie... - Synku, wiesz, kto to był Martin Luther King? Chłopak jest wystraszony. - No, sir. - And you? - No, sir. Wtrąca się trzeci, twarz ma ściągniętą: - Właśnie został zabity. - Czy wiesz, kim był? Dzieciak zastanawia się chwilę. Potem wyrzuca z siebie bez zastanowienia, a ja wiem, że on tylko powtarza jak nagrana taśma słowa, które słyszał: - He was an Uncle Tom. Był to „Wuj Tom”. Uncle Tom... wyraz całkowitej pogardy jednego Murzyna do drugiego. W „Chacie wuja Toma”, w tej powieści, która odegrała dużą rolę w zniesieniu niewolnictwa. Wuj Tom jest sympatycznym niewolnikiem, jego dobroć wyciskała z naszych oczu łzy, jak te małe słodkie dziewuszki u Dickensa. Dzisiaj „Wuj Tom” jest określeniem tak pełnym nienawiści jak u nas w podziemiu słowo „kolabo”. Red z zadowoloną miną podkręca szybę i odjeżdża. „He was an Uncle Tom”. Mam teraz przed oczami twarz Coretty Luther King, kto wie czy nie najpiękniejszą kobiecą twarz od Rut po królowe Judei i Egiptu; twarz, którą nieśmiertelne zdjęcie ujawniło światu z jej wyrazem cierpienia i godności, jakiego nie wymyśliłby żaden młody Michał Anioł, Bellini czy inni zawodowcy tworzący Piety. Ogarnia mnie nienawiść. Prawdziwa nienawiść psa skaczącego do gardła, chwyta mnie ona zawsze, gdy napotykam przejawy najpotężniejszej siły duchowej wszechczasów: Głupoty. - Red, jak myślisz, czy Martina Luthera Kinga zabił Murzyn? Ani drgnie, patrzy prosto przed siebie. - Możliwe. Jeżeli tak, to za pieniądze Białych... - A co, jeżeli został zabity przez Białego, któremu zapłacili Murzyni? - To też możliwe. Przecież wyście ukształtowali Murzynów. - Oho! - Co? - Po raz pierwszy mnie w to pakujesz. - To się tylko tak mówi. Widzę, jak z plądrowanej właśnie drogerii wychodzi grupka wyrostków, mają pełne ręce pudełek Ruby i Tampax. Wybucham śmiechem. Red patrzy na mnie zezem. - Nie ma się z czego śmiać. Podpaski higieniczne są najlepsze do produkcji koktajli Mołotowa. Zatrzymują benzynę. Teraz jedziemy prawie wyludnionymi ulicami. Nagle, na jakimś zakręcie, Red gwałtownie hamuje. To, co potem nastąpiło, nazwę „prawdą o Stokleyu Carmichaelu”. Zobaczyłem go na własne oczy, jak stał przed domem towarowym, pośrodku grupy kilkudziesięciu Murzynów, i wrzeszczał. Słyszałem tylko skandowane wyrazy z ust tego, który jest uważany za najlepszego mówcę wśród bojowników, jedynego intelektualistę umiejącego nawiązać kontakt z ulicą; Murzyn o jasnej skórze, jeden z tych, który nigdy nie powie „mój dziadek był Biały”, ale nie zawaha się mówić o białych kobietach w swoim rodowodzie, gdyż w tej bezlitosnej walce nie ma drobnych korzyści, a to ma znaczyć, że jakąś Białą przeleciał Murzyn. Byłem za daleko. Nie usłyszałem całej tyrady, ale cytuję tutaj słowa znanych czarnych dziennikarzy, opublikowane w prasie. Scenariusz można streścić w sposób następujący: Stokley Carmichael pojawia się na ulicy wśród młodych ludzi. Wchodzi do domu towarowego i nakazuje personelowi, żeby go opuścił i zamknął drzwi. Wychodzi z powrotem na ulicę i zwracając się do ogromnie podekscytowanych młodych, potrząsa rewolwerem małego kalibru. - Co tu robicie? Gołymi rękami? Wracajcie do domów, chwyćcie za broń. Wtedy jeden z mężczyzn dobywa z kieszeni rewolwer. Samochody policyjne stoją o pięćdziesiąt metrów dalej. Reakcja Stokleya: - Nie! Nie chcę, żeby została zmarnowana bodaj jedna kropla czarnej krwi. Uważam, że ten epizod ma kapitalne znaczenie dla zrozumienia niezwykłej gwałtowności wypowiedzi wojujących intelektualistów. Niezliczone razy mówili mi w moim własnym mieszkaniu w Paryżu, że świat nie będzie zbawiony, dopóki nie uwolni się od „białych demonów”. W rzeczywistości chodzi tu o parę czynników psychologicznych, które koniecznie trzeba zrozumieć, nim się zawierzy łatwiźnie, jaką jest odpłacanie nienawiścią. Wezwania do mordowania Rap Brownów, Cleverów, Hillardów czy innych „katalizatorów”, jak Le Roi Jones, działają jak zawory bezpieczeństwa, którymi uchodzi nadmiar urazy siedemnastu milionów zapomnianych ludzi. Jednym z rezultatów osiągniętych przez ich gwałtowne wezwania jest zmniejszenie potrzeby przemocy fizycznej, a jednocześnie wpojenie młodzieży uczucia dumy, nie do pomyślenia jeszcze przed dziesięcioma czy piętnastoma laty. Twierdzę, że podżegające apele przywódców getta nigdzie nie sprowokowały masakry, sprawiły raczej, że uniknięto najgorszego. Potęga słowa jest tak wielka, że samo wymówienie go wystarczy i... uwalnia. To, co nazywa się „retoryką getta” jest potrzebne, żeby ośmielić. Tkwi w tym domieszka Afryki. Moi afrykańscy przyjaciele pierwsi stwierdzili, że na czarnym lądzie powiedzieć często zastępuje zrobić, że słowo zastępuje czynność, upodobanie zaś do gadania, do słów, bywa nadal silniejsze od urzeczywistnienia celu. Ale w przypadku amerykańskich Murzynów słowa skrajnej nienawiści, wypowiedziane przeciwko Białym, zastępują w gruncie rzeczy akt polegający na odzyskaniu uczucia męskości oraz godności poprzez słowne wyzwanie. A zatem zachowanie się Stokleya Carmichaela jest najzupełniej typowe. Najpierw wpada do sklepu, wyrzuca Białych i każe zamknąć drzwi. Następnie prosi młodzików, żeby wrócili do domów i „chwycili za broń”, której w dziewięciu przypadkach na dziesięć nie posiadają, ale to równa się nakazowi opuszczenia ulicy. Kiedy jeden z chłopców nagle wyciąga rewolwer, on mu mówi: „Nie, nie chcę, żeby została zmarnowana bodaj jedna kropla czarnej krwi...”, co pod pretekstem ratowania życia Czarnych zapobiega przelewowi krwi. Niewiarygodna inflacja słów w naszej epoce rozlewa się od jednego bieguna ziemi do drugiego i zapowiada całkowite wyczerpanie słownictwa, po czym może nastąpić powrót do zagubionej dziś autentyczności stosunku słowa do prawdy. Rywalizacja reklamy handlowej i politycznej propagandy zerwała wszelkie więzy pomiędzy rzeczywistością i realną wartością rzucanego na rynek produktu, dezodorantu czy ideologii, a jakąkolwiek autentycznością. Paście do zębów, która „ratuje” zęby Zachodu, Czerwone Chiny odpowiadają „Beethoven jest wrogiem ludu”, i niestety nawet papież Paweł VI nie daje się zdystansować: czy nie ogłosił niedawno, że bunt holenderskich księży przeciwko celibatowi jest „krzyżowaniem Kościoła”? Czyżby trzeba było przypominać papieżowi, czym było Ukrzyżowanie? W tym oto kontekście obłędnej rozpusty języka, w tej inflacji słów z eskalacją superlatywów coraz bardziej pozbawionych prawdziwej treści, należy umieścić „wezwania do masakry” wodzów „czarnej władzy”. Red zatrzymał się przed Hiltonem. Wysiadłem. Niewiele brakowało, żebym mu powiedział: „Red, miej się na baczności”, ale potworność takiej rady przywodzi mi na pamięć tę, którą moja matka dała mi w czasie wojny, kiedy opuściłem niebo pełne pocisków przeciwlotniczych i meserszmitów, że by wziąć krótki urlop: „Wkładaj szalik, jak wchodzisz do samolotu”. - Red, gdzie leży prawda? Nawet gdybyście zwerbowali dwadzieścia tysięcy czarnych specjalistów powracających z Wietnamu, oni mieliby przeciwko sobie osiemdziesiąt tysięcy białych specjalistów, którzy także wrócili stamtąd... Twarz zamknięta. Nigdy nie widziałem go tak smutnym; smutek został stłumiony już dawno. Smutek - to Murzyn z czasów ojca... - Cóż, w wypadku porażki... Zawahał się lekko. Myślę, że on ma poczucie zdrady. Ale nasza przyjaźń liczy już dwadzieścia lat. - Możliwe, że poniesiemy klęskę, tacy jak my, których nazywasz ekstremistami... A jednak pracowaliśmy dla „umiarkowanych”. Bez nas nie mogą nic zrobić. W razie buntu Murzynów ekstremizm pracuje na rzecz umiarkowania... - Cześć. - Cześć. Odjeżdża. XI Wracam do domu, a w dziesięć minut później muszę zmobilizować całą zimną krew, żeby nie dać kopa w tyłek jednemu z największych gwiazdorów Hollywoodu, jednemu z tych supersamców tak przejętych własnym mitem, że nęka ich tylko jedna obawa: że przez chwilę ktoś mógłby się zająć kimś innym niż oni. Film Jean został przerwany i młody czterdziestodwuletni amant, który ma być partnerem mojej żony w innym filmie w mojej reżyserii, już od kilku dni włóczy się za nią po Waszyngtonie, „żeby omówić obsadę”. Jest to jeden z tych niesamowitych bubli z Actors Studio, gdzie pod pretekstem kształcenia aktorów urabia się psychikę młodych adeptów mieszanką psychodramy i psychoanalizy, z pseudotroską o weryzm i realizm, rezultaty zaś można zaobserwować u bardzo licznych osobników, których ta „metoda” doprowadziła do zerwania ze sztuką, a zarazem z rzeczywistością. Od kilku dni powtarza nam, że w filmie jest pewna scena, która go dręczy, scena miłosna, i że chciałby ją jeszcze raz przerobić z Jean, pragnąłby ją „przeżyć”. Zastaję go całkiem pijanego w moim mieszkaniu. Na ekranie telewizora defilada przyjaciół i wiernych przed otwartą trumną Martina Luthera Kinga. Ale supersamiec ma inne kłopoty. Jego oczy mają ową oleistą bladość, ów błękit nałogowych alkoholików, przezroczysty, a zarazem jakby zakrzepły. Utyskuje. Chce powtarzać tę wielką scenę miłosną bez świadków i nie rozumie, dlaczego Jean Seberg żąda, żeby reżyser był na próbie. On go nie chce. Sekwencja jest zbyt intymna. Dlaczego moja żona odmawia przyjścia do jego mieszkania, żeby odbyć próbę sam na sam? Tłumaczy mi, że najważniejsze, aby partnerzy poznali się lepiej, żeby odkryli gesty, jakie każdy z nich robi kochając się, żeby reagowali jak należy... Według niego święta metoda Actors Studio wymaga, żeby oboje „przeżyli” tę sekwencję, tak aby mogli powrócić do niej w duchu podczas kręcenia. Czy ja, który także jestem „twórcą”, nie mógłbym wstawić się u Jean i przekonać jej, że by zgodziła się na próbę w jego mieszkaniu? Krótko mówiąc, ten skurwysynek prosi mnie, żebym użył presji na moją żonę i przekonał ją, aby się z nim przespała. Na ekranie telewizyjnym martwa twarz Martina Luthera Kinga. Supersamiec nawet okiem na nią nie rzuci, podniecony swoją obsesją, w której można odgadnąć przerażenie aktem seksualnym i potrzebę odzyskania pewności siebie. Czuję nieodpartą chęć, by chwycić butelkę whisky i trzasnąć nią w łeb tego gnojka. Byłoby to zabawne, gdyby nie ta martwa twarz czarnego apostoła biernego oporu na ekranie. Obok mnie supersamiec, który przecież wyznaje „postępowość”, jeśli chodzi o Murzynów, nalewa sobie następną whisky bez jednego spojrzenia na twarz Coretty i Martina Luthera Kinga. Nadal tłumaczy mi, że to w interesie sztuki, że jest niesłychanie ważne, żeby on i moja żona „próbowali” w łóżku bez żadnego świadka. Powstrzymuję się z całych sił. Bierny opór, bierny opór... Pięści mam zaciśnięte, gardło ściśnięte. Nareszcie rozumiem fizycznie wszelkie gwałtowne reakcje upokorzonych Murzynów. Pastorze Martinie Lutherze King, czy rzeczywiście wiedziałeś, jaką zwierzęcą potęgę zaatakowałeś pokojowo? Wchodzę w układy. Kopnięcie w tyłek to naprawdę nie jest przemoc. To coś dobrotliwego. A kubełek lodu rzucony w twarz odświeża. Staram się, jak mogę. Nawet pomagam mu się podnieść. Mój film leży, nigdy nie będzie zrobiony. To chyba najdroższy na świecie kopniak w tyłek: budżet filmu wynosił trzy miliony dolarów. Wyłączam telewizor. Mam wrażenie, że oczy martwego mnie dojrzały. Kręcę się w kółko po salonie, pięści mam nadal zaciśnięte. Zgubiłem swoją smycz. Dopiero kiedy kładłem się spać, przypomniałem sobie małe tajemnicze zdanie Reda. Odwracam się do Jean. - Co to za historia z psem oblanym benzyną? Powiedziałaś o tym Redowi przez telefon. Kiedy Seberg przybiera minkę winowajczyni, można jej dać osiem lat. - Nic ci nie mówiłam, bo dostałbyś znowu ataku wściekłości. - Dobrze, a więc? Większość naszych przyjaciół zna problemy, jakie mam z Białym Psem, nasi sąsiedzi z Ardenu także o nich wiedzieli. Przebywałem gdzieś pomiędzy Indiami a Tajlandią, kiedy grupka młodych ludzi odwiedziła Jean. Było ich czterech czy pięciu, na ich czele stał syn przemysłowca, palmy i bugenwille wokół jego luksusowego domu widać w górze ulicy. Jean zaprosiła ich do środka. Stara amerykańska gościnność zakazuje rozmów przez uchylone drzwi. Ludzi zaprasza się do mieszkania. Tłumaczy to wiele zabójstw. - Miss Seberg, my należymy do Students for Democratic Society. Organizujemy aktualnie w całym kraju wielką manifestację przeciwko wojnie w Wietnamie. Chłopak, który przemawiał, miał jakieś dwadzieścia lat, długie włosy blond i okulary i Jean stwierdziła, że był dość przystojny; to może się wydać nieistotnym szczegółem, ale nie mnie, podkreśla bowiem wiarę Seberg w piękno; wyobraża ona sobie, że wspaniałość duszy odbija się niekiedy w szlachetności rysów. Pozostali młodzieńcy wyglądali na hipisów, co oczywiście stanowiło także gwarancję intelektu. - Jesteśmy w trakcie przygotowywania spektakularnej manifestacji, która naprawdę przemówi do wyobraźni. Wyrażając się dokładniej, która poruszy wrażliwość. Jeżeli pani może udzielić nam kilku chwil, wytłumaczymy jaśniej, o co chodzi, gdyż wydaje mi się, że wpadliśmy na pomysł całkiem nowy, prawdziwie oryginalny, prawdziwie inny... - Proszę siadać. Usiedli. Sandy krążył dookoła, merdając ogonem i podając łapę. Bat’ki przy tym nie było. Parę godzin wcześniej Jean odwiozła go na ranczo. Tak czy inaczej młodzi biali ludzie niczym nie ryzykowali. Zapach ich był dobry. - Jak pani wiadomo, liczni studenci poświęcili się, żeby protestować przeciwko wojnie w Wietnamie. Bardzo niedawno jeden z kolegów złożył swoje życie w ofierze i podpalił się pod Pentagonem, uprzednio oblawszy się benzyną. To nic nie dało. Weszło już w zwyczaj... Za mało ważne... Poprawił okulary na nosie, zamilkł i patrzył na Jean. Powiedziała mi, że w tym momencie była przekonana, że jej zaproponuje, aby oblała się benzyną i spaliła jak bonzowie. Że potrzeba im nazwiska, gwiazdy filmowej, żeby sprawić większe wrażenie na masach, potrzeba tytułów na pierwszych stronach w całej prasie światowej. „Miał chyba kanister z benzyną już przygotowany i za chwilę zaprosiłby mnie do samochodu na ostatnią przejażdżkę...” Ale się myliła. - Słyszałem, że ma pani źle wytresowanego psa i chciałaby się go pozbyć... Sandy stał przy pięknym blondasku i merdał ogonem. Chłopiec pogłaskał go, pies podał mu łapę. Ten pies kocha wszystkich ludzi, co pozwala sądzić, że brak mu lojalności. - Nie widzę, jaki to ma związek - powiedziała Seberg. - Nie jest to trudne do wytłumaczenia. Od lat palimy w Wietnamie ludność napalmem. Całe wioski. Ludzie czytają o tym w gazetach przy pierwszym śniadaniu. Dla nich to już przestało być czymś konkretnym. Moi koledzy i ja pragniemy ich zbudzić, potrząsnąć ich wrażliwością. Miliony ludzi oglądających obojętnie w telewizji palone wioski podniosłyby przeraźliwy wrzask, gdyby to samo zrobiono psu. Zbuntowaliby się. Więc chcemy wziąć kilka psów, podpalić je i puścić przez miasto przed kamerami telewizyjnymi. Ponieważ ludzie są niesłychanie wrażliwi jeśli chodzi o pieski, ale gdy w grę wchodzą istoty ludzkie, w ogóle nie zwracają uwagi, damy im konkretny obraz tego, co się dzieje w Wietnamie. Wiemy, że pani jest za pokojem, miss Seberg, więc pomyśleliśmy, że pani zrozumie doniosłość tej humanitarnej manifestacji. Czy zechce pani wziąć w tym czynny udział, dając nam swego psa? ... Był to rok 1968, jeżeli liczyć od Jezusa Chrystusa. - Get the heli out of here - powiedziała Jean. - Wynoście się do diabła. - Pani się nie zastanowiła... - Get out. Wynocha! - Myślę, że zamiast reagować instynktownie, powinna pani najpierw dokonać krytycznej analizy naszego pomysłu. Nie może pani zaprzeczyć, że jeżeli wojna wietnamska zostanie skrócona bodaj o jeden dzień, ofiara z kilku psów... - Nie jestem marksistką-leninistką - odparła Jean. - Nie wątpimy. Ale apelujemy po prostu do pani uczuć humanitarnych... Jean wstała, chciałbym przy tym być. To prawda, że jej twarz nie jest stworzona do nienawiści. - Wasze sztuczki to procesy stalinowskie, to powieszenie w Pradze Slanskiego, mordowanie niewinnych, którzy sami się oskarżają „w imię wyższych interesów Partii”... Pomyliliście adres. Nie jestem dość polityczna do tego. Wstali. Jeden z nich wygłosił to wspaniałe zdanie: - Wietnam nie jest już nawet kwestią polityczną. To sprawa serca. Ktoś może pomyśleć, że ta wizyta była studenckim psikusem albo zakpieniem z gwiazdy filmowej, która ma tupet, by mieszać się do poważnych spraw. Muszę rozwiać złudzenia. „Humanitarne manifestacje” od tego czasu zostały zapowiedziane w wielu krajach, ostatnio w Berlinie, można sprawdzić. W gazetach pisano o tym w listopadzie roku 1969. Mnie tam nie było i młode łajdaki wyszły z domu nie uszkodzone. Nazajutrz wracamy do Los Angeles i ja prosto z lotniska udaję się do psiarni. XII Przyznaję, że myśl o „wyleczeniu” Bat’ki nabrała w mojej głowie symbolicznego wymiaru: można ją zrozumieć bez wzruszenia ramion jedynie, jeśli ma się pewne arystokratyczne spojrzenie na człowieka. Należę do tych demokratów, którzy wierzą, że celem demokracji jest dostęp każdego człowieka do szlachectwa. Otóż Ameryka jest jedynym krajem świata, który zaczął od demokracji. Mój system nerwowy uważany za kamienny zaczyna pękać. Bywały noce, kiedy budziłem się przerażony, pewien, że pod moją nieobecność oni, Keys czy „Noe” - Jack Carruthers, dali zastrzyk Białemu Psu przez litość, gdyż był spaczony nie do wyprostowania; wtedy myślałem o pewnym Niemcu, którego słuchałem w przedziale kolejowym wracając ze Szwecji w 1937 roku. „Zgoda, to nie jest winą Żydów. Z nich zrobili takich przez opluwanie i poniżanie od dwóch tysięcy lat, zrobili z nich ludzi obrzydliwych. Cóż, przekonano ich o tym. Ale teraz jest tak: są spaczeni. Zatruci. Nie do naprawienia. Ich nie można wyleczyć, są skalani, zdeformowani. Powinno się ich bezboleśnie zabijać, przez litość. Oddałoby się im przysługę”. Zaatakowałem faceta butelką po piwie, pięć dni mamra w Diisseldorfie. Telefonowałem do Carruthersa codziennie, miał tego dość. Za każdym razem odpowiadał: „Ja się tym już nie zajmuję. To Keys wziął się do pańskiego kundla. Odczep się pan ode mnie”. Keys... Nigdy nie spotkałem człowieka, który by mi się wydał taki, jak by to powiedzieć? Tak symetryczny. Niedziela, na ranczo nie ma nikogo. Dozorca Bili Tatum, stary trapezista od Ring Bros, dzisiaj mający ponad siedemdziesiąt lat, uspokaja mnie: pies ma się dobrze, nawet bardzo dobrze. Tak, Keys nadal się nim zajmuje... stary milknie, jak gdyby chciał dodać coś więcej, wydaje się zażenowany, mamrocze parę odpowiednich uwag na temat smogu, który psuje wiosnę, i daje mi klucze. Bat’ka poznaje mnie natychmiast. Stwierdzam z ulgą, że wygląda dobrze, jest odpowiednio odżywiony, sierść ma lśniącą. Po pierwszych czułościach pędzi do smyczy, szczeka, informuje, że ma ochotę na spacer. Biorę go, żeby pobiegał w Griffith Park, przez godzinę szaleje w susach upajając się dobrymi, dzikimi zapachami. W powrotnej drodze zatrzymuję się w starym Hugh’s Market otwartym w niedzielę, żeby zrobić zakupy, psa zostawiam w samochodzie. Musiałem spędzić w sklepie około kwadransa. Idąc w stronę parkingu obładowany pakunkami widzę, że Bat’ka wydostał się z wozu, pewnie opuścił pyskiem szybę, której nie podkręciłem do końca, żeby miał trochę świeżego powietrza. Widzę wózek dziecięcy postawiony pod ścianą przez jakąś młodą matkę w kolorowych spodniach - jest ich pełno w tej dzielnicy; Bat’ka opierając przednie łapy o wózek z zainteresowaniem do niego zagląda. Uśmiecham się, robię kilka kroków w stronę wózka i... Chyba nigdy w życiu tak się nie wystraszyłem, a przecież... Z pakunkami w rękach stanąłem jak wryty, zlodowaciałem... Dziecko jest Murzyniątkiem. Bat’ka przygląda mu się badawczo. Pysk zwierzęcia znajduje się o jakieś dziesięć centymetrów od malej twarzyczki... Potem... Bat’ka rzuca mi spojrzenie żywe, jakby rozbawione, po czym znów spogląda na dziecko i zaczyna merdać ogonem. Doznaję tak wielkiej ulgi, takiej wdzięczności, że czuję, jak mnie duszą łzy. Podchodzę do Bat’ki, biorę go łagodnie za obrożę. Uszy mu stoją, nadal merda ogonem, jego spojrzenie ma czujny i zarazem rozbawiony wyraz psa, który znalazł towarzysza zabaw. Dziecko macha nóżkami i się śmieje. Bafka je obwąchuje, po czym usiłuje liznąć w twarz. Łagodnie odciągam go w stronę auta, zamykam drzwiczki, opadam na kierownicę i przez dłuższą chwilę tak trwam, wypruty z wszelkich sił. W końcu biorę się w garść i jadę w stronę San Fernando Valley od czasu do czasu głaszcząc psa, który siedzi grzecznie obok mnie. Opowiadam o tym cudzie staremu Tatumowi, ale on nie ma zachwyconej miny. Rzuca na Bat’kę dziwne spojrzenia. Można by rzec, że mu nie ufa, a nawet że się go trochę boi. - Animals - mówi niepewnie. - Tak. Znam to. Można z nimi robić, co się chce... Niecierpliwie wyczekuję powrotu do domu Jean, żeby się z nią podzielić nowiną. Biały Pies jest na najlepszej drodze do wyleczenia. Zgoda, nie był to jeszcze prawdziwy Murzyn, to było tylko dziecko, jednak postęp jest oczywisty... Nie wydawała się podzielać mego entuzjazmu. Wysłuchała opowieści, zdjęła pantofle i powiedziała z lekką irytacją: - No tak, w tym tempie zajmie to jeszcze siedemdziesiąt pięć lat. Kto ma czas na czekanie? Ku memu wielkiemu zdziwieniu nazajutrz rano „Noe” - Jack zaserwował mi mniej więcej to samo. - Jeżeli trzeba zaczynać od kołyski, nie pozbieramy się ze śmiechu... There’1l be a lot of fun. Zrobił paskudną minę, kiedy wszedłem do ambulatorium, gdzie akurat był mój Jacky-Boy: Na twarzy miał wypisane: „0h, shit! Cholera, jego tylko brakowało!” Mój widok sprawił na nim takie wrażenie, jak wolniutko wypita szklanka octu. Co prawda był w dobrym towarzystwie. Przed nim na stole ruszał się cały miot czihuahua, niewiele większych od myszy i jakby zrobionych z różowej żelatyny. Właśnie karmił je zakraplaczem. W głębi sali weterynarz z pomocą asystenta zajmował się Miss Bo, dystyngowaną szympansicą, która co wieczór w telewizji nakłaniała nas, świecąc przykładem, do mycia zębów najnowszą pastą „o sto procent lepszą” i, oczywiście, z enzymami. Miss Bo połknęła całą tubę pasty i miała być poddana płukaniu żołądka. - Coś ci powiem. Gary... Amerykanie zawsze przekształcali moje bardzo rosyjskie nazwisko - gari znaczy pal się, tryb rozkazujący od palić się - przez zmianę fonetyczną, w amerykańskie imię. Ponieważ jest to tutaj najbardziej pospolite imię, jestem zamieniony w Nikogo. - Nie kochasz zwierząt. You have no use for animals. - Zapytaj moich przyjaciół, czy... - Ten pies stał się dla ciebie abstrakcją. Widziałem to od początku. Dla Keysa też. Jesteście zaraźliwi, wy, intelektualiści. - Odwal się ode mnie z twoimi intelektualistami, Carruthers. Jeżeli nie możesz ich znieść, daj się wybrać merem Los Angeles. Mówi z niejakim podziwem: - The son of a bitch, skurwysyn! Chyba rzeczywiście zależy mu na swojej małej idee fixe. Już od sześciu tygodni codziennie wsadza swego trzyletniego synka do klatki psa. - Co mi tu opowiadasz? - The first time he scared the shit out of me... Tak mnie pierwszy raz nastraszył, że mało w portki nie narobiłem... Carruthers jedzie na ranczo przez Magnolia Boulevard i chociaż od tej strony jest ono do połowy ukryte w krzakach białych magnolii, psiarnię z dużą klatką Bat’ki widać na pierwszym planie. Stąd widać także Waltzing Matilda, samotną żyrafę - nic nie wygląda bardziej samotnie niż żyrafa, gdy jest jedna tylko na horyzoncie - oraz wejście do fosy żmij, z ironicznym napisem dużymi czerwonymi literami: We are a bunch of deadly snakes and we don’t like you either. Keep out. „Jesteśmy bandą jadowitych żmij i was także nie lubimy. Nie wchodźcie”. Szympansy mieszkają trochę dalej, na prawo, bardziej luksusowo niż cała reszta tej malej strefy rezydencyjnej - kilka tych małp na mocy kontraktu Jacka Carruthersa figuruje wśród największych gwiazd dużego i małego ekranu, więc Jack czuje się zobowiązany do zapewnienia im określonego standardu. Właśnie dojeżdżał na róg Yale, zaczął skręcać, kiedy zauważył Bat’kę za kratą i mało nie wpadł na hydrant uliczny: wewnątrz klatki, sam na sam z psem, było czarne dziecko. Miał akurat tyle czasu, żeby wyprostować wóz i podnieść cygaro, które mu wypadło z ust; wziął zakręt i wjechał na te ren rancza. W dwie minuty później był w klatce. Wtedy dopiero mógł stwierdzić, że wbrew temu, co przypuszczał, dziecko nie weszło do klatki przypadkiem, ale ktoś je tam wpuścił: pies był na łańcuchu, dziecko na pasku przymocowanym do kraty. Nie groziło mu najmniejsze niebezpieczeństwo. Jack nie znał rodziny Keysa, nie wiedział w tym momencie, że malec jest synem jego kochanego pracownika. Zaczął potwornie wymyślać. A kiedy Jack wymyśla, to jest coś, mam na myśli nie tylko folklor, ale nieomal kulturę, solidne wiadomości religijne i literackie, pewien talent w kreśleniu obrazów. Wszyscy, którzy się znaleźli w zasięgu jego głosu, przybiegli natychmiast, pierwszy Keys. Zareagował tak pośpiesznie, że jeszcze trzymał owiniętą wokół swego ramienia żmiję nie wiem jakiego gatunku, z której właśnie ściągał jad, a nie zdążył cisnąć jej do fosy. Stał przed Jackiem, ze żmiją otwierającą pysk ponad jego zaciśniętą pięścią. Wybuchła potworna kłótnia. Jack dowiedział się wtedy, że już od ponad tygodnia Keys wpuszcza swego synka do klatki Białego Psa. Muszę przyznać, że kiedy opowiadał mi to wszystko, pierwszym wytłumaczeniem, a raczej pierwszym podejrzeniem, jakie przemknęło mi przez głowę, było to samo, o czym pomyślał Carruthers, a co nie przynosi nam zaszczytu, ani jemu, ani mnie. Przez krótką chwilę pomyśleliśmy obaj, że Keys chce tresować swego syna. Widok Bat’ki, kiedy wpadł we wściekłość, był przerażający, a moja wynaturzona wyobraźnia, czy może nawet nadużywanie interpretacji we wszystkich dziedzinach, w których przejawia się szaleństwo naszej logiki, podszepnęła mi: tresuje swoje dziecko. Chce je przyzwyczaić do widoku nienawiści, żeby się nauczyło. Nie trzeba mnie zaraz oskarżać, że jestem pisarzem, który łatwo pada ofiarą wybujałej wyobraźni. Ta sama myśl zakiełkowała w mózgu Jacka Carruthersa, co tłumaczy jego złość. A przecież wcale nie o to chodziło. Keys doskonale znał psy i opiekuńczą, paternalistyczną postawę tych potężnych, pewnych siebie zwierząt w stosunku do wszystkich dzieci, zarówno swoich, jak i ludzkich. Chłopczyk niczym nie ryzykował, a jednak Keys zachował środki ostrożności, przywiązał jedno i drugie i trzymał na dystans. - Najpierw ulokowałem dzieciaka na zewnątrz klatki - tłumaczył. - Pies natychmiast zaczął okazywać mu przyjaźń. Postępowałem tak przez kilka dni, żeby mieć całkowitą pewność, a potem Chuck sam chciał bawić się z kundlem... - Dlaczego pan to zrobił? Keys z uśmiechem spojrzał mu prosto w oczy. Jack określił to tak: „Nie, nie mogę powiedzieć, że na mnie patrzył. On we mnie celował”. - Dlaczego pan to wszystko robi? - Chcę, żeby pies przyzwyczaił się do naszego zapachu. „Nagle ogarnęła mnie wściekła chęć wyrżnięcia go w pysk - opowiadał Jack. - To było tak, jak gdyby ubliżał, właśnie mnie. A ja muszę przyznać, że ten idiotyzm z zapachem odegrał taką rolę segregacji, że nie miałem dokładnie nic do powiedzenia. Wszystko przełknąłem...” - Teraz wygrałem - zakończył Keys. - Jeżeli pan chce, może pan wejść do klatki i ich odwiązać. Pies będzie szczęśliwy, dzieciak też. Nie ma absolutnie żadnego ryzyka. Biorę całą odpowiedzialność na siebie. - Jeżeli ci już zupełnie odbiło, idź i zrób to sam. Keys wyciągnął rękę. - Trzymaj pan. Jack szybko chwycił żmiję. „W tych wypadkach - tłumaczył mi - trzeba działać spiesznie, aby złapać w dobrym miejscu, i jestem pewien, że gdybym zrobił minę, jakbym się wahał, Keys rzuciłby mi ją na ramiona, ot tak. Byłem zbyt zaabsorbowany żmiją, żeby jednocześnie próbować powstrzymać tego szatana, któremu płacę osiemset dolarów miesięcznie. Więc stałem ze żmiją w garści, gad skręcał się całą swoją długością, a tymczasem Keys wchodził do klatki... Staliśmy tak w czterech czy pięciu dookoła, przemienieni w posągi, gdyż żaden z nas nie wiedział, że Keys jest już za pan brat z Białym Psem, może z wyjątkiem małego Terry’ego, który świetnie się bawił. Dobra, wszystko co mogę panu powiedzieć, to to, że Keys wszedł do klatki, odwiązał dziecko i zwierzę, i że nic się nie stało. Partia wygrana. Pański gliniarz zbliżył się do smarkacza i uprzejmie lizał go po twarzy, chłopaczek się śmiał, a Keys poklepywał zadek psa, prawdziwie szczęśliwa rodzina. Od tej chwili, sam pan rozumie, nie miałem nic do powiedzenia. No bo co mogłem mówić? W końcu to ja się pomyliłem. Nigdy bym nie pomyślał, że można tak odrobić tresurę starego policyjnego psa, sądziłem, że jest za późno, że zwierzakowi to weszło w krew. Myliłem się. Kiedy rano przyjeżdżałem na ranczo i widziałem, jak dziecko i pies czulą się do siebie w klatce, rozumiałem, że należę do starej generacji treserów i że dzisiaj robią to lepiej, nic więcej. Teraz w klatce odbywają się sceny idylliczne. Powrót do raju na ziemi... Jedynie żmije się nie poddają. Nie mają zaufania... Ja także...” Mam zapewne minę tak rozanieloną, jak gdyby dobroć i miłość wszechświata nagle zatryumfowały na ziemi, pod akompaniament chórów anielskich. - Pański Keys jest naprawdę świetny. Oczywiście nie można twierdzić, że da się wyczytać z czyjegoś spojrzenia, co ktoś myśli. Ale spojrzenie Jacka, które na mnie spoczęło, było tak wymowne i tak jednoznaczne, że wyczytałem w nim wyraźnie „skończony palant”. W głębi sali Miss Bo wydała jęk kobiety w połogu. Jack odrzucił cygaro. - Keys i pański pies to para prawdziwych kumpli. Niech pan idzie i popatrzy. Ja mam robotę. Odwrócił się do mnie plecami. Musiałem naprawdę zachować w sobie jakieś nie dające się wykorzenić ślady tego, kim byłem przed ową wielką porażką, jaką jest dojrzałość, skoro doznałem pięknej, wzruszającej radości na widok Keysa siedzącego na podłodze w klatce i zajętego wydłubywaniem kleszczy, które Bafka prawdopodobnie złapał podczas swoich wczorajszych wędrówek. Pies leży na plecach z łapami w powietrzu, poddaje się zabiegowi z rozkoszą. Keys unosi głowę, rzuca w moim kierunku Hi there i powraca do swoich czynności. Spokój i przyjaźń. Słońce. Eukaliptusy. Idylliczna łagodność. Wokół klatki gdaczą kury. Białe kury. W tym kraju można dostać kompletnego fioła. Keys rozciera mu brzuch twardą szczotką. Bat’ka dalej leży na plecach w pełni ekstazy. Otwiera jedno oko i grzecznie merda ogonem na mój widok. Ten pies się uśmiecha! W swoim życiu znałem dwa czy trzy psy, które się uśmiechały, Bat’ka należy do nich. Polega to na obnażeniu zębów przy jednoczesnym drganiu warg, skalifsia jak mówią po rosyjsku, jeśli ktoś lubi dokładne określenia. - W końcu udało się - mówię. Keys nadal rozciera brzuch zwierzęcia. - Jeszcze nie - odpowiada. - Lepiej nie można. - Owszem - powiada - można. Sure you can. Obserwuje okiem znawcy psa leżącego u swoich stóp.- Można lepiej. Ale na to trzeba czasu... ...Nadal go widzę, jak stoi pośrodku klatki, a teraz, kiedy już minął rok i tyle się wydarzyło, jego obecność zamiast się zacierać, coraz bardziej rozrasta się u mego boku, do tego stopnia, że chwilami przybiera rozmiary nieomal mitologiczne. ...Nie ma obawy, że go zapomnę. To jeden z tych lanky Americans o wąskich biodrach, którzy rosną wzwyż dzięki jakimś utajonym cechom amerykańskiej gleby. Mały czarny wąsik nad wąskimi wargami noszący ślad pewnej odległej latynoskości, spojrzenie, które niczego od człowieka nie oczekuje i nie ma nic do zaofiarowania, ani zaufania, ani sympatii, ani urazy. Jest to spojrzenie, za którym wszystko jest ukryte, które „nie odwiedza”. Owal twarzy twardo wyciosany przesłania delikatność rysów, rozmyślny brak wyrazu nadaje jej aspekt niewzruszony, granitowy, w którym łatwo dopatrzyć się tego, co się nazywa „dzikością” u afrykańskich bojowników albo „profilem medalowym” u rzymskich legionistów czy renesansowych kondotierów. Na rękach liczne blizny po ukąszeniach żmij. Tatum mówił mi, że ten dziwny człowiek jest obdarzony niemal magiczną odpornością, że jest absolutnie nieczuły na wszelkie jady amerykańskich żmij, całkowicie uodporniony... „Może - dodał stary robiąc do mnie oko - może on zna jakiś sekrecik przechodzący z ojca na syna, jakieś specjalne zioła, czy ja wiem...” Ale była to odporność nabyta, składały się na nią zapewne w równym stopniu działanie surowic, jak i skumulowane dawki trucizn. Sam widziałem, jak stojąc w fosie pełnej żmij, ściągał gołymi rękami jad z gada, który skręcał się w jego pięści. Szkoda, że jest to o tyle trudniejsze z ludźmi... Stoi wśród żmij z obojętną miną i każdy musi odczuć, że to stoi zwycięzca, że tego czarnego Amerykanina nic już nie jest w stanie zranić... Pochyla się nad psem, głaszcze go po brzuchu, Bat’ka przymyka oczy ze szczęścia. Mam na ustach ów mokry od czułości uśmiech, w którym można odnaleźć całą wilgoć wiktoriańskich chusteczek. - Z tym psem jest jeszcze dużo roboty - mówi Keys. - To prawda, że on mnie akceptuje. Bo to ja daję mu żreć. Ja go wyprowadzam na spacer. Opiekuję się nim, drapię po brzuchu. Słowem, wykonuję wszelkie drobne przysługi. Więc godzi się być wobec mnie miły... Ja jestem jego house-nigger... Mój uśmiech przełamuje się na pół i znika. Nie do odzyskania, ten łajdak. Stanowczo jest obdarzony historyczną pamięcią. Wiemy, czym był house-nigger? Murzynem pana domu? Był to czarny służący łaszący się do swoich panów; służył z oddaniem, bawił się z ich dziećmi, a panowie odwzajemniali mu się okazując dobroć i zapewniając uprzywilejowaną pozycję wśród innych niewolników. Dzisiaj bojownicy używają tego określenia dla Murzynów, którzy osiągnęli powodzenie w białej społeczności i weszli na drogę establishmentu. - I’m his house-nigger... Keys wychodzi z klatki. Zapala papierosa, w zamyśleniu wciąga dym, rzuca zapałkę... Rzuca w moim kierunku nie patrząc na mnie: - Nie chciałby mi go pan podarować? Czuję z pewnością, że coś się kroi za tym spojrzeniem, które mnie unika... - Dlaczego panu tak na nim zależy? Odwraca się do mnie tyłem: - You can’t give up on a dog - mówi głucho. - Nie można zostawić psa na lodzie. Waham się. Mówię ostrożnie: - Porozmawiam z żoną. Jadę pośród wzgórz, zjeżdżam przez Coldwater, od eukaliptusów przechodzę do palm, mam wrażenie, że spojrzenie Keysa mnie nie opuszcza, jego ukradkowe spojrzenie, tak bardzo dbające o to, żeby się nie zdradzić. Dość. Przecież nie pozwolę dać się zahipnotyzować tej wrogości, którą wyczuwam tak intensywnie, jak gdyby mi towarzyszyła... Zatrzymuję się przed domem Stasia, budowniczego idealnych miast, ich zmniejszonych modeli. Mówiono mi, że jego dni są policzone, że jest on prawdziwym cudem uporu. Jestem pewien, że trzyma go przy życiu wola skończenia swojego świetlistego miasta. XIII Młody Murzyn otwiera mi drzwi małego domku na palach, ukrytego w gęstej zieleni Laurel Canyon. Zastaję Stasia siedzącego w hangarze, przed swoim świetlistym miastem, które się rozrosło: Dom Kultury, robotnicze pałace, centra rozrywkowe, muzea, uniwersytety, kluby zawodowe, fasady fabryk, zielone tereny, gmach nazwany „Stałość Wolności”, dzielnica pisarzy, muzyków i artystów, baseny i stadiony - wszystko wygląda znakomicie. Jedynie kościół ekumeniczny jak gdyby wahał się pomiędzy różnymi koncepcjami architektonicznymi. Ze swymi minaretami, kopułami, wieżyczkami i symbolami, mającymi łączyć krzyż, sierp i młot, półksiężyc i jeszcze inne emblematy mniej lub bardziej niejasne, podobny był do gradami, zresztą całkowicie pustej. Staś okropnie wychudł. Odziany w szlafrok o kolorach psychodelicznych, siedział w fotelu i ze smutną miną kontemplował swoje dzieło. Czatował na błysk aprobaty w naszych spojrzeniach, utkwionych w jego osobistą Brasilię. - Bardzo piękne - powiedziałem. - Trochę brakuje tu więzienia, a twój stadion powinien być otoczony drutem. W chwili obecnej prawie wszystkie mecze piłki nożnej degenerują się, przekształcają w krwawe rozróby. Trzeba chronić piłkę. Dowiaduję się, że młody Murzyn, któremu dał u siebie gościnę, jest ścigany przez policję. Właśnie nadchodzi z termosami herbaty, którą Staś pije prawie bez przerwy, dręczony pragnieniem charakterystycznym przy jego chorobie. Chłopak trzyma w ręku „Examiner” i natychmiast zaczyna mówić z zapałem, który go raczej wyzwala, niż ułatwia wypowiedzenie się. Oto przedmiot jego oburzenia: dwie linijki w gazecie informujące publiczność, że do kasy „Liquor store” nad ranem włamali się „dwaj mężczyźni”. Przestępcy zostali postrzeleni i zatrzymani. Podano ich nazwiska: młody protegowany Stasia ich zna. Jest oburzony, gdyż dziennik pokrywa milczeniem fakt, że obaj włamywacze są Murzynami. - Prasa z zasady to przemilcza, nigdy nie pozwala nam korzystać z reklamy. Chodzi o to, żeby nasza walka była uważana za gangsterstwo „bez koloru”. Inaczej mówiąc, wykastrować „czarną władzę”, pozbawić nas owoców naszej akcji rewolucyjnej, przemilczeć fakt, że wszędzie przeszliśmy do ataku. Będziemy żądać, żeby za każdym razem, kiedy przestępstwo zostało popełnione przez braci, dzienniki pisały wielkimi literami, że to akcja Czarnych. Jeżeli nie, będziemy wysadzać w powietrze lokale redakcyjne. Pilnie uważają, żeby nie wymienić koloru. Piszą „John Smith” i koniec. Dlaczego? Chichocze. Twarz ma zlaną potem. Siedząc na skrzyni, pije jedną szklankę herbaty po drugiej. Łapię się na myśli, że jeszcze nigdy nie widziałem, żeby Murzyn pił herbatę tak jak Rosjanin. Facet musi zdychać od nerwowego chłodu. Znam ten wyraz twarzy spięty, gorączkowy, tę agresywność, te dreszcze: to twarz strachu. - Dlaczego? Żeby ukryć naszą siłę przed oczami mas murzyńskich, które byłyby z nas dumne, miałyby zachętę, pomagałyby nam jeszcze bardziej; chcą ukryć proporcje, jakich to nabiera. Siedemdziesiąt pięć procent tego, co oni nazywają „przestępstwami”, popełniają nasi bracia. To trzeba wiedzieć. Ale biała prasa pilnuje się, żeby nie mówić; dobrze się orientują, że każdy taki akt przestępczy jest w rzeczywistości akcją partyzancką i nie chcą nam pomóc w wywołaniu strachu u ludzi. Osłupiałem. Od zawsze, a przynajmniej od pokoleń, niepisany kodeks prasy amerykańskiej nakazuje: nigdy nie podawać przynależności etnicznej, „rasy” przestępcy. Jeśli jakies reakcyjne pisma łamały ten kodeks i wskazywały na kolor skóry bandyty, murzyńscy przywódcy gwałtownie protestowali. Uważano to bowiem za zachętę do rasizmu. I oto teraz ten proces został odwrócony. Bojownicy chcą zaanektować przestępców i na ich wyczynach zbić kapitał polityczny, tak jak anarchiści w XIX wieku, którzy widzieli w każdym przestępstwie przejaw buntu społecznego. Każdy gangsteryzm jest nazywany terroryzmem. Każdy Murzyn, którzy gwałci Białą, mści się ideologicznie. Sam Cleaver przyznaje, że zgwałcił białą kobietę „ideologicznie”, tak tłumaczy się z tego w swojej książce. Zresztą, obecna tendencja w psychiatrii polega na nadawaniu każdemu przestępstwu społecznej treści. Każde mordowanie staje się świętą wojną, nie ma już łajdaków, są wyłącznie bohaterowie. Myśl piękna, tyle że ma pewne niedogodności: w oczach amerykańskich mas, czy to białych, czy czarnych, każdy terrorysta polityczny, Biały czy Murzyn, robi się w ten sposób przestępcą pospolitym. Inaczej mówiąc, ponieważ z przestępców pospolitych chciano zrobić bohaterów, ogromnie łatwe staje się przedstawienie nielicznych autentycznych bohaterów jako przestępców pospolitych. Mówię szybko do Stasia po polsku: - On bredzi, ten twój facet. Mój biedny rycerz promiennego jutra szepcze w opadające blond wąsy, podobne do ogona żółtego psa: - Ma kłopoty, właśnie teraz. Patrzę na biedaka nie słuchając, co mówi, to mi pozwala widzieć go lepiej. Ręce mu drżą. Poci się obficie i wbrew temu, co przypuszczałem, nie z powodu herbaty. Oczy ma rozszerzone, nieruchome, w przeciwieństwie do drżących warg. - Przechodzi właśnie depresję nerwową - informuje Staś. - To coś konkretnego? Staś waha się, spuszcza wzrok, wpatruje się w Muzeum Sztuki Współczesnej w sercu przyszłego raju na ziemi, nie i odpowiada... - A gdzie zaufanie? - pytam. Jedno jest pewne: facet jest kompletnie zastraszony. Lęk potworny, totalny zalewa go jak wysoka fala. - Powinieneś mu dać środki uspokajające. - Nie opowiadaj głupstw... Ma rację. Ładnie by to wyglądało: Biały aplikujący trankwilizatory czarnemu aktywiście? Uznano by to za obelgę. Znaczyłoby, że ten plecie od rzeczy, że się podaje w wątpliwość wagę jego postępków. Kłopot z ludźmi podnieconymi polega na tym, że są zaraźliwi. Czuję, jak bez powodu wzbiera we mnie złość. Podkreślam to zdanie, ponieważ tłumaczy, jak nieokiełznane namiętności narastają niczym kula śniegowa, aż przeradzają się w coś nikczemnego. Oddycham szybciej - już muszę się opanować. W moim spojrzeniu jest chyba coś niedobrego, bo ciska mi się w twarz klasyczną, uroczą formułkę wszelkich rasizmów, wszystkich nacjonalizmów: - Pan tego nie może zrozumieć. Pan nie jest Amerykaninem. - A pan, mimo wszystko, jest Amerykaninem? Rzuca spojrzenie na Stasia. Prawdziwe spojrzenie zranionego dziecka. - Jak możesz być do tego stopnia pozbawiony sympatii?- szepce mój przyjaciel. - Powinienem go oszczędzać? - To o mnie mowa? - pyta podniecony, podejrzliwy Murzyn. - Tak - odpowiadam. - Mam powyżej uszu traktowania każdego Murzyna, który plecie bzdury, ze względami należnymi kobiecie w ciąży. - A może poszedłbyś się przespacerować? - taktownie sugeruje Staś. Opanowuję się. A raczej usiłuję. Ale mój podniecony facet patrzy na mnie z nerwowymi tikami, z prawdziwie szyderczym i pełnym nienawiści uśmiechem; to jest naprawdę zaraźliwe. Zaczynam odczuwać maleńkie zygzaki przebiegające mi po twarzy, jak gdyby jego nienawiść wytwarzała fale, które z jego twarzy przeskakują na moją. Trwamy przez pewien czas w milczeniu, odbijając swoje tiki. Mówię tonem nieco za ostrym: - Po pierwsze, jeżeli nienawidzi pan liberałów, tak jak wy wszyscy twierdzicie, to co, u licha, robi pan tutaj, pod dachem tego nieszczęsnego niepoprawnego liberalnego głupola? Posyła mi swój firmowy tik, który mu natychmiast odrzucam. No i słyszę klasyczną formułę, wypowiedzianą chropawym głosem, ze ściśniętym gardłem, jakby recytował lekcję. - To już jego problem. Przełyka swoje jabłko Adama, ja - swoją ślinę. - Jeżeli chce nam pomagać, to jego sprawa. Przecież wie, że my go wykorzystujemy. - Słusznie - odzywa się Staś, niepoprawny masochista. - Wy, liberałowie, robicie sobie przyjemność pomagając nam, to wasz sposób na sprawianie sobie przyjemności. Nie jesteśmy wam nic winni. - On mi daje w kość w sposób absolutnie przesadny, ten twój rogacz - mówię zduszonym głosem. Całkowicie zesztywniałem z pasji. Odczuwam niemal fizyczną potrzebę totalnej segregacji, cudownej alienacji, jakiegoś niezwykłego wydostania się poza ludzkość, żeby wreszcie stać się tym niedostępnym marzeniem, stać się człowiekiem. Moje myśli, jak zawsze, skaczą po elipsie. Łapię się na tym, że mówię sobie w duchu: nikt nie ma prawa robić tego psu... Nie myślę o Bat’ce, myślę o nas wszystkich. Więc kto nam to zrobił? Kto z nas zrobił to? Nie chcę nic słyszeć o „społeczeństwie”. Tu chodzi o naturę naszego mózgu. Społeczeństwo jest tylko jednym z elementów diagnozy. - Ten chłopiec jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie - szepce Staś. - Gliny? - Nie. Nie wiem, czy Staś - pokój jego duszy w tym promiennym mieście, gdzie się ona dziś znajduje i zapewne działa dążąc do lepszego, bardziej sprawiedliwego raju, lepiej zorganizowanego i z większą ilością zielonych pastwisk rzetelniej rozdzielonych - nie wiem, czy naprawdę znał całą grozę sytuacji ukrywanego u siebie chłopca. „Tropienie przez policję” było w gruncie rzeczy podstępem policji, żeby wyrobić opinię szpicla. Nie mam prawa tak twierdzić. Prawdopodobnie jestem w błędzie. Nazwisko nieszczęśnika słyszałem tylko raz: może brzmiało ono Rackley, ale równie dobrze mogło to być Rigley czy coś podobnego. Pewien jestem jedynie imienia: Alex. I tego, że trup pewnego Rackleya, dwadzieścia trzy lata, noszący ślady tortur - oparzenia papierosami i wrzątkiem, liczne dziury - został znaleziony wiosną 1969 roku w Connecticut. W sierpniu tego samego roku Bobby Seale, przywódca Czarnych Panter, został aresztowany i oskarżony o morderstwo. Alex Rackley był informatorem FBI i zdaniem policji Bobby Seale brał udział w „śledztwie” i egzekucji młodego człowieka, według starych metod „przesłuchiwania”, dobrze znanych zarówno naszej armii w Algierii, jak i algierskim partyzantom. Rackley należał do Czarnych Panter zaledwie od ośmiu miesięcy: daty się zgadzają i jeśli naprawdę chodzi o tego samego chłopca, jego depresja nerwowa da się łatwo wytłumaczyć. Zapewne dokonał właśnie wielkiego skoku w zdradę. Nieważna jest jego tożsamość. Z jakiejkolwiek strony podejść do problemu, można się natknąć na prowokację, na konfidentów, na infiltrację, potworność i cierpienia, nie ma ryzyka pomyłki. Ale typowe jest to, że w całej tej sprawie był jeszcze jeden kapuś, George Sams Jr., dwudziestotrzyletni, i ten wydał Bobby’ego Seale’a. A to także nasuwa pytania i hipotezy jeszcze bardziej pasjonujące. Bobby Seale był ostatnim przywódcą Panter pozostającym jeszcze na wolności. Jak go dostać? Informując, że w tym ruchu jest jakiś zdrajca. Odtąd wszystko musiało przebiegać zgodnie z przewidywaniami. Czy Rackleya rozmyślnie poświęcili ci, którzy korzystali z jego usług? Stwierdzam jak najbardziej stanowczo - o tym już uprzedzałem - że formułuję hipotezy jedynie po to, żeby bodaj częściowo opisać zatrutą, straszną atmosferę podejrzeń i niepewności, nieufności, prowokacji i oblężenia, w jakiej żyli czarni aktywiści. Wychodzę stąd z obrzydzeniem i rozpaczą, z poczuciem winy. Powinienem był się powstrzymać. Ale powtarzam: to zaraźliwe. Trzeba być w stanie doskonałej równowagi, żeby nie dać się z niej wyprowadzić niezrównoważonym ludziom. Zaczynam już mieć dosyć problemu murzyńskiego, a to nasuwa mi małą, drobniutką myśl o tym, co mogą odczuwać same murzyńskie masy. Pożera mnie potrzeba segregacji i alienacji, absolutnie bez precedensu w historii samotności. Z taką wewnętrzną potrzebą separatyzmu trzeba umieć stworzyć inny świat. Biorę się do tego niezwłocznie i spędzam całe popołudnie na pisaniu. XIV Za każdym razem, kiedy przyjeżdżam do psiarni, czuję się teraz natrętem. Piękna przyjaźń jest tu w trakcie narodzin. Gdy tylko „trener” wchodzi do klatki, pies wstaje i usiłuje liznąć twarz czarnego człowieka, a kiedy Keys odwraca głowę, zwierzę ociera się o niego z przyjaznym powarkiwaniem. Asystuję przy tych czułościach z rozanielonym uśmiechem, z kojącym poczuciem, że nigdy nic nie bywa stracone do końca. Jestem z siebie dumny. Zrobiłem dobrą robotę. Stoję tu pod wrażeniem, że otrzymałem swoją zapłatę, moją nagrodę za cnotę. Kiedy wszyscy trzej przebywamy w jego klatce, postawa Bat’ki pełna jest taktu. Jak tylko mnie widzi, zaraz przybiega z wywiniętymi w uprzejmym uśmiechu wargami i kręcąc zadem, po czym oddaje się ulubionej zabawie, polegającej na delikatnym chwytaniu zębami mojej brody, jak gdyby szukał pcheł. Potem idzie do Keysa, żeby się o niego otrzeć, wraca do mnie i parę razy powtarza ten manewr. Osoba obdarzona wyobraźnią pisarza mogłaby powiedzieć, że w ten sposób zachęca nas do fraternizacji, do wzajemnego zbliżenia się i przypieczętowania paktu przyjaźni. - No i co - mówię do Keysa w trakcie jednej z takich wizyt - myślę, że pies jest przygotowany do opuszczenia zoo i do powrotu na swoje miejsce w społeczeństwie... Jest wyleczony. - Będzie pan miał z nim jeszcze kłopoty. On mnie akceptuje, bo nauczył się rozpoznawać mnie osobiście. Robi wyjątek. Ale wie pan, kiedy Terry czy inny Murzyn zbliża się do klatki, to go znowu chwyta. Pieni się z wściekłości. Mówię panu, ja jestem jego house-nigger. - Znów ten bezgłośny śmiech, zęby zajmują całą przestrzeń. - Teraz dla niego istnieją good niggers i bad niggers. - Przecież nie może pan przeszkodzić psu w odróżnianiu tego, kogo zna, od obcych. To normalne. - Tak, to normalne. Ale nie jest normalne, że nie reaguje na zapach Białych, gdy tymczasem zapach Murzynów... - Och, stary, doprawdy... Keys przykucnął na piętach. Daje jeszcze jednego kuksańca psu i wstaje. - Porobiłem proste obserwacje techniczne. Pierwsze, co gra rolę w tresurze, zwłaszcza u psów policyjnych - to węch. Dowód, że psa nauczono poznawać swoich. W jego postawie nie ma ani śladu arogancji. Odwrotnie, coś jak ogromny spokój. Na temat „pobudliwości” Murzynów istnieje cała literatura. Tym, co najbardziej uderza u bojowników, jest ich chłód. Często zachowują się tak, jak gdyby już dawno zostali zabici. - Do czego pan prowadzi, dokładnie? - Myślę, że nie powinien pan przychodzić tak często. Pies przestaje się orientować, co tu jest grane, wystarczy na niego spojrzeć. Czy mógłby mi pan powiedzieć, jakie ma zamiary? Chce go pan zabrać do Europy czy co? Będę z panem szczery. Tracę na tego psa mnóstwo czasu. Mam z nim dużo kłopotów. - Wiem. - Jeżeli tylko po to, żeby któregoś dnia pan go zabrał, do widzenia, dziękuję... Bafka siedzi między nami, zamiata piasek ogonem. Jego spojrzenie błądzi od Keysa do mnie, jak gdyby wiedział, że tu chodzi o ważną decyzję, która go dotyczy. Waham się. Czuję się jak ktoś, komu powierzono pieczę nad duszami. Co do mnie, to nie ma mowy, żebym zabrał z sobą psa na wędrówki po świecie, a jednak, gdybym powiedział Keysowi „weź go sobie” - miałbym wrażenie, że zdradzam... - Chcę wiedzieć, czy pan mi tego psa zostawi, czy nie. Zadaję panu pytanie. Milczę nadal. Keys niczego nie podejrzewając tym wezwaniem dotknął cechy, którą uważam za wschodnią ułomność mego charakteru: mam odrazę do decyzji ostatecznych, nieodwracalnych, do ostatniego słowa. Na domiar złego dochodzi jeszcze ciekawa mentalność wodza klanu czy herszta bandy, kondotiera czy wschodniego satrapy, nie wiem dobrze: uważam, że nie mam prawa opuścić tych, którzy ode mnie zależą... Dziwny atawizm, przetrwał od czasów, kiedy moi bardzo odlegli przodkowie z azjatyckich stepów umierając nakazywali, żeby im towarzyszył na tamten świat ich koń, ich sokół, a czasem ulubiona żona. - No więc? - W każdym razie pies zostanie w Ameryce. Jeżeli panu rzeczywiście na nim zależy... - Zależy. - Jeszcze o tym porozmawiamy. XV Po powrocie do Ardenu na nowo pogrążam się w urojeniach: piszę powieść o miłości. Nagle ściąga mnie z mojej planety ta, którą tutaj będę nazywał Klarą; właśnie przyjechała ze swoim przyjacielem. Udało mi się ją omijać od chwili przyjazdu do Hollywood. Bardzo ją lubię, ale jest mi za nią ogromnie przykro. Należy bowiem do tych istot, którym nie można pomóc, więc unika się ich właśnie dlatego, że chciałoby się im pomóc. Klara, półgwiazda filmowa, a potem cała gwiazda serialu telewizyjnego cieszącego się wielkim powodzeniem, znana jest wśród czarnych aktywistów jako nigger-lover. To bezapelacyjnie potępiające określenie służące ongiś białym rasistom jest dzisiaj co najmniej w równym stopniu używane przez Murzynów, co przez Białych. Wydaje mi się, że w Stanach Zjednoczonych nie ma istoty ludzkiej, którą by bardziej pogardzali czarni ekstremiści, niż biała kobieta mająca czarnych kochanków. Jednakże pięć czy sześć lat temu, kiedy Klara dopiero debiutowała w „prawach obywatelskich”, nie kierowała nią najmniejsza motywacja seksualna, a nawet pamiętam takie zebranie, na którym wyjaśniła to z dużą dozą humoru. Chodziło o fundusze dla nie wiem już jakiej organizacji, spotkanie odbywało się u niej w domu, na Bel Air. Była wtedy w apogeum sławy telewizyjnej, wysoka, szczupła dziewczyna, rudawa, z piegami, które aż do czterdziestki utrzymują na twarzach kobiet cechy dzieciństwa, po czym wyglądają, jakby chciały przepraszać. Na zebraniu było trochę Białych i ze dwudziestu Murzynów, mężczyzn i kobiet, w tym pary małżeńskie. Siedzieli kołem w salonie, prawie wszyscy ubrani po afrykańsku, kobiety bez peruk, robiąc pokaz „murzyńskości” i szczepowej nostalgii, nie sięgającej w rzeczywistości dalej w czasie niż bawełniane tkaniny z manufaktur Manchesteru. Nie widzę innej przyszłości dla tej potrzeby autentyzmu, jak koła w nozdrzach, płytki w wargach oraz kiereszowanie twarzy. Klara zaklaskała w dłonie prosząc o ciszę i uwagę. Jej przemówienie było bezpośrednie i zwięzłe. - Nim przejdziemy do porządku dziennego, chciałabym zrobić pewną uwagę skierowaną do niektórych facetów tutaj. Odkąd włączyłam się do tego ruchu, spotkałam niemało takich, co chcieliby się ze mną przespać. Za każdym razem, kiedy mówiłam „nie”, przysługiwała mi mała lekcja, z której wynikało, że w podświadomości pozostałam głęboko napiętnowana rasizmem mojej rodzinnej Georgii. Dobra. Więc skończmy z tym raz na zawsze. Jeżeli znajdzie się wśród was jakiś chłopak, który mi udowodni, że idąc z nim do łóżka wnoszę swój wkład w walkę czarnego ludu, cóż, moja sypialnia jest na piętrze, proszę za mną. Natychmiast się kładę. Okay? Ogólny wybuch śmiechu, jaki się rozległ, miał na celu przede wszystkim pokrycie zażenowania. Po czym nastąpiła dyskusja nad poważnymi sprawami. Tego wieczora Klara, dla przykładu, podpisała czek na czterdzieści tysięcy dolarów. Ażeby dysponować sumą czterdziestu tysięcy dolarów po zapłaceniu podatków, aktorka w Ameryce musi zarobić dwieście tysięcy. Trzy czwarte tego, co ta dziewczyna zarabiała, szło na różne fundusze walki o równouprawnienie. Ale nie sposób jest żyć i walczyć u boku mężczyzn, których się podziwia za ich nieustępliwość i odwagę, odrzucając całkowicie normalne stosunki między mężczyznami a kobietami. Klara wzięła sobie czarnego kochanka. Potem następnego. Wydaje mi się, że już nie zauważała, że są czarni: żyjąc i pracując wśród nich, od dawna straciła z oczu kolor ich skóry. A były to lata, które nastąpiły po zabójstwie Malcolma X, kiedy fanatyzm trzymany pod kloszem zaczynał nabierać cech szaleństwa czy kretyństwa, jak każdy fanatyzm. Hasłem aktywistów stało się wykorzystanie białych sympatyków, ale nie zapominając, że to są wrogowie. Gaming whitey - tak to nazywano. Myślę, że trudno sobie wyobrazić, jak wiele może być nienawiści, rewanżyzmu, ukrytego terroryzmu i sadyzmu u czarnego fanatyka, który śpi z białą kobietą albo ją gwałci. Cleayer, nie kwestionowany wódz ekstremistów, dzisiaj na wygnaniu, udzielił na ten temat wyjaśnień w związku z gwałtem przez niego dokonanym; opowiadanie to znajduje się w jego wspaniałej biografii Soul on Ice. I tak Klara była wykorzystywana, pieprzona i traktowana z pogardą. Jak to się prawie zawsze dzieje w przypadku sumień protestanckich z niejasnym poczuciem winy w tle, prowadzącym prościutko do masochizmu, w pewnej chwili w jej psychice nastąpiło „załamanie”. Zaczęła uważać się za coś w rodzaju świętej ofiary ekspiacji, odkupującej grzechy białej rasy, w tym wykorzystywanie od dwóch wieków czarnych kobiet przez białych mężczyzn. Jest to dokładnie typ kobiety, jakie się spotyka w każdym patologicznym stadle. Dzisiaj jestem skłonny myśleć, że jej słynna dowcipna, zwięzła przemowa, że zdanie: „Jeżeli znajdzie się wśród was jakiś chłopak, który mi udowodni, że idąc z nim do łóżka wnoszę swój wkład w walkę czarnego ludu...”, pochodziło z głębin podświadomości, już skazanej na autodestrukcję. Zawód pisarza inspiruje niekiedy pewne zwierzenia, a opowieści Klary o „dialogach miłosnych” cechowała przerażająca banalność stosunków sadomasochistycznych, obrazował je bowiem idealnie dwugłos: „Masz, bierz, łajdaczko!”, „Tak, kochany”. Całuje mnie. Ze szczupłej stała się koścista, z jej słów i z ruchów przebijała gorączkowość, w której bez najmniejszego trudu można odgadnąć stymulujący skutek pop pills. Była jeszcze piękna, ale pięknością suchą jak pergamin; uważne oko nawykłe do śledzenia następujących po sobie okresów życia mogło dostrzec już teraz, dziesięć lat naprzód, twarz pięćdziesięciolatki. Towarzyszył jej Murzyn w błękitnym blezerze, bardzo grzecznie kpiący, najzupełniej swobodny... Po sakramentalnych dwudziestu minutach poświęconych ostatnim brutalnym wyczynom policji, oskarżeniom Rona Karangi i po dwóch szklankach whisky, nastąpiła przykra chwila, kiedy eks-gwiazda - a jest to jeden z najtrudniej wytrzymywanych eksów - zaczęła mówić o proponowanych jej filmach, o rolach, które odrzucała, o kolejnych agentach. Młody Murzyn oglądał swoje paznokcie. Byliśmy okropnie zażenowani. Wiedzieliśmy, a Klara wiedziała, że wiemy. Właśnie zaproponowano jej dwieście tysięcy dolarów za główną rolę w „Paint your Wagon” Alana Lernera, z Lee Maryinem, budżet - dwadzieścia milionów dolarów. Jean rzuciła mi zrozpaczone spojrzenie. Dwa tygodnie temu przyjęła w tym filmie główną rolę kobiecą, podpisała kontrakt. Młody Murzyn ostro zwrócił się do biednej dziewczyny: - Why don’t you shut up? - wrzasnął. - Zamilcz! - But, honey... Ależ, kochanie... Skoczył jednym susem, żeby odebrać jej szklankę. - You had enough. Dosyć wypiłaś. Zielone oczy napełniły się łzami. - You are a bastard - powiedziała. - You are such bastards, all of you. Now that I have no money left... Wszyscyście łajdaki. Teraz, kiedy jestem spłukana... Zwrócił się do nas. To był porządny facet. Nawet utalentowany. Jego pierwsza sztuka teatralna, jedna z lepszych z owej „szkoły czarnych” przejmującej obecnie w literaturze sukcesję „szkoły żydowskiej”, ma tę godną uwagi cechę, że jest absolutnie pozbawiona nienawiści. Powiedział mi, że z kwoty trzystu tysięcy dolarów, które Klara przez te osiem lat ofiarowała, ani jeden cent nie trafił tam, gdzie powinien. Zatrzymały się w kieszeniach członków jednego z czterdziestu dwóch komitetów, utworzonych specjalnie po to, żeby ulżyć nie Murzynom, lecz Białym. Istnieją małe organizacje murzyńskie, których jedynym celem jest ulżenie Białym: ulżyć ich pieniądzom i ulżyć ich sumieniom. Te organizacje chowają pieniądze do swoich kieszeni i Biali czują się lepiej. Niebawem każdy „winny” Biały, jeżeli jest dość bogaty, żeby sobie na to pozwolić, będzie miał własną organizację murzyńską mającą za zadanie pomóc mu poczuć się fajnym facetem. W tym kraju liczy się nie więcej niż dwanaście organizacji murzyńskich naprawdę coś wartych. Celem pozostałych nie jest działalność, pomoc ludziom, lecz istnienie dla siebie samych. Tylko tyle. Usiłuję nie patrzeć na Klarę. Zresztą, tak naprawdę jej tu nie ma. Zostało tylko to, co stymulanty robią z człowieka, kiedy się zetkną z alkoholem. Znałem jeszcze jedną taką jak ona, niezwykłej urody dziewczynę z Teksasu, na imię miała Lynn, była gwiazdą w filmie „Strzała i płomień”. Pewnego wieczora zażyła narkotyk i położyła się na składanym łóżku, a po trzech dniach znaleziono jej piękne zwłoki przyparte do muru łóżkiem, które się złożyło. Klara łka histerycznie. Mówi do Jean: - I’II tell you, honey. You either work for them or you skrew with them... Albo dla nich pracujesz, albo się z nimi pieprzysz... Nie da się robić jednego i drugiego. - Shut up. I am telling you - powiedział Mark. - Zamknij się. - Proszę dać jej mówić - odezwała się Jean. - To jej przynosi ulgę. - Bo jak zaczniesz mieszać te dwie sprawy, wszyscy będą uważali, że jesteś patologiczna. They think you are gone pathological. Nikt już nie wierzy, że pracujesz dla Murzynów z powodu twoich poglądów, myślą, że chodzi tylko o dupę... Give me another drink. Daj mi coś do picia. On jej zabiera szklankę. - No, you wan’t. Wieczorem jest zebranie. - ...Bo wiesz, kochana, jeżeli mieszasz to z miłością, wszystko idzie w diabły... Największe świństwo, jakie im możesz zrobić, to iść z nimi do łóżka. Jest to coś, co wszyscy rasiści biali i czarni chcą, żebyś robiła. Jesteś narzędziem w ich ręku. W ten sposób mogą twierdzić, że ideały, sprawiedliwość, że to tylko wymówka, żeby się puszczać... No i jeszcze coś, kochanie. Czarny łajdak nie jest łajdakiem dlatego, że jest czarny. Jest łajdakiem, bo jest łajdakiem. - Amen - powiedział Mark. - Naprawdę zależy ci, żeby iść na to zebranie? - Oczywiście. Będzie tam Marlon Brando. Będzie Jack Lemmon. Będzie cały Hollywood. Nie mogę tam nie pójść. Nie mogę im tego zrobić. Moje nazwisko jest im potrzebne dla prestiżu. No i poszliśmy... XVI Odbywało się to w domu pewnego producenta w Bel Air, zebraniu przewodniczyła Coretta Martin Luther King w asyście pastora Abernathy’ego, następcy Kinga. I rzeczywiście był tam cały Hollywood. I rzeczywiście był Marlon Brando. I wszyscy inni. Wyszedłem chory. Chodziło o to, żeby zgromadzić fundusze na „wielki marsz biedaków” na Waszyngton. Organizatorzy mieli zamiar skierować na federalną stolicę, przypadkowymi środkami transportu, ze sto milionów nędzarzy, Czarnych, Meksykańczyków, Portorykańczyków, Indian, zapewniając im dach nad głową w „wiosce biedaków”, zbudowanej o dwa kilometry od Białego Domu. Cały ten pomysł zrodził się w głowie Abernathy’ego i nosił piętno biblijne o całkowicie przestarzałym prowincjonalizmie, a pobrzmiewało w nich odległe echo Marii Panny na osiołku oraz Gwiazdy Dobrego Pasterza. A to wszystko w czasach, kiedy, nawet gdyby jeszcze istnieli trzej królowie-magowie, to od dawna zjawialiby się, żeby rabować i napychać sobie kieszenie. Wszystko, aż do określenia „biedacy”, rozmyślnie wyrzucało walkę poza wszelki kontekst polityczny czy ideologiczny i zalatywało frazeologią dobroczynnych dam. Wyobraźmy sobie wspaniałą rezydencję w Bel Air, najbogatszej i najelegantszej dzielnicy w Kalifornii, trzysta nazwisk z hollywoodzkiego almanachu gotajskiego zaliczanych do najwyższych sfer gwiazdorstwa, bufet uginający się pod ciężarem kawiorów i szampana, a w tym poczciwy Abernathy zachęca swoje owieczki do wspaniałomyślnego wpłacania funduszów mających pomóc „biedakom” w ich marszu na Waszyngton. Jedynie wielebny Jack Jackson, „pastor chuliganów”, ośmielił się wypowiedzieć następujące zdanie: „Nie da się rozwiązać problemu dwudziestu milionów amerykańskich Murzynów nie zmieniając społeczeństwa amerykańskiego w całości”. Pastor Abemathy rozwlekle opisywał nam ostatnie chwile spędzone w motelowym pokoju, który dzielił z Martinem Lutherem Kingiem w chwili zamachu. Patetyczna i nieznośna chęć nadania tym chwilom aury świętości i biblijnej nieśmiertelności przekształcała brutalność morderstwa w ukrzyżowanie z drugiej ręki, pozbawione narracyjnego geniuszu apostołów. Dość tego, doktorze Abernathy. Teraz podaje nam pan nawet markę kremu do golenia, którego Martin Luther King używał na parę minut przed tym, nim został zamordowany. Opowiada nam pan, że podał tubkę, żeby pan z niej skorzystał, gdyż zapomniał pan swego kremu. Wiem, rozumiem. Ten krem do golenia stanie się relikwią. Będzie miał zapach świętości. Ale zapomina pan, że w Biblii nie ma już miejsca, że ona od dawna odmawia przyjmowania nowych ludzi. Przysięgam, że Bóg nie stawi się na murzyńskie spotkanie. Nie przybył także na wiele innych. Mój sąsiad - przemilczę nazwisko przez wzgląd na jego prawnuki - korzysta z przerwy w przemówieniu i szepcze mi do ucha: - Widział pan tę salę? Widowisko za trzydzieści milionów dolarów. Thirty million dollars of entertainment industry. To prawda. Wszyscy tu są, od Belafontego do Barbry Streisand, słuchają, jak pastor Abernathy opowiada im o marszu ubogich i o tym kremie do golenia, który właśnie nabrał zapachu świętości. W pierwszym rzędzie Marlon Brando ze swoją tahitańską żoną. Kurtka z płowej skóry, lwia grzywa, golf korzystny dla podbródka... Był jednym z pierwszych, którzy nie szczędzili wydatków na „sprawę” murzyńską. Umieszczam to słowo w cudzysłowie, zbyt długo służyło, jest na pół martwe. Idzie do mikrofonu, surowo patrzy na salę: - Lepiej, żeby nieobecni dzisiaj, tutaj, mieli dla siebie dobre usprawiedliwienie. Po tej pogróżce wszyscy czują się nieswojo: trochę w tym „zagrania”. Ale najgorsze dopiero nadejdzie. Po paru słowach o dzieciach na świecie, doprowadzonych niedożywieniem do degeneracji - Brando podtrzymywał UNICEF z niezmordowaną hojnością - prosi o zgłaszanie się ochotników do komitetu wykonawczego, który będzie miał za zadanie kontynuację wysiłków podjętych tutaj tego wieczora. Z trzystu obecnych osobistości trzydzieścioro podnosi rękę: to wystarczy aż nadto, oczywiście. Gdyby w komitecie wykonawczym znalazło się trzysta osób, to znaczyłoby tylko tyle, że trzeba powołać komitet wykonawczy. I oto w paru słowach Marlon Brando ujawnia nam nagle więcej na swój temat i na temat stosunków panujących pomiędzy niektórymi przyjaciółmi Murzynów - zaznaczam, pomiędzy tymi przyjaciółmi, a nie między nimi a Murzynami - niż jakiekolwiek studium psychiatryczne. Przygląda się uważnie sali i trzydziestu uniesionym rękom. Lekko kołysze ramionami, gra. Powtarzam: „gra”, bo gwałtowność, jaką nagle nabrzmiewa jego głos, i grymas na twarzy są zamierzone, umyślnie wywołane, jeśli nawet nie całkiem pozbawione szczerości, jest to szczerość wiecznego rozpieszczonego dziecka. - Ci, którzy nie podnieśli ręki, jazda stąd! Get the heli out of here. Jak zawsze, kiedy mężczyzna zachowuje się jak mały chuligan, doznaję uczucia, że sam tracę twarz. Rozumiem doskonale, że Marlon Brando chciał w ten sposób naśladować postawę „plecami do ściany” Czarnych Panter. Ale milionerowi, który nie ryzykuje, że dostanie kopniaka w tyłek, nie wyszła z tego nawet biała panterka, jedynie salonowy piesek, który siusia na dywan. Było coś naprawdę odrażającego w tym bullying, w tej prowokacji, w pozie desperado, w małpowaniu innej wrogości, autentycznej, zrodzonej z czarnej krwi rozlanej na chodnikach. Trzystu aktorów, reżyserów, pisarzy, którzy na piśmie podali wysokość pomocy materialnej, jaką zamierzali przeznaczyć dla organizatorów, nie uważało, że mają jakiekolwiek kwalifikacje, żeby należeć do komitetu wykonawczego, czyli do administrowania funduszami. - Get the heli out of here... Zapomnijmy o Marlonie Brando i nieudanym numerze Czarnej Pantery. Ważne jest to, że wśród Białych są nieprzystosowani psychicznie, misfits, którzy używają tragedii i rewindykacji Afro-Amerykanów do tego, aby przenieść swoją osobistą nerwicę poza obszar psychiczny, na teren społeczny, gdyż to ją usprawiedliwia. Ci, którzy ukrywają swoje skrzywienia paranoiczne, posługują się autentycznymi prześladowanymi, żeby obrócić się przeciwko „wrogowi”. Osobnicy, którym udało się osiągnąć szczyty powodzenia, nieraz cierpią na mroczne poczucie niższości, nic im bowiem nie wystarcza; egomaniakom nigdy nie dość zewnętr nych oznak szacunku i uwielbienia. Czując się wyobcowani jako jednostki, umykają diagnozie psychiatrycznej i identyfikują się ze wspólnotą ludzką, będącą w stanie prawdziwej, społecznej, nie tylko psychicznej alienacji. Murzyni wiedzą doskonale, że pewna ilość Białych „pomaga” im lub popycha ich do ekstremizmu z intymnych powodów, które często nie mają nic wspólnego z rasową tragedią amerykańską. Jeden powiedział mi z uśmiechem, odprowadzając wzrokiem wychodzącą hollywoodzką znakomitość: „Bardzośmy mu pomogli”. Ale w końcu należały się nam także komiczne incydenty. Sumy pieniężne, które ktoś chciał zadeklarować, miały być wypisane na kartce i dyskretnie schowane do koperty. To znaczyłoby tyle, co zapomnieć, że znajdujemy się w stolicy show-businessu. Pewne osoby po prostu nie mogły zaakceptować myśli, że złożą w darze dwadzieścia tysięcy dolarów, a sala o tym się nie dowie. Nie wymienię nazwiska sympatycznego gwiazdora, który był pierwszy, ale po oddaniu koperty ten miły aktor wstał i powiedział: - Ofiarowałem całkowite honorarium za mój następny film. No i zaczęło się! Z jednego końca sali na drugi rzucano sumy, wybuchały oklaski, oczy wilgotniały i nawet pastor Abernathy, który zdrzemnął się lekko na estradzie w czasie przemówień, obudził się promienny. Padło tu także wspaniałe zdanie z ust reżysera, męża słynnej gwiazdy: - Nie wystarczy dać pieniądze. Musimy iść do murzyńskich rodzin, nauczyć się je poznawać. Tak, przyjaciele, w 1968 roku. Tak, jajko Kolumba potwornej wielkości nagle objawiło się z tryumfem wśród najbogatszego i najpotężniejszego społeczeństwa świata. „Musimy iść do rodzin murzyńskich, nauczyć się je poznawać”. Powtarzam, w roku 1968. Nie wiem, czy wszyscy widzą skandaliczne implikacje tragicznej śmieszności tego okrzyku serca. Bo nie była to Ameryka tatusia, która się nagle obudziła: jego autor to trzydziestosiedmioletni reżyser. Ma wokół siebie siedemnaście milionów Murzynów. O dwadzieścia minut jazdy autem jest także Watts. Jajko Kolumba rosło w moich oczach niczym w sztuce lonesco. Eureka! Nowe odkrycie Ameryki przez Amerykanów. O, kurwa! Obecni wokół estrady Murzyni, Belafonte, Young, wielebny Jackson robili rozpaczliwe wysiłki, żeby zachować powagę. „Musimy iść do murzyńskich rodzin, nauczyć się je poznawać”. Wydawało mi się, że ciało Younga lekko drży i że on za chwilę pęknie ze śmiechu razem z jajkiem Kolumba, tym, w którym ukrył się niewątpliwie czarny śmiech, jeden z najczarniejszych śmiechów świata. Jestem tego pewien. Nad tym wszystkim wznosiła się niezwykłej piękności twarz Coretty Martin Luther King i jej smutny leciutki uśmiech. Rzadkie są okazje do powtarzania swojej opinii, gdyż rzadko ma się całkowitą pewność. Powtórzę zatem tutaj, że nigdy w życiu nie spotkałem piękniejszej i szlachetniejszej twarzy. XVII Wzięliśmy do samochodu agenta Lloyda Katzenelenbogena, jego brata producenta Saint-Robertsa i agenta Seymoura Blitza, wszystkich trzech w absolutnie przerażającym stanie „mea culpa”. Niewiele brakowało, a biliby się w piersi, ja zaś mam ochotę zebrać do dłoni popiół z mojego cygara i zaofiarować im, żeby mogli posypać sobie głowy. Znakiem rozpoznawczym amerykańskiego intelektualisty jest poczucie winy. Jeśli ktoś czuje się winnym osobiście, stanowi to dowód wysokiego poziomu moralnego i społecznego, umowny znak przynależności do elity. „Wyrzuty sumienia” świadczą, że sumienie jest w doskonałym stanie, a przede wszystkim, że się po prostu to sumienie ma. Rzecz jasna, nie mówię tu o szczerości, lecz o afektacji. Każda cywilizacja zasługująca na tę nazwę będzie zawsze miała poczucie winy w stosunku do człowieka: po tym poznaje się cywilizację. Słucham, jak moi trzej pasażerowie przeprowadzają samokrytykę. To Lloyd Katzenelenbogen wznosi się najwyżej w tolerancji i wyrozumiałości: jest agentem kilku obecnie najlepszych pisarzy i dramaturgów. - Wszelkie psychiczne wyzwolenie zakłada werbalny powrót do zepchniętych w podświadomość myśli. „Szacunek” dla Białych narzucony Murzynom może być wyrównany tylko przez symetryczne bezprawie. To „desakralizacja”. Gdy jakiś Le Roi Jones karmi nas obelgami, gdy czarni muzułmanie mówią po cichu, że trzeba wykastrować wszystkich Białych, a jakiś CIeaver chwali się, że zgwałcił Białą, jest to na pewno przykre, ale tylko odbija potworność przestępstw, jakie popełnialiśmy przez wieki, od początku niewolnictwa. Za każdym Murzynem, który pali, gwałci czy zabija, jest zbrodnia Białych, nasza zbrodnia. To myśmy pakowali ich do nędznych statków, my przykuwaliśmy ich łańcuchami w głębokich ładowniach wśród śmieci, bez powietrza, tak że pięćdziesiąt procent „ładunku” często konało w drodze... Seymour Blitz wtrąca: - Mamy nie mniejszy obowiązek pamiętać o tym, co nasi przodkowie zrobili Murzynom, niż Niemcy o zbrodniach Hitlera. To my popełniliśmy zbrodnię przeciwko ludzkości, przy której ekscesy pewnych Murzynów wydają się nieśmiałe... My... Wybucham niepohamowanym śmiechem - nie mogę się opanować, doprawdy to coś najzabawniejszego, co słyszałem w życiu, a przecież zdarzało mi się pękać ze śmiechu niejeden raz. - What the heli is the matter with you? Co się z panem dzieje? - wrzeszczy Blitz z przekrzywionym cygarem w wargach. - Zaraz powiem, co się ze mną dzieje... - Ocieram łzy. - Już mówię. Wszyscy trzej jesteście Żydami z Europy Wschodniej, a nawet jeżeli któryś z was przybył na czas, żeby się urodzić w Stanach Zjednoczonych, wasi ojcowie i dziadkowie gnili jeszcze w gettach między jednym pogromem a drugim, kiedy w Stanach Zjednoczonych niewolnictwo już przestało istnieć. Ale gdy mówicie „my, amerykańscy zwolennicy niewolnictwa”, to was cieszy, bo odnosicie wrażenie, że jesteście Amerykanami całą gębą. Stwarzacie sobie złudzenia, że wasi przodkowie byli zwolennikami niewolnictwa - a tymczasem zabijano ich rocznie przeciętnie tysiąc, zależnie od humoru Kozaków, atamanów czy carskich ministrów - bo wtedy czujecie, do jakiego stopnia jesteście zasymilowani. Nie twierdzę, że macie Murzynów gdzieś... - Dzięki! - wrzasnął Katzenelenbogen. - ...ale to wam pozwala nie czuć się mniejszością, pozwala przymknąć oko na własne uczucie alienacji. Jeżeli wasi przodkowie byli „zwolennikami niewolnictwa”, to wy jesteście stuprocentowymi Amerykanami. Dostaję bólów brzucha od waszego poczucia winy. W 1963 byłem u mojego adwokata w Nowym Jorku, Żyda, kiedy w telewizji podano wiadomość o śmierci papieża Jana XXIII. Znajdowali się tam sami Żydzi i płakali jak bobry, można by pomyśleć, że ukrzyżowano ich Jezusa Chrystusa... - Jest pijany - uroczyście zapewnił Saint-Roberts, co było do pewnego stopnia prawdą, chociaż nigdy nie biorę do ust alkoholu, nie używam ani marihuany, ani LSD, jestem bowiem w zbyt dobrej komitywie z sobą samym, żeby tolerować pozbawienie się tak doborowego towarzystwa przez napój czy narkotyk. Ale ja się upijam oburzeniem. Zresztą w ten właśnie sposób zostaje się pisarzem. Atmosfera stała się tak lodowata, że postanawiamy jechać na kolację do „Bistrot”, żeby zreperować naszą przyjaźń. Rozmowa w tym dostojnym przybytku Hollywoodu utrzymuje się z początku na najwyższym poziomie i nigdy nie schodzi poniżej czterech tysięcy dolarów w zamian za dziesięć procent od wpływów brutto. Po czym Saint-Roberts, który - jak na to wskazuje jego nazwisko - jest Żydem, zaczyna piorunować na nowe przejawy antysemityzmu w Harlemie. Odkąd czarna awangarda atakuje Żydów, nie jako Białych, lecz jako Żydów, niektórzy z tych ostatnich zaczynają z kolei stawać się rasistami. Jest to słynny backlash, podmuch powrotny. Na płacz się zbiera, jak mawiała moja matka, która nigdy nie płakała. W czasie mojej ostatniej podróży właśnie u Lloyda Katzenelenbogena spotkałem mego pierwszego czarnego antysemitę. To było piękne. Mój przyjaciel Lloyd jest zdeklarowanym liberałem. Rozumie wszystko. Rozumieć - to przebaczyć. Dialog, z pamięci - musiałem dwukrotnie wychodzić, żeby się opanować - wyglądał mniej więcej tak: Bojownik: Wy, Żydzi, położyliście łapy na getcie. Wszystkie domy, wszystkie sklepy są wasze. Lichwiarze - to wy. Sprzedajecie nam wasze buble o dwadzieścia procent drożej niż w dzielnicach Białych. Poobcinamy wam uszy. Katzenelenbogen: Proszę wziąć jeszcze kurczaka. Bojownik (nakłada kurczaka): Dziękuję. Wysysacie z nas ostatnią kroplę krwi. Ja (po francusku): Mam twego faceta po dziurki w nosie. Katzenelenbogen (po francusku): Nie możesz zrozumieć. Uciskaliśmy ich przez dwa wieki. Muszą się potwierdzić. Zamknij pysk. Bojownik: To, co mówię, nie jest wycieczką osobistą, oczywiście; stać mnie na właściwe rozróżnienia. Wiem, że ty, Lloyd, nie masz z tym nic wspólnego. Ja: No właśnie, Lloyd, ty jesteś dobrym Żydem. Bojownik: Na przykład te Soul Stations, słynne radiostacje dla Murzynów... Prawie wszystkie należą do Żydów. Ja: Pan jest antysemitą? Bojownik: Pan nie jest Amerykaninem, nie może pan zrozumieć. Ja: A pan rzeczywiście czuje się tak bardzo Amerykaninem? Katzenelenbogen: Co, ty stajesz się rasistą? Ja: Zresztą uważam, że Murzyn-antysemita jest czymś ogromnie urokliwym. Stwierdzam z przyjemnością, że Murzynom potrzebni są Żydzi jak wszystkim innym. Ten antysemityzm jest częściowo spowodowany komedią arabizmu i islamizmu, jaką wobec siebie odgrywają czarni ekstremiści w poszukiwaniu duchowej odskoczni. Dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć dziesiątych procenta nie ma najmniejszego pojęcia, że arabscy zdobywcy byli zajadłymi mordercami ich przodków, niszczycielami tradycji i prawdziwej religii afrykańskiej, która była animistyczna. Nie wiedzą, że nawracali Murzynów na islam siłą szabli o tej nazwie, a jednocześnie z mniej mocnych robili eunuchów i sprzedawali ludzki towar portugalskim, angielskim i amerykańskim handlarzom niewolników. Byłoby krzywdzące i niegodne zgłaszać o to pretensję do dzisiejszych Arabów i zarzucać im zbrodnie przodków, które w onych czasach nie były zbrodniami. Wielkim błędem jest chęć sądzenia minionych wieków widząc je dzisiejszymi oczami. Jednakże po to, żeby postrzegać w islamie wcielenie duszy afrykańskiej, trzeba przeskoczyć parę drobnych lat świetlnych, toteż kiedy Malcolm X pisze a propos Białych: „jak mógłbym kochać człowieka, który zgwałcił moją matkę, zabił ojca, uczynił z moich przodków niewolników” - to robi dokładnie to samo rzucając się w ramiona Proroka. - A pański pies? - pyta Saint-Roberts. - Co mój pies? - Nadal taki rasista? Milknę. Pozostali dwaj nic o tym nie wiedzą. Agent opowiada im tę historię na współczującą nutę, jakby mówił o jakimś członku mojej rodziny, który wstąpił do organizacji SS. Spuszczam głowę i jem za pięciu, jak zawsze, kiedy jestem przygnębiony. Jedzenie jest jedynym środkiem poprawiającym mi humor. Nigdy nie piję, zwłaszcza od czasu, kiedy po wypiciu jednej whisky w kantynie mojej eskadry w czasie wojny nie trafiłem w wyznaczony mi cel w Niemczech. Katzenelenbogen się nie odzywa, ale wykazuje zainteresowanie. Nazajutrz do mnie telefonuje: - Czy pan pozwoli, że go odwiedzę? Nie jest ani moim agentem, ani Jean, ale próbuje. - Proszę bardzo - mówię. Co mam do stracenia? Po dwudziestu minutach zjawił się, w swoim odkrytym wozie thunderbird. Poprosiłem, żeby usiadł, poczęstowałem Krwawą Mary. - Przyjechałem do pana w sprawie pańskiego psa - powiedział. - Zastanawiałem się nad tym w nocy i opowiedziałem mojej żonie. Myślę, że moglibyśmy panu pomóc. - Doprawdy? W jaki sposób? - Pies nie może spędzić reszty życia w klatce, a pan nie może się nim zająć, bo zbyt wiele pan podróżuje. Zaczynałem wyczuwać węchem, co nastąpi. Gdybym był w pełni psem, sierść by mi się zjeżyła. Lloyd lekko się wahał. To znakomicie ubrany facet. Niebieski blezer, złocone guziki, niezwykle cienka bielizna... - Po prostu chciałem panu zaproponować, że wezmę psa do siebie. Moja żona i ja mieszkamy sami w Bel Air, w domu dość odosobnionym, no i... Miał tak szczerą minę, okazywał tak oczywistą dobrą wolę, reprezentował tylu dobrych pisarzy, że gdybym nie miał w sobie czegoś w rodzaju radaru, który natychmiast włącza się w obecności skurwysyna, to może by mnie podszedł. Duży odsetek przestępstw popełnionych w miastach jest autorstwa Murzynów i od czasów Watts ludzie „najlepiej usposobieni” w stosunku do Czarnych mają się na baczności. Przy takim psie jak Bat’ka każdy Murzyn zbliżający się do domu usłyszałby głos trafiający prosto w jego atawizm; ten atawizm, który tłumaczy, dlaczego tak mało psów jest w murzyńskich rodzinach. Polowanie na uciekających niewolników było jednym z ulubionych sportów plantatorów. Zaczyna mnie lekko mdlić. Albowiem człowiek, którego mam przed sobą, obwołuje się „postępowcem” twardo stojącym u boku bojowników... No i przyszedł prosić mnie o Białego Psa dla obrony swego domowego ogniska... - Strasznie mi przykro, stary - mówię. - Ale ja już obiecałem psiaka merowi Yorty’emu. Katzenelenbogen krzywi się lekko, jak ktoś, kogo ukłuła osa. - Ale jeżeli Bat’ka spłodzi białe szczeniaki, przyrzekam, że o panu nie zapomnę... Rzucił się do wyjścia wściekłym krokiem, który u pokojowych natur zastępuje gwałtowność słowną czy inną. Tej nocy nie mogłem zasnąć. W ciemnościach rozmyślałem o tym, że Don Kichote był nieubłaganym realistą i potrafił rozróżnić pod pozorami codziennej, znanej banalności, ohydne smoki. A Sancho Pansa był oświeconym romantykiem, niepoprawnym marzycielem, niezdolnym do postrzegania rzeczywistości, jednym z tych ślepców, którzy wierzyli przez trzydzieści lat, że Stalin jest „ojcem narodów”, mądrym i dbającym o szczęście ludzi, i że dwadzieścia milionów zmarłych w czystkach - to „propaganda kapitalistyczna”. Don Kichote wiedział. Z przykładną jasnością widział wyraźnie demony i hydry genetyczne, których wstrętne pyski wyłażą przy najmniejszej okazji z naszej wewnętrznej fosy ze żmijami. Zapalam lampę, biorę do ręki autobiografię Cleavera i natychmiast wpadam na następujący cytat z Le Roi Jonesa: „Come up, black dada, nihilismus. Rape the white girls. Rape their fathers. Cut the mother’s throat”. „Wstań, czarny koniku, nihilizmie. Gwałć białe dziewczyny. Gwałć ich oj ów. Podrzynaj gardło matkom”. Cholera. Wstaję. Moje myśli błądzą bez celu po głowie, jak ja sam za kierownicą mojego oldsa w tym przyćmionym mieście. Jadę do Malibou, żeby posłuchać mego brata. Oceanu. Ale on milczy. Śpi. Idę na ranczo, wchodzę do klatki Pete’a-Dusiciela, który rozwija się uprzejmie, po czym natychmiast układa w ekierkę. Patrzymy na siebie. Kiedy pyton uważnie wpatruje się okrągłymi oczami w człowieka, wygląda, jakby jeszcze nigdy nie widział czegoś takiego. Patrzymy tak na siebie przez dłuższą chwilę, złączeni ponownie brakiem zrozumienia, bezgranicznym zdumieniem. W pewnym sensie wymieniamy wrażenia. Można to streścić w jednym słowie: potworne... Idę następnie do klatki psa, gdzie doznaję gorącego przyjęcia, które cieszy tkwiącego jeszcze we mnie ośmioletniego chłopaka. Biały Pies kładzie mi łeb na kolana i kiedy ja jem na modłę rosyjską kiszone ogórki z razowym chlebem kupione w Hugh’s Market, on trwa w adoracji, ze wzrokiem utkwionym w moich oczach. Jedynym miejscem na świecie, gdzie można zobaczyć człowieka godnego tej nazwy, jest spojrzenie psa. Tak nas zastaje Keys, w pełni braterstwa. - Wszystko w porządku? - W porządku. Wchodzi do klatki, karmi zwierzę. Bat’ka łasi się do niego, kręci kuprem, liże go po rękach. Keys rzuca mi krótkie spojrzenie. - Cóż, dobrze! - mówię; to ma być komplement. - Tak - odpowiada. - Robi szybkie postępy. He is coming along fine, just fine... Wstaje, zapala papierosa, patrzy na mnie dziwnie. Łajdak. Nigdy mu nie wybaczę. XVIII Po powrocie do Ardenu zastaję wiadomość od Nicole Salinger. Bobby Kennedy przerwał na dzień lub dwa swoją kampanię wyborczą kontra McCarthy i zaprasza nas na spotkanie do Malibu, do reżysera Frankenheimera. Znałem jego brata, kiedy jeszcze był senatorem, potem widziałem go w Białym Domu, ale nigdy dotąd nie zetknąłem się z Bobbym. Wiedziałem, że może liczyć już teraz na głosy osiemdziesięciu procent Murzynów w Kalifornii, ale Seberg natychmiast wpadła w zapał: a gdyby tak dało się zorganizować spotkanie Bobby’ego z kimś umiarkowanym jak Brooker i aktywistą jak Red? Zbiera swoje prospekty, zawiadamia Brookera. Ja dzwonię do Reda, który najpierw odmawia, potem decyduje się przyjechać i zjawia się jeszcze tego samego wieczora. Stwierdzam, że jest nerwowy, zaabsorbowany, unsecure jak się tutaj mówi. Od chwili zamordowania Kinga sprawy tak się zaogniły, że każdy przywódca-aktywista, który godzi się rozmawiać z politykiem z establishmentu, zastanawia się, czy nie popełnia zdrady „kolaboracji”. Jeszcze nigdy nie widziałem go w takim stanie, z okularami na czole i plikiem papierów na kolanach. Przez pół nocy piorunuje przeciwko Kennedym „którzy nic nie zrobili”, i rzuca słowa, które kiedyś uważałem za skandaliczne, a dziś nie budzą one najmniejszego zdziwienia po opublikowaniu znakomicie udokumentowanych prac o potędze finansowej i politycznej mafii: jej roczne dochody obecnie szacuje się na około czterdzieści miliardów dolarów: - Murzyni pozwolili się całkowicie odepchnąć przez gang zbrodnia-syndykat. Syndykaty systematycznie pozbawiają nas pracy, my zaś nie dysponujemy finansową potęgą potrzebną do wywierania skutecznej presji. Mafia wygrywa antymurzyńską kartę, bo to ją lokuje pośród dobrze myślących, i wykorzystuje rasistowskie uczucia pewnych robotników. Mniejszości włoskie, irlandzkie, żydowskie wyzwoliły się politycznie, organizując grupy nacisku. My, jako zacofani, pozostaliśmy na uboczu zbrodni zorganizowanej. Sytuacja Murzynów zacznie się zmieniać naprawdę, kiedy mafia odstąpi nam swoje pozycje, i w tym celu trzeba uderzyć od góry, gdzie są sami starzy. Pomyślałem: majaczy. Ale wystarczy przeczytać ostatnie rewelacje na temat Cosa Nostra, żeby zrozumieć, że Red był po prostu dobrze poinformowany. Koło drugiej nad ranem jednak przyznał: - Bobby jest jedynym liberałem, po którym możemy się czegoś spodziewać. McCarthy nie ma pojęcia o Murzynach, dla niego jest to problem teoretyczny. - Dodaje po francusku: - Dla niego to zanadto „populo”. Pytam: - Masz wiadomości od Filipa? Dumny uśmiech: - Oficer. Dwa razy odznaczony. Można by pomyśleć, że to mówi Amerykanin o „dobrej cerze”, dumny z syna, który okrył się sławą na polu chwały. Natychmiast przytomnieje: - Wraca za kilka miesięcy. Zanim wojna się skończy, będziemy mieli pięćdziesiąt tysięcy czarnych żołnierzy, znakomicie wyszkolonych, wcielonych do kadry, a przede wszystkim zdyscyplinowanych. Bo nam szczególnie brakuje dyscypliny. Za dużo indywidualnych pomysłów i brak spójnej, dobrze zorganizowanej akcji. - Wybuch? - Niekoniecznie. Najpierw użyjemy ich jako siły politycznej. Marginesowo także do zajmowania fortec mafii i związkowych bastionów. Jeżeli walka polityczna się nie uda, dopiero wtedy... - Powiesz to Bobby’emu? - Najwyraźniej. Mam tego dosyć. Jak on może nie wiedzieć, że jego starszy syn jest autentycznym amerykańskim bohaterem, że zamierza zrobić karierę w armii, że tam znalazł „braterstwo” nie zważające na kolor skóry, braterstwo ludzi na polach walki? Czyżby sam wobec siebie grał komedię? I w jaki sposób powrót żołnierzy z Wietnamu może zmienić równowagę sił w Ameryce? Jeżeli tych „weteranów” jest pięćdziesiąt tysięcy - liczba czysto teoretyczna i nieuwzględniająca indywidualnych decyzji - będą mieli przeciw sobie dwieście pięćdziesiąt tysięcy białych „weteranów”... Obserwuję go z konsternacją i niedowierzaniem. Szukam w jego oczach śladów marzenia. Ten człowiek głęboko praktyczny, pragmatyczny w najbardziej tradycyjnym, amerykańskim sensie tego słowa, żyje w całkowitej nierzeczywistości, w pełni urojeń, zżerany złudnym mitem, oczekiwaniem cudu, który jak gdyby nagle nawiązywał do starych afrykańskich legend. Jego twarz jest ową spokojną maską, w jaką stroi się często niedorzeczność lub obłęd. Ktoś kiedyś uknuł termin „logiczne majaczenia”. Chwilę się waham. A potem, cóż, tym gorzej. Dopuszczam do głosu realizm. Mówię: - Wiesz, że Ballard chce wrócić do Stanów Zjednoczonych? Tęskni za nimi. Nie może się przyzwyczaić do Europy. Zanadto jest amerykański... Zamyka twarz całkowicie. Na dwa spusty. Na zewnątrz pozostają tylko pozory doskonałej obojętności. Wzrusza ramionami. - On jest niestały. Hippy. Nam nie potrzeba takich głuptasów jak on. Niech zostaje we Francji, to najlepsze, co może zrobić. Na pewno gryzie się myślą, że jeżeli Ballard wróci do Stanów, będzie sądzony jako dezerter. Dodaje głucho, nie patrząc na mnie: - Powiedz mu to. Niech zostaje tam... Zgoda. Nazajutrz rano jadę z Jean do Malibu. Bobby jest w oceanie, widzę jego czuprynę ponad pianą, fale są silne, ale on to chyba lubi. W kilka minut później wchodzi do salonu; tors obnażony, kolorowe bermudy, siada na podłodze. Jean bierze go za rękę, wyciąga swoje papiery i śmieje się. - Hej, ja tu jestem na wakacjach! Jednak wysłuchuje uważnie, obiecuje przyjąć Brookera i Reda. Potem wraca i przykuca pomiędzy Nicole Salinger a mną. Parę dni wcześniej były przywódca partii demokratycznej w Kalifornii, adwokat Paul Ziffrin, prosił mnie o wyłożenie na piśmie moich obserwacji na temat „problemu”, tak jak go widzę, w pewnym sensie z zewnątrz, oczami cudzoziemca. Podkreśliłem, do jakiego stopnia zdumiewający i nieoczekiwany wydaje się pomysł „czarnego Izraela”, stanu New Republic of Afrika, którego domaga się „czarna władza”. Bobby bez zwłoki przystąpił do sprawy: - Nie do pomyślenia, szaleństwo. Żeby do tego doszło, trzeba by potwornego kataklizmu nuklearnego, stu milionów zabitych, totalnej anarchii trwającej kilka lat, jak w średniowiecznej Europie, czy jakiejś innej aberracji... Tego rodzaju intelektualny defetyzm wymaga bezwarunkowej kapitulacji ideału amerykańskiej demokracji. Siedział na wykładzinie ze skrzyżowanymi nogami, trzymając w dłoni szklankę soku pomarańczowego. W jego ciele jest coś, co przywodzi na pamięć grube łapy młodego szczeniaka. Pomyślałem sobie, że ta twarz - gęste kosmyki, rysy delikatne, a zarazem mięsiste - starzejąc się i wiotczejąc nabierze podobieństwa do twarzy typowo amerykańskich: Cordella Hulla czy Wilsona, szefa Generał Motors, który został doradcą Trumana. Dwa tygodnie wcześniej powiedziałem Salingerowi w obecności Ziffrinów: - Ty oczywiście wiesz, że twój chłopak da się zamordować? Salinger zadrżał. Przez chwilę milczał, potem odrzekł: - Żyję pod tym strachem. Robimy wszystko, co możemy, żeby go ochronić. Ale on biegnie wszędzie jak żywe srebro... Mickey Ziffrin zapytała: - Dlaczego pan wierzy w zamach? - Folklor amerykański. Duch współzawodnictwa. Pociąg do rywalizacji i prześcigania. Od chwili zabójstwa Johna Bob nieodparcie kusi przeciętnego amerykańskiego paranoika. Psychiczne zarażenie się tym „kto-lepszy”. Jest jeszcze coś. Bobby stanowi prowokację dla każdego człowieka niezrównoważonego, prześladowanego, udręczonego własnym nieistnieniem... Bobby is too much. Zbyt młody, zbyt bogaty, zbyt uroczy, zbyt szczęśliwy, zbyt potężny, ma zbyt duże możliwości. W każdym paranoiku budzi uczucie niesprawiedliwości. Na biednego niedorajdę z Harlemu działa jak luksusowa wystawa, jak ekspozycja amerykańskiego bogactwa w oczach Trzeciego Świata. On jest zbyt. Łatwo jest chełpić się, że się to przewidziało. Opowiadam teraz o tym, chodzi bowiem o ważny element w analizie widmowej dzisiejszej Ameryki. Ten kraj, będący awangardą wszystkiego, co ogromne, jest także w awangardzie neurozy. W tej olbrzymiej maszynie technologicznej dystrybucji życie, każda ludzka istota czuje się coraz bardziej jak żeton wetknięty w szparę, którym manipulują z góry ustalone obwody i wyrzucają go na drugi koniec pod postacią emeryta lub trupa. Żeby wyjść z niebytu, ludzie albo jak hipisi czy najrozmaitsze sekty grupują się w klany, albo chcą zamanifestować swoje istnienie z rozgłosem, morderczymi „happeningami”, dla zemsty. Czułem, jak na Bobbym ciąży groźba amerykańskiej paranoi, bardziej niebezpiecznej tu niż gdzie indziej w tym kraju, gdzie kult sukcesu, powodzenia, uwypukla kompleksy niższości, prześladowania, frustracje i klęski. Pytam Bobby’ego, jakie środki ostrożności stosuje na wypadek ewentualnego zamachu. Uśmiecha się: - Nie ma żadnego sposobu, żeby ochronić kandydata w czasie kampanii wyborczej. Trzeba oddać się tłumom i odtąd... liczyć na szczęście. - Śmieje się, trzęsąc młodocianym kosmykiem, który mu wciąż opada na czoło. - Tak czy inaczej, trzeba mieć po swojej stronie szczęście, by zostać wybranym na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Albo się je ma, albo nie ma. Wiem, że prędzej czy później będzie zamach. Nie tyle ze względów politycznych, ile przez bałagan. Żyjemy w epoce niezwykłej zarazy psychicznej. Dlatego, że jakiś typ zabił tutaj Martina Luthera Kinga, „zarażony” w Berlinie natychmiast usiłuje zabić przywódcę niemieckich studentów. Warto by dokonać pogłębionej analizy traumatyzacji jednostek przez mass media, które żyją z dramatycznej atmosfery, intensyfikując ją, eksploatując i wytwarzając stałą potrzebę spektakularnych wydarzeń. W tej dziedzinie nie zrobiono jeszcze niczego. I trzeba sobie powiedzieć, że pustka duchowa jest tak wielka, zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie, że wydarzenie dramatyczne, „happening”, stało się prawdziwą potrzebą. A pomiędzy jednym happeningiem a drugim zachodzi reakcja łańcuchowa... Jest także demograficzne zagęszczenie, zwłaszcza w miastach: młodzi dosłownie eksplodują. Jednostki - widzimy to w naszych czarnych gettach - są do tego stopnia ściśnięte, że nie mogą wyzwolić się inaczej jak przez eksplozję. Wie pan, dochodzę do tego, że się zastanawiam, czy pewna potrzeba tworzenia w końcu nie popycha do gwałtu tych młodych, którzy nie mają talentów artystycznych lub innych sposobów wypowiedzenia się... No i mieliśmy Hemingwaya. Bardzo go lubię jako pisarza, ale trzeba przyznać, że to on stworzył mit, śmieszny i niebezpieczny: mit broni palnej i męskiego piękna w akcie zabijania... Nie dało się w żaden sposób uzyskać w Kongresie ustawy zakazującej sprzedaży broni palnej. Rozmawiamy o studentach, którzy w tej chwili wprowadzają stan oblężenia na uniwersytecie. Jego pierwsza reakcja, typowa dla polityka, którym jest przede wszystkim, składa się z cyfr: tłumaczy mi, że biorąc pod uwagę „grupy wiekowe”, głosy dzisiejszych bojowników nie będą miały decydującego wpływu w wyborach 1972 roku. Mówi to z nieco zażenowanym uśmieszkiem, jak gdyby przepraszając za ten „wyborczy realizm”: „Ja jednak nie mogę się wyzbyć pewnej powściągliwości względem studentów”. Czy dlatego, że oni są w poważnej mierze za jego rywalem McCarthym? Przyznaje to natychmiast, prawie brutalnie: - Chętnie zostawiam pewne uniwersyteckie środowiska McCarthy’emu. Wydarzenia takie jak te, które obecnie zachodzą na uniwersytecie Columbia, nie pozwalają mi opierać się, bez żadnej dyskryminacji, na wszystkim, co jest po prostu „młode”. Jestem za wszelkimi formami krytyki i rozsądnej kontestacji, ale na uniwersytecie Columbia, tak jak w zeszłym roku na Berkeley, mamy do czynienia ze zjawiskiem transferu: demoluje się campus z powodu niemożności zakończenia wojny w Wietnamie... albo uwolnienia Siniawskiego z ZSRR. Generał de Gaulle jeszcze - nie powrócił z Rumunii i Bobby pyta mnie z niepokojem o sytuację we Francji, z dnia na dzień coraz poważniejszą. Czy generał de Gaulle rozmyślnie pozwala jej get out of hand - na wyrwanie się spod kontroli, żeby potem zaskoczyć przeciwnika, który stał się nieostrożny gdyż zbyt pewny siebie? Odpowiedziałem, że nic mi nie wiadomo na ten temat, ale że Francja, na mój rozum, odczuwa potrzebę rzucenia wyzwania potędze w dowolnej formie, może po prostu dlatego, że manifestacje władzy na całym świecie - manifestacje wojskowe, polityczne, nuklearne, ekonomiczne, komunistyczne, kapitalistyczne - stały się czymś drażniącym, nieznośną prowokacją. - W każdym razie de Gaulle jest ostatni - rzekł Kennedy. - Już nigdy nie będzie takiego jak on. Czy pan sądzi, że sposób, w jaki myśmy go potraktowali w czasie wojny, ma wpływ na jego obecną politykę w stosunku do świata anglosaskiego? Odparłem, że to możliwe, jednak nie w sensie jakiejś rewanźystowskiej wrogości: po prostu Roosevelt i Churchill dali de Gaulle’owi lekcję władzy, której nigdy nie zapomniał. Mógł stwierdzić, że słowo „Francja” nie rozbrzmiewało magicznym echem w uszach jego partnerów, kiedy chodziło o kraj pokawałkowany. Czuję, że i on ma obsesję de Gaulle’a, jak jego brat, który bezustannie wypytywał mnie w Białym Domu o starego, nie kryjąc prawdziwej fascynacji. - Ilu zamachów umknął dokładnie? - Myślę, że pięciu czy sześciu. - Mówiłem panu: szczęście. Nie można być prezydentem bez the good old luck... Koniec, kropka. Są tu dwaj jego bezpośredni doradcy, Dick Goodwin i Pierre Salinger, małżonka tego ostatniego Nicole, aktorka Angie Dickenson i jej mąż, dramaturg Alan Jay Lerner z żoną, aktor Warren Beatty, reżyser John Frankenheimer z żoną, kosmonauta Glenn oraz trzy czy cztery osoby ze sztabu wyborczego Bobby’ego Kennedy’ego, których nazwisk nie znam. Przed naszym odjazdem obiecuje Jean, że jeszcze dzisiaj porozmawia z Brookerem i Redem. Dotrzymuje obietnicy. Wieczorem Red dzwoni do mnie z lotniska. Pytam lekko zaniepokojony: - Udało się? Czuję, że Red usiłuje ukryć swój entuzjazm, to play it cool. - Nie mam zaufania do żadnych kandydatów na prezydenta. Obiecują wszystko. Co powiedziawszy, on jest jedynym. Nie ma drugiego... - Natychmiast się opanowuje: - Ale to nie znaczy ani słowa więcej, niż mówię. Nie ma drugiego. To wszystko. Osądzi się go po czynach. XIX Pewien dobrze zorientowany przyjaciel uprzedza mnie, że nasz telefon jest na podsłuchu i że z całą pewnością w domu rozmieszczone są mikrofony. Czemu nie? Niech robią, co do nich należy. To, o czym rozmawia się w Ardenie, nie dodaje niczego do wiadomości publikowanych w prasie. Ale dyskutuje się w nieskończoność, jak zawsze, kiedy brak możliwości działania. Jestem przesycony amerykańskim murzyństwem. Na szczęście we Francji coś się rusza, jest to dla mnie jak haust świeżego powietrza. Nic tak nie odrywa myśli. Telewizja nadaje bez przerwy. Okupacja Sorbony, tysiące studentów na barykadach, groźba strajku generalnego. Łapię oddech. Zamykam się w mojej pracowni i oglądam telewizję, a tymczasem w salonie odbywa się zebranie „zielonej władzy”, to znaczy dolara. Chodzi tu o nową organizację, która stawia sobie za cel położenie fundamentów pod nowy, czarny kapitalizm, z czarnymi bankami, czarnym przemysłem, czarnym handlem, wszystko czarne. Prawdziwa rewolucja kapitalistyczna. Kiedy wchodzę do salonu, gdzie Jean właśnie podpisuje czek, wpadam na faceta odzianego w coś w rodzaju fioletowej togi z paskiem, w miejscu ust ma maskę, krzyż pokoju na piersi, jarmułkę rabina na głowie i złote kółko w lewym uchu; jest w trakcie wygłaszania tak wspaniałego przemówienia, że wracam pędem do swojej pracowni i rzucam okiem na francuskie Oddziały Straży Republikańskiej - CRS - w strojach rycerzy-okrągłego-stołu-spróbujmy-czy-wino-jest-dobre, kaski, maczugi, tarcze, brak tylko Joinville’a, świętego Ludwika i Godefroy de Bouillona. Chwytam arkusz papieru i ołówek i zbliżam się do drzwi, żeby nie uronić nawet najmniejszej perełki, spadającej z ust Saida Mektouba, którego trzy miesiące temu znałem jeszcze jako Petera Stewarta: - ...I nie próbujcie mówić amerykańskim Murzynom o komunizmie, bo dla nas nie wchodzi w rachubę, żebyśmy się zintegrowali z kimkolwiek, z proletariatem czy czymś innym. Nie mamy najmniejszego zamiaru obalać amerykańskiego kapitalizmu, wręcz przeciwnie. Chcemy, żeby nam spłacono dług. Mamy za sobą całe wieki rabunku, wyzysku, pracy i potu, za które trzeba nam zapłacić, z jedenastoma procentami odsetek, i nie mamy najmniejszego zamiaru dzielić się tym z białym proletariatem. Własnymi rękoma zbudowaliśmy część tego kraju i teraz chcemy za to zapłaty. To coś dla Białych, stać się komunistami, żeby uniknąć spła cenia długu... Peter Stewart-Said Mektoub kontynuuje, małżowinę uszną ma jeszcze lekko spuchniętą, złapał paskudną infekcję, kiedy sobie ją przekłuł sam. Ja także zawsze chciałem nosić w prawym uchu złote kółko, ale nie znalazłem usprawiedliwienia. Może gdybym powołał się na mongolskich przodków ze strony ojca... Tak, ale moja matka była Żydówką. Na domiar złego, moi tatarscy przodkowie po mieczu byli pogromcami, natomiast żydowscy przodkowie po kądzieli byli oficerami w tych pogromach. Stąd problem. A jeżeli nie podam ważnego powodu dla kolczyka, okrzykną mnie ekshibicjonistą. Kiedy byłem w Izraelu, na transmitowanej przez radio konferencji prasowej, wobec pełnej sali, jakiś szacowny izraelski dziennikarz z „Maariv”, podobny do Ben Guriona, tyle że w starszym wieku, zapytał mnie: „Panie Romain Gary, czy pan jest obrzezany?” Po raz pierwszy w życiu prasa zainteresowała się moim członkiem, i to w audycji radiowej! Nie śmiałem zaprzeczyć, nie chciałem wyprzeć się mojej matki, byłoby to jak plucie na jej grób. Powiedziałem, że tak, w sali rozległo się jakby westchnienie ulgi, także nadane przez radio, a potem odczułem dziwne mrowienie, to protestowała prawda. Natychmiast dodałem: mój syn jest obrzezany. A więc chce go pan wychować na Żyda? Ja jestem przede wszystkim za prawdą, zwłaszcza nadawaną przez ra dio. Więc powiedziałem dziennikarzowi z „Maariy”, nie, proszę pana, mój syn jest po pradziadku Mongołem, z matki Amerykanki pochodzenia szwedzkiego, z babki Żydówki, jego język ojczysty to hiszpański, w wieku sześciu lat jest już Francuzem, jego guwernantka postanowiła wychować go w religii katolickiej, ale kiedy miał trzy latka, zachorował na lekkie zapalenie napletka i doktor Butterwasser, 32 Boulwar Rochechouart - drogi panie, mogę go polecić, to świetny pediatra - zdecydował się usunąć napletek ze względów chirurgicznych i bez jakiegokolwiek zobowiązania z mojej strony. Wszystko transmitowane przez radio. Rasizmy! Ale nie straciłem ani jednego słowa z tego, co mówił Peter Stewart-Said Mektoub, z zawodu adwokat. - Komunizm jest naszym wrogiem, gdyż nawołuje do bezklasowego społeczeństwa, opuszczając w ten sposób etap czarnej własności, czarnego posiadacza, czarnej sprawiedliwości... Uf! Moja żona w kącie, z dwoma innymi „utogowanymi”, pochyla się nad swoją książeczką czekową. A co ja? Kiedy pomyślę, że właśnie mam chęć na sportowy wóz maderati i dwanaście krawatów z norek... Wracam do telewizora. Kamienie z bruków fruwają. Straż odpowiada pociskami łzawiącymi, co przy ich strojach spieszonych jeźdźców sprawia dziwnie anachroniczne wrażenie. Zasiadam w fotelu i zapalam cygaro. To wspaniałe, tak wygodnie mieszkać i kazać sobie podawać cały świat na tacy. Trochę się wstydzę swego tchórzostwa, kiedy tej nocy oznajmiam żonie, że mam zamiar drapnąć nazajutrz. Wydaje się strapiona. Zaniedbać siedemnaście milionów Murzynów amerykańskich dla małego wypadu do Paryża, i to w maju - ten czyn pozostawia skazę na moim prestiżu. Przypinam więc do piżamy Krzyż Wyzwolenia i rozetkę oficerską Legii Honorowej za zasługi wojenne, ale ona dobrze wie, że te odznaki mają już dwadzieścia pięć lat: jestem has been, eksem. Nie ma się prawa powoływać na bitwę o Anglię, żeby dać drapaka. Ale problem pozostaje tu, w Ameryce, bo w Paryżu są Biali. Taką właśnie niezwykłą uwagą uraczyła mnie poczciwa Klara, kiedy jej powiedziałem, że żona jednego z moich przyjaciół porzuciła go, bo stracił stanowisko. - „Na co on narzeka? Przecież jest Biały, nieprawdaż? Nie ma prawdziwego problemu”. Krótko mówiąc, ja dezerteruję. Nie chcę brać udziału w zebraniach, na których wszyscy udają, że nie wiedzą, iż Abdul Hamid tu obecny jest szpiclem, że nowe zgrupowanie reprezentowane tutaj przez Bombadię z wygoloną czaszką jest prawdopodobnie finansowane przez FBI w celu doprowadzenia do rozłamu w ruchu „czarnej władzy”; zebraniach, na których nikt nie stara się zrozumieć, dlaczego tylu młodych bojowników ginie z rąk ich czarnych braci i na czyj rozkaz. Krótko mówiąc, uważam, że moje sumienie także ma prawo do wakacji, a Paryż, ze swoją wiosną, z kwitnącymi barykadami i gwardią CRS jest właśnie tym, czego mi trzeba, żeby się odprężyć. Pakuję walizkę. W dniu wyjazdu zabieram rano syna do psiarni i spędzamy tam godzinę z Białym Psem. Mój syn ma sześć lat, możemy sobie pozwolić na robienie wspólnych projektów. Postanawiamy, że po moim powrocie zabierzemy Bat’kę do Francji, ożenimy go z francuską panienką i będziemy mieli dużo szczeniątek. Mój syn, który zawsze miał czarnych kolegów, nie wie nic o istnieniu Murzynów. Nigdy, ani razu nie zapytał mnie, dlaczego ten pan, czy Jimmy, czy jego mama mają czarną skórę. Mój syn jeszcze nie został wytresowany. W domu na stole zastaję bilecik: „Nie wyjeżdżaj, zanim się ze mną nie pożegnasz, mam zebranie w Cranton, to po drodze na lotnisko...” Ściskam łapę Sandy’ego, mego żółtego psa. Mai wskakuje mi na ramię, ociera się o mój policzek i opowiada długą, niesłychanie zawiłą historię, w której mowa jest o ptakach, o innym kocie, okropnie wulgarnym i nieprzyjemnym, który mieszka naprzeciwko, oraz o cielęcym żeberku ściągniętym ze stołu kuchennego, przy czym twierdzi, że nigdy o czymś takim nie słyszała. W Cranton jeszcze nie byłem, więc miałem trochę kłopotów ze znalezieniem domu. Pytam brodatego draba o drogę: ten biedny Lumumba zrobił co najmniej tyle samo dla brody, co dla Konga... Podany przeze mnie adres wywołuje jak najlepszy efekt: - Pan idzie do Charleya? - Tak, do Charleya. Trzecia ulica na lewo, piąty dom po prawej stronie. Przed domem stoi dwóch Murzynów, tłumaczę im, że jestem mężem, dodaję, żeby ich uspokoić, że moja żona sama mnie tu zaprosiła. Wpuszczają mnie. Od pierwszego wejrzenia stwierdzam, że to wcale nie jest zebranie w stylu „zielonej potęgi”. Jest to rodzaj „party”, przy każdym oknie stoi jakiś typ i uważnie wygląda na zewnątrz. Jedyny facet, którego tutaj znam, to członek black deacons - grupy samoobrony Murzynów na Południu, i ten wygląda tutaj na umiarkowanego. Ogólna atmosfera przypomina maąuis z czasów okupacji, z kubańskimi beretami i brodami, plus skórzane kurtki w stylu nazistów. Fidelowi Castro prawie udał się numer z amerykańskimi Murzynami, aż do dnia, kiedy oni jednak zauważyli, że żaden z wojskowych przywódców Fidela, żaden z jego ministrów, żaden z jego kumpli i żadna z kumpelek nie mają czarnej skóry. Co się dzieje, barbudo? Już nie ma Murzynów na Kubie? Nie do wiary, jaka Jean wydaje się jasna na tym tle. Właśnie przemawia. Jej głos drży. - Najgorszą reklamą w walce o prawa obywatelskie są gwiazdy filmowe, które starają się wam pomagać. To wygląda na Hollywood. Wygląda na kino, na „modę”. Gwiazda - wiadomo, co to takiego, prawda? Nic, tylko pozy. Cokolwiek by robiła, jakkolwiek byłaby szczera, wygląda, jakby pozowała do zdjęcia. Zrobiłam dla szkoły wszystko, co było w mojej mocy, ale za każdym razem, kiedy mnie prosicie, żebym dała swoje nazwisko pod manifestem, robicie sobie krzywdę... Mam wrażenie, że stałem się niewidzialny. Powinienem był włożyć mój czerwony fez i bufiaste tureckie szarawary, błękit ze złoceniem. - Nie zapominajcie, że znajdujemy się o dwa kroki od Hollywoodu, to znaczy od miejsca, gdzie będą kręcić „Che Guevarę” z Omarem Shariffem w roli głównej. Krótko mówiąc, cokolwiek bym zrobiła, zawsze będzie wyglądało, że gram. Głos jej się załamuje. Dwaj faceci przy oknach uważnie wyglądają na zewnątrz. Ktoś by pomyślał, że boją się najazdu policji? Śmiechu warte. Policja nie musi się fatygować. Jest już wewnątrz. Nie istnieje ruch polityczny, który by nie był całkowicie spenetrowany przez FBI. A jaki jest najlepszy sposób kontrolowania ruchu politycznego? Stworzenie go. Obserwatorzy stoją na warcie, żeby bronić, gdyby pojawił się szybko jadący uzbrojony pojazd jakiegoś konkurencyjnego ugrupowania Czarnych. Najtragiczniejszą stroną aktywizmu są zabójstwa. Wszystko odbywa się tak, jakby jakaś ciemna siła manipulowała ruchem ekstremistów, napuszczając jednych na drugich. W ten sposób zabito dwóch studentów na uniwersytecie kalifornijskim. Całuję Jean. Czuję się jak tonąca we łzach małżonka, której mąż idzie na wyprawę krzyżową. Ale dla Jean lepiej, żeby mnie tu nie było. Różnica lat jest czymś okropnym, gdy się poślubiło młodą kobietę, młodszą o kilka wieków. Nie licząc tego, że ja mam na karku Voltaire’a i La Rochefoucaulda. Udało mi się dowlec moje zmartwienie do lotniska i wsadzić je do samolotu. XX Wiedziałem dobrze, że nasz telefon w Arden był na podsłuchu - jeden z największych adwokatów w Kalifornii uprzejmie mi o tym powiedział - ale maleńki incydent, jaki mnie czekał na lotnisku Kennedy’ego, gdzie miałem zaledwie piętnaście minut, żeby taksówką przejechać z jednego terminalu na drugi i złapać boeinga TWA do Paryża, napełnił mnie uczuciem zadowolenia. Drodzy synowie jakiegoś wschodniego eks-króla, jeżeli będziecie czytać te linijki, wierzcie mi, że nie pozwoliłbym sobie twierdzić, iż to CIA czy FBI postawiły was na mojej drodze. Zresztą, uważam za całkiem normalne, że kiedy pędziłem jak wariat z walizką, żeby nie spóźnić się na samolot i zdążyć na rewolucję w Paryżu, zostałem przechwycony przez przystojnego młodzieńca, nie wyglądającego na swoje czterdzieści lat i noszącego plakietkę KLM w butonierce. Wytłumaczył mi, że jego obowiązkiem jest opiekowanie się międzynarodowymi podróżnymi na lotnisku. Świetnie, dziękuję, wszystko w porządku, jak pan się miewa, ale mój samolot odlatuje za dziesięć minut, więc... Uspokajający, królewski gest ręki. Proszę się nie obawiać, pan go nie przegapi, niech pan siada, ma pan mnóstwo czasu... Siadam. Ponieważ on ma się mną zaopiekować czy mnie zgarnąć, niechaj działa, może to i lepiej. Dlaczego jednak na ponad dwadzieścia tysięcy podróżnych, którzy tędy przechodzą, akurat ja mam być tak rozpieszczany? I dlaczego nosi znak KLM, jeżeli ma sprawować międzynarodową opiekę? Przedstawia się, podaje mi swoją wizytówkę, to jakiś książę. Powtarzam, syn eks-króla ze Wschodu. Czego to człowiek nie doświadczy na tym świecie! Co pan sądzi o Ameryce, o biedzie w Ameryce i niesłychanej nędzy amerykańskich Murzynów? Ot tak, prosto z mostu, bez wstępów. Jestem całkowicie oszołomiony. O Boże, książę, co pan chce mi tu wmówić? Chyba nie zamierza pan twierdzić, że w Ameryce jest nędza albo że coś nie gra u amerykańskich Murzynów? Pan przecież wie, że mój samolot startuje za pięć minut i że po to, żebym zdążył do sali odlotów, muszę wziąć taksówkę? Gestem książęcej ręki - bardzo piękna ręka, słowo kmiecia - uspokaja mnie. Proszę się nie obawiać, będzie pan w porę. A więc pan się specjalnie nie interesuje problemem Murzynów w Stanach Zjednoczonych?... Książę - mówię - jestem gaullistą. A więc politycznie bliskim skrajnej prawicy. Przysięgam, Ameryka może spać spokojnie. A poza tym, co tam słychać w kraju Kiplinga?... Więc w czasie pobytu w Stanach wcale się pan nie interesował, nie brał udziału w ruchu, jaki się szerzy w środowisku murzyńskim? Patrzę na zegarek, samolot odleciał przed chwilą. Nie zdążyłem na Rewolucję. Wstaję. On nadal siedzi. Całkiem na luzie. Książęcy. Obłędna postawa. - Kurwa mać - mówię, bo jednak bywają chwile, kiedy wrodzona energia szuka ujścia i na moich wargach zakwita ją wręcz wulgarne kwiatki. Ale niektóre książęce uszy potrafią pozostać zatkane na nieelegancję. - Czy pan wierzy w ruchy powstańcze w Ameryce? - Niech pan posłucha - odpowiadam - fifty-fifty. - Jak to? - Zróbmy interes. Pół na pół. Pan się ode mnie odczepi i zostawi mi swój adres, a ja panu - mój. Pan mi przyśle kompletny kwestionariusz, a ja zobowiązuję się do odpowiedzi. Słowo gaullisty. Pan wie, de Gaulle nie żartuje w sprawach honoru. Ani chwili wahania, odbiera mi swoją wizytówkę i zapisuje w rogu, ołówkiem, adres. Ale co to za adres! Po prostu: z listami Chase Manhattan Bank. Znają go skrzynki pocztowe! Jeszcze raz machinalnie zerkam na zegarek: - Spóźniłem się na samolot. Wstaje z uśmiechem wyższości i robi ręką wzgardliwy gest światowca pewnego swoich służących. - Ależ bynajmniej - mówi. - Proszę bardzo, samochód czeka. Bajka z tysiąca i jednej nocy, ot co! Tysiąc i jedna noc, czarodziejska różdżka jakiejś nadnaturalnej potęgi... Samolot bowiem na mnie czekał. Książę, jeżeli będziesz czytał te linijki, usłysz, co następuje: jestem pisarzem. Mam aż nazbyt wiele wyobraźni. Myśl, że możesz być agentem, jest potworna i świadczy o nieokiełznanej, chorobliwej fantazji. Jesteś po prostu żywym dowodem, że bajki z tysiąca i jednej nocy nadal roztaczają wokół nas swoją tajemną magię i że, spadkobierca Haruna ar-Raszida, jesteś dobrym duchem, którego przychylne moce umieściły na mojej drodze, żeby opóźnić o dwadzieścia minut odlot samolotu do Paryża i pozwolić nam odbyć krótką, przyjazną pogawędkę. Część trzecia XXI Zastaję Paryż rozbebeszony, kipiący odpadkami w ogromnym odruchu szczerości. Można by rzec, że Rewolucja skłoniła miasto do wyznań. Kravitz, reporter z rozgłośni KLX, któremu użyczyłem mieszkania, jest nieobecny, ale wszędzie pełno jego kaset i aparatów. Włączam jedną taśmę na chybil-trafił, słyszę wybuchy i czyjś głos wrzeszczący: „Och, łajdaki, łajdaki, walnij go, walnij!” Potem jakiś inny jęczy: „Moje oczy! Moje oczy!” Kravitz jest wielkim kolekcjonerem dźwiękowych historii. W jego fonotece w Magnolii słuchałem ostatniego oddechu umierających, zarejestrowanego w Wietnamie, a taśma miała tytuł: „G.I. dying. Tet offenswe. Battle of Saigon”. Puszczam kilka innych przypadkowych kaset: krzyki mew, szum fal, kobieta w rozkosznej ekstazie... Następnaka seta! Biafra 1969. Słucham ciszy, gdy taśma się rozwija. Ani jednego dźwięku, ani jednego krzyku, absolutna cisza... Przysięgam, że wtedy wyobraźnia zaczyna pracować. Paryska noc jest wypunktowana wybuchami. Słyszę od głos galopu, podchodzę do okna: Grupka młodych ludzi maszeruje ulicą du Bac skandując: „Chcemy dzielić na trzy!” Intonują chórem: Burżuj jest jak świnia, Im tłustszy, tym głupszy. To możliwe, ale uważam, że tysiące graffiti pokrywających mury Paryża, wszystkie te slogany nabazgrane na afiszach uświęcają zwycięstwo reklamy w najlepszym gatunku; prawie wyobrażam sobie pana Blanchet-Bleusteina, jak funduje wakacyjne stypendium „Publicis” studentowi zwycięzcy w konkursie. Wychodzę, chcę pójść na kolację do Lippa, i na ulicy Sevres przy tablicy ogłoszeniowej wpadam na B., jednego z dawnych kolegów z wydziału prawa, dzisiaj znanego adwokata, który medytuje przed napisem: Wypchać de Gaulle’a! CRS - SS. Faszyzm nie przejdzie! On mnie nie widzi. Stoi przed tablicą, z rozetką komandora Legii Honorowej, wzrok ma błędny. Nagle wyciąga ukradkiem z kieszeni flamaster, ostrożnie rzuca okiem dookoła, obraca się do tablicy i wypisuje. Czytam: Uwolnić Thaelmanna! Franco, no passaran! Chiappe, na szubienicę! Precz z Cagoule! Klepię go po ramieniu. Odskakuje, ale po chwili mnie poznaje. Ściskamy sobie dłonie... Biorę od niego flamaster i piszę: Uwolnić Dimitrosa! Pomścijmy Matteottiego! Ratujcie Etiopię! Wyrywa mi pisak z ręki, oko rozgorączkowane. Pisze: La Roque nie przejdzie! TV mordercy! Rozbroić ligi! Oni zabili Rogera Salengro! Teraz moja kolej: Uwolnijcie Carla Ossietzkiego! Precz z dwustoma rodzinami! Pomścijmy Guernikę! Wszyscy do Terouelu! Prostuję się. Patrzymy po sobie. To dla nas wzruszająca chwila. Nie co dzień ma się dwadzieścia lat. Odbiera mi flamaster. Zabici 6 lutego żądają rachunkow. Dla jednolitego frontu lewicy Wszyscy do Wspólnoty! Stalin z nami! Wolno przejeżdża wóz policji CRS, robimy miny niewiniątek. B. ma wilgotne oczy. - Dostaniemy ich - mruczy. - Madryt jeszcze się trzyma. - Blum pośle im samoloty - powiadam. Znów biorę flamaster, ale nie mamy już czarnego. Nie szkodzi, czerni nam nie brakuje. Jeszcze raz ściskamy sobie dłonie ze wzruszeniem i rozstaję się z nim z uczuciem ulgi, odchodzę z dumnie podniesioną głową. Ja też brałem udział w walce. Waham się pomiędzy duszoną kapustą u Lippa i potrawką u Rene, ale odkąd mamy Rewolucję, restauracje są przepełnione. Udaje mi się wcisnąć do Lippa, gdzie młoda dziewczyna przy sąsiednim stoliku opowiada, że CRS już zabiła setkę studentów i ciała wrzuciła do Sekwany, żeby nikt się nie dowiedział. Opycha się wołową pieczenia, udzielając jednocześnie dokładnych szczegółów o studentkach zgwałconych na komisariatach, gdzie się także dobija rannych. Zamawia napoleonkę. Mam ogromny apetyt na to ciastko, ale od niego się tyje. Młoda kobieta dojada napoleonkę w pośpiechu i wstaje z przyjaciółmi: zakończą noc na barykadach. Pytam Rogera Cazesa, jak sobie radzi z zaopatrzeniem. - Jakoś się trzymamy - mówi. Wychodzę uspokojony. Przed Bon Marche, w składzie materiałów budowlanych, podpalono beczkę ze smołą i dookoła ognia uwijają się gestykulujące postacie. Na tle śmierdzących, trzaskających płomieni dostrzegam Murzyna w nigeryjskiej czapeczce i nigeryjskiej burdaka, na plecach psychodelicznymi literami ma wypisane: screw you. Wrzeszczy: - Bum, baby, bum! Pal, dziecko, pal! Ten okrzyk bojowy amerykańskich Czarnych Panter, rozlegający się w Sevres-Babylone, rozgrzewa mi serce, budzi we mnie nostalgię, którą mogą zrozumieć jedynie ci, co pozostawili tam, bardzo daleko, w Beverly Hills, podgrzewany basen, klimatyzowanego oldsmobila i czternaście stacji telewizyjnych, nie licząc edukacyjnych. - Bum, baby, bum! Zawsze, kiedy widzę Amerykanina w Paryżu, czuję przypływ sympatii. On podnosi ramiona: - Pal! I jest bardzo bliski prawdy, ten Amerykanin, oko w oko z francuskim płomieniem. Nie mam bowiem najmniejszej wątpliwości, że kiedy nasi CRS rzucają się do przodu z pałkami w garści w Sevres-Babylone, to rozprawiają się z gettem amerykańskim, z Wietnamem, z Biafrą, ze wszystkim, co zdycha z głodu na ziemi. Bunt młodzieży w Paryżu całkiem naturalnie daje się wpisać w niniejsze opowiadanie, gdyż nie dotyczy jakiejś specyficznej sytuacji społecznej: dotyczy wszystkich sytuacji. Te zaciśnięte francuskie białe pięści są także pięściami czarnymi. Nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości. Odkąd istnieje telewizja i tranzystor, świat, który nas bombarduje niegodziwościami, stał się olbrzymią fabryką prowokacji, więc człowiek chwyta to, co ma pod ręką, niszczy wszystko, wypowiada się. Pompidou płaci za zabójstwo Che Guevary. Tak więc w pewien nieoczekiwany sposób paryscy studenci nawiązują - nadając jej tym razem autentyczną treść - do czcigodnej „humanitarnej tradycji francuskiej”, a nawet do naszej „misji światowej”. Gdyby nie było sprawy murzyńskiej, południowoamerykańskiej, Wietnamu i Biafry oraz niewolnictwa gdzie indziej, rewolucja studentów w Paryżu dziwnie przypominałaby bunt myszy w serze. Ale świat na krótką chwilę wstrząsnął sumieniami jeszcze nieupodlonymi, a to prowadzi albo do ospałości i zobojętnienia, które pozwala dziennikom telewizyjnym serwować trupy i horrory, nędzę i głód o ósmej wieczorem, kiedy spokojnie spożywamy kolację, albo do wybuchu. - Bum, baby, bum! Podchodzę do niego. - American? - You bet. Chicago. Oczywiście! Zapraszam go na szklaneczkę do domu. Waha się, zastanawia, widać to po oczach za okularami. - No, thanks. Jedno z dwojga: albo jest pan pedałem, albo tym typem Francuza, który nie ma co włożyć do gęby i przyczepia się do Murzynów. Mam tego powyżej uszu, nie dam się wykorzystywać pięknej wrażliwości Białych. Co pan w życiu robi? Bardzo lubię to wyrażenie: co pan w życiu robi?, zawsze wtedy marzą mi się wszyscy ci, którzy pewnie robią niesłychane rzeczy w śmierci, gdzie wszystko jest do zrobienia. - Jestem pisarzem. - Oh, shit! - powiada. - Powinienem był się domyślić. Ja też. Teraz mnie się robi głupio. Patrzymy na siebie z obrzydzeniem. Nagle każdemu z nas się zdaje, że wie wszystko o drugim. Pytam: - Znalazł się pan pewnie w Paryżu, żeby spokojnie pracować nad powieścią o walce amerykańskich Murzynów? Stypendium Fundacji Rockefellera? Udaje zdziwienie. - Och, jak pan to odgadł? - Bo ja robię to samo. Ten temat to samograj. Pęka ze śmiechu. Murzyni zawsze wydają się weselsi i skorsi do śmiechu od innych, po prostu dlatego, że ich zęby bardziej oświetlają twarz, prawem kontrastu. - Mam ładny temat - mówi. - Chodzi o białą matkę rodziny, która puszcza się wyłącznie z Murzynami, bo z nimi to się odbywa w innym świecie i w ten sposób ona nie ma wrażenia, że zdradza męża. Chyba dostrzegam w jego oczach maleńką iskierkę porozumienia się terrorystów. Czyżbym spotkał brata tego samego gatunku? Lekko go obmacuję: - Potem pańska poczciwa kobiecina zapewne zostanie z Murzynem, ale będzie go zdradzać z Białym, żeby dostarczyć swemu kochankowi wspaniałego uczucia rasowej równości z Białymi. W stronie „Lutetii” eksplodują pociski łzawiące. Murzyn potakuje gestem. - Tak, mniej więcej tak. Murzyn jest śpiewakiem i milionerem. Osiedla się na Bahamach. Wszystkim dookoła tłumaczy, że nie może dłużej znieść białej Ameryki. W rzeczywistości ma dosyć czarnych bojowników, którzy nazywają go łajdakiem, gdyż uważają, że za mało dla nich robi. To brat, daję słowo. Tej samej rasy. Rozpoznaję w nim ową świętą iskierkę terroryzmu, który nie gardzi nikim. Podnosi palec. - Nagły zwrot. Murzyn dostaje anonim: jego ukochana jest w rzeczywistości transwestytą. Nigdy tego przedtem nie zauważył, gdyż pierwszy raz w życiu poszedł do łóżka z Białą. Nie wiedział, jak to wygląda. Ściskamy sobie dłonie. Przed „Bon Marchs” hydranty strażaków siusiają na płomienie. Idziemy razem na drinka. - Przyjechałem do Europy, żeby napisać powieść o Laurze i Petrarce. Nie, nie o czarnej Laurze i czarnym Petrarce, o prawdziwych, historycznych... Przypuszczam, że jestem reakcjonistą... Wracam do domu z uczuciem ulgi. Dzięki takim ludziom jest jeszcze w świecie zalążek autentycznego Oporu. Zapewniona ciągłość. Trzeba jednak przyznać, że to pragnienie absolutnej autentyczności i czystości izoluje, oddala, zamyka wewnątrz maleńkiego królestwa o nazwie JA i uniemożliwia jakiekolwiek dołączenie... Snuję się po pustym mieszkaniu słuchając wybuchów gazów łzawiących. „Nigdy Margot tyle nie płakała...” XXII Piszę przez godzinę lub dwie: to sposób na zapomnienie... Jeżeli ktoś pisze książkę, powiedzmy, o potwornościach woj ny, to nie oskarża potworności, lecz się od nich uwalnia. Madeleine jest u siebie, w maleńkim pokoiku. W Paryżu prawdziwie żywych należy szukać w pokoikach służbowych... Całuję ją. Spodziewa się dziecka pod koniec czerwca. Jej ciemne oczy mają ów interesujący wyraz zawieszenia, jakby czas się zatrzymał - często widywałem go w oczach ciężarnych kobiet. Pewien psychiatra mówił mi, że większość nerwic znika w czasie ciąży na skutek fizjologicznego, jeszcze nie znanego mechanizmu. - Co słychać, Madeleine? Uśmiecha się. Uśmiech okazuje dzielność, a więc słychać źle. Kłopoty pieniężne? Nie, nie zanadto... Jej rodzina pomaga im. Ale Ballard nie potrafi ułożyć sobie życia we Francji. - Wie pan, on jest bardzo amerykański. - Czego mu brakuje? Jeżeli dobrze poszukać, tutaj także można znaleźć rasizm. - Och, tu chodzi o drobiazgi. - The world’s series? Baseball? Nagle zdaję sobie sprawę z mojej agresywności. Jestem takim typem człowieka, który prawo do niekochania Francji przyznaje tylko Francuzom. Jeżeli lyończyk mówi mi, że Francja to kraj palantów, jestem wobec niego życzliwy, ale jeżeli Amerykanin wyjeżdża z takim komplementem - wpadam w złość. I bądź tu mądry. - Nie może znaleźć pracy - mówi Madeleine. - Poszedł na kurs doskonalenia damskich fryzjerów, ale to na nic, pan rozumie. - Jeżeli problem polega na pozwoleniu na pracę, mogę załatwić. - Nie o to chodzi. Żaden szef nie chce zaangażować damskiego fryzjera Murzyna. - We Francji? Jej gest jest pełen rezygnacji. - Nawet na kursie, gdzie czesał darmo, były kobiety, które nie chciały, żeby Murzyn się do nich dotykał... Mój śmieszek ma nieprzyjazne brzmienie. Rwące się w oddali pociski gazów łzawiących nagle nabierają przejrzystego sensu. Usiłuję się opanować, powtarzam sobie, że Głupota jest wielka, święta, jest naszą matką, trzeba umieć pochylić głowę przed tym bożkiem. Prawdziwe łajdactwo brudzi, z powikłaniami ginekologicznymi. Te dziwki, które nie pozwalają, żeby „dotykał ich Murzyn”, przypominają mi pewną dziewczynę sprzed trzydziestu pięciu lat, która z początku odpychała moją rękę szepcząc: „Nie, nie, jeżeli pan mnie dotknie, stracę głowę”. W klasycznej grece to się nazywa „zaproszeniem do walca”. Można naprawdę pomyśleć, że ręka Murzyna wywołuje u nich dziwny efekt... Słucham, jak na zewnątrz wybuchają granaty, ale to lipa. Gazy łzawiące. Nagle majowa Rewolucja wydaje mi się słomianym ogniem. Nie zdawałem sobie sprawy, do jakiego stopnia ostatni miesiąc spędzony z Jean w Kalifornii stargał moje nerwy. W ramionach i dłoniach czuję napięcie, frustrację, jakby ostatni ślad wielkich potrzeb fizycznych wieku dojrzewania. Żeby wprawić się w łagodniejszy nastrój, zamykam oczy i liczę wszystkich nazistów, których zabiłem w czasie wojny, ale to mnie tylko deprymuje: chcesz zabić Niesprawiedliwość, a zabijasz ludzi. Camus pisał, że skazuje się na śmierć winnego, ale rozstrzeliwuje zawsze niewinnego. Wciąż ten piekielny dylemat: miłość do zwierząt i wstręt do bydlaków. Rzuciłem na duży brzuch Madeleine spojrzenie pełne antypatii. - Ballard cierpi na nostalgię, ot co - mówi Madeleine. Ogarnia mnie niewesoły śmiech. Ten Murzyn, dezerter z miłości, któremu brak kochanego kraju rodzinnego - tego samego, który bracia po kolorze skóry chcieliby wysadzić w powietrze - jest dokładnie tym, czego mi brakowało, żeby się rozerwać. Z trudem biorę się w garść. - Wychował się w Los Angeles, w Kalifornii - mówi - no a tutaj, oczywiście, jest zupełnie inaczej. - Watts, słyszałaś o tym, Madeleine? To w Kalifornii, w Los Angeles. Dzielnica zrównana z ziemią po zamieszkach, trzydzieści dwa trupy... - Tak, oczywiście, Ballard mi o tym mówił. Ale on nie jest rasistą... Prawie szczekam: - Co? Co to ma znaczyć? - On uważa, że to są złe chwile, które trzeba przeżyć, ale przy zagrożeniu ze strony Chin... Żółte niebezpieczeństwo. O tym zapomniałem. - Na litość boską! - wołam w skrajnej rozpaczy. - On uważa, że wobec tego zagrożenia wiszącego nad Ameryką zniknie problem kolorowych. Proszę spojrzeć na Wietnam, Biali i Czarni walczą tam bok przy boku, jak bracia... Zaciskam zęby. A przecież to, co mówi, nie jest całkiem bez sensu. Może bardzo źle podane, ale ma w sobie podkład prawdy. Tym, czego brak amerykańskim Białym i Murzynom - jest wspólnota cierpienia. W chwili kiedy robię korektę szpaltową tej książki, cyklon Camilla spustoszył Południe, równając z ziemią całe aglomeracje. W pobliżu Hattiesburga, stan Missisipi, będącego królestwem dominacji Białych, powstał ośrodek niesienia pomocy... I cóż - o słodki cudzie! - to centrum pomocy było całkowicie zintegrowane, Biali i Murzyni wyratowani z potopu spali razem jak w jakimś Oświęcimiu. I „Newsweek” z pierwszego września 1969 roku cytuje to zachwycające, a może i prorocze zdanie białej damy z Południa: „Nie sądzę, żeby w chwili obecnej można było zwracać uwagę na kolor skóry”. Myślę, że Ballard ma w tragiczny sposób rację. Białym i Murzynom amerykańskim brakuje wspólnoty nieszczęścia, jakiej nigdy nie zaznali na przestrzeni swojej historii, takiej, jaką poznały kraje europejskie, jakiegoś bratniego kataklizmu. - Ballard jest chłopakiem, który ma na sobie silne piętno amerykańskiego stylu życia - mówi Madeleine. - Uśmiecha się smętnie: - Ja nawet kupiłam amerykańską książkę kucharską. Cytuję mechanicznie: - Fried chicken. Gumbo soup. Baked beans. Lemon and applepie, the way Ma cooks them. Dobra kuchnia Mamusi. Słyszę kroki w korytarzu, wchodzi Ballard. Wychudł. Kiedy go widziałem ostatnio, miał dwadzieścia sześć lat. Dobra twarz chłopca od nas, rysy delikatne jak prawie u wszystkich Murzynów wywodzących się z Jamajki, długa szyja, wydatne jabłko Adama. Zdezorientowany do tego stopnia, że prawie mnie nie zauważając siada na łóżku. Jest w wojskowych buciorach. Patrzy na mnie, po czym robi gest w stronę okna. - Can you tell me what’s all this about? Whats the matter with those kids? Co się z nimi dzieje? They don’t even have the problem. Oni nawet nie mają problemu. Sami Biali w tym wszystkim. Więc co? To rozbrajające, bo w tym krzyku serca Ballarda mieści się cudowne wyznanie: miłość do Ameryki. Dla niego, a mogę bez wahania powiedzieć, że dla dziewięćdziesięciu dziewięciu procent amerykańskich Murzynów, ich kraj byłby najpiękniejszym krajem świata, gdyby nie istniał rasizm. Jedyną wadą tego raju na ziemi jest to, że ich odtrąca. Ballard siedzi na łóżku, przygląda się swoim nogom. - You know somethin’? They lost me here. Nie mogę iść za nimi. Ci faceci nie mają własnych problemów. Ich problemy są zawsze problemami innych. Wietnam, rasizm u nas, Biafra. Południowa Afryka, Czechosłowacja... zawsze u innych. Mówię uroczyście: - To jest właśnie Francja. Nic, co ludzkie, nie jest nam obce. To się nazywa ogólnoludzkim powołaniem Francji. De Gaulle też jest taki. Rzuca na mnie dość niemiłe spojrzenie. - Mam dosyć pańskich abstrakcji - mówi. - Trzeba ich posłuchać, jak mówią o problemie murzyńskim na Boulevard Saint-Michel. Jakby wszystko im się w życiu udało. Podobno to walka klasowa, ten problem murzyński, ten kapitalizm. Nie mają zielonego pojęcia, o czym mówią. Żeby to zrozumieć, trzeba być Amerykaninem. Dokładnie ta sama opowiastka, którą serwują cudzoziemcom politycy secesjoniści... - Żałujesz, żeś zdezerterował? Patrzy na Madeleine z uśmiechem. - Nie. Ona stoi przy gazowej płytce, odwrócona do nas plecami, i płacze. Kto zna płaczące plecy? Mam ochotę wstać i położyć jej ręce na ramionach... ale ona nie należy do mnie. Patrzę na Ballarda z ukosa. Niedobrze mu w tym baskijskim bereciku. Czyżbym był przypadkiem trochę zazdrosny? Kręci głową. - Społeczeństwo konsumpcyjne, słyszał pan o tym? Chcą wysadzić supermarkety w powietrze. My w Watts obrabowaliśmy je. Na tym polega cała różnica między nimi a nami. Kokoty. Classy cats. Nagle wydaje mi się, że obecność tego wielkiego czarnego Amerykanina tutaj, pod dachem Paryża, jest całkiem niestosowna. To przez jego długą szyję i ogromne jabłko Adama ten baskijski berecik wygląda tak śmiesznie. Bardzo chciałbym wiedzieć, co Madeleine w nim widzi. Wzdycham. Cóż, miłość nie wybiera. - Ali the cats here are communists - tłumaczy mi Ballard. - Wszystkie typki tutaj są komunistami. Wystarczy, że mnie zobaczą, a już zaczynają wygrywać na skrzypkach. Zawsze tę samą melodię. Propagandę komunistyczną. Chcą się ze mną kolegować tylko dlatego, że mam czarną skórę. Nigdy nie widziałem takich colorconscious facetów, nawet u nas. - Patrzy na mnie kpiąco. - Say, what do you do when you are a black American and you are homesick? Crazy. Co się robi, jak się jest czarnym Amerykaninem i cierpi się na nostalgię? Wariactwo. - Jak tylko wojna się skończy, ogłoszą amnestię. Wybija takt nogą. - To może trwać lata - mówi. Madeleine odwraca się do nas. Są kobiety, które płaczą tak, jakby nie płakały, ich twarz pozostaje najzupełniej spokojna, na myśl przychodzą tysiące lat akceptacji i rezygnacji. - On chce się oddać w ręce sprawiedliwości. Ballard nadal wybija rytm nogą, kiwając głową do taktu. Muszę kazać założyć jeszcze jedno gniazdko czy dwa, w tym pokoju jest za ciemno. Milczymy. Wybuchy pocisków oddalają się coraz bardziej. Homesick. Oczywiście. Amerykański Murzyn jest najbardziej tradycyjnie amerykański. Amerykanizm ludności murzyńskiej jest jeszcze bliski źródła. Powód ma oczywisty. Ponieważ masy amerykańskie zostały pominięte przez kulturę i oświatę, wierzą jeszcze w „amerykańskie marzenie”, w American way of life, w Amerykę taką, o jakiej się opowiada. W tym samym stopniu, w jakim większość amerykańskich Murzynów była utrzymywana na poziomie niższych warstw społecznych, wierzy ona jeszcze w wartości, z których nigdy nie wyzwolił jej żaden wyrafinowany intelektualizm. Dzięki temu opóźnieniu w oświacie i emancypacji biedne czarne rodziny z Południa są dzisiaj tym, co pozostało najbliższe ideałowi życia pionierów. Prowincjonalizm oszałamiający u takiego człowieka jak pastor Abernathy jest reprezentatywny dla typowego amerykanizmu, jeszcze nie zakwestionowanego przez intelektualizm i abstrakcję. Ballard śmieje się bezgłośnie i kręci głową: - Nie do wiary - mówi. - Gdy tylko mnie widzą, prześcigają się w obgadywaniu Ameryki. A przecież oni właśnie wysadzają wszystko w powietrze, nie mając nawet „problemu”. Gdyby nie nasz „problem”, ma pan pojęcie, jaki byśmy mieli kraj? Kto stałby lepiej? Rosjanie? Chińczycy? Oni mnie śmieszą. Jedyne, co te Francuziki we mnie widzą, to „problem”. Zdarzają się chwile, kiedy będąc z nimi czuję się jak jakiś rasista, tyle że to jest poważniejsza sprawa, bo nie mogę ich nawet sprać po pysku. Gdy mówią o Ameryce, mają uśmieszki pełne wyższości, oni uprawiają wyższość, ot co. Jak „dobrzy” Biali z Południa, kiedy mówią o Murzynach. Dla nich Stany Zjednoczone - to zgnilizna, coś wstrętnego, gówno. A ja muszę wysłuchiwać ich bredni i mówić: tak, dziękuję. Jak gdybym w ich oczach nie był Amerykaninem, bo mam czarną skórę. To wszystko, co oni we mnie widzą - czarną skórę. - Ile to już czasu, jak wyjechałeś? - Będzie osiemnaście miesięcy. Co tam u mego ojca? - W tej chwili jest ciężko. - Backlash? Podmuch powrotny? - Przede wszystkim mistrzostwa. Patrzy na mnie. - Tak, mistrzostwa. Wielkie zawody. Kto posunie się dalej w fanatyzmie. - Kto jest w tej chwili mistrzem? Waham się. - Ron Karanga. Ma solidne oparcia. Najpotworniejsze jest to, że mistrzostwa wymagają wyeliminowania konkurenta... Wewnętrzna rywalizacja pewnych ugrupowań „czarnej władzy” zaczyna przypominać pistolety maszynowe z trzydziestych lat w Chicago... Dominacja rynku. Znowu trzech studentów pobitych niedawno na uniwersytecie kalifornijskim w Los Angeles. Zastanawia się przez chwilę. - Tak, ale tam przynajmniej, back home, euerything makes sense. Wiadomo, co szwankuje. Wiadomo dlaczego. You know why. Jest sprecyzowany powód: kolor skóry. To tłumaczy wszystko. Wiadomo, dlaczego się biją. Ale tutaj - już nic się nie wie. Nie ma tłumaczenia. Myślę sobie: tutaj zgubiłeś swój uniwersalny klucz, kolor skóry. Wtedy pozostaje niepokój, głębszy, mniej jasny... Wsłuchuję się we francuską noc, która huczy. - A ci studenci, czy mógłby mi pan wyjaśnić, dlaczego to robią? - Wrażliwość... Kręci głową: - I don’t get it. Nie rozumiem... za nimi stoją komuniści... - Są wiadomości od Filipa? - Dostał awans na oficera. Ale myśli, że tam klapa. Południowi Wietnamczycy nie chcą się bić. W każdym liście powtarza, że gdyby miał przy sobie takich żołnierzy jak Wiety, w dwa tygodnie byłby w Hanoi. Filip jest wojownikiem, bracia nie są do siebie podobni. - Naprawdę chcesz wracać? Milczy. - Ballard nigdy nie przyzwyczai się do Francji - wtrąca się Madeleine. - To zanadto... zanadto nieamerykańskie, tutaj. Brakuje mu drobiazgów, nawet nie wiem czego... jak moim rodzicom, kiedy musieliśmy opuścić Algierię. Rysy tak delikatne, że aż kruche, długie czarne włosy. Ta dziewczyna ma w sobie przedziwną prostotę, szczerą jak spojrzenie, które zawsze jakby przychodziło ze źródła pierwotnej lojalności. Kto napotyka ten wzrok, musi pomyśleć: na nią można liczyć. Nie ma nic piękniejszego u kobiety. - W końcu to wszystko z mojej winy. Nie wiem, czy jest wierząca, ale ten głos o brzmieniu spokojnym i trochę smutnym niesie ładunek całej chrześcijańskiej rezygnacji... - Kiedy zdezerterował, żeby do mnie dołączyć, byłam taka szczęśliwa, że nie myślałam o niczym... a teraz... Powtarzam bez najmniejszego przekonania, jak automat: - Będzie amnestia... Nigdy nie udało mi się zmienić swego spojrzenia. Pozostało ono takie, jakie było, kiedy miałem dwadzieścia lat. Madeleine, jakaś ty ładna! Zawsze byłem bardziej wrażliwy na kobiety ładne niż na piękności: piękne kobiety wyglądają tak, jakby nikt im nie był potrzebny. Nalewa nam kawy. - Amerykańska... przyzwyczaiłam się do niej. Ballard patrzy na nią przez chwilę z nieruchomą intensywnością, co sprawia, że czuję się tu jak intruz. Łapię się na myśli: to jest ich, ta miłość... Tym gorzej, trzeba umieć z nią skończyć. Będę znowu pisał przez dwanaście godzin. Ballard wstaje i obejmuje ją ramionami. Wybitnie biała skóra przytulona do czarnego policzka nadaje tej parze, którą śledzą moje zazdrosne oczy, absolutną doskonałość; mogą ją dać tylko kontrasty szukające siebie, żeby się naturalnie uzupełnić - jest to wielkie prawo świata. Mam gardło ściśnięte i wyzbywam się wzruszenia jak zwykle, wyrzucając z siebie w głębi duszy całą litanię sprośności. W owej chwili bezsilnego gniewu, kiedy do niemożności niesienia pomocy, naprawienia czy zaradzenia złu dołącza się irytacja na oczywistość środka zaradczego, ja dodaję do mojego wewnętrznego zamieszania cały „kompleks” piekła, ziemi i nieba. Ale ponieważ wśród rasistów, którzy mnie czytają, mogą się znaleźć wierzący, chciałbym uszanować ich głębię intelektualną. Mam najwyższy szacunek dla Boga innych. Patrzę na rozwiązanie problemu, mam je tuż przed oczami, jest nim brzuch tej białej ciężarnej, jedyna możliwa przyszłość, owa harmonia kontrastów, będąca od zawsze najgłębszym prawem ziemi. Trzeba wrzeszczeć, czyli pisać? Proszę wymienić mi tytuł jednego jedynego dzieła literackiego, od Homera do Tołstoja, od Szekspira do Sołżenicyna, które pomogło... Wstaję. Nie mogę tu dłużej zostać. Moje zaciśnięte pięści ogłaszają przede wszystkim swoją niemoc. Całuję Madeleine w policzek, po ojcowsku, z uczuciem, że jestem oszustem. Mam ochotę wziąć ją w objęcia, oprzeć sobie jej ładną główkę na ramieniu. Te ciemne włosy mają zapach lasów mego dzieciństwa. Nie ma nic radośniejszego niż szczęście innych. Mówię z przesadną stanowczością, maskującą całkowity brak pewności: - Jakoś to będzie. Klepię Ballarda po ramieniu nie patrząc na niego. Jest to jeden z najbardziej dla mnie nieznośnych momentów, kiedy czuję się zazdrośnikiem i hipokrytą. Niech on sobie nie wyobraża, że jestem zadurzony w jego żonie, przecież mam pięćdziesiąt cztery lata. Ich sytuacja jest i bez tego dostatecznie trudna. Jestem ojcowski, nic więcej. A jednak nie mogę się powstrzymać i rzucam na odchodnym: - Nie powinieneś nosić tego berecika. Jest ci w nim nie do twarzy. Wychodzę od nich zdruzgotany, z okropnym uczuciem, że dobry ze mnie gagatek. XXIII Podobno na Tuamotu są jeszcze dziewicze atole, ale zamiast wsiąść do samolotu, poprzestaję na kolacji u Lippa, z Kabą, gwinejskim studentem, jedną z najniezwyklejszych istot naszych czasów: mieszanina afrykańskiego marzenia z dialektyką marksistowską, w której maoizm-leninizm zastąpił stare, wszechwładne czary, zdolne sprowadzić deszcz. Ciężka sprawa, w Saint-Germain-des-Pres policja i studenci uprawiają handel wymienny: płyty chodnikowe na gazy łzawiące. Roger Cazes opuścił żelazną żaluzję piwiarni, a kiedy chcieliśmy wyjść, przeprowadzono nas pierwszym piętrem i wypuszczono zapasowymi drzwiami. Przed piwiarnią stoi kordon policji. Czerwony na gębie CRS w stylu Króla Pausola w kasku - poznać po nim, skąd pochodzi, a także dobre wino i dobre żarcie - wystrojony aż po buty, z tarczą świętego Ludwika w ręce, zatrzymuje mnie na chodniku. - Nie ma przejścia. Patrzę: intelektualna młodzież jest po stronie kościoła, na prawo. Usiłuję mu wytłumaczyć, że ulica du Bac, na której mieszkam, leży po przeciwnej stronie. - Proszę posłuchać, skręcam w lewo. Król Pausol mruży oczy. Stwierdzam, że jest ogromnie podobny do Jego Królewskiej Mości Karnawału w moim ukochanym, prawie rodzinnym mieście Nicei. Oczy mrużą mu się coraz bardziej, towarzyszy temu uśmiech pulchnych warg. Kiedy głupota mruży oczy, to jest coś, to dosłownie skrzy się kretyństwem; dowcipniś chucha mi w twarz odo rem wódy. - Ach, więc skręcasz w lewo? Masz, łajdaku! Na mój kark spada cios pałki; chwila oburzenia i nagle wszystko staje się jasne: mam brodę, chodzę w dżinsach i kurtce, bez krawata, szczyt nieodpowiedniego ubrania, jestem w towarzystwie młodego Murzyna. To uderzenie pałką nie mierzy we mnie osobiście. Jest czysto ubraniowe. Jestem ubrany jak łachudra. Król Pausol omylił się co do klasy. Do oczu napływają mi łzy wdzięczności. Słowo obywatela, jestem broniony. Nie na darmo płacę podatki. Ten cios pałką, który oberwałem, dowodzi, że jestem chroniony przed hołotą. Doznaję wspaniałego uczucia bezpieczeństwa. Wyciągam swój paszport dyplomatyczny, legitymację członka Ruchu Wyzwolenia, legitymację drugiego zastępcy ministra informacji, i idę do porucznika. Pokazuję mu moje papiery. - Major Gary de Kacey. Poruczniku, chciałem panu pogratulować. Rzuca okiem na moje dokumenty i salutuje. - Ubrałem się w te ciuchy, żeby przeprowadzić małą inspekcję. Pańscy ludzie są niezwykli. Nie można lepiej się zachować, jak chodzi o refleks. Cios pałką nastąpił praktycznie równocześnie z rzutem oka. Sam mam psa wytresowanego do atakowania łajdaków, znam się na tresurze. Brawo! Ściskam mu dłoń z uniesieniem. Odprowadza mnie aż do swojego ryżawego Gala i temu także ściskam grabę. - Tylko tak dalej, przyjacielu. Zupa dobra? Lekko się waha, zezuje w stronę porucznika. Za dużo fasoli. Zawsze za dużo. - Może być, panie majorze. - Ale jutro będzie się wam należał dodatkowy literek wina. Powiem o tym mojemu ministrowi. Oddalam się z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Kaba drepcze u mego boku, bardzo zaniepokojony o mnie. W trakcie tego incydentu stał się niewidoczny, a jednak nie opuścił mnie ani o centymetr. Prawdziwa czarna magia: ten chłopak jest tak przyzwyczajony do ulicznych zamieszek, że udoskonalił technikę czarów polegającą na tym, że natychmiast się ulatnia pozostając fizycznie obecnym. Musi mieć za sobą całe pokolenia czarowników. - Boli pana? - Nie ma znaczenia. Najważniejsze - to wiedzieć, że nas bronią. Pędzę do domu, młodość we mnie aż kipi: galopem powróciło moje dwadzieścia lat, fantastyczny przypływ hormonów. Wkładam ubranie pepitkowe, najbardziej dystyngowane, przypinam rozetkę Legii Honorowej, na głowę mój Homburg Hat od wielkiego dzwonu, robiony na miarę u Gellota. Parasol, nieodzowny, dobrze zwinięty. Jestem przygotowany. - Teraz, Kaba, musisz mnie zostawić. Nie pasujesz do mojego stroju. Idź już, idź, ja zrobię Rewolucję. Kręci głową i odchodzi niezadowolony. Nie cierpi nihilistów. Ci, co nie doznali uczucia wyzwolenia oglądając filmy braci Marx czy „Dyktatora” Chaplina, zapewne niczego nie zrozumieją z moich braterskich gestów na ulicach Paryża tego wieczora. Prowokacja? Oczywiście. Co on miał zrobić przeciwko Troi? Przedzierzgnąć się w konia? Kark jeszcze sztywny od ciosu pałką, a w głowie jedna jedyna myśl: nalać oliwy na ogień gniewu. Zapięty na ostatni guzik wychodzę na ulicę de Sevres, gdzie przed „Lutetią” odbywa się niezła konfrontacja. Trzykrotnie zatrzymuje mnie, grzecznie, CRS. - Uwaga, proszę pana, może pan oberwać płytą chodnikową. - Dajcie mi spokój. Walczyłem w Normandii. Okazuję moją ministerialną przepustkę. Zbliża się jakiś gnojek, w ręku żelazny łom. Typowa twarz Francuza, czarniawy, cały z mięśni, z petem w ustach. - Banan - mówi do mnie. - Bydlak! - odpowiadam. - Faszysta! - wydziera się. - Parszywy Żyd! - odpowiadam. Tym razem dobrze wycelowałem. Nic bardziej nie doprowadza robotnika do wściekłości, jak nazwanie go „parszywym Żydem”. Wiem dokładnie, co wtedy czuje: to tak, jak kiedy na mnie ktoś mówi „parszywy Francuz” w Ameryce. Cała moja skóra przemienia się w trójkolorowy sztandar. Coś jak fala ludzka toczy się ku mnie, wykonuję strategiczny unik w stronę CRS wrzeszcząc na cały głos: - Wszyscyście gudłaje! Jestem dość zadowolony: czuję, że na nowo wznieciłem święty ogień. Na pewno są wśród nich poczciwe, swoje chłopaki, więc mogę sobie wyobrazić. Jak pomyślę, że straciłem moją świętą rodzimą Rosję z powodu Żydów i że oni posunęli się w zdradzie tak daleko, iż nawet moja matka była Żydówką, a w ten sposób i ze mnie zrobili Żyda, nie mogę się powstrzymać: - Francja dla Francuzów! - wrzeszczę. Straż Republikańska rzuca się do przodu z pałkami. Czuję, że czegoś dokonałem dla mojej matki-ojczyzny, chcę powiedzieć, że pomściłem Moskwę spaloną przez Napoleona, a także wszystkich naszych poległych pod Borodino. Co za łajdak z Kiereńskiego. Miał dziesięć razy okazję, żeby zlikwidować bolszewików. Teraz zajęli oni nawet Odeon. Kroczę smutny, upokorzony, ulicą Yarenne. To okropne, emigracja. Robi z człowieka konsula generalnego Francji, laureata nagrody Goncourtów, udekorowanego patriotę, rzecznika prasowego francuskiej delegacji do Narodów Zjednoczonych. Potworne. Złamane życie. Wyciągam jedwabną chustkę od Hermesa i wycieram oczy. Gazy. Zapuszczam się na Bulwar Saint-Michel ze wszystkimi odznaczeniami. Studenci odsuwają się zatykając nosy. Najpiękniejsza niespodzianka rewolucyjnego Paryża oczekuje mnie na dziedzińcu Sorbony, dokąd udaję się z baretkami przy cywilnym ubraniu salonowca, kieruje mną to samo upodobanie do prowokacji terrorystycznej, co tymi, którzy obrzucają mnie kpinami. Rozczarowanie: przyjęcie jest lodowate, ale uprzejme. Studenci rozpoznają notorycznego wroga ludu i zawiązuje się dyskusja. Atakują mnie za Malraux, gdyż pisano w prasie, że zostałem przez niego umieszczony jako jego „kreatura” przy ministrze informacji. Mówię im, że mają rację. Wina Malraux jest ewidentna. Już w roku 1936 wymyślił w swoich powieściach Che Guevarę, Czena, pierwszego „czerwonego strażnika”, i Regisa Debray, zaś od 1960 przywołuje do porządku te domy kultury, z których uleciała „kontestacja”. Krótko mówiąc, tak jak to napisał wrażliwy Maurice Clavel w „Combat”, „Malraux jest starym półgłówkiem z domieszką łajdaka”. Wszystkie moje argumenty są mocne, wasze zaś delikatne, ale to wy macie rację. Żeby to stwierdzić, wystarczy zajrzeć do „Le Figaro” z 24 lipca 1968 roku, gdzie pod tytułem „Podróż do kresu zgrozy w obozach, w których więźniowie powoli umierają z głodu”, zamieszczono przerażający artykuł Jean-Paul Chauvela o Biafrze. Zaczyna się on od słów „O Panie, usłysz nasz gniew...” i zaraz pod tym tekstem ładny reklamowy afisz podparty zdjęciami „Nowy Port Uciech w Beaulieu-sur-Mer: Rzeczywistość”. Oto nasze społeczeństwo prowokacji. Niech nikt nie mówi, że nie ma innego związku poza typograficznym pomiędzy Biafrą a nowym portem uciech w Beaulieu-sur-Mer, gdyż ten właśnie brak związku świadczy o związku przerażającym. Odchodzę przygnębiony, pod wrażeniem, że zostawiłem za sobą swoją młodość. I wtedy właśnie, na ulicy Szkolnej, zaczyna się panowanie piękna. Zaczepia mnie jakaś pani. To matka, u jej boku dziewczyna i chłopiec, są do niej podobni. Wygląda nędznie, jakby wyczerpana, przypomina mi te rosyjskie kobiety z roku 1905, które przygotowywały Rewolucję i dawały się wywozić na Syberię po to, żeby pewnego dnia ich dzieci i wnuki też wywożono na Syberię. Triumfująca rewolucja jest rewolucją straconą. Chciałbym, żeby ktoś to zdementował, żeby mi dał historyczny przykład czegoś przeciwnego. Usłyszałem za plecami jej głos: - Panie Romain Gary, panie Romain Gary! Odwracam się. - Potrzebujemy pomocy. Kto to „my”? Tę twarz ja znam, nie jest to twarz kogoś, kto prosi o cokolwiek dla siebie. - Kto to „my”? Studenci? Uśmiech trochę gorzki. - Och, studenci, wie pan... Wiem. Przed zaledwie paroma minutami usłyszałem wspaniały apel z głośnika na dziedzińcu Sorbony: „Potrzebny jest kolega z samochodem, żeby pojechać do XVI dzielnicy”. Nazajutrz rano, w „Deux Magots”, zaserwowano mi coś jeszcze bardziej pociesznego. Prawdziwą perełkę. Podaję to natychmiast. Pani o bolesnym spojrzeniu zaczeka chwilę na chodniku. Ma czas: jest nieśmiertelna. To właśnie na tarasie „Deux Magots” miałem spotkać się z Alainem I. Światły przemysłowiec z branży jedwabniczej, kolekcjoner pięknych obrazów. Znam go mało, ale łączy nas Walter Goetz: na świecie jest mnóstwo ludzi, którzy nie mają z sobą nic wspólnego poza Walterem Goetzem. Alain I. opowiada mi o swoim synu należącym do jednego z ugrupowań leninowsko-trockistowsko-rewolucyjnych, które wszędzie w obecnej chwili wyłażą z ziemi, soczyste grzyby, od niepamiętnych czasów delektują się nimi w sałatce prawdziwi znawcy tacy jak Stalin. No i ten syn rewolucjonista zwrócił się o radę do ojca przemysłowca: anarchizująca partyjka, do której należy, z trudem uciułała kapitalik mający zabezpieczyć życie i działalność ich ruchu. Ale właśnie na skutek „wydarzeń” oraz strajku generalnego frank spada, mówi się o dewaluacji. Jak zabezpieczyć ten kapitał walki rewolucyjnej? Czy kupować złoto? - Pan mu powie, żeby inwestował w srebro. Będzie nadal zwyżkowało. - Myśli pan? Nie mogę sobie pozwolić na spłatanie świńskiego kawału synowi. Jeżeli jego rewolucyjne ugrupowanie poniesie straty, gotów pomyśleć, że zrobiłem to umyślnie. Ten burżuazyjny nadziany ojciec i jego syn trockista, radzący wspólnie nad najlepszym sposobem zabezpieczenia rewolucyjnego maleństwa - to triumf logiki nad ideami... Patrzę na panią o wymizerowanej twarzy i oczach, w których płonie niezwyciężony płomień wszystkich zmarnowanych rewolucji. - Chodzi o strajkujących u Renaulta. Czekam. Ona jeszcze się waha. - Partia komunistyczna chce zakończenia strajku generalnego. Środki finansowania są na wyczerpaniu. Strajkujący u Renaulta pomagają sobie sami... a kobieta w domu zaczyna mieć tego dość. Czy pan by nie mógł, ze swoimi przyjaciółmi... Dobrze słyszę: ze swoimi przyjaciółmi. - ...zebrać funduszy, żeby im umożliwić wytrwanie? Mija parę chwil, nim to do mnie dociera, a potem wydaje mi się, że od wpatrywania się w nią oczy mi wyłażą z głowy. Znalazłem się wobec istoty, która mnie zaczepiła ze świętą naiwnością, zapewniającą od niepamiętnych czasów utrzymanie się przy życiu gatunku. Było w niej zaufanie do człowieka przekraczające wszelkie linie podziałów i wszelkie kryteria. Przecież ta pani mnie znała. Stoję przed nią z wszystkimi zewnętrznymi oznakami burżuazyjnego porządku. Powszechnie znany gaullista. Wie dokładnie o mojej hańbie, wie, że na mocy obowiązujących ustaw nie mieszczę się w okrzyku: „wszyscy jesteśmy niemieckimi Żydami”, skandowanym przez francuskich studentów na ulicach Paryża. I ona prosi mnie właśnie, żebym z moimi przyjaciółmi zebrał fundusze na pomoc w wytrwaniu strajkującym u Renaulta. Pomyśli pewnie, że przesadzam, ale mam naprawdę łzy w oczach. Oczywiście, łzy nie świadczą o niczym: o nie najłatwiej. Ale ta kobieta nie zważa na zewnętrzne oznaki mojej podłości, wzniosła się ponad nie. Całkowicie irracjonalna strona jej prośby świadczyła o najbardziej instynktownym i głębokim zrozumieniu, które spontanicznie odnajduje inny wymiar, gdzie nic nie potrafi zachwiać naszą wiarą w człowieka. Nie czekając na moją odpowiedź, gryzmoli coś na skrawku papieru i mi go podaje: CLEOP-Comite Liaison Etudian, jakieś słowo nieczytelne. Agro, ulica Claude Kel 16/47. Sala 4. Oddaję jej wszystkie pieniądze, jakie mam przy sobie. Chce mi wypisać pokwitowanie. - Ależ proszę pani, w końcu, do diabła... nie potrzebuję kwitu. - Bo są oszuści, którzy kwestują na ulicach i biorą pieniądze dla siebie. Starannie składa banknoty i chowa do torebki. - Gdybyście pan i pańscy przyjaciele mogli zebrać parę milionów, żony robotników są u kresu sił. Chwyta mnie nerwowy tik w prawym ramieniu, zastępujący drżenie z emocji. Patrzę na tę kobietę po raz ostatni: mam wrażenie, że stoję na ulicy Moskwy w roku 1905. W Rosji nie ma już ani jednej takiej. Rewolucja wygrała na całej linii. XXIV Wchodzę do mieszkania w samą porę, żeby zdjąć z widełek słuchawkę dzwoniącego telefonu. Jean mówi mi o Beverly Hills, a ja od pierwszego zdania poznaję, że jest w rozterce, którą usiłuje pokryć słowami. - Dzwonię, żeby powiedzieć, że jestem zmuszona opuścić dom... jeżeli telefon będzie głuchy jak zadzwonisz, nie denerwuj się. - Co się stało? - Och, pogróżki. - Głos jej się załamuje. - Struli koty... jako ostrzeżenie. - Mai? - Nie, Chamaco i Banga. Po czym odebrałam anonimowy telefon: „Następnym razem, zdziro, kolej na ciebie. Nie mieszaj się do naszych spraw, you white bitch”. Głos nabiera akcentów nadziei: - To pewnie Biali prowokują. Masz pojęcie...Ich zdanie nadal brzmi w moich uszach: „Nie mieszaj się do naszych spraw, you white bitch”. W ciągu roku ta „suka” przekazała lwią część swoich dochodów czarnym organizacjom. - Uszkodzili mi także samochód. Odkręcili koło... strzelali przez okno kuchenne... a ponieważ jestem w domu sama... I wtedy słyszę własny głos, jak mówi zimno, skądś spoza mnie, z innego świata, ze świata wielkiego wspólnego mianownika wszystkich łajdactw: - Zabierz Bat’kę z psiarni. Nie znajdziesz lepszego stróża... Na drugim końcu drutu stłumiony okrzyk: - Co, i ty to mówisz? - Tak, ja. Zadzwoń do Carruthersa, żeby ci natychmiast przywiózł psa. Będę spokojniejszy. - Chcesz, żebym odebrała psa wytresowanego do przegryzania gardła Murzynom? - Obrona konieczna. Łajdak jest łajdakiem niezależnie od koloru skóry. Jean wrzeszczy, a przecież to jej się nie zdarza: - Nigdy, słyszysz mnie, nigdy! - Zawiadomiłaś policję? - Chcesz, żebym im zgłosiła, że otrzymuję pogróżki od Murzynów po wszystkich naszych protestach przeciwko brutalności policji? Tłumię przekleństwa, powoli łapię oddech, po sto franków za sekundę. - Jean, najświętsze prawo - nie dać się... Przerywa mi: - Dzwonię do ciebie tylko po to, żeby ci powiedzieć, że nie będę więcej nocowała w domu... żebyś się nie denerwował... Odkłada słuchawkę. Kręcę się w kółko na smyczy niepokoju, jej drugi koniec trzymają jakieś nieznane ręce w Hollywood. Jest tam dosyć narkomanów, wariatów i maniaków, żeby nie lekceważyć żadnej pogróżki. Koło czwartej nad ranem postanawiam wyjaśnić sprawy. Dzwonię do przyjaciela, młodego czarnego przywódcy; to adwokat, któremu nie odważą się odmówić informacji. Tłumaczę mu całą sprawę, on zapada po drugiej stronie Atlantyku w długie milczenie milionera, co mnie kosztuje dziesięć dolarów. - Okay - mówi wreszcie. - Coś mi się zdaje, że to nie będzie zbyt trudne. Jednak potrzeba mu było dokładnie trzydziestu sześciu godzin, żeby móc mi udzielić niezbędnych wyjaśnień. Wyczułem w jego głosie pewne znużenie. - To coś poważnego? - Chwilowo tylko podle. Rozumiesz, piękna gwiazda, „bogata”, „słynna”, która pakuje się do środka... - A więc? - A więc tego już za dużo. Jean Seberg, dla czarnych kobiet z ruchu tego za dużo... Milczę. Rozumiem. To ludzkie. - Ściśle mówiąc, nie chodzi o zazdrość czy zawiść... lecz o resentymenty. Nasze kobiety żyją w stanie oblężenia, w strachu, w nędzy, ale mają to tylko dla siebie. Więc kiedy piękna gwiazda filmowa włącza się i ściąga na siebie wszystkie spojrzenia, wszystkie względy... czują się okradzione. Mają wrażenie, że ta gwiazda zabiera im cząstkę ich dobra, ich dramatu, ich braterstwa... Rozumiesz? - Rozumiem. Milkniemy obaj. Czuję, że i jemu jest ciężko na sercu, tak jak mnie, ale nie jest to ten sam ciężar. - No więc ich koledzy zorganizowali małą kampanię onieśmielania, żeby odsunąć Jean. Żeby nasze poczciwe kobieciny mogły zachować biedę, przywilej cierpienia i nie sprawiedliwości wyłącznie dla siebie, nie dzieląc się nim z gwiazdą filmową. Rozumiesz? - Rozumiem. - Kapujesz, gdy taka gwiazda pojawia się w ich małym światku zabarykadowanym i obleganym, czym się ona staje? - Staje się gwiazdą. - Właśnie. Widzisz ten numer? - Tak, widzę. - Więc nasze poczciwe kobieciny postarały się ją usunąć. W ten sposób same pozostają gwiazdami swojej murzyńskości, swojej obleganej fortecy. To wszystko. - To wszystko. Dziękuję. - Do zobaczenia niebawem. - Do zobaczenia. Dziękuję. - Co chcesz, tak już jest. - Aha, tak już jest. Dzwonek do drzwi. Dochodzi trzecia rano. Ja, który potrzebuję ośmiu godzin snu, gromadzę białe noce... Siedzę przy telefonie. Znowu dzwonek... Nie otworzę. Niech sobie sterczą na zewnątrz, w tej swojej własnej murzyńskości. Idę do drzwi i otwieram. Przeklęta ciekawość, zawsze czekam na kogoś, nie wiem, na kogo. Oczywiście, to oni. Od „Korzeni nieba” stałem się dla Afrykańczyków w Paryżu czymś jak Foccard-Lewobrzeżny. Patrzę na nich ponuro. Jest to jeden z owych rasistowskich momentów, kiedy widok czarnej skóry wywołuje mniej więcej ten sam efekt, co widok białoskórych. Idziemy do kuchni i pożeramy jajka na twardo. Jest wśród nich czarny paryski Amerykanin z gatunku creep - „pełzających”, którego podejrzewam, że sporządza raporciki o czarnych paryskich Amerykanach dla specjalnych służb amerykańskich. Ponadto poeta z Tennessee, który kontynuuje niezmordowanie swoją tyradę rozpoczętą za pewne w Saint-Germain-des-Pres dwadzieścia cztery godziny temu. Głos ma zdarty. Miałoby się ochotę nalać mu oliwy do gardła. - Politycznie nie dojdziemy do niczego tak długo, dopóki siedemnaście milionów Murzynów nie będzie miało reprezentacji na szczycie syndykatów zbrodni - wrzeszczy między jednym jajkiem na twardo a drugim. - Nasze opóźnienie powstało w chwili, kiedy monopol zbrodni został zorganizowany poza nami. Walnąć po głowie Cosa Nostra, chwycić za stery... Milknie z jajkiem w ustach, okulary lśnią od dialektyki pod krzakami włosów po afrykańsku, podobnych do kolczastych drutów pod prądem, ale dlaczego nosi wełniany szalik w pełni maja? O czwartej nad ranem, po bezsennych nocach, widok jajka na twardo w tej hebanowej twarzy jest oszałamiający. - Co proponujesz? - pyta creep. Mówię: - Uważaj na swoją odpowiedź, Pogo. Ten łajdak przekaże ją prosto do CIA. Śmieją się. Ponieważ jest to obiegowy dowcip wśród amerykańskich emigrantów - ta prawda nie rani. - Co proponuję? Porwać włoskich szefów Cosa Nostra, zagrozić rodzinom. Zażądać udziału... Widzę, jak oczy creepa notują, ma w nich ołówek. Dzwonek. Umieszczę na drzwiach wywieszkę: Lewobrzeźny-Foccard, otwarty do drugiej. Jestem tak zmęczony, że zwidują mi się jajka na twardo pożerające czarne twarze. Idę otworzyć. To Cosso, najpiękniejsza Malijka w Paryżu. Oznajmiam: - Zamykamy. Wracaj na Mali. Błagam. - On mnie już nie kocha - informuje dziewczyna. - Cosso, idź na Elizejskie i powiedz to Foccardowi. Ja nic w tej sprawie nie poradzę. - Oświadczył, że to koniec. Co mam robić? - Idź do kuchni i jedz jajka na twardo. Kładę się spać. Ale nie mogę zasnąć. Myślę o Jean. Ameryka to kraj, gdzie wszystko jest możliwe. Rezerwuję miejsce w samolocie, ale ociągam się z wyjściem, i akurat wtedy dzwoni przyjaciel, żeby mnie zawiadomić, że ostatni „czworobok” wolnych Francuzów wyjdzie tego popołudnia na Pola Elizejskie. Ostatni „czworobok” jest czymś, czemu nigdy nie umiałem się oprzeć. Nie znoszę większości. Zawsze staje się zagrożeniem. Łatwo sobie zatem wyobrazić moje zaniepokojenie, kiedy przybywszy pełen nadziei na Pola Elizejskie widzę, jak wlewają się tam setki tysięcy ludzi sprawiających wrażenie takiej jednomyślności, że dostaję gęsiej skórki. Natychmiast czuję, że jestem przeciw. Przyszedłem, żeby wymachiwać trójkolorowym sztandarem z krzyżem lotaryńskim pod akompaniament śmiechu, w towarzystwie paruset innych niezawodowych wojskowych, czuję się okradziony. Odwracam się do nich plecami. Wszelkie demograficzne natarcia, czy to z lewa, czy z prawa, wzbudzają we mnie odrazę. Jestem urodzonym mniejszościowcem. XXV Do Beverly Hills trafiam nazajutrz rano i gdy zbliżam się do drzwi, już słyszę rozpaczliwe miauczenie. Wszystkie koty syjamskie mają rozdzierające głosy, ale kiedy cierpią, to coś potwornego. Dom jest pusty. Mai leży na poduszce nieruchoma, jak szkielecik, obok jedzenia, którego nawet nie tknęła. Jest w agonii. Te czarne skurwysyny ją otruły, tak jak otruły nasze dwa inne koty. Biorę ją na ręce i płaczę z bezsilnej nienawiści, w czym pomagają mi bezsenne noce. Kot do mnie przemawia, patrzy na mnie uporczywie, tak, ja wiem, wiem, nie było w tym absolutnie twojej winy... Nie mogę się powstrzymać, ryczę. Przez dwie czy trzy godziny jestem w szponach nienawiści i Jean po powrocie ze studia zastaje mnie, jak kroplomierzem usiłuję nakarmić Mai. Rzucam się na nią. - Dlaczego mi nie powiedziałaś, że oni otruli Mai? Kogo właściwie chcesz ochronić tak naprawdę, tych łotrów czy moją wrażliwość? - Ale... - Nie ma żadnego „ale”. Bydlak jest bydlakiem niezależnie od koloru skóry. Mam dosyć traktowania kanalii jak sewrską porcelanę jedynie z powodu koloru skóry. To szantaż... Jean płacze. Jej twarzyczka zdradza wyczerpanie, biedactwo jest u kresu wytrzymałości nerwowej... - Mai nie jest otruta... To nie ma nic wspólnego... Codziennie wożę ją do kliniki. Weterynarz mówi, że to choroba zwyrodnieniowa. - Chcesz uratować honor, ale czyj dokładnie? - Oni jej nic nie zrobili - krzyczy. Ucieka, słyszę jak z wściekłością rusza jej samochód. Mam wrażenie, że wreszcie jestem na samym dnie samotności, co mi się zawsze wydawało niemożliwe. Dzwonię do Pan Amu i rezerwuję miejsce w samolocie na wyspę Mauritius, gdzie mam chyba przyjaciela, z którym nie utrzymuję korespondencji od dwudziestu pięciu lat. Ale Jean wraca, siada obok mnie, bierze mnie za rękę. Następnych kilka dni spędzam na pielęgnowaniu Mai, która umiera powoli i okrutnie. Katzenelenbogen tłumaczy mi tonem nieznoszącym sprzeciwu, że nikt nie ma prawa robić tyle szumu o kota, gdy tymczasem cały świat... Wyrzucam ich za drzwi oboje, jego i świat. Mai jest istotą ludzką, do której ja się mocno przywiązałem. Wszystko, co cierpi na naszych oczach, jest istotą ludzką. Kotka leży u mnie na rękach, sierść ma matową, bez połysku, co wygląda okropnie, jakby była wypchana, i od czasu do czasu wydaje z siebie miauczenie, które rozumiem, ale nie mogę na nie odpowiedzieć. Nasze struny głosowe nie pozwalają nam wypowiadać się prawdziwie. Oczywiście, można wrzeszczeć, wyć, ale jak już mówiłem: jedynie Ocean ma odpowiedni głos, żeby przemawiać w imieniu człowieka. Ile historii z powodu kota, nieprawdaż? Jeśli tak, nie ma czego szukać w tej książce. Mai umiera siódmego czerwca o pół do czwartej, jedziemy pochować ją na Cherrokee Lane, pod najpiękniejszymi drzewami świata. Lubiła wspinać się na drzewa. Znam kogoś, kto mnie na pewno rozumie, więc po powrocie do domu biorę za pióro: Drogi Andre Malraux, Mai, syjamska kotka, którą pan poznał u mnie, umarła dziś po południu, po długich tygodniach cierpień. Pochowaliśmy ją pod eukaliptusami na rogu Beaumont Drive i Cherro kee Lane, za domem z czerwonej cegły. Pomyślałem, że powinienem Panu o tym donieść. To tyle. Szczerze oddany R.G. 186 Koło siódmej po południu niebieski chevrolet zatrzymuje się przed domem, inny samochód staje o parę metrów za nim: dwaj Murzyni zostają przy kierownicach, trzeci wysiada i staje na czatach pośrodku chodnika. Kierowca chevroleta idzie w stronę domu. Jest już prawie noc, toteż dopiero kiedy otwieram drzwi, poznaję Reda. Zmieniony jest w sposób niewiarygodny. Przede wszystkim fizycznie: ogolił czaszkę na zero, przez co wygląda jak Mongoł. Ale najbardziej zmieniły się oczy. Nie bardzo wiem, jak to określić: oczy straciły spojrzenie, stały się puste. Ich spojrzenie bierze się znikąd i zdąża donikąd. Nie mówiąc ani słowa, wchodzi i siada. Kiedy Jean się zjawia, żeby go przywitać, odpowiada przez zęby hello. - Czy mogę tu przenocować? - Oczywiście. Odsuwa whisky, którą mu podaję. - To może wpędzić cię w kłopoty z policją. - Nie szkodzi, trzeba iść z duchem czasu... Mogę wiedzieć? - Filipa zabili. Myślę o Mai, wiem, co on odczuwa. - Prowadził patrol w Wietnamie i trafili go. - Patrzy na mur po drugiej stronie. - Był porucznikiem. Został oficerem, żeby lepiej poznać zawód. Żeby lepiej wykonywać robotę tutaj... Nic nie mówię. Jest noc. Przyćmione światło spod żółtych abażurów. Jean siedzi w kącie, dłonie ma splecione wokół kolan, głowę opuszczoną, ramiona jej drgają. Dalej milczę. Będzie żył dumny ze swego syna, nigdy się nie dowie, że to nie „czarna władza” straciła jednego z przyszłych wodzów rewolucji, tylko armia Stanów Zjednoczonych jednego z młodych oficerów, który zdecydował się na karierę pod sztandarem z gwiazdami... - Od wielu miesięcy do mnie nie pisał, a nawet nie odpowiadał na moje listy, no i teraz... - Pyta martwym głosem: - Co u Ballarda? - Wiesz, czym jest dla Amerykanina życie w Paryżu? On się czuje wyrwany z korzeniami. Potakuje głową w milczeniu. - Nie powinien był dezerterować, powinien był nauczyć się zawodu - mówi. - Ale on nie jest twardzielem. Więc to normalne, że Murzyn jest przeciwko wojnie w Wietnamie i dezerteruje. Okłamuje sam siebie. Wie, że Ballard nie zdezerterował sprzeciwiając się wojnie i że ma cały Wietnam gdzieś. Zdezerterował, żeby zostać z dziewczyną, którą pokochał, i dla tego, że nienawidził przymusu w armii, dyscypliny, szefów, broni palnej, gwałtów, marszów, salutowania sztandarowi; zdezerterował, bo należał do współczesnych młodych, a więc do niepokornych, był chłopcem, który już nie mógł zaakceptować ładowania sobie na barki martwego ciężaru zbutwiałych tradycji. Żółtawe błyski przebiegają w zagłębieniach czarnej skóry i od nich matowo połyskują oczy, przypominając mi ostatnie spojrzenie Mai. Łże, sam siebie okłamuje, przyparli go do nierzeczywistości. Jeden z najlepszych, z najszlachetniejszych Amerykanów, jakich znałem, skazany na fantasmagorię, na nierzeczywistość, jak byle jaki murzyński królik... Nie mogę dłużej wytrzymać. Ja w nim nie mogę. - Czego od ciebie chcą gliniarze? - Tak naprawdę to chcieliby, żebym do nich strzelił, żeby mogli mnie zlikwidować. Specjalizują się w obronie koniecznej. Ale oprócz tego, zabiłem faceta. Mówi po francusku. - Gliniarza? - Tak... Nie. No, czarnego agenta-prowokatora. Wychodzi na jedno. Typki od Kabindy weszli z pistoletami maszynowymi na któreś zebranie i zabili dwóch naszych. Studentów. Dopadłem jednego nazajutrz. - Nie moglibyście zaprzestać wzajemnego mordowania? - To trudne, skoro cała gra nieprzyjaciela polega na tym, żebyśmy się wykańczali sami... - No właśnie, zatem... - Jeżeli się nie zareaguje, „czarna władza” wpadnie całkowicie w ręce ugrupowań kierowanych przez FBI. - 1 co zrobisz? - Nie wiem. Ale wiem, czego nie zrobię. Nie opuszczę kraju. Po pierwsze dlatego, że nie mam dokąd jechać; byłem w Afryce i tam czułem się obcym. Nie ma mowy o Castro. Postaram się znaleźć dobrego adwokata, jednego z tych, którzy potrafią narobić tyle smrodu, że policja będzie wolała zostawić nas w spokoju. Głos staje się głuchy, do środka, uwewnętrznia się w poszukiwaniu głębokiego żalu. - CIA chce zdyskredytować przywódców popychając ich w stronę Castro, Nasera czy Pekinu, zaś FBI usiłuje nas rozproszyć jak Cleavera, Carmichaela i dziesięciu innych, zmuszając nas do emigracji. Ale przede wszystkim chcą zachęcić do walki o władzę wewnątrz „czarnej władzy”, żeby zapobiec zjednoczeniu, no i spowodować zniknięcie najlepszych, popychając nas do wzajemnego likwidowania... Jest jednak coś jeszcze lepszego, znacznie lepszego, i to się właśnie udaje, a my wpadamy w ich pułapkę, ja pierwszy, bo ta manipulacja nie może się nie udać... Głos jego huczy. Red pochyla głowę, olbrzymie dłonie splatają się z wściekłością... - Chodzi o to, żeby nas pchnąć do prześcigania się w aktach przemocy po to, by oni mogli przeprowadzić eskalację represji, a w końcowym efekcie przechylić szalę na stronę uległości wymuszonej zmęczeniem, dezaprobatą i strachem w czarnych masach... Ponadto cała ta manipulacja ma na celu stworzenie oraz wyizolowanie spośród młodych Murzynów „straconej generacji”, która by się odcięła od rzeczywistości i od wszelkiej możliwości dzięki autointoksykacji psychicznej... Teraz rozumiesz... - Patrzy na mnie i się uśmiecha. - Jeżeli nie stanę się mordercą i potępię zbrodnię, w oczach młodych przestaję być wodzem... ale jeżeli zabijam albo pochwalam zabójstwa, będzie niesłychanie łatwo wyeliminować mnie legalnie... A do czego prowadzi autointoksykacja młodych? Nie do powstania mas, lecz do zerwania z nimi... chcą doprowadzić do naszego samobójstwa... mam na myśli, że jesteśmy całkowicie w szponach manipulacji. Jak długo czarna mniejszość będzie opierać się na przemocy, biała większość nie ma się czego obawiać... Jest tylko jedno realistyczne rozwiązanie: zdobycie lokalnej władzy politycznej metodami politycznymi... Ale jeżeli ja to powiem, jestem skończony w oczach młodych i nie będę mógł ich już uratować... Pytam: - A twoja wojskowa kadra murzyńska, twoja „armia”? - To jedyny dla nas sposób na zdyscyplinowanie się. Bez tego grozi nam rozproszenie w terrorystycznej anarchii. Nie jestem aż tak szalony, żeby myśleć o czarnej armii z góry skazanej na przegraną przez prawo liczebności. Ja mówię o organizacji... - W jego głosie słychać znużenie. - Kiedy się odczuwa codziennie, i to głęboko, niesprawiedliwość, znacznie łatwiej jest dać się unieść bohaterstwu i romantyzmowi niż organizacji i manewrom. Indywidualne poświęcenie jest rozwiązaniem łatwym. Tylko że młodość nigdy nie ma czasu na czekanie. Wstaje, ja także. - Pokażę ci twój pokój. Wchodzimy po schodach. - Co mam robić, jeżeli przyjdzie policja? - Nie sądzę, żeby przyszli. Wolą trzymać to w rezerwie przeciwko mnie. Mają nadzieję, że stanę się mniej widoczny, to wszystko, czego żądają. - A te twoje typki na zewnątrz? - To przeciwko innym kumplom. Waha się przez chwilę. - Jaka ona jest, ta mała? - Ładna. Świetna. Dziecko ma się urodzić chyba za kilka dni. Red... Nie powinienem był, ale to jest chwila prawdy, przecież on sam mówił o samozatruciu. I jestem pewien, że nie oznajmiam mu niczego nowego. - Wiesz dobrze, że to dla niej Ballard zdezerterował. Nie ma w tym ideologii, nic wspólnego z Wietnamem. Tylko miłość. Najstarsza historia na świecie. Zatrzymał się przed drzwiami, plecami odwrócony do mnie. - Wiem - powiedział. Zesztywniał. czeka. On wie. Teraz jestem tego pewien. Wchodzi do pokoju i zamyka za sobą drzwi. Idę do salonu. Jean siedzi, tak jak ją zostawiłem To okropne, kochać zwierzęta. Kiedy się widzi w psie ludzką istotę, nie można się powstrzymać, żeby nie widzieć psa w człowieku i dalej go kochać. Nigdy się nie uda wpaść w mizantropię, w rozpacz. XXVI Wróciłem do Beverly Hills, do domu w Arden po kilku tygodniach. Pozostawanie przez dłuższy czas z dala od Ameryki jest ponad moje siły, gdyż nie jestem dość stary na to, żeby przestać interesować się przyszłością, tym, co ma mnie spotkać. Ameryka zmusza nas do życia intensywnego, gwałtownego, czasami niegodnego, ale wobec strupieszałej sztywności Zachodu jest kontynentem żywym... Coś chce się tam narodzić, w bólach. Jest to jedyne supermocarstwo w Historii, które zadaje sobie pytanie o własne zbrodnie. Tego jeszcze nie widziano. Dlatego będąc w najgłębszej rozpaczy, ten kraj nigdy nie pozwala rozpaczać... Zobaczyłem znowu Białego Psa. Musiałbym dożyć sędziwej starości, żeby móc zapomnieć o naszych spotkaniach. Musiałby mój syn dorosnąć, stać się człowiekiem wśród tylu innych ludzi godnym tej nazwy. Musiałaby Ameryka wyjść ze swojej prehistorii, a inny nowy świat musiałby pozwolić mi umrzeć z uczuciem ulgi i wdzięczności, że mi się ukazał w oddali. Od mego powrotu kilkakrotnie usiłowałem złapać Keysa przez telefon. Ale płyta powtarzała martwym głosem: „You have reached a disconnected number”. Ten numer jest odłączony. Za każdym razem, kiedy słyszę to zdanie, myślę o całej młodzieży, nie tylko amerykańskiej, wyalienowanej, „odłączonej”. Dzwonię do Jacka Carruthersa do domu, ale Keys już u niego nie pracuje. - He is in business for himself... Założył własny interes. Mam jego adres w biurze. Chwileczkę... To na Coranne Street za boiskiem futbolowym, zielony dom w Cranton. Trzecia ulica na prawo od Florence Avenue. Lloyd Katzenelenbogen, który miał coś omówić z Jean i nie zastał jej w domu, ofiaruje się zawieźć mnie, zna dzielnicę. Jedziemy przez La Brea, potem Crensham... - Parę tygodni temu przejeżdżałem tędy, chciałem obejrzeć włoski film „Bitwa o Algier” - mówi Lloyd. - Tam, na tym placu... - Pokazuje mi pusty plac, po prawej stronie, który czeka na zwyżkę cen. - Było tam ze dwudziestu chłopaków w wojskowych mundurach, z drewnianymi karabinami, ćwiczyli walkę uliczną pod kierunkiem instruktora. Pewno jakiegoś weterana z Wietnamu... Ja w tym czasie oglądałem film, zdaje mi się, że zakazany we Francji, to neorealistyczna rekonstrukcja bohaterskiej walki Arabów z francuskimi ciemięzcami... Żachnąłem się. Nie ma żadnego powodu, żeby słowa „francuscy ciemięzcy” powodowały moje żachnięcie, ale coś zgrzyta w środku. Odruch Pawłowa. Zostałem dobrze wytresowany. - ...Kiedy patrzyłem na film, ta grupka weszła z hałasem na salę. Chłopcy przyszli tu, żeby się uczyć. Gdy algierski partyzant zabijał na ulicy francuskiego żołnierza, instruktor dodawał na cały głos komentarze techniczne... Za każdym razem, kiedy padał Francuz, rozlegały się śmiechy i oklaski... Co pan na to? Celuję między jego oczy: - A co by to było, gdyby film pokazywał bohaterską walkę Palestyńczyków przeciwko „ciemięzcom” izraelskim? Teraz on się zżyma. Przez chwilę jedziemy we wrogim milczeniu. - Zdaje mi się, że to tutaj - mówi Lloyd. W każdym razie jest to jedyny zielony dom na całej ulicy i rzeczywiście trochę dalej widać boisko piłki nożnej. Czarne dzieci przyglądają się nam siedząc na chodniku. Wtem zauważam jeszcze jeden zielony dom, po drugiej strome ulicy, trochę cofnięty. Wysiadamy z samochodu. - Niech pan zapyta, czy tutaj mieszka Keys. Ja zajrzę na przeciwko. Przechodzę przez ulicę. Odwracam się plecami do pierwszego domu. Nie wiem dlaczego, w chwili kiedy to piszę, odczuwam potrzebę zaznaczenia, że miałem na sobie garnitur z białego lnu. Może z powodu wiersza Wiktora Hugo, który rozśmieszał tylu licealistów: Ubrany w szczerą uczciwość i biały len... Robię parę kroków po trawniku, pod platanami. Nagle słyszę z tyłu okrzyk grozy, potem skowyt, krótkie ujadanie, wściekłe, gwałtowne, przeplatane ciszą, bo pies musiał mieć pełny pysk... Odwracam się i biegnę do domu. Na małym podwóreczku nie ma nikogo, ale drzwi są uchylone, słyszę krzyki dzieci i gardłowy skowyt psa żądnego łupu... Lloyd leży na ziemi, twarz i ręce ma we krwi, usiłuje odepchnąć Bat’kę, którego kły dobierają mu się do gardła. W pokoju jest pełno dzieci, największe, które ma najwyżej pięć lat, stara się odciągnąć psa za ogon, inny dzieciak płacze cieniutkim głosikiem. Pozostałe patrzą, nieruchome. Rzucam się do Bat’ki, czuję jego kły jak ciosy nożem, klnąc padam na zwierzę, zwierzę wbija zęby głęboko w mój brzuch... Tarzam się po podłodze uczepiony sierści psa, który dalej poluje na gardło Lloyda, i widzę Keysa, w slipach, jak stoi na schodach... On się śmieje! ...Ile czasu tak stał z uśmiechem na ustach, trzymając się pod boki, zwycięzca delektujący się swoją równością? - Black dog! Czarny Pies! Jeszcze tu, w Andraitz, gdzie to piszę, mając przed oczami tylko widnokrąg, słyszę mój wściekły głos i teraz rozpoznaję w nim echo jakiejś radości, jakiegoś wyzwolenia, jak gdybym wreszcie zaczął wątpić... - Zwyciężyłeś! Teraz to jest Czarny Pies! Bat’ka ugryzł mnie kilka razy, atakował na oślep, w zamieszaniu, kiedy chciałem go zmusić, żeby puścił ofiarę. Lloyd już się nawet nie bronił. Leżał na plecach nieruchomo, rękami osłaniając twarz. Nagle pies skoczył do mnie, ugryzł mnie w nadgarstek, potoczyłem się do tyłu, karkiem rąbnąłem o ścianę... Czekałem z opuszczoną głową, z wyciągniętymi do przodu pięściami... Nic się nie działo. Uniosłem głowę. Zobaczyłem przed sobą oczy mojej matki, oczy wiernego psa. Bafka patrzył na mnie. Widziałem zestrzelonych kolegów, jak umierali obok mnie, ale jeśli będę chciał przypomnieć sobie, czym może być wyraz rozpaczy, niezrozumienia i cierpienia, będę szukał go w spojrzeniu tego psa. Nagle zadarł pysk i wydał z siebie rozdzierające wycie, smutne jak ciemności. Po chwili wypadł na dwór. Lloyd był nieprzytomny. Założono mu czternaście szwów, a najgłębsza rana znajdowała się zaledwie o kilka milimetrów od tętnicy szyjnej. Keys stoi nieruchomo nad nami, na schodach, podobny w swej nagości do gigantycznej figury dziobowej ze statku niewolników. - Tego chciałeś, o to się starałeś od początku? Żeby Biały Pies stał się Czarnym Psem? Wygrałeś, brawo! I dziękuję. W ten sposób przynajmniej nie my jedni okryliśmy się hańbą. - Yeah, we’ve leamed a few things from you allright - mówi. - Tak, nauczyliśmy się od was sporo. Now, we can even do the teaching. Teraz możemy nawet udzielać wam lekcji. Szok i wyczerpanie nerwowe przekształcają się we mnie w urazę tak ogromną, że aż dziecinną. Przypominam sobie także, że patrząc na czarnego człowieka powtarzałem: to my, to my... Nie wiem już dobrze, co miałem na myśli. Może, że to myśmy go wytresowali... Mówię mu całkiem coś innego. Wyrwało się samo, z głębi mojej urazy, a on, ten spryciarz, nie omieszkał podchwycić emfazy tego zdania, chociaż miało ono usprawiedliwienie w mojej całkowitej szczerości. - Proszę mnie posłuchać, Keys. Murzyni tacy jak pan, którzy zdradzają swoich braci dołączając do nas w nienawiści, przegrywają jedyną batalię, jaką warto wygrać... Śmieje się bezgłośnie. - Wiem, że pan jest znanym pisarzem, proszę pana. - Och, dobrze już. Biały Pies, Czarny Pies, to jedyne, co pan zna? - Well, we’ve got to begin somewhere - powiada. - Prze cież trzeba od czegoś zaczynać. - Równość w kundlizmie? - Obrona konieczna, tak to się nazywa. - To jednak smutne, kiedy Żydzi zaczynają marzyć o żydowskim gestapo, a Murzyni o czarnym Ku-Klux-Klanie... Jego twarz przybiera wyraz niezwykłej dumy. Głos się wyzwala, nabrzmiewa, huczy, nie mogę go poznać. Po raz pierwszy widzę, jak wychodzi z siebie, nagle odsłania wieki nagromadzonej urazy. - W tym roku zabili nam dwudziestu braci. Więc bronimy się, to wszystko. Moje zadanie to tresować psy dla nas. Nie do stróżowania, ale ataku. A wtedy zobaczycie. Słyszę syreny policji i pogotowia, mam w oczach twarz Lloyda na noszach, jego zdumione oczy rozszerzone strachem, i patrzę po raz ostatni na Keysa. - Szkoda. Jesteście w trakcie tracenia jedynej prawdziwej szansy czarnego ludu: szansy polegającej na inności. Zadajecie sobie o wiele za dużo trudu, żeby się do nas upodobnić. Robicie nam zbyt wielki zaszczyt. Myśmy tak dobrze wszystko załatwili, że nawet gdyby nasze plemię zniknęło całkowicie, nic by się nie zmieniło... Śmieje się. Te zęby! - That may well be, but let it not stop you from vanishing - powiada. - Możliwe, ale niech to was nie powstrzymuje od zniknięcia. Gliniarze słuchają nas i nic nie rozumieją. Chcą wiedzieć, czy pies był szczepiony przeciwko wściekliźnie. Mówię im, że na to jeszcze nie ma szczepionki... Biegał po całym mieście i na jego drodze wozy policyjne przekazywały sobie ostrzeżenie: „Watch out for a mad dog”. Uwaga, wściekły pies... W jego oczach była pełnia niezrozumienia i cała rozterka wierzącego, którego zdradził Bóg miłości. Na rogu Cienega i Santa Monica wóz policyjny sierżanta Johna L. Sallema chciał go przejechać, ale nie trafił. W tym momencie prawie dobiegł. Do Arden pozostało nie więcej niż jakieś dwieście metrów. W dwadzieścia minut później znalazłem go w ramionach Jean. Na jego ciele nie było śladu zranienia. Zwinął się w kłębek przed naszymi drzwiami, nie żył. Leżałem w klinice dwa tygodnie, z tego dwa dni i trzy noce spałem jak po narkotykach. Były jednak momenty o zmroku, kiedy myśli układały się w mojej głowie, a wtedy natychmiast brała we mnie górę niezwyciężona nadzieja, która sprawia, że we wszystkich naszych przegranych bitwach widzę cenę przyszłych zwycięstw. Nie jestem zniechęcony. Ale moja nadmierna miłość do życia sprawia, że moje stosunki z nim są bardzo trudne, tak jak trudno jest kochać kobietę, której nie można ani pomóc, ani zmienić, ani opuścić. Kiedy zbudziłem się po raz pierwszy, zobaczyłem Jean - ale ją widzę często, nawet jak jej tu nie ma - po czym, w czasie krótkim jak uśmiech, znowu pogrążyłem się w niebycie. Nazajutrz rano dalej była Jean, ale także i Madeleine ze swoim dzieckiem: Francois-Gaston-Claude. Nie wiem, jak to wyjdzie w Ameryce. - Co słychać u Ballarda? - Pan wie, że on się oddał w ręce sprawiedliwości? - Wiem. - Niebawem odbędzie się rozprawa. Grozi mu pięć lat. - A pani, Madeleine? - Przecież muszą mi go kiedyś zwrócić. Głos ma spokojny, pewny, glos pozbawiony wątpliwości. Nie wiem dlaczego pomyślałem o katedrze w Chartres. - Poszukam sobie pracy. Uśmiecha się. Ja także. Ta łatwość... Ale co za ulga, móc wreszcie kogoś szanować! - Czekam po prostu na wiadomość, w jakim mieście, żeby być blisko niego. Mam prawo do dwóch wizyt tygodniowo... Nigger-lover. Nigger-loyer. Andraitz, wrzesień 1969.