Richard PICCiottO Daniel Paisner Ostatni z żywych Opowieść strażaka, który przeżył pod gruzami World Trade Center Gdy obowiązek wezwie mnie Tam wszędzie, gdzie się pali, Ty mi, o Panie, siłę daj, Bym życie ludzkie ocalił. Pozwól, niech dziecko póki czas Z płomieni cało wyniosę, Przerażonego starca daj Ustrzec przed strasznym losem. Daj, Panie, czujność, abym mógł Najsłabszy słyszeć krzyk, Daj sprawność i przytomność, bym Ugasił pożar w mig. Swe powołanie pełnić chcę I wszystko z siebie dać: Sąsiadów, bliźnich w biedzie strzec I o ich mienie dbać. A jeśli taka wola Twa, Bym życie dał w ofierze, Ty bliskich mych w opiece miej. O to Cię proszę szczerze. Modlitwa strażaka (autor nieznany, tłum. Jolanta Kozak) . Kiedy zaczynałem pracę na początku lat siedemdziesiątych, panował zwyczaj, że ilekroć jakiś strażak zginął podczas pracy, wewnętrzny system alarmowy wydzwaniał cztery razy z rzędu po pięć dzwonków. Słysząc te dzwonki, każdy z nas - gdziekolwiek był i cokolwiek robił - zatrzymywał się i czekał w milczeniu, aż żałobny sygnał wybrzmi do końca. Pięć dzwonków cztery razy z rzędu. Za każdym razem dźwięk dzwonka wydawał mi się bardziej gorzki i słodki zarazem, bo każdy dzwonek niósł wspomnienie wszystkich strażaków, którzy zginęli wcześniej, i strażaka, który zginął tego dnia. Ostatnio przestawiliśmy się na inne środki komunikacji i dzwonek wyszedł z użycia, ale żałobny sygnał pozostał. "Cztery piątki" zawsze będą oznaczać dla strażaków, że stracili brata. Nic nie zastąpi nam tego dzwonka. Nigdy nie zapomnę, jak smutny dźwięk tych pięciu dzwonków powtarzanych czterokrotnie rozbrzmiał dwanaście razy po legendarnym już pożarze supermarketu Waldbaum w 1978 roku, kiedy to straciliśmy dwunastu ludzi i wszystkie jednostki w mieście ucichły, a my odliczaliśmy te dwieście czter dzieści dzwonków. I nigdy nie zapomnę dzwonków, których nie usłyszeliśmy jedenastego września 2001 roku, gdy nasz kraj był pogrążony w chaosie, nasze miasto otrzymało straszliwy cios, a trzystu czterdziestu trzech naszych braci leżało martwych w ruinach zespołu budynków World Trade Center. Nie było wówczas czasu, żeby oddzwonić żałobny sygnał, i zbyt mało nas zostało, byśmy mogli go słuchać. "Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje . za przyjaciół swoich" - to słowa przywoływane na pogrzebach strażaków i podczas uroczystości ku ich pamięci. Echo tych słów zawsze rozbrzmiewa dźwiękiem żałobnego dzwonka w korytarzach jednostek Straży Pożarnej Nowego Jorku. Ta książka poświęcona jest: strażakom, którzy oddali życie tego tragicznego dnia. Wymieńmy nazwiska wszystkich trzystu czterdziestu trzech według batalionów, rejonów operacyjnych i zastępów, zgodnie z oficjalną listą przechowywaną przez Straż Pożarną miasta Nowy Jork (New York City Fire Department). Niech ich dusze wzbiją się w górę, niech ich dziedzictwo pozostanie z nami, niech ta lista zastąpi dzwonki, które nigdy nie rozbrzmiały ku ich czci. Nazwisko Anaya Jr Farrelly Riches Schoales Tegtmeier Beyer Atlas Pansini Allen Barry Kelly Kopytko Larsen Oelschlager Imię Calixto Joseph James Thomas Paul Paul Gregg Paul Richard Arthur Thomas Scott Scott Douglas Miejsce stacjonowania ENG004 ENG004 ENG004 ENG004 ENG004 ENG006 ENG010 ENG010 LAD015 LAD015 LAD015 LAD015 LAD015 LAD015 Do celów operacyjnych Straży Pożarnej, Nowy Jork podzielony został na 9 obszarów, zwanych rejonami operacyjnymi gaśniczymi oraz l rejon operacyjny ratowniczy (obszar całego miasta). W każdym rejonie operacyjnym funkcjonuje około 5 batalionów. W skład każdego batalionu wchodzi 6-10 zastępów (pod pojęciem zastęp należy rozumieć wóz pożarniczy wraz z pięcioosobową załogą oraz dowódca - najczęściej w stopniu porucznika). W nowojorskiej Straży Pożarnej wyróżnia się 4 rodzaje zastępów: gaśnicze, ratownicze, zastępy wyposażone w drabiny mechaniczne oraz zastępy do zadań specjalnych. Typową obsadę jednostki ratowniczo-gaśniczej stanowią dwie sekcje (najczęściej są to sekcje: gaśnicza oraz drabina mechaniczna). Często jednak w jednostkach ratowniczo-gaśniczych stacjonuje tylko jedna sekcja gaśnicza (przypis konsultanta). 11 września 2001, 9:59 To dochodziło jakby znikąd. Było nas ze dwudziestu pięciu, trzydziestu ludzi przy szybach wind na trzydziestym piątym piętrze północnej wieży World Trade Center. Głównie strażaków, mniej lub bardziej zmęczonych. Nie którzy byli zlani potem. Niektórzy zdjęli kurtki ubrań ochronnych lub mieli je przewiązane w pasie. Wielu ciężko dyszało. Inni rwali się, żeby iść. Wszyscy potrzebowaliśmy chwili, żeby złapać od dech i zorientować się w sytuacji. Tkwiliśmy w tym piekle od godziny, jedni trochę dłużej, inni krócej i wciąż daleko nam było do tego, żeby cokolwiek zrobić. Oczywiście nie mieliśmy pojęcia, co właściwie zostało nam do zrobienia, ale dotychczas nie zrobiliśmy dosłownie nic. I wtedy rozległ się ten hałas. Cały budynek zaczął się trząść, a my zamarliśmy w kompletnym bezruchu. Cokolwiek było do zrobienia, musiało na razie poczekać. Albo i nie musiało, ale i tak nie o to teraz chodziło. Chodziło o to, że wszyscy bez wyjątku staliśmy bez ruchu. Wbiliśmy oczy w sufit, jakbyśmy mogli zobaczyć, skąd nadlatuje rakieta, jakbyśmy mogli przebić strop wzrokiem i znaleźć odpowiedź. Nikt się nie odezwał. Nie było dość czasu na to, żeby wypowiedzieć myśli, choć był czas na to, żeby myśleć. Ja przynajmniej miałem czas na myślenie, miałem go aż nadto, żeby przemyśleć najbardziej czarne scenariusze dalszego rozwoju wydarzeń i jeszcze trochę innych. Cały budynek dygotał jak podczas trzęsienia ziemi, rzucało nim jak wagonikiem oszalałej kolejki w wesołym miasteczku. To drżenie napełniało lękiem. Przerażała mnie jego potworna siła. Przenikało mnie całego na wskroś. Nie mogłem w żaden sposób wyobrazić sobie, co może być źródłem tego hałasu. To było tak, jakby prosto na mnie gnał tysiąc rozpędzonych pociągów. Albo stado zwierząt. Albo kamienna lawina. Nie sposób tego wyrazić słowami, lecz cokolwiek to było, z każdą chwilą gnało coraz szybciej, nabierało pędu, było coraz bliżej i bliżej, a ja tkwiłem na drodze, którą pędziło, i nie mogłem z niej zejść. Zadziwiające, o czym człowiek myśli, kiedy nie ma czasu na myślenie. Ja myślałem o żonie i dzieciach, ale tylko przelotnie. To nie było tak, jak się czasem mówi, że człowiekowi staje przed oczami całe jego życie. Myślałem o pracy, o tym, jak niewiele brakowało, żebym został zastępcą dowódcy rejonu operacyjnego. Myślałem o bajglach, które zostawiłem na stole w kuchni w jednostce. Myślałem o tym, jak to strażacy zawsze mówią; do siebie nawzajem: "Do zobaczenia przy tym wielkim" albo "Spotkamy się wszyscy przy tym wielkim". Nie wiem, skąd się to powiedzenie wzięło, i nie pamiętam, kiedy usłyszałem je po raz pierwszy, ale to był jeden z naszych skrótów; znaczył: Nieważne, jaki wielki jest ten pożar, trafi się nam inny, jeszcze większy. Damy sobie radę z tym i z tamtym także sobie poradzimy. Zawsze po wtarzałem te słowa, gdy mieliśmy do czynienia z groźnym pożarem, i zawsze słyszałem je w odpowiedzi. Teraz myślałem, że już nigdy więcej ich nie wypowiem ani nie usłyszę, bo nigdy już nie trafi się nam pożar równie wielki jak ten. To był ten wielki pożar, o którym zawsze mówiliśmy, i gdybym nie wiedział tego już wcześniej - zanim nadeszła chwila grozy, od której krew krzepła w żyłach - ten straszliwy huk w pełni by mi to uświadomił. Starałem się jakoś ogarnąć sytuację, bo sądziłem, że jeżeli zrozumiem, co się dzieje, zdołam się na to jakoś przygotować. Myśli pojawiały się w moim mózgu jedna po drugiej i zarazem wszystkie naraz jak błyskawice - każda w pełni ukształtowana, jakby na to wszystko było dość czasu, chociaż w gruncie rzeczy nie było czasu na nic. W zamieszaniu i przerażeniu przyszło mi nagle do głowy, że może w szybie nad nami urwała się któraś z wind i teraz spada z hukiem. Odnosiłem wrażenie, że coś się błyskawicznie zbliża, i takie wyjaśnienie miało sens. Równie oczywiste było, że spadająca winda w żadnym razie nie narobiłaby takiego straszliwego, wszechogarniającego huku i łoskotu. To także przyszło mi do głowy, ale nic innego nie miało sensu. Kiedy człowiek znajduje się w tak nieprawdopodobnych okolicznościach, chwyta się pierwszej myśli, jaka mu się nasunie. Spadające windy, wpadające na siebie i obrywające jedna drugą na zasadzie domina, napełniające szyby wokół nas grozą nie do wyobrażenia. Windy lub coś innego. Ale co? Co mogło spowodować ten ogłuszający i przerażający hałas? Łoskot, który miał pochłonąć mnie i dwa tuziny moich braci ze Straży Pożarnej Nowego Jorku, tkwiących na trzydziestym piątym piętrze płonącej jak pochodnia północnej wieży World Trade Center w godzinę po uderzeniu uprowadzonego boeinga 7677 Cóż innego mogło lecieć na nas z góry z tak szaleńczą szybkością? Wszystko to wydarzyło się w jednej chwili, choć ta chwila trwała niesamowicie długo - dość długo, żebyśmy wszyscy zdą żyli rozpatrzyć najczarniejsze scenariusze, odrzucić te, które nie miały realnych podstaw, i pogodzić się z tymi, które wydawały się prawdopodobne. To był szaleńczy wyścig zmierzający do tego, by wyobrazić sobie niewyobrażalne, pomyśleć to, czego po myśleć się nie da. Naprawdę nie miałem pojęcia, co się dzieje. Nic nie przychodziło mi do głowy i jednocześnie przychodziło mi do głowy wszystko naraz. Stałem tam, w tym korytarzu bez okien, przy szybach wind na trzydziestym piątym piętrze północnego budynku WTC, obok moich braci strażaków, wpatrując się w sufit i czekając na to, co miało spaść i nas zmiażdżyć. Cokolwiek to było. Ranek Z tego ranka zapamiętałem to samo, co wszyscy pamiętamy: czysty widnokrąg, mocne słońce, widzialność po horyzont. Teraz, kiedy o tym myślę, widzę, że zabiła nas właśnie ta piękna pogoda, bo gdyby dzień był szary, mglisty, pochmurny, te sukinsyny za nic nie trafiłyby w cel. A przynajmniej nie tego dnia. Tak samo było na całym wschodnim wybrzeżu: słaby wiatr, błękitne niebo i ani jednej chmurki. Boston, Nowy Jork, Waszyngton DC... wszystko widoczne jak na pocztówce. Jakie było pieprzone prawdopodobieństwo, że się to wydarzy? Jedenasty września 2001 zaczął się w naszym domu w Chester w stanie Nowy Jork około pięćdziesięciu kilometrów na północ od mostu Tappan Zee wcześnie rano. W Chester żyje się jak u Pana Boga za piecem. Tu mieszkają ludzie pracy - strażacy, gliniarze i inni urzędnicy administracji publicznej, których nie stać na to, by żyć w mieście, któremu służą. Czekała mnie krótka zmiana, od dziewiątej do osiemnastej, co zdarza mi się kilka razy do roku. Na ogół mam służbę od osiemnastej do osiemnastej następnego dnia. Kilka razy w miesiącu jestem na służbie od dziewiątej do dziewiątej następnego dnia; od czasu do czasu mam nocną zmianę - piętnaście godzin, od osiemnastej do dziewiątej następnego dnia. Krótka zmia na zdarza się nieczęsto, zwłaszcza kiedy już zostaniesz dowódcą batalionu, jak ja zostałem przed dziewięciu laty. Chociaż muszę przyznać, że człowiek zawsze się cieszy, kiedy widzi w kalendarzu, że będzie miał służbę od dziewiątej do osiemnastej, bo to znaczy, że dogoni resztę świata. Jakby pracował od dziewiątej do siedemnastej, no prawie. Zapomina choć na jeden dzień, że w porównaniu z innymi jego życie zawodowe stoi na głowie. Z domu w Chester mam do pracy w jednostce przy ulicy Setnej Zachodniej ponad sto kilometrów, od drzwi do drzwi. Przejazd tą trasą to dla mnie czysta rutyna. Kiedy mam zmianę od dziewiątej, zwykle przyjeżdżam do pracy około siódmej trzydzieści, co znaczy, że wyjeżdżam z domu koło szóstej. Taki jest zwyczaj. Większość kolegów stara się robić tak samo, bo świerzbi ich, żeby czym prędzej zacząć służbę. Kończą wtedy zmianę faceci, którzy pracują od dwudziestu czterech godzin i chętnie by już wyskoczyli do domu, więc to wszystko trzyma się kupy. I tak wychodzi na to, że spędza się w pracy te dziewięć, piętnaście czy dwadzieścia cztery godziny - po prostu zaczyna się trochę wcześniej, niż przewiduje harmonogram. Zawsze tak było, jak daleko sięgam pamięcią, a pracuję w tym- fachu już dwadzieścia osiem- lat. Zawsze staramv się wcześ nie zacząć i wielu z nas chce się jak najszybciej urwać do domu. Przede wszystkim jest coś, co człowieka gna do jednostki; przyciąga nas atmosfera koleżeństwa, wspólne wygłupy, wspólny cel, poczucie braterstwa... myślę, że dla każdego z nas to jest coś innego. Jeśli o mnie chodzi, po prostu ciągnie mnie do chłopaków i do roboty. Albo raczej powinienem powiedzieć do robót - podkreślam tu liczbę mnogą, bo chodzi mi o różne pożary, jakie gasiliśmy przez te wszystkie lata. Kocham mówić o tych robotach, dużych czy małych, nadzwyczajnych czy rutynowych. Zawsze gdy ominie mnie jakiś pożar, wypytuję chłopaków, jak było. Z kolei ilekroć sam gaszę, czuję potrzebę, żeby o tym opowiadać. Oczywiście jako dowódca batalionu muszę wysłuchać relacji o każdym zadaniu po to, żeby odbębnić papierkową robotę i trzymać rękę na pulsie, ale to sięga głębiej. Ja naprawdę muszę tego słuchać. Po prostu uwielbiam, kiedy chłopaki opowiadają z najdrobniejszymi szczegółami o swojej robocie, i uwielbiam sam opowiadać o wszystkim, co się wydarzyło na naszej zmianie. To jest esencja naszego życia. Dobrej historii mogę wysłuchać nawet i milion razy, a kiedy sam mam do opowiedzenia dobrą historię, jeszcze więcej razy mogę ją opowiadać. Tak jest z wieloma spośród nas. To nasza robota. To my. I dlatego to robimy. No więc w ten wtorkowy ranek zbierałem się, żeby wyjść wcześ nie z domu, podobnie jak moja żona Debbie, która szła do pracy na dzienną zmianę - jest pielęgniarką w szpitalu położniczym St. Lucas w Newburgh, w stanie Nowy Jork - i mój syn Stephen, który chodzi do prywatnej szkoły katolickiej w New Jersey. Moja córka Lisa jest studentką ostatniego roku na Pace University na Dolnym Manhattanie, tylko ona z całej rodziny jeszcze spała. Wszyscy wychodzimy z domu o szóstej, kwadrans po szóstej, co znaczy, że nie ma mowy o wspólnym śniadaniu. Co najwyżej porwany w przelocie pączek. Nie ma także mowy o tym, żeby spokojnie pogadać. Główna sprawa to wypchnąć Stephena na czas do szkoły. On się zawsze i wszędzie spóźnia o dziesięć minut, o kwadrans, i dlatego go z żoną odwozimy. To zabawne, że dwoje ludzi z tej samej rodziny, z tymi samymi genami, może się tak kompletnie od siebie różnić - ja pędzę, żeby być jak najwcześniej w pracy, Stephena trzeba popychać, żeby się nie spóźnił. A pomiędzy nami Debbie, doglądająca i mnie, i syna. Tego ranka porwałem kubek z kawą i zrobiłem swoje - wypędziłem Stephena z łóżka, zagnałem pod prysznic i zmusiłem, żeby się przygotował do wyjścia. Ja i Stephen nie jesteśmy wobec siebie przesadnie wylewni. Po prostu kiwamy głowami i mruczymy "cześć", szykując się do drogi. Dwa mijające się statki, tak można by określić nasze poranne spotkania i wyjścia z domu. Z Debbie jest inaczej, zwykle się całujemy albo przytulamy na chwilę, a kiedy się nie całujemy, to przynajmniej wołamy coś do siebie po drodze do drzwi. Coś miłego. Debbie powiada, że kiedy wyjeżdżam do pracy, nigdy nie może się całkiem uwolnić od myśli o niebezpieczeństwie, jakie może mnie czekać w robocie, choć się stara. Podobnie jak żony większości strażaków, woli wyobrażać sobie, że dnie upływają mi na grze w ping-ponga albo na szykowaniu z chłopakami żarcia w kuchni. Mamy taką niepisaną umowę, że ja nie mówię o tym, jak niewiele brakowało do nieszczęścia podczas tego czy owego pożaru, jak cholerną mieliśmy robotę, niczego w tym rodzaju. Debbie powiada, że kiedy przyjeżdżam w nocy do domu i układam się obok niej pod kołdrą, moje ciało pachnie dymem, a nawet ogniem (nic nie pomaga, że biorę prysznic), ale nie rozmawiamy o tym. Nigdy o tym nie rozmawiamy. Tak samo jest z większością chłopaków, których znam. Nie rozmawiają z żonami o tych sprawach. Zawsze istnieje niewypowiedziany, nie sformuło wany jasno strach, że mógłbym nie wrócić do domu, ale tkwi on tak głęboko, że jest niemal niezauważalny. Jest i go nie ma, mówi Debbie. Ponieważ oboje o tym wiemy, staramy się przez chwilę naprawdę być blisko ze sobą, nim się rozstaniemy. Ale nawet o tym nie zawsze pamiętamy, nawet to tkwi gdzieś tak głęboko, że czasem tego nie zauważamy. Naprawdę staramy się pamiętać o tym, żeby być przez chwilę razem, ale niekiedy o tym zapominamy, a czasem staje nam na przeszkodzie brak czasu. Nie dawało mi potem spokoju to, że nie pamiętałem, czy mieliśmy okazję, żeby się uściskać, pocałować albo powiedzieć sobie nawzajem coś miłego. Czy był to jeden z tych ranków, kiedy po prostu potraktowaliśmy się nawzajem tak, jakby nasze istnienie było czymś absolutnie pewnym, i zajmowaliśmy się swoimi sprawami, czy też był to jeden z tych ranków, kiedy zwolniliśmy na chwilę, żeby dać sobie nawzajem trochę ciepła. Z tysiąc razy próbowałem sobie to przypomnieć i wciąż nie mogłem do niczego dojść. Pamiętałem, jak popędzaliśmy na zmianę Stephena, który jak zwykle się guzdrał, a potem już byłem w drodze. Najpierw do piekarni. Jedna z niepisanych zasad Straży Pożarnej jest taka, że faceci pracujący na dzienną zmianę przywożą ze sobą śniadanie. To się rozumie samo przez się. Dowódca batalionu, kapitan, porucznik, strażak... stopień nie ma znaczenia. Każda zmiana w każdej jednostce w Nowym Jorku, całe oddziały przynoszą ze sobą ciasto, bajgle, muffiny i bułeczki. Każdy przynosi, co chce, ale wszyscy muszą coś przynieść, więc nim wjechałem na New York State Thruway, przystanąłem przed samo obsługową piekarnią w Rockland, żeby kupić torbę bajgli. Wybrałem ze dwa tuziny różnych bułeczek i co najmniej jedną cynamonową z rodzynkami dla niżej podpisanego. Nie zastanawiałem się nad tym, co biorę, po prostu wrzucałem bułeczki, dopóki torba nie była pełna. Wszystko inne mamy w kuchni w jednostce: masło, serek śmietankowy, kawę, mleko. Zawsze w dniu wypłaty zrzucamy się po dwadzieścia dolarów od łebka na zaopatrzenie kuchni. Najwięcej pieniędzy idzie na kawę, pijemy ją litrami jak wodę, ale te dwadzieścia dolarów idzie także na jedzenie, przyprawy, papier toaletowy (wprawdzie dostajemy w Straży Pożarnej papier toaletowy, ale bardziej przypomina on papier ścierny, w każdym kawałku widać trociny! ). Miasto nie płaci za nasze utrzymanie, wszystko kupujemy za swoje -począwszy od śniadania. Nim się obejrzałem, moja poobtłukiwana niebieska honda accord z 1991 roku dowiozła mnie na miejsce. Zwykle jeżdżę do pracy, gdy wszyscy jadą w przeciwnym kierunku, ale nawet jeśli trafię na korek, zawsze pozostają mi do wyboru różne warianty objazdów bocznymi drogami. Jeżdżę już tą trasą tak długo, że znam ją jak drogę z własnej sypialni do łazienki - dowodzi tego dwie ście pięćdziesiąt tysięcy kilometrów na liczniku! - więc nigdy nie miałem problemu, żeby zdążyć na czas. Znam wszystkie kłopotliwe miejsca i dziury po drodze. Tego ranka miałem dobry czas i nawet przy dużym ruchu, jaki panuje na drogach dojazdowych do miasta, zaparkowałem przed jednostką za dwadzieścia ósma. Znalazłem dobre miejsce przy krawężniku - miejsce szefa komisariatu z 24 obwodu, który mieści się w tym samym budynku (zawsze mamy sobie za punkt honoru zajmować ich miejsca parkingowe) - upewniłem się, czy schowałem wszystko, co jest cokolwiek warte, w czarnych workach na śmieci, które trzymam w wozie właśnie w tym celu, zabrałem torbę z bajglami i wszedłem do jednostki. W ciągu ostatniej nocy niewiele się wydarzyło, kilka wezwań do drobnych spraw - to wszystko, ale czekało trochę papierkowej roboty, raporty do wypełnienia. Na mój widok szczególnie ucieszył się dowódca zmiany, którego miałem zmienić. Bob Holzmeier. Bob był na służbie od dziewiątej poprzedniego dnia, więc na mój widok natychmiast zaczął kombinować, który pociąg Long Island Railroad zdąży jeszcze złapać na Penn Station. Bob nie należy do facetów, którzy tylko patrzą na zegar w oczekiwaniu na koniec swojej zmiany, ale chciał już jechać do domu i trudno mu się dziwić. Rozkład jazdy miał tak wyryty w pamięci, że nie musiał nigdy sprawdzać, o której ma pociąg. Noc była spokojna, właściwie nie miałem co wpisywać do raportu. Raz czy dwa razy do roku zdarza się nocna zmiana bez żadnych wezwań, ale zwykle jest jakiś wyjazd. Czasem po nic, ale zawsze to wyjazd. Nie nią czegoś takiego jak typowa noc; kiedy spraw dzisz wezwania w całym batalionie, okazuje się, że właściwie zawsze było coś poważnego. Jako dowódca 11 batalionu nadzorowałem, wraz z trzema zastępcami - Johnem Hughesem, Dennisem Collopym i Bobem Holzmeierem - siedem zastępów: zastęp gaśniczy nr 37 i załogę wozu drabiny nr 40 przy ulicy Sto Dwudziestej Piątej w Harlemie; zastęp gaśniczy nr 47 przy Sto Trzynastej w Morningside Heights; zastęp gaśniczy nr 74 przy Osiemdziesiątej Trzeciej w Upper West Side; załogę wozu drabiny nr 25 przy Siedemdziesiątej Siódmej w Upper West Side; zastęp gaśniczy nr 76 i załogę wozu drabiny nr 22 przy Setnej w Upper West Side, gdzie pełniłem służbę. Jeżeli nawet naszym dwóm kompaniom nie trafiło się nic poważnego, zawsze były jakieś większe roboty w batalionie. Zostawiłem torbę z bajglami w kuchni, porwałem swoją cynamonową bułeczkę z rodzynkami i podskoczyłem do biura, żeby omówić to i owo z Bobem Holzmeierem. Podobnie wygląda zmiana służby w całej nowojorskiej Straży Pożarnej. To jest jak przy zabawie w berka, a raczej jak w sztafecie - przekazujesz pałeczkę następcy- wprowadzając go w to, co się działo pod jego nieobecność. W czasie gdy następuje zmiana, w kuchni siedzi zwykle ze trzech czy czterech chłopaków, którzy mają ochotę trochę pogadać, poopowiadać o tym, co się działo, bo nie spieszą się do domu. Tak bywa zwłaszcza na porannej zmianie. Dzieci tych facetów wyszły już do szkoły, a jeżeli ich żony pracują, o tej porze na ogół ich także już nie ma w domu, więc im się nie spieszy. Masz wtedy tych kilku chłopaków, a oni nie wychodzą, żeby nie przegapić czegoś ciekawego, chociaż często nie ma nic więcej do roboty, jak kręcić młynka palcami, popijać kawą bułeczkę czy muffina i gadać o tym, co się wydarzyło podczas ostatniej dużej roboty, jakby to był siódmy mecz jesiennych mistrzostw zawodowej ligi baseballa, Czasem zresztą gadamy o meczach. Dla większości strażaków jednostka jest jak dom i jeśli prawdziwy dom jest akurat pusty, to nie ma miejsca, w którym byłoby nam lepiej. I zawsze jest o czym pogadać. I po wiem wam szczerze, że nie znam strażaka, który wolałby siedzieć gdziekolwiek indziej niż w jednostce, gwarząc z braćmi. Wspominając ostatnią robotę. Wyglądając następnej. Gadając i słuchając cudzego gadania. No więc tak wyglądała scena tego przerażająco pięknego ranka. Robota jak zwykle, choć zaraz wszystko miał trafić szlag. Kiedy mówiłem Bobowi, żeby się zbierał, wciąż jeszcze byłem ubrany po cywilnemu, ale wiedziałem, że w razie czego zdążę wciągnąć na wierzch ubranie ochronne. Wiadomo, że nie powinno się tego robić, to wbrew regulaminowi, ale już to robiłem. Dwie minuty i będę gotów. Są tacy dowódcy, którzy nie odpuszczą dowódcy zmiany, dopóki nie siądą za biurkiem w krawacie zaciśniętym na szyi, jakby pozowali do zdjęcia w gazecie. Regulamin powiada, że na służbie mamy być zawsze w służbowych mundurach: granatowe spodnie, biała koszula z pagonami - srebrne dębowe liście dla dowódcy batalionu, złote dla jego zastępcy. Jak w wojsku, srebro stoi wyżej od złota, ale kiedy nie mogę znaleźć swoich srebrnych liści, noszę złote - o ile je znajdę. A cóż to ma, u diabła, za znaczenie? Mundur nie ma wpływu na to, jak się sprawiam w pracy, jak gaszę pożar, jak się troszczę o moich chłopaków. Kiedy trzeba wziąć się do roboty, jestem gotów; wszystko jedno co mam na sobie. Koło ósmej zszedłem na dół do kuchni, pogadać z chłopakami, zjeść kolejną bułeczkę, napić się kawy. W pewnym sensie dzień się już formalnie zaczął, kiedy przejąłem służbę po Bobie,- ale tak naprawdę jeszcze się rozkręcił. Jeszcze nie zaczęliśmy sprawdzać ekwipunku ani wymieniać akumulatorów w radiotelefonach i reszcie sprzętu, na co poranna zmiana powinna czekać dokładnie do dziewiątej. Mimo to w całej jednostce panował już nastrój pewnego rozluźnienia, jakie towarzyszy zmianie służby. Wciąż napływali nowi chłopcy, pogadując o tym i owym. Zasadniczo rzecz biorąc, czekaliśmy na dziewiątą, mając nadzieję, że nic nam wcześ niej nie wypadnie. A jeżeli ma wypaść - niech wypada. Damy sobie radę. Kwadrans po ósmej byłem z powrotem w gabinecie, szykując się do służby. Gabinet dowódcy to nic wielkiego: dwa biurka, dwa krzesła, dwa komputery - jeden szefa zmiany, drugi jego zastępcy. (Moim zastępcą na tej zmianie miał być Gary Sheridan, który zmieniał się na tym stanowisku z Dougiem Robinsonem, Super Daveem Shaughnessym i Bobbym Pyneem). Fotografie rodzinne i inne osobiste drobiazgi trzymamy w szafkach - ja mam zdjęcia Stephena i Lisy w moim hełmie zrobione w 1995 roku czy coś koło tego, co pewnie jest dość typowe dla dzieci strażaka - ale sam gabinet urządzono po spartańsku, jest w nim tylko to, co niezbędne. Wyłącznie standardowe wyposażenie, rzeczy używane kolejno przez czterech dowódców zmiany pełniących służbę w każdej jednostce - lub czasem przez pełniącego służbę w zastępstwie innego dowódcy. Bywałem w gabinetach niemal wszystkich dowódców w mieście i mogę powiedzieć, że wszędzie jest tak samo, dzięki czemu zawsze wiemy, gdzie co jest i jak działa. Różni te gabinety jedynie widok z okna, chociaż czasem nawet nie da się wyjrzeć przez okno. Miałem trochę papierkowej roboty, musiałem zatelefonować tu i tam, no i się przebrać. Robiłem to wszystko po trochu, podczas gdy reszta moi ludzi meldowała się na służbie. W ten sposób płynął mi czas do formalnego objęcia zmiany. Jakiś kwadrans przed dziewiątą w "cholernym pudle", czyli w głośniku interkomu rozległo się polecenie, żeby przełączyć telewizję na kanał siódmy. Ściśle rzecz biorąc, usłyszeliśmy tylko "kanał siódmy", ale i tak wiedzieliśmy, o co chodzi. Telewizory stały wszędzie w całej jednostce: w gabinecie dowódcy, w kuchni, w świetlicy. Kiedy któraś z lokalnych stacji nadawała coś ważnego - relację z pożaru albo wywiad z kimś z go ny - hasło było proste: "kanał siódmy" albo "kanał czwarty" czy który tam. Na zegarze wiszącym na ścianie gabinetu była za dziesięć dziewiąta. Włączyłem telewizor na kanał siódmy. Kilku chłopaków weszło do gabinetu, żeby zobaczyć, co się dzieje. No i zobaczyliśmy. Nasz piękny dzień szlag trafił. Nasz świat wywrócił się do góry nogami. Nasze życie zmieniło się na zawsze. Widziałem to samo co wszyscy. To się stało nie dalej jak przed minutą. Dym walący z północnej wieży World Trade Center. Pandemonium na dole. W głosie spikera słyszałem niepewność i wahanie. W telewizji mówiono, że w wieżę wbił się samolot, ale nie mówiono, jak wielki był ten samolot, jakie były okoliczności katastrofy, nie pokazywano sceny zderzenia. Tylko ten absurdalny obraz przerażająco błękitnego nieba zasnutego dymem. W gabinecie było nas trzech czy czterech i nikt nie powiedział ani słowa. Bardzo długo po prostu staliśmy i gapiliśmy się z otwartymi ustami, nie wierząc własnym oczom, nie pojmując, co właściwie widzimy. Owszem, rozumieliśmy, co widzimy i co to znaczy dla nas jako strażaków, ale nie w pełni to pojmowaliśmy, jeżeli rozumiecie, co mam na myśli. Wreszcie przerwałem milczenie. "Niech to szlag" - wymamrotałem, to było wszystko. Niewiele, ale słowa nie były po trzebne. Od pierwszej chwili wiedziałem, że to nie wypadek. Wiedziałem to w trzewiach, wiedziałem to w sercu i wiedziałem to w głowie. Zwykle ufam dwóm pierwszym, kiedy tylko na nich mogę polegać, ale jeśli do tego dochodzi jeszcze głowa, kieruję się głównie rozumem. I wszystko w mojej głowie krzyczało, że to zamach terrorystyczny. Zawsze jeszcze była szansa, że okaże się on dziełem jakiegoś samotnego szaleńca, ale wiedziałem na temat lotnictwa dostatecznie dużo, by mieć pewność, że to nie wypadek. Wiedziałem, że w całej historii Nowego Jorku tylko raz samolot wpadł na drapacz chmur - w 1945 roku B-25 wbił się w siedemdziesiąte ósme i siedemdziesiąte dziewiąte piętro Empire State Building. Wiedziałem też, że to się zdarzyło w wyjątkowo mglisty dzień, w czasach gdy piloci nie mieli do dyspozycji instrumentów współczesnej techniki lotniczej, posługiwali się najprostszą metodą kierowania samolotem - wybierali jakiś punkt na horyzoncie, na który się kierowali. Ale teraz takie wypadki już nie mogły się zdarzyć. Przestrzeń powietrzna nad Nowym Jorkiem była zamknięta dla samolotów. "Prawo drogi" nie dawało najmniejszej możliwości, żeby doszło do zderzenia samolotów, czy żeby jakiś samolot uderzył w budynek. Od razu więc było dla mnie jasne, że to nie jest wypadek. W tym momencie, kiedy wszystko się dopiero zaczęło, nie mieliśmy jeszcze pojęcia, jaki samolot uderzył w wieżę. Nikt nie wiedział, czy na pokładzie nie było bomby. Wtedy wszystko sprowadzało się wyłącznie do smutnego surrealistycznego obrazu za snutego dymem błękitnego nieba i do myśli o tym, ilu ludzi zginie w następstwie katastrofy i jak straszne będą okoliczności ich śmierci. A dla strażaka wszystko to wyglądało jeszcze poważniej niż dla cywila. Usłyszałem, jak jeden ze sprawozdawców w telewizji powiedział, że ze względu na katastrofę otwarcie giełdy opóźni się o pół godziny, i pomyślałem sobie: Co ci ludzie sobie myślą, u diabła? Co oni wygadują? Patrzymy na największą katastrofę w dziejach miasta, a oni jak gdyby nigdy nic mówią o interesach. Wystarczył jeden rzut oka na to, co pokazywała telewizja, by wiedzieć, że sytuacja jest beznadziejna, a jeżeli nie beznadziejna, to cholernie mało jej do tego brakuje. Niełatwo będzie przeprowadzić ewakuację ludzi uwięzionych ponad miejscem, gdzie uderzył samolot. Owszem, to się da zrobić, ale operacja będzie piekielnie trudna i jest jeszcze zdecydowanie za wcześnie, żeby myśleć o otwieraniu giełdy i życiu, jak gdyby nic się nie stało. Jeszcze za wcześnie. Te wszystkie myśli i z milion innych przebiegło mi przez głowę w ciągu paru sekund. Zaraz potem trzymałem w ręku słuchawkę i dzwoniłem do dyspozytora. Wykręcając numer 261 na naszej we wnętrznej linii telefonicznej, nie bardzo wiedziałem, co robię, wiedziałem tylko, że sceny pokazywane w telewizji oznaczają ofiary w ludziach i pożar, który trzeba ugasić. To był czysty odruch i kiedy usłyszałem głos dyspozytora, myślałem tylko o tym, jak ratować tych ludzi. Jak ich stamtąd wydobyć? Jak ugasić pożar na tak wysokim piętrze? Co mamy teraz zrobić? Pomyślałem o artykule, który napisałem kilka miesięcy wcześniej dla naszego wewnętrz nego pisma na temat nierutynowych pożarów w wysokich budynkach, i zdałem sobie sprawę, że jeżeli w Straży Pożarnej Nowego Jorku jest ktoś, kto powinien się tym zająć, to tym kimś jestem właśnie ja. - Tu Picciotto, szef 11 batalionu - rzuciłem do słuchawki. - Byłem tam po pierwszym zamachu na World Trade Center w dziewięćdziesiątym trzecim. Znam ten budynek. Jeśli będziecie mnie potrzebować, dajcie znać. Nie było to wiele, ale należało to zrobić. Kiedy jesteś dowódcą i w twoim rejonie jest pożar, musisz iść. Jesteś "first due" (pierwszy, najbardziej zobowiązany), co w naszym języku znaczy, że masz zjawić się na miejscu pierwszy, nie czekając na rozkaz. Istnieje także jednostka "second due" (druga zobowiązana), która może jechać na miejsce bez wyraźnego rozkazu, ale dalsze zespoły muszą przestrzegać regulaminu. Gdyby każdy strażak jechał do każdego pożaru wedle własnego uznania, strażnice w całym mieście świeciłyby pustkami, więc musimy słuchać rozkazów dowództwa, a w tym wypadku dowództwo kazało nam pozostać na miejscu. Jak na razie mogłem z tym żyć. Nie dopraszałem się niczego, po prostu proponowałem swoją pomoc, zwracając uwagę na doświadczenie, które ktoś z dowództwa mógł uznać za przydatne. Oczywiście byli także inni, którzy wiedzieli z grubsza to co ja, ale chciałem zgłosić się jak najwcześniej. Wtedy dwudziestego szóstego lutego 1993 roku, jako dowódca batalionu na Dolnym Manhattanie, byłem drugim dowódcą na miejscu, kiedy wynajęty van ryder eksplodował w garażach na poziomie B-2 World Trade Center. W vanie znajdowała się ważąca ponad pięćset kilogramów bomba z nitromocznika, a do tego butle ze sprężonym wodorem dla spotęgowania siły wybuchu. Detonacja zniszczyła siedem pięter, z czego sześć pod ziemią. Sześcioro ludzi zginęło, ponad tysiąc odniosło rany, podjęta wówczas akcja ratunkowa była największą w dziejach nowojorskiej Straży Pożarnej. Uczestniczyło w niej około czterdziestu pięciu procent personelu znajdującego się na służbie; w tym osiemdziesiąt cztery zastępy gaśnicze, sześćdziesiąt innych zastępów, dwudziestu ośmiu dowódców batalionów, dziewięciu zastępców dowódców rejonów operacyjnych, pięć zastępów ratowniczych, dwadzieścia sześć innych jednostek specjalnych. W sumie stawiło się tylu strażaków, jakby to był alarm szesnastego stopnia - armia ludzi i nie wyobrażalna wprost liczba sprzętu. Należałem wtedy do zespołu kierującego do akcji nieustannie nadjeżdżające jednostki ratownicze i czułem, że to doświadczenie będzie użyteczne, cokolwiek, u diabła; działo się w tej chwili w północnej wieży. Na dodatek znałem budynek. Znałem klatki schodowe i wiedziałem, jak będzie wyglądała pospieszna ewakuacja tysięcy ludzi wąskimi korytarzami. Pod tym względem byłem jak setki innych strażaków, którzy pracowali od 1993 roku, lecz dla mnie to była sprawa osobista. Wcześniej nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale w tej strasznej chwili poczułem się związany z tymi wieżami. To było bardzo dziwne. Od chwili otwarcia World Trade Center w 1970 roku otrzymaliśmy stamtąd mnóstwo wezwań. Na ogół były to niegroźne pożary lub fałszywe alarmy, ale z zamachem w 1993 roku było inaczej. To było to samo co dzisiejszego ranka. Byłem tam wtedy w tej ciężkiej chwili i czułem, że teraz także muszę tam być. Wiem, że to wygląda na jakieś szaleństwo, ale tak to czułem, kiedy widziałem płonącą wieżę na ekranie telewizora. Jak już powiedziałem, dla mnie to była sprawa osobista. Odłożyłem słuchawkę i zszedłem na dół do kuchni, żeby obejrzeć dalsze wiadomości z resztą ludzi. Przypominam, że właśnie była godzina zmiany, więc wokół telewizora stały chłopaki z obu zmian. Wszyscy rwali się do roboty, tak samo jak ja. Prócz Boba Holzmeiera byli na miejscu wszyscy chłopcy z nocnej zmiany, więc przed telewizorem panował niezły ścisk. Wpatrywaliśmy się w najwyższym skupieniu w ekran telewizora, starając się ogarnąć myślami to, co się działo, pojąć to, co widzieliśmy, a co tak naprawdę było niepojęte. Sami pomyślcie: jak złożyć w sensowną całość obrazki, które nie mają żadnego sensu? Powoli zaczęliśmy rozmawiać. Widzieliśmy ogień. Widzieliśmy dym. Widzieliśmy dziurę w budynku, tam gdzie uderzył samolot. Wiedzieliśmy, że jest źle, naprawdę źle. Wiedzieliśmy, że ludzie powyżej miejsca uderzenia zginą, o ile dym już ich nie zadusił. Nie było sposobu, żeby ich stamtąd wydobyć. Billy Reynolds z zastępu gaśniczego nr 76 wspomniał, że zapewne zginie dziś sporo strażaków, i nikt nie zaprzeczył. Po prostu zostawiliśmy jego słowa bez komentarza. Nikt nic nie mówił, każdy był zatopiony we własnych myślach, każdy zastanawiał się, którzy z nas zginą, jeżeli akurat padnie na kogoś z nas. W tym momencie wszyscy myśleliśmy, że ludzie będą ginąć przede wszystkim od dymu. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że w wieżę uderzył samolot pełen paliwa. Wszyscy wiedzieliśmy, że paliwo lotnicze osiąga podczas spalania temperaturę ponad tysiąca stopni Celsjusza i że stal traci wytrzymałość w niższej temperaturze, ale wtedy jeszcze nie myśleliśmy o tym - a nawet jeśli myśleliśmy, to mówiliśmy sobie, że stalowy szkielet wież World Trade Center jest pokryty materiałem ogniochronnym. Na pewno wiedzieliśmy tylko to, co widzieliśmy, a widzieliśmy dym. Mnóstwo dymu. Kłęby czarnego dymu, którego nie sposób było opanować. I wiedzieliśmy, że dziewięćdziesiąt procent zgonów podczas pożarów wysokich budynków jest spowodowanych uduszeniem przez dym, więc to była kwestia wyścigu z czasem. Z tego, co widzieliśmy w telewizji, wyglądało na to, że nawet na dachu nie było powietrza, tak gęsty był dym spowijający wierzchołek budynku. Patrzyliśmy na to ze zgrozą, a kiedy zaczęliśmy rozmawiać, stało się jasne, że wszyscy chcieliśmy jak najszybciej się tam znaleźć. Byliśmy jak konie wyścigowe rwące się do biegu przed barierką startową, a raczej jak nieujeżdżone rumaki wyrywające się na swobodę. Wszyscy czuliśmy, że nasze miejsce jest tam. Każdy miał własne powody, ale wszystkie sprowadzały się do tego: to była robota dla nas; to było zadanie dla nas; po to tu byliśmy. - Szefie Pitch - słyszałem - zabierz mnie tam. Zawsze skracano moje nazwisko do "Pitch", a kiedy byliśmy na służbie, chłopaki wstawiali na dodatek "szefa", mieszając formalne z nieformalnym. - Pieprzyć rozkazy - słyszałem także. - Jadę. - I tak nas w końcu poślą, więc możemy jechać już teraz. I wtedy drugi samolot uderzył w południową wieżę. Wszyscy widzieliśmy, jak nadlatywał, i nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. To był tak nieprawdopodobny widok, że zajęło nam chwilę, by pojąć, co się dzieje. Komu, u diabła, coś takiego mogłoby się pomieścić w głowie? Trwało to moment czy dwa, a jednak kiedy tak staliśmy i patrzyliśmy, wydawało nam się, że to trwa o wiele dłużej. Znów umilkliśmy i kiedy wszyscy w tej kuchni jak jeden mąż za częliśmy pojmować, co się dzieje, ponownie sięgnąłem po słuchawkę. I znów zrobiłem to bez jasnej myśli, co właściwie chcę zrobić. Może jakieś dziesięć sekund po drugim uderzeniu wykręciłem ten sam numer - 261 - dyspozytora dla Manhattanu w Central Parku. Wiedziałem, że będzie tam dzwoniło mnóstwo ludzi, ale chciałem być pierwszy. I wiedziałem, że będą do nich dzwonić nie tylko strażacy, ale także ludzie wykręcający 911 z płonących wieżowców, dzwoniący z komórek ludzie uwięzieni na górnych piętrach i - nieznośne telefony! - ludzie, którzy po prostu będą chcieli in formacji. Wiedziałem, że będą zasypani telefonami, ale nic mnie to nie obchodziło. Byłem w tej chwili koniem wyścigowym, tak samo jak moi ludzie. Oni chcieli się tam znaleźć i ja chciałem się tam znaleźć. I gdybym czekał na rozkazy, nigdy byśmy się tam nie znaleźli. - Tu Picciotto, dowódca 11 batalionu - powiedziałem, kiedy dyspozytor podniósł słuchawkę. - Drugi samolot uderzył w drugą wieżę. Któregokolwiek stopnia macie alarm, podwójcie go. Jadę tam. Znam ten budynek i jadę. Oczywiście z początku myślałem, że ten facet już wie, co się stało, ale niepewność w jego głosie powiedziała mi, że być może jeszcze nie wie. - Jedź - powiedział w końcu z przerażeniem, niedowierzaniem i rezygnacją. Tak naprawdę nie pytałem i nie czekałem na odpowiedź. Dostałem zgodę na wyjazd, ale na nią nie czekałem. Gdyby dyspozytor powiedział mi, żebym został na miejscu, pewnie bym go nie usłyszał. Są takie chwile, kiedy słuch mnie zawodzi. Ale usłyszałem "Jedź". W tej chwili o tym nie wiedziałem, lecz moja córka Lisa wyszła ze swego akademika na ulicy Fulton, żeby obserwować przebieg tych strasznych wydarzeń na własne oczy ze względnie bezpiecznego miejsca kilka przecznic dalej i kiedy patrzyła z niedowierzaniem, jak drugi samolot wbija się w południową wieżę, pomyślała, że jej ojciec prawdopodobnie jest na miejscu. Czuła to w kościach. Tak to jest z córką strażaka - widzi płonący budynek i wie, że tata gdzieś tam jest. W tym wypadku przeczucie jej specjalnie nie zwiodło. Jeszcze nie było mnie na miejscu, ale byłem w drodze. 11 września 2001, wciąż 9:59 To było jak z powieści Stephena Kinga. Staliśmy tam jak skamieniali, czekając na chwilę, gdy łoskot wreszcie nas dosięgnie Tysiąc pociągów. Tysiąc galopujących bestii. Tysiąc niepojętych lęków i jeszcze tysiąc więcej. Do diabła, niechby to było i parę tysięcy, i tak byłoby to za mało, żeby zrozumieć, skąd bierze się ten huk przekraczający wszelkie wyobrażenie. Wciąż nie widzieliśmy, co się dzieje, ale to było tuż nad nami i nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że cokolwiek to jest, lada moment zostaniemy przez to zgnieceni, zmiażdżeni i unicestwieni. Gonitwa myśli w mojej głowie ustała na chwilę dostatecznie dłu gą, żebym wyobraził sobie tę scenę: dwa tuziny zmęczonych, wystraszonych, ociekających potem i napompowanych adrenaliną strażaków w korytarzach trzydziestego piątego piętra północnej wieży World Trade Center. Nieruchomych jak posągi, z oczami wbitymi w strop, oczekujących niewiadomego kresu, który miał spaść na nasze głowy wraz ze stropem. Różnie można umrzeć, a ja umrę właśnie tak, pomyślałem. Modliłem się, żeby to poszło szybko. Nie myślałem o tym, że umrę, ale byłem pewny, że będzie bolało. Więc się modliłem. Szybko. Tymczasem łoskot minął jak gdyby nigdy nic. Nadchodził i nadchodził, potem był tuż nad nami, był w nas, wreszcie przebiegł przez nas i pognał z łoskotem w dół. Budynek wciąż się trząsł, wszystko się w nas trzęsło, ale my dalej staliśmy jak skamieniali, bojąc się wykonać najmniejszy ruch, żeby nie zaburzyć kruchej równowagi, w jakiej coś - cokolwiek się wydarzyło - pozostawiło północną wieżę World Trade Center. I czekaliśmy, co będzie później. Długo, bardzo długo nikt nie odezwał się słowem - kiedy mówię "bardzo długo", musicie zrozumieć, że wszystko jest względne. Trwało to tylko dziesięć sekund od pierwszego drgnięcia przez ogłuszający łoskot do powoli cichnącego gromu, ale wszystko działo się w zwolnionym tempie. To było niesamowite, nie wyobrażalne jak piekło, niepodobne do niczego, czego doświadczyłem w życiu. To właśnie było najdziwniejsze, najbardziej przerażające, że nigdy nie zetknąłem się z niczym, co dałoby się porównać do tego nieprawdopodobnie głośnego hałasu. Bo to był tylko hałas. Niekończący się, nieprzejednany, przerażający hałas. W próżni. Nie mieliśmy pojęcia, co się dzieje. Na zewnątrz budynku, na ekranach telewizorów na całym świecie było jasno i wyraźnie widać, co się dzieje, ale my byliśmy uwięzieni w korytarzu bez okien sto metrów nad ziemią, sto metrów poniżej szalejącego pożaru i niewyobrażalnego spustoszenia. A jednak - co kolwiek to było - nie tknęło nas. Minęło nas i pognało w dół ku swemu niepojętemu przeznaczeniu. Powoli, jakby na próbę, popatrzyliśmy po sobie, Niektórzy szczypali się, by się upewnić, że wciąż żyją, ale nawet czując uszczypnięcie, nie byliśmy tego pewni. Niektórzy z nas dotykali ścian albo opierali się o nie mocniej, jakby chcieli się przekonać, że budynek wciąż stoi, wciąż się trzyma. Inni rozglądali się dookoła albo patrzyli przez ramię, żeby zobaczyć braci. Ale nikt nie powiedział ani słowa. Nawet nasze radiotelefony milczały. Mieliśmy nastawione różne kanały - kanał dowodzenia lub kanał taktyczny - i prawdopodobieństwo, że oba będą milczały, było znikome. Zawsze mięliśmy kłopoty z radiotelefonami, zwłaszcza w wysokich budynkach, ale nigdy się jeszcze nie zdarzyło, żeby wszystkie przestały działać przez dłuższy czas. Było nas ze dwudziestu pięciu czy trzydziestu i wszystkie radiotelefony milczały jak zaklęte, Jakbyśmy się znaleźli na innej planecie albo przeszli w inny wymiar. Jakby nasz zapas energii się wyczerpał, nie byliśmy w stanie ruszyć się, odezwać ani myśleć jasno. Nie wiem, jak było na innych piętrach północnej wieży World Trade Center w tej strasznej chwili, nie wiem, czy gdziekolwiek w budynku znajdowała się równie liczna grupa ratowników, ale na trzydziestym piątym piętrze, za minutę dziesiąta, to ja pierwszy przerwałem w końcu milczenie. Nie wiem, jak to się stało, że się odezwałem, ani co spodziewałem się usłyszeć w od powiedzi, ale byłem dowódcą, i ponieważ wokół nie było nikogo, kto byłby mi równy rangą, wypadało, żebym odezwał się pierwszy. Nie próbowałem objąć dowodzenia. Powiedziałem głośno to, co myślałem. A myślałem tyle: "Kurwa, co to było? ". Jazda Dowódca jednostki ma tyle siły, ile jego adiutant. Tego ranka był ze mną stary fachura Gary Sheridan. Powiem wam coś, przy takim wyjeździe jak ten - sto trzydzieści przecznic od jednostki - człowiek chciałby mieć takiego kierowcę, który potrafi rwać jak szatan, żeby jak najprędzej znaleźć się na miejscu, i Gary z pewnością był takim właśnie kierowcą. Och, Gary to kierowca jak wszyscy diabli! Dowódca i jego przyboczny mają się trzymać razem - w jednostce i podczas akcji. Tak też było z Garym i ze mną. Zawsze pracowaliśmy razem. Czasem tylko jeden z nas wypadał ze wspólnego harmonogramu, pracując z kim innym ze względu na osobiste zobowiązania albo robiąc komuś przysługę. Skoro tylko skończyłem rozmowę z dyspozytorem, odnalazłem Garyego i wyjechaliśmy. Oczywiście wszyscy chcieli jechać z nami, ale na razie do centrum miałem pojechać tylko ja z Garym. - No nie, szefie - słyszałem od strażaków w kuchni - weź mnie ze sobą. - Co powiesz, szefie Pitch? Znajdziesz miejsce na kilku ludzi więcej? - Hej, a co ze mną? Ale ja jechałem sam. Strasznie mnie bolało, że muszę im odmawiać, bo wiedziałem, że gdyby sytuacja była inna, robiłbym to samo, ale to była kwestia protokołu. A także kwestia praktyczna. Nie tyle się rządziłem, ile raczej wykonywałem rozkazy, a nie było czasu na to, żeby dopraszać się rozkazów bardziej łaskawych. Nie mogłem po prostu zabrać jednego czy dwóch ludzi i jechać do centrum. Straż Pożarna nie działa w ten sposób. Musimy działać jako zespół i osłaniać się nawzajem jako zespół, a jak na razie nasz zespół nie otrzymał rozkazu wyjazdu. U diabła, kto mógł wiedzieć, co jeszcze przy niesie ten ranek? Nie mogliśmy opuścić posterunku po prostu dlatego, że chcieliśmy się znaleźć w najbardziej piekielnym ogniu, jaki ktokolwiek z nas kiedykolwiek widział. I chociaż wiedzieliśmy, że wszędzie w obu budynkach są nasi bracia, nie mogliśmy zlekceważyć regulaminu, żeby poczuć przypływ adrenaliny, jaki daje ta robota. Co ciekawe, ataki nastąpiły o takiej porze, że w jednostkach było mnóstwo chłopaków z obu zmian, formalnie rzecz biorąc nie będących na służbie, którzy mogli jechać z nami albo mogli jechać na miejsce własnymi wozami, i tak się zresztą w końcu stało w całym mieście, ale ja tego wtedy po prostu nie dostrzegałem. Szczerze - nie wziąłem tego pod uwagę. Pomyślałem tylko tyle: mamy nasz rozkaz, ja i Gary, więc jazda! Ruszamy! Chciałem dostać się do tych budynków jak najszybciej, a koordynacja większej akcji opóźniłaby mój wyjazd. I ruszyliśmy. Ja i Gary, w naszym czerwono-białym chevy suburban, wyjechaliśmy z jednostki na ulicy Setnej, potem na Columbus Avenue i dalej prosto do śródmieścia. Człowieku, myślałem, ten facet potrafi prowadzić! Wiedziałem to z niezliczonych jazd po naszej dzielnicy, ale nigdy nie pędził tak jak wtedy! Musieliśmy gnać sto dwadzieścia, chwilami sto trzydzieści kilometrów na godzinę, rzadko kiedy strzałka prędkościomierza wskazywała poniżej osiemdziesięciu. Nawet na chwilę nie przystanęliśmy. Jechaliśmy z włączonymi światłami i na sygnale; mieliśmy także mikrofon w kabinie z głośnikiem na zewnątrz, na wypadek gdybym musiał wrzeszczeć na kogoś, kto wszedłby nam w drogę, ale prawie się nie odzywałem. Na każdym niemal skrzyżowaniu stali gliniarze, zwłaszcza w środkowym i dolnym Manhattanie. Robili dobrą robotę, regulując ruch na przecznicach. W takich sytuacjach jak ta je dziesz całą drogę środkowym pasem, ale naprawdę dobrego kierowcę poznasz po tym, że jedzie swego rodzaju slalomem. Na każdym skrzyżowaniu zbacza to w lewo, to w prawo, zależnie od tego, z której strony mogą wyjechać samochody z przecznicy. Aby zyskać metr czy półtora na hamowanie, chwilę czy dwie na reakcję, zjeżdżał z tej strony jezdni, z której może wypaść na skrzyżowanie samochód z przecznicy, na stronę przeciwną. Kiedy jedziesz, spodziewając się, że lada chwila ktoś wpadnie na skrzyżowanie, nie ustannie zjeżdżasz na drugą stronę jezdni. Wyobrażam sobie, że to musiał być dziwny widok, nasz wóz pędzący zygzakiem pośrodku jezdni bez widocznego powodu, ale była w tym myśl i Gary Sheridan spisał się po mistrzowsku. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek wcześniej jechał w podobny sposób przez całą długość Manhattanu, ale musiał to przerobić z milion razy w głowie - co okazało się znakomitym przygotowaniem. Był pewien problem z tego rodzaju jazdą - cholernie utrudniało to życie facetowi takiemu jak ja, próbującemu wdziać po drodze ubranie ochronne. Buty. Spodnie. Te cholerne szelki doprowadzają do szału, kiedy siedzisz skulony na przednim siedzeniu pędzącego slalomem wozu i próbujesz wcisnąć nogi w nogawki, waląc co chwila głową o boczną szybę. Nie mogłem przestać myśleć, co zastaniemy na miejscu i co mam zabrać ze sobą do budynku. Z kim będę rozmawiał, gdzie mnie poślą i co każą robić. Myślami cały byłem tam. Starałem się skupić, ale nie mogłem zapanować nad rozbieganymi myślami, a radio nam w tym nie pomagało. Wciąż słyszeliśmy doniesienia o nadlatującym trzecim samolocie i myślałem: Lepiej niech w dowództwie sił powietrznych się pospieszą. Rzeczywiście usłyszałem warkot samolotu lecącego nisko po prawej nad rzeką Hudson i zakładałem, że doniesienia są dokładne. Ruch powietrzny został całkowicie zawieszony, a jednak ten samolot leciał, jakby robił pieprzoną wycieczkę nad miastem. Albo był nasz, albo ich. Zastanawiałem się, jaki może być następny cel ataku. Roiły mi się najgorsze scenariusze. Pomyślałem, że gdybym to ja był terrorystą, uderzyłbym teraz w most Waszyngtona. Pomyślałem: Chcecie, żeby w tym mieście naprawdę się zakotłowało, uderzcie w tunele - w tunel Lincolna, Queens Midtown, Holland, Brooklyn Bartery - a spowodujecie kompletny chaos. Terroryzm strategiczny. Nie będzie dokąd uciekać. Takie myśli przebiegały przez moją głowę, gdy jechaliśmy do śródmieścia. To była wojna, a my byliśmy na pierwszej linii frontu. Gdzieś głęboko w duszy czułem się tak, jakbym jechał na śmierć, jakbym jechał, żeby zrobić to, co muszę Ulice biegnące wzdłuż krótszej osi Manhattanu - ze wschodu na zachód - są jednokierunkowe, na przemian na wschód i na zachód zrobić, co trzeba zrobić, ale jakbym miał nie wrócić. Najczęściej o niczym w tym rodzaju nie myślę, ale teraz to czułem. Dziwne, ale nie myślałem ani o Debbie, ani o dzieciakach, ani o moich rodzicach na Staten Island, ani o biednych ludziach na górnych piętrach obu wież. Nie żałowałem nawet, że tak się to wszystko skończy. Po prostu myślałem o robocie, o tym, co zastaniemy na miejscu, dokąd najpierw ruszymy. Próbowałem skupić się na szczegółach, na drobiazgach. Cała jazda nie zajęła nam więcej niż osiem czy dziewięć minut, ale starczyło, żeby wbić się w ubranie ochronne, rozważyć wszystkie warianty sytuacji, jakie możemy zastać na miejscu, i zastanowić się, jak, u diabła, będzie wyglądał świat, kiedy to wszystko się wreszcie skończy. Gdy dzwoniłem do dyspozytora po raz drugi, mieliśmy alarm czwartego stopnia, ale teraz wiedziałem już z radiotelefonu, że wykroczyliśmy poza skalę. Oto jak to działa - sygnał "l 075" oznacza alarm pożarowy, potem mamy "alarm dla całej załogi"; alarm drugiego stopnia znaczy, że potrzebne jest pełne wsparcie, kolejne cztery wozy gaśnicze i trzy wozy drabiny, i tak dalej. Na każdym wozie jest porucznik albo kapitan i czterech lub pięciu strażaków, więc przy alarmie czwartego stopnia to jest kupa ludzi, a my szybko wyszliśmy poza alarm czwartego stopnia. Jako dowódca byłem zawsze oszczędny, jeśli chodzi o dysponowanie ludźmi, ale moje pojęcie oszczędności było inne niż pojęcie oszczędności naszej góry. Ja jestem za tym, żeby oszczędzać ludzkie życie, a nie zasoby. "Żywić nadzieję na najlepsze i szykować się na najgorsze", takie jest moje hasło i gdy jechaliśmy do śródmieścia, jeszcze raz pomyślałem o słowach, które wypowiedziałem do dyspozytora w gorączce i pośpiechu, żeby podwoił stopień alarmu. Mógł sobie podwajać i podwajać, i jeszcze raz podwajać, i wciąż nie byłoby tego dość. To, z czym mieliśmy do czynienia, pozostawało tak dalece poza zasięgiem naszych dotychczasowych doświadczeń, że nie było jak określić zapotrzebowania. Do diabła, nie miałem pojęcia, czy zdołalibyśmy ugasić ten pożar z udziałem wszystkich strażaków w mieście. Najlepsze, na co mogliśmy liczyć, to to, że zdołamy go powstrzymać, uratować jak najwięcej ludzi znajdujących się poniżej pięter ogarniętych przez pożar, powstrzymywać ogień i zabezpieczyć całą pieprzoną okolicę, żeby wszystko wokół nie poszło z dymem. Za Chelsea Pierś w okolicach ulicy Dwudziestej czy coś koło tego ulice były kompletnie zamknięte dla pojazdów cywilnych. Jechaliśmy West Side Highway. Na drodze były tylko pojazdy służb ratowniczych. Dogoniliśmy wóz gaśniczy, który wyłonił się przed nami jak blokada drogowa. Jedna z zasad ruchu drogowego Straży Pożarnej mówi, że nie wyprzedza się innego pojazdu jadącego na sygnale bez wyraźnego przyzwolenia ze strony jego kierowcy, a my tymczasem zbliżaliśmy się do tej maszyny i lada chwila mieliśmy za nią utknąć. Musicie sobie uświadomić, że takie wozy ważą około dwudziestu ton. To wozy o straszliwej mocy, ale powolne. Kiedy utkniesz za taką zabawką, możesz z powodzeniem uciąć sobie drzemkę, ale Gary zdołał uchwycić spojrzenie tamtego szofera w bocznym lusterku. Facet zorientował się, że jedzie za nim samochód dowódcy, więc zrobił nam trochę miejsca i przemknęliśmy obok. Zatrzymaliśmy się na Zachodniej, naprzeciw zespołu World Trade Center. Bliżej już nie dało się bezpiecznie podjechać. Kiedy wyskoczyłem z samochodu i rozejrzałem się wokół, zdałem sobie sprawę, że dokładnie w tym samym miejscu zaparkowałem po zamachu w 1993 roku. Setki ludzi szły na północ. Byli mniej lub bardziej przerażeni i wyczerpani, ale zachowywali porządek. Scena była niemal identyczna jak po pierwszym ataku, tylko w innych kostiumach. Poczułem, jakbym się cofnął w czasie, jakbym miał jakieś kosmiczne czy duchowe zobowiązanie, by podjąć nieukończone dzieło, jakbym miał po raz drugi wykonać te same ruchy i obok miliona czy coś koło tego myśli przebiegających mi przez głowę pojawiła się jeszcze jedna więcej: Człowieku, to jest dziwne. To się wiązało z tym poczuciem więzi, o którym pisałem wcześniej, poczuciem, że coś mnie ciągnie do tego budynku. Jakby ktoś mnie tu wzywał. Jakby to była sprawa osobista. Popatrzyłem na samochód zaparkowany niemal dokładnie w tym miejscu co przed laty i pomyślałem: Jakie są pieprzone szansę? Sięgnąłem za siebie i wyciągnąłem z ładowarki latarkę, a potem chwyciłem maskę. Mieliśmy jeszcze dwie butle ze sprężonym po wietrzem, ale dowódca nie musi nosić zapasu, więc zostawiłem obie Garyemu. Maska i jedna butla były dostatecznym obciążeniem, a ja nie chciałem, żeby cokolwiek spowalniało mnie w długim marszu w górę po schodach. Nie zamierzałem brać żadnych narzędzi, bo chciałem być jak najlżejszy, ale porwałem megafon. Gdy to zrobiłem, uprzytomniłem sobie, że jeszcze nigdy dotąd go nie używałem, ale po poprzedniej wizycie w tych klatkach schodowych w 1993 roku wiedziałem, że będzie przydatny. Jeżeli w ogóle były jakieś wieżowce wybudowane tak, by ratownicy mieli używać w nich megafonów, były to budynki l i 2 World Trade Center. W tej chwili wreszcie podniosłem wzrok. Obie wieże płonęły jak ogromne pochodnie. Górne piętra spowijał gęsty dym, ale wystarczył mi jeden rzut oka, żeby wiedzieć, że dojście do objętych pożarem pięter nie będzie trudne. Klatki schodowe będą zasadniczo wolne od dymu i możliwe, że będą działać windy, przynajmniej na niższych kondygnacjach. W 1993 roku w północnej wieży był gęsty dym, ale do wytrzymania, jeśli miało się doświadczenie w tego rodzaju sytuacjach. Wtedy bomba wybuchła w piwnicach, więc dym wznosił się w górę i miejscami był tak gęsty, że człowiek nie widział dalej niż na wyciągnięcie ręki. Lecz to był tylko dym. Nazywamy to "dymem z palnika olejowego"; z takiego dymu człowiek wychodzi czarny, brudny, z zatkanym nosem i nie może doprać ubrania, ale ten dym ma bardzo wysoką zawartość tlenu, można w nim oddychać dużo dłużej niż w innych rodzajach dymu. Dla strażaka przedzieranie się przez dym z palnika olejowego jest jak spacer w Central Parku. Nic wielkiego. Wiem, pewnie z dziesięć tysięcy ludzi powie mi, że zwariowałem i że schodzenie klatkami schodowymi w tym dymie było nie do zniesienia, że dym był straszliwy, ale to punkt widzenia cywilów. Nie chcę umniejszać tego, co wycierpieli ci wszyscy biedni ludzie, ale tamtego dnia dym był do wytrzymania i dlatego udało się sprowadzić bezpiecznie tyle tysięcy ludzi z najwyższych pięter. Gdyby oddychali gównianym gryzącym dymem, dymem o niskiej zawartości tlenu, nie uszliby dziesięciu pięter. Teraz jednak poniżej miejsca, gdzie uderzyły samoloty, było bardzo mało dymu, co znaczyło, że działania ratownicze będą łatwiejsze. Przynajmniej na początku będziemy się poruszać w stosunkowo czystym powietrzu. Myślałem o tym wszystkim, wysiadając z wozu, a jednocześnie nie myślałem o niczym konkretnie, jeśli rozumiecie, co mam na myśli. Zobaczyłem skaczących ludzi, dziesiątki ludzi spadających z nieba w rozpaczliwej ucieczce przed dymem i śmiercią przez uduszenie i to był widok, który naprawdę mną wstrząsnął. Szczerze - nie spodziewałem się, że zobaczę, jak ludzie lecą z nieba. W 1993 roku nie widziało się równie rozpaczliwych scen, nic równie ściskającego za serce. Później czytałem, że niektórzy ludzie, jak sądzę przyjaciele czy współpracownicy, wyskakiwali, trzymając się za ręce, ale osobiście nic podobnego nie widziałem. Nie byłem dość skupiony, żeby uchwycić wyraz twarzy tych biednych ludzi, czy zauważyć, jak byli ubrani, ale sam fakt, że wyskakiwali, był czymś niepojętym. Przez cały ten dzień, przez wszystko, co miało się jeszcze wydarzyć, i przez wszystkie dni od tej pory, wystarczyło, że zamknąłem oczy i znów widziałem tych spadających ludzi, wyobrażałem sobie przerażenie, które popychało ich do skoku, ale wtedy wszystko, co mogłem pomyśleć, to tyle: O kurde, żeby któryś z tych skoczków mnie nie trafił. Przepraszam, ale to włączył się mój instynkt samozachowawczy. Tam panował taki nieopisany chaos, że postrzegałem tych biednych ludzi jako zagrożenie. Jak lecący z góry gruz. Widziałem lecące z góry szkło, belki i meble, i ci ludzie byli czymś na kształt gruzu. Wtedy nie miałem czasu, żeby myśleć: Jakie to smutne, że łączę to wszystko w jedno zagrożenie. Na to przy szedł czas później i wtedy odczułem niewyobrażalny smutek. Człowieku, ci nieszczęśni, zrozpaczeni ludzie! Co, u diabła, mieli zrobić na tych górnych piętrach? Co, u diabła, sam bym zrobił, gdybym się znalazł w równie beznadziejnym położeniu? Później przez całe tygodnie nie mogłem o tym myśleć, ale jednocześnie nie mogłem o tym nie myśleć. Chyba nigdy nie zdołam pojąć, jak mogły wyglądać ostatnie chwile tych ludzi, że popchnęły ich do tak dramatycz nego kroku. Nie jestem zresztą pewny, czy chciałbym to pojąć. Ale w chwili gdy pędziłem do wieży, nie myślałem o tych sprawach. Byłem skupiony wyłącznie na zadaniu, jakie miałem do wykonania w tej właśnie chwili - dostać się do środka i wbiec czym prędzej na górę, na piętro, na którym szaleje ogień. Wszystko inne było przeszkodą, cokolwiek spadało z nieba, było niebezpieczeństwem mogącym mnie powstrzymać przed realizacją celu. Zostawiłem Garyego Sheridana przy wozie i popędziłem do północno-zachodniego narożnika północnej wieży, unikając po drodze spadających ciał, szkła i wyposażenia biur, jakbym unikał gradu pocisków. Nie po zwalałem sobie na refleksję, która nie daje mi spokoju teraz, gdy to piszę: ludzie wyskakiwali z budynku, byle tylko się z niego wydostać, a ja biegłem, żeby znaleźć się wewnątrz. Kiedy to ująć w ten sposób, moje działanie nie miało sensu, ale wtedy nie myślałem o tym w ten sposób. Wtedy w ogóle o tym nie myślałem. Do diabła, nie sądzę, żeby jakikolwiek strażak, który tam wtedy był, myślał o tym, żeby być gdziekolwiek indziej niż na jednym z pięter ogar niętych przez pożar, robiąc co w jego mocy, żeby gasić płomienie i ratować ludzi. Muszę tu podkreślić, że nie byłem jedynym strażakiem, który myślał o niebezpieczeństwie, jakie stwarzali skaczący ludzie. Nie mal wszyscy, z którymi rozmawiałem, mówili, że biegnąc do budynków WTC, myśleli o tym samym. Także cywile, którzy z nich uciekali, nie mogli uniknąć widoku spadających ludzi i znów zaczynali się bać o swoje życie, starając się stamtąd wydostać. No i oczy wiście później dowiedzieliśmy się, że pierwszy strażak, który zginął podczas akcji, porucznik Danny Suhr z załogi wozu gaśniczego nr 216, został zabity przez ciało kobiety, która wyskoczyła z jednej z wież. Nie wiem, jak ta kobieta się nazywała ani na którym piętrze pracowała, ale wielu z nas znało Dannyego - i wszyscy znaliśmy ojca Mychala Judgea, naszego kapelana, który uklęknął przy Dannym, żeby mu udzielić ostatniego namaszczenia. Ojciec Mikę zdjął hełm, żeby zmówić modlitwę i wtedy trafił go w głowę spadający kawałek gruzu. Jego śmierć znalazła się w nagłówkach gazet i wywarła ogromne wrażenie wśród wszystkich strażaków. Wiem, że to brzmi bezdusznie i okrutnie, ale ci biedni ludzie, którzy nie mieli lepszego wyjścia, niż skoczyć z dziewięćdziesiątego, setnego czy sto dziesiątego piętra, byli dla nas śmiertelnym zagrożeniem. Oni sami decydowali się na pewną śmierć, zapewne dlatego, że była szybsza od śmierci przez uduszenie w kłębach dymu. Wokół zespołu World Trade Center panował chaos, ale w tym chaosie był porządek. Policja robiła dobrą robotę, kontrolując sytuację na ulicy Zachodniej. Ktoś skierował mnie do otworu w szklanej ścianie północnej wieży. Nie było czasu na to, żeby wchodzić przez obrotowe drzwi w głównym wejściu, więc strażacy wybili w szklanej ścianie otwór wysoki na osiem, dziewięć metrów, ile mogli sięgnąć narzędziami, jakie mieli pod ręką, i ludzie wchodzili i wychodzili z wieży, nie zwracając uwagi na wciąż wiszące nad nimi szkło. Tafla była na palec gruba i musiała ważyć dobrą tonę, a nie trzymało jej nic prócz napięcia z obu stron; w każdej chwili mogła spaść na dół jak gilotyna i przeciąć kogoś na pół, ale ponieważ tamtędy właśnie prowadziła droga do środka, obrałem ją bez namysłu. Refleksja przyszła dopiero później, kiedy miałem czas, żeby się zastanowić. Tam na miejscu po prostu działałem. Najszybciej jak mogłem. Prowizoryczne stanowisko dowodzenia znajdowało się tuż na lewo za wybitym otworem. Wiedziałem, że niezależnie od tego, jak szaleńczo wszystko wygląda i jak gorączkowo wszyscy się zachowują, w szaleństwie zawsze jest metoda. Ktoś musiał dowodzić i tym kimś był zastępca dowódcy rejonu operacyjnego Pete Hayden. Jak już powiedziałem, to była wojna i Pete był naszym generałem Schwarzkopfem. Pete był jednym ze świetnych facetów w Straży Pożarnej miasta Nowy Jork; dwukrotnie awansowano go na stanowisko w sztabie, lecz nie podobał mu się sposób zarządzania strażą albo nie podobały mu się decyzje, do jakich usiłowano go nakłonić, bo odbiłyby się niekorzystnie na jego kolegach strażakach, więc Pete dwukrotnie zażądał, żeby przywrócono go do szeregu; był jednym z nas. Nie miał w sobie nic z ważniaka. Teraz Pete miał przed sobą szereg świeżo przybyłych zastępów ustawionych wzdłuż szklanej ściany i czekających na rozkazy. Było także kilku wilków samotników wbiegających do budynku bez rozkazów, ale na ogół zastępy czekały na wyznaczenie im zadań. Pete dowodził działaniami w całej północnej wieży i był przeciążony robotą. Nie mogę powiedzieć, że poradziłbym sobie lepiej od niego. Miał na głowie kilka tuzinów ludzi, którzy domagali się jego uwagi, i nieustannie zalewało go dużo więcej informacji, niż mógł przetworzyć jego mózg. Na miejscu było z dziesięciu innych dowódców czekających ze swoimi oddziałami na zadania. Oceniłem sytuację i uznałem, że nie będę czekać w kolejce. Dowództwo to dowództwo i wszyscy byliśmy dobrymi żołnierzami, ale korciło mnie, żeby ruszyć do piętra opanowanego przez ogień. Ja sam byłem czymś pośrednim między samotnikiem i dobrym żołnierzem, ale nie po to tu pędziłem, żeby czekać w kolejce, więc wilk wziął we mnie górę. Rozejrzałem się szybko po czekających na przydział zadań strażakach i wybrałem grupę facetów, którzy wyglądali, jakby i oni marzyli tylko o tym, żeby ruszyć do akcji. 110 zastęp z Brooklynu. Wszyscy dobrzy żołnierze, konie wyścigowe rwące się do biegu przed barierką startową. Zwykle gdy widzę grupę strażaków, mogę rozpoznać jednego czy dwóch, ale tym razem nie znałem żadnego. Chwyciłem któregoś za ramię. - Gotowi? - Tak, szefie - odpowiedział. - Gotowi. Nie musiał pytać towarzyszy. - Macie wszystko, co trzeba? - Tak, szefie. Cały ekwipunek. - Dodatkowe butle? - Mamy. Wyciągnąłem ich z szeregu i podszedłem do Petea Haydena. Nie wpychałem się poza kolejką. Po prostu przyspieszałem bieg spraw. Wziąłem część zadań na siebie. Robiłem, co mogłem, żeby pomóc. Kiedy zabrałem tych chłopaków ze 110 zastępu, Pete miał o ten jeden zastęp mniej na głowie. Nie widziałem Garyego Sheridana, odkąd wysiedliśmy z wozu,- więc teraz ci chłopcy mieli mnie osłaniać, a ja miałem osłaniać ich. Wiedziałem, że aby załatwić sprawę, muszę zwrócić na siebie uwagę Petea, więc podszedłem wprost do niego. - Pete! - krzyknąłem, starając się przebić przez zgiełk. - Co trzeba zrobić? W pierwszej chwili popatrzył, jakby mnie nigdy nie widział. Potem mnie rozpoznał i na jego twarzy pojawił się na moment uśmiech. Obaj czuliśmy to samo - nie mogliśmy uwierzyć w to, co się działo wokół, a zarazem łączyło nas poczucie wspólnej misji. Byliśmy jak dwóch żołnierzy spotykających się w bunkrze, walczących w imię tej samej słusznej sprawy. - Richie - powiedział Pete - na dwudziestym pierwszym i dwudziestym piątym są uwięzieni ludzie z biur... Nie musiał mówić dalej. Wiedziałem, co mam zrobić. Znaleźć tych ludzi, pomóc im, sprowadzić ich na dół. - Załatwione - powiedziałem. Klepnąłem go po ramieniu i podszedłem do koordynatora łączności radiowej, który miał swoje stanowisko kilka kroków dalej. Tam była tablica dowodzenia wyglądająca jak rozłożona walizka. Każdemu zastępowi w wydziale odpowiadał namagnesowany znaczek i zadaniem koordynatora było nanoszenie na tę planszę przydziału każdego zastępu. Ten facet także był przeładowany informacjami. Ten zastęp tu. Tamten zastęp tam. Robiłem wcześniej takie rzeczy i nie zazdrościłem mu roboty, nie tego dnia. Żeby oszczędzić mu trudu, wybrałem 46 mój znaczek - 11 batalion - a potem wyszukałem 110 zastęp i umieściłem we właściwym miejscu na planszy. - Idziemy na dwudzieste pierwsze i dwudzieste piąte piętro - powiedziałem do koordynatora. - Będziemy z tobą w kontakcie. I żeby wszystko było jasne, żeby uniknąć pomyłki i oszczędzić mu konieczności zapamiętywania, mówiąc "z tobą", wskazałem na niego palcem. Teraz też nie występowałem przed kolejkę ani nie szedłem na skróty; popychałem sprawy do przodu. Wszystko to trwało nie więcej niż jakieś trzydzieści, góra czterdzieści sekund - od chwili gdy wbiegłem przez wejście wybite w szkle, do chwili gdy odchodziłem z punktu dowodzenia ze 110 zastępem. To wszystko stało się tak szybko, że nawet nie miałem czasu myśleć. Wszedłem, dostałem przydział, ruszyłem do roboty - raz, dwa, trzy. Prawdopodobnie było wtedy około dziewiątej czterdzieści pięć. Jakieś trzy i pół godziny wcześniej wyszedłem z mego domu w Chester - i oto w końcu zabierałem się do pracy. 11 września 2001, 10:00 Nikt mi nie odpowiedział. - Kurwa, co to było? - powtórzyłem. Ani słowa. Wszędzie wokół mnie stali faceci z szeroko otwartymi ustami i wpatrywali się w strop oczami wielkimi jak spodki. Ich serca wybijały solówki szalonego perkusisty. Stopniowo wszyscy zaczęliśmy się ruszać - powoli, niepewnie. Bardzo długo nikt nie powiedział ani słowa. Patrzyliśmy po sobie. Patrzyliśmy po ścianach, suficie i drzwiach wind i odkrywaliśmy, że wszystko wokół nas jest takie samo, jak było przed chwilą, zanim rozległ się ten przerażający hałas. Poklepałem radiotelefon, który miałem na piersi. Urządzenie miało bardzo czuły mikrofon, więc mogłem je ustawić i mieć wolne ręce. - Co to było? - spytałem. - Czy ktokolwiek wie, co to było? Co to, u diabła, było? Nadawałem na kanale dowodzenia i liczyłem na to, że w okolicy będzie ktoś, kto mi wyjaśni, co spowodowało ten nieprawdopodobny hałas. Nikt nie odpowiedział, więc spróbowałem znowu, tym razem w bardziej oficjalnej formie. - Tu Picciotto, szef 11 batalionu - powiedziałem. - Jestem na trzydziestym piątym piętrzę północnej wieży. Przed chwilą słyszeliśmy tu straszliwy hałas. Czy ktokolwiek wie, co się stało? Żadnej odpowiedzi. W tym czasie inni także zaczęli nastawiać swoje radiotelefony, szukając jakiegoś wyjaśnienia. Chłopaki odbierali na kanale taktycznym, podczas gdy ja wciąż starałem się porozumieć na kanale dowodzenia. Staliśmy dość blisko siebie i było dostatecznie cicho, byśmy mogli słyszeć nawzajem swoje radiotelefony, ale na każdej częstotliwości panowała cisza. Poza tym, że próbowaliśmy nawiązać łączność przez radiotelefony, nikt się nie ruszał. Nikt nie pobiegł do biur obok, żeby wyjrzeć przez okno, Nikt nie wyjrzał na klatkę schodową. Po prostu staliśmy. Staliśmy bez słowa. Czekaliśmy, aż ktoś nam powie, co się stało i co jeszcze może się wydarzyć. Baliśmy się poruszyć, bo mogliśmy wykonać niewłaściwy ruch. Rozpaczliwie pragnęliśmy otrzymać jakieś informacje, które pozwoliłyby skonkretyzować nasz lęk. Wreszcie po kilku najdłuższych sekundach w moim życiu usłyszałem na kanale taktycznym: - Wieża się zawaliła. To było wszystko. To nie była odpowiedź na moje pytania ani na pytania żadnego ze strażaków stojących obok mnie. Po prostu ktoś - wyraźnie wstrząśnięty - podał do ogólnej wiadomości, że wieża się zawaliła. Słyszałem to, ale nie pojmowałem. Znacie ten kawałek ze starych filmów science fiction? "Błąd, wynik nie ma sensu". Tak właśnie odebrałem tę wiadomość, przynajmniej z początku. To nie miało sensu, Jaka wieża? O czym oni, u diabła, mówią? Naj pierw przyszło mi do głowy, że być może zawaliła się i spadła jedna z anten radiowych na dachu. Biorąc pod uwagę to, co widziałem w telewizji i biegnąc do budynku, przypuszczenie wydawało się rozsądne. Ale antena nie mogłaby narobić takiego huku, jaki słyszeliśmy przed chwilą. Nie mogłaby wstrząsnąć budynkiem i wprawić w drżenie naszych kości, przewalić się przez nas jak tysiąc pociągów. Może wobec tego zawaliło się więcej anten. Może na dachu było kilkadziesiąt anten. Może tak było. Ale odrzuciłem tę myśl, bo przyszło mi do głowy inne wyjaśnienie. Może chodziło o wieżę ciśnień. Może ten łoskot spowodo wany był przez dziesiątki tysięcy litrów wody spadających w dół budynku. To także wydawało się rozsądnym wyjaśnieniem, ale wyobrażenie spadającej wody nijak nie pasowało do huku, jaki Radio towers (ang.) - "wieże radiowe" wciąż rozbrzmiewał mi w uszach. Wieża się zawaliła. To nie miało sensu. Wynik nie miał sensu. Wciąż miałem nastawiony kanał dowodzenia. Gorączkowo szukałem jakiegoś wyjaśnienia czy potwierdzenia tego, co usłyszałem na kanale dowodzenia, ale nie mogłem złapać sygnału. Teraz już wszyscy strażacy wokół mnie drapali się w głowy, próbując zrozumieć, o co mogło chodzić w komunikacie. Jaka wieża się zawaliła? Gdzie? Jakie zniszczenia spowodowała? Jak ma się sprawa z pożarem? Teraz już się ruszaliśmy, powoli, ostrożnie, odwracając się jeden do drugiego w poszukiwaniu wyjaśnienia. Słyszałem, jak jeden ze strażaków powiedział do kolegi, czy może do nas wszystkich: - Wieża nie mogła się zawalić. To World Trade Center. Tych budynków nic nie może zniszczyć. Może po prostu myślał głośno, wypowiadał własne najgorsze lęki, żeby się od nich uwolnić, Wtedy po raz pierwszy dopuściłem do siebie podobną myśl. Ten strażak sformułował ją za mnie i teraz nie mogłem się od niej uwolnić. Zawaliła się wieża. Południowa wieża. Druga wieża World Trade Center. Cały budynek. W tej chwili już wiedziałem. Wszyscy wiedzieliśmy. W mgnie niu oka. Ta dziwna wiedza dotarła do nas, staliśmy tam, wiedzieliśmy, co się stało, i nie wiedzieliśmy, co robić. - Niech to szlag! - słyszałem. - Co, u diabła? - Człowieku! - Jezu Chryste! Mówiliśmy tylko po to, żeby się nawzajem słyszeć, bo tak na prawdę nie było nic do powiedzenia. Pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy, kiedy już dotarło do mnie, co się stało, była taka, że tam musiały być setki strażaków. Ludzi, których znam. Ludzi, których kocham. Setki. Także setki innych ludzi, może tysiące, ale najpierw pomyślałem o strażakach. Byli rozproszeni po całym budynku, tak samo jak my po tym, Wraz z tą myślą zjawiły się inne. Przez cały ranek słyszeliśmy o trzecim samolocie, więc przyszło mi do głowy, że nastąpił kolejny atak, który spowodował zawalenie wieżowca. Słyszeliśmy także o pociskach odpalanych z innych wysokich budynków, prawdopodobnie wymierzonych w te wieże. No i zawsze jeszcze dochodziła możliwość podłożenia bomby. Jeszcze nie wiedzieliśmy tyle, żeby myśleć w takich kategoriach jak paliwo lotnicze, topiąca się stal czy cokolwiek w tym rodzaju. Gówno wiedzieliśmy. Byliśmy uwięzieni we wnętrzu wieży, ślepi i głusi na resztę świata, na zniszczenia na zewnątrz - prawdopodobnie byliśmy jedynymi ludźmi w całym cywilizowanym świecie, którzy nie wiedzieli, co się stało z po łudniową wieżą. Równie wiele wiedzielibyśmy o tym, co się dzie je w dole na placu, gdybyśmy siedzieli w jaskini. Tkwiliśmy przy szybach wind jak skamieniali i myśleliśmy o wszystkim naraz. Zamknąłem oczy i próbowałem sobie wyobrazić, jak to musiało wyglądać, gdy waliła się cała wieża, ale nie potrafiłem. Brakło mi skali odniesienia. Mogłem sobie wyobrazić następstwa, ale nie przebieg katastrofy. Otwarte niebo w miejscu, gdzie kiedyś stał wysoki budynek. To jest wojna, pomyślałem. Myślałem tak już wcześniej, prawdę mówiąc, myślałem tak przez cały ranek, ale teraz to do mnie wróciło. Wojna. Kolejne nadlatujące samoloty, Pociski wystrzeliwane z innych budynków. Wybuchające bomby. I tak dalej, i dalej. Potem uświadomiłem sobie coś jeszcze - skoro południowa wieża mogła się zawalić, może się zawalić także północna. I zrozumiałem, że musimy stąd pryskać. Wspinaczka Północna wieża World Trade Center miała trzy oddzielne klatki schodowe - A i C w południowo-wschodnim i południowo-zachodnim narożniku oraz B pośrodku budynku. Południowa wieża była zbudowana w taki sam sposób, z dwiema klatkami schodowymi na obwodzie i trzecią pośrodku, ale będę się tu zajmował pierw szym budynkiem World Trade Center, albo wieżą l, jak ją czasem nazywano. W północnej wieży zatem jedyną klatką schodową, która sięgała do lobby, była klatka schodowa B. Klatki schodowe A i C koń czyły się na antresoli, pierwszej, kolosalnej kondygnacji nad lob by, co znaczyło, że tam wychodziła większość schodzących z góry pracowników biurowych. Wedle relacji naocznych świadków w klatkach schodowych na obwodzie budynku panował największy ruch. Znajdowałem się z moimi chłopakami ze 110 zastępu na poziomie lobby, a tymczasem z klatki schodowej B płynął nieprzerwanie strumień pracowników biurowych, więc nawet nie mogłem sobie wyobrazić, jak to wygląda na antresoli, gdzie napływali ludzie z klatek schodowych A i C. Jednak z tego, co widziałem, ludzie byli w stanie szoku, co było dużo lepsze od paniki, jakiej się spodziewałem. Nikt nie krzyczał. Większość posłusznie, wręcz gorliwie wypełniała polecenia, które zmierzały do wyprowadzenia ich z budynku, nikt nie usiłował się przepychać, żeby wyprzedzić innych. To była, moim zdaniem, prawdziwa łaska boska. Niektórzy ludzie byli wyraźnie zmęczeni, inni doświadczali trudności z oddychaniem, lecz na ogół byli w dobrej formie. Pomagali sobie nawzajem. Poruszali się szybko, ale nie gorączkowo, prędko, ale bez zbędnego pośpiechu. Nikt nie uciekał biegiem. Ludzie szybko wychodzili z budynku, ale nie tak szybko, żeby tracili równowagę czy opanowanie. Nie mogę powiedzieć z własnego doświadczenia, jak wyglądała sytuacja na antresoli, gdzie napływali ludzie z dwóch klatek schodowych, a zapewne także sporo ludzi z klatki schodowej B, korzystający z pierwszej sposobności, żeby wydostać się na ze wnątrz, ale później słyszałem, że i tam ewakuacja odbywała się planowo i metodycznie. Schody we wszystkich trzech klatkach schodowych miały około dziewięćdziesięciu centymetrów szerokości. To tak mało, że dwoje stojących obok siebie ludzi dotykałoby ramionami ścian i siebie nawzaiem Pnwipm tyle- tam było naprawde wąsko. Kiedy strażacy i inni ratownicy zaczęli napływać do budynku i wspinać się schodami w górę z całym swoim ekwipunkiem i w ubraniach ochronnych, cywilom pozostała tylko połowa szerokości schodów, więc ruch w dół odbywał się powoli i stwarzał mnóstwo okazji do niepokoju i paniki. Mimo to - i nie mogę dostatecznie silnie tego podkreślić - ludzie byli zaskakująco spokojni i w zadziwiającej mierze panowali nad emocjami. My, ratownicy, wciąż stanowiliśmy zdecydowaną mniejszość. Daleko więcej było "ich" schodzących na dół, niż "nas" wchodzących na górę. Ale to się miało zmienić. Schody w WTC to były tak zwane schody powrotne dwubiegowe, to znaczy takie, w których jeden bieg schodów prowadzi na półpiętro, gdzie jest spocznik i trzeba zakręcić o 180 stopni, by wejść na drugi bieg schodów wiodący na piętro. W innych wysokich budynkach bywają czasem schody proste jednobiegowe, które prowadzą bezpośrednio z piętra na piętro. W WTC układ schodów był zbawienny, bo oznaczał, że na każdym piętrze znajdowaliśmy się dokładnie w tym samym miejscu w stosunku do wind, drzwi do biur, korytarzy i tak dalej. Spoczniki na półpiętrach pozwalały schodzącym w dół pracownikom biurowym odpocząć przez chwilę, nabrać sił, nim ruszyli dalej. Oczywiście gdyby zbyt wielu ludzi zatrzymywało się na spoczniku, żeby odpocząć, blokowałoby to ruch w dół w taki sam sposób, jakby stawali bezpośrednio na schodach, ale to już było coś. Podest między piętrami. Popatrzyłem na moich chłopaków i na setki wyczerpanych ludzi, wolno schodzących z góry tymi wąskimi schodami, i pomyślałem sobie, musi być jakiś lepszy sposób wejścia na dwudzieste pierwsze piętro. Wiedziałem, że wspinaczka zatłoczonymi schodami będzie trwała w nieskończoność. Byłoby to jak wspinanie się po ruchomych schodach, które jadą w dół i na dodatek są pełne ludzi. Nie chodziło mi o wysiłek, jakiego wymagała wspinaczka. Byłem w świetnej formie, dzień w dzień ćwiczyłem w pracy, robiąc tyle stopni na stairmasterze, że starczyłoby tego na obie wieże World Trade Center, a przez cztery lub pięć dni w tygodniu jeździłem także na rowerze, za każdym razem po kilka godzin - ale nie miałem czasu do stracenia. Poza tym niosłem na grzbiecie trzydzieści kilogramów ekwipunku. Chłopaki ze 110 zastępu mieli na plecach po pięćdziesiąt kilogramów czy coś koło tego. Różnica polegała zasadniczo na tym, że oni dźwigali po dodatkowej butli ze sprężonym powietrzem. No i do tego ciężkie narzędzia - topory, halligany, bosaki i rozpieracze hydrauliczne, liny i długi wąż. Ja miałem maskę i butlę ze sprężonym powietrzem na grzbiecie, w rękach latarkę i megafon. W pożarach wysokich budynków często nie jest od rzeczy skorzystanie z wind, jeżeli można mieć pewność, że to będzie bezpieczne. Wiedziałem, że w północnej wieży jest dziewięćdziesiąt dziewięć wind; byłem pewny, że któreś z nich muszą być bezpieczne. Pozwólcie, że sprostuję. Użycie windy nie tyle często jest bezpieczne, ile raczej często może okazać się dobrym i rozsądnym wyborem. Przepisy pozwalają dojechać windą najwyżej pięć pięter poniżej piętra opanowanego przez pożar. W tym wypadku nie miałem pojęcia, które właściwie piętro jest opanowane przez pożar, ale z tego, co widziałem w telewizji, miałem przybliżone pojęcie o tym, gdzie uderzył samolot - około dziewięćdziesiątego piętra - więc nie miałem wątpliwości co do tego, że jeżeli pojadę windą na dwudzieste pierwsze piętro, to zostanie nam kawał drogi do piętra opanowanego przez pożar. W tym czasie wiedzieliśmy już z radia, że na Urządzenie przypominające jadące w dół ruchome schody, służące do zaprawy kondygnacyjnej strażaków. Topór połączony z łomem, nazwa pochodzi od nazwiska jego twórcy Hugh Halligana. obie wieże wpadły boeingi 767, pełne paliwa na długi rejs, więc pojawił się problem paliwa lotniczego. Jak później doniesiono, po osiemdziesiąt pięć tysięcy litrów w każdym samolocie - to był zasadniczy argument na rzecz szybkiego i skutecznego działania, a takim działaniem była jazda windą; zarazem był to zasadniczy argument przeciw jeździe windą, bo w szybie windy, podczas gdy będziemy wisieli na cienkiej stalowej linie, mogła nas dosięgnąć z góry kula ognia. Trzeba było zdecydować. Zauważyłem wysiadających z windy dwóch pracowników technicznych w błękitnych mundurach i podbiegłem. - Ej, chłopie! - krzyknąłem. - Jak wysoko tym dojadę? - Na szesnaste - odpowiedział. - Winda działa, jak należy? - spytałem na wszelki wypadek. - Od pół godziny kursuję nią na szesnaste i z powrotem - odpowiedział i zrozumiałem, że to znaczy: "Jedź". W tej chwili wpadłem na kumpla, strażaka Johna Paolillo. John był zdania, że jazda windą nie jest dobrym pomysłem. Miał własne rozkazy, musiał wspiąć się na inne wysokie piętro, żeby wypełnić własne zadanie, i próbował mnie namówić, żebym poszedł schodami wraz z nim, ale wolałem windę. Miałem się dostać jak najszybciej na dwudzieste pierwsze piętro, miałem ze sobą sześciu ludzi z kupą sprzętu, a schody były tu na dole zatłoczone i bałem się, że wchodząc na piechotę, będziemy brnąć w nieskończoność. Wolałem spróbować szczęścia z windą. Ci faceci od wind cały ranek jeździli w górę i na dół i nie mieli żadnych problemów. John jednak był zdecydowany na wspinaczkę schodami, więc się rozstaliśmy. Więcej go już nie widziałem. Nie chcę sugerować, że decyzja, jaką podjął mój przyjaciel John Paolillo, wybierając schody, kosztowała go życie, ani że moja decyzja, by jechać windą, ocaliła życie moje i chłopaków, którymi dowodziłem, ponieważ wydarzenia następnej pół godziny wyraźnie wskazują na coś przeciwnego; ale John nie wrócił. Tak się rozstaliśmy. Z dziewięćdziesięciu dziewięciu wind obsługujących północną wieżę tylko jedna zatrzymywała się na każdym piętrze. W razie krytycznej sytuacji z tej właśnie windy mieli korzystać strażacy. Pozostałe były ekspresowe - niektóre jechały z pierwszego piętra na szesnaste, niektóre z siedemnastego na czterdzieste czwarte i tak dalej. Było także kilka wind ekspresowych na platformę widokową i do restauracji Windows on the World, które po drodze stawały na różnych piętrach. (Jazda bezpośrednio z lobby do Windows on the World trwała pięćdziesiąt siedem sekund). W niektórych szybach jeździło kilka wind, jedna łącząca niskie piętra, nad nią druga, i między najwyższymi piętrami trzecia. Mój jedyny strach tego ranka polegał na obawie, że kabina łącząca wyższe piętra urwie się i spadnie na nas, gdy będziemy jechać na szesnaste. To nawet nie był prawdziwy strach, raczej niepokój, ale kiedy już raz mnie dopadł, niełatwo było się go pozbyć. Nie było to dość, żeby mnie zatrzymać - szczerze mówiąc, nie wiem, czy cokolwiek mogłoby mnie w tej chwili zatrzymać - ale jednak było. Popędziłem chłopaków do kabiny, nacisnąłem guzik i gdy drzwi zamknęły się za nami, pomyślałem: No, jedziemy. Nie ma odwrotu. Jeśli coś ma na nas spaść, spadnie. Teraz już nic na to nie poradzimy. Podczas tej krótkiej jazdy windą nikt się nie odezwał. Wszystkim śmierć zajrzała w oczy, czekaliśmy, co będzie dalej. Myślę, że nie którzy pewnie się modlili, ale nie ja; do tego dnia nie byłem szczególnie skory do modlitwy. Nie starałem się wyciszyć, raczej zagrzewałem się do działania. Wsiadłem do windy ostatni i stałem twarzą do drzwi, co znaczyło, że tak naprawdę nie widziałem tych chłopaków ze 110 zastępu, poza niewyraźnym odbiciem w drzwiach, i nic nie słyszałem. Gdyby to był mój zastęp, wówczas może odwróciłbym głowę i starałbym się dodać chłopakom otuchy wzrokiem albo spróbowałbym rzucić jakiś żart, a tak wszyscy staliśmy w milczeniu. Ci faceci zżyli się jak bracia, ja byłem dla nich obcy. Jednoczył nas wysiłek i cel, ale nie mieliśmy za sobą wspólnej historii. Gdyby to była inna sytuacja, mniej poważna, pewnie przedstawiłbym się im jakoś. W końcu kiedy idziesz do walki, chcesz wiedzieć, kto cię osłania. Ale nie mieliśmy czasu, by się poznać. Ja byłem dowódcą, a oni byli 110 zastępem, i to wszystko, co o sobie wiedzieliśmy. Ze względu na bezpieczeństwo, jadąc windą w zagrożonym budynku, należy robić przystanek co dziesięć pięter, żeby się upewnić, czy wszystko działa, jak należy, więc wcisnąłem guzik na dziesiąte i szesnaste piętro. Przepisy mówią również, że należy się zatrzymać pięć pięter poniżej piętra przeznaczenia, ale ponieważ jechaliśmy na szesnaste, uznałem, że nie stanie się nic strasznego, jeżeli naruszę ten przepis o jedno piętro. Piętnaste, szesnaste... cóż to, u diabła, za różnica? Na dziesiątym drzwi otworzyły się bez trudu. Nie wyglądałem na korytarz. Żaden z nas nie wyjrzał. Po prostu staliśmy w milczeniu. Czekaliśmy na to, co będzie na szesnastym. Szesnaste piętro było jak wymarłe miasto, jak w scenie ze złego filmu, kiedy zaczynają się poważne kłopoty i ludzie porzucają wszystko, aż sobie wyobrażasz, że zaraz pojawią się z powrotem i życie zacznie na nowo biec swoim torem. Ekrany komputerów wciąż były włączone, krzesła odsunięte, na wszystkich stołach widać było kubki z kawą i niedojedzone muffiny. Wszędzie walały się papiery, podłoga była nimi zasypana. Z rodzinnych zdjęć dzieci uśmiechały się w pustkę. Wystarczyło zajrzeć do kilku biur, żeby wiedzieć, co znajdziemy w dalszych - nic prócz świeżego zapachu nieznajomych ludzi, którzy byli tam jeszcze przed chwilą i uciekli w popłochu. Korytarze wokół wind były niemal kompletnie puste, widziałem tylko garstkę strażaków, którzy dotarli tam przed nami. Poprowadziłem moich chłopaków do najbliższej klatki schodowej. C, i zaczęliśmy się wspinać. Cywile wciąż schodzili, ale dużo mniej liczni niż w lobby; nie była to już fala powodzi, raczej resztki strumienia ciurkające w dół; teraz nie brnęliśmy pod prąd, ale sami go tworzy liśmy. Minęła już prawie godzina od uderzenia pierwszego samolotu, więc d maruderzy to byli najwolniej poruszający się z uciekających, wyczerpani starsi ludzie, którym trudno było poruszać się szybciej, albo uparci jak osły, którzy do ostatniej chwili nie chcieli opuścić swoich biur. Mimo to wciąż schodziło tych ludzi dostatecznie wielu, żeby istniało niebezpieczeństwo tworzenia się zatorów na schodach. Tymczasem jakiś strażak piętro czy dwa nad nami wziął się za organizację ruchu i krzyczał: - Trzymajcie się lewej strony! Trzymajcie się lewej strony! Pomyślałem, że chyba musiałem się przesłyszeć. Trzymajcie się lewej? Gdzie, u diabła, ten facet uczył się zasad ruchu drogowego? - Ej, chłopie! - wrzasnąłem. - Prawej! Trzymajcie się prawej strony! - Rozumiem! Słyszycie, co mówi szef - dobiegło na to z góry. - Trzymajcie się lewej strony! Trzymajcie się lewej strony! Byliśmy o jeden bieg schodów poniżej tego faceta i napór schodzących ludzi, którzy mieli jak najlepsze intencje, ale byli kompletnie zdezorientowani, sprawiał nam coraz większy problem. Wspinaliśmy się dopiero minutę czy dwie, a już ogarnęła mnie wściekłość. Przedzierałem się między ludźmi, przeskakiwałem po dwa stopnie, żeby zobaczyć, co się z tym gościem dzieje. Kiedy dotarłem na górę, zastałem tam wielkiego, krzepkiego strażaka. Nigdy wcześniej go nie widziałem. Było jasne, że robi, co może, by ewakuacja szła sprawnie. Przyciągnąłem jego uwagę i powtórzyłem: - Trzymając się prawej strony! Prawej! Na dodatek pomachałem prawą ręką, żeby do niego dotarło. (Po wiem wam szczerze, ledwo się powstrzymałem przed pokazaniem mu "pieprz się! "/ oczywiście środkowym palcem prawej ręki! ). Wciąż nie miałem pojęcia, co to za facet, ale on widział wyraźnie, że jestem wściekły. - Rozumiem, szefie - powiada, po czym odwraca się i dalej mówi ludziom, żeby trzymali się lewej strony. Co to za idiota? - pomyślałem. Na odcinku schodów poniżej tworzyło się coraz większe zamieszanie, ludzie schodzili sobie na wzajem z drogi i łapali jedni drugich, żeby się nie zderzać. Nerwy ich ponosiły - mnie też. Chwyciłem faceta za ramię. - Prawej strony, bracie! - wrzasnąłem. - Prawej! - Rozumiem - odpowiedział. - My wchodzimy na górę prawą stroną, oni schodzą na dół lewą. Dopiero kiedy wyjaśnił mi swoje rozumowanie, dotarło do niego, że to kompletny idiotyzm. Po prostu patrzyłem na niego, nie musiałem mówić ani słowa. Na jego twarzy pojawił się jednocześnie wyraz zażenowania własną głupotą i zrozumienia całej sytuacji. Zupełnie jakby w jego głowie zapaliła się nagle żarówka. Bez słowa odwrócił się do mnie tyłem i wreszcie zaczął mówić ludziom, że mają się trzymać prawej strony. To był drobny incydent i teraz wydaje mi się wręcz komiczny, ale wtedy byłem bliski szału. Wszystko trwało nie więcej niż trzydzieści sekund, lecz ostatnia rzecz, jakiej potrzebowałem, to zetknąć się z taką niekompetencją. Jak mi się wydaje, płynie z niego taka na uka: w naprawdę dramatycznej sytuacji nie można oczekiwać, że ludzie będą logicznie myśleć. Nawet my, strażacy, czasem coś pieprzymy - a niektórzy z nas częściej niż inni. Jeśli nic nie robisz, nigdy nie popełnisz błędu, ale też nigdy niczego nie dokonasz - a my, strażacy, dokonaliśmy wiele, nawet ci z nas, którym zdarza się coś spieprzyć. Gdy zbliżyliśmy się do dwudziestego pierwszego piętra, przyszło mi do głowy, że być może nie zdołamy się tam dostać z klatki schodowej. Ze względu na ograniczenia w dostępie do pewnych pomieszczeń nie na każde piętro można było wejść ze schodów; na każdym piętrze były drzwi, ale nie wszystkie dawały się otworzyć od zewnątrz z klatki schodowej. Z kolei ze względu na bezpieczeństwo pożarowe raz na cztery piętra drzwi muszą się otwierać od wewnątrz i od zewnątrz, więc gdy wbiegaliśmy na kolejne piętra, sprawdzałem drzwi. Otwierały się od wewnątrz, od strony pomieszczeń biurowych - o ile w ogóle się otwierały. Z klatki schodowej nie można było wejść na dwudziestym ani na dwudziestym pierwszym piętrze. Wbiegłem na dwudzieste drugie w nadziei, że może znajdziemy tam wewnętrzne schody, po których będziemy mogli zbiec z powrotem na dół na dwudzieste pierwsze. (Takimi wewnętrznymi schodami niekiedy łączono dwa piętra, gdy zajmowała je jedna instytucja). Jednocześnie moi chłopcy bębnili w drzwi, licząc na to, że wewnątrz znajdują się już jacyś strażacy lub inni ratownicy. Mieliśmy narzędzia i mogliśmy wyłamać drzwi bez trudu w nie więcej niż dwadzieścia sekund, ale nie sposób robić to na każdym piętrze po drodze. Dwóch chłopaków z halliganem może wywalić drzwi w mgnieniu oka, ale nawet tak krótkie działania by się sumowały, zajmując nam zbyt wiele czasu. Zanim zbiegłem, chłopcy ze 110 zastępu już znaleźli się w środku. Wszystkie te biura były takie same. Wszędzie komputery, setki komputerów. Biurka. Porozrzucane papiery. Zdjęcia rodzinne. Jestem takim facetem, że wszystko, co zobaczę, odciska mi się w pamięci, ale tam nie było czasu, żeby się przyglądać. Widziałem wszystko, lecz bardzo mało z tego pozostało mi w głowie. Szukałem ludzi. Rannych ludzi. Zagrożenia. Wszystko inne było tylko tłem. Prowadziliśmy poszukiwania szybko i systematycznie. Większość pięter zabudowana była wokół korytarza w kształcie litery T - z biurami na obwodzie. Dostaliśmy się do wnętrza z klatki schodowej C w południowo-zachodnim narożniku budynku. Poleciłem ludziom rozbiec się na wszystkie strony. Waliliśmy w drzwi, krzyczeliśmy. Nie sprawdzaliśmy każdej łazienki, każdej toalety, ale zadbaliśmy o to, żeby ewentualne ofiary świadome były naszej obecności. - Jest tu ktoś? - wrzeszczałem przez megafon. - Jest tu ktoś? W niecałą minutę przekonaliśmy się, że piętro jest czyste, więc wróciliśmy na klatkę schodową i ruszyliśmy w górę. Znów sprawdzaliśmy wszystkie drzwi po drodze i jeśli się otwierały, wtykaliśmy pod nie kliny, żeby się nie zamknęły. Na dwudziestym piątym byli już jacyś strażacy, więc drzwi zastaliśmy otwarte. Kiedy wbiegliśmy na korytarz, powiedziałem dowodzącemu nimi porucznikowi, że mieliśmy meldunek o uwięzionych tu ludziach. Jego ekipa przybyła w odpowiedzi na to samo wezwanie i przeszukała już całe piętro, więc zebrałem ludzi pod moim dowództwem, zastanawiając się. co robić dalej- To,- że nie zastaliśmy ludzi, których mieliśmy ratować, w żadnej mierze nas nie zdziwiło. Tak bywa w tej pracy, tak bywa podczas ewakuacji. Kto wie, w jaki sposób nadeszły te wezwania ratunku? Pewnie ktoś zadzwonił przez komórkę do żony czy męża, a małżonek wykręcił 911 i wezwał pomoc. Albo jakiś schodzący na dół pracownik biurowy zobaczył po drodze uwięzionych ludzi i zgłosił ich obecność w stanowisku dowodzenia w lob by. Liczył się fakt, że te piętra były czyste. Teraz trzeba było podjąć decyzję, co robimy dalej. Popatrzyłem na moich chłopaków ze 110 zastępu i podjąłem decyzję. Wiedziałem, że jedna z podstawowych zasad podczas pożaru wysokościowców to trzymać się razem w grupie. Wiedziałem również, że poruszałem się w tempie najbardziej powolnego z ich ludzi. Nie chcę powiedzieć, żebym miał cokolwiek przeciw tym fantastycznym strażakom ze 110 zastępu, ale miałem lżejszy ekwipunek, byłem w świetnej formie i miałem pewność, że szybciej dotrę na piętro objęte pożarem, jeżeli pobiegnę sam. Straż pożarna pod wieloma względami przypomina wojsko; twój zastęp jest twoim partnerem; wchodzicie razem i wychodzicie razem, zabierając ze sobą swoich rannych. Ta zwartość ma zasadnicze znaczenie podczas pożaru - u diabła, w każdej niebezpiecznej sytuacji - ale z drugiej strony miałem świadomość, że idąc sam, zyskam na czasie. Gdyby to były chłopaki z mojego batalionu, gdyby łączyła nas wspólna historia, zapewne czułbym się inaczej, ale wtedy moją pierwszą myślą było ruszyć dalej bez nich. Sam mogłem wbiec po tych schodach jak rączy jeleń. Każdy z chłopaków ze 110 zastępu miał dwadzieścia lub więcej kilogramów ekwipunku na grzbiecie. Poza tym mieli ze sobą porucznika, który z powodzeniem mógł nimi dowodzić i utrzymać zastęp razem. - Poprowadź ludzi dalej - powiedziałem do niego. - Zobaczymy się na górze. Skinął głową, jakby tego właśnie się spodziewał. Pobiegłem w górę. Z miejsca zacząłem wyprzedzać innych strażaków, biegnąc między nimi slalomem i przeskakując po dwa stopnie. Byłem kulą energii. Nie mówię tego, żeby się chwalić, ale żeby pokazać, jak było. Powód był oczywisty. Faceci, których mijałem, wspinali się po schodach z lobby. Ja wjechałem windą na szesnaste piętro, więc nie byłem zmęczony. Wiedziałem, że za piętnaście, dwadzieścia pięter będę się poruszał dużo wolniej. Cholernie żałowałem, że musiałem się rozstać ze 110 zastępem, ale jeszcze bardziej bym żałował, gdybym z nim został. I nie byłem sam. W budynku było wielu pojedynczych strażaków, facetów, którzy schodzili ze służby, szukających swoich zastępów albo dołączających do innych. To nie był typowy pożar wysokiego budynku, bo dosłownie na każdym piętrze byli strażacy. Zawsze był ktoś, kto mógł cie osłaniać, jeśli byłoby to konieczne, i przez tę krótką chwilę, gdy myślałem o całej sytuacji, doszedłem do wniosku, że zrobię więcej dobrego, jeśli sam pospieszę na piętro opanowane przez ogień, niż jeżeli będę ciągnął ze sobą cały zastęp. Co kilka pięter sprawdzałem, czy drzwi na korytarze pomieszczeń biurowych się otwierają. Czasem się otwierały, czasem nie. Kiedy się nie otwierały, waliłem w nie przez chwilę, by się upewnić, czy po drugiej stronie nikogo nie ma. Gdy dawały się otworzyć, wtykałem głowę, żeby się zorientować, czy na korytarzach i w biurach coś się dzieje, i żeby znaleźć coś, czym mógłbym zablokować drzwi, żeby się nie zatrzasnęły. Niekiedy widziałem strażaków albo pracowników innych służb ratowniczych, a od czasu do czasu jakiegoś cywila, ale ludzie z tych pięter zostali już ewakuowani. Świetnie wiedziałem, że potrzebna jest pomoc na górnych piętrach - od uderzenia pierwszego samolotu upłynęła już niemal godzina i ci, którzy nie zginęli wskutek uderzenia i wśród płomieni, prawdopodobnie podusili się już w dymie, ale na pewno wciąż mogli tam być jacyś żywi ludzie. Dotarłem na trzydzieste piąte piętro - przebiegłem dziesięć pięter w niecałą minutę. Kiedy człowiek pędzi sam jak ja, z małym obciążeniem i jest w stosunkowo dobrej formie, łyka te piętra jak nic. Czułem, że mogę się tak wspinać w nieskończoność. Na trzydziestym piątym piętrze zauważyłem otwarte drzwi, więc wbiegłem na korytarz obok szybów wind i spostrzegłem, że jest tam spory ruch. Tak się złożyło, że zebrało się tam może ze trzydziestu, czterdziestu pracowników służb ratowniczych czekających na zadania. Głównie strażaków. Było także kilku policjantów i jeden czy dwóch funkcjonariuszy z Zarządu Portu. Niektórzy z nich dotarli na wyższe piętra i zostali tu odesłani; inni zatrzymali się w drodze na górę i czekali na rozkazy. Dostrzegłem znajome twarze, zagadnąłem jakichś chłopaków, co robili, co znaleźli, co słyszeli. Nie chciałem tracić tu czasu, ale musiałem się zorientować w sytuacji. I wtedy to się stało. Ogłuszający, przyprawiający o mdłości hałas. Huk, jakiego nikt z nas dotąd nie słyszał. Jak trzęsienie ziemi połączone z łoskotem wywołanym przez pędzące stado bydła i tysiąc pociągów, które wypadły z szyn. Wszystko naraz. I wszystko to zmierzało wprost ku nam. Odwrót Ludzie znajdujący się o kilka kilometrów od WTC słyszeli huk, jaki towarzyszył zawaleniu się południowej wieży World Trade Center, i określili go jako "potworny", "ogłuszający", porównywali do grzmotu, więc możecie sobie wyobrazić, co było słychać w sąsiednim budynku. Nie chciałem myśleć, jak to było w środku, co słyszały te biedne dusze uwięzione wewnątrz w chwili, gdy wieżowiec się walił, ale o tym myślałem. Południowa wieża zawaliła się w dziesięć sekund, co - według moich rachunków - znaczy, że skoro byliśmy na trzydziestym piątym piętrze, trwało to około sześciu i pół sekundy, nim łoskot do nas dotarł, moment, gdy nas mijał, i kolejne trzy i pół sekundy, kiedy oddalał się od nas, zmierzając do ziemi. Może się to wydawać dzieleniem włosa na czworo, ale dla mnie było ważne, żeby zrozumieć przebieg wydarzeń w czasie, złożyć wszystkie te chwile na powrót w spójną całość. Czułem, że muszę wiedzieć, co działo się z nami z każdym łyknięciem zegara, co znaczyła każda sekunda i ile nas kosztowała. Tak czułem wtedy i tak czuję teraz, kiedy o tym myślę. Kto wie, czemu chwytamy się najdrobniejszych szczegółów naszego życia, dlaczego czepiamy się najdziwniejszych strzępków informacji, jakby tkwiła w nich jakaś wskazówka? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, ale z jakiegoś niejasnego powodu przypisuję liczbom składającym się na ten odcinek czasu kluczowe znaczenie. Oczywiście te liczby były interesujące, teraz zbieram je jak strzępki świadectwa, które razem mogą się złożyć na jakiś wynik. Wtedy wydawało się, że to trwa dłużej niż dziesięć sekund. O wiele dłużej. Trzydzieści, może czterdzieści sekund, a to sporo, gdy dzieje się coś przerażającego, a człowiek nie wie, co to takiego. W ciągu tych dziesięciu sekund było dość czasu, żeby przemyśleć każdą możliwą ewentualność, każdą możliwą przyczynę i skutek, każdą cholerną rzecz, jaką tylko można przemyśleć. Jest w tym kolosalna ironia, że w takiej chwili jak wówczas człowiek ma mnóstwo czasu, żeby o wszystkim myśleć, a zarazem nie ma dość czasu na wykonanie najmniejszego ruchu. Jednocześnie masz naraz cały czas na świecie i nie masz ani chwili. Badacze ludzkiego zachowania mają własne określenie na tę krótką chwilę niezdecydowania, na ten moment, gdy człowiek nie może wybrać, jaki ma być jego następny ruch w krytycznej sytuacji; nazywają ją odruchem walki lub ucieczki. My, strażacy, zgłębiamy to, ucząc się panować nad naszymi odruchami i reakcjami w chwilach szczególnego napięcia. Albo przynajmniej je rozumieć. To odruch starszy niż rodzaj ludzki. Idziesz przez las albo zajmujesz się swoimi sprawami i nagle na twojej drodze staje niedźwiedź albo tygrys szablozębny. Instynkt samozachowawczy mówi nam, że mamy dwa wyjścia: zostać i walczyć z bestią albo zawrócić i uciekać. Fascynuje mnie myśl, że wybieramy jedno z dwojga, właściwie bez zastanowienia. Decyzja zapada w mgnieniu oka, czysto instynktownie. Jest kwestią osobowości i perspektywy. Dopóki ten moment nie nastąpi, człowiek nie wie, co wybierze. W jednej chwili oceniasz swoje szansę. Patrzysz na tygrysa i natychmiast decydujesz, co będzie lepsze - uciekać do najbliższej jaskini, czy może stawić czoło bestii. Jak myślę, jest jeszcze trzecie wyjście - zakryć twarz dłońmi i zginąć - ale my, strażacy, odrzucamy je jako absurdalne; może w naturze niektórych ludzi leży bierne przyjmowanie tego, co nie sie im los, ale nie w naszej naturze, więc nawet o nim nie rozmawiamy. I tak - powoli - minęło te dziesięć sekund, wraz z nimi przenikający mrozem do szpiku kości huk, a z nim strach przed niepojętym, straszliwym końcem. Po chwili wieża przestała się trząść. Nikomu nic się nie stało; wszyscy wciąż staliśmy na nogach. Zadziałał instynkt - walcz lub uciekaj! - tylko że tu trzeba było więcej czasu, żeby połapać się w sytuacji. To, co nas spotkało, było bardziej skomplikowane od spotkania z tygrysem szablozębnym. Łoskot ucichł, drżenie ustało, ale my wciąż nie mieliśmy pojęcia, jakie zagrożenie objawiło się przed chwilą i co może oznaczać. Naszym pierwszym zadaniem było rozpoznanie sytuacji. Na kanale taktycznym dotarł do nas komunikat o zawaleniu się południowej wieży, ale na kanale dowodzenia nie podano żadnych informacji, wyjaśnień ani dyrektyw; nikt nie był naszymi oczami i uszami na ze wnątrz budynku, więc jakoś pozbieraliśmy myśli i zaczęliśmy się zastanawiać, co robić dalej. Teraz, kiedy o tym myślę, wydaje mi się zadziwiające, że żaden z nas nie wpadł na pomysł, by pobiec do pomieszczeń, których okna wychodziły na południe, i przekonać się na własne oczy, co się stało. To zdumiewa każdego, komu o tym opowiadam. A jednak - czego nie potrafię należycie opisać ani nawet samemu zrozumieć - coś takiego nie przyszło nam do głowy. Tak, byliśmy o kilka kroków od szczątków okien, z których mogliśmy wszystko zobaczyć, ale chyba po prostu nie wydawało się nam to w tej chwili ważne. Mieliśmy pilniejsze sprawy. A poza tym upadek południowej wieży sprawił, że w powietrze wzbiły się takie kłęby dymu, popiołu i pyłu z pokruszonego betonu, że wyglądając przez okna, nie zobaczylibyśmy nic. Stopniowo wszystkie spojrzenia zwróciły się na mnie. Wszyscy czekali na decyzję, jaki będzie nasz następny ruch. Byłem dowódcą batalionu - wystarczyło spojrzeć na moje ubranie ochronne - i na tym piętrze najwyższy stopniem. Wszyscy przywykliśmy do wykonywania rozkazów przełożonych i ci ludzie oczekiwali po mnie, że podejmę jakąś decyzję; instynkt im mówił, że powinni zdać się na mnie, a ja nie miałem czasu, żeby kierować się czymkolwiek poza intuicją. Radiotelefon nie działał, nie mieliśmy żadnych konkretnych informacji, tylko nagi, przerażający fakt - południowa wieża World Trade Center legła w gruzach. Byliśmy całkowicie pewni, że budynek, w którym się znajdujemy, również się zawali. I to już wkrótce. Bomba. Kolejna eksplozja. Uderzenie kolejnego samolotu. Byliśmy bezbronni. Bardziej niż przed kilkoma minutami. Bardziej, niż nam się wydawało. Tak myślałem w tej chwili i jeszcze myślałem o tym, że być może jedynymi żywymi ludźmi w północnej wieży byli pracownicy służb ratowniczych, tacy jak ci strażacy wokół mnie. Zrozumcie, minęło ponad siedemdziesiąt minut po uderzeniu pierwszego samolotu, więc musiałem przyjąć, że nawet najwolniej poruszający się pracownicy biurowi są już poniżej trzydziestego piątego piętra, gdzie się obecnie znajdowaliśmy. Nie mogłem sobie wyobrazić, żeby przy takim ogniu i przy takich ilościach zabójczego dymu ktokolwiek jeszcze żyje powyżej piętra opanowanego przez pożar. Nie mogłem sobie także wyobrazić, żeby ktokolwiek z wyższych pięter - sponad piętra opanowanego przez ogień - zdołał bez pomocy przedostać się na dół. W tej chwili najbardziej zagrożone było życie strażaków, policjantów i innych pracowników służb ratowniczych, nie miałem co do tego żadnych wątpliwości i im dłużej o tym myślałem, tym bardziej oczywiste było dla mnie, że muszę tych ludzi stąd wyprowadzić. Ja, Rich Picciotto, z 11 batalionu. Nikt nie mógł podjąć za mnie decyzji. W chwili gdy zawaliła się południowa wieża, z samotnika pędzącego na piętro opanowane przez ogień stałem się najwyższym stopniem oficerem w najbliższej okolicy. I tyle. Wedle tego, co wiedziałem, byłem najwyższym stopniem oficerem na najwyższym piętrze najwyższego budynku, jaki jeszcze stał w Nowym Jorku. Wyżej nie było już nikogo, co znaczyło, że naraz znalazłem się w zupełnie nowej roli. Pamiętacie piosenkę Johna Mellencampa? When Ifight authority, authońty always wins (Kiedy walczę z władzą, władza zawsze wygrywa). To historia mojego życia, ja wciąż walczę, a tam i wtedy sam stałem się władzą. A moim jedynym przeciwnikiem była ta beznadziejna sytuacja. Muszę wam powiedzieć, że niełatwo było podjąć tę decyzję i byłem naprawdę wściekły, że to na mnie spadło. Ale pozwólcie, że sformułuję pierwszą część tego zdania inaczej. Nie można było podjąć innej decyzji, lecz bardzo ciężko było wziąć ją na siebie. Rozpaczliwie, gorączkowo starałem się znaleźć na kanale dowodzenia kogoś wyższego stopniem, kto oceniłby sytuację i wydał rozkaz, ale bez skutku. Nie chodziło mi o to, żeby zepchnąć ciężar decyzji na kogoś innego, ale o to, żeby pozostać w zgodzie z protokołem. W wydziale byli dowódcy wyżsi stopniem, choć nawet ja musiałem przyznać, że nikt nie był bliżej pierwszej linii wydarzeń, nikt nie miał lepszej pozycji, żeby podjąć decyzję o ewakuacji. W nowojorskiej Straży Pożarnej było około pięćdziesięciu do wódców oraz zastępców dowódców rejonów operacyjnych i dzie sięciu dowódców sztabu akcji, lecz nie potrafiłbym ocenić, jak wielu z nich znajdowało się na miejscu. A nawet jeśli byli w okolicy, kto, u diabła, mógł wiedzieć, gdzie się znajdują w stosunku do tego budynku albo jak wielu z nich jeszcze żyje po zawaleniu się południowej wieży? (Dawno temu, nim nasz komisarz zredukował załogę, żeby za oszczędzić kilka centów, było siedemdziesięciu pięciu dowódców jednostek i dwudziestu pięciu dowódców sztabu akcji, ale to inna historia). Naturalnie, każdy strażak mógł podjąć decyzję o ewakuacji, ale jest pewna wygoda w świadomości, że ten ruch został uprawomocniony przez górę. Przejście od działań ratowniczych do odwrotu to ogromna zmiana. Zarówno w teorii, jak i w praktyce oznacza ona przejście od sytuacji, w której kilkuset ludzi wspina się coraz wyżej, w kierunku piętra opanowanego przez pożar, do sytuacji, w której kilkuset ludzi schodzi w dół. To jak przypływ i odpływ; masa wody podąża w jedną stronę, a potem nagle zmienia kierunek i płynie z nawrotem. Walczyć czy uciekać? - nie myślałem w tei chwili. W naszej sytuacji nie można było mówić o ucieczce, nie z trzydziestego piątego piętra, ale jednocześnie nie było już o co walczyć. Było mało prawdopodobne, że moglibyśmy jeszcze wielu ludzi uratować, poza nami samymi, a jeśli nawet myliłem się, to wiedziałem, że w pewnych sytuacjach trzeba myśleć o poświęceniu niewielu po to, by ocalić wielu. Było jasne - lub może powinienem powiedzieć bardzo prawdopodobne, że to jedna z takich sytuacji. I tak zrobiłem, co musiałem zrobić. Uniosłem radiotelefon do ust i zarządziłem ewakuację północnej wieży. Prawdopodobnie była wtedy 10:01, z dokładnością do kilku sekund. Nie patrzyłem na zegarek, ale nie mogło być więcej niż minuta po zawaleniu się południowej wieży. - Wychodzimy! - wrzasnąłem. - Rzućcie maski! Rzućcie sprzęt! Rzućcie wszystko! To ewakuacja! Wynosimy się stąd! Pobiegłem z korytarza przed windami do każdej z trzech klatek schodowych i krzyczałem przez megafon w górę i w dół: - Wychodzimy! Wychodzimy! Tu Straż Pożarna! Ewakuujemy się! Wychodzimy! Wychodzimy! Wychodzimy! Podałem ten rozkaz również na kanale dowodzenia, ale jak już mówiłem, nasze radiotelefony nie działały dobrze, więc nie miałem pojęcia, kto mnie słyszy na drugim końcu. W każdym razie chłopcy wokół słyszeli. Rzucali ekwipunek i zaczynali się zwijać. To był uporządkowany, ale zdecydowany odwrót. W wydziale mówi się "dupy i łokcie". Wyobrażać sobie kogoś, kto ucieka z płonącego budynku - co widać z dołu? Dupy i łokcie, nie? No więc tak się u nas mówi na pospieszny gorączkowy odwrót. W WTC to nie były "dupy i łokcie". To był zespół doskonale wyszkolonych, zahartowanych zawodowych ratowników wykonujących rozkazy. Nie było gorączkowego pośpiechu. Przeciwnie, kilku chłopaków chciało ratować sprzęt, sądząc, że równie dobrze mogą się zabrać z ekwipunkiem jak bez niego, ale wybiłem im to z głowy. Powiedziałem, że jeżeli budynek się nie zawali, będziemy mogli później wrócić po maski, narzędzia i dodatkowe butle; ale jeżeli ma się zawalić, z pewnością nie trzeba nam dodatkowego obciążenia, które opóźniałoby odwrót. Nawet teraz, gdy na to patrzę z dystansu, jest w tym słowie coś, co mnie wkurza. Odwrót. Normalnie w moim słowniku nie ma na nie miejsca. Jeśli chodzi o odruch "walcz albo uciekaj", o którym pisałem wcześniej, jestem za walką. Na całego, całym sobą, cały czas. Bez żadnych wahań. Ale tu chodziło o coś więcej niż tylko o mnie. Jeśli jeszcze mogliśmy znaleźć kogoś żywego na którymś z górnych pięter, to z drugiej strony musiałem wziąć pod uwagę dużo większe praw dopodobieństwo, że kilkuset strażaków z dolnych pięter nie zdąży opuścić budynku. Nie mieliśmy innego wyjścia, musieliśmy skapitulować, poddać budynek po to, żeby ratować własną skórę. Nie zrozumcie mnie źle, nie wątpiłem w słuszność mojej decyzji, ale nie mogłem uwolnić się od poczucia, że zostawiam za sobą kogoś na tych stu dziesięciu piętrach nad nami. Czułem się wtedy tak, jakbym kapitulował. Nigdy wcześniej nie zostawiłem nikogo za sobą w płonącym budynku, a na mojej decyzji o ewakuacji zaważyło po prostu przeświadczenie, że niepodobieństwem jest, byśmy znaleźli jeszcze kogoś żywego - po tak długim czasie od katastrofy i w tak wielkim budynku. To było jak szukanie igły w płonącym stogu siana, a jednak, gdybym był sam, pewnie bym szukał dalej. Ale nie byłem sam. Były ze mną setki strażaków, policjantów i pracowników ekip ratowniczych Zarządu Portu i pogotowia ratunkowego. Ich rodziny modliły się o bezpieczny powrót ojców i synów do domu. Cały świat na nas patrzył. Uniosłem megafon i dałem hasło do odwrotu, wykrzykując w górę i w dół klatek schodowych i na korytarzach rozkaz ewakuacji. Wydałem również rozkaz odwrotu na obu kanałach. Ściśle rzecz biorąc, zerwałem z piersi najbliższego strażaka radiotelefon nastawiony na kanał taktyczny, co wydało mi się bardziej skuteczne niż przestawianie kanałów na moim radiotelefonie, i rzuciłem rozkaz odwrotu do niego i do nadajnika na własnej piersi na kanale dowodzenia. Nikt nie zakwestionował mojego rozkazu. Nikt nie powiedział: "Ej, szefie, wciąż mamy tu coś do zrobienia". Ludzie po prostu porzucali ekwipunek, odwracali się i ruszali w kierunku schodów. Mniej więcej minutę po tym, jak zarządziłem ewakuację, przez szum na kanale dowodzenia usłyszałem autorytatywny głos. - Kto wydał rozkaz ewakuacji? Cholera! Właśnie spieprzyłem sprawę! - pomyślałem. Uświadomiłem sobie, że moja kariera jest skończona. Ktokolwiek mówił na kanale dowodzenia, jasne było, że jest naprawdę wkurzony i wtedy pomyślałem sobie, jaka to poważna sprawa - podjąć decyzję o ewakuacji w robocie o takiej skali. Najpoważniejsza decyzja, jaką podjąłem w ciągu dwudziestu ośmiu lat pracy, i zaledwie minutę później ktoś z góry odzyskał słuch i mowę. Przełączyłem radiotelefon na nadawanie. - Batalion 11 do stanowiska dowodzenia! - krzyknąłem. - Tu Picciotto, szef 11 batalionu. To ja wydałem rozkaz ewakuacji. Nie otrzymałem odpowiedzi, więc uznałem, że dowódca, który kwestionował moją decyzję, nie usłyszał odpowiedzi. Z naszymi gównianymi radiotelefonami miewamy kłopoty, zwłaszcza w wysokościowcach. Bywa, że komunikacja działa tylko w jedną stronę. Czasem słyszysz, ale ciebie nie słyszą. Czasem możesz nadawać, ale sam nie słyszysz. A czasem to cholerstwo w ogóle nie działa. Chciałem przyznać się do autorstwa swojego rozkazu, ponieść wszelkie konsekwencje. Podjąłem decyzję. Wtedy uważałem ją za właściwą i teraz także uważam, że była właściwa. Ale mimo to, kiedy dotarł do mnie ten samotny głos, poczułem się, jakby mnie wezwano na dywanik do szefa. Muszę tu wspomnieć, że nie zawsze żyłem w zgodzie z przełożonymi. Miałem opinię człowieka kłótliwego w stosunkach z administracją, podejmującego decyzje, które nie zawsze uwzględniały tak zwane wymogi realiów czy postrzeganie straży pożarnej przez opinię publiczną, więc byłem przyzwyczajony do połajanek. Zwykle chodziło o głupoty, ale nigdy nie cofałem się przed walką. Zawsze walczyłem o swoich ludzi, wyrażałem sprzeciw wobec przypadków niesprawiedliwego traktowania czy głupoty. Moje ostatnie starcia dotyczyły obcinania naszego budżetu, redukcji kadr i przestarzałego sprzętu. Nieustanne obcinanie kosztów przez naszą obecną administrację sprawiało, że my - szeregowi strażacy - czuliśmy, że administracja wyżej ceni sobie groszowe oszczędności niż ludzkie życie, a ja nigdy nie siedziałem cicho. Kiedy widziałem, że wciska się kit, zawsze zwracałem na to uwagę i dbałem o to, by inni także dostrzegli, że to kit. Potrafiłem być dobrym żołnierzem, ale potrafiłem także być prawdziwym cierniem w boku i dlatego, kiedy podałem swoje personalia, kiedy przyznałem się do autorstwa swojej decyzji, miałem świadomość, że może na mnie spaść surowa kara. Kiedy walczę z władzą, władza zawsze wygrywa, nie? Ci faceci z góry zawsze szukali okazji, żeby mnie zdegradować, przenieść mnie poza Manhattan, załatwić mnie jakoś; to było, jakbym miał na grzbiecie środek tarczy strzelniczej - byłem łatwym celem. Wciąż jednak nie było odpowiedzi, więc kontynuowaliśmy ewakuację. Moment później usłyszałem inny głos na kanale dowodzenia, który polecił nam czekać na rozkazy. Przez jakieś piętnaście sekund wszyscy, to znaczy wszyscy w zasięgu mego wzroku - jakichś dwudziestu strażaków na trzydziestym piątym piętrze - staliśmy w miejscu, chociaż wyobrażam sobie, że podobnie wyglądało to na wszystkich piętrach, gdzie działały radiotelefony. Ta chwila, kiedy nas tak nagle zatrzymali wszystkich na moment, była jak jakaś dziwna odmiana administracyjnego berka "nieruchomy-niemowa", ale zanim zdążyłem się naprawdę wkurzyć, włączył się dowódca sztabu akcji i polecił nam kontynuować ewakuację. Obojętne przed czyją kulą chciałem się uchylić, i tak poszła bokiem. Bardzo szybko ustaliłem porządek, w jakim sprawdzałem piętro po piętrze, poczynając od trzydziestego piątego. Kiedy zacząłem, najbliżej miałem do klatki schodowej C, więc tamtędy właśnie zszedłem niżej. Jak już mówiłem, klatka schodowa C znajdowała się w południowo-zachodnim narożniku budynku; klatka schodowa A znajdowała się narożniku południowo-wschodnim; klatka schodowa B pośrodku. Układ korytarzy był na większości pięter taki sam; opisywałem go już, ale powtórzę, żeby wszystko było jasne. Główne korytarze tworzyły literę T z klatkami schodowymi w za kończeniach kreski poprzecznej i klatką schodową B w dolnym końcu pionowej. Od głównych korytarzy odchodziły boczne i za leżnie od tego, czy piętro wynajmowała jedna czy więcej firm, układ pomieszczeń był zamknięty lub otwarty. Przez "otwarty" rozumiem, że można było ogarnąć wzrokiem wnętrze biura podzielonego co najwyżej szklanymi ścianami, przez "zamknięty" - tradycyjny układ, z wyodrębnionymi pokojami i korytarzami tak podobnymi do siebie, że jedno piętro od drugiego można odróżnić wyłącznie po oznakowaniu na ścianach i drzwiach. Na niektórych piętrach układ był tak dalece "otwarty", że właściwie nie było na nich osobnych pokoi i korytarzy. Tak więc układ był zróżnicowany, ale moja zasada postępowania wszędzie była taka sama. Przyjąłem następującą procedurę: zaczynałem od klatki schodowej C i biegłem korytarzem do klatki schodowej A, waląc po drodze w drzwi biur i wzywając wszystkich przez megafon do opuszczania pomieszczeń. W klatce schodowej A wbiegałem kilka stopni w górę i wykrzykiwałem przez megafon polecenie ewakuacji, potem zbiegałem kilka stopni w dół i krzyczałem w dół, po czym wracałem na korytarz do miejsca, skąd odchodziła nóżka litery T, i biegłem do klatki schodowej B, waląc po drodze w drzwi i powtarzając polecenie opuszczania pomieszczeń. W klatce schodowej B powtarzałem to samo, co robiłem w klatce schodowej A i wracałem korytarzem do punktu wyjścia, czyli do klatki schodowej C. W ten sposób sprawdzałem piętro po piętrze. Kiedy o tym opowiadam, może się wydawać, że to trwało długo, ale gdy człowiek jest w dobrej formie i bez obciążenia, jak to było ze mną, może obiec w ten sposób całe piętro w czterdzieści do pięćdziesięciu sekund. Kiedy wracałem do klatki schodowej C, wciąż była pełna pracowników ekip ratowniczych. Schodzili powoli, bo schody były bardzo wą skie, zwłaszcza gdy wypełniła je gromada potężnie zbudowanych mężczyzn w ubraniach ochronnych, więc naprawdę nie traciłem czasu, przebiegając w taki sposób każde piętro. Z piętra na piętro to przyspieszałem, to zwalniałem, to przyspieszałem, to znów zwalniałem. Także trzydziestego piątego nie opuściłem od razu. Na wyższych piętrach było sporo rozproszonych ludzi, więc czekałem, dopóki nie nabrałem pewności, że wszyscy wyszli. Ruszyłem dopiero, kiedy napływ strażaków i innych ratowników na trzydzieste piąte piętro zwolnił. Dopóki byli na klatkach schodowych, czułem, że postępuję w porządku, schodząc na dół. Zakładałem, że ci, którzy są powyżej mnie, wkrótce mnie miną, podczas gdy będę przebiegał kolejne poziomy, żeby je sprawdzić. Do jakiegoś trzydziestego pierwszego piętra wszystko szło gładko. Nie jestem pewny, czy było to dokładnie trzydzieste pierwsze, bo większość poziomów niczym się od siebie nie różniła, ale spraw dziliśmy jakieś cztery piętra, kiedy w pobliżu klatki schodowej B wydarzył się drobny incydent. Była tam grupka strażaków i funkcjonariuszy z Zarządu Portu zebranych wokół faceta w średnim wieku, pochodzącego z Bliskiego Wschodu. Facet był ubrany w przyzwoity garnitur i miał przyzwoitą teczkę. Kiedy podszedłem bliżej, zorientowałem się, że doszło do szamotaniny. - Co tu się dzieje, u diabła? - spytałem. Nie potrzebowałem megafonu, żeby wyrazić moją pogardę dla tych ludzi, którzy nie dość szybko schodzili w dół. Podczas pracy potrafię być nieprzyjemny, kiedy lekceważy się moje rozkazy albo gdy czuję, że narażamy się na niepotrzebne ryzyko, a to była właś nie jedna z takich sytuacji. W czasie akcji nie lubię niespodzianek i jasno dałem to po sobie poznać. - Wszystko pod kontrolą, szefie - odpowiedział jeden ze strażaków. - Aresztowali go. Skinieniem głowy wskazał dwóch funkcjonariuszy z Zarządu Portu stojących pośrodku grupy. Jak się szybko zorientowałem, jeden ze strażaków, który był kiedyś policjantem, wyczuł, że z tym facetem jest coś nie tak. Chodziło mu o jego strój i teczkę, o to, że wciąż był tak wysoko, mimo że już tyle czasu upłynęło od uderzenia pierwszego samolotu. W tym momencie w naszych radiotelefonach roiło się od spekulacji dotyczących odpowiedzialnych za ten atak terrorystyczny i widok faceta, ponad wszelką wątpliwość po chodzącego z Bliskiego Wschodu, budził podejrzenia. Równie dobrze zresztą można było uznać, że ten porządnie ubrany pracownik biurowy zwracał na siebie uwagę nie ze względu na swoją rasę, tylko po prostu dlatego, że był bez munduru. Najzwyczajniej w świecie na wysokich piętrach pozostali w tej chwili wyłącznie umundurowani pracownicy służb ratunkowych i obecność cywila mogła wzbudzić niepokój. Tak czy inaczej ten strażak, dawny po licjant, zawołał dwóch funkcjonariuszy z Zarządu Portu i razem uznali, że skoro ten facet wciąż pozostaje na jednym z górnych pięter, na pewno nie ma dobrych zamiarów. Poza tym niósł teczkę, w której mogła być bomba. Kiedy tam trafiłem, sprawdzając, czy na piętrze nikt nie został, "podejrzany" był zakuty w kajdanki i płakał jak dziecko. Zapewniał, że nic złego nie zrobił - oczywiście prawdziwy terrorysta gadałby dokładnie to samo! - ale według mnie płakał ze strachu, że zginie, gdy budynek się zawali. Pomyślałem, cholera, skoro tak się boi śmierci, to czemu tracił cenne chwile, zamiast rwać na dół? Od uderzenia pierwszego samolotu upłynęło już zbyt wiele czasu, żeby ktoś zaczął teraz nagle panikować. Niemniej jednak nie było powodu, żeby opóźniać ewakuację, ani nie było powodu, żeby ten facet miał wypłakiwać oczy przez pozostałe trzydzieści jeden pięter, więc popędziłem ich wszystkich dalej naprzód. Skoro chcą go zakuć w kajdanki, to niech go zakuwają, pomyślałem, ale po co tu dłużej siedzieć? Później się ustali, czy jest winny, czy niewinny. Albo się nie ustali, nie moja sprawa i kiedy patrzyłem, jak dwóch funkcjonariuszy z Zarządu Portu wyprowadza tego porządnie ubranego faceta z rękami skutymi za plecami, zastanawiałem się, jakie to dziwne - stać w obliczu kolosalnej, trudnej do pojęcia katastrofy i jednocześnie zajmować się takimi pierdołami. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ten człowiek zawinił wyłącznie swoją głupotą i guzdralstwem, oto jednak eskortowaliśmy go na dół zalanego łzami, walcząc z własnym lękiem przed tym, co miało nadejść - zarówno tu, wewnątrz tego budynku, jak i na zewnątrz, na całym świecie. Zdumiony pokręciłem głową; upłynęła zaledwie godzina od pierwszego ataku, a już ogarniała nas panika. Znów zeszliśmy kilka pięter w dół bez żadnych opóźnień, mniej więcej na dwudzieste dziewiąte piętro, kiedy dotarłem do kolejnego punktu etapowego. Właściwie zresztą nie tyle był to punkt etapowy, ile grupa jakichś dziesięciu strażaków, która zatrzymała się na chwilę. W pierwszym momencie pomyślałem, że chłopaki po prostu chcieli odpocząć. Niektórych znałem z nazwiska albo z widzenia, więc zacząłem ich popędzać. Jeden czekał na kolegę z zastępu, ale zapewniłem go, że tamten facet jest już na dole. Pomyślałem, że to kłamstwo oszczędzi mu niepokoju, a nikomu nie zrobi krzywdy i może ustrzec wszystkich nas przed niebezpieczeństwem. Widzicie, wbiłem sobie do głowy, że będę schodził ostatni - można by powiedzieć, że jak najbardziej dosłownie stałem za swoją decyzją o ewakuacji - więc gdybym pozwolił, żeby ten strażak czekał na swego towarzysza, musiałbym czekać razem z nim. Nie zostawiłem nikogo za nami, więc powiedziałem, mu, że słyszałem przez radio telefon, jakoby tego faceta widziano na niższym piętrze. Nawet przy użyciu drobnych kłamstw i wybiegów niekiedy trudno było skłonić chłopaków, żeby schodzili na dół. Wszyscy na kogoś czekali - na swych szefów, poruczników, braci strażaków - i nie uśmiechało im się wycofywać bez nich. Byli także policjanci czekający na swoich partnerów i przynajmniej jeden funkcjonariusz z Zarządu Portu czekający na swego szefa. Później słyszałem, że jeden z dowódców faktycznie odesłał swoich ludzi na dół, a sam został, jakby miał czekać na jednego ze swoich ludzi, tylko że zamiast czekać, schował się w jakimś biurze, zapalił papierosa i tak siedział. Tę historię słyszałem później i nie potrafię powiedzieć na pewno, czy jest prawdziwa, czy nie, w każdym razie ludzie mówili, że ten facet miał kupę osobistych problemów, które doprowadziły go do tej decyzji. Miał kłopoty zdrowotne i małżeńskie, problemy z pieniędzmi... całą kupę zmartwień. Z tego, co słyszałem, wynika, że po prostu za dużo się na tego biedaka zwaliło. Pewnie doszedł do wniosku, że przyszła na niego pora, zamknął się w opuszczonym biurze i czekał, bo chciał odejść na własnych warunkach. Jeszcze raz powtarzam, że nie wiem, czy to prawda, czy po prostu jedna z legend, jakie narosły wokół całej katastrofy. Wspominam tu tę historię, żeby dać lepszy obraz tego, co się z nami działo, gdy schodziliśmy z wieży. Żaden z nas nie chciał pokazać po sobie, że ma ochotę zmykać w pośpiechu, a nawet, jak mi się wydaje, wielu było takich, którzy gotowi byli nie ustępować i brnąć naprzód na piętro ogarnięte przez ogień, mimo że nie mogło to przynieść nic dobrego. Poza tym w każdej grupie ludzi są tacy, którzy mają różnego rodzaju problemy w życiu osobistym. Jeżeli wziąć to wszystko pod uwagę, trudno się dziwić, że znalazł się ktoś, kto był gotów zostać i czekać na swój koniec. Trochę jak ci muzycy na pokładzie "Titanica", którzy grali, gdy statek tonął, bo wiedzieli, że nie mają nic lepszego do zrobienia, jak pogodzić się z losem i do końca trzymać fason. Opisuję to tu, żeby pokazać, w jak różnych nastrojach schodziliśmy w dół. Nie mam dowodów na prawdziwość tej historii, ale też nie mam powodów, żeby w nią wątpić, więc ją tu przytaczam. Mogę też przytoczyć historię o tym, jak natknąłem się podczas ewakuacji na ostatniego zdrowego, w pełni sił cywila - dobrze ubranego faceta, który siedział przy biurku i jak szalony tłukł w klawisze komputera. Zauważyłem go z korytarza i w pierwszej chwili wydało mi się, że mam halucynacje. To było chyba na dwudziestym siódmym piętrze. Biegłem korytarzem i nagle go zobaczyłem. Nie można powiedzieć, że pracował, jakby nigdy nic. Było oczywiste, że musi wiedzieć, co się dzieje, a mimo to siedział i stukał w klawiaturę. Zupełnie nieprawdopodobny widok, ale szczerze mówiąc, w tamtej chwili byłem bardziej wściekły niż zaskoczony. To była ewakuacja. Wydałem rozkaz i oczekiwałem, że ten rozkaz będzie wykonany. Strażak, glina, cywil, burmistrz, prezydent... wszystko jedno, spodziewałbym się, że każdy będzie słuchał poleceń. No więc wrzasnąłem na tego faceta: - Ej, co ty tu robisz, u diabła? - krzyknąłem. - Tu Straż Pożarna! Wszyscy mają się czym prędzej wynieść, to ewakuacja! Nie byłem grzeczny. Nie byłem niegrzeczny. Byłem zwyczajny. Po prostu krzyczałem. Na to ten czubek wyciągnął do mnie rękę jak jakiś pieprzony glina na skrzyżowaniu. - Chwileczkę, kolego - powiedział najspokojniej w świecie. - Mam tu coś ważnego. Osłupiałem. Podczas pożaru nikt mi nie mówi, że mam czekać. To była sytuacja zagrożenia życia. Jego życia. Mojego życia. Życia wszystkich wokół. On mógł się czuć wolny, mógł uważać, że nie mam nad nim żadnej władzy, ale ja nie miałem zamiaru zostawić nikogo za sobą i na pewno nie zamierzałem czekać, aż ten facet pozbiera swoją elegancko ubraną dupę i ruszy na dół. Miał koło trzydziestu pięciu lat, był biały i sprawiał wrażenie, jakby wydarzenia minionej godziny kompletnie go nie wzruszały. Trudno mi powiedzieć, co miał takiego ważnego do roboty. Przypuszczam, że ściągał jakieś informacje albo może kopiował coś na dysk, który chciał ze sobą zabrać. Nie wydaje mi się, żeby przeprowadzał jakieś transakcje handlowe. Telefony już wysiadły, w dodatku na tym piętrze nie było firm handlowych, zresztą wszystko jedno, co robił. Ważne było, że lekceważył mój rozkaz, narażając mnie i moich ludzi na niebezpieczeństwo. - Straż Pożarna, kolego! - krzyknąłem jeszcze raz. - To jest ewakuacja! Tym razem tylko wyciągnął rękę, nawet na mnie nie spojrzał. Wkurzyłem się jak diabli. - Wynocha! - wrzasnąłem. - Wynoś się stąd! Złapałem za klapy, podniosłem z krzesła i oddałem w ręce strażaka, który biegł za mną przez piętro. - Zabierz go stąd w cholerę! Strażak popchnął faceta w kierunku wyjścia. To była najdziwniejsza, najbardziej wkurzająca scena, do jakiej doszło podczas ewakuacji. Nawet dziś się wściekam, kiedy przypomnę sobie pełną niedowierzania minę, z jaką ten elegant na mnie patrzył. Jakbym przekroczył jakąś granicę. Jakbym kompletnie zwariował. Szarpiąc go, rozdarłem mu koszulę - naprawdę ładną koszulę - i facet szedł do drzwi, potykając się i kręcąc głową, nie mogąc uwierzyć, że jakiś zgrzany i spocony funkcjonariusz służb publicznych bezceremonialnie nim dyryguje i traktuje go w taki brutalny sposób. Kiedy znikł w drzwiach klatki schodowej B, po myślałem sobie: Naprawdę mi przykro, że byłem taki nieprzyjemny dla tego faceta, że mu podarłem koszulę. A potem sobie pomyślałem: No, niech tam. Zasadniczo jednak cała ewakuacja przebiegała w jak najlepszym porządku, aż zaskakująco gładko. W tym momencie, jakiś kwadrans po dziesiątej, około półtorej godziny po tym, jak pierwszy samolot uderzył w wieżę, nigdzie nie było już widać pracowników biurowych. Jedynymi, jakich spotkaliśmy, byli ci dwaj - elegancki dupek na dwudziestym siódmym i zakuty w kajdanki "podejrzany" na trzydziestym pierwszym. Każdy, kto miał zejść, już zszedł. Co chwila natomiast wpadałem na strażaka, który szukał jakiegoś kolegi z zastępu albo swego przełożonego, i wtedy znowu musiałem uciekać się do kłamstw, które mówiłem już na wyższych piętrach. Miałem do wyboru albo być porządnym facetem, albo być szefem, nie mogłem być jednym i drugim naraz. Kiedy spotkałem kogoś, powiedzmy na dwudziestym piątym piętrze, kto ostatnio widział swojego porucznika po drodze na dwudzieste ósme, pytałem go o nazwisko tego porucznika albo prosiłem, żeby go opisał, i mówiłem z całkowitym przekonaniem: "O tak, zszedł na dół inną klatką schodową", żeby skłonić faceta, by ruszył na dół. Jeżeli mnie pytali, czy jestem pewny, odpowiadałem, że jestem pewny. Tak naprawdę nie miałem pojęcia, co się z nimi dzieje, ale byłem gotów zrobić wszystko, by nikogo nie zostawić za sobą. Ludzie pytają mnie, czy nie mam z powodu tych kłamstw wyrzutów sumienia, moralnych dylematów, które nie dawałyby mi spać po nocach. Mówię szczerze, nie uważam, żebym miał wybór. Uważam tak teraz i uważałem tak wtedy. Po trochu myślałem tak: Podczas pożaru w wysokim budynku zastępy mają trzymać się razem. To pierwsza zasada. Nawet najmniej doświadczony stażysta o tym wie. Więc jeśli jakiś zastęp się podzielił, to znaczy, że ktoś coś po drodze spieprzył. I co, mam z tego powodu narażać swoje życie albo życie ludzi, którzy robią, co do nich należy i wykonują rozkazy? Mówiąc to, mam świadomość, że zdarza się niefart. Masz tyle siły, ile ma twoje najsłabsze ogniwo, nie? Może komuś od dźwigania na grzbiecie ekwipunku zaczęło wysiadać kolano albo kręgosłup. Czasem się zdarza, że zastęp musi poprosić jednego z chłopaków, by poczekał na jej powrót, bo spowalnia jej drogę w górę. Wszyscy znamy podobne sytuacje. Nie chciałbym, żeby to brzmiało okrutnie, ale prawda jest taka, że wtedy w ogóle nie traktowałem tych słów jako kłamstwa. Wydałem rozkaz ewakuacji i oczekiwałem, że będzie wypełniony. Niezależnie od wszelkich okoliczności. Jeżeli za czynasz mi tłumaczyć, dlaczego nie powinieneś wypełnić mojego rozkazu, jeżeli zaczynasz domagać się ode mnie wyjaśnień albo żądasz, żebym bronił swojej decyzji, lub chcesz mnie skłonić, żebym ją zmienił - mam z tobą problem. To był stan najwyższego zagrożenia. Nie miałem czasu, żeby dyskutować na ten temat z trzystu czy czterystu strażakami. Tylu mniej więcej strażaków było wtedy wciąż w budynku. Oczywiście to nie zdarzyło się trzysta czy czterysta razy, ale trzy czy cztery razy i to były te trzy czy cztery razy za dużo. Oczywiście, gdyby ktoś z góry wydał mi polecenie ewakuacji, a ja bym miał pewność, że któryś z moich ludzi znajduje się kilka pięter nad nami i ma kłopoty, nie wiem, czy zszedłbym posłusznie na dół. Gdyby sytuacja wyglądała odwrotnie, byłbym raczej cierniem niż dobrym żołnierzem. Nie mam co do tego wątpliwości. Prawdopodobnie schowałbym się w którymś z biur, żeby zniknąć z oczu kierującemu ewakuacją dowódcy batalionu, i poczekałbym, aż oczyści piętro, a potem poszedłbym szukać mojego chłopaka. Ale przecież wszystko jest względne, zgadzacie się ze mną? Zator Działaliśmy w rutynowym rytmie: sprawdzenie klatki schodowej C, bieg przez piętro do klatki schodowej A, stamtąd dalszy bieg do klatki schodowej B, powrót do klatki schodowej C i zejście na kolejne piętro. Mniej niż minuta, o ile nie spotkałem po drodze jakiegoś ociągającego się strażaka albo typka w eleganckiej koszuli. Jedno piętro różniło się od drugiego wyłącznie metalowymi cyframi na ścianach klatki schodowej. Miarą naszego postępu był spływający z piętra na piętro coraz mniejszy tłum. W sumie cała operacja przebiegała gładko i nic dziwnego, przecież uczestniczyli w niej głównie zawodowcy. W miarę jak schodziliśmy z piętra na piętro, zaczynałem wierzyć, że wyjdziemy z tego cało. Wyjdziemy - to znaczy my wszyscy, którzy znajdowaliśmy się poniżej piętra ogarniętego przez pożar. Wszyscy, których mieliśmy szansę ocalić. Wszyscy pracownicy służb ratowniczych, którzy wpadli do budynku na krótko przed dziewiątą rano tego dnia. Co na trzydziestym piątym piętrze wydawało się mrzonką, teraz - odkąd minęliśmy dwudzieste piętro - z każdą chwilą zaczynało stawać się coraz bardziej prawdopodobne. Podążając w takim tempie, będziemy zaraz na dole i na zewnątrz. Muszę tu podkreślić, że nie jestem tego typu facetem, który podczas pracy zmaga się nieustannie z posępnymi myślami o śmierci. Śmierć jest zwykłą sprawą, jest stałym elementem naszej roboty, ale nigdy nie dopuszczam do tego, żeby myśl o niej przeszkadzała mi w pracy, opóźniała moje działanie. Kiedyś słyszałem, jak ktoś porównywał to z pogodzeniem się przez nas z własną śmiercią, gdy jesteśmy dziećmi; dowiadujemy się, że śmierć jest naturalnym zjawiskiem i jakoś dochodzimy do ładu z tą świadomością. Tak samo jest w pracy; zagrożenie jest naturalnym zjawiskiem naszej roboty i każdy po swojemu się z tym godzi. Ja także na swój sposób pogodziłem się z perspektywą śmierci i nie zamartwiam się myślami o niefarcie, jaki może mi się przytrafić za którymś razem w robocie. Prawdę mówiąc, niewielu znam strażaków, którzy za dręczaliby się tymi sprawami. Planować, tak. Rozważać wszelkie możliwe ewentualności, tak. Ale zamartwiać się? Mowy nie ma. Czym tu się, u diabła, zamartwiać? Owszem - jak mówiłem - śmierć zawsze jest obecna i zawsze staramy się zabezpieczyć przed każdym wyobrażalnym zagrożeniem, ale staramy się także myśleć o tym, czego nie sposób przewidzieć. Kiedy jestem w pracy, rzadko myślę o Debbie czy o dzieciakach. Jeżeli na przykład Stephen ma po południu zawody zapaśnicze, na które chciałem się wybrać, zdarza mi się popatrzeć na zegarek i zastanowić się, czy zdążę, ale w ni czym nie przeszkadza mi to w robocie. Wtedy reszta świata po prostu nie istnieje. Znika myśl o przyjaciołach, nawet o rodzinie. No i przede wszystkim nigdy nie myślę o własnym bezpieczeństwie. Zawsze robię to, co jest do zrobienia. Jeżeli się uda, to się uda, jeżeli się nie uda, trudno, ale Bóg mi świadkiem, że będę walczył do końca. Po jedenastym września 2001 ludzie często zadają mi pytanie, kiedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że mogę zginąć w północnej wieży World Trade Center, i moja odpowiedz zawsze ich zaskakuje. Otóż mówię im, że po raz pierwszy pomyślałem o śmierci, jadąc do World Trade Center. Nie dlatego, że Gary Sheridan pędził na złamanie karku, ale dlatego, że tak naprawdę dopiero po drodze dotarło do mnie w pełni, dokąd jedziemy. Za każdym razem kiedy jadę do pożaru, przebiega mi przez myśl, że może to być moja ostatnia robota w życiu. Ale to tylko moment. Duże roboty, małe roboty, średnie. Na tym polega nasza praca. Tak w każdym razie jest ze mną/ myślę o tym przez chwilę, a potem ta myśl mnie opuszcza i nie wraca aż do następnej roboty. Przynajmniej dotychczas zawsze tak się działo. Później w ciągu dnia powróci do mnie ta konfrontacja z własną śmiertelnością, czego jeszcze nie potrafię sobie wyobrazić, ale w czasie akcji jest zawsze jak najdalej ode mnie. Przebiegałem piętro po piętrze - dwudzieste, dziewiętnaste, osiemnaste - i myślałem tylko tyle, że mamy niezły czas. A potem około siedemnastego piętra zwolniliśmy - na dobre. Coś się stało. Schodziliśmy w dół klatką schodową C, gdy naraz zrobiło się tłoczno. Wszystko stanęło i na wąskich schodach zrobiło się tłoczno jak na peronie metra w godzinach szczytu. Stanęliśmy. Wszyscy. Wszyscy naraz. Jakbyśmy się natknęli na mur. Okazało się, że istotnie był to mur - ruin. Na początek przypomnijmy, że to były wąskie schody. Łamane, dwubiegowe schody szerokości dziewięćdziesięciu centymetrów. Nie za wiele miejsca nawet w najlepszych warunkach, a warunki były wcale nie najlepsze. Schodziliśmy ramię w ramię, po dwóch, i akcja przebiegała sprawnie, gdy nagle wszystko stanęło. Na drodze było coś, co nie dawało nam iść dalej. Przypomnijmy, że tymi schodami schodzili wyszkoleni, opanowani pracownicy służb ratowniczych, głównie strażacy. Gdy więc stanęliśmy, nie czuło się paniki. Takie rzeczy już nam się zdarzały. Zaczęły się ciche rozmowy, spokojne domysły na temat tego, co może się dziać kilka pięter pod nami. Prawdę mówiąc, nawet do głowy mi nie przyszło, że coś się stało, dopóki nie natknąłem się na problem w dosłownym tego słowa znaczeniu. Przebiegłem siedemnaste piętro i wybiegłem na klatkę schodową C. W pół drogi na szesnaste piętro zorientowałem się, że coś jest nie tak. Natychmiast skierowałem megafon w szczelinę pomiędzy dwoma biegami stopni. - Co się dzieje? - spytałem. - Czemu stoicie! Co się dzieje? Nachylając się z megafonem nad szczeliną, widziałem ludzi na schodach, jak daleko sięgałem wzrokiem. - Co się, u diabła, dzieje? Co was zatrzymało? Wkrótce dotarła do mnie odpowiedź. Klatka schodowa była pełna gruzu. Wedle tego, co udało się nam ustalić - kiedy zawaliła się południowa wieża, antresolę północnej wieży wypełnił gruz i szkło. Nie mogłem sobie wyobrazić, jakim cudem nie zauważyliśmy tego wcześniej. Możliwe są bardzo różne wyjaśnienia. Na przykład takie, że istniało wąskie przejście przez to gruzowisko, lecz zamknęło się wskutek wtórnego zawału. Z miejsca, w którym się znajdowaliśmy, trudno to było ocenić. Możliwe, że ktoś kierował ludzi przez gruzowisko, a kiedy potok cywilów się wyczerpał, otrzymał nowe zadanie i teraz nasza ekipa nie może znaleźć przesmyku. Nic nie wiedziałem, tylko tyle, że szliśmy w dół i nagle to się zatrzymało. Natychmiast wróciłem na siedemnaste piętro i przebiegłem korytarzem do klatki schodowej A, gdzie zastałem tę samą sytuację. To było logiczne. Obie klatki schodowe wychodziły na antresolę od południa, skoro zatem gruz zatkał wyjście z jednej klatki schodowej, to zatkał i wyjście z drugiej. Pobiegłem więc z kolei do klatki schodowej B, gdzie na szczęście było przejście. Czym prędzej wróciłem do jednej, a potem drugiej klatki schodowej i skierowałem ruch z zatkanych klatek A i C do klatki B. W trakcie przemieszczania ludzi przez piętro również panował całkowity porządek. Bez zbędnego pośpiechu. Bez nerwów. Nigdy się nie dowiedziałem, jak daleko zaszli ludzie w dół, nim się zatrzymali, jak wysoko sięgało gruzowisko wewnątrz klatek schodowych od południa, ale zdołałem skierować ludzi z obu klatek schodowych do trzeciej - swoją informację powtarzałem przez megafon i przez radiotelefon, a gdzie nie było mnie słychać, ludzie podawali sobie wiadomość, powtarzając ją jeden drugiemu. Wkrótce ruch przeniósł się do klatki schodowej B. Przebiegałem piętro po piętrze, sprawdzając, czy biura są puste. Wszystko szło dobrze do dwunastego piętra. Tam zobaczyłem scenę jak ze starych odcinków "Strefy zmierzchu". To był naprawdę niesamowity widok. Pobiegłem z klatki B do jednego końca południowego korytarza, potem ruszyłem do drugiego końca. Dwunaste piętro podzielono w taki sposób, że w południowo-zachodnim narożniku była spora część osłonięta przyciemnianą szybą. Nie wiedząc, co jest po drugiej stronie, otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. To, co zobaczyłem, przechodziło wszelkie wyobrażenie. Zapomnijcie o "Strefie zmierzchu"; to było raczej jak jeden z tych rysunków, jakie widywało się kiedyś w dziecinnych pisemkach. "Co się nie zgadza na tym obrazku? ". W tym akurat obrazku nie zgadzało się to, że pomieszczenie było pełne ludzi. Czterdzieści, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób. Nie zatrzymałem się, żeby policzyć, ale było ich sporo. I wszyscy siedzieli spokojnie, cierpliwie, najwyraźniej czekając na instrukcje lub na pomoc. Do diabła, co tu się stało? - pomyślałem. W tej chwili podszedł do mnie strażak. - Mamy tu problem, szefie. Nie chrzań, pomyślałem. Większość tych ludzi siedziała. Niektórzy stali, ale większość siedziała; często za jakimiś biurkami czy w wydzielonych przegrodach, tak rozmieszczeni, że nie mogłem im się przyjrzeć. W pośpiechu tylko rzuciłem na nich okiem i uznałem, że wszystko jest jasne. Nie dałem dojść do słowa strażakowi, który chciał mi coś wyjaśnić. - Zabierz stąd tych ludzi - powiedziałem. Nie czekając na odpowiedź, poleciłem im przez megafon, żeby wstali i ruszyli do wyjścia. Patrzyli na mnie wielkimi oczami, ale na ich twarzach nie mogłem się dopatrzyć ani śladu paniki. Na pozór wszyscy byli spokojni. Naturalnie ich zachowanie nie pasowało do tego, co działo się tego ranka gdziekolwiek indziej w zespole WTC, ale byłem zbyt zajęty sprowadzaniem ludzi na dół, żeby to do mnie dotarło. Gdyby ktoś mi powiedział, bym się zatrzymał i zastanowił, czemu wciąż tu siedzą i na co czekają, musiałbym chwilę pomyśleć. Nie miałem czasu na zabawę w detektywa, ale powoli zaczęło do mnie docierać, że coś tu nie pasuje. Najpierw stało się dla mnie jasne, że nie jest to personel jednego biura czy nawet ludzie z jednej firmy. Byli zbyt różnie ubrani - jedni mniej, inni bardziej formalnie. Poza tym nie siedzieli przy swoich stanowiskach pracy. Najwyraźniej zostali tu zgromadzeni w jakimś celu. Nie wiedziałem w jakim, ale to nie było dla mnie ważne. Ważne było to, że należało ich czym prędzej ewakuować. Na korytarzu znajdowała się duża grupa strażaków, ze stu ludzi przechodzących z zablokowanych przez gruz klatek schodowych do jedynej, którą wciąż można było dostać się na dół. Wyszedłem przed drzwi i krzyknąłem: - Wyprowadzamy pracowników biurowych! Mamy tu cywilów. Zróbcie przejście! I całe to morze strażaków natychmiast rozstąpiło się, żeby zrobić miejsce cywilom, którzy w tak niepojęty sposób pojawili się nagle za ich plecami. Zrobili to w jednej chwili, niemal jak w balecie. Wszyscy jak jeden mąż marzyli teraz tylko o tym, żeby cało zejść na dół, ale pracownicy biur mieli bezdyskusyjne pierwszeństwo. I wszyscy strażacy jak jeden mąż zdawali się wdzięczni za to, że wreszcie mają coś do zrobienia. Dla wielu spośród nich była to pierwsza w tym dniu okazja, żeby wykonać swoje zadanie i skorzystali z niej z prawdziwym entuzjazmem. Wtedy wydarzyło się coś naprawdę niezwykłego. Gdy już droga była otwarta, ci wszyscy ludzie ruszyli w moją stronę. Uniosłem megafon. - Uwaga! Mówi Picciotto, dowódca 11 batalionu Straży Pożarnej miasta Nowy Jork. To jest ewakuacja. Szybko idźcie do klatki schodowej B w środkowej części budynku. W korytarzu są strażacy, wskażą wam drogę. Idźcie spokojnie, ale jak najszybciej. Kiedy ruszyli się z miejsc, pomyślałem, że mam halucynacje. Widziałem ludzi w wózkach inwalidzkich, ludzi idących o kulach, w balkonikach. Wspartych na laskach, ludzi, którzy ledwo się ruszali. Byli dostatecznie starzy, by mogli być moimi dziadkami - i wszyscy poruszali się w żółwim tempie. Dopóki siedzieli, nie było widać wózków inwalidzkich czy kól. Teraz zobaczyłem starszego mężczyznę, który toczył się powoli w moim kierunku w fotelu na kółkach, i pomyślałem, na Boga, co my tu mamy? W twarzach tych ludzi wyczytałem bezradność; zmęczenie i wdzięczność. Wszystko naraz. Ucieszyli się na nasz widok i rozpaczliwie pragnęli się stam tąd wydostać. Zastanawiając się nad tym później, doszliśmy do wniosku, że odsyłano do tego pomieszczenia najwolniej się poruszających pracowników, żeby odpoczęli i nabrali sił do dalszej ewakuacji. Możliwe, że miało to związek z zablokowaniem klatek schodowych, gdy zawaliła się południowa wieża. Tak czy inaczej niektórzy z nich przeszli aż trzydzieści pięć pięter i byli kompletnie wyczerpani. Możliwe, że umieszczono ich tam właśnie po to, żeby nie opóźniali ewakuacji tych, którzy sprawnie przemieszczali się w dół. A może po prostu chcieli odpocząć przed dalszą drogą. Wraz z nimi byli przyjaciele czy znajomi z pracy albo po prostu ludzie, którzy za opiekowali się nimi po drodze. Ci na wózkach byli znoszeni z piętra na piętro. To było imponujące, że ludzie pomagali sobie nawzajem, mimo że się nawet nie znali. Na każdego niepełnosprawnego wypadało dwóch opiekunów. Niektórzy przedstawili się sobie po drodze. Kiedy się zorientowaliśmy, jak to wygląda, wydało się nam to naprawdę budujące, że tak wielu ludzi gotowych było opóźnić własną ewakuację po to, żeby ratować innych. Stałem przy drzwiach, a mijający mnie ludzie mówili mi, z którego piętra schodzą, i podawali nazwiska tych, którzy im pomagali. Słuchałem ich i myślałem o podawanych przez nich danych jak o ostatnich objawach człowieczeństwa w obliczu gigantycznej katastrofy. To była jedyna chwila tego ranka, kiedy byłem bliski łez. Na łzy nie miałem wtedy czasu, zresztą ten widok bezinteresownej ludzkiej solidarności w obliczu terroru był tak wzruszający i krzepiący, że po zwoliłem sobie na lekki uśmiech. Uśmiech był w tej sytuacji bardziej stosowny niż łzy. Podniosły widok, kiedy najsilniejsi strażacy brali niedołężnych na ręce i nieśli korytarzem w kierunku klatki schodowej. Nie liczyłem tych ludzi, ale musiało tam być kilkadziesiąt osób, które nie mogły się poruszać o własnych siłach, i każdej z nich towarzyszyło dwoje lub troje, którzy jej pomagali - przyjaciele, współpracownicy czy po prostu ludzie spotkani podczas ewakuacji. Mój pierwszy krok polegał więc na pozbyciu się tych przyjaciół. Nie chciałbym, żeby ktoś mnie źle zrozumiał; ci ludzie zasługiwali na najwyższy szacunek, ale ich pomoc nie była nam dłużej potrzebna. Mieliśmy dość rąk do pomocy - jak już mówiłem, tylko w tym korytarzu było około stu strażaków przeszkolonych w prowadzeniu tego rodzaju akcji. Chciałem puścić tych dobrych ludzi przodem i mieć ich z głowy, ale oni nie zamierzali porzucić podopiecznych. Potrafię to zrozumieć i wtedy też to mogłem zrozumieć, lecz za akceptować nie mogłem. Tłumaczyli mi, że pomagali takiemu to a takiemu zejść z pięćdziesiątego albo z sześćdziesiątego piętra i nie zamierzają go teraz zostawić, ale nie miałem wyboru - musiałem być twardy i bezwzględny. - Świetnie - mówiłem - zrobiliście dobrą robotę, ale teraz pora iść. Odtąd my ich przejmiemy. Wy musicie jak najszybciej iść na dół. Nie miałem czasu na rozmowy z tymi ludźmi, ani cierpliwości, żeby traktować ich cierpliwie. Miałem zadanie do wykonania - musiałem czym prędzej opróżnić to piętro z ludzi. Uprzejmość nie wchodziła w zakres mojego zadania. I tak ci dobrzy ludzie odeszli, bez wątpienia w poczuciu, że ewakuacją kieruje jakiś antypatyczny dupek, a my zostaliśmy, mając na głowie dwadzieścia osób w bardzo różnym stanie. Ludzi na wózkach inwalidzkich, ludzi poruszających się w balkonikach lub o kulach, ludzi z nogami w gipsie... Z tymi na wózkach inwalidzkich sprawa była najprostsza. Mogliśmy ich powieźć przez korytarz, a nawet zwozić po schodach. Wszystko przebiegało nawet raźno. Jazda po schodach wiązała się ze wstrząsami, na pewno nie było im wygodnie, ale nie było czasu na wygody. Więcej problemów przysporzyli nam ludzie poruszający się na własnych nogach. Trafiali się wśród nich starsi faceci, którzy zęby zjedli na giełdzie, a teraz powiadali na przykład: "Zszedłem o własnych siłach z pięćdziesiątego ósmego i zamierzam dojść o własnych siłach na sam dół". Znów musiałem być twardy. - To się nie da zrobić. Zniesiemy pana - odpowiadałem. Z różnych biur wzięliśmy krzesła, na których można by nieść co cięższych ludzi. Do każdej z tych osób, które nie poruszały się o własnych siłach, przydzielałem czterech, pięciu, czasem sześciu ratowników, żeby nieśli ich na zmianę. Niektórzy z tych cywilów byli bardzo otyli, ważyli ponad sto kilo, więc oddałem ich w ręce najsilniejszych chłopaków. Szybko przydzielałem zadania kolejnym zespołom, których na szczęście było więcej, niż ich potrzebowałem. To jedno było dla mnie wielką ulgą. Miałem więcej pomocnych rąk, niż mogłem wykorzystać. Dużo więcej. Wciąż miałem bez przydziału około czterdziestu, pięćdziesięciu chłopaków, których aż ręce świerzbiły, żeby komuś pomóc, żeby się kimś zająć. - No, szefie, daj nam jakiś przydział - mówili. - Idźcie przodem - odpowiadałem. - Jeśli chcecie pomóc, torujcie drogę na schodach. Nie miałem chłopakom do powiedzenia nic ponad to, co i beze mnie wiedzieli, ale i tak im to mówiłem. Powtarzałem, że jeśli niosą kogoś na krześle, niech czekają, aż cały bieg schodów do następ nego podestu będzie pusty, bo łatwiej czekać na podeście niż na schodach. Powtarzałem, żeby jak najczęściej się zmieniali. Nie chciałem, żeby ktokolwiek się zmęczył. Mieliśmy dużo ludzi, ale mieliśmy także wciąż wiele pięter do pokonania. W końcu przydzieliłem do każdego niepełnosprawnego, starszego czy po prostu zmęczonego cywila biurowego grupę strażaków i wysłałem wszystkich na dół. Ostatnią osobą, która opuściła tę poczekalnię w biurze za przyciemnionymi szybami, była pięćdziesięciodziewięcioletnia babcia z Brooklynu, Josephine Harris, księgowa z Zarządu Portu, kompletnie wyczerpana drogą, jaką przebyła z siedemdziesiątego trzeciego piętra. Przydzieliłem do niej cały zastęp z Chinatown, pod dowództwem mego dobrego przyjaciela Jaya Jonasa. Jay i ja uczyliśmy się kiedyś razem, a muszę wam powiedzieć, że strażacy spędzają nad książkami niemal równie wiele czasu jak studenci medycyny, bo jest mnóstwo informacji z zakresu techniki, nauki i architektury, które muszą wbić sobie w pamięć tak mocno, żeby w razie potrzeby mogli z niej czerpać, nie namyślając się długo. Spędziliśmy razem niezliczone godziny - ja bywałem u Jaya, on u mnie - i świetnie się znaliśmy. Dobrze wiedziałem, że nie muszę mówić Jayowi słowa na temat tego, jak trzeba zadbać o starszą panią, ale i tak to zrobiłem. Miałem poczucie, że Josephine zasługuje sobie na specjalną uwagę z mojej strony i ze strony Jaya i jego chłopaków. Nie umiałbym tego wtedy nazwać, ale było w niej coś wyjątkowego, przede wszystkim ogromna duma i godność, z jaką znosiła trudy ewakuacji. Wyglądało również na to, że Josephine będzie ostatnią osobą cywilną, która opuści budynek, a to wydawało się warte uczczenia, warte tego, by naprawdę szczególnie zatroszczyć się o nią, gdy będziemy pokonywać te ostatnie piętra. Powiem wam tyle - droga na dół nie była łatwa dla biednej Josephine Harris. Nogi jej spuchły. Miała trudności z oddychaniem. U diabła, ledwo się wlokła, a mimo to kiedy ruszyliśmy z dwunastego piętra, nie opóźniała zanadto naszego pochodu, ze względu na swego rodzaju efekt harmonijkowy, do jakiego dochodziło w klatce schodowej B. Tak wiele ludzi schodziło w dół wąskimi schodami, że tych kilka kroków, jakie mogła zrobić za każdym razem Josephine, w pełni starczało, żeby nadgonić ewakuację. To jednak szybko się zmieniło, gdy zrobiło się luźniej i ludzie przyspieszyli. Ci strażacy tak cudownie się spisali, opróżniając to pełne ludzi pomieszczenie za przyciemnioną szybą i ewakuując ich na dół, że teraz mieliśmy przed sobą wolny cały bieg schodów i umiarkowane tempo Josephine stawało się problemem. Lub może powinienem raczej powiedzieć, zaczęliśmy postrzegać je jako problem. Problemem stawał się czas. Josephine jakoś szła i Jay ze swoimi ludźmi także szli, ale tak naprawdę to niemal nie posuwali się naprzód. Po obiegnięciu piętra zwalniałem na schodach tuż za nimi i kręciłem się nerwowo, dopóki nie udało mi się wślizgnąć za ich plecami na korytarz kolejnego piętra. Na podeście między jedenastym i dziesiątym piętrem zrównałem się z Jayem i szybko zgodziliśmy się co do tego, że trzeba znaleźć krzesło. Josephine była dumną kobietą, nie sposób było posadzić ją w krzesełku z rąk i ruszyć dalej, więc przebiegając piętra, zacząłem się rozglądać za jakimś krzesłem, które nadawałoby się do tego celu. Tymczasem w miarę jak schodziliśmy poniżej dziesiątego piętra, rozkład pomieszczeń zaczął się dziwnie zmieniać. Szybko się połapałem, o co chodzi. Północna wieża miała gigantyczne lobby, wznoszące się na kilka pięter w górę, co sprawiało, że na kolejnych piętrach pozostawało coraz mniej miejsca na biura. Dla ludzi schodzących w dół nie miało to najmniejszego znaczenia, lecz dla kogoś, kto jak ja przebiegał kolejne piętra w poszukiwaniu krzesła, i to najlepiej możliwie blisko drzwi, różnica była olbrzymia. Nie miałem czasu szukać w po łożonych na obwodzie budynku biurach wielkich bossów, a w po bliżu schodów widziałem tylko krzesełka bez poręczy i z wątlutkimi oparciami pod plecy. Wszystko to było nic niewarte, wiedziałem, że Josephine lepiej będzie na własnych nogach niż na tych rachitycznych meblach. Jay ze swoimi chłopakami sprowadzali Josephine na dół, a ja przebiegałem piętro po piętrze, doganiałem ich na spoczniku schodów i za każdym razem napotykałem spojrzenie Jaya, które zdawało się mówić: gdzie krzesło, u diabła? Możecie mi wierzyć - byłem na siebie wściekły, że nigdzie nie znalazłem zwykłego krzesła z po ręczami i porządnym oparciem, ale miałem świadomość, że każda sekunda przeznaczona na poszukiwania jest stracona dla ewakuacji. W każdym razie wciąż szliśmy w dół. Czas mieliśmy fatalny, ale jednak szliśmy. Jay z chłopakami na wpół podtrzymywali Josephine, na wpół ją nieśli. Starsza pani pokonywała każdy stopień na dwa kroki - stawiała na stopniu prawą nogę, dostawiała lewą, a potem chwilę odpoczywała przed następnym krokiem. Na dodatek co jakiś czas pytała podtrzymujących ją strażaków, czy może odpocząć przed dalszą drogą, i nikt nie miał sumienia jej powiedzieć, że nie jest to najlepszy pomysł. I tak zeszliśmy krok po kroku z dziewiątego na ósme piętro. Maleńkie kroczki Josephine stały się krokami Jaya i jego chłopaków z 6 zastępu; ich kroki stały się moimi. Wkrótce między nami a resztą ludzi ewakuowanych z dwunastego piętra powstał spory odstęp. Było dwadzieścia dziewięć po dziesiątej, jakieś siedem lub osiem minut odkąd natknęliśmy się na grupę niepełnosprawnych i miałem nadzieję, że dotarli już dość daleko w dół. Dziękowałem za to Bogu, ale jednocześnie żałowałem, że nie jesteśmy już w lobby razem z nimi. Z jakiegoś powodu zaczęły mi się kołatać po głowie słowa "wysilać się do bólu", i do dziś nie przyszło mi na myśl inne, które lepiej oddawałyby naszą sytuację. Nikt nie zazdrościł biednej Josephine Harris, która przy każdym kolejnym kroku naprawdę musiała wysilać się do bólu. Jestem pewny, że ci faceci wokół dziękowali Bogu za to, że mogą pomagać jej w drodze w dół, i równie gorliwie modlili się o to, by znaleźć się już na dole, na zewnątrz. Odetchnąć świeżym powietrzem. Wrócić do domu. I mieć świadomość, że wróciła tam także Josephine. Mieliśmy już tego dość, bez dwóch zdań. A tymczasem czekało nas więcej. Dużo więcej. Gdy biegłem po schodach między siódmym i szóstym piętrem, znów usłyszałem ten hałas. Ten sam upiorny łoskot, który słyszeliśmy dwadzieścia dziewięć minut wcześniej. Nie sposób było go pomylić z żadnym innym odgłosem. Zbliżał się z szybkością gromu. Wiedziałem, co oznacza. Wszyscy to wiedzieliśmy. Zawał Nie spodziewałem się podmuchu. Już za pierwszym razem było głośno, ale teraz łoskot przenikał do szpiku kości, drżały od niego kolana... trzęsło się całe ciało. Nie potrafię tego opisać. A ponieważ nadciągający grom poprzedzała przerażająco silna fala podmuchu, jeżyły się od niego także włosy na głowie. Ten wściekły ryk tak dalece przechodził wszystko, co kojarzy się nam ze słowem "hałas", że wydaje się ono niewystarczające, trzeba by ukuć jakieś nowe słowo, które mogłoby go oddać. Jeżeli można sobie wyobrazić coś takiego jak hałas do n-tej potęgi - huk i łoskot wzmożone ponad wszelkie wyobrażenie, ponad ludzką zdolność rejestrowania dźwięku - to na taką nazwę zasługiwało sobie ponad wszelką wątpliwość to, co właśnie słyszeliśmy. Ależ to był ryk! Nie da się go opisać, tak naprawdę jedyny sposób, żeby go pojąć, żeby go odczuć, to znaleźć się w jego zasięgu, ale tego nikomu nie życzę. W najlepszym razie mogę powiedzieć, że to było jak nadejście lawiny podczas piekielnego tornado w tunelu aerodynamicznym, wszystko pod naporem tsunami, bez nadziei ucieczki. To może oddałoby w przybliżeniu skalę zjawiska, z jakim mieliśmy do czynienia. Nie chciałbym narazić się na podejrzenie, że przesadzam, ale brak mi słów, które mogłyby je oddać. Może lepszy będzie obraz: zamontuj kamerę wideo w bunkrze wypełnionym setkami kilogramów materiałów wybuchowych i je śli uda ci się odzyskać taśmę, to może także uda ci się pojąć siłę morderczej eksplozji. Ale obawiam się, że niewiele z tego wyjdzie. Wiatr wiał z siłą huraganu. Później dowiedziałem się, że podmuch - fala sprężonego powietrza - powstał w obrębie wieży pod naporem walących się stropów kolejnych pięter. Z góry spadały z potwornym łoskotem tysiące ton betonu i stali. Wiedziałem, co to znaczy, i to właśnie było w tym wszystkim najgorsze. Schodami szli ludzie, którzy wciąż nie wiedzieli, że południowa wieża leży w gruzach. Zapewne nie starczyło im również czasu, by pojąć, jakie jest źródło nagłego podmuchu i hałasu. Myślę, że dla nich późniejsze chwile były zapewne o tyle mniej straszne, że nie zdawali sobie sprawy, co się dzieje. Ja zdawałem sobie sprawę. Było dwadzieścia dziewięć minut po dziesiątej, niecałe pół godziny po tym, jak zawaliła się pierwsza wieża i gdyby nie fakt, że słyszałem łoskot, z jakim runęła, i jednocześnie wiedziałem, co go spowodowało, chyba oszczędziłbym sobie kilku sekund śmiertelnej grozy i przerażenia. Tymczasem ja od pierwszej chwili wiedziałem. W ułamku sekundy pojąłem, że to koniec. Nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Tego dźwięku nie można było pomylić z żadnym innym. Tak jak nie można było z niczym innym pomylić tego straszliwego podmuchu. Ani gwałtownego, wszechogarniającego drżenia. Od pierwszej chwili wszystko było przerażająco oczywiste. Później się dowiedziałem, że wystarczyło mi nawet czasu, by wypowiedzieć swoją myśl: - Cholera, leci! Nie są to szczególnie godne pamięci słowa pożegnania ze światem, jakie odnotowano w dziejach. W gruncie rzeczy nawet nie pamiętam, żebym cokolwiek mówił, ale kilku chłopaków powiedziało mi potem, że słyszeli mnie - stali na szóstym piętrze, na piątym - i na ogół zdążyli dojść do tego samego wniosku. W mgnieniu oka przepłynęło mi przed oczami całe moje życie. Moja żona, moje dzieci. Bum! Oto byli wszyscy. Natychmiast - w momentalnym odruchu afirmacji życia - pojawili się obok mnie. To się dokonało w ułamku sekundy. To nie był nieruchomy obraz, jak zdjęcie z rodzinnego albumu, to nie była żadna zapamiętana scena, oni po prostu byli. Uśmiechali się. Dzięki Bogu, uśmiechają się, pomyślałem. W tej samej chwili, gdy ich zobaczyłem, poczułem radosny spokój na myśl, że przynajmniej z nimi wszystko będzie w porządku. Myślałem o tym, jak będzie wyglądało ich życie po moim odejściu. Czułem naraz smutek i wdzięczność. Czułem smutek na myśl, że nie zobaczę, jak im się będzie wiodło; że Stephen i Lisa bez ojca wejdą w dorosłość; że nie będę im dodawał otuchy, gdy zostaną rodzicami - ale jednocześnie czułem wdzięczność za czas, który spędziliśmy razem. I że nie będą się musieli martwić o pieniądze. Departament Straży Pożarnej Nowego Jorku się nimi zajmie. Debbie do końca życia rok w rok będzie dostawać równowartość mego uposażenia. Nie opodatkowaną. Podobnie jak wszel kie inne rekompensaty. Ubezpieczenia. Stypendia dla dzieci. Mnie z nimi nie będzie, ale im niczego nie będzie brakowało. I w tej samej chwili, kiedy myślałem o przyszłości mojej rodziny, jednocześnie myślałem: O cholera! Wyobraziłem sobie tę piekielną scenę śmier ci - mojej, strażaków na schodach, tej biednej kobiety, którą Jay z chłopakami tak troskliwie się opiekowali. Widziałem wszystko i nie był to przyjemny widok. Co zaskakujące, nie czułem strachu przed śmiercią. To mnie trochę zdziwiło. Zawsze tak mówiłem, kiedy mnie pytano o śmierć, a strażak często słyszy to pytanie, lecz dopiero tam, w walącej się wieży WTC, miałem okazję przekonać się, że naprawdę się nie boję. Nigdy wcześniej nie myślałem o śmierci tak konkretnie, a teraz stałem z nią twarzą w twarz - i ta perspektywa wcale nie wydawała mi się taka straszna. Rzeczywistość okazała się taka, jak się tego spodziewałem w teorii. Nie, nie bałem się umierać. Ale bałem się bólu. Dla mnie cierpienie było gorsze od śmierci. Nawet nie mogłem sobie wyobrazić ogromu bólu, jaki mnie czekał. Pomyślałem: Niech się to stanie szybko. Proszę, Boże, niech to się stanie szybko. Potem się modliłem. Formalnie, nieformalnie, modliłem się w każdy sposób, jaki tylko można sobie wyobrazić. Widzicie, ta modlitwa przyszła mi bez trudu, naturalnie. Urodziłem się i wychowałem w rodzinie katolickiej. Przez osiem lat chodziłem do katolickiej szkoły podstawowej, potem przez cztery lata do katolickiej szkoły średniej. W collegeu uczęszczałem na lekcje religii. W grun cie rzeczy jestem człowiekiem bogobojnym, nie zapominam o modlitwie, choć do owego wrześniowego ranka nie praktykowałem ze szczególną gorliwością. Chodziłem do kościoła rzadko i bez zapału. Żeby dać przykład dzieciom. Żeby zadośćuczynić obyczajowi. Żeby zadośćuczynić poczuciu obowiązku. Można by o mnie powiedzieć, że byłem praktykującym katolikiem, który zaniedbuje praktyki. Ale gdy czekałem na chwilę, gdy dopadnie mnie ten przeraźliwy ryk i łoskot, narodziłem się na nowo. Zacząłem się modlić. Żarliwie. Najszybciej jak mogłem. Nadrabiając stracony czas. Wykorzystując jak najlepiej czas, jaki mi pozostał. A mimo to za nic nie mogę sobie teraz przypomnieć, jaką modlitwę odmawiałem. Albo "Zdrowaś Mario", albo "Ojcze nasz". Jedną z tych dwóch. Nie wiem, może przeplatałem ze sobą fragmenty obu modlitw; tyle razy powtarzałem te modlitwy, że słowa płynęły same, bez udziału świadomości. Ojcze nasz, któryś jest w niebie... Cholera, leci! Debbie. Proszę, Boże, niech to się stanie szybko. Cholera. Stephen, Lisa. Zdrowaś Mario, łaskiś pełna... Proszę, Boże, niech to się stanie szybko. Cholera, leci! Debbie i dzieciaki... Ojcze nasz, któryś jest w niebie... Myślałem o wszystkim naraz, jedna myśl goniła drugą, by na tychmiast ustąpić przed następną i kolejną, i kolejną. Brakło czasu, by je uporządkować. Po prostu były w mojej głowie wszystkie naraz, konkurując o moją uwagę. Przepychały się do mnie. A może był to tylko swoisty mechanizm obronny, odwodzący moją świadomość od tego, co się działo. W jakiś sposób, pomimo tego gorączkowego biegu myśli, podjąłem decyzję o działaniu, co teraz - gdy patrzę na to z perspektywy - wydaje się interesujące. Jestem pewny, że niektórzy zwijali się w kłębek, tak jak nas tego uczono podczas ćwiczebnych alarmów na wypadek ataku atomowego w latach zimnej wojny. Pamiętacie tę pozycję? To pozycja bezbronności. Zwiń się w kłębek i umrzyj. Kiedy o tym teraz myślę, wydaje mi się prawdopodobne, że bardzo wielu ludzi w tych wieżach zginęło właśnie w ten sposób. Nakrywali głowę rękami i czekali na to, co ma nadejść. Inni pewnie stali, niezdolni do wykonania żadnego ruchu. Inni mogli krzyczeć lub płakać. W żadnej z tych reakcji, czy zresztą w jakiejkolwiek innej, nie ma nic złego. To wyłącznie kwestia odruchu - wtedy sobie to uświadomiłem. Odruch bezwarunkowy w reakcji na beznadziejną sytuację. W takich chwilach jak ta, gdy koniec wydaje się pewny, robimy to, co musimy zrobić. Robimy, co robimy. Ja? Ja biegłem. Rwałem w dół schodami między siódmym i szóstym piętrem, jakby miało mi to uratować życie - i w jakimś sensie tak się właśnie stało. To nie był logiczny ruch, ale był to jakiś ruch. Był to jakiś sposób, żeby działać, żeby coś robić. Nigdy nie poddał bym się bez walki, i to była moja walka. To jak z tym odruchem "walcz albo uciekaj", o którym pisałem wcześniej, tylko że w tym wypadku to było walcz i uciekaj. Zadziałały oba odruchy. Nie tyle uciekałem przed miażdżącą siłą, która miałaby mnie dopaść na tych schodach, ile raczej próbowałem ją wyprzedzić. Czy jest w tym jakiś sens? To nie był akt tchórzostwa, nie sądzę, lecz akt desperacji. Ale przed tym przerażającym hukiem, który gnał w straszliwym pędzie w dół, nie było ucieczki. Budynek się walił i niezależnie od tego, jak szybko biegłem, dokąd biegłem i jakie modlitwy mamrotałem po drodze pod nosem, i tak miałem na zawsze utknąć w stercie gruzu. Mimo to wciąż biegłem. Co sił w nogach. Przeskakując po dwa, po trzy stopnie. Rwałem w dół. Przy tym wszystkim nie mogłem zbiec dalej niż jakieś kilkanaście stopni, na więcej nie było czasu, ale coś robiłem. Wciąż myślałem: Proszę, Boże, niech to się stanie szybko. Proszę, Boże, niech to się stanie szybko. Jakbym powtarzał mantrę. Proszę, Boże, niech to się stanie szybko. Wciąż i wciąż, i wciąż, i gdy budynek zatrząsł się gwałtownie, a łoskot stał się jeszcze głośniejszy, zdałem sobie sprawę, że słyszę własny oddech. Mimo całego tego huku słyszałem swój oddech - zadziwiające! - i starczyło mi czasu nawet na zastanawianie się, który z moich oddechów będzie ostatni. Kiedy runął strop, byłem między siódmym a szóstym piętrem. Tak przynajmniej mi się wydaje teraz, kiedy to wspominam. Być może zbiegłem na szóste piętro, ale wydaje mi się, że pamiętam, jak zeskakuję na spocznik, trzymając się poręczy, żeby natychmiast skręcić i rwać w dół przez kolejny bieg schodów. Cały budynek zaczął się trząść. Wszystko kołysało się tak silnie, że z trudem utrzymywałem równowagę. Z góry zaczęły lecieć belki. Kawały betonu. Wszelkie możliwe gówno sypało się na mnie jak pieprzony grad. Sypało się na nas, powinienem powiedzieć, bo nie tylko ja byłem na tych schodach. Nawet wtedy, gdy nadszedł koniec, nieprzestałem biec, ze wszystkich sił gnałem schodami w dół, zakręcałem na półpiętrze, żeby biec dalej. Nie ustałem w biegu, dopóki w końcu nie uderzyła mnie w głowę jakaś belka czy deska. Zakręciło mną. Strąciło mi z głowy hełm. Nieźle oberwałem i upadłem. Myślałem, że to już będzie koniec. Ale to nie był koniec. Hałas ciągle narastał. Gruz wciąż się sypał. Budynek wciąż się trząsł. A ja nadal oddychałem, byłem świadomy i rejestrowałem w napięciu wszystko, co się działo. Próbowałem podnieść się na nogi, ale nim stanąłem, wstrząsy znów mnie powaliły. Padając, przeklinałem fakt, że wciąż żyję. Byłem naprawdę wściekły. I przerażony. Powinienem już nie żyć. Miałem nadzieję, że w tej chwili już będę martwy. I tyle wyszło z mojej modlitwy o szybką śmierć. Miałem nadzieję, że jakkolwiek się to stanie, stanie się w okamgnieniu. To trwało za długo. To była tortura. To trwało sekundy. Południowa wieża zawaliła się w ciągu dziesięciu sekund, a północna jeszcze szybciej. Jak wynika z opublikowanych później raportów, stało się to w ciągu zaledwie ośmiu sekund. I znów w moim odczuciu te osiem sekund to za mało. To musiało trwać dłużej. Trzykrotnie, czterokrotnie dłużej. Jak inaczej można wyjaśnić te wszystkie myśli, które przebiegały mi przez głowę, moje wszystkie przystanki i zrywy, skręty i zwroty? Wreszcie udało mi się stanąć na nogi. Ledwie to zrobiłem, spocznik runął w dół. Jak zapadnia. Miałem go pod stopami i nagle go nie było. Poczułem, że lecę w dół. Dziwne, ale wówczas nie słyszałem żadnego hałasu. Albo tkwił już tak głęboko we mnie, że go nie rejestrowałem, albo jak muzyczne tło filmu stopił się w jedno z tym, co się działo/ albo wreszcie może trochę przycichł. To ostatnie wydaje się możliwe, bo w tej chwili większość szczątków wbiła się już w piwnice budynku; kiedy zarwał się spocznik między siódmym i szóstym piętrem, niewiele co mogło jeszcze hałasować. Wie cie też, jak to jest, kiedy ucichnie wielki huk. Następuje chwila niesamowitej, głuchej ciszy, tak dotkliwej, że się ją słyszy. Gigan tyczne nic, tam gdzie przed chwilą było nadto wiele. W takiej pustce nagle się znalazłem, lecąc w dół. Proszę/ Boże, niech to się stanie szybko. W gruncie rzeczy to było bardziej jak jazda windą czy osuwanie się niż upadek, bo spadający spocznik obijał się o belki, poręczę i diabli wiedzą, co jeszcze tam było po drodze. Zjeżdżałem w dół na wielkim kawale gruzu opadającym wewnątrz klatki schodowej, której ściany osłaniały nas od zewnątrz. Na krótką chwilę miałem wrażenie, że żołądek podjeżdża mi do gardła, spocznik trząsł się i kołysał pode mną. To wszystko działo się w dziwnie zwolnionym tempie; jak się później zorientowałem, faktycznie był to upadek w zwolnionym tempie. A w każdym razie w wolniejszym tempie, niżbym się spodziewał. To było jak zjeżdżanie na wierzchu kamiennej lawiny. Ktoś sugerował mi później, że to mogło być jak wtedy, gdy człowieka porwie niewyobrażalnie wielka fala. Woda toczy cię i po pycha naprzód, obraca i kompletnie głupiejesz, i w końcu nie wiesz nawet, gdzie jest góra, gdzie dół. Ale to nic było tak. Blisko tego, ale nie całkiem tak. To było raczej jak krótki swobodny upadek, pod czas którego człowiek ani na chwilę nie traci gruntu pod nogami, bo grunt opada razem z nim. To było jak koziołkować w dół po schodach, tyle że schody jadą w dół razem z tobą. Trudno to wyjaśnić i równie trudno pojąć, kiedy się to z tobą dzieje. W jakimś momencie tej szalonej jazdy w dół zgasły światła. Przegapiłem tę chwilę, być może dlatego, że zamknąłem oczy, ale kiedy je otworzyłem, nic nie widziałem. Tylko ciemność. Wszędzie wokół ciemność. Nic więcej. To była taka ciemność, w której człowiek odruchowo unosi ramiona, żeby osłonić głowę, bo nie ma pojęcia, co go uderzy ani z której strony spadnie cios. Ale nic nie nadchodziło, nic nie spadało. Huk ucichł. To było jak jedna z tych głupich mechanicznych zabawek, które stoją w domach towarowych. Wrzucasz ćwierć do lara, sadzasz dzieciaka i cały interes trzęsie się przez pół minuty czy coś koło tego, po czym nagle nieruchomieje. Kolejna dziwna sprawa: nie pamiętam lądowania. Kiedy w końcu przestałem opadać, nie poczułem szczególnego wstrząsu. Miałem na sobie strój ochronny, który stanowił swego rodzaju wyściółkę i zabezpieczenie, ale oczywiście nie chronił przed uderzeniami i wstrząsami; więc nieźle mnie wytarmosiło i poobijało, nim ruch w dół zwolnił. Zwolnił, a potem ustał. Trwał dobre kilka sekund, po czym nic. Z upadku nie pamiętam ani jednej jasnej myśli. Po prostu czekałem, na koniec. Nie miałem pojęcia, co się dzieje wokół mnie, i czekałem na koniec. Mój koniec. Pierwszy cios, ten w głowę, który zwalił mnie na ziemię, nie wystarczył, ale wiedziałem, że drugiego już nie przeżyję. Spadając, spodziewałem się, że w którejś chwili moje myśli po prostu urwą się z trzaskiem, jakbyś zatrzasnął drzwi. Będzie myślenie i czucie, a potem nie będzie myślenia i czucia. Proszę, Boże, niech to się stanie szybko. Ale nic się nie stało. Przestałem spadać, to wszystko. Przestałem myśleć, jeśli za myślenie uznać wyglądanie w przyszłość. Przestałem być - jeśli to ma jakiś sens - na moment czy dwa. Nie zemdlałem ani na chwilę nie straciłem pełnej świadomości tego, gdzie jestem i co się stało, czy co się ze mną dzieje. Musiało upłynąć ładne kilka sekund, a ja wciąż nie mogłem się połapać, co jest grane, o niczym nie myślałem, niczego nie byłem świadom. Co zrozumiałe, niczego nie widziałem. Nie miałem pojęcia, co się dzieje wokół mnie. Nie mogłem się ruszyć bo obawiałem się uczynić niewłaściwy ruch. Na dodatek, gdy zacząłem oceniać sytuację, wydawało mi się wątpliwe, żebym mógł się ruszyć, czy żebym miał prawo się ruszyć. Lub żebym w ogóle miał czym poruszyć. Naprawdę zastanawiałem się, czy tak się czuje człowiek po śmierci. Pomyślcie - było kompletnie ciemno. Żadnego dźwięku, żadnego ruchu, nic. Mój umysł wciąż działał, ale ponieważ byłem wychowany w tradycji katolickiej, w wierze w niebo i piekło, nie wydało mi się to szczególnie dziwne. Wykraczało poza moje doświadczenie, ale wydawało się możliwe. No dobrze, uznałem, więc wciąż mogę myśleć. W pierwszej chwili wydałem nawet westchnienie ulgi, że wspomnienia, jakie zgromadziłem dotychczas, nie umrą wraz ze mną. Wciąż myślałem i czułem... i pamiętałem. Być martwym nie jest nawet tak źle, uznałem. Myślałem, że będę się unosił ponad chmurami, fruwał w towarzystwie aniołów, spoglądał z góry na świat, ale - uznałem - może moje życie w zaświatach będzie wyglądać właśnie tak. Przynajmniej z początku. Chmurki, aniołki i cała reszta będzie potem. W sumie nie było źle. Nie całkiem tak, jak się spodziewałem, ale nie najgorzej. A poza tym tak naprawdę nie cierpiałem, pomijając nieznośny strach przed bólem. Było po wszystkim, a jednak nie było po wszystkim. Stopniowo zacząłem odczuwać, że mam ciało. Temu spostrzeżeniu towarzyszyła refleksja, że gdybym był martwy, nie czułbym swego ciała. Po śmierci nie będzie ciała, nie? Nie będzie rąk, którymi można by poruszać, głowy, którą można kręcić. A tymczasem moje ciało istniało, i to nawet niezbyt poturbowane. Mogłem czuć. Mogłem zacisnąć palce w pięść. Leżałem na plecach, nie całkiem płasko, na powierzchni pokrytej gruzem i cementem. Pod głową miałem bryłę cementu wielkości mniej więcej piłki baseballowej. Nie przygniatały mnie belki ani gruz. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem, ale nie czułem, by cokolwiek krępowało swobodę moich ruchów. Macając dłońmi, wyczułem wokół siebie drobny gruz i - przede wszystkim - masę bardzo drobnego pyłu. Ten sam pył, proszek czy popiół pokrywał także moje ciało. Miałem go w ustach, w nosie, w oczach, w uszach. Wszędzie, nawet pod koszulą. Był wszędzie wokół. Byłem pogrzebany pod grubą na jakieś dziesięć centymetrów warstwą pyłu. Pogrzebany żywcem. To głupio brzmi w tym akurat wypadku, bo nawet dziesięciocentymetrową warstwę pyłu można z siebie strząsnąć bez większego trudu, ale to właśnie przyszło mi wówczas do głowy. Nie, nie byłem pogrzebany w takiej mierze, żebym nie mógł się wydostać, ale byłem pokryty pyłem. Kompletnie. I byłem żywy! To mnie najbardziej zadziwiało. Z początku nie mogłem w to uwierzyć. Tak, ponad wszelką wątpliwość byłem żywy. Wprawdzie mój umysł doszedł już z tym do ładu, ale nie mogłem pojąć, jak to możliwe. Wciąż nie mogłem zrozumieć, jak to możliwe, że upadek mnie nie zabił. Wszystko do mnie wróciło - nadchodzący z góry z potworną szybkością łoskot, świadomość tego, co się stało po drugiej stronie placu, wieże płonące jak pochodnie na tle błękitnego nieba, zamieszanie w prowizorycznym punkcie dowodzenia, szaleńczy bieg schodami w dół... Pomyślałem: Coś poszło źle. Coś powinno mnie boleć. Rozumiałem, co się wydarzyło. Rozumiałem, co się wciąż dzieje. I rozumiałem, że wciąż oddycham. Nie rozumiałem natomiast, dlaczego nic mnie nie boli. Powinienem przecież coś złamać, mieć krwotok wewnętrzny, doznać wstrząsu albo mieć jakąś otwartą ranę... cokolwiek. A jednak czułem się nieźle. No, prawie. Krztusiłem się, kaszlałem. Oczy piekły mnie jak cholera. Byłem podrapany i poobijany, ale zasadniczo czułem się całkiem dobrze. Co najwyżej trochę obolały. Pierwsza belka strąciła mi z głowy hełm, więc we włosach miałem pełno pyłu. Całe hałdy. Wyobraźcie sobie, że wysypaliście sobie na głowę pięćdziesiąt kilo pudru dla dzieci - tak się właśnie czułem. Gdy się uniosłem i oparłem na łokciach, cały ten pył osypał mi się na twarz. Wytrząsanie go z włosów to było coś! Czułem, jak się sypie na kark, na policzki, wszędzie. Nie mogłem się z niego otrząsnąć. Po prostu przesypywałem go z miejsca na miejsce. Usiadłem i szybko obmacałem się od głowy po palce u nóg. Wszystko było na swoim miejscu, wszystko należycie działało. Nie krwawiłem, a przynajmniej nie czułem, żebym krwawił. Ponieważ kompletnie nic nie widziałem, musiałem zdać się na dotyk. Dotyk i odczucia. Nic nie słyszałem, ale w pewnej chwili poczułem - i to było bardzo dziwne - że nie jestem sam. To się dokonało powoli i stopniowo. Od poczucia całkowitej samotności przeszedłem niezauważalnie do pocieszającego uczucia, że mam niewidoczne w ciemności towarzystwo. Nie myślałem o tym, żeby się odezwać, jeszcze nie, ale w jakiś przedziwny sposób poczułem, że obok mnie jest ktoś jeszcze. Jeden, dwóch... nie miałem pojęcia, ilu ludzi, ale nie byłem sam. Żyłem, przynajmniej to było dla mnie jasne. I wcale nie czułem się z tego powodu szczególnie szczęśliwy. Stamtąd przeniosłem się tu w pożyczonym czasie, w czasie, kiedy powinienem już nie żyć. Przez "tam" rozumiem chwilę, gdy poczułem pierwsze drgnięcia budynku i zrozumiałem, że wieża zaraz się zawali, przez "tu" - chwilę obecną, tę samą chwilę, w której usiłowałem się połapać, co się stało i gdzie jestem. To wszystko był pożyczony czas, więcej niż próbowałem wytargować od losu. Więcej niż potrzebowałem. Więcej, do diabła/ niż chciałem. Daleko więcej niż chciałem, bo gdy oceniłem sytuację i swoje osobiste położenie, uświadomiłem sobie, że skoro cały budynek się rzeczywiście zawalił, a ja rzeczywiście przeżyłem tę katastrofę, to znaczy, że przysypało mnie ponad sto pięter zmienionych w rumowisko - tysiące ton betonu, stali, szkła i mebli z wyposażenia biur. Za żadne skarby nie zdołam się spod tego wszystkiego wydostać. Pogrzebany żywcem. Znów wróciły do mnie te słowa, lecz teraz znaczyły tyle, co w nagłówkach gazet. Pogrzebany. Żywcem. Pogrzebany pod stworzoną przez człowieka (i przez człowieka zniszczoną) górą stali i betonu. Nigdy więcej nie ujrzeć światła dnia, nie odetchnąć świeżym powietrzem, nie zobaczyć dzieci, nie objąć żony. Los gorszy od nagłej śmierci, ponieważ miałem spędzić tutaj dłuższy czas. Miałem cierpieć. Dotąd nie cierpiałem, ale teraz mnie to czekało. Cierpienie nadejdzie. Powoli. Umrę z głodu, oszaleję albo się uduszę. A może dotrze tu ogień i usmażę się jak skwarek. Może się też wydarzyć wtórne zawalenie, które rozpłaszczy mnie jak naleśnik. Pomyślałem o tym, gdzie jestem, jak całe to rumowisko musi wyglądać z zewnątrz, co znaczy zostać uwięzionym pod takim zwałem gruzu, i co przeżyłem, żeby znaleźć się w tej zapomnianej przez Boga dziurze. Nie potrafiłem sobie wyobrazić żadnego dobrego wyjścia z tej sytuacji. Żadnego. Wiedziałem, że wpadłem w jakąś pustą przestrzeń między walącymi się elementami konstrukcji. Moją specjalizacją były katastrofy budowlane, więc wiedziałem, że nie ma nic niezwykłego w tym, że gdy zawala się wysoki budynek, ludziom zdarza się przeżywać cudem, po prostu dlatego, że znaleźli się dokładnie we właściwym miejscu dokładnie we właściwym czasie (trudno odnieść te słowa do tego miejsca i czasu, ponieważ właściwe miejsce w tym konkretnym wypadku znajdowało się dobre kilka kilometrów stąd, ale rozumiecie, o co chodzi). Nie sposób było przewidzieć, gdzie i w jaki sposób te puste przestrzenie powstaną, ale w stertach gruzu zawsze coś takiego się tworzy i oto wylądowałem w jednej z nich. Proszę, Boże, niech to się stanie szybko. Zapomnij "Ojcze nasz" i "Zdrowaś Mario"... To była moja najbardziej żarliwa modlitwa. Proszę, Boże, niech to się stanie szybko. Pogodziłem się ze śmiercią, ale chciałem, żeby szybko przyszła. Nie dając mi czasu na myślenie o niej, czasu na strach, na cierpienie. A tymczasem uwięzieni w niepojętej czarnej dziurze i czekała mnie cholerna kupa cierpienia. Tyle mi przyszło z modlitwy. Tyle z umierania na własnych warunkach. Muszę wam powiedzieć, że przeżyłem ponurą chwilę, gdy na powrót poczułem się kompletnie samotny, uświadamiając sobie, że choćby nie wiem jak długo będą trwać moje ostatnie godziny, nie będzie nikogo, kto by je zarejestrował. Naprawdę, z jakiegoś niepojętego powodu wydało mi się to nie zmiernie istotne. To, że gdy walił się najwyższy budynek na świecie, a ja znajdowałem się w środku, przeżyłem, zapewne przeżyję jeszcze kilka godzin, a może nawet kilka dni i nikt nie będzie o tym wiedział. Moja żona, dzieci, rodzice, reszta rodziny... Moi bracia strażacy. Nikt nie będzie wiedział tego, co teraz wiem. Pomyślałem tak, a potem pomyślałem: O co, u diabła, chodzi? I wtedy znów odezwało się to odczucie, że ktoś tu ze mną jest. Wszystko to rozegrało się w ciągu sekund, a nawet ułamków sekund - przeskakiwanie od myśli do myśli, formułowanie i odrzucanie różnych domysłów, próby docieczenia, czy jestem żywy, czy umarły, odczucie, że jestem sam, i odczucie, że mam towarzystwo. To przychodziło i odchodziło jak fala, ale teraz znów to poczułem i miałem pewność, że ktoś ze mną jest. Jeden, dwóch czy ilu, u licha? Pogrążonych w identycznych ponurych myślach o śmierci, zamkniętych we własnym milczeniu. Nie słyszałem żadnego dźwięku, szelestu, ruchu. A jednak to czułem. Poczułem to, gdy tylko przyszedłem do siebie, potem na chwilę odeszło, gdy się zastanawiałem, i oto było na powrót. Najlepszą odpowiedzią na strach jest wykonać pierwszy ruch, nie? Więc zawołałem w ciemność. - Jest tu ktoś? - odczekałem chwilę i zawołałem jeszcze raz: - Czy jest tu ktoś prócz mnie? Zaklinam się na własne życie, że nie wiem, co spodziewałem się usłyszeć w odpowiedzi, czy co miałem nadzieję usłyszeć. Ale czegoś się jednak spodziewałem. Czegokolwiek. Czegokolwiek poza własnym głosem. Oczekiwanie - Jest tu ktoś? - krzyczałem w mrok. - Czy ktoś mnie słyszy? Mój głos był stłumiony przez pył i - jak przypuszczam - również przez emocje, a może i przez strach. Kiedy go usłyszałem, brzmiał, jakby pochłonęło go to, co pozostało z klatki schodowej, jakby zdusiła go poduszka kurzu. Jakbym mówił z twarzą wciśniętą w poduszkę. Brzmiał zupełnie jak nie mój głos. Nie miałem pojęcia, co spodziewam się usłyszeć w odpowiedzi, ale modliłem się o co kolwiek. Nawet pewność, że wokół nie ma nikogo, byłaby lepsza niż to niesamowite odczucie, że mam towarzystwo, a nie wiedzieć nic. W końcu po kilku najdłuższych sekundach w historii długich kilku sekund otrzymałem odpowiedź: - Tak, tak, jestem tu. Głos zdawał się dobiegać skądś z dołu. Także był stłumiony, jakby pochłonęła go dziura, w której się znaleźliśmy. Ten głos nie brzmiał cicho, lecz zarazem nie był donośny. Trudno było ocenić, z jakiej odległości dobiega, ale powiem wam tyle - cholernie mnie ucieszył. Potem dobiegło mnie: - Słyszę was. To był inny głos, także dobiegający z dołu i równie trudny do zlokalizowania. Oba zdawały się dobiegać z podobnej odległości i mniej więcej z tego samego kierunku. Wreszcie odezwał się ktoś z góry: - Ja też tu jestem. Słyszę was wszystkich. Na mój apel odpowiedziały trzy różne głosy. Trzy różne wersje tego samego cholernego losu. Do mego głosu dołączył prawdziwy chór, pieprzony chór ludzi bez fartu, a to jeszcze wcale nie był koniec. Zgłaszało się ich coraz więcej - jeszcze kilku ludzi ocalało poza zasięgiem mego słuchu, ale gdzieś niedaleko w czarnej pustce. Jak mi się wydaje, każdemu z nas odkrycie, że żyje, że zdołał jakoś przetrwać zawalenie się budynku, zajęło około minuty, może trochę mniej. A przy okazji stwierdzenie, że nasze perspektywy są równie czarne jak dziura, w którą wpadliśmy. W ten poranek, w który czas to zdawał się rwać naprzód, to stać w miejscu, znów mieliśmy poczucie, że trwa to znacznie dłużej, niż trwało w rzeczywistości. Ja sam potrzebowałem bardzo wiele czasu, żeby w pełni uświadomić sobie, co zaszło, co wciąż się działo - a jednak ten bardzo długi czas tak naprawdę upłynął w jednej chwili. Sześćdziesiąt sekund? Człowieku, to było nic, lecz w tym czasie zdążyłem pomyśleć wszystkie wyobrażalne myśli, rozważyć każdy możliwy scenariusz, każde osiągalne wyjście. Wszystko, cholera, i jeszcze trochę więcej. Kompletnie nic nie widziałem. Wokół było czarno jak w kopalni węgla. Nie mogłem dostrzec najmniejszego ruchu, jakiegokolwiek zróżnicowania ciemności. Nic. Podczas upadku zgubiłem latarkę. Starając się nie ruszać, obmacywałem nierówną powierzchnię wokół mnie w nadziei, że może się na nią natknę. Pobożne życzenia. Wyobrażałem sobie, że pozostali robią to samo, bo nigdzie w zasięgu wzroku nie widziałem światła. W takiej sytuacji każdy, kto miał by latarkę, bez dwóch zdań by ją zapalił. Pierwsza rzecz w takiej sytuacji to zapalić latarkę, nie? Kiedy tylko możesz, rozglądasz się wokół i zaczynasz kombinować, co robić. Gdy się to stało, miałem ze sobą maleńką latareczkę, którą zawsze nosiłem u pasa, ale jeszcze nie pomyślałem, żeby po nią sięgnąć; sądzę, że w nagłym spokoju, jaki zapanował po burzy, nie myślałem dość jasno. Myślałem o dużej latarce, którą straciłem. Powoli, gdy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, dostrzegłem w dole smużkę światła. Prawdę mówiąc, przesadzam, kiedy nazywam to światłem, bo w gruncie rzeczy było to niewiele więcej niż ledwo widoczna pośród czerni kreseczka, która niczego nie rozjaśniała. Sama była widoczna, ale w jej blasku za cholerę nie dało się niczego zobaczyć. To było raczej jak tlący się węgielek, mogło służyć raptem jako punkt orientacyjny, a jednak wpatrywałem się w to nikłe światełko, jakby mogło mieć decydujący wpływ na nasz los. Od razu domyśliłem się, co to jest - fluorescencyjny znak ewakuacyjny z klatki schodowej dawał z siebie wszystko - ale był tak daleko i pokryty tak grubą warstwą kurzu, że jego światło nie rozpraszało ciemności. Wisiał tam jak szczątek gwiazdy w najodleglejszej przestrzeni i fakt, że go odkryłem, w niczym mi nie pomógł prócz tego, że przez chwilę dał mi promyk nadziei. Oczywiste było, że przy tym świetle nie zdołamy się stąd wydostać. Wiedziałem to, a jednak wątłe światełko na długą chwilę przy ciągnęło mój wzrok. Odrywając ostatecznie spojrzenie od ledwie widocznej w ciemnościach jasnej kreseczki, pomyślałem, że należy zrobić apel. Nie ma co myśleć o świetle. Nie ma co myśleć o tym, żeby wyraźnie widzieć. Musieliśmy się zorientować, kogo mamy, w jakim jesteśmy stanie, jakie mamy narzędzia. Z sytuacji, jaka panowała na schodach przed katastrofą, domyślałem się, że wśród nas są sami strażacy. Cywile już dawno zeszli. Taką przynajmniej żywiłem nadzieję. - Tu Rich Picciotto - powiedziałem. - Dowódca 11 batalionu Straży Pożarnej. Kto tu jeszcze jest? Jeden po drugim odzywały się kolejne głosy, poczynając od znajdujących się najbliżej. Mickey Cross, porucznik z załogi wozu gaśniczego nr 16, oraz Jim McGlynn, porucznik z załogi wozu gaśniczego nr 39, który miał ze sobą trzech ludzi - strażaka na stażu, Roba Bacona, i dwóch starszych strażaków, Jeffa Coniglio i Jima Efthimiaddesa. Byli uwięzieni pół piętra niżej ode mnie, w odrębnej niszy w klatce schodowej. Odzywaliśmy się wszyscy po kolei, po czynając od chłopaków z dołu, potem ja na podeście między drugim a trzecim piętrem i następni wyżej, aż do mego przyjaciela Jaya Jonasa, kapitana z załogi drabiny mechanicznej 6, który zatrzymał się dwa czy trzy piętra nade mną. Kiedy zacząłem nasz apel, Jay mnie nie słyszał, wkrótce jednak obwieścił swoją obecność i mój nastrój trochę się poprawił. W dziurze, w jakiej się znaleźliśmy, człowiek nie jest skłonny do entuzjazmu, niemniej jednak dobrze było usłyszeć znajomy głos. - Jay! - zawołałem. - Jesteś tu? To ja, Richie. - Richie? - To ja, bracie - odpowiedziałem. - Cały jesteś? - Cały. Chyba cały. Byłem zbyt roztrzęsiony, by dziwić się temu, że wylądowałem w tym nieprawdopodobnym, beznadziejnym położeniu w towarzystwie kumpla, którego znałem od lat. Zbyt silnie rozbrzmiewał we mnie instynkt życia, żebym poczuł błogą ulgę na myśl o naszym spotkaniu, jednak zrobiło mi się raźniej. Byłem sam ze swoimi myślami i lękiem, a zarazem nie byłem kompletnie sam; spróbujcie to jakoś zrozumieć. Był obok ktoś, kto mnie znał, kto znał moją żonę i dzieciaki, kto bywał u mnie w domu - Jay Jonas - i to była dla mnie wielka sprawa. Jak się okazało, Jay miał ze sobą cały swój zastęp - Billa Butlera, Toma Falco, Mikea Meldruna, Sala DAgastino i Matta Komorowskiego. Gdy wszyscy po kolei się meldowali, zastanawiałem się, jak to możliwe, że gdy budynek zaczął się walić, oni byli kilka pięter pode mną, natomiast teraz ja znalazłem się kilka pięter pod nimi. Tylko Matt Komorowski wylądował niżej ode mnie, reszta została w górze. Zastanawiałem się również nad tym, jakie było prawdopodobieństwo, że cały zastęp przeżyje tak straszliwą katastrofę. To niemożliwe, absurdalne, ale przecież ten poranek - rozpatrując go minutę po minucie - był jednym wielkim absurdem. Nawet w to, że tkwiliśmy uwięzieni w ruinach północnej wieży World Trade Center, trudno było uwierzyć. Równie niewiarygodne było - co okazało się później - jak wiele łączyło mnie z chłopakami z zastępu Jaya. Biorąc pod uwagę, że dowolnych dwóch strażaków z Nowego Jorku praktycznie zawsze może znaleźć wspólnych znajomych. Straż Pożarna może sprawiać wrażenie jednej wielkiej rodziny. Po wydarzeniach jedenastego września odkryłem jednak zdumiewający szereg więzi łączących mnie z tymi chłopakami z załogi wozu nr 6. Billy Butler wychował się w Hawley-Honesdale, w Pensylwanii, w tej samej okolicy, gdzie urodziła się i dorastała moja matka i gdzie ja sam co roku spędzałem lato u kuzynów; mieliśmy tam mnóstwo wspólnych znajomych. Mikę Meldrun wyrósł jak ja na Staten Island i chodził do tej samej katolickiej szkoły średniej - Monsignor Farrell. Sal DAgastino także wychował się na Staten Island, w tym samym kwartale mieszkalnym, w którym od czterdziestu lat mieszkali moi rodzice. Również Tom Falco i Matt Komorowski byli związani ze Staten Island. Z Jayem Jonasem i jego chłopakami była także nasza babcia z Brooklynu, Josephine Harris. Jak się okazało, ona również wyszła z katastrofy bez szwanku. Była oszołomiona po upadku, ale cała. Nie dołączyła do naszego chóru, lecz jeden z chłopaków Jaya mówił w jej imieniu. Powiedział, że nie odniosła żadnych poważnych obrażeń. Pode mną było dwóch poruczników - Mickey Cross z za łogi wozu gaśniczego nr 16 na środkowym Manhattanie i Jim McGlynn z załogi wozu gaśniczego nr 39, także ze środkowego Manhattanu. Był również ten stażysta z zastępu 39, Rób Bacon, i funkcjonariusz z Zarządu Portu David Lim. Później się dowiedziałem, że z jednym i drugim także miałem wspólnych znajomych; mój sąsiad chodził do szkoły z McGlynnem, a moja córka Lisa pracowała z bratem Bacona jako ratownik na plaży w Bear Mountain. Co więcej, gdy Bacon zaczął pracować w Straży Pożarnej, chciał zostać przydzielony do jednostki na Manhattanie i starał się dowiedzieć przez Lisę, czy nie mógłbym mu pomóc w uzyskaniu przydziału. Cross, McGlynn i Bacon znaleźli się wszyscy razem pode mną, a Lim był o jeden bieg schodów nade mną. Pod nami wszystkimi, w osobnej dziurze siedziało dwóch strażaków z 39 zastępu - Jeff Coniglio i Jim Efthimiaddes. Jakiś czas potem odkryliśmy przez radiotelefon, że głębiej znalazł się inny dowódca 2 batalionu Richard Prunty, ale łączność z nim była coraz słabsza i w końcu po jakiejś godzinie się urwała; gdy po kilku godzinach dotarli do niego ratownicy, był martwy. - Niech nikt się nie rusza - poleciłem, gdy skończyliśmy apel. - Jesteśmy jak w domku z kart. Później starałem się zrozumieć, jak to się stało, że tak szybko po zawaleniu się wieży powróciliśmy do trybu dowodzenia i czemu to akurat mnie wypadło wydawać rozkazy. Można by sądzić, że takie rzeczy jak autorytet i hierarchia nie utrzymają się po takiej kolosalnej katastrofie, że każdy będzie myślał tylko o własnym ocaleniu, a instynkt i adrenalina wezmą górę, tymczasem nikt z nas nie wykazał takich skłonności. Kiedy zarządzałem apel czy później wydawałem rozkazy, nie chodziło mi o to, żeby rządzić; panowanie nad sytuacją to coś, co po prostu mam we krwi. To przyszło w całkiem naturalny sposób. Nigdy nie potrafiłem siedzieć bezczynnie, czekając, aż ktoś inny podejmie za mnie decyzję, i nie zamierzałem teraz zmieniać przyzwyczajeń. Co ważniejsze, większość z nas została nauczona wykonywania rozkazów. Mieliśmy dusze żołnierzy i czy mi się to podobało, czy nie, byłem najstarszy stopniem w tej klatce schodowej. Odzywał się też szef Prunty, ale on był okropnie potłuczony i nie mógł objąć dowodzenia - zresztą i tak byłem od niego starszy stopniem. Tak więc mnie przypadła pozycja dowódcy. Mogłem się jej domagać i uprzeć się, żeby ją egzekwować, ale tak się złożyło, że wszyscy przyznali mi ją w najzupełniej naturalny sposób. To była akcja ratownicza. Byliśmy nowojorskimi strażakami. Mieliśmy trzymać się reguł. Wracam do domku z kart. Tak właśnie postrzegałem bigos, w ja ki się wpakowaliśmy. Oczywiście nie dosłownie, bo nic nie widziałem, ale tak sobie to mogłem wyobrazić. Już wcześniej wyrobiłem sobie wyobrażenie o tym, co stało się przed półgodziną po drugiej stronie placu z południową wieżą, a wyobraźnia podpowiadała mi, co czeka północną wieże, w której myśmy się znajdowali. Miałem pojęcie o tym, co się stało, jak to musi wyglądać i co nas czeka. Wcale nie przesadzam. Studiowałem katastrofy wysokich budynków i zdawałem sobie sprawę, że jesteśmy zdani na łaskę i niełaskę losu, i że każdy z nas może coś w każdej chwili spieprzyć. Metafora "domek z kart" wydawała się najstosowniejsza. Pewnie widzieliście te gigantyczne domki z kart, jakie iluzjoniści stawiają z dwudziestu lub trzydziestu talii. Wystarczy, że przewróci się jedna karta - wszystko jedno która i gdzie - a wszystko się wali. Byłem pewny, że tak samo jest z nami. Lada chwila mogło nastąpić wtórne zawalenie i mogło je spowodować byle kichnięcie. Wystarczyłoby, żeby załamała się jedna belka, a wszyscy zostalibyśmy zgnieceni jak pluskwy i nikt nigdy nawet by się nie dowiedział, że przeżyliśmy pierwotne zawalenie się budynku. Wiedziałem, że nie ma żartów. I chodziło mi o nas wszystkich uwięzionych w szybie klatki schodowej B. Przetrwanie katastrofy największego budynku w Nowym Jorku było czymś wyjątkowym i wszyscy czuliśmy, że mamy obowiązek powiadomić o tym świat. Poleciłem każdemu złożyć raport ze swego stanu fizycznego. To zakrawa na cud, ale właściwie nikomu nic poważnego się nie stało. Wyglądało na to, że Mikę Meldrun doznał wstrząśnienia mózgu, a Matt Komorowski miał złamaną rękę, ale nikt nie doznał obrażeń zagrażających życiu. Gdy to ustaliliśmy, przeszliśmy do ekwipunku. W pierwszej chwili zdawało się, że wszyscy podczas upadku stracili latarki. Leżeliśmy więc i przeczesywaliśmy gruz wokół siebie, jak pijacy po omacku szukający szkieł kontaktowych. Wtedy również nie sięgnąłem po latareczkę, którą miałem przypiętą do pasa. Jak wszyscy wokół macałem na oślep. Leżałem na wznak i starałem się nie ruszać, a jednocześnie delikatnie wykonywałem ramionami śnieżne orły w kurzu, licząc na to, że może natrafię na latarkę. Po krótkiej chwili w dole pode mną pojawił się snop światła. W porównaniu z ledwo widocznym spod kurzu i popiołu znakiem fluorescencyjnym... jarzeniówka! Ktoś znalazł latarkę lub może miał ją przypiętą do pasa i wreszcie zdołał do niej sięgnąć. Wielu chłopaków nosi latarki na prowizorycznych pasach, które robią sobie sami z pasów bezpieczeństwa znalezionych w porzuconych samochodach. Brzmi to idiotycznie, ale prawda jest taka, że nigdy nie mieliśmy przyzwoitego sprzętu. Daleko nam było do tego. Byliśmy najbardziej zatyranymi strażakami na całej cholernej planecie, mie liśmy na głowie bezpieczeństwo ponad dziesięciu milionów ludzi, niezliczonych budynków mieszkalnych i publicznych, a tymczasem nie mieliśmy pieniędzy na przyzwoite wyposażenie. Nasz budżet był tak nędzny, że zbieraliśmy pasy bezpieczeństwa z porzuconych wozów i wieszaliśmy na nich sprzęt, żeby mieć wolne ręce, walcząc z ogniem. Niektórzy noszą te pasy przewieszone przez pierś, inni wokół bioder, ale większość z nas używa takich właśnie samoróbek. Radzimy sobie, jak potrafimy. Nie stać nas na to, żeby pójść do sklepu i kupić pas wykonany specjalnie w tym celu, nie z pensją strażaka. Ujmijmy to tak - strażak na stażu z żoną i dwójką dzieci kwalifikuje się w Nowym Jorku na zasiłek żywnościowy, więc oczywiste jest, że żadnego z nas nie stać na takie rzeczy, a jednak nie możemy sobie pozwolić na to, żeby ich nie używać. Nie zamierzam tu dawać upustu złości, ale choć może to brzmieć niewiarygodnie, nawet w tej skrajnie trudnej sytuacji na każdym kroku odczuwaliśmy skutki nieustannego obniżania kosztów i robienia oszczędności. Ja przynajmniej je odczuwałem i przeklinałem po cichu naszą administrację za to, że znaleźliśmy się pod gruzami bez porządnego ekwipunku. Szybko stwierdziliśmy, że nasze radiotelefony nie działają. Jedyną odpowiedzią na nasze we zwanie "Mayday! " była cisza, szum i trzaski. Myśl o kolegach wyposażonych w wydobyte z wraków pasy bezpieczeństwa wydała mi się groteskowa. Kto mógł wiedzieć, czego jeszcze będziemy potrzebowali w ponurych chwilach, które nas czekały? Albo jakie wysiłki ratownicze trzeba będzie podjąć, żeby się stąd wydostać? Tymczasem moja maleńka latarka była przyczepiona do pasa pod ciężką kurtką, ale wciąż po nią nie sięgnąłem. Zawsze ją ze sobą miałem, lecz wówczas wydobycie jej spod kombinezonu wydawało mi się zbyt skomplikowaną operacją, a poza tym bałem się wykonywać zamaszyste ruchy, jakie byłyby niezbędne, więc tkwiłem w ciemności. Miałem ze sobą także mój nóż Leathermana, który zwykle się przydaje, i kółko z kluczami. Tu drobny szczegół wart odnotowania: każdy strażak nosi klucz 1620, wydawany przez Straż Pożarną, który otwiera drzwi każdej jednostki w mieście, a także daje dostęp do każdej windy. Z tym kluczem naprawdę masz władzę nad miastem. Często widuje się strażaka, który ma na kurtce kółko z jednym tylko kluczem, i ten klucz to na ogół właśnie 1620. Pozwala nam wejść wszędzie, gdzie trzeba, zapewnia dostęp do wszystkich szafek hydrantowych i stałych urządzeń gaśniczych we wszystkich pięciu dzielnicach miasta (Brooklyn, Bronx, Queens, Manhattan i Staten Island). Myślałem o tym, leżąc na spoczniku w czarnej dziurze, jaka pozostała z klatki schodowej. Myślałem o różnego rodzaju pożarach, jakie mogą nam zagrozić, nim nadejdzie pomoc. O środkach, jakimi możemy się posłużyć w walce z ogniem. Było prawdopodobne, że spędzimy w rumach sporo czasu - godzin, dni, a może dłużej - i wiele mogło się w tym czasie wydarzyć. Wiedziałem, że paliwo lotnicze stanowi dla nas zagrożenie. I to nieliche! Po katastrofie budynku, w którym ciągną się całe kilometry kabli, drutów i wodociągów, istnieje mnóstwo okazji do pojawienia się iskry, a od iskry w każdej chwili mogą się zapalić pary paliwa lotniczego. Pamiętajcie, że wciąż nie wiedzieliśmy, co spowodowało zawalenie się drugiej wieży, a zaledwie pół godziny wcześniej przypuszczaliśmy, że przyczyną zawalenia się południowej mógł być wybuch bomby albo uderzenie kolejnego samolotu. Podobnie jak wszyscy, długo myślałem, że te wieże są odporne na wszelkie możliwe uderzenia, zamachy bombowe, katastrofy naturalne czy nawet izolowane pożary. U licha! Byłem tu w 1993 roku, gdy materiał wybuchowy o łącznej wadze ponad pięciuset kilogramów zniszczył siedem kondygnacji, głównie pod ziemią, a przecież daleko było do tego, żeby budynek miał się zawalić. Kto jednak mógł wiedzieć, z czym mieliśmy do czynienia? Myślenie o tym wszystkim, czego nie wiedziałem, doprowadzało mnie do szaleństwa, więc szybko skupiłem uwagę na innych sprawach domagających się mojej uwagi. Ucieczka. Analiza położenia. Apel. Ekwipunek. Kontakt. I przede wszystkim... światło. Na szczęście jeden z chłopaków miał latarkę umocowaną na własnej roboty pasie. Szybko ją wydobył i zapalił. Wszyscy, którzy trzymali latarki w rękach, pogubili je w czasie upadku, podobnie jak narzędzia i inne elementy ekwipunku. Promień światła z trudem przebijający się przez dym i kurz pozwolił nam odnaleźć inne latarki leżące w zasięgu ręki. Zobaczyłem ściany klatki schodowej wokół nas. Dostrzegłem, że mój kombinezon jest zasypany tym samym szarym pyłem, który z tak mizernym skutkiem wytrząsałem z włosów. Wyobrażam sobie, że wyglądałem jak szary upiór - a nasza sytuacja wyglądała jeszcze gorzej. Dziura, w jakiej się znaleźliśmy, do pewnego stopnia przy pominała kształtem istniejącą tu kiedyś klatkę schodową. Przestrzeń rozszerzała się u góry i zwężała w dole, niemal jak lejek. Wszędzie było mnóstwo gruzu. Blisko mnie pozostało tylko kilka stopni, które się urywały, prowadziły donikąd, jak schody w grafikach Eschęra. W innych miejscach ocalały jednak całe biegi schodów. Nie wiedzieliśmy jeszcze, czy wytrzymają nasz ciężar, ale wyglądały solidnie. Podest nademną, na którym wylądował Jay Jonas z większością swoich ludzi i babcią Josephine z Brooklynu, wydawał się nienaruszony. W dole był głównie gruz, z którego wystawały dźwigary i belki, i kawałki zarwanego podestu. Było tam bardzo mało miejsca. (Rób Bacon, który był uwięziony kilka pięter pode mną, wylądował, chwytając się oburącz ogromnej belki! ). W tej jednej dziurze, w której się znaleźliśmy, panowały bardzo różne warunki, a jednak nikt z nas nie wiedział naprawdę, w jakiej sytuacji są inni z naszej grupy. Każdemu się zdawało, że tam, gdzie wylądowali koledzy, jest tak samo jak w miejscu, gdzie sam się znalazł. Z początku naliczyłem sześciu ludzi pode mną, ośmiu nade mną i pięciu lub sześciu na niewielkim obszarze wokół mnie, lecz w świetle stało się jasne, że policzyłem ich dwukrotnie. Tak więc pierwszy pożytek, jaki mieliśmy ze światła, był taki, że dokładnie się policzyliśmy, a następnie sporządziliśmy listę narzędzi, jakie były w naszym zasięgu. Mieliśmy topory, haki, trzydzieści metrów liny ratowniczej i halligan, który zawsze zabieramy ze sobą do roboty. Bardzo niewiele jest drzwi i zamków, które nie ustąpią przed halliganem, stąd jego ogromna przydatność w naszej pracy. Mieliśmy także "królika", czyli rozpieracz hydrauliczny, który również służy do otwierania drzwi. Tak więc jeśli chodzi o narzędzia, byliśmy nieźle wyekwipowani, ale wiedziałem, że gówno nam przyjdzie z tego całego sprzętu, jeżeli nie będziemy mieli okazji, żeby go użyć. - Widzisz jakieś wyjście? - zawołałem do znajdującego się około dziesięciu metrów nade mną Jaya Jonasa. Jay rozejrzał się wokół po raz milionowy. - Nie - odpowiedział. - Niewiele tu widać, ale nie wydaje mi się. Zawołałem to samo w dół i otrzymałem tę samą odpowiedź. Sięgnąłem po radiotelefon, ale głośnik milczał jak zaklęty. Wielu chłopaków wołało do mikrofonów Mayday przez cały czas i żaden nie otrzymał odpowiedzi. Trzeba tu podkreślić, że podczas akcji ratowniczej używa się hasła Mayday w naprawdę krytycznym po łożeniu. W ciągu dwudziestu ośmiu lat spędzonych w tej pracy nigdy wcześniej go nie użyłem. Żaden z nas - a wszyscy razem mieliśmy za sobą ponad sto lat służby - nigdy nie wołał do radio telefonu Mayday. Kilku słyszało to wołanie raz czy dwa, może nawet odpowiadało na nie raz czy dwa, ale sami nigdy go nie nadawaliśmy - i oto nagle wszyscy naraz krzyczeliśmy Mayday! Bez rezultatu. Wszystkie radiotelefony milczały. Z niepojętego po wodu przypomniała mi się zagadka sławnego filozofa: Jeżeli w lesie pada drzewo i nie ma nikogo, kto by to słyszał, to czy rozlega się jakiś dźwięk? Zastanawiałem się, czy jeśli piętnastu ludzi wychodzi cało z największej katastrofy budowlanej w historii ludzkości i nikt nie słyszy ich wołania Mayday, to czy naprawdę przeżyli? Poleciłem wyłączyć radiotelefony, żeby nie zużywać akumulatorów, dopóki nie będziemy mieli lepszego pojęcia o naszej sytuacji. Z tego gorączkowego przekrzykiwania się nie będzie żadnego po żytku. Nadawanie wezwania o pomoc przez kilka radiotelefonów naraz, skoro mieliśmy i tak tylko dwa kanały, to był klasyczny przykład zbytecznego wysiłku, więc poprosiłem chłopaków, żeby dali sobie na razie spokój. Oświetliwszy ściany odnalezioną latarką, zauważyłem drzwi prowadzące na korytarz drugiego piętra. Czy raczej tam, gdzie kiedyś był korytarz drugiego piętra. Widziałem numer na ścianie, 110 pod grubą warstwą kurzu i popiołu. To pozwoliło mi policzyć, ile pięter zleciałem w dół. Spocznik drugiego piętra znajdował się o jeden bieg schodów pode mną, co oznaczało, że spadłem ze spocznika między siódmym a szóstym piętrem na spocznik między trzecim a drugim piętrem, co z kolei znaczyło, że przeleciałem ja kieś dwanaście metrów. Trzy metry na piętro, to by się zgadzało. Z szybkiego rachunku wynikało, że zaliczyłem poważny upadek; naprawdę cudem byłem cały. Bóg mi świadkiem, że budynek z pewnością był w gorszym stanie. Wszędzie wokół mnie widziałem w snopach światła rzucanego przez latarki sprasowane szczątki, belki, dźwigary i kawały betonu. Nie sposób było powiedzieć, jak miejsce, w którym się znaleźliśmy, wyglądało przed katastrofą. Prawdę mówiąc, przez dobrą chwilę trudno mi było uwierzyć, że wciąż jesteśmy w klatce schodowej. Oczywiście były schody, nawet całe biegi schodów, ale podczas upadku mogły ulec przemieszczeniu. Mogły zostać uniesione, opaść lub przesunąć się; ich obecność niczego nie dowodziła. Nie było logicznego powodu, by przypuszczać, że klatka schodowa ocalała, a jednak wszyscy uczyniliśmy to samo założenie. Co innego, u diabła, mieliśmy myśleć? Teraz jednak, gdy zobaczyłem drzwi na drugie piętro, mieliśmy pewność, że na tych kilku piętrach ocalały przynajmniej ściany klatki schodowej. Koledzy, którzy byli bliżej, zameldowali, że wokół drzwi leży gruz. - Nic, czego nie moglibyśmy usunąć, szefie! - zawołał ktoś. Z mojej grzędy pół piętra nad nimi widziałem, że zostało dość stropu, żeby dwóch czy trzech ludzi mogło na nim stanąć, nie narażając się na niebezpieczeństwo, oraz że warstwa gruzu była nie grubsza niż trzydzieści centymetrów. Uznałem, że postąpimy roztropnie, jeśli sprawdzimy, czy uda się nam otworzyć te drzwi. Kto mógł wiedzieć, co znajdziemy po drugiej stronie, dokąd te drzwi mogły prowadzić? Na podeście drugiego piętra było dwóch chłopaków z jednostki gaśniczej nr 39 - porucznik Jim McGlynn i stażysta Rób Bacon - którzy zaczęli ostrożnie, kawałek po kawałku, usuwać gruz. Mimo złamanej ręki pomagał im Matt Komorowski, jeden z chłopaków z zastępu Jaya. Podczas pracy przyświecał im latarką porucznik Mickey Cross z załogi wozu gaśniczego nr 16. To była ciężka praca i szła powoli. Wszyscy baliśmy się trochę, że może dojść do wtórnego zawału, więc po paru minutach postanowiłem zejść do nich i pomóc. Łatwiej jednak było wymyślić, niż zrealizować, bo choć znajdowałem się zaledwie o pół piętra nad nimi, znikły schody, po których mógłbym do nich zejść. Zostało kilka stopni, a potem urwisko z nielicznymi występami, których można było się uchwycić lub postawić na nich nogę. Oświetliłem ścianę latarką i po chwili miałem już wyobrażenie o drodze, jaka mnie czeka. Tu oparcie na czubek buta, ówdzie wystająca belka, której się można chwycić, a potem skok na ocalały kawałek spocznika. Ta droga trwałaby długo. Zdecydowałem się po prostu skoczyć do chłopaków. Skacząc, miałem nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze, modliłem się, żeby wszystko poszło dobrze. I udało się. Dotarłem do nich, nie robiąc sobie krzywdy i nie pogarszając naszej sytuacji. Gdy zmagaliśmy się z drzwiami, wszyscy obserwowali nas bez słowa. Nie mieliśmy szczęścia - drzwi były zamknięte, więc z po czątku użyliśmy halligana, a potem "królika", żeby je wyważyć. Drzwi otwierały się na klatkę schodową, dlatego musieliśmy usunąć gruz. Uprzątnęliśmy fragment spocznika i gdy uchyliliśmy drzwi, zdołałem wcisnąć się do środka i rozejrzeć wokół. To, co zobaczyłem po drugiej stronie, nie było warte naszego wysiłku. Nic prócz gruzu zbitego tak gęsto, że mysz nie zdołałaby się przez niego przecisnąć. Dostrzegłem drugie drzwi, wielkości drzwi do szafy. Wiedziałem, że za nimi jest zawór spustowy pionu hydraulicznego. Na razie nie było powodu, żeby do niego sięgać, ale zapamiętałem to sobie na później. No, przynajmniej mieliśmy źródło wody. W tym momencie go nie potrzebowaliśmy, ale kto mógł wiedzieć, w jakim stanie będziemy za kilka godzin albo następnego dnia? Mogło się zdarzyć, że będziemy tkwić w tej dziurze kilka dni, i zaopatrzenie w wodę mogło mieć kluczowe znaczenie dla naszego życia. Nie powiedziałem nikomu, co znalazłem za drzwiami, ale to było ważne odkrycie. Miałem tylko nadzieję, że nie będziemy musieli z niego korzystać. Tak naprawdę nikt nie wierzył, że tymi drzwiami na drugie piętro zdołamy się wydostać z naszego mrocznego grobowca, ale na chwilę uczepiliśmy się tej nadziei, jakby była ona wszystkim, co mamy. I w gruncie rzeczy tak właśnie było. Nie mieliśmy wiele więcej - raptem kilka narzędzi, które udało nam się pozbierać, i wciąż działające, ale najwyraźniej nie przekazujące sygnałów radiotelefony. Na co my, u diabła, liczyliśmy? Na zbawienie? Wszyscy wiedzieliśmy dość na temat katastrof budowlanych, by wiedzieć, że nasze perspektywy nie są dobre, że jesteśmy pogrzebani pod przeszło stoma piętrami cementu, stali i betonowego gruzu, i mimo to uchwyciliśmy się nadziei, a kiedy za drzwiami nie znaleźliśmy ratunku i nadzieja się rozwiała, w naszej niewielkiej dziurze zapanowało przygnębienie. Mieliśmy coś do roboty, mogliśmy jakoś rozładować napięcie, ale wszyscy zamknęliśmy się w sobie i każdy pogrążył się w ponurych rozmyślaniach. I to by było na tyle, myśleliśmy. A jednak byliśmy zdecydowani walczyć o życie. Przynajmniej ja byłem. My, strażacy, jesteśmy twardymi i upartymi ludźmi nawet w zwykłych warunkach, a w obliczu trudności stajemy się nieprzejednani. Tyle że w ruinach WTC naszą nieodpartą potrzebę działania hamowały względy praktyczne. Wiedzieliśmy, że aby wrócić do naszych domów i rodzin, musimy oszczędzać energię i zachować najwyższą ostrożność. Nadeszła pora na przerwę w działaniu, na przegrupowanie. Nie ogłosiłem tego oficjalnie, bo uznałem, że moje czyny będą dostatecznie wymowne. Usiadłem i na nowo zacząłem wzywać pomocy przez radiotelefon. Kilku chłopaków robiło to przez cały czas naszych bezowocnych zmagań z drzwiami na korytarz drugiego piętra, teraz znów robiliśmy to wszyscy - wciąż bez skutku. Jak już wspominałem, nasze wydziałowe radiotelefony od dawna przysparzały nam problemów, ale nigdy nie sprawiły nam większego rozczarowania niż wówczas. Potem się dowiedziałem, że radiotelefony działały jak należy, a komunikacja urwała się dlatego, że nie było nikogo, kto mógłby odpowiedzieć na nasze wołanie. Wszyscy zginęli, uciekli, by ratować własne życie, lub byli pochłonięci działaniami ratowniczymi. Po zawaleniu się wieży nie było czasu na to, by stworzyć stanowisko dowodzenia. Można to zrozumieć, ale nas - uwięzionych w głuchej pustce - milczenie w eterze doprowadzało do szału. Nie mieliśmy pojęcia, co się dzieje na zewnątrz. Nie widzieliśmy straszliwych zniszczeń, jakie pociągnęło za sobą zawalenie się południowej wieży, więc nie mogliśmy sobie nawet wyobrazić, jakie piekło się rozpętało, gdy w gruzach legła także wieża północna. Z naszego punktu widzenia jedynym wyobrażalnym wyjaśnieniem zerwania kontaktu wydawała się awaria sprzętu. Tylko tak potrafiliśmy to sobie wytłumaczyć. Od zawalenia się północnej wieży upłynął zapewne kwadrans, może dwadzieścia minut. Wszystko, co udało się nam osiągnąć w tym czasie, to tyle, że odnaleźliśmy kilka latarek i narzędzi, otworzyliśmy drzwi na korytarz drugiego piętra i zrozumieliśmy, że przyjdzie nam spędzić w naszej dziurze jeszcze chwilę. Zacząłem więc myśleć w kategoriach dłuższego czasu. Pomyślałem o źródle wody w korytarzu drugiego piętra. Pomyślałem o tym, żeby zrobić w korytarzu miejsce, które mogłoby służyć jako toaleta, zapewniając pewną dozę prywatności, a jednocześnie uwolniłoby nas od smrodu odchodów na wypadek, gdybyśmy musieli spędzić w ruinach kilka dni czy nawet tygodni. Coniglio i Efthimiaddes utkwili tuż pod nami, ale w osobnej dziurze, a Prunty, szef 2 batalionu, leżał jeszcze niżej, więc im nic by nie przyszło z wody i prowizorycznej łazienki. Jednak prócz nich było jeszcze nas dwanaścioro i musiałem myśleć, co można dla nas zrobić. Na razie nikt nie potrzebował łazienki, ale kto mógł wiedzieć, jak długo pozostaniemy tu uwięzieni, jak długo będziemy żyć, jak długo potrwa, nim dotrą do nas ratownicy? Kto mógł wiedzieć, czy w ogóle do nas dotrą? Kiedy zacząłem myśleć w kategoriach dłuższego czasu, zdałem sobie sprawę, że musimy oszczędnie gospodarować zasobami. Poleciłem ludziom, żeby nie włączali latarek, o ile nie będą im nie zbędne, oraz by wyłączyli radiotelefony. W sytuacji ekstremalnej musiała nam wystarczyć jako źródło światła jedna latarka zamiast sześciu czy siedmiu, podobnie jak do zgłoszenia naszej krytycznej sytuacji musiał nam wystarczyć jeden radiotelefon. Kiedy akumulatory się wyczerpią, to koniec - sprzęt wysiada. Nie słabnie, tylko po prostu przestaje działać i już. Wśród strażaków przyjęte jest, że akumulatory ładuje się na początku każdej zmiany. Nasza doba jest podzielona między dwie zmiany - piętnastogodzinną i dziewięciogodzinną, więc oczywiście akumulatory są najsłabsze pod koniec dłuższej zmiany, czyli w sytuacji, w jakiej się właśnie znajdowaliśmy. Pamiętajcie, że trafiliśmy na miejsce tuż przed dziewiątą; piętnastogodzinna zmiana zaczęła się o osiemnastej dnia poprzedniego, więc przewidywany czas działania naszych akumulatorów zbliżał się do końca. Wyglądało wprawdzie na to, że w głębi rumowiska, w którym tkwiliśmy, i tak nie działają, lecz mimo to nie mogliśmy przekreślać szansy nawiązania kontaktu ze światem ze wnętrznym, o ile świat na zewnątrz jeszcze w ogóle istniał. Postanowiłem, że będziemy wzywać pomocy na sześciu kanałach na zmianę, dopóki nie otrzymamy odpowiedzi. Z tych sześciu kanałów używa się zwykle tylko dwóch - kanału taktycznego, a w razie alarmu trzeciego stopnia kanału dowodzenia. W przypadku małych pożarów używamy tylko jednego kanału. W różnych częściach miasta tych sześć kanałów przypada na różne częstotliwości, więc zawsze mamy ze sobą kartkę, na której jest zapisane, jakich kanałów należy używać w danej okolicy. My, dowódcy, zwykle trzymamy tę kartkę w schowku w samochodzie i zaglądamy do niej, jadąc na miejsce, więc wiedziałem, że w WTC pracowaliśmy na kanale pierwszym i trzecim. Mimo to nie poprzestałem na tych dwóch kanałach, lecz przechodziłem kolejno wszystkie sześć, za wszelką cenę pragnąc usłyszeć kogoś po drugiej stronie. Podczas gdy starałem się nawiązać kontakt ze światem zewnętrznym, wszyscy inni milczeli, pogrążeni w myślach czy w modlitwie. To znaczy wszyscy poza Jayem Jonasem, który wprawdzie polecił swoim ludziom, by wyłączyli radiotelefony, ale sam nie przestał nadawać wezwania o pomoc. Tak stanąłem wobec pierwszego kryzysu dowodzenia, choć może słowo "kryzys" jest tu nieco na wyrost. Widzicie, Jay był i jest świetnym facetem i moim przyjacielem. Jako kapitan dowodzący własnym zastępem znalazł się w niezbyt zręcznej sytuacji, jeżeli chodzi o przywództwo i odpowiedzialność. W jakiejś mierze analogiczne było położenie dwóch innych poruczników uwięzionych razem z nami. W sumie w dziurze znaleźli się strażacy z dwóch zastępów, porucznik z jeszcze innego i ja nad nimi wszystkimi, ale nie związany zależnością służbową z żadnym. Mogłem dorastać z którymś z nich w tej samej dzielnicy, mogliśmy chodzić do tej samej szkoły średniej, mogłem też pomagać któremuś w załatwieniu pierwszego przydziału do jednostki, ale nie byli moimi ludźmi. Byłem za nich odpowiedzialny, ale nie byli moimi ludźmi i jeżeli Jay uważał, że powinien nadal wzywać pomocy, nie miało sensu podważać jego autorytetu w obecności ludzi, którymi dowodził. Jay był dużym chłopcem. Wszyscy byliśmy dużymi chłopcami. Jay zdawał sobie sprawę z naszej sytuacji równie dobrze jak ja. Wydałem rozkazy, jakie uznałem za właściwe, ale nie mogłem stać nad wszystkimi i domagać się, by ściśle się ich trzymali. Jeśli gdzieś w klatce schodowej zapalało się światło, nie zadawałem pytań. Po prostu zakładałem, że ktoś go potrzebuje i zgasi, gdy przestanie potrzebować. Skoro Jay odczuwał potrzebę wzywania pomocy przez swój radiotelefon, mimo że ja także to robiłem i nie pokoiłem się o akumulatory, nie zamierzałem się z nim spierać. To nie w moim stylu, po wydaniu rozkazu pilnować ludzi na każdym kroku. Mówię im, czego oczekuję, i jeśli ktoś postępuje inaczej, przyjmuję, że ma po temu powody. Zakładam, że ludzie wiedzą, co robią, i że biorą pod uwagę, co ja robię. Podstawą naszego działania jest wzajemne zaufanie. Tak więc fakt, że Jay wciąż nadawał przez swój radiotelefon, oczywiście nie oznaczał kryzysu, choć był wart przemyślenia. Za stanawiając się nad tym problemem, nie przestawałem wzywać pomocy. - Mayday! Mayday! - krzyczałem raz po raz ale bez rezultatu. Tymczasem Jay nawiązał kontakt, tyle że dowiedziałem się o tym dopiero po kilku dniach. Najwyraźniej zdołał złapać jednego z chłopaków obsługujących prowizoryczny punkt dowodzenia na rogu ulic Zachodniej i Vesey, założony w chwilę po tym, jak runęły wieże. Jay nawiązał kontakt z Nickiem Viscontim, fantastycznym do wódcą, prawdziwym strażakiem, i przez jakiś czas się naradzali, w jaki sposób dałoby się do nas dostać. Wtedy o tym nie wiedziałem, bo sam gorączkowo szukałem przez radiotelefon jakiegoś znaku życia na zewnątrz; wspominam o tym teraz, żeby dać pełny obraz tego, co działo się w pogrążonej w ciemności klatce schodowej północnej wieży WTC, gdzie byliśmy uwięzieni. Przez następne pół godziny czy coś koło tego sytuacja niewiele się zmieniła. Nie słyszałem niczego poza własnym nawoływaniem. Od czasu do czasu dobiegał mnie głos Jima McGlynna wołającego coś do chłopaków, którzy utkwili w sąsiedniej dziurze, lub Kicha Pruntyego, który nadawał przez radiotelefon wezwania o pomoc, starając się jakoś trzymać. Poza tym panowała cisza. Jay prowadził narady z Nickiem Viscontim, ale mówił cicho - zapewne nie chciał budzić w nikim z nas nadziei na ratunek, dopóki sprawa nie będzie pewna; poza tym był dwa piętra nade mną, więc nie wiem, czybym go słyszał, nawet gdyby mówił głośno. Ale mnie niewątpliwie było słychać. W tym czasie mój głos nie był już stłumiony ani zduszony. Darłem się na całe gardło. Może mi się wydawało, że jeżeli nawet się nie skontaktuję z nikim przez radiotelefon, to może mój głos jakimś cudem przebije się przez rumowisko. OorS -i -gafon, więc od czasu du nueliśmy megafon byliśmy przytomni, ale nie mieliśmy dokąd iść do mrne z pułapki, w której się znaleźliśmy, nie ma wyjścia. że nikt nie słyszy naszego wołania. Kontakt Wkrótce nastąpił kolejny kryzys dowodzenia, choć może i tym razem należałoby uznać to określenie za nieco przesadzone. Może raczej należałoby powiedzieć o przewlekłym problemie. Wszyscy siedzieliśmy w milczeniu ze zgaszonymi latarkami. Mieliśmy mnóstwo czasu i nic do roboty. Większość z nas miała zegarki, ale nikt nie sprawdzał, która jest godzina. Większość z nas miała także na sobie więcej ubrań, niż to było potrzebne, tym bardziej że było duszno i gorąco, więc wyobrażam sobie, że sporo chłopaków pozdejmowało kurtki i zwinęło w kłębek, by zrobić po duszki, na których mogliby oprzeć głowy, kiedy się położą. Wszystko wskazywało na to, że przyjdzie nam tu spędzić trochę czasu, więc warto było zadbać o wygodę. Gdyby ktoś mnie spytał, powiedziałbym, że od zawalenia się wieży upłynęło około półtorej godziny i jest koło południa, ale głowy bym za to nie dał. Na ogół milczeliśmy. Urwała się wymiana zdań między porucznikiem Jimem McGlynnem i jego ludźmi. Ucichły również krzyki szefa Richarda Pruntyego, który na koniec poprosił jeszcze, żeby przekazać żonie i dzieciom wyrazy miłości. Na naszym podeście też zapadła cisza. Nie było nic do powiedzenia. Wiem, że wielu ludzi to zaskakuje, ale my wszyscy uwięzieni w szybie klatki schodowej i dwóch czy trzech chłopaków, którzy tkwili w jamie obok, prawie nie rozmawialiśmy. Nie słyszałem, żeby ktokolwiek się modlił, czy mówił do siebie, by słyszeć własny głos - niczego w tym rodzaju. To nie była chwila na pogawędki. O czym mielibyśmy gadać? Siedzieliśmy w gównie po uszy i tyle. Domyślam się, że inaczej było na górze u Jaya, który miał pod opieką Josephine Harris. Jay i jego chłopcy z 6 zastępu mieli robotę do wykonania - podtrzymywać tę biedną kobietę na duchu. Nie słyszałem ich i oczywiście nie widziałem, ale jak mi później mówili, większość czasu upłynęła im na zajmowaniu się przerażoną starszą panią. Żeby rozproszyć jej lęk, zapewniali, że wszystko będzie dobrze, że pomoc wkrótce nadejdzie i tak dalej. Dwa czy też trzy piętra niżej nie słyszałem z tego wszystkiego ani słowa. Słyszałem wyłącznie siebie samego, gdy raz po raz krzyczałem do mikrofonu Mayday, oraz przenikliwe wycie syreny sygnalizacyjnej. Z początku powtarzałem wezwanie bez ustanku, robiąc przerwy na syrenę co pięć minut, wkrótce zacząłem uruchamiać ją co dziesięć minut, a potem co kwadrans. Nie ma sensu wyczerpywać akumulatora, skoro nikt tego nie słyszy. I nie ma sensu dręczyć naszych uszu jej obrzydliwym wyciem. Gdy teraz o tym myślę, wydaje mi się zabawne, że ani razu nie natrafiłem na rozmowę między Jayem i Nickiem Yiscontim, ale często robiłem przerwy między połączeniami i podejrzewam, że oni także, więc pewnie się po prostu mijaliśmy ze sobą. W pewnej chwili podczas tych nieudanych prób nawiązania kontaktu usłyszałem dziwny krzyk, jakby ktoś rozpaczliwie wołał do radiotelefonu. Właściwie to nawet nie był krzyk - raczej prośba. Głośna, donośna prośba, rozlegająca się gdzieś nade mną w klatce schodowej. "Jeśli ktokolwiek mnie słyszy, proszę niech się zatroszczy o mego psa". Z początku nie mogłem zlokalizować źródła, sądziłem, że to któryś z chłopaków Jaya z 6 zastępu. Krzyk dobiegał z góry. Facet jakby się nie mógł opanować. "Mój pies jest w piwnicy. Proszę, niech ktoś się zajmie moim psem". Nie potrafię zacytować tego dosłownie, ale taki mniej więcej był sens jego słów. Było oczywiste, że facet jest okropnie przejęty. Wciąż mówił o tym swoim psie i powtarzał, jaki ten pies jest dla niego ważny. Nieustannie do tego wracał. Kiedy go słuchałem, byłem pewny, że to któryś ze strażaków z 6 zastępu, choć nie przypominałem sobie jego głosu z apelu. Kto to może być, u diabła? Po bezowocnych zmaganiach z drzwiami na korytarz drugiego piętra nie wróciłem na swój podest między drugim i trzecim, więc Crossa, McGlynna, Bacona i Komorowskiego miałem przed sobą; doszedłem do wniosku, że musi to być jakiś chłopak z zastępu Jaya. Pomyślałem, że ten facet musiał zostawić psa w piwnicy u siebie w domu i najwyraźniej boi się, że nikt do tego domu nie przyjdzie i pies umrze z głodu. "Ten pies jest dla mnie wszystkim. Błagam! ". Pamiętając, że właśnie poleciłem chłopakom, by wyłączyli radio telefony i latarki, żeby oszczędnie gospodarowali wszystkimi zasobami, a tu naraz ten gość wyskakuje ze swoim psem. Nie był to, ściśle rzecz biorąc, kryzys, ale w każdym razie problem, nie? Pomyślałem tak: Dam facetowi minutę, niech się wyżali. Nie wydawałem rozkazów dlatego, że lubię się rządzić; robiłem to, co zrobić było trzeba. Ale nie jestem dupkiem. A nawet jeżeli się nim okazałem, nie o to mi chodziło. Jeżeli ten facet musi się wypłakać nad swoim psem, dać ujście emocjom, nie będę złośliwym fiutem i nie zrugam go z miejsca. W takich wyjątkowych sytuacjach ludziom czasem puszczają nerwy. Niech gość się wyżali, byle to nie trwało długo. No więc dałem mu minutę. Cóż, minuta minęła, a on wciąż nadawał. Minęła kolejna minuta i jeszcze jedna, a facet nie przestawał biadolić nad tym swoim psem. Wreszcie pomyślałem sobie: Niech to diabli, więcej wiem o tym jego cholernym psie niż o własnych siostrzeńcach. A przy tym cały czas zżymam się na myśl, że to jeden z naszych chłopaków, że to jakiś strażak, który zużywa akumulatory, marnuje zasoby, lekceważy moje rozkazy, redukuje nasze widoki na wydostanie się stąd. W końcu wybuchnąłem. - Dość już o tym cholernym psie! - wrzasnąłem w górę. Byłem wściekły. - Te chłopaki mają żony i dzieci. Starczy już tego użalania się nad jakimś pieprzonym psem! Muszę tu zaznaczyć, że nie mam nic przeciwko psom. Lubię je jak każdy. Więcej - uwielbiam psy. Ale w okolicznościach, w jakich się znaleźliśmy, było już tego za wiele. Nie wiedziałem, na kogo się wydzieram, ale się wydarłem. Może trochę za ostro, ale w tej chwili już mnie to nic nie obchodziło. W każdym razie poskutkowało - facet się w końcu zamknął. Muszę przyznać, że kiedy wracam myślami do tej chwili, mam wyrzuty sumienia. To niepodobne do mnie - wyrzucać sobie, że przywołałem kogoś do porządku, zwłaszcza jeżeli to było konieczne, ale teraz widzę całą sytuację w szerszej perspektywie. Wszyscy siedzieliśmy pod gruzami, myśleliśmy, że najpewniej zginiemy. Właśnie zawaliły się obie wieże World Trade Center i nikt z nas nie miał pojęcia, co się dzieje ani jakie jest nasze miejsce w tym wszystkim. Poza tym było ciemno. Już nie tak ciemno jak na początku, ale trudno było cokolwiek rozróżnić w mroku. Kiedy kurz i popiół zaczął opadać, a nasze oczy przywykły do ciemności, wąska smużka światła z lampki oświetlenia awaryjnego wystarczała, żeby coś widzieć. Niewiele, lecz gdyby ktoś podszedł i chciał mi przyłożyć, zdołałbym zauważyć go dość wcześnie, żeby się cofnąć czy uchylić przed ciosem. W każdym razie wciąż było ciemno. Wszyscy siedzieliśmy cicho. Kto może wiedzieć, jakie cholerne myśli nachodzą człowieka w takiej chwili? Byłem wściekły, że muszę słuchać o nieszczęsnym psie tego biedaka, byłem wściekły, że lekceważy moje rozkazy, wresz cie byłem wściekły na siebie samego, że tak się na niego wydzieram. Byłem wściekły na całą pieprzoną sytuację, na to, że nie mam innego wyjścia, niż zachować się stanowczo. Jak się okazało, tym nieszczęsnym płaczkiem nie był żaden z chłopaków Jaya z 6 zastępu, tylko funkcjonariusz z Zarządu Portu, David Lim, który po prostu pracował z psem. To nie był jego domowy piesek, który siedziałby w domu, tylko służbowy pies uwięziony pod gruzami World Trade Center. Najprawdopodobniej już nie żył, ale Lim nie chciał czy nie potrafił tak o tym myśleć. Radiotelefon, którego używał, też nie należał do Straży Pożarnej, co tłumaczy, dlaczego nie słyszałem go u siebie. Krzyczał tak głośno, że było go słychać w całej tej klatce schodowej, ale przynajmniej radiotelefon nie był nasz. To niekoniecznie zmienia postać sprawy, a jednak stanowi dla mnie różnicę. Nie, Lim nie był strażakiem, nie działał wbrew mojemu wyraźnemu rozkazowi. Nie zużywał naszych akumulatorów, nie krzyczał w nasze radiotelefony. Pokrzepiła mnie myśl, że to nie strażak narobił takiego rejwachu, ale i tak byłem wściekły, że ktoś robi tyle zamętu z powodu psa. Zresztą w gruncie rzeczy Lim podlegał moim rozkazom tak samo jak wszyscy strażacy. Dowództwo należało do mnie. Nie prosiłem się o to, po prostu byłem dowódcą i już. Nie wiem, czy zachowałbym się inaczej, gdybym wiedział, że to nie strażak tak krzyczy. Może wybuchnąłbym później, może wcześniej - tak czy siak kazałbym mu się zamknąć. Po tym, jak się wydarłem na tego faceta, wiedziałem, że nikt więcej nie będzie stwarzał problemów, nikt z tej grupy. Odczekałem kilka sekund, żeby ochłonąć i wróciłem do radiotelefonu, zdecydowany powtarzać wezwanie o pomoc, dopóki ktoś wreszcie nie odpowie. To niemożliwe, myślałem, żeby na wszystkich kanałach wiecznie panowała cisza. W końcu - chwała Bogu! - otrzymałem odpowiedź. Nie potrafię stwierdzić z zupełną pewnością, na którym to było kanale, bo wciąż gorączkowo przeskakiwałem z jednego na drugi, chyba to był kanał szósty. Nie słyszałem tak naprawdę wyraźnie, ale ktoś wreszcie odpowiedział na moje Mayday, więc wrzasnąłem, żeby się nie wyłączał. - Tak trzymaj! - krzyknąłem - Nie zostawiaj nas tutaj! Nie było powodu, żeby tak się drzeć, bo miałem radiotelefon tuż przed ustami, ale nie mogłem nie krzyczeć. Po półtorej godzinie gorączkowego wzywania pomocy nie da się nie krzyczeć, możecie mi wierzyć na słowo. Ale zaraz go zgubiłem. W radiotelefonie zapadła cisza, choć wrzeszczałem jak opętany. Teraz myślę, że to mógł być Visconti, skoro już wcześniej był w kontakcie z Jayem Jonasem na jednym z kanałów, ale to mógł też być ktoś inny. To nie miało znaczenia. Liczył się fakt, że w jednej chwili ten głos tam był i natychmiast potem go nie było. Wściekły i rozczarowany kopnąłem bezsilnie spocznik. Tak niewiele brakowało! Pomyślałem, że jeżeli przez półtorej godziny zdołałem uzyskać tylko tyle, że nawiązałem na moment kontakt i zaraz straciłem, to będziemy tkwić w tej dziurze do końca świata. I znów powróciłem do nadawania swoich wezwań. - Mayday! Mayday! - krzyczałem. - Jesteśmy uwięzieni pod gruzami! Potrzebujemy pomocy! Mayday! Nic. - Mayday! Mayday! Chłopcy, którzy siedzieli ze mną na podeście drugiego piętra, mogli się zorientować z mojego tonu, że złapałem kogoś po drugiej stronie. Ich nastrój poprawił się na moment, ale wtedy głos znikł, a my na powrót pogrążyliśmy się w poczuciu beznadziei. I niemal natychmiast wydarzyło się coś zdumiewającego. Odpowiedział mi kolejny głos, tym razem bardziej wyraźny. Okazało się, że to mój znajomy, i to nawet całkiem bliski. Mark Ferran, dowódca 12 batalionu z Harlemu. Podobnie jak setki strażaków z całego miasta był po służbie - zjawił się w WTC, bo nie mógłby sobie znaleźć miejsca nigdzie indziej. Nie musiał przyjeżdżać do World Trade Center, ale podobnie jak mnóstwo innych chłopaków zrobił to natychmiast, gdy tylko się dowiedział, co się stało. Prawda jest taka, że ponad sześćdziesięciu strażaków, którzy zginęli w ruinach World Trade Center, miało tego dnia wolne. Żaden z nich nie musiał tam przyjeżdżać, ale jednocześnie wszyscy czuli przymus, żeby się tam stawić. Mark nie przyjechał tylko na pokaz. Przyjechał do ciężkiej pracy. Zanim odebrał moje wezwanie o pomoc, zdążył zrobić wiele dobrego w całej okolicy, uczestniczył w akcji ratowniczej po zawaleniu się pierwszej wieży, ratował także ludzi, gdy zawaliła się druga. Dotarł aż do boiska Stuyvesant High School, kilka przecznic na północny zachód, a potem znalazł się na stanowisku po drugiej stronie ulicy Zachodniej, na drugim końcu tego, co zostało z wiaduktu prowadzącego do budynku 3 World Trade Center. Straż Pożarna zorganizowała prowizoryczny punkt dowodzenia u zbiegu ulic Zachodniej i Vesey i tam właśnie znajdował się Mark, gdy złapał mnie na kanale trzecim - niedaleko od miejsca, gdzie Nick Visconti starał się zorganizować wyprawę ratunkową w odpowiedzi na wezwania o pomoc nadawane przez Jaya Jonasa. - Richie - powiedział, kiedy podałem swoje dane. - To ja, Mark. Mark Ferran. Batalion 12. Jego głos był dla mnie jak dar nieba. - Mark! - krzyknąłem. Inni strażacy natychmiast połapali się w sytuacji. Dobra nasza, musieli pomyśleć, jesteśmy na dobrej drodze. Raz złapaliśmy kogoś i diabli wzięli ten kontakt, ale teraz będzie dobrze. Wszyscy byli spokojni, nikt nie hałasował, lecz czuło się, że chłopcy nabrali otuchy. Nie chcę przez to powiedzieć, że zapanowała radość, ale dało się wyczuć zmianę nastroju. Tak to jest, kiedy gromada strażaków siedzi uwięziona w dziurze pod gruzami - nikt nie przesadza z okazywaniem emocji. Staramy się nie okazywać uczuć. Lub przynajmniej tak się miały sprawy do jedenastego września 2001 roku włącznie. Kto, u diabła, może wiedzieć, jak zachowaliby się ci chłopcy, gdyby znaleźli się w podobnej sytuacji teraz? W każdym razie wtedy nie słyszało się okrzyków radości i westchnień ulgi, podobnie jak wcześniej nie wyczuwało się paniki i lęku. Nie było tych skoków emocji, do jakich mogłoby dojść w grupie składającej się głównie z cywilów, nie było poklepywania się po plecach. Kiedy Jay złapał Nicka Viscontiego, nie usłyszeliśmy z góry wiwatów i sami także nie zaczęliśmy wiwatować, gdy nawiązałem kontakt z Markiem Ferranem. Wszyscy zachowali spokój ducha. To było naraz dobre i złe. Dobre było to, że nie wytrącały nas z równowagi ani rysujące się przed nami ponure perspektywy, ani byle cień nadziei; złe, bo nie było sposobu, żeby w ludziach wezbrał wspólny entuzjazm, troska, czy jakakolwiek inna emocja, która mogłaby nam pomóc w zmaganiach z przeciwnościami losu. Ktoś przez krótką chwilę oświetlił mnie latarką, pewnie po to, żeby ocenić mój nastrój po wyrazie twarzy, ale to było wszystko. Moje serce wypełniała radość, lecz w gruncie rzeczy nie było się jeszcze z czego cieszyć - ani z kim. Daleko nam było do tego, żebyśmy się stąd wydostali, bardzo daleko. Jak na razie udało się nam nawiązać łączność radiową, to wszystko. - Mark! - powiedziałem znowu. - To ja, Richie. Jesteśmy \v północnej wieży. W klatce schodowej B. Wydawało mi się wtedy, że to wszystko, co Mark musi wiedzieć, żeby się do nas dostać. Myślałem, że w ten sposób dostatecznie jasno określam nasze położenie, żeby nie pozostało nam nic więcej do zrobienia, jak czekać, aż dotrze do nas z pomocą. Przecież nie będę mu rysować mapy. Północna wieża. Klatka schodowa B. Tym czasem dla Marka moja informacja znaczyła ani mniej, ani więcej, niż gdybym powiedział, żeby nas szukał w jaskini w górach Afganistanu. - A gdzie to jest, u diabła? - spytał. - Północna wieża - powtórzyłem. - Pierwsza wieża World Trade Center. Przyjrzyj się. Nie możesz tego nie widzieć. Wtedy Mark opisał to, czego nie mogłem zobaczyć na własne oczy. - Richie, po tym wszystkim już śladu nie ma. Zastanawiałem się nad jego słowami przez długą chwilę. Tak naprawdę nie miały dla mnie jeszcze żadnego sensu, ale pozwoliły mi pojąć, że sprawy przypuszczalnie wyglądają gorzej, niż sobie dotąd wyobrażałem. Dużo gorzej. Gorzej, niż w ogóle mogłem sobie wyobrazić. Oczywiście, gdy to do mnie dotarło, jednocześnie uświadomiłem sobie jeszcze coś: Im gorzej to wygląda, tym trudniej będzie ratownikom dostać się do nas. Natychmiast sięgnąłem po megafon. - Zapomnij o tym - powiedziałem do radiotelefonu. - Odłóż radiotelefon i posłuchaj. Włączę syrenę. Uruchomiłem syrenę alarmową i odczekałem chwilę. - Słyszysz mnie, Mark? - spytałem. - Jeżeli nie słyszysz, to znaczy, że jesteś daleko od nas. Po tych słowach uruchomiłem syrenę jeszcze raz. Ale Mark niczego nie słyszał. Później powiedział mi, że na ogromnym rumowisku, jakie powstało na miejscu wież World Trade Center, panowała cisza. Półtorej godziny po tym, jak zawaliła się północna wieża, pośród gruzów i szczątków niemal nie było ludzi; pierwsze działania ratownicze dopiero się zaczynały. W budynkach 5 i 6 World Trade Center szalały pożary; położony dalej na północ budynek 7 oddzielał gruz z zawalonych wież, ale na całym tym obszarze panował zaskakująco mały ruch. Gdyby Mark był gdzieś w pobliżu dziury, Vv której zostaliśmy uwięzieni, gdyby był blisko szczytu ogromnego rumowiska, z pewnością usłyszałby syrenę. Wynikało z tego, że Mark musi się ruszyć. - Pomóż mi, Richie - rzekł. - Spróbuj bliżej określić swoje położenie. Jak, u diabła, mam określić bliżej swoje położenie? Północna wieża. Klatka schodowa B. Na tym kończyło się moje pojęcie o tym, gdzie jesteśmy. - Spytaj kogoś, gdzie powinna być klatka schodowa B - powiedziałem. - Znajdź jakiegoś funkcjonariusza z Zarządu Portu, kogoś, kto zna budynek. Oczywiście nie potrzebowałem mówić Markowi, co ma zrobić ani jak się do tego zabrać, ale nie umiałem nad sobą zapanować. Nie mogę wyrazić, jak bezradny czułem się w tym mrocznym grobowcu. Nie miałem nic innego do zrobienia, jak pouczać Marka, więc go pouczałem. Głośno. I często. Powtarzałem się, udzielałem mu rad, które - jak teraz wiem - były śmiechu warte. Radziłem, żeby wziął od kogoś plan budynku i odmierzył, gdzie powinna być główna klatka schodowa. Nie miałem pojęcia, że w terenie nie ma żadnych punktów orientacyjnych, do których można by odnieść te pomiary. Mark powiedział, że po wieżach nie ma śladu, a ja wciąż usiłowałem nakierować go na punkty, które już nie istniały. Nie wiedziałem, że tam gdzie kiedyś stały dwie wieże World Trade Center, teraz były tylko ogromne sterty gruzu. Góry gruzu - miejscami wznoszące się na kilkadziesiąt metrów, miejscami tworzące trzydziestometrowe urwiska - a pod nimi sześć czy siedem sprasowanych kondygnacji podziemnych. Wyobraźcie sobie pofałdowane pustynne wydmy, tyle że utworzone przez zwały zmiaż dżonych materiałów budowlanych i betonowe szczątki różnej wielkości i kształtu zamiast piasku/ to uzyskacie pewne wyobrażenie o tym, co widział przed sobą Mark. Ja nie miałem o tym pojęcia. Wciąż myślałem w kategoriach, które straciły wszelkie odniesienie do rzeczywistości. Miliony ludzi na świecie widziały to w telewizji; spikerzy szybko ochrzcili to miejsce mianem "punktu zerowego", ale my, będąc w punkcie zero owego punktu zerowego, tkwiliśmy w kompletnej ciemności - w każdym sensie. Siedzący ze mną chłopcy mogli się zorientować, że mam problemy z podaniem naszej lokalizacji. Wszyscy byli cicho, ale wyczuwałem ich pełne napięcia wyczekiwanie na jakiś pozytywny rezultat tego kontaktu ze światem. Tymczasem wciąż nic się nie działo. Ja wykrzykiwałem do Marka rzeczy, które były dla niego oczywiste, a Mark mi odpowiadał, że nie jest w stanie zlokalizować klatki schodowej B, a gdyby nawet wiedział, gdzie nas szukać, zapewne i tak nie mógłby do nas dotrzeć. Wyobrażam sobie, że Jay Jonas prowadził podobne rozmowy z Nickiem Yiscontim. Ciągle nie słyszeliśmy się z Jayem. Choćby Nick Visconti i Mark Ferran spotkali się tam na zewnątrz, w żaden sposób nie mogli się zorientować, że organizują tę samą akcję ratowniczą, że rozmawiają z facetami uwięzionymi w tej samej dziurze. Uświadomiłem sobie, że jestem zmęczony. Pomyślałem też, że zapewne spędzę pod gruzami więcej czasu, niż się z początku spodziewałem. Zmęczony to za mało powiedziane, byłem wyczerpany, kompletnie opadłem z sił. To przyszło nagle - poczucie, że jestem jak zupełnie rozładowany akumulator. Pomyślałem, że równie dobrze mogę rozmawiać z Markiem leżąc, i natychmiast się wyciągnąłem na plecach. Zresztą nie rozmawialiśmy nieustannie, robiliśmy kilkuminutowe przerwy, po czym Mark odzywał się, żeby zrelacjonować postępy, jakie poczynił, lub poprosić, bym włączył syrenę. Robiłem to więc co jakiś czas, ale Mark wciąż nic nie słyszał. On sam zresztą także przeżył sporo przygód, usiłując do nas dotrzeć. Przedzierał się przez płonące budynki. Kluczył pośród ruin i wciąż krył się przed lecącymi z góry kawałkami gruzu. Opowiedział mi o swojej epopei kilka dni później i muszę przyznać, że wystawiliśmy go na naprawdę ciężką próbę. Mark nie miał nam tego za złe. Stracił tego dnia tak wielu braci strażaków, że - jak powiedział - czuł się uhonorowany, mając szansę kogoś uratować. Pierwsze, co zrobił, gdy z grubsza zorientował się, gdzie jesteśmy, to dobrał sobie zastęp - podobnie jak ja uczyniłem to kilka godzin wcześniej w lobby północnej wieży. Załoga wozu gaśniczego nr 43. Tak się złożyło, że stacjonowała w Harlemie, tuż obok domu Marka, więc znał tych chłopaków i ich porucznika Glena Rohana. Dołączyło do nich kilku chłopaków z załogi wozu nr 53, którzy stacjonowali w tej samej jednostce co chłopcy Rohana. Ostatecznie w wyprawie ratunkowej uczestniczyło poza Rohanem ośmiu braci strażaków, którzy zdecydowanie zasługują na to, żeby ich tu wymienić: Matt Long, John. Colon, Jerry Sunden. drickson. Mikę Regan, Frank Macchia, Jim Lanza i Tom Corrigan. Większość z nich znajdowała się na rogu ulic Zachodniej i Vesey, czekając, aż wiatr rozwieje dym i kurz opadnie, czekając na jakieś zadanie, gdy trafił na nich Mark. Jesteście cali, chłopcy? - spytał Mark. - Tak - rzucił Glen w odpowiedzi. Mark powiedział im, że właśnie nawiązał kontakt radiowy z kil koma strażakami uwięzionymi w klatce schodowej B północnej wieży, i spytał, czy wiedzą, jak się tam dostać. - Możecie wejść do akcji? - Mam ze sobą swój zastęp, szefie - odpowiedział Glen - ale nie mam pojęcia, jak tam trafić. Potem Mark połączył się przez radio z Patem McNallym, kierującym centrum dowodzenia, powiedział mu, że ma nienaruszony zastęp, z którym chce się wybrać na pomoc grupie uwięzionych w ruinach strażaków. McNally sprawował zwierzchnictwo nad Nickiem Viscontim, ale nie mógł wiedzieć, że kontakt Ferrana z nami ma cokolwiek wspólnego z kontaktem Viscontiego z Jayem Jonasem, więc - jak się domyślam - potraktował to jako odrębną akcję ratowniczą. Wejście na rumowisko wydawało się niemożliwością, gdyż z dwóch stron drogę zagradzały płonące budynki, a z dwóch pozostałych kolosalne grzbiety gruzu, przez które nie sposób było się przedrzeć. Płonące budynki znajdowały się w takim stanie, że zrezygnowano z walki o ich ocalenie; cały wysiłek skierowano na ochronę sąsiednich budynków przed ogniem. Po krótkich rozważaniach jeden z chłopaków z 43 zastępu zasugerował drogę przez górne piętra biurowca stojącego na rogu ulic Zachodniej i Vesey, budynku 6 World Trade Center, w którym mieścił się Urząd Ceł. Był to jeden z budynków, w których szalał taki wściekły pożar, że zrezygnowano z ich gaszenia. Tyle że nie było innej drogi. Strażacy, którzy działali tam wcześniej, pozostawili drabinę sięgającą na mały taras na drugiej czy trzeciej kondygnacji, więc Mark nakazał swoim ludziom się wspinać. Wchodzili tam, nie mając jasnego pojęcia, dokąd idą. Wiedzieli tylko tyle, że mają przejść przez jedno z wyższych pięter i dotrzeć na rumowisko po drugiej stronie. Na tarasie spotkali grupę strażaków szykujących się do opuszczenia jednego z kolegów w koszu Stokesa - noszach przy pominających sztywny kosz z drutu - służącym do unieruchomienia, transportu i ewakuacji ofiar. Kosz Stokesa niesie czterech lub sześciu strażaków, trzymając go na ramionach jak trumnę. Mark popatrzył na to i pomyślał sobie: O mój Boże, jak to będzie wyglądało? Wszędzie wokół w kompletnym chaosie, pośród gruzu i po tłuczonego szkła, leżały ciała. Drzwi prowadzące z tarasu do budynku nie istniały, więc weszli przez okno i ruszyli na drugą stronę, po drodze pytając napotkanych strażaków o kierunek. Wcześniej istniało jakieś przejście z budynku 6 do l World Trade Center, ale kiedy Mark ze swoimi chłopakami tam dotarł, okazało się, że już nie sposób się tamtędy przedostać. Zawrócili - przeszli z powrotem przez 6 budynek WTC, przez ulicę Vesey, przez budynek Verizon na rogu Vesey i Waszyngtona, a potem okrążyli 7 budynek WTC i wyszli na West Broadway. Północna wieża zniszczyła w chwili upadku południowo-wschodni narożnik 7 budynku World Trade Center, więc chłopcy z 43 zastępu mieli przed sobą drogę niewiele łatwiejszą, niż gdyby szli przez 6 budynek, ale uparcie brnęli przed siebie. Mark powiedział mi później, że wciąż nie widział dobrze rumowiska, wszędzie było pełno dymu i ognia, i czarnego popiołu, lecz wiatr już trochę rozwiał dym i coś było widać. W powietrzu fruwało tyle sadzy - opowiadał Mark - że zatykała nos jak mąka. Chłopcy bez masek musieli zasłaniać usta i nosy koszulą, żeby w ogóle móc oddychać - lecz jakoś to wytrzymali. Co jakiś czas dostawałem wiadomości przez radiotelefon, wciąż natomiast nie miałem pojęcia, że Jay Jonas złapał kontakt z Nickiem Viscontim (na dłuższy czas go zresztą stracił). Mark co kilka minut prosił, żebym włączył syrenę, by sprawdzić, czy jest gdzieś blisko nas, i wciąż nic nie słyszał. Znajdował się zbyt daleko, mowy nie było, żeby słyszał, ale ani on, ani ja o tym nie wiedzieliśmy. Po prostu próbowaliśmy wszystkiego w nadziei, że w końcu nam się uda. A jeżeli nie udawało się za pierwszym razem, próbowaliśmy znowu. I znowu. Zadziwiające było to, że podczas całej tej naszej długiej rozmowy na kanale dowodzenia nie odezwał się nikt więcej. Mieliśmy dwa alarmy pożarowe piątego stopnia, setki chłopaków po służbie, którzy przyjechali na miejsce, i nic nie było słychać w radiotelefonie, tylko ja i Mark Ferran. Zupełnie jakby cały świat zatrzymał się chwilę, czekając na przyjazd kawalerii. Prawda jednak była taka, że niemal wszyscy w najbliższej okolicy byli martwi lub zajęci poszukiwaniem swoich martwych towarzyszy i zdezorientowani. Gdy budynki się zawaliły, zginęło tak wielu strażaków, że zabrakło ludzi do obsługi radiotelefonów. Mark i 43 zastęp poszukiwali nas, błądząc po rumowisku, a gdy natrafili na jakąś przeszkodę, obchodzili ją, przechodzili górą albo się przedzierali. Przechodzili przez budynki. Wchodzili i wychodzili przez okna. Wspinali się i schodzili ciemnymi klatkami schodowymi. Okrążali szalejące płomienie i zawalone budynki. Na West Broadway natknęli się na największą stertę gruzu na swojej drodze. Nie sposób było przez nią przejść. Obchodząc ją dookoła, Mark spotkał strażaka z załogi wozu nr 18, który sądził, że zna drogę do nas. Jak się porozumieli, nie wiem. Być może Mark po prostu zatrzymywał wszystkich napotkanych ludzi i pytał, czy mają pojęcie, jak trafić do klatki schodowej B północnego budynku World Trade Center. Wreszcie mu się udało. Ten strażak mu powiedział, żeby okrążył budynek 5 WTC, który wówczas już także płonął jak pochodnia, i wyszedł na ulicę Church. Ale Mark miał dość takich ogólnych wskazówek. Złapał chłopaka i wziął go ze sobą. Dosłownie pociągnął go za ubranie. - Ale ja jestem z moim zastępem - odpowiedział strażak. - Tam są uwięzieni ludzie - uparł się Mark. - Musisz nas doprowadzić na miejsce. W razie potrzeby Mark potrafi być przekonujący, więc udało mu się oderwać tego faceta od jego zastępu i wyciągnąć w sam środek rumowiska. Ten strażak znał budynki World Trade Center, więc Mark nie spuszczał go z oczu. Razem przeszli przez księgarnię na południowo-zachodnim narożniku ulic Vesey i Church. Księgarnia nazywała się Borders Books. Bywałem w niej czasem, więc kiedy Mark opowiadał którędy się przedzierał, miałem przed oczami wszystkie szczegóły. W księgarni było ciemno. Do wnętrza wpadało tylko tyle światła, ile się przedarło przez gęstą powłokę sadzy na szybach. Światło elektryczne oczywiście nie działało. Od ulicy były wielkie okna, lecz w środku panowała ciemność. Biegli między rzędami wywróconych półek, po rozrzuconych wszędzie książkach, w dół po stojących w miejscu ruchomych schodach do głównej hali budynku 5 WTC. Stamtąd kolejne ruchome schody miały prowadzić na główny plac zespołu World Trade Center, na wprost północnej wieży. Sądząc z pewności, z jaką poruszał się ten strażak z 18 zastępu, Mark był pewny, że za moment do nas dotrą, ale w miejscu, gdzie były ruchome schody, ziała ogromna dziura. Nie do przejścia. - Richie! - zawołał do mnie przez radiotelefon, natrafiwszy na tę przeszkodę. - Wciąż nie możemy znaleźć drogi, ale idziemy. Idziemy do was. Trzymaj się, bo jesteśmy coraz bliżej. Oczywiście, że będziemy się trzymać, pomyślałem. Cóż innego, u diabła, możemy zrobić? Światło Nikt z nas nie wiedział, ile czasu upłynęło, odkąd złapałem kontakt z Markiem Ferranem. Godzina? Pół godziny? Coś koło tego. Prawdę mówiąc, nie myślałem o zegarku. Owszem, miałem go na ręku, ale nie zamierzałem sprawdzać. Robiło się późno - tylko to się liczyło. Robiło się zbyt późno na to, by oczekiwać, że się z tego łatwo wywiniemy. Dotychczasowe fałszywe nadzieje kosztowały nas utratę wielu cennych zasobów. Zabiegi, jakich wymagało dostanie się na korytarz drugiego piętra. Poszukiwanie narzędzi. Zużycie akumulatorów w latarkach i radiotelefonach. Nie mówiąc o tym, jak zużywaliśmy się my sami, ile nas kosztowała świadomość, że jeden z naszych braci umiera cicho gdzieś obok. To było napięcie, od którego mógłby się zawalić most. Niekończące się czekanie na kolejny cud. Jeden już nastąpił, bo jeszcze żyliśmy; drugi był potrzebny, żebyśmy się stąd wydostali. Jak mógłby się dokonać, nie miałem pojęcia. Nagle poczułem się zmęczony. Zupełnie opadłem z sił. W jednej chwili. Musiałem podjąć wielki wysiłek, żeby utrzymać uniesione powieki. Nastąpiła kolejna przerwa w moich rozmowach z Markiem, który właśnie natrafił na tę dziurę w miejscu, gdzie kiedyś były ruchome schody z księgarni Borders Books. W naszym grobowcu w klatce schodowej panowała martwa cisza. Wszyscy w po bliżu mnie wsłuchiwali się w nasze rozmowy, niemal jakby to było słuchowisko radiowe, ale nikt nic nie mówił. To kolejna sprawa, która wywołuje komentarze ludzi, kiedy opowiadam swoją historię - fakt, że tak niewiele rozmawialiśmy ze sobą. Łączyło nas miejsce i wsłuchiwanie się w radiotelefon, ale nasze rozmowy ograniczały się do minimum, jakby one także stanowiły część zasobów, które musieliśmy oszczędzać. Nie widziałem chłopaków, ale orientowałem się, gdzie kto jest, bo słyszałem ich oddechy, bo zapamiętałem ich położenie w chwili, kiedy ostatnio ktoś zapalił latarkę. Przynajmniej wszystkich, którzy leżeli ze mną na podeście drugiego piętra. Wciąż jeszcze nie widziałem na oczy Jaya Jonasa, reszty jego zastępu ani Josephine Harris, która była z nimi kilka pięter wyżej. Przez dłuższy czas nie miałem żadnych wiadomości od Marka Ferrana. Jakbym znalazł się w kompletnej pustce. Wokół było cicho i spokojnie. Pewnie inni zamknęli oczy, żeby odciąć się od otaczającego nas koszmaru. Możliwe, że niektórzy zapadli w sen. Bóg świadkiem, że mnie samego także ogarnęła dziwna, letargiczna senność. Jakbym miał już dość. Nie zrozumcie mnie źle, wciąż byłem gotów walczyć, ale miałem dosyć i wyobraziłem sobie, że dobrze byłoby wyłączyć się na chwilę czy dwie. Pozbierać myśli, skupić siły. Obmyślić jakiś plan. Walka mogła poczekać. Przyjdzie na nią czas albo nie przyjdzie. Będzie potrzebna albo nie. Gdy tak leżałem na plecach z zamkniętymi oczami, uświadomiłem sobie, że mógłbym natychmiast zasnąć, odpłynąć. Czemu jestem taki zmęczony? Przyszło mi do głowy, że może ulegliśmy zatruciu tlenkiem węgla albo może w powietrzu, którym oddychamy, brak tlenu. Że dzieje się coś dziwnego, co nas wykończy. Nie walczyłem ze snem, raczej byłem zaskoczony swoją sennością. Znów pomyślałem o Debbie i dzieciakach. Pomyślałem o tych dwóch strażakach z 39 zastępu w dziurze pod nami - Coniglio i Efthimiaddesie - którzy zbiegli do lobby, po czym zawrócili po swego porucznika, Jima McGlynna, leżącego obok mnie. Wracając po niego, ocalili życie, bo gdyby szli dalej, zostaliby zmiażdżeni. Pomyślałem o dowódcy batalionu, który był jeszcze głębiej, w kolejnej dziurze. Richard Prunty został ciężko ranny, gdy wieża się zawaliła. Przyszło mi do głowy, że dawno się nie odzywał. W ciągu pierwszej półgodziny często wzywał pomocy. Przeskakując z kanału na kanał, natrafiałem na niego i uspokajałem go, mówiąc, że pomoc jest w drodze. Jim McGlynn również z nim rozmawiał. Z każdym połączeniem Prunty odzywał się coraz słabszym głosem, ale mówiliśmy mu, żeby się trzymał, że pomoc jest w drodze. Powtarzaliśmy to tyle razy, że w końcu sam zacząłem w to wierzyć, a teraz, gdy wreszcie stało się to prawdą - pomoc była w drodze! - brzmiało to coraz mniej przekonująco. Owszem, Mark Ferran z całym zastępem starał się do nas dotrzeć, ale nie czynił żadnych postępów, i pomyślałem, że Prunty odszedł. Pomyślałem, że my także wkrótce odejdziemy. Tak mnie nastroiło to nagłe zmęczenie i osłabienie. Myślałem, że po prostu zasnę i więcej się nie obudzę, i kiedy mi to przyszło do głowy, uznałem, że to naprawdę nie byłaby taka zła śmierć. Biorąc pod uwagę okoliczności, biorąc pod uwagę, co się mogło było stać i co wciąż jeszcze mogło się zdarzyć, to nie było najgorsze. Spokojna, łagodna śmierć. Cholera, lepsze to niż umrzeć z głodu. Albo się udusić. Albo zostać zmiażdżonym wskutek wtórnego zawału czy pożaru, czy tuzina innych okropności, które nieustannie nawiedzały moje myśli. Nie wiem dlaczego, ale przypomniałem sobie słowa piosenki Simona i Garfunkela The Sound of Silence - Hello darkness, my old friend (Witaj, ciemności, stary przyjacielu). To zabawne, jak pewne rzeczy zapadają człowiekowi w pamięć, żeby kiedyś nagle powrócić. Tak jak wtedy wróciły do mnie te słowa i słodki głos z płyty, której tyle razy słuchałem, gdy byłem nastolatkiem. Poczułem się, jakby ogarniał mnie ten słodki spokój i ciemność. W kółko słyszałem ten fragment, jakbym miał w głowie radio. "Witaj, ciemności, stary przyjacielu". Ta piosenka, ta cisza, ten coraz głębszy spokój... to wszystko było dziwnie kojące. Nie, to nie byłoby takie złe, umrzeć w ten sposób. Więc skapitulowałem przed tym spokojem. Snem. Ciemnością. Śmiercią. Spokój. Byłem gotów i kiedy się poddałem, wróciła do mnie fala wspomnień. Znów było jak w kinie. Tak jak o tym mówią ludzie, którzy otarli się o śmierć. Zobaczyłem całe swoje życie w jednym mgnieniu, wszystko naraz w najdrobniejszych szczegółach. Wszystko połączone w jakiś niepojęty kolaż. Obrazy, rozmowy, chwile... wszystko razem. Niektóre z tych scen widziałem już wcześniej, gdy budynek zaczął się trząść i walić, ale teraz wróciły. Wszystko widziałem jasno, wszystko pamiętałem. Widziałem moją pierwszą pracę, gdy byłem jeszcze zielonym stażystą. Walczyliśmy z pożarem w domu mieszkalnym w hiszpańskim Harlemie. Widziałem wszystko wyraźnie, jakby to było nie dalej jak wczoraj. Imponowała mi niewiarygodna siła i zdecydowanie wszystkich wokół, przerażała odpowiedzialność, jaką podejmowałem, dołączając do nich. Przypomniało mi się, jak chciałem wychodzić, gdy tylko weszliśmy. Żar tego pierwszego pożaru był tak nieznośny, dym tak gęsty i duszący, że ledwie to wytrzymałem. Ale chłopcy z mojego zastępu wciąż szli dalej i ja szedłem razem z nimi, wciągany przez wąż gaśniczy, któryśmy razem nieśli. Doszliśmy do miejsca, gdzie było gorąco, potem do miejsca, gdzie było za gorąco, a potem tam, gdzie było cholernie, nie do wytrzymania gorąco. A potem dalej. To było niewiarygodne. Po chwili człowiek się przyzwyczaja, ale z po czątku trudno to znieść. I nie tylko to straszliwe gorąco mnie zaskoczyło i oszołomiło, ale wszystko, co się tam działo. To zupełnie co innego walczyć z pozorowanym pożarem i walczyć z szalejącym ogniem, gdy stawką jest ludzkie życie. Być na pierwszej linii, gdy coś się dzieje, było naraz ogromnym brzemieniem i wielkim błogosławieństwem. Ten obraz - ja jako stażysta, z pomarańczową od znaką stażysty na hełmie - trwał najdłużej. I kiedy tak na siebie patrzyłem, pomyślałem, że dobrze zrobiłem. Przeszedłem w życiu kawał drogi. Uratowałem wielu ludzi. Zrobiłem coś dobrego. Potem ta wizja ustąpiła miejsca innej. Zobaczyłem siebie, wciąż jako strażaka na stażu, rozpaczliwie zabiegającego o szacunek swoich braci strażaków. Obierającego ziemniaki w kuchni. Szorującego kable i czy szczącego mopem podłogi. W załodze wozu gaśniczego nr 91 z ulicy Sto Jedenastej. Pracowałem już od kilku miesięcy i wciąż jeszcze nie trzymałem prądownicy (dyszy na końcu węża). Dla nowicjusza to wielkie przeżycie - pierwszy raz dostać do ręki prądownicę. Oczywiście nieraz miałem ją w rękach, kiedy czyściłem ją po robocie albo ładowałem na wóz, ale nigdy jej nie trzymałem, gdy walczyliśmy z ogniem. Jeździłem na kolejne roboty, zastanawiając się, kiedy przy padnie mi ten zaszczyt i czy w ogóle się to zdarzy. Wiedziałem, że są faceci, którzy nigdy nie trzymali prądownicy. I wtedy pojechaliśmy do kolejnego pożaru w hiszpańskim Harlemie. Jim McCloskey był starszym strażakiem. Trzymanie prądownicy było jego zaszczytnym przy wilejem i nigdy z niego nie rezygnował. Jim McCloskey do dziś pozostaje dla mnie najbardziej imponującym strażakiem, jakiego spotkałem. Twardy. Nieustępliwy. Nieustraszony. Facet, który stanowił wzór działania, waleczności. Ciężko pracował i bawił się na całego... taki był Jimmy. Al Quinn, inny wielki strażak, podał Jimmemu prądownicę i gdy to robił, coś we mnie wstąpiło. Nie wiem, skąd się wzięło, ale nie mogłem się oprzeć. Stanąłem między Alem a Jimmym i powiedziałem: - Ja ją wezmę. Ja, zasmarkany gówniarz bez doświadczenia, ośmieliłem się sięgnąć po coś, do czego nie miałem jeszcze prawa. Ale z jakiegoś niepojętego powodu Jimmy nie parsknął śmiechem, nie przegnał mnie w diabły, nie zlekceważył. Przez długą chwilę patrzył mi w oczy i widać do strzegł w nich czekającą mnie przyszłość, a może własną przeszłość. W każdym razie dał mi prądownicę. Po prostu wręczył mi ją jak gdyby nigdy nic i popchnął mnie ku drzwiom, za którymi szalał pożar. To był mój obrzęd inicjacji, moja próba ognia. Byłem jak dziecko, które pierwszy raz jedzie na dwukołowym rowerku, bez dodatkowych kółek dla utrzymania równowagi. To działo się dawno temu. W czasach mężczyzn z żelaza. W czasach gdy toczyliśmy naszą wojnę. Na początku lat siedemdziesiątych. Dwa, trzy, cztery wyjazdy w czasie zmiany. Same duże roboty. Właściciele podpalali swoje domy- żeby zgarnąć odszkodowanie. Lokatorzy podpalali domy, żeby dostać subsydiowane przez miasto mieszkania zastępcze. Developerzy podpalali domy, szukając okazji. Jeden pożar większy od drugiego i gdzieś tam w przyszłości zawsze czekał jeszcze większy. Do zobaczenia przy tym wielkim - to było nasze zawołanie, nasze hasło, słowa, z którymi się rozstawaliśmy. Zawsze czekaliśmy na coś większego. Mieliśmy maski, ale zwyczaj nakazywał zostawiać je w wozie. Oszczędzaliśmy je na naprawdę ciężką robotę. Byliśmy zbyt twardzi, żeby z nich korzystać. I oto stałem tam, młodzik z prądownicą w rękach, czując przypływ adrenaliny i starałem się spisać jak najlepiej. Człowieku, jak ta woda waliła! Jakie to było ciśnienie! Ledwo mogłem utrzymać prądownicę w rękach, ale trzymałem z całych sił i w końcu udało się nam stłumić pożar. Wciąż pamiętam, jak wychodziłem z tego budynku - brudny, wyczerpany, spocony. Dałem radę i wszyscy o tym wiedzieli. Trzymałem prądownicę. Tak naprawdę nie ma słów, które mogłyby wyrazić, co czułem tego pierwszego razu. To uniesienie. Dumę i satysfakcję. Poczucie siły. Celu. I wszystko to spotęgowane, jeśli zdarzyło się walczyć z ogniem w budynku mieszkalnym, ratować ludzi. Ta myśl, że naprawdę gasisz pożar. Ty. Człowiek trzymający prądownicę. Wszyscy inni - od dowódcy w dół - tylko cie wspierają, a ty grasz główną rolę. Nie może się z tym równać żadne inne uczucie na świecie. To lepsze niż seks. Lepsze niż rozstrzygnąć w krytycznym momencie o losie meczu base ballu. A pierwszy raz jest zawsze najsłodszy. Stąd już prowadziła dalej prosta droga. Moi rodzice wciąż mieszkają na Staten Island, w tym samym domu, w którym mieszkaliśmy, gdy chodziłem do gimnazjum. Mój ojciec pracuje w zakładach oczyszczania miasta, matka jest pielęgniarką. Byłem pewny, że śledzą przebieg tego dramatu w telewizji, zadają sobie pytanie, gdzie jestem, czemu nie daję znać. Moja córka Lisa na uczelni - Pace University, dwie przecznice stąd - także się martwi. Podejrzewa, że jestem w którymś z tych budynków. I ma rację. Stephen powinien być w szkole w New Jersey, dostatecznie daleko, żeby to, co się tu dzieje, zbytnio go nie zaprzątało. A Debbie... ona zawsze się denerwuje, kiedy jestem w robocie, ale potrafi ten niepokój od siebie odpychać. Zawsze jej się to jakoś udawało, tym razem też sobie poradzi. Jest teraz w pracy, w szpitalu. Da sobie radę, pewnie myśli, że wciąż jestem w jednostce,, parę kilometrów od miejsca katastrofy. Jeszcze nie czeka na znak, bo nie ma na co czekać - robi to, co do niej należy, i wie, że ja też robię to, co do mnie należy. Jakiś czas później Debbie powiedziała mi, co rzeczywiście robiła tego dnia, w czasie tych długich, pełnych niepewności godzin. Tego ranka pracowała na oddziale noworodków, jeśli mogła, śledziła przebieg wydarzeń w telewizji, tuliła cudze dzieci, jakby to były jej własne, myślała o Lisie znajdującej się tylko o dwie przecznice od miejsca dramatu. Myślała o mnie, nie chciała uwierzyć, że mogę być gdzieś w pobliżu tego strasznego miejsca, a zarazem nie mogła uwierzyć, że mogłoby mnie tam nie być. Debbie... Wróciło do mnie wspomnienie chwili, kiedy się spotkaliśmy. W tym samym czasie chodziliśmy do Staten Island Community College, ale nie tam się poznaliśmy. Musieliśmy powędrować aż na brzeg Jersey, żeby nasze ścieżki się zeszły, ale potem nie było mowy, żeby się mogły rozejść. Właśnie skończyłem Baruch College i poszedłem do Akademii Policyjnej. Myślałem, że zostanę stróżem prawa, nawet byłem ulicznym gliną na Lower East Side przez dwa i pół roku. Gdy zwolniono mnie w okresie oszczędności w budżecie miasta, i tak miałem już tego dość. Wiedziałem, że chcę być strażakiem. Jako dzieciak roznosiłem gazety. Nosiłem je także do jednostki straży pożarnej i pamiętam, że już wtedy mnie tam ciągnęło. Ci strażacy to byli wielcy, dobrzy faceci. Chciałem być jednym z nich, jednym z tych silnych, porządnych facetów, uwielbiałem przesiadywać z nimi w kuchni. Wyrastałem w dzielnicy zamieszkanej przez ludzi, którzy ciężko i uczciwie pracowali na chleb, pośród pracowników służb miejskich; i gdzieś wśród tych służb sam miałem sobie szukać roboty. To nie jest tak, że od dziecka chciałem być strażakiem - u diabła, gdyby tak było, nie próbowałbym pracować w po licji - ale kiedy miasto ogłosiło nabór, a straż sięgnęła po listę ludzi, którzy przeszli test przydatności, nie wahałem się ani chwili. I kiedy to zrobiłem, zrozumiałem, że to było moje miejsce. A przy okazji udało mi się nie stracić Debbie, która zgodziła się zostać moją żoną. To było pięć lat po tym, jak spotkaliśmy się po ukończeniu collegeu. Potrzebowałem pięciu lat, by ją przekonać, że jestem dla niej stworzony, ale w gruncie rzeczy chyba sam nie byłem tego pewny. Myślę, że po prostu potrzebowałem stabilizacji zawodowej, żeby zdecydować się na życie z drugą osobą. Ale jednostka szybko stała się moim domem i uświadomiłem sobie, że przy Debbie także jest mój dom - i przede mną rozciągało się życie. Dom, słodki dom. Moje rozmyślania i wspomnienia przerwał krzyk. Ten sam głos co poprzednio. To był ten funkcjonariusz z Zarządu Portu, David Lim. Przestał się martwić o psa, ale z kolei nabrał przekonania, że kapie na niego paliwo lotnicze. Ten krzyk przedarł się przez moją gasnącą świadomość i przywrócił mnie do rzeczywistości. Z po czątku działo się to powoli, jakby głos Lima był częścią snujących mi się po głowie myśli i wspomnień, ale potem otrzeźwiałem na dobre. Dotarło do mnie, że biedak jest spanikowany. W gruncie rzeczy nie było w tym nic dziwnego. W czarnej dziurze, jaka została z klatki schodowej, nietrudno było dostać klaustrofobii i ulec podszeptom rozgorączkowanej wyobraźni. Dziwniejsze było raczej to, że w ogóle tak długo wytrzymaliśmy, nim zaczęliśmy pękać. O ile pękaliśmy. Może ten facet naprawdę poczuł smród paliwa lotniczego, skąd mogłem to wiedzieć. Sam się domyślałem, że po uderzeniu samolotu w budynku musiały się rozlać tysiące litrów paliwa. Może istotnie skądś na niego kapało. Wprawdzie był jakieś piętro nade mną, lecz ja niczego nie czułem. A mam wyczulony nos. Potrafię rozróżnić zapachy płonącego drewna, instalacji elektrycznej, plastiku czy śmieci. Ogień rozmaitego pochodzenia pachnie różnie i rozmaite paliwa także mają różny zapach, ale na razie nie czułem niczego. Wyłącznie popiół i betonowy pył, i ciężki zapach spoconych mężczyzn w grubych strażackich ubraniach ochronnych. Ale Lin wciąż się darł i w końcu tak zaniepokoił paru innych chłopaków, że głuchą ciszę naszego mrocznego grobowca zaczęły rozdzierać okrzyki. "Nic nie czuję, a ty? " albo "Tu coś kapie. Słyszę wyraźnie!". To była pierwsza prawdziwa rozmowa, jaka się wywiązała od ponad godziny, i ostatnia, jakiej nam było trzeba. Jeszcze trochę, pomyślałem, i wszyscy zbzikujemy. Starałem się nie dać wciągnąć w ten obłęd, ale mój mózg sam podsuwał mi to, co wiedział. Jeżeli było paliwo - a musiało gdzieś być - jego opary mogą się zapalić w każdej chwili, a wtedy w mgnie niu oka się upieczemy. Trzeba wam wiedzieć, że samo paliwo się nie pali, ale jego opary płoną jak pochodnia. Jeśli tylko osiągną temperaturę zapłonu, będzie po nas, a fakt, że na razie nic nie czuję, nie dowodzi, że nie poczuję zapachu za chwilę, ani nie dowodzi, że nie czuje go David Lim piętro nade mną. No więc, jak już powiedziałem, ostatnia rzecz, jakiej nam było trzeba, wszystkim łącznie ze mną, było myślenie o tym paliwie lotniczym. I bez tego mieliśmy dosyć zmartwień. Na szczęście Lim wkrótce się uciszył, a reszta chłopaków doszła do wniosku, że nie zagraża nam niebezpieczeństwo i wszyscy na powrót pogrążyliśmy się we własnych myślach. Mark Ferran gdzieś tam na zewnątrz szukał drogi, którą mógłby się do nas dostać przez rumowisko. Już od dłuższego czasu nie miałem od niego wiadomości, ale nie chciałem mu przeszkadzać tylko po to, by dowiedzieć się, że robi, co może. Przedzierał się do nas, czasem szedł naprzód, czasem się cofał, szukał innej drogi. Wiedziałem, że gdyby miał mi coś do powiedzenia, umiałby mnie znaleźć, więc położyłem się na wznak z zamkniętymi oczami i już po paru minutach na powrót pogrążyłem się w drzemce. Czułem, że zasypiam, ale nie miałem siły walczyć ze zmęczeniem. A może raczej nie chciałem z nim walczyć. Leżałem z zamkniętymi oczami, otworzyłem je, znów za mknąłem. Nie było żadnej różnicy. Piekły mnie oczy. Do tego stopnia podrażnił je kurz i dym, że nieustannie czułem bolesne, dokuczliwe pieczenie. Cholery można było dostać! Pomyślałem o tym, żeby wrócić do kranu i przemyć oczy wodą, ale wymagałoby to za wiele wysiłku i dałem sobie spokój. Nie chciałem wszczynać od nowa niepotrzebnego zamieszania, więc tylko unosiłem i opuszczałem powieki, zastanawiając się, kiedy ból jest mniej dokuczliwy. Na ogół jednak miałem oczy zamknięte. Umysł miałem otwarty, ale oczy zamknięte. Powróciłem myślami do rodziny, do okoliczności, w jakich się znalazłem, i do cudu, jakiego było trzeba, żeby odnaleziono nas pod gruzami. Pod zwałami betonu, żelaza i pyłu. Przypomniało mi się zawalenie się dwukondygnacyjnego budynku, do którego doszło kilka miesięcy wcześniej w Queensie. Wydarzyło się to w Dniu Ojca. Trzej strażacy - wszyscy byli młodymi ojcami - zostali pogrzebani pod gruzem. Przysypały ich tylko dwie kondygnacje, a mimo to ratownikom nie udało się do chłopaków dotrzeć na czas. Dwie kondygnacje! A nas przysypał gruz ponad stu kondygnacji! Z pewnością nie powinienem w tej chwili myśleć o losie tych biednych ojców w Queensie. Zrobiłem prosty rachunek. Dwa piętra, sto pięter. Byliśmy w pięćdziesiąt razy gorszej sytuacji. Proszę, Boże, niech to się stanie szybko. To tyle, pomyślałem, jeśli chodzi o skuteczność modlitwy. Zmuszałem się do myślenia o czymś innym, o czymkolwiek, byle tylko nie o tym pożarze w Queensie, byle nie o tym, gdzie jesteśmy. Najlepiej byłoby nie myśleć o niczym. Przestać myśleć... to byłoby coś. Oderwać się, wznieść na inny poziom rzeczywistości. Ale brakło mi narzędzi, żeby uwolnić się od moich obaw. Utknąłem - w tej klatce schodowej i w tym ciągu myśli. Najlepsze, co mogłem zrobić, to skupić się na myśleniu o sytuacji finansowej, w jakiej znajdzie się Debbie i dzieci, kiedy mnie już nie będzie. Byłem pewny, że Straż Pożarna o nich zadba, i ta pewność napawała mnie spokojem. Na myśl przyszło mi powiedzenie rest assured znaczy "bądź spokojny", ale rest znaczy też "odpocznij". i potraktowałem je jako zezwolenie na to, żeby odpocząć. Być spokojnym i odpocząć. Oczywiście dzieciakom będzie brakowało ojca, kochającego ojca; w tym nie było nic dobrego, jak i w tym, że Debbie będzie wdową, będzie żyła samotnie, zapewne nigdy się nawet nie dowie, co się ze mną stało, jak wyglądały moje ostatnie chwile. Wszystko to mnie martwiło, ale starałem się szukać pociechy w myśli o pieniądzach. W świadomości, że nie będą się musieli martwić o dom, o rachunki, o czesne. Nie wiem, jak długo błądziłem myślami od jednej sprawy do drugiej, od wspomnienia do wspomnienia; w pewnej chwili pomyślałem, że chyba mam halucynacje, bo gdy otwierałem oczy i patrzyłem w górę, zdawało mi się, że jakieś trzy, może cztery piętra nade mną migocze światełko. Światełko to za dużo, raczej leciutkie przejaśnienie. Jak słabiutki odblask ostatniego dogasającego węgielka. Jakby ktoś przecierał na krótką chwilę maleńki kawałek czarnego od sadzy klosza, którym byliśmy nakryci. To je widziałem, to znikało, to znowu się pojawiało nie wiadomo skąd. To światełko - pojawiające się i niknące znowu - nie miało żadnego sensu. Tkwiliśmy w tej dziurze strasznie długo. Gdyby naprawdę było nad nami jakieś źródło światła, ktoś już dawno by je zauważył. A jednak coś tam było. Musiałem się przekonać, czy to złudzenie, czy tam naprawdę coś widać. - Ej, Jay! - zawołałem. - Widzisz to światło? Wprost nad nami. Czy ja mam halucynacje? Mówiąc, wpatrywałem się cały czas w to jaśniejsze miejsce. W ciągu krótkiej chwili, nim skończyłem, to cholerstwo robiło się coraz większe i jaśniejsze. Najpierw było jak zrobiona szpilką dziurka, potem jak pięść, wreszcie jak piłka do koszykówki - i to wszystko stało się, zanim skończyłem mówić do Jaya. - Jay? - powtórzyłem niepewnie. Długo nie mogłem się doczekać odpowiedzi, ale w końcu Jay się odezwał. - Tak! - krzyknął. - Widzę. Co to może być, u diabła? Nie mieliśmy pojęcia. Cokolwiek to było - rosło. Stawało się szersze. Jaśniejsze. W ciągu kilku minut w sklepieniu naszej małej jaskini otworzyło się okienko. Jakbyśmy sami powiększali je wysiłkiem woli. Wówczas nie potrafiliśmy sobie tego wyjaśnić. Później się okazało, że przez długi czas dym i kurz unoszące się w powietrzu wewnątrz klatki schodowej nie mogły znaleźć sobie ujścia. Ten otwór nad nami był tam przez cały czas; po prostu nie mogliśmy go zobaczyć. Tworzył coś w rodzaju wylotu komina, tyle że ponieważ nie było różnicy temperatur, brakło cugu, który by wyciągnął pył i dym. Bardzo długo to wszystko po prostu wisiało w powietrzu, krążyło powoli. Na dodatek tuż obok płonęły budynki 5 i 6 World Trade Center, więc na zewnątrz nad wylotem naszego komina także znajdowała się chmura dymu. Wszyscy widzieli zdjęcia okolicy punktu zerowego, ludzi pokrytych grubą warstwą pyłu. Wszyscy słyszeliśmy doniesienia o ludziach znajdujących się kilka przecznic dalej, którzy nie mogli zobaczyć własnych rąk uniesionych do twarzy. Tak gęsty był dym i pył przez kilka godzin po katastrofie. Tam gdzie my się znaleźliśmy - w samym środku punktu zerowego - dymu było jeszcze więcej. Więc dym i unoszący się w powietrzu popiół i pył sprawiały, że przez długi czas nie widzieliśmy tego otworu nad nami. Dopiero gdy wiatr rozgonił trochę dym nad rumowiskiem, a dym i pył z wnętrza klatki schodowej wydostał się na zewnątrz, dostrzegliśmy nadzieję tam, gdzie dotąd się jej nie spodziewaliśmy. Wtedy już wszyscy wpatrywaliśmy się w górę. Jeżeli miałem halucynacje, uczestniczyłem w halucynacji zbiorowej. W pewnej chwili trochę się przejaśniło i wydawało mi się, że przez moment widziałem kawałek nieba. Zastanawiałem się, czy to możliwe. Znów zobaczyłem niebo i nie było mowy o tym, żebym się mylił. Cholera! - pomyślałem. Zobaczyłem skrawek nieba. Pamiętajcie, że na zewnątrz był pogodny, słoneczny dzień, więc przez chwilę widziałem błękit. Natychmiast połączyłem się przez radiotelefon z Markiem Ferranem. - Mark - powiedziałem. - Mark, widzę niebo! Widzę niebo! - Co takiego? Po rozczarowaniu w księgarni Mark zebrał kilku chłopaków z 43 zastępu - byli wśród nich John Colon, Todd Fredrickson i Frank Macchia - i rozdzielili się z Glonem Rohanem i resztą jego zastępu, gdyż doszedł do wniosku, że w dwóch grupach będą szybciej przeczesywać teren. W pierwszej chwili Mark nie był pewny, czy dobrze mnie słyszy. Jak to możliwe, żebym spędził tyle czasu w ciemności i nagle zobaczył niebo? - Widzę pieprzone niebo, Mark! - powtórzyłem. - Jest błękitne. - Hej, dobrze - odpowiedział Mark. - To jest coś! Tak, teraz coś mieliśmy. Nasz nastrój poprawił się w jednej chwili. Nie było z tego powodu żadnego wybuchu radości, żadnych okrzyków, nic w tym rodzaju, ale opuściło nas przynajmniej poczucie zmęczenia i beznadziei. Nasze widoki się poprawiły i nasze samopoczucie również. Nikt nic nie mówił - pamiętajcie, że byliśmy grupą profesjonalnych ratowników i daleko było do tego, żeby miał nas ogarnąć dziki entuzjazm - ale wszyscy czuliśmy, że wydarzył się cud, na który czekaliśmy. W pierwszej chwili wpadło mi do głowy, żeby poświecić latarką w otwór, który - jak oceniałem - był jakieś piętnaście metrów nade mną. Pomyślałem, że może Mark zdoła dostrzec snop światła wznoszący się z rumowiska, co oczywiście było niemożliwe. W naszej jaskini było ciemno, ale na zewnątrz świeciło słońce. To był głupi pomysł, od razu zdałem sobie z tego sprawę, ale i tak poświeciłem. Mark oczywiście nic nie zobaczył, ale był na tyle uprzejmy, żeby donieść mi o swoim rozczarowaniu. Wprawdzie mój pomysł był niedorzeczny, lecz pomyślałem, że za kilka godzin zapadnie zmrok. Wtedy snop światła będzie doskonale widoczny. A to znaczyło, że jesteśmy w domu. Próbowałem przyspieszyć bieg spraw, uruchamiając syrenę alarmową, ale Mark nie usłyszał. Nic nie szkodzi, pomyślałem. I tak nas wkrótce znajdzie. Bez trudu wytrzymamy tych kilka godzin, które dzielą nas od nadejścia zmierzchu. Mieliśmy wodę. Wszyscy byliśmy w stosunkowo dobrej formie. Nieźle nami potrząsnęło, ale byliśmy w dobrej formie. Jak wynikało z raportów, które otrzymywałem z góry. nawet Josephine Harris miała się dobrze. Obawiałem się, że straciliśmy Richarda Pruntego, ale reszta była cała. Znajdziemy sposób, żeby wydobyć Jeffa Coniglio i Jima Efthimiaddesa spod stropów, które nas od nich dzieliły, i wydostaniemy się stąd. Przeżyliśmy zawalenie się największego budynku na całej planecie i w dodatku byliśmy cali. Czternastu ludzi. Gdy o tym wszystkim myślałem, zrozumiałem, że nie wytrzymam do wieczora. Byłem zbyt podniecony, zbyt nakręcony, żeby czekać, aż przyjdzie pomoc. Poza tym był we mnie absurdalny lęk, że otwór nad nami może się zamknąć w równie tajemniczy sposób, jak się pojawił. Pomyślałem, że nie ma na co czekać. - Dostaniesz się do tej dziury, Jay? - zawołałem. Miał do źródła światła bliżej niż ja, więc chciałem się zorientować, jak sytuacja wygląda z jego perspektywy. - Nie sądzę - odpowiedział po chwili. Domyślałem się, że ruiny były zbyt niepewne. Wciąż nam groziło, że nastąpi wtórny zawał. Los podarował nam kilka chwil życia, ale w każdej chwili mógł je nam odebrać. Mimo to wciąż wpatrywałem się w światło i myślałem, jak się tam dostać, co może być po drugiej stronie. I gdy tak patrzyłem, podjąłem decyzję. - Myślę, że zdołam się tam dostać - powiedziałem, choć nie miałem żadnej pewności, czy to jest możliwe. Uczciwie mówię, nie miałem żadnej pewności, ale czułem, że muszę coś zrobić. Ucieczka Wedle moich obliczeń wyruszyłem w drogę ku światłu koło drugiej. Wtedy nie miało to dla mnie znaczenia, ale gdy teraz do tego wracam, wydaje mi się to ważne. Wówczas obchodziło nas tylko to, czy zdołamy doczekać przybycia pomocy. Jak już kilka razy powtarzałem, nikt z nas nie spoglądał na zegarek, nawet znajdujący się na zewnątrz Mark Ferran, ale od zawalenia się budynku do pojawienia się prześwitu nad nami musiały upłynąć co najmniej trzy godziny, prawdopodobnie trochę więcej. Myślę, że jakieś półtorej godziny trwało, nim złapałem Marka przez radiotelefon, i kolejne półtorej, gdy Mark na próżno starał się dostać na rumowisko. Ale jak dla mnie równie dobrze mogłyby to być cztery albo i pięć godzin. Choć wypytywałem bardzo wielu ludzi, nie znalazłem nikogo, kto potrafiłby powiedzieć, jak długo to wszystko trwało. Tak czy inaczej - dla nas, uwięzionych w mrocznym grobowcu, było to bardzo długo. Przypominam, nie mieliśmy pojęcia, co dzieje się na zewnątrz. To, co widział już cały świat, dla nas wciąż było kompletną niewiadomą. Trudno nam było nawet podjąć jakieś sensowne próby zgadywania, co się mogło stać. Wiedzieliśmy tyle, ile dotarło do nas drogą radiową, ale i na tym nie zawsze mogliśmy polegać. Jak się później dowiedziałem, niektórzy z nas nie wiedzieli nawet, że o 9:59 zawaliła się południowa wieża, więc ich wyobrażenia o naszej sytuacji nie musiały być równie ponure jak moje. Ja sądziłem, że czeka nas powolna śmierć pod sto dziesięcioma kondygnacjami stali i betonu, oni myśleli, że zawaliła się tylko część budynku, kilka kondygnacji, ale wieża wciąż stoi, a my stanowimy główny cel działań ratowniczych. Jak się potem okazało nie wiedzieliśmy najważniejszego. Otóż podczas gdy zewnętrzna część budynku się zawaliła, rdzeń klatki schodowej na najniższych piętrach jakimś cudem się utrzymał. Tak to wyglądało w największym skrócie. Trudno to pojąć, chociaż później rozmawiałem z ludźmi, którzy powiedzieli mi, że to wszystko było prostym wynikiem podstawowych praw fizyki. Kto wie, może i było. Tak, zawaliło się sto dziesięć pięter, ale zbity gruz opadł nie tyle na nas, ile raczej wokół nas. Sto dziesięć pięter zmiażdżyło wszystko na swojej drodze i wbiło się w podziemne kondygnacje wieży. Stropy spadały pionowo w dół, tworząc sprasowaną masę gruzu, wewnątrz której ocalały ściany klatki schodowej. Oczywiście gruz rozsypał się również wszędzie wokół - wystarczy zauważyć, że zespół World Trade Center obejmował około sześciu i pół hektara, ale rumowisko, jakie powstało po zawaleniu się obu wież, miało dwadzieścia hektarów. Sterty gruzu leżały na ulicach oddalonych o cztery, pięć, sześć przecznic; przyległe budynki zostały zburzone przez lecące z góry bryły betonu i kolosalne stalowe belki; tymczasem my ocaleliśmy w ruinach północnej wieży, niemal na samym dole, a piętnaście metrów nad nami otwierało się błękitne niebo. Takie było nasze położenie, tyle że o tym jeszcze nie wiedzieliśmy. Mark Ferran powiedział mi później, że z zewnątrz widać było jedną samotną ścianę sterczącą ze sterty gruzów. Ta ściana wystawała z rumowiska na wysokość jakichś dziesięciu pięter - i była jedyną częścią budynku, która wciąż przypominała dzieło architektury. Wszystko poza tym wyglądało niczym sterta bierek. Tak to określił Mark i myślę, że celnie to ujął. To było tak, jakby wszystko spokojnie sobie stało i nagle runęło i rozsypało się - wszystko poza tą jedną ścianą. A wraz z tą ścianą stała nasza klatka schodowa. Dzie sięć pięter - to się zgadza. My byliśmy na drugim, zastęp 6 nad nami na piątym, a to światło było jeszcze piętnaście metrów wyżej. Jay Jonas i jego ludzie zbadali tę część klatki schodowej, gdzie się znajdowali jakiś czas wcześniej, i uznali, że schody są trochę nie pewne. Tak naprawdę nie trzymały się niczego; jakby wisiały w po wietrzu. Oczywiście nie miało sensu wspinać się po nich, jeżeli nie było dokąd, ale ja miałem dokąd iść, więc poszedłem. Najpierw wspiąłem się te kilka pięter do Jaya. Głównie korzystałem ze schodów, a kiedy brakowało kilku stopni, wspinałem się po ścianie. Na szczęście sterczało z niej mnóstwo elementów, które mogłem traktować jako uchwyty lub oparcie pod nogi niezbędne, by przedostać się wyżej do miejsca, gdzie zachował się kolejny odcinek schodów. Chwytałem się sprasowanych dźwigarów, metalowych belek, prętów zbrojeniowych i nie mam pojęcia czego jeszcze, co tylko tam wystawało, wisiało czy sterczało ze ściany i wydawało się dostatecznie pewne, żeby można się tego było złapać lub oprzeć na tym nogę i wspiąć się w górę o kolejne kilka centymetrów. Co zaskakujące, nic nie parzyło. Wielu z nas czytało potem, że płomień paliwa lotniczego osiągnął temperaturę 800-1000 stopni Celsjusza, osłabiając i zmiękczając stalowe dźwigary i kolumny wieży. Na szczęście tO mordercze gorąco nic \-ŁOSięgxO idatKi sci-ioowej, więc mogłem chwytać się metalowych elementów bez obawy, że się poparzę. Prawdę mówiąc, nawet nie pomyślałem wtedy o gorącu; nie myślałem o niczym, tylko się wspinałem. Gdybym się zatrzymał, żeby myśleć o tym, co robię, zesrałbym się ze strachu, wisząc na niepewnych uchwytach, na które byłem zdany, ale kto, u diabła, miałby czas, żeby się zatrzymać i myśleć? Piąłem się uparcie w górę, nie myślałem o niczym poza tym, żeby wreszcie dotrzeć do tego cholernego światła. Chwała Bogu, nie zajęło mi to wiele czasu. Dołączyłem do Jaya i przysiadłem obok niego na chwilę. Omówiliśmy to i owo, zastanawialiśmy się, jak to się stało, że wciąż żyjemy, i co mamy robić dalej. Pamiętajcie, że Jay i ja po raz pierwszy od trzech czy czterech godzin, jakie upłynęły od katastrofy, stanęliśmy ze sobą oko w oko i obaj Bogu dziękowaliśmy, że się widzimy. Zobaczyć kogoś znajomego właśnie wtedy, gdy na zakończenie ponurych chwil pojawia się promyk nadziei... człowieku, to naprawdę wielka ulga. I radość. Oto czego się nauczyłem w tym strasznym dniu: lepiej zginąć z przyjacielem niż z obcym. I jeszcze: lepiej walczyć i przeżyć razem z przyjacielem niż z nim zginąć. Jay opowiedział mi, jak było z Josephine Harris, o tym, jak on i jego ludzie na zmianę siedzieli z nią, pocieszali, uspokajali, trzymali ją za rękę. Josephine trzymała się całkiem nieźle, wziąwszy wszystko pod uwagę - oto przykład sytuacji, dla której wynaleziono to określenie. Wziąwszy wszystko pod uwagę. Każdą poszczególną okoliczność i jeszcze kilka innych. Ta dzielna kobieta zachowała stoicki spokój i równowagę ducha, i znalazła w sobie siłę i zdecydowanie, których zapewne nawet się po sobie nie spodziewała. Przeżyła głęboki wstrząs, to jasne, ale trzymała się nieźle, lepiej niż można by po niej oczekiwać. Rozmowa z Jayem pozwoliła mi także spojrzeć na rzeczy z jego perspektywy, zupełnie innej od mojej. Było tu dużo więcej przestrzeni nad głową, dwa czy trzy biegi schodów powyżej mojego miejsca, czyli spocznika drugiego piętra. Także wokół miało się tu dużo więcej przestrzeni - pełną szerokość klatki schodowej - pod czas gdy na nas ze wszystkich stron napierały zarwane schody. W porównaniu z naszymi warunkami to był pieprzony Ritz - ale w porównaniu z Ritzem miejsce, gdzie wylądował Jay, było ciasną norą, tak samo jak nasze. Tu pojawiła się wspomniana odmienność perspektyw. Ja wyobrażałem sobie tylko jedną drogę - w górę. Jay, jak się szybko okazało, miał inny pomysł. Jego uwagę przyciągnął szyb windy, która znajdowała się w polu jego widzenia, i namawiał mnie, żebyśmy spróbowali opuścić się tamtędy w dół. Już wcześniej zaglądał do niej z chłopakami, przyświecając sobie latarką. Dla mnie jego plan nie miał sensu, ale Jayowi to rozwiązanie wydawało się oczywiste. Jak mi się wydaje, wciąż myślał w kategoriach budynku, do jakiego weszliśmy rano - w takim razie istotnie należało szukać drogi w dół z czwartego czy piątego piętra. Ja widziałem naszą sytuację inaczej. - Jay - powiedziałem - nie schodzimy w dół, wchodzimy na górę. - Wskazałem otwór znajdujący się jakieś dwanaście metrów nad naszymi głowami. - Wyjść możemy tylko tamtędy. - Jak chcesz się tam dostać? - O nic się nie martw. Dam radę. Byłem tak blisko otwartej przestrzeni, że nie mógłbym nie spróbować się do niej dostać. Zanim ruszyłem w górę, zatrzymałem się jeszcze na chwilę, żeby zamienić kilka słów z Josephine Harris i sprawdzić, jak się czuje. Istotnie - tak jak powiedział Jay, trzymała się zadziwiająco dobrze. Nie był to najlepszy czas na pogawędki, ale też nie był to czas na to, by w imię pośpiechu zapomnieć o elementarnej ludzkiej uprzejmości, żeby stracić z oczu powód, dla którego tu w ogóle byliśmy. W końcu byliśmy ratownikami, a ta kobieta była ostatnim cywilem, jakiego mieliśmy ewakuować. Z powodu Josephine znaleźliśmy się w tym miejscu i uparcie szukaliśmy drogi na zewnątrz. Niewiele miałem jej do powiedzenia, ale byłem wdzięczny za okazję, żeby spojrzeć jej w oczy i powiedzieć, że robimy wszystko, co możemy, by ją stamtąd wydobyć. Żeby nas wszystkich stamtąd wydobyć. Josephine uśmiechnęła się słabo, a ja dotknąłem jej ramienia i po szedłem. W górę. Pomimo że w klatce schodowej było duszno i gorąco, wciąż miałem na sobie ubranie ochronne. Wciąż także trzymałem w jednej ręce latarkę, a w drugiej megafon. Hełm straciłem. Pierwsze uderzenie strąciło mi go z głowy i już go nie znalazłem. Za pasem miałem rękawice, które - jak sądziłem - mogły przydać mi się przy wspinaczce, ale w końcu ich nie włożyłem i miałem nadzieję,- że nie skaleczę sobie dłoni o jakiś zadzior wystający ze ściany. Z początku szło mi się łatwo, schody trzymały się całkiem dobrze i dotarłem nimi niemal do źródła światła. Nie obyło się bez małych problemów. Tu i tam musiałem się zdać na mniej pewną drogę, gdy schody się urywały, jak miało to miejsce na półpiętrze, ale wtedy wyszukiwałem jakieś uchwyty i dalej wspinałem się w górę. Nie potrzebowałem już latarki, żeby sobie przyświecać, ale nie chciałem się z nią jeszcze rozstawać, więc wsunąłem ją za pasek i dzięki temu miałem wolne ręce. Na tej wysokości, tak blisko otworu, dobiegające z zewnątrz światło było już tak silne, że we wdzierających się do środka promieniach słońca widziałem wirujące w powietrzu drobiny pyłu. Gdybym miał ze sobą aparat fotograficzny, mógłbym zrobić świetne zdjęcia tych nieustannie zmiennych wzorów tworzonych przez unoszące się w jasnym świetle cząstki popiołu i sadzy - to było trochę tak, jakby wdrapywać się powoli po belkach zrujnowanej stodoły i obserwować promienie słońca wpadające przez dziury w dachu. Coś niemal nadprzyrodzonego. Jakbyśmy byli wszyscy na innej planecie, z dala od świata, który zostawiliśmy za sobą. W miarę jak zbliżałem się do otworu, miałem wrażenie, że to światło przyciąga mnie do siebie. Nie mógłbym iść nigdzie indziej. Gdy spoglądałem w dół, widziałem pełne nadziei spojrzenia Jaya Jonasa, jego ludzi i Josephine Harris. Patrzyli w górę, ale starali się nie dać zanadto ponieść nadziei. Myślę, że nie spojrzałem na nich więcej niż raz czy dwa, ale dobrze zapamiętałem sobie ten obraz. Matt Komorowski, Mickey Cross i chłopcy z 39 zastępu byli stanowczo za daleko, żeby mogli mnie widzieć, ale jestem pewny, że na bieżąco otrzymywali wiadomości od chłopaków z 6 zastępu - a pod nimi byli jeszcze ci dwaj strażacy z 39 zastępu, Coniglio i Efthimiaddes, uwięzieni w oddzielnej dziurze, także bez wątpienia informowani o wszystkim przez kolegów. Zresztą cała moja wędrówka - od końca schodów do otworu na górze - nie zajęła wiele czasu. Nie więcej niż cztery czy pięć minut, a trwało to aż tyle, bo robiłem po drodze przystanki, żeby wybrać dalszą drogę. Jak już powiedziałem, nie wyglądało to szczególnie efektownie, ale starałem się przejść tę drogę jak najszybciej. Kiedy schody się skończyły i wyszedłem na zewnątrz, zobaczyłem wszystko. Oślepiająco jasne światło. Kompletne zniszczenie. Żadnych oznak życia, żadnego ruchu. Żadnego dźwięku poza szumem wiatru. Pierwszy raz ujrzałem te niepojęte, przerażające zniszczenia. Gdy wyłoniłem się w tym miejscu, tak nagle, bez żadnego przygotowania, trudno mi było uwierzyć własnym oczom. Musicie zdać sobie sprawę, że niemal wszyscy na naszej planecie, nim zobaczyli to kolosalne rumowisko, widzieli najpierw, jak wieże World Trade Center się walą. To musiało ludzi jakoś przygotować na ten widok, ale ja zupełnie się go nie spodziewałem. Nie miałem pojęcia, co zobaczę. Absolutnie żadnego pojęcia. I gdy na to patrzyłem, zupełnie mnie zatkało na myśl, że wygląda na to, że kilkoro z nas ocalało z katastrofy. Powiadam "wygląda na to", bo gdy patrzyłem na tę niewyobrażalną scenę, przyszło mi do głowy, że nie ma mowy, byśmy zdołali się stąd wydostać. Wszędzie wokół szalał ogień, we wszystkich budynkach na obwodzie zespołu World Trade Center. Dotąd udało się nam dostać, ale kto, u diabła, mógł wiedzieć, co czeka nas w dalszej drodze? To, co z mojej grzędy na drugim piętrze wydawało się dziurą w stropie, w rzeczywistości okazało się dziurą w ścianie klatki schodowej, prowadzącą na coś w rodzaju tarasu, z którego rozciągał się widok na rumowisko. Pamiętacie te zdjęcia po zamachu w Oklahoma City, gdy fasada budynku została całkowicie zrujnowana, przecięta na pół i odsłoniła wnętrza wszystkich pomieszczeń? Tu było podobnie. Jakby ktoś przekroił budynek na pół, usuwając wszystko, co było na zewnątrz i pozostawiając tylko ten jeden spocznik. Nie mogłem znieść ostrego światła słonecznego. To uderzyło mnie przede wszystkim. To było wprost niewiarygodne. W po wietrzu wciąż unosiły się tony cementu i kłęby czarnego dymu, ale czasem wiatr je przeganiał i wtedy widziałem błękitne niebo i jaskrawe słońce. Musiałem zamknąć powieki i dopiero wtedy za cząłem sobie zdawać sprawę z tego, jak bardzo miałem oczy podrażnione dymem i kurzem unoszącym się w klatce schodowej. Nie mogłem na nic patrzeć - przez bolesne szczypanie i pieczenie - ale jednocześnie nie mogłem nie patrzeć. Chcę przez to powiedzieć, do licha, to było błękitne niebo! To było słońce! To był świat! Moje oczy odczuwały pewną ulgę, kiedy trzymałem je zamknięte, ale nie mogłem zamknąć ich na to wszystko, co mnie otaczało. Po długich godzinach spędzonych w ciemności, po udręce tych wszystkich czarnych myśli nie mogłem oderwać od tego wzroku. Byłem zwrócony na wschód, przed sobą miałem ulicę Church i budynek 5 World Trade Center. Stałem jakieś dwanaście metrów nad tym, co kiedyś było poziomem ziemi, tylko że teraz nie sposób było tego nazwać poziomem ziemi w tradycyjnym znaczeniu. Po prostu to był dół. Kiedy wydostałem się na ten taras bez ścian, połączyłem się przez radiotelefon z Markiem Ferranem. - Wyszedłem! - krzyknąłem. - Wyszedłem! Jestem na dworze! Jestem tutaj! Oczywiście biedny Mark wciąż nie miał pojęcia, co znaczy "tutaj", więc po raz kolejny włączyłem syrenę alarmową, tym razem na otwartym powietrzu. I tym razem Mark mnie usłyszał! Wciąż jeszcze nie wiedział, gdzie, u diabła, jestem, czy jak się do mnie dostać, ale słysząc syrenę, mógł przynajmniej określić kierunek. Na wszelki wypadek włączałem syrenę raz po raz. W dodatku doskonale słyszeliśmy się teraz przez radiotelefon. Przedtem głos Marka ledwo przedzierał się przez szumy i trzaski, a teraz dobiegał głośno i wyraźnie. To było cudowne. Okazało się, że Głen Rohan i jego chłopaki - Jerry Sunden, Jim Lanza i Tom Corrigan - byli bliżej nas, więc Mark podał im nasze położenie. Mieli szansę prędzej dojść. Zaraz za mną wyszli z klatki schodowej Mikę Meldrun, Sal DAgastino, Tom Falco i Matt Komorowski. Jay Jonas i Bili Butler zostali z Josephine Harris, ponieważ nie było mowy o tym, żeby babcia z Brooklynu zdołała dostać się do wyjścia, ani o tym, żeby zostawili ją samą. Wkrótce dołączyli do nich David Lim i Mickey Cross, a wtedy Jay Jonas i Bili Butler weszli do nas na górę. Porucznik Jim McGlynn został na spoczniku drugiego piętra ze stażystą, Robem Baconem, starając się wymyślić, jak wydobyć Coniglio i Efthimiaddesa. Musieliśmy także obmyślić jakiś sposób, żeby wyciągnąć Josephine Harris, ale chłopcy z 6 zastępu nie mieli problemu; widzieli drogę, jaką obrałem, i podążali nią, jak kto mógł. Podawałem im rękę i pomagałem wyjść, a oni spoglądali na rozciągające się przed nami rumowisko z niedowierzaniem. Oczy mieli wielkie jak spodki. Widok był powalający. To określenie mówi wszystko. Nie mieliśmy pewnego gruntu pod nogami i byliśmy powaleni. Co do jednego. W tym czasie, gdy chłopcy z 6 zastępu oswajali się z myślą o tym, co się stało i gdzie jesteśmy, Jay Jonas nachylił się do mnie i powiedział: - Wiesz, Billy ma telefon. Wskazał gestem Billa Butlera, jakby proponował mi papierosa czy coś w tym rodzaju, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie, zadzwonić właśnie w tej chwili. Zwykle zabieram ze sobą telefon do roboty. Jak większość dowódców, zostawiam go w wozie, żeby się ładował, ale tego ranka z jakiegoś powodu o nim zapomniałem, a potem już więcej o tym nie myślałem. Kiedy robiliśmy inwentaryzację naszych narzędzi i wyposażenia, nie przyszło mi do głowy, żeby pytać, czy któryś z chłopaków ma telefon. W ogóle o tym nie pomyślałem. Gdybym pomyślał, na pewno bym zapytał. Nie mam pojęcia, czy telefon działałby pod tą ogromną kopułą gruzu, jaka nas nakryła, ale dobrze byłoby wiedzieć, że go mamy, nie? W końcu po to robiliśmy apel i inwentaryzację sprzętu - żeby wiedzieć, jakie mamy zasoby. W każdym razie czekaliśmy, aż Mark Ferran i 43 zastęp dotrą do nas i pomogą znaleźć drogę na dół. Ja rozmawiałem z tymi chłopakami przez radiotelefon, a Jay i jego chłopcy zaczęli dzwonić do żon, meldując im, że wszystko jest w porządku. W całym Nowym Jorku nie działały telefony komórkowe. Nie można było uzyskać połączenia z numerami zaczynającymi się na 212, 718 czy 914, ale można było połączyć się z numerami zaczynającymi się na 845, czyli 150 z Orange County, gdzie mieszkałem. Podobnie było z większością chłopaków. Billy też tam mieszkał i dlatego jego telefon działał. Chłopcy dzwonili do żon, mówili im, że są cali, i opowiadali, co się stało. Billy poprosił żonę, żeby połączyła się z dyspozytorem i po dała mu nasze namiary. Wszystko to było bardzo wzruszające, ale gdzieś w głębi serca byłem zły. Czemu przez cały ten czas nikt mi nie powiedział, że mamy telefon? Mimo emocji nie mogłem się z tym pogodzić. Czasem naprawdę nie potrafię zapanować nad złością i zdaje się, że to była właśnie jedna z tych sytuacji. No bo jak, u diabła, można zapomnieć o telefonie? Kiedy już wszyscy skończyli. Bili Butler zaproponował, żebym zadzwonił do Debbie, ale nie widziałem powodu, żeby to robić, więc zamiast tego zadzwoniłem pod kilka różnych numerów Straży Pożarnej. Wydawało mi się to bardziej produktywnym wykorzystaniem technologii. Próbowałem połączyć się z dyspozytorem, batalionem i stanowiskiem kierowania rejonu, ale okazało się to nie możliwe. Myślałem nawet o tym, żeby zadzwonić do jednej z remiz ochotniczej straży pożarnej w Orange County, aby za ich pośrednictwem przekazać do departamentu dane o naszym położeniu i uzyskać nowy kanał komunikacji, ale nie potrafiłem zadzwonić do Debbie. Co miałem jej powiedzieć? "Cześć, kochanie. Będę dziś trochę później. Nie czekaj z obiadem"... Uważałem, że nadal jesteśmy uwięzieni. Miałem nadzieję, że wszystko będzie dobrze; nasza sytuacja przedstawiała się o wiele lepiej niż przed kilkoma minutami, ale wciąż daleko było do tego, żebyśmy mogli się czuć bezpieczni. Budynki 5 i 6 World Trade Center stały w płomieniach, za nimi budynek 7 znajdował się na krawędzi katastrofy; znalezienie drogi przez te góry poskręcanej stali i pokruszonego betonu zdawało się niemożliwością, a w każdej chwili mógł się na nie zawalić kolejny z tych ogarniętych przez ogień wysokich budynków. W dodatku było bardzo prawdopodobne, że Debbie w ogóle nawet nie wie o moim zaginięciu, więc tym bardziej nie miało sensu ją martwić, zwłaszcza dopóki sami mieliśmy nadal dość zmartwień. Nigdy nie rozmawialiśmy o tym, co robić w podobnych okolicznościach, czy chciałaby, żebym do niej dzwonił, czy nie, ale pomyślałem, że łatwiej jej będzie, jeśli jeszcze przez jakiś czas się nie dowie. Powiem jej o wszystkim później, kiedy już będę bezpieczny. Nasze żony znają przepisy obowiązujące w Straży Pożarnej. Znają je bardzo dobrze. Gdy wydarzy się coś złego, wysyła się dowódcę do domu albo do pracy. Po drodze zgarnia się księdza, rabina czy pastora. To zawsze był najgorszy koszmar żony strażaka - usłyszeć pukanie i zobaczyć za drzwiami dowódcę i księdza. Oczywiście po jedenastym września miejsce tego koszmaru zajął inny. Nie starczyło dowódców i duchownych w Straży Pożarnej, żeby wszędzie chodzili. Nowy koszmar polega na tym, że wiele żon strażaków w ogóle się nie dowiedziało, co się stało z ich mężami, w ich wypadku nigdy nie doszło do tej strasznej, a jednak w jakiejś mierze oczekiwanej wizyty dowódcy i duchownego; dziś, gdy piszę te słowa, trzy miesiące po ataku na World Trade Center, najbardziej boli mnie, że wciąż są kobiety, które czekają na jakiekolwiek oficjalne zawiadomienie. Na wizytę. Na telefon. Na list. Na cokolwiek. Te silne, pełne nadziei kobiety wciąż dzwonią do jednostek i pytają o mężów, i wprawdzie nieoficjalnie wiadomo, że ich mężowie nie żyją, ale nikt nie ma żadnych danych, gdzie kto był w tych budynkach. One czekają i czekają, i nikt nie przychodzi. Znajdująca się w lobby północnej wieży tablica dowodzenia z naniesionym położeniem wszystkich jednostek, o której wspominałem, zaginęła w morzu gruzów, więc nie sposób określić, gdzie się kto znajdował. A te biedne kobiety, pogrążone w rozpaczy, starają się odtworzyć obraz ostatnich chwil życia swych mężów, rozpaczliwie czekają na jakieś słowo, jakąś wiadomość, która zamknęłaby tę kwestię. I wciąż nikt nie puka do ich drzwi. Nie mogłem narazić Debbie na udręki niepewności, więc zakładając, że jeszcze nie zaczęła się o mnie niepokoić, odłożyłem telefon do niej na później. Jak się potem okazało, w tym czasie Debbie nawet nie miała pojęcia, że zaginąłem. Stephen, Lisa... nikt o tym nie wiedział. Nawet moi staruszkowie na Staten Island. Nikt o niczym nie wiedział. Wszyscy mieli pojęcie o tym, co może się stać, wszystkich po milion razy dręczyło pytanie: a jeżeli...? - ale nikt nic nie wiedział i tak łatwiej im było wierzyć, że ze mną wszystko jest w porządku. Debbie pracowała w szpitalu i wprawdzie jednym uchem nasłuchiwała doniesień z World Trade Center, ale robiła, co mogła, żeby nie dopuszczać do siebie najgorszych myśli. Na ziemię sprowadziła ją dopiero Judy Jonas, żona Jaya, która zadzwoniła do Debbie na oddział noworodków i podzieliła się z nią wiadomością, że Jay i ja byliśmy uwięzieni przez kilka godzin w klatce schodowej, ale teraz już wszystko jest dobrze. To tyle, jeśli chodzi o utrzymywanie Debbie w niewiedzy, dopóki nie znajdziemy się w bezpiecznym miejscu. Stephen pojechał tego ranka do szkoły i kiedy ze względu na niepewną sytuację wypuszczono uczniów wcześniej, po prostu wrócił do domu. Śledził doniesienia radia i telewizji, ale jak jego matka przyjął, że brak wiadomości oznacza dobre wiadomości. Jeżeli w ogóle myślał o mnie tego ranka i popołudnia, zakładał, że jestem w jednostce, parę kilometrów od miejsca wydarzeń. Z tego, co wiedział o organizacji Straży Pożarnej i o tym, jak przydziela się zadania poszczególnym zastępom, wynikało, że w normalnych okolicznościach n f\\ rv /--r7łr łi/t lTrłł-ł Center. Tyle tylko, że to nie były normalne okoliczności. Z mojej najbliższej rodziny najwięcej prócz mnie przeżyła tego ranka moja córka Lisa, i jej przeżycia zasługują, by tu o nich wspomnieć. Przypominam, że tuż po dziewiątej, stojąc przed internatem Pace University na rogu ulic William i Fulton, Lisa zobaczyła na własne oczy, jak drugi samolot uderzył w południową wieżę World Trade Center. Zdołała się jakoś przedostać do Park Rów, dokładnie naprzeciw ratusza, i tam pozostała do czasu, gdy wieża się zawaliła. Widziała wszystko. Chociaż trudno jej było na to patrzeć, to jednocześnie - jak powiedziała - nie mogła oderwać oczu od tego strasznego widoku. Zauważyła strażaków, którzy jechali na Manhattan przez most Brookliński i wykręcali szyje, żeby lepiej przyjrzeć się temu, co ich czeka. Starczyło jej wtedy czasu, by zastanowić się, czy ktokolwiek patrzył, jak jej ojciec pędzi na miejsce największej katastrofy, jaka wydarzyła się za jej życia. Pomyślała o wszystkich dzielnych ludziach, którzy mieli zginąć tego dnia, i modliła się, bym nie był jednym z nich. Równocześnie była pewna, że jestem gdzieś w World Trade Center. Miała nadzieję, że nic mi bezpośrednio nie zagraża, ale nie była pewna i nie miała tego jak sprawdzić. W pewnej chwili, dość wcześnie, władze podjęły decyzję o ewakuacji całego dolnego Manhattanu. Jednak zanim Lisa opuściła ten obszar, wróciła do internatu, zmoczyła i podarła kilka swoich podkoszulków, po czym zaczęła je rozdawać dzieciakom, żeby mogły przez nie oddychać i nie krztusiły się pyłem. Chmura kurzu spowijała całą okolicę i Lisa okazała się prawdziwą córką strażaka. Robiła, co mogła, żeby po móc ludziom wokół siebie - i wiedziała, jak to zrobić. (Dobra robota, Liso!). Właściwie to internat był zamknięty, policja naprawdę starała się jak najszybciej ewakuować ludzi, ale Lisa znalazła jakieś tylne wejście, popędziła do swojego pokoju i porwała te podkoszulki, przez co znacznie ułatwiła ewakuację wielu młodym ludziom. Zachowała się jak zawodowiec. Spostrzegłszy w jakimś pokoju włączony komputer, wpadła tam na chwilę i rozesłała e-maile do wszystkich przyjaciół, prosząc każdego, kto odbierze jej wiadomość, by zadzwonił do jej matki z wiadomością, że nic jej się nie stało. Próbowała zadzwonić sama, ale nie mogła się połączyć. W każdym razie uznała, że Debbie ma dość roboty z tym, by nie martwić się o mnie, żeby potrzebowała jeszcze nie martwić się o nią. Po powrocie ze szkoły Stephen zastał około dwudziestu informacji na sekretarce automatycznej - niemal wszystkie od przyjaciół Lisy. Od jej chłopaka. Od przyjaciół ze szkoły średniej. Stephen zadzwonił do matki do szpitala i powiedział jej, że Lisa jest bez pieczna. Debbie odetchnęła z ulgą. Martwiła się o nas oboje - o Lisę otwarcie, o mnie gdzieś na marginesie świadomości. Wiedząc, że Lisa jest cała i zdrowa, Debbie pozostała tylko z tymi skrywanymi przed samą sobą troskami o mnie, ale potrafiła je od siebie odepchnąć; ostatecznie jak większość żon strażaków miała wprawę we wmawianiu sobie, że jej mężowi nie grozi prawdziwe niebezpieczeństwo, że jestem zbyt sprytny, zbyt ostrożny albo zbyt dobry w swoim fachu, by mogło mnie spotkać coś złego. W końcu Lisa zdołała dodzwonić się do Debbie i ich rozmowa także zasługuje na wzmiankę. Naturalnie Debbie odczuła ogromną ulgę, kiedy usłyszała w słuchawce córkę, która znalazła się zbyt blisko punktu zerowego, żeby matka mogła nie odczuwać niepokoju, ale Lisa chciała usłyszeć jakieś wiadomości o mnie. Tu znowu decydujące znaczenie miała perspektywa. Lisa cały czas wiedziała, że jest bezpieczna; więc chciała dowiedzieć się czegoś o mnie; Deb bie nie miała pojęcia, co dzieje się z nami obojgiem, ale uznała, że ja dam sobie radę. - Nie martw się o tatę - powtarzała, choć sama nie w pełni w to wierzyła. - Pojechał do pracy? - chciała wiedzieć Lisa. - Tak, ale jest na drugim końcu miasta. Nie ma go nigdzie tam. - Coś ty, mamo! Oczywiście, że tam jest. A gdzie indziej mógłby być? Tak rozmawiały przez chwilę; Debbie robiła, co mogła, żeby uspokoić Lisę, Lisa robiła, co mogła, żeby wprawić Debbie w niepokój i na koniec tej rozmowy obie wpadły w niezłą panikę. Na razie nie potrzebowałem wiedzieć o tym wszystkim i nie chciałem, żeby któraś z nich wiedziała, co się ze mną dzieje, więc kiedy już zrezygnowałem z prób dodzwonienia się do dowództwa, oddałem telefon Billyemu Butlerowi i zacząłem się zastanawiać nad naszym następnym ruchem. W tym samym czasie zbliżał się do nas powoli Glen Rohan z resztą swojego zastępu. Pamiętajcie, że Mark i Glen podzielili się jakiś czas wcześniej na dwie grupy, żeby sprawniej prowadzić poszukiwania, i teraz zbliżała się do nas grupa Glena. Z liczącego początkowo dziewięciu strażaków zespołu odłączyła się jeszcze trzecia grupa, żeby odprowadzić jakichś napotkanych ludzi dalej od rumowiska, ale pozostałe dwie grupy wciąż się do nas przedzierały. Mark spotkał dwóch strażaków z 2 zastępu ratowniczego, którzy szukali drogi przez rumowisko, więc jakiś czas zajęło mu wyprowadzenie ich na zewnątrz. Glen i jego ludzie widzieli klatkę schodową B od tyłu i nie pozostało im nic innego, jak iść dookoła. Raz po raz nadawałem sygnały syreną alarmową, lecz wciąż się nie widzieliśmy. Strażacy po drodze porzucali ekwipunek i narzędzia. Podczas przedzierania się przez rumowisko, przy nieustannym wspinaniu się i schodzeniu w trudnym terenie, dodatkowe obciążenie tak ich spowalniało, że zaczęli zostawiać po drodze narzędzia do kopania, maski i butle ze sprężonym powietrzem, wszystko, co wydawało im się zbędne. W powietrzu nadal było pełno dymu, ale nie był to gęsty, gryzący dym, który uniemożliwiałby oddychanie, więc chłopcy uznali, że obędą się bez masek. Byli przyzwyczajeni do oddychania tym gównem. Poza tym musieli mieć swobodne ręce, żeby móc się wspinać. Co parę minut rozmawialiśmy przez radiotelefon i było jasne, że wkrótce do nas dotrą. Ale ja już zacząłem myśleć, że nie możemy na nich dłużej czekać. To nie była logiczna myśl; nie zagrażało nam żadne bezpośrednie niebezpieczeństwo, ściany wokół naszej klatki schodowej wyglądały stosunkowo nieźle. W gruncie rzeczy zapewne bezpieczniejsi byliśmy tutaj, z dala od pożarów szalejących w sąsiednich budynkach, niżbyśmy byli, próbując wydostać się stąd o własnych siłach, ale ogarnął mnie niepokój, który nie pozwalał ustać w miejscu. Chciałem już być na dole, na zewnątrz, jak najszybciej i nie obchodziło mnie, jak blisko są Mark Ferran, Glen Rohan i reszta chłopaków z 43 zastępu. Skoro dotarliśmy dotąd o własnych siłach, to damy sobie radę także z dalszą drogą. tam, na krawędzi świata, czekając na ekipę ratowniczą, która mogła nigdy nas nie odnaleźć. A nawet gdyby nas odnalazła, mogła nie zdołać nas stamtąd wydostać. Ponad godzinę po tym, jak wydostaliśmy się z naszej klatki schodowej, przeważał odruch, żeby spokojnie czekać na nadejście pomocy, z którą podążali do nas Mark Ferran, Glen Rohan i chłopcy z 43 zastępu, ale kiedy tak czekaliśmy, przyszło mi do głowy, że ci strażacy nie są lepiej od nas samych przygotowani i wyposażeni do tego, by sprowadzić nas w dół i wyprowadzić poza rumowisko. Myślę, że wszyscy na tym naszym niby-tarasie zaczęliśmy tak myśleć i stopniowo przestawiliśmy się na bardziej aktywny tryb. Dotarliśmy tak daleko o własnych siłach, uświadomiliśmy sobie; może dalej także poradzimy sobie sami. Zrozumcie, byliśmy nastawieni na bierność, na czekanie, aż jakiś zespół ratowniczy pomoże nam się wydostać stamtąd na zewnątrz i wydobędzie Josephine Harris i tych dwóch chłopaków z 39 zastępu, ale z czasem zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, że ta bierność nas dobija. Im dłużej tam stałem, spoglądając w północno-wschodnim kierunku na to, co jeszcze przed kilkoma godzinami było zespołem World Trade Center, tym silniejszy ogarniał mnie niepokój. Przed sobą miałem opustoszałe rumowisko. Szalały pożary i dobiegały odgłosy detonacji amunicji składowanej w schronie Służb Specjalnych w budynku 5 WTC. Byłem coraz mniej pewny, na co czekamy. Nadal otrzymywaliśmy przez radiotelefon meldunki o postępach ekip ratowniczych od Marka Ferrana albo wprost od Glena Rohana, tyle że od pewnej chwili coraz mniej mieli nam do powiedzenia o postępach. Nie chcę powiedzieć na nich złego słowa, bo podejmowali ogromne wysiłki, które były dla nas jedynym źródłem nadziei - ale zaczynało wyglądać na to, że na razie jeszcze do nas nie dotrą. Każda ścieżka, jaką wybierali, okazywała się w końcu zablokowana, każda droga okazywała się ślepym zaułkiem, a podczas ich niekończących się marszów i odwrotów my tkwiliśmy na miejscu uwięzieni jak muchy na lepie. Chcę tu podkreślić, że nie miałem pojęcia o równoczesnych wysiłkach ratowniczych organizowanych przez zastępcę dowódcy batalionu Nicka Viscontiego, który to nawiązywał, to znów tracił kontakt z Jayem Jonasem. Jak już pisałem wcześniej, nie miałem pojęcia, że wezwania pomocy nadawane przez Jaya do kogoś dotarły, więc nic nie wiedziałem o innych ekipach ratowników. Wszystko, o czym wówczas wiedziałem, to herkulesowe trudy Marka Ferrana i jego zastępu, i to oni - jako jedyni - w ogóle się do nas zbliżyli. Wróćmy do naszej opowieści. Gdy patrzyłem na rozciągające się u naszych stóp rumowisko, najbardziej mnie uderzył brak ludzi. Żadnych trupów, żadnych rannych. Żadnych strażaków czy innych ratowników. Nikogo. To była wstrząsająca, naprawdę martwa natura. W radiotelefonach nikt się nie odzywał poza Markiem i Glenem. Nie docierały do nas żadne odgłosy poza sykiem, rykiem, trzaskiem ognia i nieustannymi eksplozjami amunicji składowanej w schronie Służb Specjalnych. Żadnych świateł ani syren czy jakichkolwiek śladów akcji ratowniczej. Staliśmy tam i staliśmy, i w pewnej chwili pomyślałem: Gdzie, do cholery, ta pieprzona kawaleria? Naprawdę przeszliśmy piekło, wywlekliśmy swoje dupy na wierzchołek ruin, a tymczasem zaczynało wyglądać na to, że te chłopaki z 43 zastępu mogą nigdy nie dotrzeć stamtąd, gdzie są, do miejsca, gdzie my jesteśmy - a w każdym razie nieprędko. No więc zawołałem na dół, żeby ktoś przyniósł linę, która została wraz z resztą naszego wyposażenia. My - pierwsza grupa - nie zabraliśmy ze sobą na ten taras liny, ale wkrótce mieliśmy ją na górze. Człowieku, pomyślałem, ta lina będzie kluczem do naszego wybawienia. Pięćdziesiąt metrów ciasno splecionej nylonowej liny o wytrzymałości do trzech ton. Element ekwipunku o zasadniczym znaczeniu dla każdej akcji ratowniczej czy ewakuacji miał mieć zasadnicze znaczenie także dla nas podczas ryzykownego schodzenia w dół, na rumowisko. W połączeniu z pasem bojowym lina dawała nam ogromną swobodę manewru i możliwość wejścia oraz wyjścia cało z najtrudniejszych miejsc. Zapewniała nam jeszcze większą swobodę ruchu, dopóki w skład naszego ekwipunku wchodziły także uprzęże, ale okres ich używalności był określony na dziesięć lat i gdy te dziesięć lat dobiegło końca, nasz komisarz uznał, że wymiana starych uprzęży na nowe zbyt drogo by miasto kosztowała. Decyzja ta wynikała z założenia, że uprzęży rzadko się używa, co jest prawdą. Ja sam używałem jej - lub pomagałem użyć innemu strażakowi - nie więcej niż kilka razy. Choć jednak używaliśmy uprzęży nieczęsto, zawsze nosiliśmy je ze sobą. Są podobne do uprzęży używanych przez alpinistów, lecz stanowią integralną część ubrania ochronnego; ich posiadanie pozwala nam przeprowadzać manewry, o których bez nich nie sposób byłoby w ogóle myśleć. Uprzęże to dobry przykład na to, jak moje pojęcie oszczędności różni się od pojęcia oszczędności przyjętego w departamencie. Administracja oszczędza fundusze; ja oszczędzałem ludzkie życie. Mówiłem to już, ale powtórzę jeszcze raz, bo to rozróżnienie o fundamentalnym znaczeniu. Zasoby? Jedynym rodzajem zasobów, które mnie cokolwiek obchodzą, to ekwipunek i ludzie, którzy się tym ekwipunkiem posługują w celu sprawnego i skutecznego ratowania ludzkiego życia. Jedynym rodzajem zasobów, które cokolwiek obchodzą górę, są pieniądze. Tak wyglądają nasze najbardziej elementarne priorytety i nie zawsze są ze sobą w zgodzie. Owszem, te uprzęże kosztowałyby trochę grosza - pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt dolarów za sztukę razy osiem tysięcy strażaków daje koło pół miliona dolców, nie? Ale według mnie rezygnacja z użytecznego ekwipunku kosztuje nas dużo więcej w przeliczeniu na stracone możliwości. I departament nie tylko nie zamówił nowych uprzęży, żeby zastąpić nimi stare. Uprzęże wycofano, prawdopodobnie ze względu na przepisy ubezpieczeniowe, a nam kazano używać starych pasów bojowych. Tych samych pasów, których używaliśmy, kiedy dwadzieścia osiem lat wcześniej zaczynałem pracę jako stażysta. Tych samych pasów, które przed dziesięcioma laty wymienialiśmy na uprzęże. Pasy bojowe to grube skórzane pasy, podobne do tych, jakich używają sportowcy przy podnoszeniu ciężarów. Obejmują talię ciasno jak gorset i mają wielki hak na brzuchu lub na plecach. Jako część wyposażenia wspinaczkowego należą bardziej do epoki średniowiecza niż do czasów współczesnych i nie umywają się do uprzęży, ale i tak są lepsze rdz mc - co wedle szczególnego rachunku góry oznacza, że są dobre. Podczas wyjazdów do pożaru nie nosiliśmy tych pasów na sobie - jak nosiliśmy uprzęże - ale zabieraliśmy je ze sobą, zwykle po dwie sztuki na zastęp. W porównaniu z uprzężą, w którą się po prostu wchodziło i można było o niej zapomnieć, te pasy były wielkim krokiem wstecz, ale nie mieliśmy innego wyjścia, niż ich używać, kiedy zaszła taka potrzeba. I teraz wylądowaliśmy z jednym takim pasem na tym naszym tarasie nad rumowiskiem. Mieliśmy ze sobą ciasno zwiniętą linę w worku. Robimy na niej trzy węzły zwane "knecht na pętli", powiązane ze sobą w taki sposób, że tworzą pętle, w które można wsunąć nogi, i dodatkową pętlę na klatkę piersiową. Za cholerę się z tego nie wypadnie. To dobry sposób wiązania liny, posługiwał się nim kapitan Paddy Brown, najbardziej odznaczony strażak w najnowszych dziejach Nowego Jorku, wraz ze swoim zespołem podczas legendarnej akcji ratunkowej na Times Square w 1991 roku. (Paddy Brown, muszę tu odnotować z wielkim smutkiem, zginął jedenastego września 2001 roku w World Trade Center). Problem w tym, że mieliśmy tylko jedną linę, co znaczyło, że musieliśmy się opuszczać pojedynczo. Kluczowe pytanie brzmiało: Kto będzie szedł pierwszy, przecierając szlak? Wiadomo było, że schodzenie będzie trudną sprawą, więc chciałem puścić przodem tego, kto miałby największe szansę powodzenia. Naturalnie sam chciałem nim być, taką już mam naturę, ale oczywiście pozostawała kwestia, czy istotnie jest to najlepsze rozwiązanie, jakie znamy. Przyjrzałem się Jayowi Jonasowi i jego ludziom z 6 zastępu. Każdy z nich miał zalety, które znakomicie kwalifikowały go do tego zadania. Widzicie, faceci z wozów gaśniczych to wielkie, potężne chłopiska, jeden w drugiego chłopy jak byki. Jay ma blisko metr dziewięćdziesiąt i waży sto kilo, a jest jednym z mniejszych facetów we własnym zastępie. Więc jeśli chodzi o wielkość czy siłę, nie mogłem się z tymi chłopakami równać, ale byłem zwinny i miałem układ krążenia w znakomitej formie. Regularnie ćwiczyłem biegi po stairmasterze w jednostce i przez okrągły rok jeździłem na rowerze, codziennie po dwie godziny. Tego lata spędziłem na rowerze 160 w sumie dwadzieścia osiem dni, więc czułem, że nie zabraknie mi siły. Muszę tu wspomnieć, że w ogóle nie rozmawialiśmy o możliwości ewakuacji drogą powietrzną. Do diabła, nawet nam to do głowy nie przyszło, ale ponieważ ludzie często mnie o to pytają, więc powiem tu, jak się sprawa przedstawia. W doskonałym świecie ewakuacja drogą powietrzną byłaby najlepszym sposobem ratowania ludzi, do których nie da się dotrzeć - ale gdyby ten świat był doskonały, wieża World Trade Center by się nie zawaliła, a my nie bylibyśmy uwięzieni w tej klatce schodowej. Musicie pamiętać, że wszędzie wokół szalały pożary. Gdyby przyleciał śmigłowiec, rozpętałoby się prawdziwe piekło. Wirnik śmigłowca podsyciłby ogień i wznieciłby prawdziwą burzę popiołu i kurzu, zagrażając życiu nas wszystkich. To naprawdę było niewykonalne. Przyległe budynki stały w ogniu. Gdyby przyleciał tu śmigłowiec i wisiał w powietrzu dostatecznie nisko i dostatecznie długo, żeby nas stąd zabrać, rozpętałaby się prawdziwa trąba powietrzna. Mogliśmy się stąd wydostać wyłącznie na własnych nogach. Postanowiłem wytyczyć drogę w dół. Sytuacja wymagała wytrzymałości, nie samej tylko siły, i z obiektywnej oceny wynikało, że z nas wszystkich ja najlepiej nadaję się do tego, by podjąć jako pierwszy trudną drogę przez zdradliwą ścianę i rumowisko. Oczywiście moja obiektywna ocena sytuacji nie była wiele warta, gdyż ja chciałem, żeby ta lina przepasała moje biodra, ale gdy spoglądam wstecz, nadal jestem przekonany, że wybrałem dobrze. Jay Jonas nie był zachwycony moim pomysłem. Nie przeszkadzało mu, że to mnie przypadło schodzić w dół, nie podobało mu się samo schodzenie. - Zwariowałeś, Richie - powiedział, gdy zrzuciłem kurtkę ubrania ochronnego i zapiąłem pas bojowy. - Jeden fałszywy krok i jesteś trupem. Rozejrzałem się wokół i pomyślałem, że Jay chyba ma rację. Nie było pośpiechu, nikt nie przystawiał nam do głowy lufy rewolweru, może istotnie należało okazać trochę cierpliwości. Jasne, wszyscy chcieliśmy się stąd wydostać, i to jak najszybciej - owszem, budynki wokół nas płonęły jak wszyscy diabli - ale prawda była taka, że tam, gdzie staliśmy, byliśmy najbardziej bezpieczni. Przynajmniej na razie nie miał do nas dostępu ogień i dym, nie groziło nam także, że zawali się na nas któryś z sąsiednich budynków. Więc zgodziłem się poczekać jeszcze parę minut. Z tych kilku minut zrobił się kwadrans, potem dwadzieścia minut... Połączyłem się z Markiem Ferranem, powiedziałem mu, że na razie jeszcze się nie ruszam z miejsca, a on odpowiedział, że Glen Rohan i jego chłopaki są gdzieś tuż obok nas. - Już do was idą, Richie - powtarzał. - Już są blisko. Ale nie nadchodzili. Nikt nie nadchodził. Przez najdłuższy na świecie czas nikt się nie pojawiał. Chłopcy próbowali się do nas dostać z wszelkich możliwych stron, lecz wciąż nie mogli się przedrzeć przez płonące rumowisko. Czekaliśmy już ze dwie godziny, a tymczasem wciąż nie było ich widać. Wiecie, jak to jest, kiedy człowiek poluje i wpatruje się w przesiekę, czekając, aż coś drgnie? Gdy całą uwagę skupia na tym, co widzi, i czeka na najmniejszą zmianę w obrazie? No więc tak właśnie było ze mną na tym tarasie, gdy wpatrywałem się północno-wschodnią część rumowiska, czekając w napięciu na jakieś drgnienie czy ruch. Ale nie poruszało się nic prócz gęstego czarnego dymu, który przesuwał się i tańczył z wiatrem. Byliśmy przygotowani na to, że będziemy czekać, ale wciąż nie było widać, na co czekamy. W końcu straciłem cierpliwość i przewlekłem linę przez oczko, gdy dostrzegłem ruch, którego tak długo wypatrywałem. W oddali za wzniesieniem z gruzu pojawił się hełm strażacki, wznosił się i opadał, zbliżając się do nas przez rumowisko. Był coraz bliżej. Tak, zdecydowanie, to był hełm strażacki. Chwilami znikał za gęstymi kłębami dymu, ale potem znów się pojawiał, gdy dym się przerzedził. Jak na razie nic nie wskazywało na to, że facet w tym hełmie nas zauważył, więc uniosłem megafon do ust i zawołałem: - Tutaj! Tutaj! Włączyłem syrenę, wtedy facet uniósł wzrok i dostrzegł nas. Pomachał mi w odpowiedzi, a potem Mark Ferran powiedział nam przez radiotelefon, że są o kilka minut od nas. Kilka minut, kilkaset metrów. Coraz bliżej. Moje serce wzbiło się w górę, a potem równie szybko opadło, bo gdy ci faceci z 43 zastępu się zbliżyli, spostrzegłem, że idą z pustymi rękami. Nie mieli żadnych narzędzi. Żadnego sprzętu ratowniczego. Nic. Jak, u diabła, zamierzają nas stąd wydostać? - pomyślałem. Potem się dowiedziałem, że było to tak: Chłopcy brnęli do nas przez dwie godziny, przedzierali się przez płonące budynki i wycofywali z nich, gdy okazywało się, że nie ma przejścia, wdrapywali się na góry z gruzu i schodzili w głąb kraterów, jakie utworzyły się w rumowisku. Byli coraz bardziej wyczerpani, więc żeby sobie ulżyć, porzucali po drodze kolejne części ekwipunku ratowniczego. Podczas wspinaczki musieli mieć swobodne ręce, żeby móc się chwytać belek czy rur, czy chociażby utrzymać równowagę. W każ dym razie wszystko, na co ich było stać w tej chwili, to unosić własne nogi, nie mówiąc o dźwiganiu trzydziestu czy pięćdziesięciu kilogramów ekwipunku. Wyruszyli w drogę z wszelkiego rodzaju dodatkowym obciążeniem i od pewnego punktu ich celem stało się po prostu samo dotarcie do nas 1-rtT/-f4- i-t ł"L ł-tf 1VVV-OH\:/ Mr L ŁU J zabiorą, odłożyli na potem. Porzucili po drodze maski. Porzucili narzędzia. Porzucili wszystko, bo z pewnością myśleli, że kiedy już nas odnajdą, wezwą inne zastępy, by pomogły im w ewakuacji. Nie była to strategia, jakiej oczekiwaliśmy, ale bez wątpienia była to jakaś strategia. W końcu Jerry Sunden z 43 zastępu znalazł się dostatecznie blisko, by móc słyszeć mnie, gdy mówiłem przez megafon. Stał naprzeciw nas w niewielkim kraterze; zszedł jakieś piętnaście metrów w dół i teraz czekała go wspinaczka pod górę. Gołąb przebyłby dzielącą nas przestrzeń kilkoma uderzeniami skrzydeł, ale na piechotę mogło to zająć nawet pół godziny. Facet wciąż zdawał się niezadowolony z tego, co miał przed sobą, i ze swojej pozycji, i nie mogliśmy go za to winić. Z naszej grzędy wznoszącej się kilka pięter nad rumowiskiem widzieliśmy, że znalazł się w trudnym położeniu. Budynki stojące tuż za nim i na lewo od niego wyglądały tak, jakby miały się lada chwila zawalić; spadały z nich wielkie kawały betonowego gruzu. Wszędzie wokół tańczyły płomienie. Wciąż było słychać detonacje amunicji, co sprawiało wrażenie, jakby do tego biedaka strzelali snajperzy czy ukryci gdzieś w pobliżu terroryści. Pamiętajcie, że wtedy nie mieliśmy pojęcia, jaka jest przyczyna tych nie ustannych eksplozji. Później dowiedzieliśmy się, co wybuchało, ale wówczas ci faceci musieli się czuć, jakby brnęli przez pole minowe. Wyglądało na to, że musimy się ruszyć. Ci faceci z 43 zastępu w końcu i tak by do nas dotarli, ale to było jak zabawa w berka. My mieliśmy się ruszyć, a oni mieli nas zastąpić tutaj. To oni mieli teraz zająć się Josephine Harris, wziąć na siebie odpowiedzialność za jej ewakuację, oni mieli dostać się do uwięzionych w głębi rumowiska Coniglia i Efthimiaddesa. Oni mieli dotrzeć do dowódcy 2 batalionu Pruntyego, sprawdzić, czy jeszcze żyje, i znaleźć jakiś sposób, by go wydobyć spod gruzu. Ci biedni faceci byli naprawdę zmordowani, potrzebowali chwili, żeby złapać oddech i pozbierać myśli, natomiast my - ja. Mikę Meldrun, Sal DAgastino, Tom Falco i Matt Komorowski - mogliśmy się w każdej chwili ruszyć. No więc staliśmy tak, my na tarasie, oni w małym kraterze kilkanaście metrów pod nami. Uznałem, że łatwiej będzie nam zejść do nich, niż im dostać się do nas. Ja byłem już przywiązany do liny. Od upadku północnej wieży widoczność bardzo się poprawiła, choć wciąż była nierówna. Co jakiś czas nisko nad rumowiskiem pojawiały się kolejne fale gęstego, czarnego dymu, ale wiatr szybko je rozwiewał. Zupełnie jakbyśmy byli wśród chmur w skądinąd pogodny dzień; mijaliśmy chmurę i na powrót widzieliśmy błękit nieba, tyle że tu były to chmury gęstego dymu. Natychmiast zacząłem szukać wzrokiem drogi w dół. To było trochę jak przy zjeździe na nartach, gdy człowiek śledzi nierówności terenu, po którym szusuje. Myślałem na zapas. Najpierw zsunąć się, przytrzymując pionowej rury, potem zrobić ostrożny trawers po tamtej belce, następnie wciągnąć się na tę poszarpaną krawędź i oprzeć czubek buta na wystającym dźwigarze - kawałek po kawałku, zawsze z pewnym wyprzedzeniem. Przez cały ten czas, kiedy czekaliśmy na pomoc, wypatrywałem najlepszej drogi w dół i oto przyszła chwila, by wcielić wyniki moich długotrwałych obserwacji w czyn. Poruszałem się powoli, ale się poruszałem. Tak jak przy schodzeniu z najwyższej gałęzi drzewa, zawsze trzeba dobrze pomyśleć, gdzie postawić nogę i w którą stronę się obrócić. Niemal natychmiast rozdarłem spodnie o jakąś zębatą krawędź, ale na ogół udawało mi się posuwać w dół bez większych trudności. W tym czasie kilku chłopaków z 43 zastępu dotarło na górę i zaczęło schodzić do klatki schodowej, żeby zmienić Biliego Butlera i Jaya Jonasa, którzy dołączyli do reszty kompanii na tarasie. Zajęli ich miejsce przy Josephine Harris, by zostać z nią do końca akcji ratowniczej. Na szczęście byliśmy już bardzo blisko końca. Dostatecznie blisko, żeby przekazać pałeczkę 43 zastępowi. Kiedy znalazłem się jakieś cztery metry poniżej tarasu, na którym wciąż stał Jay ze swoimi ludźmi, przywiązałem pierwszy odcinek liny do czegoś, co kiedyś było słupkiem poręczy schodów. W grun cie rzeczy tylko się domyślałem, że to słupek poręczy, równie dobrze mogło to być cokolwiek innego. To była jedna z tych dziwnych, niepokojących spraw - widziałem mnóstwo najdziwniejszych elementów i zastanawiałem się, czemu służyły i gdzie było ich miejsce. Potem złożyłem resztę liny, jakieś czterdzieści metrów, na pół i zacząłem się rozglądać za czymś, do czego mógłbym ją przywiązać. W ten sposób zamierzałem stworzyć poręcz, którą mogliby się posłużyć inni. Z patelni w ogień. Gdybym dostawał dolara za każdym razem, kiedy wypowiedziałem te słowa po jedenastym września 2001, kupiłbym sobie taki wielki telewizor z płaskim ekranem, który można zawiesić na suficie nad łóżkiem. Bardzo drogi telewizor. Sytuacja na rumowisku była dużo gorsza niż w stosunkowo bezpiecznym miejscu na wierzchołku klatki schodowej, które zostawiłem za sobą. Wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo, ale nie mieliśmy pojęcia, jak będzie trudno. Ogień, niepewny grunt, straszliwe zmęczenie. Nieustanne wybuchy - dopiero potem dowiedzieliśmy się, co wybuchało. No i dym! Choć - jak już pisałem - mam niezłego nosa do różnych rodzajów dymu, nie mogłem się połapać, co takiego było w powietrzu, którym oddychaliśmy, brnąc przez rumowisko. Było w nim jednak coś szczególnie drażniącego i nieprzyjemnego. Długo nie mogłem się domyślić, co to było, dopóki ktoś nie zasugerował mi, że mógł to być gaz łzawiący wydobywający się ze schronu Służb Specjalnych. To wyjaśniałoby, skąd brały się moje trudności z zaczerpnięciem tchu i dlaczego tak mnie piekły oczy. To był piekielny, gryzący ból. Czasem miałem wrażenie, że ten dotkliwy ból zupełnie mnie oślepiał, ale jakoś zdołałem go znieść na tyle, by brnąć dalej, to zamykając oczy, to znów je otwierając. Nasza grzęda w rozbebeszonych szczątkach północnej wieży znajdowała się na wysokości około piętnastu metrów nad rumowiskiem, co znaczyło, że z początku zmierzałem głównie w dół, nie mal jakbym zjeżdżał na linie wzdłuż pionowej ściany skalnej, tyle że cały czas opierałem się stopami o urwisko. Po chwili dotarłem do solidnie osadzonej belki stalowej, gdzie udało mi się uwiązać kolejny odcinek liny, po czym znalazłem drogę do sterczącego z rumowiska dźwigara i przywiązałem do niego linę. W ten sposób zrobiłem coś w rodzaju poręczy, wzdłuż której mogli zejść za mną moi bracia z 6 zastępu. Pamiętajcie, że oni nie mieli pasów bo jowych, więc podczas drogi w dół zabezpieczała ich tylko ta solidnie umocowana lina. Miejscami musiałem iść jak linoskoczek po leżących poziomo wąskich stalowych belkach pokrytych grubą na dwadzieścia centymetrów warstwą pyłu cementowego i po piołu; idąc zgarniałem ten pył, niemal jakbym powłóczył nogami. Robiłem tak, by jak najbardziej ułatwić drogę tym, którzy pójdą za mną. W końcu lina się skończyła i wtedy ruszyli inni. Szli kolejno jeden za drugim, najpierw Mikę Meldrun, potem Sal DAgastino, Tom Falco i Matt Komorowski. Billy Butler i Jay Jonas na końcu. Wszyscy obserwowali mnie, gdy schodziłem w dół - ale nikt nie odezwał się ani słowem. Nikt nie doradzał mi niczego, nikt niczego nie sugerował, mimo że chłopcy mieli z góry lepszy ode mnie widok na całość drogi. Wszyscy po prostu obserwowali moje wysiłki i trzymali za mnie kciuki, bo brutalna prawda była taka, że gdybym nie zdołał zejść na dół, oni także by nie zeszli. Przynajmniej nie z pomocą tej liny, a była to jedyna lina, jaką mieliśmy. Nasz pierwszy krok po zejściu na dół okazał się chybiony. Gdy Meldrun, DAgastino, Falco i Komorowski dotarli do końca liny, poleciłem im, żeby szli za jednym z chłopaków z 43 zastępu w bez pieczne miejsce. Ja sam zamierzałem poczekać na Butlera i Jonasa, a następnie iść razem z nimi poza rumowisko, ale nie było powodu, dla którego tamtych czterech nie miałoby wystartować przodem. Gdy jednak ruszyli, kierując się na wschód, w kierunku płonącego budynku 5 World Trade Center, połączył się ze mną przez radiotelefon Mark Ferran, żeby ostrzec nas przed tą drogą. - Wynoście się stamtąd! - krzyknął. - Tracimy budynek! Tracimy drogę na zewnątrz! Tamtędy prowadziła ich droga na rumowisko, przez księgarnię Borders Books, więc siłą rzeczy należało się spodziewać, że uda się nam wyjść tamtędy na zewnątrz. Na północy i północnym zachodzie płonął grożący zawaleniem budynek 6 World Trade Center; załoga wozu nr 43 usiłowała przejść tamtą drogą wcześniej i musiała zawrócić. Na południe rozciągało się ogromne, zdradliwe rumowisko i grożące katastrofą budynki 2 i 4 WTC. Na zachód i południowy zachód rumowisko ciągnęło się jak okiem sięgnąć - i dalej, ale tam przynajmniej góry gruzu zdawały się możliwe do przebrnięcia. Wyglądało na to, że tamtędy prowadzi nasza najlepsza droga, nasza jedyna droga. Mimo to spoglądający na naszą sytuację ze swego punktu widzenia Mark Ferran krzyknął: - Nie możesz iść na zachód, Rich! To zbyt niebezpieczne. - Nie dobijaj mnie - odpowiedziałem do przypiętego na piersi mikrofonu. - Nie mogę iść na zachód? Nic nam innego nie zostało. I tak ruszyliśmy. Z początku nie obraliśmy określonego kierunku, ale już nie mogliśmy dłużej stać w miejscu. Musieliśmy się ruszyć. Przywołaliśmy z powrotem Meldruna, DAgastino, Falco i Komorowskiego i ruszyliśmy całym oddziałem, ja na czele. Ślepy prowadził ślepych, bo od dymu ledwo widziałem na oczy. Tyle że nawet gdybym widział lepiej, nie umiałbym powiedzieć, dokąd idę. Po prostu szedłem. Najbardziej niebezpieczna część drogi wypadła po przejściu ja kichś sześciu metrów po rumowisku, gdy dotarłem do leżącej po ziomo belki, po której trzeba było przejść nad małym lejem. Na dnie leja, na głębokości około trzech metrów, leżały poskręcane elementy stalowe. Belka tworzyła coś na kształt kładki, z której należało zrobić krok na urwaną rurę ściekową. Między belką i rurą była przerwa - ponad pół metra. Na ziemi to jeden długi krok czy mały skok, nad którym człowiek się nawet nie zastanawia, ale tu, nad tym lejem z masą skłębionego żelastwa na dnie wyglądało to dużo groźniej. To było trochę tak, jakby trzeba było przeskoczyć trzy czy cztery stopnie naraz i wylądować na maleńkim stopniu. Belka i rura zdawały się niezbyt pewne, więc bez liny czy innego pewnego uchwytu pokonanie tej przeszkody stawało się poważnym problemem. Nie mieliśmy jednak innej drogi, więc tam poszedłem. Nie było tak wysoko, żeby upadek miał mnie zabić, ale połamać kości mogłem z powodzeniem. Albo rozbić sobie głowę. Zależnie od tego, na co bym spadł. Jakiś ostro zakończony element metalowy mógłby przeszyć mnie na wylot jak nic, więc mowy nie było o tym, żeby spadać. Jakoś udało mi się przedostać na drugą stronę - chwiałem się przez całą drogę, ale się udało. Może nawet zamknąłem na moment oczy, gdy przyszło do tego skoku, albo zmusiłem się, żeby o tym nie myśleć, bo prawdę mówiąc, trudno to nawet było nazwać skokiem. To po prostu wymagało trochę wiary w siebie i kiedy już znalazłem się po drugiej stronie, sam nie wiedziałem, na czym właściwie polegał cały problem. A jednak był to problem, w tym sęk, i wkrótce stanął przed nim idący za mną Mikę Meldrun. Mikę ma prawie dwa metry wzrostu i waży sto pięć kilogramów. Nie szedł lekkim krokiem. Jak już mówiłem, wszyscy chłopcy Jaya byli solidnej postury i jeżeli Mikę miał trudności ze zrobieniem takiego subtelnego ruchu, to oczywiste było, że inni także będą mieli z tym kłopot. W każdym razie Mikę doszedł do końca belki i znieruchomiał. - Nie dam rady, szefie - powiedział. W jego głosie nie było paniki, po prostu pewność, że zabrnął w ślepy zaułek. - Jasne, że dasz radę - zachęcałem go. - Większe rzeczy robisz na co dzień. Pomyśl o tym, jakby to były schody, w których brak kilku stopni. Mikę pomyślał o tym przez chwilę czy dwie, rozejrzał się do okoła, żeby się otrząsnąć, ale wciąż nie mógł się zebrać do skoku. - Nie, szefie, nie dam rady - powiedział. - Zawrócę. Poszukam innej drogi. - Nie ma innej drogi. Mikę - powiedziałem. - Ale to żaden problem. Po prostu nie myśl o tym. Gdyby Mikę się wycofał, nie wynikłoby z tego nic dobrego, ponieważ wtedy Sal także nabrałby wątpliwości, czy przeskoczy z belki na rurę, a za nimi reszta chłopaków. Ale Mikę nie mógł się ruszyć. Był sparaliżowany - nie lękiem, lecz niepewnością. Musiał wyobrazić sobie, że skacze na tę rurę jak drwal podczas log-rolling contest i spada na to pełne żelastwa rumowisko. Otóż Mikę Meldrun jest zawodowcem, pracuje w straży dwadzieścia lat, ale nawet zawodowcy miewają chwile niepewności, zwłaszcza po dniu takim jak nasz. Nie miałem innego wyjścia, jak odwołać się do fortelu. Zawody polegające na tym, że dwie osoby stają na unoszącym się w wodzie pniu i obracają go stopami; wygrywa ten, kto dłużej utrzyma się na nogach. - Założę się o sto dolarów, że możesz to zrobić z zamkniętymi oczami - powiedziałem, wiedząc, że nic tak nie zmobilizuje faceta do działania jak wyzwanie, zwłaszcza poparte sumą stu dolarów. Mikę spojrzał na mnie, potem popatrzył na przerwę między belką a rurą i znów na mnie. - No, zrób to - spróbowałem jeszcze raz. - Sto dolców. Mikę rzucił mi długie spojrzenie. - Popieprzyło ci się w głowie! - W porządku - powiedziałem. - Jak chcesz, mniej oczy otwarte. - Jasne, że to zrobię z otwartymi oczami - powiedział i przekroczył tę przerwę jak gdyby nigdy nic. Stanąwszy obok mnie na tym, co tam uchodziło za pewny grunt, czyli na rumowisku. Mikę otrząsnął się i uśmiechnął się lekko. - Wisisz mi sto dolców - powiedział. - Wypchaj się - rzuciłem w odpowiedzi. - Dałbym sto dolców, gdybyś przeszedł z zamkniętymi oczami. A ty miałeś otwarte. Mikę nie spierał się ze mną. Miał przeszkodę za sobą i myślę, że samo to warte było dla niego sto dolców. Z początku myślałem, że idziemy na północ i wschód, w nadziei na wydostanie się z rumowiska drogą, jaką obrał Glen Rohan ze swoimi ludźmi, żeby do nas dotrzeć. Zmierzaliśmy do wejścia do budynku 5 World Trade Center, ale kiedy ruszyliśmy, nie sposób było powiedzieć, którędy idziemy. Musicie zrozumieć, że szliśmy rozległym rumowiskiem bez żadnych punktów orientacyjnych, ku którym można by się było kierować. Kiedy schodziliśmy na dno jakiegoś krateru, nie widzieliśmy niczego poza jego krawędzią. Słońce świeciło mocno i gdy wiatr rozwiewał na chwilę dym, odzyskiwało się poczucie kierunków, ale oczy za bardzo mnie piekły, żeby patrzeć w górę. Po prostu starałem się iść przed siebie. Oczy miałem tak podrażnione, że trudno mi było wytrzymać z uniesionymi powiekami dłużej niż kilka sekund; światło tylko pogarszało sprawę. Przed sobą i pod sobą nie miałem niczego prócz gruzu tworzącego góry i doliny, nad sobą wyłącznie płonące budynki. Jak okiem sięgnąć, nic innego. Na dodatek ogarnięte płomieniami budynki wyglądały inaczej, niż je pamiętałem. Jedyny punkt orientacyjny stanowiła dla nas wznosząca się na wysokość dziesięciu pięter ściana klatki schodowej, którą dopiero co opuściliśmy, a po czucie kierunku ograniczało się do jednego - w dół. Znajdowaliśmy się w miejscu, w którym nie sposób było długo przebywać. Dym stawał się nie do wytrzymania. Nie mogliśmy oddychać. Prawie nic nie widzieliśmy. Nie wiem, jak było z innymi, którzy szli za mną, ale mnie oczy piekły strasznie, co jakiś czas musiałem się zatrzymywać, żeby dać im odpocząć. A co gorsza, znajdowaliśmy się niebezpiecznie blisko pożaru, który każdego innego dnia zostałby nazwany jednym z najstraszniejszych pożarów w historii Nowego Jorku. Ściśle rzecz biorąc, należałoby zresztą powiedzieć o dwóch najstraszniejszych pożarach w dziejach miasta. Budynki 5 i 6 World Trade Center wyglądały przerażająco, jak efekty specjalne stworzone w studio animacji komputerowych w Hollywood. Naprawdę, nigdy w życiu nie widziałem nic podobnego do tych stojących w ogniu wieżowców. Mowy nie było o tym, żeby walczyć z tymi pożarami. Oczywiście, tego dnia brakowało nam ludzi i środków, ale nawet w najlepszych warunkach musielibyśmy się stamtąd wycofać. Przynajmniej ja bym tak zrobił, gdybym dowodził akcją. Są pożary, które się gasi, i są pożary, które się powstrzymuje; dba się o to, by ogień nie przeniósł się na inne budynki, ewakuuje się pracowników i gapiów, a potem pozwala się, by ogień strawił, co zechce. Tymczasem Mark Ferran, który nieustannie przenosił się z jednego budynku na obwodzie zespołu World Trade Center do drugiego, nadal ostrzegał nas przed marszem na zachód. On sam bez powodzenia próbował do nas dotrzeć z tego kierunku. Wycofywał się więcej razy, niż mógł zliczyć, a budynki za jego plecami coraz bardziej groziły zawaleniem. Lada chwila mogły runąć. Ostatnie pół godziny upłynęło Markowi na gorączkowych - i bezskutecznych - próbach znalezienia jakiejś drogi, którą można by się dostać do nas, a potem opuścić zagrożony obszar. Nawet z naszej perspektywy było jasno widać, że wybrnięcie z rumowiska nie będzie łatwą sprawą. Wschód nie wchodził w grę, bo budynek 5 World Trade Center w kształcie litery L na rogu ulic Church i Vesey stał w płomieniach i w każdej chwili mógł się na nas zawalić. Na południe rozciągały się łańcuchy gór ze sprasowanego gruzu, przerywane głębokimi kraterami. Idąc w tamtym kierunku, nie wydostalibyśmy się z obszaru zniszczeń,a na pewno nie udałoby się nam to przed nadejściem nocy. Ustalmy czas. Było koło trzeciej, pół godziny w tę czy tamtą. Jakieś sześć godzin po tym, gdy pierwszy samolot uderzył w północną wieżę. Słońce było wciąż wysoko i od czasu do czasu, gdy wiatr rozpędził dym, widziałem niebo i nie mogłem się nadziwić, że jest takie błękitne. Dokładnie rzecz biorąc, mogłem zerknąć na niebo przez moment, bo z bólu zaraz musiałem opuścić powieki. Mój Boże, jaki to był piękny dzień, zanim wszystko szlag trafił! I oto byliśmy pośrodku tego piekła, trzymaliśmy się na nogach równie słabo jak zagrożone zawaleniem budynki wokół nas i zastanawialiśmy się, jak, u diabła, się stąd wydostać. I kiedy. Prawda była taka, że niewiele nam pozostało z poczucia stron świata; ja sam szedłem w kierunku przeciwnym do tego, jaki polecał Mark Ferran, przy najmniej z początku. Nie zamierzałem tak robić, ale ścieżka, jaką szedłem bezpośrednio po zejściu z tego niby-tarasu, prowadziła na wschód, potem na północ, a potem na zachód, więc w sumie skończyło się na tym, że obszedłem tę naszą klatkę schodową dokoła i zacząłem wytyczać drogę gdzieś na południe i na zachód. Po prostu szedłem przed siebie, nie planując dalszej drogi. Z każdym krokiem wybierałem kierunek, w którym najłatwiej było iść dalej, nie zastanawiając się nad dalszą drogą, lecz zdołałem oddalić się na sporą odległość od tego, co pozostało z budynku 1 World Trade Center. Moje błądzenie i kłopoty z ustaleniem kierunku można tłumaczyć także trudnościami, jakie sprawiało mi utrzymanie otwartych oczu. Zdawałem sobie sprawę z ironicznego aspektu tego faktu - oto prowadziłem całą grupę ludzi, a sam gówno widziałem. Z patelni w ogień. Człowieku, to było właśnie to. Oddalając się od tej wciąż stojącej klatki schodowej, którą za czynali wypełniać chłopcy z 43 zastępu, szukający sposobu na to, by wydostać stamtąd Josephine Harris i wydobyć spod gruzu Coniglia i Efthimiaddesa, pogrążyłem się w myślach. No może to za wiele powiedziane; każdy krok w niepewnym terenie wymagał tak wielkiej uwagi, że trudno było myśleć jeszcze o czymś więcej, ale mogłem - obok myśli dotyczących marszu - snuć, niejako na uboczu, inne, odnoszące się do wydarzeń ostatnich godzin. Za cząłem więc myśleć o tym, że znajdujemy się na obszarze nie pojętych, gigantycznych, bezprecedensowych ruin. To było wstrząsające, pomyśleć, gdzie jestem, co robię, pomyśleć, że z każdym krokiem idę po świeżych mogiłach. Myślałem o ludziach, po których szliśmy, o tysiącach, tysiącach ludzi i o tym, jak te tysiące były powiązane z setkami tysięcy innych ludzi, znajdujących się w tej chwili daleko od tego rumowiska. A mimo to nie widziałem ani jednego ciała, ani strzępu ubrania. Później słyszałem, że wiele kilometrów dalej ludzie znajdowali dokumenty i różne materiały biurowe pochodzące z górnych pięter wież World Trade Center, ale tam, gdzie byłem, nic nie dawało żadnego wyobrażenia o tym, co wydarzyło się w tych budynkach przed zaledwie kilkoma godzinami. Wokół nie było nic ludzkiego, nic osobistego. Nic rzeczywistego. Wszystko było zmiażdżone, zmielone na pył. Zniszczone. I tylko my zostaliśmy pośród tego, co pozostało z wież World Trade Center - ja i tych sześciu wojowników z za stępu. Powoli maszerowałem w kierunku, w którym najłatwiej było iść, a większość chłopaków szła za mną. Na ogół. To nie było tak, że szli po moich śladach; tu czy tam szli własnymi drogami, ale zasadniczo wszyscy zmierzaliśmy w tym samym kierunku, jak rozciągnięty szereg tancerzy conga (Kubański taniec wykonywany przez tancerzy podążających w szeregu za przewodnikiem). Odsuwałem od siebie wszelkie myśli o śmierci i brnąłem przed siebie. To był jedyny sposób, żeby przejść to, co musieliśmy przejść. Gdy tak szliśmy, napotykając jedną przeszkodę po drugiej, kilku chłopaków wyciągnęło z kieszeni osobiste liny bezpieczeństwa, że by pomagać sobie nawzajem w szczególnie niebezpiecznych miejscach. Osobiste liny bezpieczeństwa to nylonowe liny, grube na sześć milimetrów i długie na osiem metrów, dość wytrzymałe, by unieść najcięższego strażaka. Kiedyś stanowiły część standardowego wyposażenia, stały element ekwipunku, lecz podobnie jak uprzęże zostały po dziesięciu latach użytkowania wycofane. Góra zmusiła nas, żebyśmy rozliczyli się z nich co do sztuki - każdy batalion musiał oddać wszystko, do ostatniej liny - ale ponieważ nie były drogie, za to pożyteczne, wielu chłopaków kupiło sobie później takie liny i nosiło je przy pasach lub w kieszeniach ubrań ochronnych. Nawet gdy już porzuciliśmy większość wyposażenia, żeby uzyskać większą swobodę ruchów, chłopaki zachowali te swoje liny. Były lekkie i nie zawadzały, więc większość z nas nawet nie pamiętała, że niesie je ze sobą. Ja sam nie miałem liny i szedłem przodem, więc byłem pozostawiony samemu sobie i muszę przyznać teraz - gdy patrzę wstecz - że zachowywałem się beztrosko. Nie to, żebym był lekkomyślny czy nieostrożny, ale nie poruszałem się tak ostrożnie jak ci faceci, to pewne. Nie byłem równie uważny i czujny jak wtedy, gdy schodziłem z tego niespodziewanie utworzonego w ścianie tarasu. Znalazłem się w takim stanie, że stawiałem kroki, nie myśląc o każdym kroku, ufając swojej intuicji, wierząc, że rumowisko utrzyma mój ciężar. Szedłem na wiarę i na instynkt, a reszta chłopaków była bardziej ostrożna, uważała na każdy krok i wspomagała się na wzajem linami. W rezultacie znalazłem się spory kawał drogi przed nimi. Nie widziałem w tym nic złego. W moim przekonaniu przeszliśmy od sytuacji, w której jako dowódca miałem wyprowadzić tych chłopaków z pułapki, do sytuacji, w której każdy troszczył się o własne życie. Szedł za mną zastęp i ci chłopcy oczywiście czuli się odpowiedzialni jeden za drugiego, ale mój cel się zmienił - zamiast przewodzić i dowodzić, miałem po prostu wyprowadzić ich z tego piekła. Wciąż mieliśmy ludzi uwięzionych w klatce schodowej i zaczynałem wierzyć, że najlepszym sposobem, by im pomóc, jest dotrzeć do ulic na obwodzie rumowiska, złapać jakichś strażaków za kołnierz, powiedzieć im, co się stało i co wciąż się dzieje, i skierować ich we właściwą stronę. Musiałem zapewnić tym ludziom pomoc, ale byłem zbyt wyczerpany, żeby samemu im pomóc. Nie miałem na to sił. Na południe i zachód od północnej wieży w okolicy Vista Hotel i Południowej Kładki, która jeszcze niedawno łączyła plac przed World Trade Center z One World Financial Center po drugiej stronie ulicy Zachodniej, niewiele się działo. Po zawaleniu się pierwszej wieży prowizoryczny punkt dowodzenia został przeniesiony dalej na północny zachód, na róg Zachodniej i Vesey; to dlatego Mark Ferran początkowo próbował się do nas dostać od tej strony. Tam, przy Południowej Kładce, która teraz ledwie wynurzała się z gruzu, nie było w tej chwili żadnych prawdziwych działań ratowniczych; owszem, było kilku ratowników, ale nie podejmowano żadnego zorganizowanego wysiłku; wszyscy kręcili się w miejscu i czekali, aż ktoś im powie, co mają robić. Od punktu dowodzenia oddzielały mnie ruiny ciągnące się przez kilka przecznic. Jakieś czterdzieści pięć minut po tym, jak wypuściłem linę, która ubezpieczała mnie podczas drogi w dół, przebyłem kolosalny krater i spotkałem dwóch chłopaków z 2 zastępu ratunkowego. Sądziłem, że obchodzą rumowisko, szukając drogi do środka. Dokładnie rzecz biorąc, to oni zobaczyli mnie pierwsi, kiedy dotarli do ruin hotelu, i zaczęli do mnie machać. Gdy znalazłem się od nich na odległość głosu, jeden zawołał: - Ej, chłopie, możesz nam pomóc? O czym ten facet mówi, u diabła? - pomyślałem. Jasne było, że nie ma pojęcia, kim jestem i przez co przeszedłem. Nie miałem na sobie hełmu ani ubrania ochronnego, więc z daleka nie mógł się zorientować, że jestem dowódcą batalionu, a więc najwyraźniej w ogóle nie miał pojęcia, w jakiej jestem sytuacji. W radio za mało było mowy na nasz temat, by się mógł zorientować, że trwa akcja ratownicza. Do diabła, biorąc pod uwagę wątpliwą jakość naszego systemu dowodzenia i łączności, było całkiem możliwe, że tych dwóch facetów w ogóle nie ma pojęcia, że jacyś ludzie - inni strażacy! - wciąż są uwięzieni pod gruzami. W tamtej chwili wydało mi się to absurdalne i komiczne. Przeżyć zawalenie się gigantycznego drapacza chmur, spędzić kilka godzin w mrocznym grobowcu, nie wiedząc, co będzie dalej, wdrapać się piętnaście metrów do wyjścia, pokonując ostre metalowe krawędzie i zwały sprasowanego betonu, opuścić się wbrew radom innych strażaków w dół, przemierzyć góry gruzu... wszystko po to, żeby natknąć się na tych dwóch facetów, dopiero ruszających do akcji i oczekujących po mnie pomocy. Gdy się do nich zbliżyłem, poinformowałem ich o wszystkim, co wiedziałem, podałem kierunek do klatki schodowej i pokazałem ścieżkę, którą przyszedłem. Jeden z nich wskazał gestem pas bojowy, który wciąż miałem na biodrach, i spytał, czy może go wziąć ze sobą. - Już ci nie będzie potrzebny, szefie. Oddałem im pas, powiedziałem, na którym kanale znajdą 43 zastęp, powiedziałem o Coniglio i Efthimiaddesie, i o dowódcy 2 batalionu Pruntym, który - miałem nadzieję - jeszcze żył. Chciałem się upewnić, że zabiorą ze sobą ekwipunek niezbędny, by pomóc wydostać się z klatki schodowej Josephine Harris. Mickey Cross, Rób Bacon, David Lim i Jim McGlynn mogli wyjść o własnych siłach, o ile już tego nie zrobili. Teraz inni potrzebowali pomocy. I to szybko. Potem szedłem dalej, w kierunku tego, co zostało z hotelu i wyłaniającej się z gruzu kładki. Przez cały czas spoglądałem spod przymkniętych powiek na ziemię, czekając na chwilę, gdy zamiast gruzu zobaczę wreszcie pod nogami normalny chodnik. Im dalej byłem od północnej wieży, tym więcej widziałem strażaków, ale i tu wszyscy nie robili nic, zdając się czekać na rozkazy. Odczułem to wtedy jako wielki zawód i tak samo odczuwam to dzisiaj. W ruinach byli uwięzieni ludzie. Należało ich czym prędzej ratować. Zacząłem chwytać za kurtki napotkanych po drodze strażaków, mówić im, kim jestem i co się stało. Patrzyli na mnie, jakbym zwariował. Naprawdę nie mieli pojęcia, o czym mówię - a tymczasem o ile wiem, byliśmy jedynymi ludźmi, którzy czekali na pomoc. Nie miało sensu ratować ogarniętych przez ogień sąsiednich budynków i nie było innych ludzi potrzebujących pomocy, więc jak to możliwe, żeby nikt nie wiedział o tuzinie ludzi uwięzionych w ruinach głównej klatki schodowej północnej wieży? Oto byłem na zewnątrz; myślałem, że gdy wylezę wreszcie z tego rumowiska, będzie na mnie czekał czerwony dywan, chłopaki będą mnie poklepywać po plecach i ściskać, a tymczasem nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Pamiętacie ten stary plakat z czasów wojny wietnamskiej? "Co będzie, jeżeli wypowiedzą wojnę i nikt się nie stawi? ". To było trochę podobne. A co, jeżeli ktoś cudem ocaleje, wydostanie się w najmniej prawdopodobnych okolicznościach i nikt o tym nie będzie wiedział? W tym czasie byłem już tak daleko od Jaya Jonasa i jego zastępu, że nie widziałem ich za sobą, co znaczyło, że żaden z tych bezczynnych strażaków w okolicy Południowej Kładki także nie mógł ich widzieć. Szedłem samotnie po obwodzie placu. Miałem na sobie roboczą koszulę, która kiedyś była biała, a teraz przepocona i szara od kurzu, więc domyślam się, że ci faceci brali mnie za kolejnego strażaka, który po prostu miał zły dzień. Złapałem dowódcę sztabu akcji i powiedziałem mu, że w gruzach są uwięzieni ludzie, ale on obojętnie poinfor mował mnie, że nikogo tam nie wysyłał. Potem znalazłem jego zastępcę i usłyszałem to samo. Pomyślałem, że tym ludziom popieprzyło się w głowach. Chyba nawet powiedziałem coś w tym rodzaju do jednego z zastępców dowódcy sztabu. - Jezu Chryste, człowieku, tam są ludzie! Zróbże coś! Ale nic się nie działo. Mówię wam, to była jedna z najbardziej wkurzających chwil w ciągu całego tego dnia. Po kilku próbach wyjaśnienia komuś, co się stało, co się wciąż dzieje, zdecydowałem się ominąć cały ten chaos i poszukać Pata McNallyego na stanowisku dowodzenia. On tu dowodził; Mark Ferran był z nim w kontakcie; jeśli ktokolwiek czekał na nas, to musiał to być Pat i jego partner na stanowisku dowodzenia, Nick Visconti, który porozumiewał się z Jayem Jonasem przez radiotelefon od czasu, gdy jeszcze siedzieliśmy uwięzieni w klatce schodowej. Kłopot polegał na tym, żeby dostać się do stanowiska dowodzenia,- trzeba było okrążyć od południowego zachodu budynek 1 One World Financial Center i wieżowce przy South End Avenue - nadkładając prawie kilometr, ale nie było lepszej drogi do rogu ulic Zachodniej i Vesey. Nie mam pojęcia, kiedy skończył się gruz i za częła cywilizacja. Wydaje mi się, że stanąłem na chodniku, dopiero kiedy wydostałem się na Albany, idąc w kierunku Bartery Park City. Okoliczne ulice były tak zawalone belkami, rurami i betonowym gruzem, że - jak mi się wydawało - trzeba będzie lat, by to wszystko uprzątnąć. Im jednak dalej byłem od miejsca katastrofy, tym mniej było gruzu, aż wreszcie został tylko szary pył, który pokrywał południowy kraniec Manhattanu jeszcze przez kilka tygodni. Zmierzając na róg Zachodniej i Vesey, zacząłem spotykać znajomych. Zobaczyłem Eddiego Meehana, porucznika wozu drabiny nr 22, jednego z chłopaków z mojego batalionu. Ależ się ucieszyłem! Eddie był zaskoczony jak wszyscy diabli, że mnie widzi. - Szef Pitch! - krzyknął, gdy tylko mnie spostrzegł. - Człowieku, a my wszyscy już myśleliśmy, że cię więcej nie zobaczymy! Mój przyboczny Gary Sheridan nieźle oberwał, gdy wieża się zawaliła, ale większy wstrząs przeżył na myśl, że zostałem w północnej wieży. Na miejscu było wielu chłopaków z naszego batalionu - załogi z wozu drabiny nr 22 i 25, załoga wozu gaśniczego nr 74 - ocaleli po prostu dlatego, że kiedy budynek zaczął się walić, pobiegli w dobrym kierunku. Inni zginęli, bo pobiegli w złym kierunku. I wszyscy ci, którzy ocaleli, słyszeli, że ja nie żyję. Wieści rozchodziły się po batalionie jak podczas zabawy w głuchy telefon. Moi chłopcy już kilka godzin temu spisali mnie na straty - i oto się zjawiłem, szedłem niepewnym krokiem ślepca, ale byłem jak najbardziej żywy. Gdzieś w tym samym czasie, gdy po raz pierwszy nawiązałem bezpośredni kontakt z kimś z dowództwa, mój syn Stephen usłyszał pukanie do drzwi w naszym domu w Chester, w stanie Nowy Jork, ponad sto kilometrów na północ od punktu zerowego. Czyż to nie ironia losu, że podczas gdy my mieliśmy takie trudności z nawiązaniem łączności w zespole World Trade Center, gdzie by liśmy oddaleni od siebie zaledwie o kilkaset metrów, nie było żadnego problemu, żeby skierować posłańca z dobrą wiadomością do mego domu? Domyślam się, że facet należał do lokalnej ochotniczej straży pożarnej, bo wszyscy zawodowi strażacy znajdowali się przy WTC. Stephen nie zapamiętał nazwiska ani przynależności tego faceta, który przybył z dobrą nowiną, jakby odgrywał szczęśliwą wersję budzącej takie przerażenie wizyty dowódcy i kapelana. Było około czwartej po południu. Stephen siedział w domu od kilku godzin, bo uczniowie z jego szkoły zostali wcześniej wypuszczeni do domów. Przez ten czas nie miał żadnych wiadomości od matki, od siostry ani ode mnie, więc przyjął po prostu, że w naszym małym świecie wszystko jest w porządku. W mieście panował chaos i zniszczenie - Stephen widział wszystko w telewizji - ale jego rodzina była cała, tak przynajmniej zakładał. I wtedy usłyszał pukanie. Otworzył drzwi i ku swemu zaskoczeniu zobaczył na progu strażaka. - Cześć - powiedział. - Czym mogę służyć? - Czy tu mieszka Richard Picciotto? - spytał strażak. - Dowódca batalionu. Departament Straży Pożarnej miasta Nowy Jork? Stephen kiwnął głową, daremnie starając się odpędzić od siebie myśl, że usłyszy coś, czego wolałby nie słyszeć. - Czy to twój ojciec? - upewnił się strażak. Stephen znów kiwnął głową, czekając na chwilę, kiedy już padną straszne słowa. - Dobrze - powiedział strażak i jego twarz się rozpromieniła. - Zostałem przysłany, by ci powiedzieć, że twój ojciec już z tego wyszedł. Pierwszą myślą Stephena było: Wyszedł? Skąd wyszedł? - Nie jestem pewny, czy rozumiem, o co chodzi - powiedział. - To wszystko, co wiem - powiedział strażak. - Kazali mi powiedzieć, że już wyszedł, że jest cały. Na pewno wkrótce go usłyszysz. Nie była to szczególnie sprawnie przekazana informacja, ale zawsze jakaś. Gdy tylko facet poszedł, Stephen zadzwonił do matki i powiedział jej, co się wydarzyło. Debbie podobnie jak Stephen odczuła wielką ulgę, kiedy się dowiedziała, że z tego wyszedłem, ale nie miała pojęcia, w co wdepnąłem. I jeszcze przez jakiś czas miała nie wiedzieć. Zadzwoniła do niej wprawdzie żona Jaya Jonasa z wiadomością, że Jay i ja byliśmy uwięzieni w tej klatce schodowej, ale to tylko powiększyło zamieszanie w jej głowie. Ja sam zdołałem zadzwonić do niej dopiero, gdy znalazłem się w szpitalu, więc dość długo sytuacja była dla niej niejasna. Dla mnie również sytuacja była niejasna, tak strasznie bolały mnie i piekły oczy. W tym czasie nie byłem w stanie trzymać ich otwartych, więc poruszałem się na wyczucie, tylko od czasu do czasu unosząc na moment powieki. Przy pierwszej okazji, jaka się nadarzyła, złapałem butelkę z wodą i przepłukałem oczy. Nie mogę powiedzieć, żeby wiele mi to pomogło, ale przyniosło chwilową ulgę. Wtedy nie chciałem się do tego przyznać, ale teraz wyraźnie widzę - było ze mną marnie. Eddie Meehan i inni chłopcy chcieli od razu odesłać mnie karetką do szpitala, ale ja się uparłem, żeby uczestniczyć w ratowaniu ludzi, których zostawiłem w klatce schodowej. Nie mogłem uznać, że skończyłem robotę, dopóki oni nie znajdą się w bezpiecznym miejscu. W moim przekonaniu nie było nikogo, kto lepiej ode mnie by poprowadził ekipę ratowniczą do czekających na pomoc Josephine Harris, Jeffa Coniglio i Jima Efthimiaddesa - i nikogo, kto lepiej ode mnie mógłby przemówić za nimi. Nie było łatwo przekonać dowodzących do akcji ratunkowej. Nie obchodziło mnie w tej chwili, czy to ma sens, czy nie, raczej nie miało, bo ci faceci co chwila podejmowali jakieś trudne decyzje i nie liczyli się z moją opinią. Nigdy nie miałem wielkiego wpływu na pewnych facetów z góry, zwłaszcza w chwilach takich jak ta. Jak już mówiłem, to była kwestia tego, że oni i ja odmiennie rozumieliśmy pojęcie oszczędności. Zanim podejmiesz decyzję, czy posłać stu ludzi na ratunek jednemu, musisz się zastanowić. Wartość życia cywila jest zawsze wyższa od wartości życia strażaka, ale nie zawsze jest dobrym pomysłem narażać życie stu strażaków, żeby uratować jednego cywila. Gdyby decyzja zależała tylko od tych stu strażaków, podjęliby ją bez wahania, ale zadaniem dowódcy jest pilnować, żeby Straż Pożarna nie przestała działać z braku ludzi, żeby rachunek miał sens. Na tym polegał nasz problem w tym wypadku - pożary i groźba zawalenia się stojących wokół budynków stwarzały ogromne ryzyko, ale jednocześnie wiedzieliśmy do kładnie, gdzie znajduje się troje ludzi rozpaczliwie potrzebujących pomocy. Dla mnie sprawa była jasna - mamy obowiązek tam iść. Dla góry sprawa nie była równie oczywista. W końcu, po krótkiej dyskusji z kilkoma szefami sztabu znajdującymi się na miejscu, wysłaliśmy całe trzy zastępy wyekwipowane we wszelki sprzęt niezbędny do ewakuacji. Dowodził nimi szef batalionu John Salka, jeszcze jeden obok Jaya Jonasa z moich przy jaciół ze szkoły pożarniczej. To była pieprzona robota. Naprawdę, nawet gdy już się tam znalazłem, trzeba było stoczyć walkę, żeby uzyskać rozkaz posłania tych chłopaków na rumowisko, ze względu na te płonące budynki wokół, ale razem z Patem McNallym i Nickiem Viscontim zdecydowanie opowiedzieliśmy się za natychmiastową akcją ratowniczą. W ruinach wieży byli uwięzieni ludzie, w tym jedna osoba cywilna. Mogliśmy dokładnie określić ich położenie i wskazać całkiem nie gorszą drogę, którą można się do nich dostać. Mieliśmy także czwartego namierzonego człowieka, do wódcy batalionu Pruntyego, choć wątpiliśmy, czy jeszcze żyje. Kiedy spoglądam wstecz, zdumiewa mnie, ile wysiłków musiałem jeszcze podjąć, odkąd stanąłem na pewnym gruncie. Zdawało by się, że Straż Pożarna mogłaby dać sobie radę beze mnie. Ja i tak miałem dość. Cierpiałem strasznie i byłem kompletnie wyczerpany. Tymczasem góra wciąż się ociągała z wysłaniem na miejsce posiłków, więc uznałem, że moje własne sprawy mogą poczekać, dopóki nie zostanie zorganizowana poważna akcja ratownicza. Moi współtowarzysze niedoli z klatki schodowej wydostawali się jeden po drugim z rumowiska. Chłopcy z 6 zastępu rozproszyli się na wszystkie strony. Jay Jonas wędrował na wschód, nie zatrzymując się, dopóki nie dotarł do swojej jednostki w Chinatown, na ulicy Canal, jakieś dwadzieścia przecznic dalej. Później powiedział mi, że był oszołomiony, a wokół nie było nikogo, kto by mu pomógł, więc wyruszył w drogę do jednostki. Nic innego nie przyszło mu do głowy. W pewnej chwili wsiadł do miejskiego autobusu, którym dojechał na miejsce. Matt Komorowski znalazł się w karetce pogotowia, która dowiozła go do szpitala St. Vincent, gdzie lekarze zajęli się jego złamaną ręką. Billy Butler został odesłany przez pomoc medyczną kilka przecznic na zachód, skąd przewieziono go promem do szpitala w New Jersey. Ja pozostałem jeszcze przez jakiś czas na miejscu, żeby wspomagać przez radiotelefon zespół ratowniczy, który udał się po uwięzionych w klatce schodowej. Między kolejnymi rozmowami zajmowali się mną sanitariusze pogotowia. Robili, co mogli, żeby przemyć mi oczy i zmniejszyć ból, jaki odczuwałem. Zmoczyli cały pęk ręczników i robili z nich okłady, ale ja i tak co chwila sięgałem po wodę. Wylewałem na te okłady z ręczników, a potem na bandaże butelkę za butelką, żeby tylko odczuć jakąś ulgę. W końcu zostałem przewieziony do szpitala St. Vincent, który był położony najbliżej zespołu World Trade Center. (Do ambulansu wsadził mnie jeden ze strażaków będących u mnie na stażu, Chris Dunic z załogi wozu drabiny nr 22; potem pojechał do Afganistanu jako żołnierz oddziału Sił Specjalnych). To, co działo się w szpitalu St. Vincent, było niesamowite i przejmujące - zebrały się tam setki osób personelu, żeby zająć się ofiarami, ale niemal nie było ofiar. Przez chwilę wydawało mi się, że z rannych jestem tam tylko ja. Później się dowiedziałem, że był także Matt Komorowski. Nigdy nie zapomnę tych wszystkich lekarzy i pielęgniarek stojących przed szpitalem i czekających na rannych, tylko że nie było żadnych rannych. Było kilka osób zranionych przez spadający gruz, trochę lekko rannych i potłuczonych, poza tym nie było kogo ratować. Z ruin ocalało nas czternaście osób w tej klatce schodowej i niewiele ponad to w obu wieżach. W końcu także McGlynn i Bacon pomogli części z tych strażaków z wozu 43 w ewakuacji Coniglia i Efthimiaddesa - którzy, z grubsza rzecz biorąc, wyszli z tego cało. Dzięki właściwym narzędziom szybko ich wydobyto i wszyscy ci czterej faceci z załogi wozu gaśniczego nr 39 wyszli z rumowiska o własnych siłach, tak jak reszta z nas. Cross i Lim zostali wyprowadzeni jakiś czas wcześniej i trafili w bezpieczne miejsce. Przed szóstą wieczorem Josephine Harris wyjechała na górę, a potem zjechała w dół w koszu Stokesa - ona także wyszła z tego w całkiem niezłym stanie, biorąc wszystko pod uwagę. Biorąc wszystko pod uwagę, wszyscyśmy wyszli z tego w całkiem niezłym stanie. Biorąc wszystko pod uwagę - te słowa jeszcze jakiś czas wracały do nas po nocach. Gdy tylko mogłem, zadzwoniłem ze szpitala do domu, ale nikt nie podniósł słuchawki. Potem próbowałem się dodzwonić do Debbie do pracy, ale nie mogłem się połączyć. W końcu udało mi się dodzwonić do rodziców na Staten Island. Powiedziałem im, że jestem cały, że później opowiem im szczegóły, prosiłem, by spróbowali przekazać wiadomość Debbie i dzieciakom. Z tymi wszystkimi lekarzami i pielęgniarkami na głowie nie mogłem długo gadać. Byłem nieźle potłuczony. Bolało mnie ramię. Bolały mnie plecy. Kasłałem jak stary palacz. Oczy mnie piekły. Byłem, pokaleczony. Poocierany. Poparzony. Okulista przepłukiwał mi oczy przez dłuższy czas. Bolało jak diabli, a na dodatek ciągle słyszałem przyciszone rozmowy na temat mojego wzroku i tego, jak będę widział, kiedy się moje oczy wygoją, o ile się wygoją. Bardzo długo leżałem na ostrym dyżurze z oczami owiniętymi bandażami jak mumia i z butelką wyjałowionej wody w ręku, żeby co jakiś czas zwilżać bandaże. Gdy tylko znalazłem się w szpitalu, pocięli na mnie ubranie ochronne i ubrali mnie w niebieską szpitalną nocną koszulę, z której człowiekowi wystaje dupa. Tak wyglądałem, kiedy usłyszałem, że do szpitala przyjechał burmistrz Nowego Jorku, Rudi Giuliani, żeby spotkać się ze strażakami, którzy przeżyli katastrofę w klatce schodowej. To miałbym być ja i - jak dowiedziałem się później - Komorowski. Pomyślałem, że wolę się nie pokazywać burmistrzowi w takim stanie, z wystającą dupą i obandażowaną głową, więc trzymałem się na boku, dopóki nie poszedł. Nie zdołałem się natomiast ukryć przed naszym kapelanem. Znalazł mnie podczas obchodu, gdy szukał innych strażaków. Nie wiem, czy miał jakąś listę, czy po prostu wypytywał o nas, ale trafił do mnie - i muszę przyznać, że nie byłem z tego powodu zbyt szczęśliwy. Cały w bandażach, nic nie widziałem, leżałem w sterylnej szpitalnej sali i nagle usłyszałem, jak kapelan wypowiada słowa ostatniego namaszczenia. Nade mną. Powiem wam, że to dopiero napędziło mi prawdziwego pietra. - Ojcze - wydusiłem z siebie w końcu - ja jeszcze nie umieram. To nie miało być pytanie, ale kiedy ksiądz tak stał nade mną i wypowiadał słowa sakramentu, zabrzmiały niemal, jakbym pytał. - Nie - odpowiedział łagodnie. - Ale pozwól, że odmówię te słowa do końca. Potem wyjaśnił mi, że sakrament obejmuje również chorych, więc uznałem, że nic mi to nie zaszkodzi. Udało mi się dodzwonić do Debbie i to była naprawdę pełna emocji rozmowa. Musiało być już koło ósmej, więc Debbie już naprawdę skręcała się z niepokoju. Ze zmartwienia, z tego, że nic nie wiedziała. Usłyszała od moich staruszków, że jestem w szpitalu, choć memu życiu nic nie zagraża, oraz że mam troskliwą opiekę. Potem rozmawiała z Jayem Jonasem, który już wrócił do domu i zadzwonił, żeby się dowiedzieć, jak się czuję, a przy okazji opowiedział Debbie, co się wydarzyło. Rozmawiała także z Lisą, która zrelacjonowała jej, co widziała na własne oczy. Kiedy zadzwoniłem, siedziała ze Stephenem przed telewizorem; ilekroć powtarzali moment zawalenia północnej wieży, myślała o tym, że byłem w środku. Później mi powiedziała, że nie mogła na to patrzeć. - Deb, to ja - powiedziałem, kiedy podniosła słuchawkę. - Pitch! - krzyknęła i wybuchnęła płaczem. - Pitch, nie mogę uwierzyć, że to ty. Nie mogę w to uwierzyć. Jesteś cały? Opowiedziałem jej o oczach, że pieką mnie jak cholera, na co Debbie jako dobra pielęgniarka zasypała mnie pytaniami. Nie po trafiłem na wszystkie odpowiedzieć, nie słuchałem uważnie, co mówili lekarze. Wiedziałem tyle, że mnie boli, że nie widzę i że niedługo mnie wypiszą. Ale nie o tym chciałem rozmawiać. Właściwie to w ogóle nie wiedziałem, o czym chcę rozmawiać, dopóki tego nie powiedziałem. - Deb, mam to już za sobą. Potem Debbie powiedziała mi, że mówiłem bardzo szczególnym tonem. Ostatecznym. Nie miała pojęcia, o co mi chodzi. Sam nie byłem tego pewien. Mam to z głowy? Co? W pierwszej chwili Debbie pomyślała, że chodzi o szpital, że zaraz odeślą mnie do domu, ale czuła, że mam na myśli coś więcej. - Co masz za sobą? - Mam to za sobą - powtórzyłem. - Wszystko. Skończyłem z tym. Nie wracam już do pracy. Nawet wtedy nie było to jeszcze całkiem dla mnie jasne. Wcześniej do głowy mi nie przyszło, żeby rzucić pracę, ale kiedy usłyszałem w słuchawce głos Debbie, po prostu samo mi się to powiedziało. Jakby to był naturalny odruch. Od lat rozmawialiśmy o emeryturze, zwłaszcza odkąd minęło dwadzieścia lat mojej pracy w Straży Pożarnej, co dało mi prawo do pełnej emerytury. Chłopaki cały czas o tym gadają, kiedy skończą z robotą, co zrobią, kiedy skończą, ale tak na serio nigdy o tym nie myślałem. W każdym razie jeszcze nie teraz. Za bardzo kochałem swoją pracę, żeby się z nią rozstać. Nienawidziłem papierkowej roboty, kłamstwa i politykierstwa, ale swoją pracę kochałem. I chłopaków. I tak niewiele brakowało, że bym został zastępcą dowódcy rejonu operacyjnego, byłem dziesiąty czy coś koło tego w kolejce do awansu, który byłby pięknym zwieńczeniem kariery. Wciąż zostało we mnie wiele ze strażaka. W wieku pięćdziesięciu lat byłem stosunkowo młody. W świetnej formie. Zdrowy. No i kochałem uczucie, jakie towarzyszy gaszeniu pożaru - ten zastrzyk adrenaliny w połączeniu z uczuciem siły i celu. Oszukiwanie śmierci. Klimat braterstwa. Całą tę cholerną robotę. I kochałem to, jak wyglądałem w oczach moich dzieci. Parę tygodni później słowa Lisy uświadomiły mi, jak widzą swoich ojców dzieci strażaków. Lisa powiedziała mi, że są z nich dumne. Kiedy słyszą, jak ktoś mówi, że strażacy są zwykłymi ludźmi, których niezwykłymi czyni tylko ich odwaga, wiedzą, że to bzdura, bo prawda jest taka, że strażacy urodzili się ludźmi wyjątkowymi. Wyobraź sobie, że słyszysz coś takiego od swojego dziecka. No więc jasne, kochałem wszystko to razem, dobre i złe, i dotąd nie przyszło mi do głowy, że pora z tym skończyć. I oto rozmawiałem z żoną przez telefon, z dupą wystającą spod niebieskiej szpitalnej koszuli, z oczami zabandażowanymi jak Łon Chaney Jr. I mówiłem, że rzucam robotę. Wcześniej nawet nie przyszło mi to na myśl, a jednak po wiedziało mi się samo. - Pitch, o czym ty mówisz? - spytała z niedowierzaniem Debbie. - Nie wiem - odpowiedziałem. - Tak jakoś mówię. Chyba mam już po prostu dość. Debbie się rozpłakała - od nowa, a może cały czas płakała, nie wiem. I przeszliśmy do innych spraw. Drobiazgów. Rozmawialiśmy o dzieciach. Jak się mają. Kto dzwonił. Co się działo w Straży Pożarnej. O rozmowach Debbie z żonami chłopaków. Chciała, żebym wrócił do domu. Szybko. Sam tego chciałem, ale powiedziałem jej, że najpierw muszę pojechać do jednostki. Straciliśmy wielu chłopaków, zbyt wielu, żeby liczyć. Musiałem dzwonić do wdów, pocieszać braci. Wszędzie wokół ludzie opłakiwali zmarłych i musiałem być pomiędzy nimi. Byłem dowódcą. To była część mojej pracy, ale bardziej nawet była to część tego, kim jestem. Może już rzeczywiście miałem to za sobą, ale jeszcze nie do końca. PODZIĘKOWANIA Tak słyszałem, jest taki zwyczaj, że na początku albo na końcu książki autor składa podziękowania i chwali przedsiębiorczych ludzi, którzy przyłożyli rękę do realizacji dzieła - anonimowych współautorów tekstów, zbierających materiały, agentów, wydawców, redaktorów, publicystów, wszystkich jak leci. Miłe słowa do stają się nawet przyjaciołom i rodzinie (czy sobie na to zasługuje, czy nie). Gdy czytałem książki, zawsze wydawało mi się, że to sięga trochę zbyt głęboko do wewnątrz. Teraz, gdy sam jestem autorem, myślę, że cała ta kwestia nie wymaga dyskusji. W końcu wszyscy jesteśmy zawodowcami, nie? Ale ja jestem strażakiem, nie pisarzem i niewielkie jest prawdopodobieństwo, że po ukończeniu tej pracy spotkam jeszcze ludzi wspierających ten projekt; wszyscy mieliśmy swoje do zrobienia, wszyscy staraliśmy się i kończę tę pracę ze świadomością, że się nam udało. Jestem wdzięczny każdemu z was za cały wkład, jaki wnieśliście w jej powstanie, za każdą waszą sugestię. Ale ja mam do złożenia inne podziękowania. Chciałbym nagiąć zwyczaj do mojego celu i zamieścić na tych stronach podziękowania i pochwały pod adresem przyjaciół i nauczycieli, jakich spotkałem w Departamencie Straży Pożarnej; jeżeli doczytaliście tę książkę dotąd, wiecie, że nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie ich przykład i wzór. Po pierwsze, ostatnie słowo na temat Straży Pożarnej miasta Nowy Jork i naszej wyjątkowej struktury dowodzenia. Jak już pisałem, jesteśmy w pewnym sensie organizacją wojskową pod względem struktury i działania, i naprawdę traktujemy każde swoje działanie, jakbyśmy szli do bitwy. Jak żołnierze, w życiu i śmierci idziemy za przykładem swoich dowódców. Spotkałem w Straży Pożarnej wielu twardych i stanowczych dowódców, poruczników, kapitanów i starszych strażaków, którzy byli dla mnie wzorem i wsparciem, i chronili moją dupę - tym silnym ludziom jestem naprawdę wdzięczny, przede wszystkim starszym strażakom. W dawnych dobrych czasach, kiedy zaczynałem pracę, wydawało mi się, że na każdym szczeblu mamy niesamowicie mocne i pewne dowództwo; z czasem zauważyłem, że rangi się przerzedziły. Jak sądzę, wiąże się to ze zmianą mojej perspektywy. Ostatecznie kiedy jesteś rekrutem, każdy wokół zdaje ci się zawodowcem, a kiedy sam jesteś zawodowcem, wszyscy wydają ci się rekrutami. No więc to na pewno zniekształca mój punkt widzenia,. ale myślę,, że to sięga głębiej i dopóki mam głos, powiem, co myślę. W każdej jednostce jest dwudziestu pięciu strażaków, trzech poruczników i kapitan, i w każdej chwili znajdziecie czterech lub pięciu strażaków i oficera dyżurnego. Kiedy zaczynałem pracę, na każdej zmianie było od pięciu do siedmiu strażaków, ale od tej pory liczykrupy z administracji zredukowały tę liczbę do obecnego poziomu - i czyniąc to, śmiertelnie ugodziły w istotę naszej pracy. Bataliony, które kiedyś obejmowały cztery, pięć zastępów, teraz obejmują ich sześć do dziesięciu. Kiedyś codzienne działania całej straży nadzorowało dwudziestu pięciu dowódców sztabu; dziś gdy to piszę, zostało ich tylko dziewięciu. I na tym redukcja kosztów się nie kończy. Żyjemy jak w średniowieczu, musimy walczyć o najtańsze artykuły i elementarne wygody. Mieszkamy, jemy i śpimy w jednostce i sami dbamy o zaopatrzenie kuchni i łazienek. To drobiazg, ale dla nie których chłopaków na pierwszej linii służby to wszystko. Pokażcie mi etatowego pracownika, który musi przynosić sobie własny papier toaletowy, jeśli chce się wysrać w pracy, a powiem wam, że czeka was problem z ruchem związkowym. Czy wiedzieliście, że w trzech czwartych jednostek można zadzwonić poza wydział tylko z biura dowódcy? Prosimy naszych szefów, żeby odgrywali role sekretarek i budek telefonicznych, albo sprawiamy, że kapitan czy porucznik nie może zadzwonić do jednego ze swoich ludzi, chyba że skorzysta z płatnego telefonu. Spójrzmy prawdzie w oczy, im bardziej skąpimy pieniędzy, tym trudniej strażakom robić swoje, a prawdziwym dowódcom - nie mówię o górze, ale o chłopakach z pierwszej linii - naprawdę prowadzić za sobą innych. To oni są nieformalnymi liderami i bez nich nie moglibyśmy funkcjonować. Niestety jest ich za mało, tym mniej, im mniej liczne są nasze rangi, ale wciąż są w każdej jednostce. Nie wciskający kitu, bez stopnia oficerskiego, wprowadzają w tajniki zawodu młodych strażaków, uczą ich "robić, co do nich należy", pokazują im, jak postępować, i potrafią wybić im z głowy głupoty, gdy coś spieprzą. Porucznicy, kapitanowie i dowódcy nie są w stanie oddziaływać w tak bezpośredni sposób, ale starsi strażacy to robią i robią, jak trzeba. I dlatego z wdzięczności za wprowadzenie mnie do roboty na początek chylę czoło przed starszymi strażakami z 91 zastępu - Jimem McCloskeyem, Alem Ouinnem, Jackiem McCarthym i Bobem Schildhornem. Później, gdy awansowałem i przechodziłem do innych jednostek, moimi nauczycielami byli Tom McCarney, Jim McCoy, Tom Coates, Richie Polizzio, John Greehy, Vinnie Albanese, Bob Hagan, Joe Brosi, Pete Farreenkopf, Jerry Nevins, John 0Donnell, Al Miskiewicz i Willie Martinez. Wiem, że pomijam setki dobrych żołnierzy i znakomitych dowódców, ale chciałem wspomnieć tych kilku braci, którzy w największej mierze przyczynili się do tego, że jestem takim strażakiem, jakim jestem. Obecnie pracuje ze mną więcej niż kilku dobrych ludzi i oni również zasługują sobie na to, by ich tu wymienić: Walter Brett, Nick Visconti, Tom Galvin, Pat McNally, Peter Incledon, Jack Rynnę, Paul Jirack, Dań Loeb, Gary Senger, John Pelligrinelli, Rich Toban, brada Meehan, Dań Twomey, Joe Guglielmo, Tony Palazzola, John Byrnes, Jerry Reilly, Charlie Bonar. Długo mógłbym tak wyliczać. Dave Wooley, Audie Meagh, J.J. Johnson, Tom Roberts, George Joos, Dań Murphy, Larry Fursich, Joe Pigot, John Haggerty, Kevin Guy (najzabawniejszy facet w departamencie), Joe Fallon, Cris Donavan, Jim Shatz, Ed Kilduff, Jom Hodgens, Tim Lipenski. Naprawdę mógłbym wymienić tu niemal wszystkich z 11 batalionu i Trzeciego Rejonu Operacyjnego, ale ci chłopcy wiedzą, co wobec nich czuję i bez wyliczania ich wszystkich na piśmie. A czuję to: Jesteśmy urodzonymi przywódcami. To przede wszystkim gna nas do tej roboty. Jesteśmy przywódcami w naszych rodzinach i jesteśmy przywódcami w naszych społecznościach. Nie sramy na cudze sprawy (choć kupujemy własny papier toaletowy!). I nie zgadzamy się na to, żeby tchórzliwe priorytety naszej administracji wchodziły w drogę naszym priorytetom - ratowaniu życia, wzajemnemu osłanianiu się, robieniu tego, co zrobić trzeba. I za to jestem wdzięczny wszystkim, których tu wymieniłem, i tym, których imiona noszę w sercu. Może nie wiedzieliście o tym, ale wszyscy mieliście swój udział w tym, że zdołałem wynieść cało swój tyłek z tej klatki schodowej w bezpieczne miejsce. Bez was byłbym niczym. Spotkamy się przy tym wielkim.