ROBERT SILVERBERG CZAS TRZECIEGO WIATRU Dla Karen Gwiazdo cudów, gwiazdo nocy, Ty, królewskim blaskiem lśniąca na zachodnim nieboskłonie, Przewodnikiem nam twój płomień. Część pierwsza Pora Śniegów Są trzy Prawa: Święte jest to, co jest skuteczne. Ci, którzy żyjąkierując się zdrowym rozsądkiem, prawi są w oczach Boga. Jedyne Słowo brzmi: Przetrwać! I jest Jedyne Słowo: Przetrwać! Tym, co w pierwszym rzędzie nakłoniło mnie do abdykacji było nagłe zrozumienie, że właśnie nadszedł najwyższy czas, by rzu- cić wszystko i wiać. Atak przez robienie uniku był zawsze jedną z mo- ich ulubionych taktyk i odnosiłem dzięki niej wiele sukcesów. Mo- żecie to nazwać pasywną agresją. Tak więc w porze śniegów zostawiłem za sobąGalgalę, mój tron, mój królewski pałac i w ogóle wszystko, i wyruszyłem ku światowi zwanemu Mulano, co oznacza Świat Duchów. Na Mulano szukałem wyłącznie cichego i spokojnego miejsca -ja, który zawsze rozkwi- tałem pośród hałasu, rozgardiaszu i emocji... niemniej tam pośród tej śnieżnej bieli znalazłem to, czego szukałem. Miałem wtedy zale- dwie sto siedemdziesiąt dwa lata i jeśli o mnie chodzi, to właśnie przestałem być cygańskim królem, i naprawdę się wściekałem, gdy ktoś mi mówił, że mógłbym być nim ponownie. Nie tęskniłem za tronem. Nie brakowało mi też byłej potęgi. Nie brakowało mi wreszcie Galgali... no może z wyjątkiem złota. Tak, brakowało mi złota Galgali. Brakowało mi jego blasku i jego piękna, bo przecież nie chodziło o jego wartość... jakąż wreszcie wartość? Na Galgali wszystko było złote. Koty i psy, a raczej to, co nazwa- libyście kotami i psami za dawnych czasów na Ziemi, miały w żyłach płynne złoto zamiast krwi. Złote były też liście na drzewach i piasek pustyni, złotem brukowane były ulice... Tam złoto dosłownie leżało na ulicach. Możecie sobie wyobrazić, jaki wpływ miałoby odkrycie takiej pla- nety jak Galgala na gospodarkę całej Galaktyki, gdybyśmy w momen- cie jej odkrycia wciąż jeszcze opierali system finansowy na parytecie złota. Ale na szczęście ten dziwaczny antyczny, choć swego czasu może i sensowny pomysł, dawno już przepadł w mrokach dziejów, gdy pierwsi zdobywcy wylądowali na planecie. A potem, dzięki temu odkryciu, złoto stało sięjuż zupełnie bez- wartościowe. Ale to, że straciło wartość handlowanie oznaczało, że przestało fascynować nas, głupich śmiertelników, a fascynuje zwłasz- cza pewien gatunek głupich śmiertelników, który inni ludzie okre- ślają nazwą Cyganów. Mój lud. Prawdopodobnie także wasz, albo- wiem mam nadzieję, że większość z tych, którzy czytają to, co piszę, jest mojej rasy. Rasy tych, którzy sami siebie nazywają Romami i zwa- li się tak jeszcze w starożytnych ziemskich czasach. My, Romowie, zawsze kochaliśmy złoto. W dawnych dniach na- sze kobiety przyozdabiały się wielką ilością naszyjników ze złotych monet, nawlekały je na złote łańcuchy i pozwalały im dyndać na swych pięknych ciałach jak warkoczom czosnku. Trzeba było nie lada wysił- ków, żeby dobrać się do ich cycuszków kołyszących się pod tą masą żółtego metalu. A mężczyźni! Jakież to sztuczki wyprawialiśmy z naszym złotem niegdyś na Węgrzech, w Rumunii, i wszystkich tych zapomnianych już miej scach starej utraconej Ziemi! Kilkanaście złotych monet owi- niętych w materiał i zaszytych w eleganckiego węża, włożone do spodni, dawało wybrzuszenie, które sugerowało, że ma się tam organ godny słonia! Wyobraźcie sobie, jak zdumiona była cygańska lasecz- ka, kiedy zdjęła te spodnie. (Inna sprawa, że ciężko czymś zaskoczyć cygańską laseczkę, bo ona widziała już wszystko, a poza tym to nie rozmiar imponuje roz- sądnym kobietom, raczej technika, wyczucie i wigor.) Tak więc opuściłem Galgalę i cały ten blask złota na zawsze. Moja potęga i chwała pozostały za mną, a Mulano stało się moim nowym domem. Mulano było miłym i spokojnym światem. Było mroźne, ale niecałkowicie nieprzyjazne dla ludzi. Poza tym panowała tam cisza, którą tak uwielbiałem. Jako towarzystwo miałem śnieżne węże, du- chy, a nawet jednego czy dwa doppelgangery*. I jeszcze był tam ptak zwany Mulesko Chiriklo - ptak umarłych. * Der Doppelganger (nietn.) - sobotwór (przyp. red.). Myślę że nigdy w życiu nie byłem szczęśliwszy. Powiedziałem wreszcie wszystkim, żeby poszli sobie w diabły; wszystkim tym, któ- rzy nigdy nie mogli pojąć, dokąd zmierzam i co mną kieruje. Chcecie króla? Proszę znajdźcie sobie króla, a ja chcę wreszcie być sam. Tak im właśnie powiedziałem. No i teraz, mimo że byłem sam, wciąż miałem radosny i figlarny nastrój. Radości zawsze było we mnie pełno. Figli też. Na Mulano czułem się tak słodko jak jagniątko śpiące między świeżo zebraną dziką cebulą i czosnkiem. Czapite! Co w naszym starym romskim języ- ku oznacza „taka jest prawda". Dzień na Mulano trwa czternaście godzin i noc także czternaście, poza tym jest jeszcze czas między dniem a nocą, trwający siedem godzin, gdy na niebie są oba słońca naraz: żółte i czerwonopomarań- czowe. Ja nazwałem ten okres Podwójnym Dniem. Mogłem stać przed moim lodowym igloo i przyglądać się całymi godzinami temu niezwykłemu zjawisku, kiedy walkę ze sobą toczyły odcienie światła: zderzały się, nakładały, aż wreszcie jeden z nich ustę- pował i przekształcał się w drugi. Zawsze też pod koniec Podwójnego Dnia następował moment, w którym oba słońca w jednej krótkiej chwili chowały się za horyzon- tem, więc kolor nieba zmieniał barwę na zieloną, potem szarą, aż wreszcie czarną, w czasie krótszym niż potrzeba, aby nabrać powietrza. W chwilę potem pojawiały się gwiazdy i był to też czas, gdy pojawiała się Gwiazda Romów. Rozbłyskała nagle na nieboskłonie ta pochodnia bogów, wielka, świecąca czerwienią kula, której ciepło i światło zrodziło przed wieka- mi mój lud. I gdy nadchodził ten moment, padałem na kolana. I brałem garść śniegu, i przyciskałem go do policzków, aby powstrzymać się od płaczu. (Nie mam nic przeciwko łzom radości, ale nie znoszę płakać ze smutku i tęsknoty.) Potem wymawiałem słowa modlitwy do Gwiazdy Romów. A jeśli był ze mną któryś z duchów - Thivt powiedzmy, albo Po- larka, albo Walerian - nakłaniałem go, by modlił się wraz ze mną. Kiedy zaś przebrzmiały słowa modlitwy, pytałem: - Widzisz ją tam w górze, Polarko, widzisz ją? - Tak, Jakubie widzę ją. - Jak myślisz, jak daleko jest do niej? On wtedy wzruszał ramionami i odpowiadał: Sześćset lig, a potem jeszcze z mila lub dwie... A na to ja: - Podróż trwała dziesięć tysięcy lat, a teraz potrzebny jest jeszcze tylko ten jeden krok. Polarko, mam rację? A na to on: - Tak, Jakubie, masz rację. I zazwyczaj staliśmy jeszcze długo, wpatrując się w płonącą czer- wonym ogniem, odległą Gwiazdę Romów, aż wreszcie zaczynałem odczuwać śnieg topiący się pod moimi stopami... Tak gorące prze- pełniały mnie uczucia. Wtedy szliśmy obaj do igloo i śpiewaliśmy stare ballady; cza- sem aż do świtu. I tak biegł mi czas na Mulano, wśród duchów i śnieżnych węży, w tej zimowej porze, w czasie, gdy zapomniałem na krótko, że kie- dyś byłem Królem Cyganów, i gdy sądziłem, że żadna siła nie zmusi mnie, by zostać nim ponownie. 2 Być królem... tak... to było moje przeznaczenie. Zostałem nim naznaczony. Zostałem przez nie pochwycony jeszcze we wczesnym dzieciń- stwie, tak jak pływak może być pochwycony przez wielką falę, a po- tem jest przez nią niesiony i niesiony w dal, i nie może wyrwać się z jej objęć. Pływak szybko się uczy, że nigdy nie wyrwie się z wod- nego wiru dopóki nie rozluźni się i nie zaprzestanie walki, i pozwoli swobodnie nieść się falom, czekając na moment, w którym odzyska kontrolą. Tak samo jest z przeznaczeniem. Jeśli masz zostać królem, nie ma sensu z tym walczyć. Rozluźnij się i czekaj, a niezmienna fala przeznaczenia poniesie cię tam, gdzie było ci dane dotrzeć. Na tym właśnie polega przeznaczenie. Wiedziałem, że mam zostać królem, bo powiedział mi o tym duch starej kobiety, który przybył do mnie, gdy byłem małym cygańskim chłopcem. Nie rozumiałem wtedy jeszcze, że to jest duch; nie wiedzia- łem nawet, co to jest duch; nie pojąłem też tego, co chciała mi powie- dzieć. Ale wiedziałem, że tam była. Sądziłem, że jest sennym widzia- dłem, które w jakiś sposób wyrwało się z mojego uśpionego umysłu i krąży teraz po świecie także w blasku dnia. Działo się to w mieście Vietorion na planecie Vietoris, moim ojczy- stym świecie, jednym ze światów wielkiego gwiezdnego Imperium. A ja miałem wtedy... trzy, może cztery lata. To zdarzyło się tak dawno temu... Była nieprawdopodobnie stara i pomarszczona, najstarsza ko- bietajaką kiedykolwiek widziałem. Widząc oznaki tak wielkiej staro- ści na jej twarzy, od razu poczułem w jej obecności jakieś dotknięcie magii. Bo przecież nawet w tamtych czasach odnowienie ciała nie było żadnym problemem, i nikt właściwie nie wyglądał staro. Ja teraz na przykład mam za sobą prawie dwa wieki życia, a moje włosy są czarne jak zawsze, zęby silne, a skóra młoda. Musielibyście zajrzeć mi w oczy, i jeszcze dalej, w moją duszę, aby dowiedzieć się, jak długąjuż przebyłem drogę, i jak daleko zaszedłem. Ale ten mój duch z dzieciństwa wyglądał staro. Jej twarz była cała w zmarszczkach, miała zakrzywiony nos, i chyba nawet ubytki w zębach. Ale w tej zniszczonej twarzy oczy płonęły niezwykłym blaskiem, jak dwie ciemne gwiazdy, jak dwie tajemnicze iskry. Była jak postać ze starych baśni - wiedźma, cza- rownica, stara cygańska wróżka... Pojawiała się w moim pokoju, dotykała długim szponem moją drobną pierś, i szeptała magiczne słowa. - Ty jesteś Chavula - szeptała. - Ty jesteś Ilika. Ty jesteś Terkari. Imiona królów. Wielkie imiona. Imiona, których sława i chwała rozbrzmiewały w zamierzchłych wiekach. Nigdy się jej nie bałem. Była starą mądrą kobietą, matką matek, Tą, Która Widzi. W naszym romskim języku -phuri dai. Jak mógłbym bać się phuri dai? Poza tym byłem jeszcze zbyt mały, żeby bać się czegokolwiek. - Ty jesteś wybrany - śpiewała mi. - Ty będziesz wielki. Co mogłem jej powiedzieć? Co mogłem z tego zrozumieć? -Urodziłeś się w samo południe -mówiła. -A to jest godzina kró- lów. Tyjesteś Terkari. Ty jesteś Ilika. Ty jesteś Chavula. A oni są tobą. Jakub Nirano Rom, Jakub król! Jest w tobie moc. Jest w tobie magia. Głosiła mi proroctwo, a ja myślałem, że to zabawa. Oddawała mnie w ręce losu, oplatała niewidzialną siecią nieuniknionej przyszłości, a ja śmiałem się w zadziwieniu i radości, nie rozumiejąc, jaki ciężar właśnie nakładano na moje barki. Opromieniała ją błyszcząca aura, jarzące się pole elektryczne. Jej stopy nigdy nie dotykały podłogi. To zresztą było dla mnie najpysz- 13 niejszązabawą - ten sposób, w jaki płynęła w powietrzu. Oczywiście byłem wtedy bardzo mały. Nigdy dotąd nie widziałem jeszcze ducha i nic o nich nie wiedziałem. Każda magia ma swoje wytłumaczenie i jeśli tylko pożyje się wystarczająco długo, odpowiedź zawsze się znajdzie. Później ja także pojąłem wszystko. Dopiero dużo później dowiedziałem się, że nie przepowiadała mi przyszłości. Opowiadała mi jedynie o rzeczach, które dla niej były już przeszłością. Na tym wła- śnie polega nawiedzanie - przenoszenie przyszłości, absolutnie nie- zmiennej przyszłości, z powrotem pod prąd czasu. Wiele lat później miałem spotkać tę starą kobietę ponownie. Kiedy w przyszłości będę królem, ona stanie się moim doradcą, moją prawdziwą phuri dai. Ale na razie byłem dzieckiem, które jeszcze nie radziła sobie z nożem i widelcem, a ona jawiła mi się jako ma- giczna, unosząca się w powietrzu istota, która przychodziła do mnie w nocy i za dnia, zawsze nieodmiennie otoczona migoczącą aurą. Dotykała mnie dłonią i szeptała: - Ty będziesz tym, który powiedzie nas do domu. 3 Wyjeżdżając na Mulano, wcale nie starałem się uciec przed swo- im przeznaczeniem, chociaż wam się mogłoby tak wydawać. Możecie w to wierzyć lub nie - wasz wybór. Ale ja wiedziałem, co robię. Zresztą, jak można uciec przed przeznaczeniem? To tak, jakby starać się uciec przed własną skórą, przed własnym oddechem, czy przed własnymi myślami. Toteż będąc na Mulano, przed niczym nie uciekałem. Wprost przeciwnie, starałem się wypełnić moje przezna- czenie, osiągnąć ten wielki cel, który znałem przez całe swoje życie. Czasem trzeba biec w kierunku, który wydaje się niewłaściwy i od- wrotny do zamierzonego, gdy jest to jedyna nadzieja, że kiedyś bę- dzie można zawrócić. Oczywiście cały Wszechświat wysyłał emisariuszy, którzy mnie niepokoili, kiedy byłem na Mulano. Nikt nie może się ukryć na dłu- go w Galaktyce tak małej jak nasza. Pierwszym, który do mnie przybył, był naturalnie Rom. Był- bym wielce zaskoczony i chyba też boleśnie dotknięty, gdyby był to gajo*. Romowie zawsze najszybciej odczytują wszelkie tropy na szlaku. Wiesz to przecież doskonale, jeśli samjesteś Romem; a przy- najmniej powinieneś wiedzieć i modlę się do tego boga, który jest teraz najbliżej, abyś wiedział. A jeśli nie jesteś Romem, jeśli jesteś innej rasy, jeśli jesteś gajo - czytaj i ucz się. Czytaj i ucz się! Cztery czy pięć lat temu, kiedy zdecydowałem się porzucić cywili- zowane światy Imperium i zaszyć się na śnieżnym pustkowiu Mulano, zadbałem o to, by zostawić za sobą trop. Tak nakazywał zdrowy rozsą- dek. Nawet jeśli uciekasz od świata, by coś przemyśleć, by wyleczyć jakieś rany, czy też po prostu ukryć się na chwilę, zawsze zostawiasz przecież za sobą jakiś ślad. Jeśli byś nie zostawił, jak mogłaby cię od- naleźć rodzina? A jeśli rodzina nie może cię odnaleźć, kim jesteś? W dawnych czasach, na Ziemi, takie znaki mówiły o prostych rze- czach i same też były bardzo proste. My zresztą też byliśmy wtedy znacz- nie prostszymi ludźmi. Znaki były rysowane patykiem na ziemi albo ka- wałkiem węgla na ścianie i to wystarczało. Kiedy zdarzyło ci się przeby- wać z dala od taboru twojej kompanii, pozostawiałeś za sobą takie ślady, aby pokazać, że tędy szedłeś lub aby udzielać istotnych wskazówek tym, którzy przyszli po tobie. Na przykład znak „©" mówił: „tutaj są hojni ludzie, przyjaźnie nastawieni do Cyganów", znak „+" oznaczał: „tutaj nie dadzą ci nic", a znak „///" - Już okradaliśmy to miejsce". Były też znaki informujące, że tu jest woda dla koni, że są tu świnie i kurczaki do ukradnięcia, albo że w tym mieście mieszka wielu głupców, którzy wierzą w przepowiadanie przyszłości. Można też było zostawiać informacje pożyteczne dla wróżbiarzy, którzy przybyli tu po tobie: „ta kobieta chce mieć syna", albo: „tutejsi są bardzo chciwi złota", albo: „ten starzec wkrótce umrze". Wiem to wszystko nie z przekazów, lecz z moich własnych wę- drówek po Ziemi. Ziemi, która istniała z tysiąc czy dwa tysiące lat temu, a którą często nawiedzałem, by zobaczyć, jak wyglądała. Wątpicie w moje słowa? Dlaczego? Wierzcie mi. Wiem, co mówię. Jak mogłoby być inaczej? Kiedy coś wam mówię, mówię wam to dlatego, że wiem, iż to prawda. Jestem już zbyt stary, by kłamać, a przynajmniej, by kłamać samemu sobie; a to, co tutaj mówię, mówię przede wszystkim do siebie, a dopiero potem do was. Okła- małbym was bez wahania, gdyby mogło mi to przynieść jakąś korzyść. Ale teraz? Teraz mogę osiągnąć mój cel tylko mówiąc absolutną prawdę. * Gajo, gaje (także gadzie) - nazwa, jaką Cyganie określają ludzi nie będą- cych Cyganami (przyp. tłum.). (Może jednak czasem troszeczkę skłamią... jestem w końcu tyl- ko człowiekiem. Ale nie w żadnej poważnej sprawie. Wierzcie mi.) Kiedy więc zdecydowałem się wyjechać na Mulano, zostawiłem za sobą ślady w co najmniej pięćdziesięciu miejscach. Oczywiście nie były to znaki wydrapywane kawałkiem drewna na ścianie. Prze- cież żyjemy w czasach Imperium, i wszyscy mamy magię zakodo- waną w koniuszkach palców. Więc wplotłem swoje znaki w blask zachodów słońca na Galgali, w błękitnozłote pancerze wędrownych chrząszczy na Martę, w brudne sny śmierdzącego małego złodzie- jaszka na Xamur. I zostawiłem je jeszcze w wielu innych światach Im- perium. Nie miałem wątpliwości, że w końcu zostanę odnaleziony. Modliłem się tylko o to, by nie stało się to zbyt wcześnie. Pierwszym, który mnie znalazł, był, jako rzekłem, Rom. Wspania- le, że był to właśnie Rom. W końcu każdy lubi, gdy jego uprzedzenia wobec innych ras znajdują potwierdzenie. Był młody i bardzo wysoki, miał skórę w ciemnym odcieniu, błysz- czące jasno oczy i zęby oraz imponującą grzywę czarnych lśniących włosów, opadającą mu swobodnie na ramiona. Z powodu jego smu- kłości było w nim jakieś piękno i giętkość, charakterystyczne raczej dla kobiety, ale widziałem też od razu, że jest wystarczająco silny, by kruszyć rękami skały. Pojawił się u mnie, gdy łowiłem przyprawowe ryby na zachodnim języku lodowca Gombo. Od dawna już nie widziałem żywego człowie- ka; człowieka, który nie byłby duchem ani doppelgangerem, toteż w pierwszej chwili niemal zerwałem się do ucieczki. Naprawdę najego widok doznałem wstrząsu. Czułem potężną emanację życia, biła w mo- ją duszę silnymi falami i odzywała się w niej jak tysiącem dzwonów. Ale opanowałem się i zebrałem w sobie. Nie wiedziałem, po co tu przyszedł, ale i tak nic nie dostanie. Zamierzałem przekonać się, czy będzie pchał, czy ciągnął, i reagować dokładnie odwrotnie. Kró- lowie już mają takie wredne charaktery. Nie mówię, że musisz być kompletnym sukinsynem, aby być królem, ale też nigdy nim nie zo- staniesz, jeśli okażesz się zbyt układny i ustępliwy. Pozdrowił mnie na stary romski sposób, gestem i słowem: - Sariszan Jakubie. A potem, wciąż mówiąc naszą mową, życzył mi długiego życia i wielu synów, i nieustającej łaski bogów i aniołów. Przez długą chwi- lę wygłaszał podobne bzdury w średniowiecznym sosie. - Chłopcze, znam imperialny - powiedziałem do niego, kiedy wreszcie skończył z powitaniami. Taka drobna szpila bywa poży- teczna, bo wytrąca z równowagi, a wtedy można się zastanowić, czego naprawdę chce rozmówca. Ten wszakże wyglądał zbyt niewinnie, aby chciał sięgnąć po zbyt wiele. Przygryzł wargi. Oczywiście sądził, że odpowiem mu takim sa- mym tradycyjnym bełkotem. Oczekiwał Wielkiej Mowy i wszyst- kich tych ozdobników, toteż patrząc na mnie ze zdumieniem, zapytał: - Ale ty jesteś Jakubem, prawda? - A jak ci się wydaje? Niemal słyszałem, jak pracują wszystkie tryby w jego głowie. Tak, tak, mówił sam do siebie, to Mulano, a Mulano jest miejscem, gdzie udał się Jakub; ten człowiek wygląda jak Jakub, i nikt inny nie mieszka na tej planecie; więc to po prostu musi być Jakub. Ale może wcale nie myślał w taki sposób? Był taki młody i przy- stojny. .. ale może jednak go nie doceniałem? Odezwał się wreszcie: - Po Imperium krążyły dwie plotki. Jedna, że umarłeś, a druga, że przebywasz na jakimś świecie poza Imperium. - Aha. I w którą chcesz wierzyć? - Nad tym nigdy się nie zastanawiałem! Przecież Jakub będzie żył wiecznie. O, Boże! Brakowało mi tu tylko fanatycznego czciciela! Z trudem powstrzymywał drżenie. Szybko uczynił trzy gesty oznaczające szacunek, jeden za drugim. Tego najbardziej uniżonego nie oglądałem od jakichś czterdziestu lat. A już zaczynałem się za- stanawiać, czy naprawdę jest taki młody, czy tylko dobrze odmło- dzony... Teraz zrozumiałem, że to naprawdę młody człowiek. W oczach młodych chłopców, gdy staną w obliczu prawdziwej męskiej mocy i autorytetu, maluje się jakieś uniesienie i respekt. Tego po prostu nie można przeoczyć, a nikt po trzydziestce, nawet jeżeli uzdolniony arty- sta odmłodził mu twarz w operacji plastycznej, nie potrafi tego uda- wać. A ten chłopak miał właśnie takie spojrzenie. Wiedział, że stoi przed królem, i ta wiedza odbierała mu pewność siebie. Powiedział mi, że na imię mu Chorian, i że pochodzi z planety Feniks w układzie Hąj Qaldun, i że jest Romem ze szczepu Kalderasz. To zresztą był także mój szczep. Powiedział mi też, że szuka mnie już od trzech lat. Żadna z tych wiadorności nie zainteresowała mnie specjalnie. Pierwsze wrażenie z jego obecności zdołało już się rozmyć. Byłem znowu całkowicie spokojny. Toteż po prostu odwróciłem się od nie- go i powróciłem do łowienia ryb. W tej części lodowca lód był tak czysty, że można było wyraź- nie obserwować długie cylindryczne kształty ryb przyprawowych, zarówno czerwonych, jak i turkusowych, które stanowiły cenniejszy gatunek, pływający na głębokości ponad pięćdziesięciu metrów, bo tak głęboko pod lodem znajdowała się podziemna rzeka. Miałem tam zarzuconą sieć wibracyjną przenikającą przez molekuły. - Lord Sunteil polecił mi cię odnaleźć - powiedział. To już była interesująca wiadomość. Ujrzałem w myślach twarz Sunteila, prawej ręki Imperatora, prawdopodobnego następcy: gładki, oślizgły i niebezpieczny... Zer- knąłem przez ramię na Choriana i obdarzyłem go chłodnym, taksu- jącym spojrzeniem. - A więc służysz Imperium? - Nie - odparł. - Jestem na żołdzie Sunteila. - W jego głosie wyczułem leciutką drwinę. - A to nie jest dokładnie to samo. Tak. Zdecydowanie go nie doceniłem. Bardzo ładnie wyłożył tę różnicę. Pozwolił sobie zapłacić, ale niczego im nie sprzedał. Za to na- leżał mu się uścisk. Krew Romów była już mocno rozrzedzona, ale nie zmieniła się jeszcze w wodę. Ten chłopak stanowił żywy dowód. Inna sprawa, że Feniksjanie w ogóle są znani ze sprytu i giętkości. Chorian nie był aż tak naiwny, jak mogło się wydawać na pierwszy rzut oka. Jednak nie okazałem aprobaty. Lepiej, żeby chłopak nie uważał się za zbyt sprytnego. To j est pułapka, w którą wpada wielu Romów. Zaczynasz kiwać tych biednych gaje zanim jeszcze wyrosną ci pierw- sze zęby, widzisz jakie to łatwe, wpadasz w samozachwyt, a stąd już tylko krok do braku ostrożności. A my nigdy nie mogliśmy pozwolić sobie na ten luksus. Tak więc, mimo iż zasługiwał na pochwałę, po prostu wzruszy- łem tylko ramionami. Poza tym, musiałem skupić uwagę na moim połowie. Sieć osiadła już niemal we właściwej pozycji. Nadchodził kry- tyczny moment i wymagał pełnej koncentracji. Opuszczanie sieci wibracyjnej przez stały lód to delikatna sprawa. Przebiegałem palca- mi po wszystkich przyciskach tak ostrożnie, jakbym muskał struny cytry, a sieć opuszczała się, unosiła, przesuwała. Tam, w dole, pod lodem, turkusowa ryba przyprawowa usłysza- ła pieśń sieci i zaczęła ją opływać, zbliżając się coraz bardziej do migoczącego otworu wlotowego. No dalej, mojapiękna, wpłyń do środka! Ale ryba nie zamierza- ła tego zrobić. Spojrzała w górę, przez lód, wprost na mnie i zoba- czyłem wyraźnie jej złotozielone oczy, mądre i doświadczone, błysz- czące jak dwie bliźniacze gwiazdy. Ta jest za cwana, pomyślałem. W tej rybie płynęła krew Romów. Niemal słyszałem jej chichot, do- chodzący spod pięćdziesięciometrowej pokrywy lodu. Masz rację, kuzynie, pomyślałem. -Łowiłeś kiedyś siecią wibracyjną? - spytałem Choriana. - Na Feniksie nie mamy zim. Nigdy przedtem nie widziałem lodu. - Aha. Powinienem był pamiętać. - Kiedy cię szukałem, odwiedziłem wiele miejsc. Byłem na Marajo, i na Duud Szabell, byłem też na Xamur. Ale tam też nigdzie nie widziałem lodu. Wcisnąłem kilka przycisków i odsunąłem sieć od ryby. Po tym, jak na mnie patrzyła, nie miałem już ochoty jej łapać. - Właśnie na Xamur zdołałem ustalić, gdzie naprawdę się uda- łeś - kontynuował Chorian. - Bóg dał ci nos. Dobrze, że potrafisz go właściwie używać. Czego chce Sunteil? - Lord Sunteil obawia się, że zechcesz wrócić do Imperium - odparł chłopiec. - Sądzi, że ta twoja abdykacja jest tylko sztuczką, że jedynie czekasz tylko na właściwy moment, aby powrócić. A kiedy wrócisz, będziesz potężniejszy niż kiedykolwiek. Poczułem chłód w żołądku. Zdumiony zdałem sobie nagle sprawę, że Sunteil mnie przej- rzał. Mimo że żaden z moich ludzi nie zdołał zorientować się, o co chodzi w tej grze, Sunteil najwyraźniej zrozumiał, co zamierzam. Znaczyło to nie tylko, że Sunteil jest bystry, bo o tym wiedziałem od dawna, ale był o wiele sprytniejszy, i stanowił dla mnie niebezpie- czeństwo. W przyszłości, gdy umrze stary Imperator, a Sunteil, jak sądzi większość ludzi, zostanie jego następcą, mogą pojawić się kłopoty. Nie miałem wątpliwości, że w niedalekiej przyszłości będę musiał spotkać się twarzą w twarz z Sunteilem. Ja, albo mój bezpośredni następca. A stawką rozmów będą przyszłe losy ludu Romów. Ale jeśli domyślił się, co zamierzałem, po co przysyłałby tu Cho- riana i ostrzegał mnie? Gdzieś tu krył się jakiś podstęp. - Nie rozumiem czegoś - powiedziałem. - Lord Sunteil przysy- ła młodego Roma, aby zorientował się, czy stary król Romów ma zamiar sprawiać kłopoty? Jakiż to ma sens? Czy on naprawdę wie- rzy, że będziesz mnie dla niego szpiegował? To zbyt proste. - Lord Sunteil jest subtelnym graczem. I przebiegłym. - Zgadza się. Tak słyszałem. - Może więc sądzi, że powiesz mi rzeczy, jakich nie powiedziałbyś żadnemu gajo? I może naprawdę wierzy, że w takim wypadku bym mu je przekazał? - A przekazałbyś? Chorian spojrzał na mnie z przerażeniem w oczach. - Jestem lojalny wobec Sunteila, i on o tym wie. Ale nigdy nie przekazałbym mu sekretów króla Romów! Nigdy! Przenigdy! - Nawet gdyby takie było moje życzenie? -Nie rozumiem! - Słuchaj - powiedziałem. - Sunteil myli się co do moich zamia- rów. I lepiej by było, gdyby nie tkwił w swoich błędnych przekona- niach. Chcę, żebyś powiedział mu prawdę o mojej abdykacji. Nie uwa- żaj tego za zdradzanie moich sekretów. Bierzesz za tę robotę pieniądze od Imperium, prawda? Daj więc Imperium to, za co ci płaci. Jedź i po- wiadom lorda Sunteila, że nie musi się martwić moim ewentualnym powrotem i związanymi z tym kłopotami. Ja straciłem zainteresowanie władzą. Mam jej od dawna dość. Boże, że też mogłem wymówić takie słowa! Ale wtedy naprawdę wierzyłem w każde z nich. To jest podstawowa zasada umiejętnego kłamania: musisz sam święcie wierzyć w ten kit, który wstawiasz in- nym. Wtedy, w tamtej chwili, byłem tak samo pewien, że mam dosyć roli króla, jak byłem pewien, że mam między nogami dwa jaja. Pew- nie takie przekonanie (co do królowania, a nie jaj) pozostało we mnie jeszcze przez kolejne pięć minut tylko, ale wtedy, gdy to mówiłem, wierzyłem w to z całego serca. Chorian stał tam i słuchał z szeroko rozdziawioną buzią, jakby naprawdę kupował każdą sylabę tego nonsensu, który właśnie wy- głaszałem. A ja zapalałem się dalej. - Chłopcze, mam już po dziurki w nosie tego wszystkiego. I je- stem tym wykończony. Władza po prostu mnie wypaliła. Nadszedł czas, bym odszedł na dobre. Chcę dożyć tu swoich dni. Gdyby lord Sunteil wiedział, jakie tu są ryby, sam by to zrozumiał. Niezłe zakończenie, pomyślałem z zadowoleniem. Tyle że Chorian był bardziej skomplikowanym przypadkiem niż mi się wydawało. -Oczywiście, przekażą to lordowi Sunteilowi -powiedział słod- kim głosem, kiedy skończyłem. - Czy twojemu kuzynowi Damianowi mam przekazać to samo? Mówił to niewinnym tonem dobrze wychowanego młodego czło- wieka, który chce jak najlepiej wywiązać się z powierzonej mu mi- sji. - Że nie masz zamiaru powrócić do Imperium? Chociaż między Romami panuje wielkie zamieszanie, którego powodem jest brak władcy? Mimo że ty właśnie możesz zakończyć cały ten kryzys? 4 To było zupełnie nieoczekiwane. Zaskoczony, uderzyłem w przy- ciski tak silnie, że sieć obróciła się otworem do dołu w momen- cie, gdy piękna czerwona ryba przyprawowa właśnie zaczęła się do niej zbliżać. No tak, powinienem był wiedzieć, że nic nie jest tak proste, jak wygląda z początku. Dla kogo właściwie ten dzieciak pracował? - Damiano? - wykrztusiłem wreszcie. - A co on ma z tym wspól- nego? Gdzie rozmawiałeś z moim kuzynem Damianem? -Na Marajo, w Mieście Siedmiu Piramid. Powiedziałem mu, że lord Sunteil wysłał mnie do ciebie, a on rzekł mi: „tak idź, i znajdź króla, i powiedz mu, że tron czeka na niego". Moje serce zaczęło bić w paskudnym, przyspieszonym rytmie. Spokojnie, spokojnie... Smutno mi było, gdy takie sygnały alarmowe przeszywały moje stare ciało. Ale trwały one zaledwie mgnienie oka. Natychmiast zapa- nowałem nad przepływem adrenaliny. Bądź co bądź mądrość polega głównie na tym, że się panuje nad pracą gruczołów dokrewnych. - Tron nigdy nie był mój - odparłem. - A ja nigdy nie byłem żadnym królem. Chorian jednak miał na ten temat swoje zdanie. - Byłeś Rom baro - stwierdził krótko. - Wielkim Cyganem. Tym, Który Włada. - Nigdy nim nie byłem. Przecież wszyscy to wiedzą. Moje ręce lekko drżały. Nie chciałem, by Chorian to dostrzegł, aby więc odwrócić jego uwagę, wskazałem ręką przed siebie. - Spójrz tam! Widzisz tę rybę węszącą koło sieci? Ta była turkusowa i najwyraźniej nie tak mądra, jak poprzednia. Skierowałem na nią całą swą uwagę. To niezły sposób, by obejść niewygodny temat i zdobyć czas na przemyślenie sprawy. Wyobrażałem już sobie wspaniały smak ryby przyprawowej, tę mieszankę rozmarynu, kurkumy, kminku, złotego pieprzu. Zmusi- łem sieć, by zatańczyła. Kilka ruchów w stronę ryby i kilka z powro- tem; sieć kusiła, a ja błagałem rybę, by dała się pochwycić. Długi pysk ofiary to zbliżał się, to oddalał, gdy ryba zygzakowała wokół pułapki. Z nieprawdopodobną zwinnością jej ciało przecinało krysta- liczną głębię i rozrywało cienką warstwę lodu. Chodź, moja piękna! Wpłyń do sieci! - O jakim to kryzysie wspominałeś? - zapytałem ostrożnie. - O braku króla. Statki odkrywców lecą naprzód, my nie mamy żadnego planu. Powstają spory, i nie ma komu ich rozstrzygnąć. Spojrzałem znów na moją rybę, jakbym chciał ją zwabić samą potęgą woli. - Z takimi kłopotami można chyba poradzić sobie bez króla? -1 radzili sobie... przez pięć lat. Ale teraz sprawy się komplikują. Damiano kazał ci powiedzieć, że wielcy spośród Romów chcą wybrać nowego króla. Nie będą już czekać dłużej, nawet ci spośród nich, któ- rzy nigdy nie wierzyli w twoją abdykację. Jeśli naprawdę nie chcesz wrócić, wiedz, że są gotowi wybrać kogoś na twoje miejsce. A więc to tak! To właśnie miał być ten haczyk, na który chciał mnie złapać... tych kilka cichych zdań. Wyglądało na to, że nie tylko Sunteil przej- rzał moją grę. Kuzyni z Królestwa Romów wyszli naprzeciw moje- mu blefowi ze swoim własnym. To właśnie była ta prawdziwa wia- domość, którą miał przekazać Chorian. Sunteil być może mu płacił, ale tak naprawdę był on na służbie Damiana. A więc służył Romowi, czyli tak, jak być powinno. Sunteil chciał informacji. Damiano chciał mojego powrotu. I taką właśnie obrał drogę, by osiągnąć swój cel. Mimo to nie miałem najmniejszego zamiaru pochwycić przynęty. Nie mogłem. Jeszcze nie. - Więc potrzebują króla? No cóż, niech go zatem wybierają. - Ale ty jesteś królem! - Chyba dotąd miałeś zatkane uszy. Jak mogą wybrać kogokol- wiek na moje miejsce, jeśli to nigdy nie było moje miejsce. - Ale to nie tak! Nie możesz twierdzić, że nigdy nie byłeś kró- lem, skoro nim byłeś. Ty nim wciąż jesteś! Wyprowadziłem go z równowagi. Tak być powinno. O to wszak mi chodziło. Roześmiałem się. Niech sam spróbuje rozwiązać ten pro- blem, a ja wrócę do łowienia. Ostrożne, płynne ruchy... Podciągnąłem sieć pod samą powierzchnię lodowej tafli. Turku- sowa ryba przyprawowa skoczyła ku niej, szarpnęła się i skręciła cia- ło. Miałem ją! Uniosłem sieć nad lodowiec i wciąż unosiłem ją w górę, aż zawisła na wysokości dwudziestu metrów. Pomarańczowe słońce stało wysoko nad wschodnim horyzon- tem, a szkarłatny strumień jego światła płynął przez zamarznięty ląd jak rzeka płynnego złota. W promieniach tych wijąca się ryba zalśniła tysiącem odcieni, atakując moje oczy niemal całą szerokością świetl- nego spektrum. Potem wysłałem przez pierścienie sieci gwałtowne uderzenie energii i ofiara znieruchomiała. - Tak - powiedziałem. Przepełniała mnie duma. Nawet idiota może być królem i mógłbym podać tu wiele przykładów, ale umiejętność posługiwania się siecią wibracyjną to już całkiem inna historia. Takie łowienie wymaga bystrego oka i silnego ramienia. Wiele lat ćwiczy- łem tę sztukę i nie sądzę, by ktoś mnie w niej przewyższał. - Widziałeś? - entuzjazmowałem się. - Co za wyczucie czasu i koordynacja! To jest prawdziwa sztuka! Dzieciak gapił się na mnie z otwartymi ustami, ale jego umysł wciąż błąkał się po labiryntach polityki międzygwiezdnej. - Jesteś zaproszony na dzisiejszą wieczerzę - powiedział. - Przy- najmniej raz w życiu skosztujesz ryby przyprawowej. - Ale twój kuzyn Damiano... Wyszczerzyłem zęby w szerokim uśmiechu - Pieprzyć kuzyna Damiana, choćby królewskim berłem. Sam może być królem, jeśli bardzo chce. - Ależ, Jakubie, wedle prawa tron należy do ciebie. - Skąd ty bierzesz te idiotyczne zdania. - Westchnąłem. - Ni- gdy nie chciałem być królem. I powtarzam ci po raz chyba tysięczny: nigdy naprawdę nim nie byłem. Może byłem królem w ich głowach... ale to już przeszłość. Jeśli chcą króla, niech znajdą sobie kogoś inne- go. Ja mam zamiar pozostać tutaj i tutaj też umrzeć! Powiedziałem to z całym przekonaniem. I gotów byłbym przysiąc, że mówiłem szczerą prawdę. Pamiętam, gdy kiedyś z taką samą mocą przysięgałem wieczną wierność Esmeraldzie. I wtedy też wierzyłem w swoje słowa. - Tak będzie - powiedziałem raz jeszcze. - Już pożegnałem się z Imperium. Tu właśnie umrę! -Jakubie, nie! Widziałem szok w jego oczach. To było coś więcej niż tylko miłość i szacunek dla mnie. Zupełnie chyba namieszałem mu w gło- wie tym niejasnym oświadczeniem i gadką o dożyciu moich dni na Mulano. Był młody, nie miał szans, by przejrzeć moje zwody i prze- nośnie. A teraz, kiedy wspomniałem o śmierci, zachował się tak, jak- by oznaczało to zarazem grożącąjemu samemu nieuniknioną zagła- dę. Gdybym ja okazał się śmiertelny, także on podlegałby prawu śmierci. Toteż chwycił moje ramię i wrzasnął z tym głupim, romantycznym zapałem właściwym jedynie młodości: - Nie wolno ci mówić w ten sposób! Ty nie umrzesz, nie mo- żesz! Nigdy!!! Wzruszyłem ramionami. - Wszystko może się zdarzyć. A jeśli nawet kiedyś byłem królem, to już nie jestem, jasne? - Ale sukcesja... - Pieprzyć sukcesję. Sukcesja mnie nie obchodzi. Nie dbam o nią bardziej niż o kawał oślej skóry. Dlatego właśnie siedzę tutaj, a nie gdziekolwiek indziej. I dlatego mam zamiar... Chorian jęknął, a jego oczy rozszerzyły się gwałtownie. Wydał z siebie dziwny bełkoczący odgłos. Nie sądziłem, by ta sieć kłamstw, w którą go chwyciłem, spowo- dowała aż taki wstrząs. I miałem rację. Chorian wciąż coś bełkotał, aż wreszcie zdołał unieść trzęsącą się rękę i wskazał jakiś punkt za moimi plecami. Odwróciłem się i zrozumiałem, co go tak przeraziło. Zobaczyłem trzy węże śnieżne. Przepiękne służki Śmierci, wspaniałe wstęgi szmaragdowej ziele- ni ozdobionej rubinowymi, szafirowymi i złotymi wzorami. Dla niego to musiał być przerażający widok, mimo że te nie były wielkie. Mierzy- ły zaledwie z osiem, dziesięć metrów. Każdy z nich zostawiał na śnie- gu wyraźny kręty szlak, gdy wijąc się podążały ku miejscu, w którym staliśmy. Ich oczy były utkwione w mojej rybie przyprawowej. I tam miały się spotkać, choć zbliżały się ku niej z trzech różnych kierunków. - O nie, nie, bracia - mruknąłem. Nagle w rękach Choriana znalazł się miotacz. Zaczął gorączko- wo ustawiać rozrzut. Żyła na jego czole, wyraźnie teraz widoczna, miała niemal szerokość kciuka. Znów wielki gest. Westchnąłem. Wielką trzeba mieć cierpliwość do młodych ludzi. - Nie - powiedziałem, nakazując gestem, by schował broń. - To tylko padlinożercy. Nie zrobią nam krzywdy, a zatem wyrządzenie krzywdy im byłoby zbrodnią przeciwko boskiemu prawu. Jednak nie mam też zamiaru podarować im mojej ryby. Wyszedłem im naprzeciw. Przez moment wiły się nieco gwał- towniej , a potem zastygły na lodzie nieruchomo, jak wybatożone psy. Ciepło i pulsowanie energii życiowej zawsze je przeraża. Mogłem za- bić jej dotknięciem... tak wiele jest we mnie żaru. - Przykro mi, bracia - powiedziałem łagodnie. - Ryba jest moja, nie wasza, i powinniście to zrozumieć. Ciężko pracowałem, żeby ją zdobyć. Poruszyły się nieznacznie. Wyglądały na zasmucone i rozczaro- wane. Ich smutek ranił moje serce. - Coś wam powiem. Pozwólcie dzisiaj królowi nacieszyć się kró- lewską ucztą. To, co z niej zostanie, będzie wasze. Dobrze? Najwyraźniej nie było dobrze. Ale niewiele mogły zrobić. Spo- glądały na rybę, na mnie, i znów na rybę. Wydawały żałosne dźwię- ki. Moja dusza płakała wraz z nimi. To była ciężka pora roku. Ale byłem nieubłagany, więc po chwili odwróciły się do mnie ogonami i odpełzły. Chorian znów patrzył na mnie z tym podziwem w oczach. - One nie są groźne - wyjaśniłem. - Duże, ale słodkie jak małe kotki i nawet w połowie nie tak agresywne. Jedzą wyłącznie padlinę. Wiesz, że padlinożercy są święci, prawda? To oni zamykają krąg życia. Ale on już zapomniał o śnieżnych wężach. Inne z moich słów przyciągnęły jego uwagę. - Wciąż mi tłumaczyłeś, że nigdy nie byłeś królem. Ale przed chwilą mówiłeś o sobie jak o królu. Król będzie cieszyć się dzisiaj królewska ucztą - tak powiedziałeś. Nie rozumiem tego. Jesteś więc królem, czy nie? - Nie jestem królem - odparłem. - Ale jest we mnie królewska godność. Patrzył na mnie zagubiony. - Ale mówiłeś o sobie jak o królu, sam słyszałem. - Figura retoryczna. -Co? Naprawdę był zagubiony. - Mam w sobie królewską godność, więc mogę nazywać się kró- lem, jeśli mam taką ochotę. Mogę też mówić, że byłem królem, albo mówić, że nim nie byłem, jeśli mam taką ochotę. Bo królewska god- ność pozostaje w człowieku na zawsze. Jeśli raz wziąłeś na siebie ten ciężar i nauczyłeś się stać w tym jarzmie, moc nigdy cię nie opuszcza, nawet jeśli ciężar został zdjęty z twoich ramion. Przewiesiłem sobie przez plecy rybę przyprawową. Ważyła chyba z pięćdziesiąt kilo, ale nie ugiąłem się. - Więc dzisiaj będziesz wieczerzał z królem, chłopcze, a to, czym cię podejmę, będzie godne królewskiego stołu. Za dzień lub dwa zaś odjedziesz tam, skąd tu przybyłeś. I powiesz im wszystkim, że Jakub naprawdę jest zmęczony władzą, że Jakub naprawdę abdykował. Ostatecznie. Nieodwołalnie. Powiedz to Sunteilowi. Powiedz to Damianowi. Powiedz to nawet samemu Imperatorowi. Błędem było- by wątpić w moje słowa. Usłyszałem w oddali śmiech. Wiedziałem, nawet nie patrząc w tamtym kierunku, że śmiał się ze mnie duch. Mulano jest miejscem pobytu wielu duchów. Występują tu miejscowe duchy i duchy na- wiedzające tylko to miejsce. I są to dwa zupełnie różne rodzaje du- chów. Miejscowe duchy to formy życia, które nigdy nie były mate- rialne. Ich liczba idzie w miliardy, wydają się wszechobecne. Świecą w powietrzu jak małe latarnie. Są przyjazne, ale nie komunikująsię z tobą. To ich obecności Mulano zawdzięcza swą nazwę. Mulo - duch - ładne romskie słowo. Mulano - miejsce duchów. To właśnie Romowie nadali nazwę tej planecie, a wybrali ją ze względu na obec- ność tych wszystkich duchów. Ale odkąd ja przybyłem na Mulano, odwiedza ten świat także spora liczba innych duchów: moich kuzynów dryfujących na tę lo- dową planetę przez pustki czasu i przestrzeni, aby dotrzymać mi to- warzystwa; Polarka, Walerian, czasem Thivt, który także jest moim kuzynem, chociaż nie jest Romem, i wielu wielu innych. Nie musicie jeszcze wiedzieć, kim oni są. Starzy przyjaciele wpadający w odwie- dziny - na razie tyle wystarczy. Dziesiątki razy, każdego dnia, słyszę trzaski zjonizowanego po- wietrza, dostrzegam błyski ich aury, i czasem łapię odległe echo ich chichotu... i wiem od razu, że ktoś bardzo mi bliski i drogi przeby- wa w pobliżu. Teraz też czuję ich obecność. Śmieją się. To muszą być oni. Miejscowe duchy nie potrafią się śmiać. Wiem dokładnie, dlaczego się śmieją. -1 niech żaden z was też nie wątpi w moje słowa - rzuciłem do nich. 5 Zawiesiłem rybę w sferze grawitacyjnej, gdzie sos krąży wokół, i równo, z każdej strony, nawilża mięso. Niektóre duchy Mulano przyciągnięte zakłóceniami pola elektromagnetycznego powodowa- nymi przez proces gotowania, także zaczęły krążyć w pobliżu, by zo- baczyć, czy i dla nich nie znajdzie się jakieś pożywienie. Och, nie cho- dziło im o rybę, raczej o jej zapach i ciepło, które rozchodziły się w po- wietrzu. Można je przecież zamienić w energię o bardzo szerokim spektrum. Wystarczało im więc samo gotowanie. Wy może nie byliby- ście w stanie tego odczuć, ale spytajcie jakiegoś ducha z Mulano... W czasie, gdy ryba spokojnie się gotowała, na zachodni hory- zont wypełzło żółte słońce. Zaczynał się Podwójny Dzień. Zwykłe aury Podwójnego Poranka rozmigotały się ponad szczytami gór i du- chy natychmiast straciły zainteresowanie moją rybą. Na zewnątrz miały znacznie więcej energii, którą mogły chłonąć. Chorian zastygł, zdumiony niezwykłymi efektami świetlnymi. - Co się dzieje? - spytał niepewnie. - To samo, co każdego dnia o tej mniej więcej porze. Wyjdź i podziwiaj. - Nie potrzebujesz pomocy? - Wyjdź i podziwiaj - powtórzyłem. - Nie zobaczysz czegoś takiego na żadnym z pozostałych światów Imperium. Wyszedł. I dobrze. Kocham gotować równie mocno jak nienawidzę mieć przy tym publiczności. Przy innych czynnościach i owszem, ale nie kiedy próbuję przyrządzić posiłek. Gotowanie, podobnie jak seks, wymaga prywatności. Kręciłem się pośpiesznie po lodowym igloo, wyjmując rzeczy potrzebne do przygotowania wieczerzy: flaszka schłodzonego wina z Marajo, kiście pięknych ciemnych winogron z Iriarte, ostrygi z Galgali. Sięgałem po nie do różnych podprzestrzen- nych kieszeni, gdzie zwykłem przechowywać takie rzeczy. Kiedy wreszcie wszystko było gotowe, wychyliłem głowę z igloo, by zawołać chłopca. Jaskrawe wstęgi mgły unosiły się jak rozwiewa- ne wiatrem olbrzymie sztandary nad szerokimi polami lodowymi i mi- gotały milionami subtelnych odcieni: akwamaryna, szmaragd, jadeit, rubin, szkarłat, ametyst, kobalt, purpura, złoto... Świetlne promienie uderzyły gwałtownie w moje ciało i poczu- łem się tak, jakby porwał mnie bystry prąd pędzący z przeszłości. Opadł na mnie jak lawina i pociągnął za sobą. Odkąd przybyłem na Mulano, nie nawiedzałem nikogo. Nie dlate- go wcale, że czułem się za stary albo straciłem zainteresowanie świa- tem, po prostu teraz wydawało mi się istotniejsze, by mocno zakotwi- czyć się w teraźniejszości, a nie żeglować przez zamierzchłe epoki. Ale nie znaczyło to, że zamierzchłe epoki nie zechcą żeglować po- przez mnie. Od przeszłości nie można uciec. Albo ty ją nawiedzasz, albo ona nawiedza ciebie. I w tym właśnie momencie, w jaskrawej kaskadzie światła, ściany czasu rozstąpiły się przede mną i miliony wczorajszych dni wciągnęły mnie w swój karmazynowy wir. - Jakubie, co ci jest? - słyszałem odległy głos chłopca. - Jaku- bie? Jakubie? W całkowitej ciszy błękitna perła starej Ziemi pojawiła się na- gle w pustej przestrzeni nieba, między dwoma słońcami, i zawisła w bezruchu. Była jedynym kojącym wzrok punktem na rozszalałym blaskiem horyzoncie, a gdy moje spojrzenie raz już na nią padło, nie mogłem oderwać od niej wzroku. W swej rzeczywistej postaci Ziemia z pewnością nie byłą najpiękniejszą planetą Wszechświata, ale teraz, gdy pojawiła się tak niespodziewanie z nicości, w swych starożyt- nych chłodnych błękitnych szatach, zdawała się piękniejsza ponad wszystko, i jej widok zachwycił mnie w niemożliwy do opisania sposób. - Jakubie, co tam widzisz? Jakubie? Oczywiście to nie była realna Ziemia, lecz po prostu jej duch. Myślicie, że tylko duchy ludzi wędrują przez continuuml Planety też mają swoje duchy. Jest między nimi taka różnica, że duchy ludzkie mogą odbywać swą drogę tylko w jednym kierunku - z teraźniej szó- ści w przeszłość, zaś duchy planet mogą wędrować w obie strony. Ziemia była realna tysiące lat temu, leżała o tysiące lat świetlnych stąd, ale teraz przybyła do mnie przez wieki i połowę Galaktyki. Przy- była do mnie i tylko do mnie. To był niezwykły dar. - Hej! - zawołałem. - Hej, Ziemio! Spójrz tutaj! To ja, Jakub! Tutaj stoję! To mnie przybyłaś tu odwiedzić! To było właśnie dotknięcie magii. Zupełnie zapomniałem o Choria- nie. Śmiałem się w głos i machałem ręką ku błękitnej planecie. I tak ska- kałem, i tańczyłem na lodowym polu, z uniesioną w pozdrowieniu dło- nią, i śpiewałem stare romskie pieśni o miłości do Ziemi, wydzierając się całą mocą płuc, z odchyloną do tyłu głową. Może was dziwić, dlaczego niby miałbym w ogóle przejmować sięZiemią. Nie urodziłem się tam, nie przeżyłem tam ani jednej chwili i tak naprawdę w realnej rzeczywistości nigdy nawet nie widziałem tego miejsca. Jak zresztą mogłem? Ziemia przeminęła długo, długo przed dniem moich narodzin. Owszem nawiedzałem ją wiele razy, ale nigdy nie mogłem być na niej cieleśnie. Mimo to kochałem ją w pewien szczególny sposób. Jednak Ziemia była naszą drugą matką i nigdy nie należy o tym zapominać. Była srogą matką, ale to on nas ukształtowała. Gwiazda Romów dała nam życie, ale Ziemia nas ukształtowała, to ona była kuźnią, w której wykuły się nasze charaktery. Dla nas Ziemia okaza- ła się nędznym miejscem wygnania, i może powinniśmy ją za to znie- nawidzić, ale jak mogliśmy znienawidzić miejsce, które uczyniło nas silnymi? To na Ziemi nauczyliśmy się żyć tak jak żyjemy teraz, gdy wędrujemy między gwiazdami. Więc tańczyłem i śpiewałem dla niej, i krzyczałem jej o swojej miłości, o miłości do tego widmowego, błękitnego świata, od którego dzieliły mnie wieki, a który teraz wi- siał nad moją głową, między dwoma obcymi słońcami. - Tutaj jestem! - wrzeszczałem. - Ja, Jakub! Pamiętasz mnie? - Widzisz Ziemię? - wyszeptał Chorian. Prawie go nie dostrze- gałem, tak zdawał się odległy, ale widziałem jego oczy. Świeciły nie- zwykłym blaskiem. - Gdzie ona jest? Jakubie, pokaż mija! Zaprawdę widziałem Ziemię i widziałem też o wiele więcej. Wspomnienia przepływały przez moje ciało i umysł. Znów byłem młodym niewolnikiem, walczącym o życie w gorą- cym, żywym morzu Megalo Kastro, i przez pulsowanie bólu w mo- ich nagich nogach i brzuchu czułem puls całej planety. A potem sta- łem za sterami własnego statku i czułem, jak energia kosmicznej pust- ki płynie przeze mnie, jak ją absorbuję, skupiam w sobie, a potem wypycham, i jak prowadzę ten wielki statek przez lata świetlne. A po- tem byłem na królewskiej radzie w Wielkim Krisie Galgali, wielkim holu sprawiedliwości, gdzie decydowano o przeznaczeniu, i patrzyłem na dziewięciu uroczystych Krisatorów Romów - sędziów, którzy dzier- żyli losy świata w swych rękach. I oni to ofiarowali mi tron, jako że Cesaro o Nano, który był królem, zmarł... a ja im odmawiałem. A po- tem znów jeden za drugim czynili nade mną znak królewskiej wła- dzy, dopóki nie ugiąłem się pod naciskiem ich po dziewięciokroć potężnej mocy, która była wyrazem woli całego mego ludu od po- czątku jego istnienia, dopóki nie pochyliłem głowy i nie ukląkłem przed nimi... a potem oni uklękli przede mną i byłem królem. Tak jak przepowiedziała to stara kobieta, ta pomarszczona i posiwiała phuri dai, która nawiedziła mnie ze swymi magicznymi słowy w cza- sach, gdy ledwo wypełzłem z kołyski. A potem doszły do mnie kolejne wizje. Stałem na brzegu naj- spokojniejszego z oceanów Xamur, która moim zdaniem jest naj- piękniejszą z dziewięciu królewskich planet. Ale to musiało być wcześniej, zanim zostałem królem, bo mój syn Szandor, pierwo- rodny i najbardziej kochany, stał u mego boku, a w chwili, którą teraz widziałem, był jeszcze małym chłopcem. W oczach Szando- ra lśnił bunt. Zrobił coś zakazanego, rozmawiałem z nim o tym, ale znów przywiedli go do mnie i powiedzieli, że zrobił to samo po raz drugi. Uderzyłem go i wierzch mojej dłoni zostawił ślad na jego policzku, a on wciąż patrzył na mnie hardym spojrzeniem, więc uderzyłem go ponownie. Mógł mieć wtedy osiem, dziewięć, może dziesięć lat... Kochałem go strasznie, Bóg tylko wie jak strasznie... I uniosłem rękę, by uderzyć go po raz trzeci... - Starczy - powiedział ktoś. - Nie, jeszcze nie - odparłem. - To tylko dziecko, Jakubie - mówili. A ja odparłem im, bijąc go po raz trzeci: - Muszę nauczyć go dwóch rzeczy: aby przestrzegał praw i aby nie czuł strachu. Toteż biję go, by nie rządziło nim bezprawie i biję go, by nie był tchórzem. I widziałem gniew, i miłość w oczach Szandora. Były to te same uczucia, które ja wtedy żywiłem dla niego. Więc uderzyłem go raz jeszcze i krew popłynęła z jego wargi. Krew miała taki sam kolor jak ciepłe morze okalające wybrzeża Nabomba Zom. Tam stał pałac Loiza la Vakako, który był dla mnie czymś więcej niż ojciec, choć nigdy nie podniósł na mnie ręki. Teraz właśnie koło niego stałem, na czerwonym wybrzeżu, pod palącymi płomieniami potężnego, błękitnego słońca Nabomba Zom, i Loiz la Vakako powiedział mi: - Wiesz Jakubie, każdemu z Romów dane są dwa życia. Pierw- sze, które możesz przeżyć jak sobie życzysz i zrobić w nim tyle błę- dów, ile tylko ci się spodoba, i drugie, w którym musisz odpokuto- wać za błędy pierwszego życia. A ja roześmiałem się wtedy i odrzekłem: - Postaram się o tym pamiętać, ojcze, gdy wkroczę w swoje dru- gie życie, A twarz Loiza la Vakako pociemniała i stała się naraz uroczysta i poważna. - Jakubie, to jest twoje drugie życie. Działo się to na krótko przed tym, jak zostałem porwany z Na- bomba Zom i sprzedany w niewolę po raz drugi, aby drążyć, jak nędz- ny płaz, przerażające podziemne tunele Alta Hannalanna. To wła- śnie na Alta Hannalanna poczułem po raz pierwszy uderzenie senso- rycznego bicza, uderzenie, które choć trwało ledwie mgnienie oka, szarpnęło całym moim mózgiem i wszystkimi ośrodkami bólu. Led- wie przeżyłem ten wstrząs. I przez latające mi przed oczami krwawe i żółte plamy dojrzałem, jak nadzorca ponownie unosi rękę z biczem. Rzuciłem się na niego i wyrwałem mu bicz, a potem powiedziałem: - Teraz krew wypłynie z twojej duszy. Bo wiele jest rodzajów krwi, a ja widziałem je wszystkie. Nie było końca tym wizjom. Przeszły przed moimi oczami wszystkie żony, jakie kiedykolwiek miałem, te które kochałem i te, do których nic nie czułem: Esmeralda i Mimi, Isabella i Micaela i inne, o których dawno już zdążyłem zapo- mnieć; a także te, które nigdy nie były moimi żonami, ale których zawsze pragnąłem. I znowu trzymałem w ramionach Malilini -moją pierwszą prawdziwą miłość, którą utraciłem. I Monę Elenę -moją za- kazaną kobietę gaje, i złotowłosą, wyuzdaną Syluisę... Przyszli do mnie też przyjaciele i ściskałem ich dłonie: Polarka, Walerian, Biznaga... Setki jeszcze odległy widoków tańczyły w mojej głowie - pla- nety otoczone pierścieniami, planety o wielu słońcach, i światy po- zbawione choćbyjednego. Mój Boże, cóż to była za wizja! Opadły mnie wspomnienia ze stu siedemdziesięciu dwóch lat ży- cia, i wszystkie naraz przeszywały mi głowę. Jako dobry Rom byłem wszędzie i widziałem wszystko, i wszystko to we mnie żyje, i wciąż się we mnie dzieje, bo takie słowa jak „przeszłość", „teraźniejszość" czy „przyszłość" to zwykłe bzdury gaje. Wszystko co jest, jest teraz. Teraz patrzę na blask słońc nad Mulano i teraz wędruję kwieci- stymi łąkami Gwiazdy Romów; teraz stoję na placu Tysiąca Kolumn na Atlantydzie i teraz zbliżam się do tronu Piętnastego Imperatora; teraz ostrzę miecze francuskich rycerzy, którzy o poranku odbiją Jero- zolimę z rąk Saracenów, i teraz przewodniczę królewskiej radzie Ro- mów na złotej Galgali, a u mego boku stoi Bibi Savina -phuri dai; teraz też stoję o boku ojca w mieście Vietorion, a on pokazuje mi czer- woną gwiazdę na niebie. Czasem koło mnie moja Syluisa, czasem ktoś inny, a czasem je- stem sam. Widzę kryształowe świątynie i mosty, które wypełniają przestrzeń przede mną... Wizj e się nie kończą. Tłoczą się wokół mnie tysiące dusz - dusz Romów i dusz gaje, a także dusz istot, które nie są ludźmi... ale to wszystko są cienie mojej duszy. Nieskończona jest liczba światów i ja jestem na każdym z nich. Czołgam się w błocie i lecę między gwiazdami. I rozlega się głośny śmiech, który wypełnia sobą wszystkie światy i zagłusza jakiekolwiek inne doznania. To mój śmiech. Stoję może o sto kroków od igloo, a wokół mnie, jak rój wście- kłych owadów, krążą hordy duchów Mulano. Musiałem wydzielić wystarczająco wiele energii, by starczyła im na miesiąc. Chorian ostrożnie wynurzył się spomiędzy nich i zbliżył swą twarz do mojej. - Jakubie? Słyszysz mnie? - A jak myślisz? Oczywiście, że cię słyszę, chłopcze. - Nie wiedziałem, co się z tobą dzieje. Myślałem, że może na- wiedzasz kogoś. Potrząsnąłem głową. -Nie, chłopcze. To mnie nawiedzono. A to nie to samo. - Nie rozu... -Nie musisz. Wieczerza jest gotowa. Chodźmy do środka i spo- żyjmyją. 6 Chłopak został jeszcze ze mną jakieś cztery dni, i cały czas mu- siałem znosić ten jego podziw i szacunek. To spojrzenie pełne adoracji, ten ściszony ton głosu, to narzucanie się z pomocą przy każdej najprostszej czynności, jaką chciałem wykonać. Czasem mia- łem ochotę kopnąć go w tyłek, żeby przywrócić mu nieco zdrowego rozsądku. Ale mimo to muszę przyznać, że łaskotało to moją próżność. Tak nie odnosił się do mnie nikt, nawet w czasach, gdy napraw- dę byłem królem. Chłopak czcił mnie tak, jakbym był jakimś wymu- skanym, napuszonym lordem Imperium, jakimś bladym dekadenc- kim księciem gąjo, a nie prawdziwym Romem. No, ostatecznie był bardzo młody. I chociaż należał do Romów, przekonałem się, że większą część swego życia spędził w dworskich kręgach Imperium, a nie wśród własnego ludu. Więc może uważał, że tak właśnie powinien się zachowywać w obecności Króla Cyganów. A może - nie daj to Bóg. - Imperium ostatnimi czasy jest tak przeżarte korupcją, nepotyzmem i karierowiczostwem, że każdy te- raz płaszczy się i liże stopy tym, którzy stoją wyżej od niego w hie- rarchii władzy. Król Cyganów! Na początku cały ten pomysł nie był niczym więcej jak tylko kolejnym nonsensem gaje. W dawnych latach na Ziemi nigdy nie istniał ktoś taki jak Król Wszystkich Cyganów. To był tylko mit. Wymysł Romów, aby my- dlić oczy gaje, albo może wymysł samych gaje, którzy chcieli sobie mydlić oczy, bo często tak właśnie robią. Mieliśmy królów - zgo- da - całe ich mnóstwo; w każdym szczepie, każdej Kompanii, każ- dej wędrującej grupie. Musiał być przecież ktoś w rodzaju przywód- cy, ktoś inteligentny, silny, z wyczuciem sprawiedliwości, ktoś, kto miał autorytet w grupie, i potrafił skupić ją wokół siebie, by mogła stawiać czoło przeciwnościom losu, zwłaszcza że wędrowaliśmy przez wrogie kraje z ich dziwnymi prawami. Ale Król? Jeden potęż- ny Król Cyganów, który sprawowałby władzę nad milionami wędru- jących Romów, rozproszonych po wszystkich zakątkach Ziemi? Taki ktoś nigdy nie istniał. Byliśmy wtedy biednymi ludźmi. Śmieciami Ziemi, brudnymi, nie- chlujnymi włóczęgami, którym nikt nie ufał, a ponieważ gaje nie ufali nam i obawiali się nas, zawsze nas zaczepiali, przyglądali się nam uważnie i zadawali mnóstwo głupich pytań. To był ich sposób, aby dopasować nas jakoś do schematów swego własnego nudnego życia. Kiedy przybywaliśmy w nowe miej- sce, musieliśmy starać się o pozwolenia na osiedlenie, jakieś doku- menty potwierdzające obywatelstwo, paszporty i inne bzdurne pa- piery. Nie mieliśmy żadnego szacunku dla tych wszystkich żądań, bo niby dlaczego miałoby nas obowiązywać prawo gaje, skoro mieliśmy swoje, dużo lepsze? Ale jednak Ziemia stanowiła ich terytorium, ich było wielu, a my nieliczni, oni byli bogaci, a my biedni, oni mieli władzę, a my nie mie- liśmy nic; więc musieliśmy grać w te ich głupie gry i odpowiadać na ich równie głupie pytania. Mówiliśmy im po prostu to, co chcieli usłyszeć, bo był to naj- prostszy i najbardziej skuteczny sposób radzenia sobie z tymi ich wszystkimi idiotyzmami. A gdy jeden z naszych taborów przybywał do ich miasta, chcieli przede wszystkim wiedzieć, czy jest wśród nas jakiś przywódca, ktoś z odpowiednim autorytetem, który mógłby nas kontrolować i po- wstrzymać przed szerzeniem chaosu w mieście. Jeśliby ktoś taki ist- niał, mieliby kogoś, z kim mogliby rozmawiać i tym samym kontrolo- wać nas... tak to sobie przynajmniej wyobrażali. - Kto tu rządzi? - pytali. - No, nasz król oczywiście - odpowiadaliśmy (albo książę, hra- bia, markiz, jaki tam tytuł najbardziej im pasował). - To ten mężczy- zna tam. I król (książę, hrabia, markiz) występował o krok i mówił im, w ich własnym języku wszystko, co chcieli usłyszeć. Zazwyczaj nie był on wcale prawdziwym wodzem szczepu. Praw- dziwy wódz trzymał się raczej z tyłu, aby gaje nie mogli go wziąć jako zakładnika albo zaszkodzić mu w inny sposób, cokolwiek tam mieli zamiar z nami zrobić. Zamiast tego wysyłaliśmy kogoś, kto wyglądał na króla: wysokiego, barczystego Roma z błyszczącymi oczami i długimi wąsami, który mógł być nikim w szczepie, ale za to dobrze wypadał rozkazując nam donośnym głosem i grając rolę bar- dzo ważnego człowieka. On właśnie mówił gaje wszystko, co chcieli usłyszeć. - Tak - mówił -jesteśmy dobrymi, praworządnymi chrześcijana- mi i nie będziemy wam sprawiać żadnych kłopotów. Zostaniemy tu tylko na chwilę, naprawimy wasze garnki, naostrzymy wasze noże, i odjedziemy w dalszą drogę. I tak rozchodziły się wieści, że kiedy Cyganie przyjeżdżają do twojego miasta, najlepszym sposobem radzenia sobie z nimi jest porozmawiać z królem szczepu; bo każdy szczep ma swojego króla. Inaczej można równie dobrze rozmawiać z wiatrem, falami, i pia- skiem na plaży. Oczywiście wcześniej czy później musiało paść py- tanie, czy istnieje król królów, władca wszystkich szczepów. Tak, tak, mamy wielkiego króla - mówiliśmy im. Dlaczego nie? Skoro sprawiało im to przyjemność, a oni chcieli wierzyć w takie bzdu- ry: że jesteśmy jednym narodem rozproszonym świecie, że mamy swo- jego króla tak jak oni mają swojego, i że jego słowo jest prawem dla wszystkich naszych szczepów. Bardzo ich podniecały i trwożyły róż- ne nasze tajemnice. Bo też byliśmy obcy, dziwni i tajemniczy. Mieli- śmy swoje własne zwyczaje, swój język; przychodziliśmy i odchodzi- liśmy nocą, przepowiadaliśmy przyszłość, byliśmy kieszonkowcami, kradliśmy kurczaki i, jeśli tylko mieliśmy okazję, porywaliśmy też małe dzieci i wychowywaliśmy je na Cyganów. No i mieliśmy króla, który kierował nami w tej sekretnej wojnie, jaką wiedliśmy przeciwko całej cywilizowanej ludzkości. Wierzyli we wszystkie te brednie. Mieli silną potrzebę, aby w to wierzyć. Powiedz gajo jakąś głupotę, a on będzie ją przerabiał, upiększał, powtarzał, aż stanie się ona dla niego naj- prawdziwszą z prawd. Kiedy gdzieś w jakimś miejscu pięć czy sześć szczepów scho- dziło się razem na festiwal, gaje wyobrażali sobie zaraz, że to jest konwokacja, że wybieramy nowego króla. Czy to właśnie robicie? Czy wybieracie nowego króla? A my robiliśmy bardzo poważne miny - tak, tak, nasz stary król umarł, a my wybieramy najsilniejsze- go, najmądrzejszego i najlepszego z nas na jego następcę. Czasami nawet faktycznie przeprowadzaliśmy parodię elekcji, jeśli coś moż- na było na tym zyskać. A potem mówiliśmy gaje: oto nasz nowy król. Król Karbaro, król Mijloli, król Porado, jakiekolwiek tam miał imię. Oczywiście w języku Romów wszystkie te słowa były wulgar- ne, ale skąd gaje mieli to wiedzieć? Im bardziej sprośne słowo wy- myśliliśmy, tym lepsza była zabawa. I znajdowaliśmy jakiegoś przy- stojnego Roma, zazwyczaj z próżnią zamiast mózgu, nosiliśmy go na rękach jako króla Cyganów, a on uśmiechał się łaskawie i pozdra- wiał nas dłonią, zaś gaje byli pod wielkim wrażeniem. Płacili spore pieniądze, by być świadkami koronacji, płacili za robienie zdjęć, za przyglądanie się naszym tańcom i śpiewom w tradycyjnych stro- jach, a my krążyliśmy między nimi i opróżnialiśmy ich kieszenie. Nie dlatego, że byliśmy kryminalistami, ale po prostu chcieliśmy ukarać ich za głupotę. I gaje odchodzili potem wielce zadowoleni, bo widzieli korona- cię cygańskiego króla, a my także wyruszaliśmy w dalszą drogę, zapominając szybko o królu Karabaro. Inna sprawa, że gaje nie za- pominali i wierzyli wciąż, że wszyscy jesteśmy poddanymi tego po- tężnego władcy, którego słowo jest absolutnym prawem, i którego rozkazy krążą po całym świecie przewożone przez tajemniczych ku- rierów. W końcu jednak przestali w to wierzyć. To sią stało w dwudzie- stym albo dwudziestym pierwszym wieku, kiedy wszelkie informacje stały się dostępne za naciśnięciem guzika i byle dupa wołowa wy- obrażała sobie, że wie już wszystko o świecie. To jest nowoczesny świat - zapewniały się nawzajem z pełną powagą te wszystkie dupy wołowe, i byli bardzo dumni, że żyjąw tym nowoczesnym świecie. Nikt już nie był ignorantem, nikt nie miał uprzedzeń, i nikt też nie dawał się zwieść tanim łgarstwom. I jedną z rzeczy, którą wszyscy oni teraz wiedzieli, było to, że nigdy nie istniał żaden Król Cyganów, że cała ta rzecz była tylko oszustwem, jednym z niezliczonych kłamstw tych łajdaków Cyga- nów, wymyślonym po to, aby wprowadzać w błąd i wyciągać pienią- dze od prostych, łatwowiernych ludzi. Ci wielce nowocześni ludzie w wielce nowoczesnym świecie prze- stali wierzyć nie tylko w króla Cyganów, oni jak sądzę przestali wie- rzyć w istnienie Cyganów w ogóle. W tym ich nowoczesnym świecie nie było dla nas miejsca. Cyganie byli obdarci i brudni, Cyganie nie poddawali się kontroli, Cyganie tu nie pasowali. Zaczęli więc sądzić, że wyginęliśmy, że jesteśmy już tylko folklo- rem, ot tacy ludzie w kolorowych chustach. 0 tak! Kiedyś istnieli Cyganie, podobnie jak dżuma i publiczne egzekucje, i wojny religijne, ale to wszystko dawno już przeminęło. W końcu to jest nowoczesny świat. Cyganie osiedli w normalnych domach - prawili - pożenili się z normalnymi ludźmi i prowadzą nor- malne życie. Głosująi płacąpodatki, chodzą do kościoła i mówią wy- łącznie językiem kraju, w którym mieszkają. Dawni wędrujący Cyga- nie zostali połknięci przez nowoczesną cywilizację - mówili. - Szko- da, że zaginął ten stary folklor. 1 właśnie w tych czasach, kiedy staliśmy się niewidzialni dla społeczeństwa gaje, kiedy zdawało się, że zupełnie się w nich wto- piliśmy, że zniknęliśmy kompletnie z widoku, właśnie wtedy zrozu- mieliśmy, że nadszedł czas, by zorganizować się w coś w rodzaju narodu. Postanowiliśmy więc sformować cygański rząd - nie fantazję tym razem, lecz jak najbardziej realny rząd - no i wybrać prawdziwego króla Cyganów. Musieliśmy. Bycie niewidocznym ma swoje plusy, ale też i wiele minusów. Świat zmieniał się szybko. W tych latach gaje zaczęli po raz pierw- szy opuszczać swą małą Ziemię i osiedlać się na najbliższych plane- tach. Wiedzieliśmy, że nie minie wiele czasu i zaczną podróżować między gwiazdami. Jeśli nadal będziemy się ukrywać, zostaniemy z ty- łu. Musieliśmy więc porzucić nasz kamuflaż. W tym upatrywaliśmy jedyną nadzieję na powrót do domu. Bo Ziemia nie była naszym prawdziwym domem, chociaż nigdy nie odważyliśmy się powiedzieć tego gaje. Nasz prawdziwy dom był daleko stąd, i marzyliśmy tylko o tej jednej rzeczy, by móc tam powró- cić i zakończyć nareszcie naszą długą wędrówkę. Nadszedł więc czas, kiedy faktycznie zaczęliśmy mieć królów. Zaczęło się to tysiąc lat temu na Ziemi, w najwcześniejszych dniach międzygwiezdnych podróży, zanim ktokolwiek jeszcze wiedział, że to my będziemy tymi, którzy poprowadzą ludzkość w Galaktykę. Chavula był pierwszy królem, po nim Ilika, a potem Terkari... no, każdy zna w końcu imiona królów. To oni właśnie powiedli nas ku gwiazdom i uczynili z nas władców wielu światów, władców kosmicz- nych szlaków. I nadszedł w końcu taki czas, kiedy przyszli do mnie i powiedzieli: - Król umarł, Jakubie. Czy będziesz następnym królem? Co mogłem odpowiedzieć? Co mogłem zrobić? Nikt przy zdro- wych zmysłach nigdy nie chciał być królem. A o mnie można powie- dzieć wiele rzeczy, ale zawsze zachowywałem zdrowe zmysły. Wierz- cie mi na słowo. Ale mam obowiązki wobec mojego ludu, który jakkolwiek teraz potężny, wciąż jednak jest ludem wygnańców, a to oznacza wielką odpowiedzialność. Byłem wygnańcem, podobnie jak mój ojciec, i je- go ojciec, i wszyscy przodkowie, aż po pięćdziesiąt pokoleń wstecz. Jeśli to ja miałem być tym, który zakończy tę wieczną odyseję, czy mogłem odmówić? Cały czas żyłem przecież z tą świadomością ciążą- cego na mnie przeznaczenia, którym było zostać królem. Kiedy byłem małym chłopcem ojciec zabrał mnie raz na zbocze góry Salvat na Vietoris, gdzie się urodziłem. - Gdzie jest twój dom? - zapytał. Odpowiedziałem mu, że mój dom znajduje się na takiej i takiej ulicy w mieście Vietorion, na planecie Vietoris. A wtedy on wskazał mi czerwone oko Gwiazdy Romów patrzą- ce na nas z czarnego nieba, i powiedział: - Sądzisz, że ten świat jest twoim domem? Nie, synku. Twój dom jest tam i któregoś dnia nasz król powiedzie nas tam znów. Spojrzał wtedy na mnie, a wyraz jego oczu powiedział mi jaś- niej niż jakiekolwiek słowa, że marzy, abym to ja był tym królem. Nigdy nie mówiłem mu o wizjach, jakie nawiedzały mnie, gdy by- łem bardzo mały. O rym duchu starej kobiety, który zasadził ziarno przeznaczenia w mojej duszy. Podczas tej rozmowy też nie potrafi- łem mu tego powiedzieć. Toteż nie odpowiedziałem mu: tak tato, ja będę tym królem, ja będę tym, który powiedzie nas do domu, nie ma co do tego wątpliwości, bo powiedział mi to duch starej kobiety, przynosząc mi wieści o przyszłości. Teraz żałuję, że mu tego nie powiedziałem. Ale jednak nie po- wiedziałem. .. ani jemu, ani komukolwiek innemu. Sądzę, że każdy romski ojciec ma nadzieję, iż to jego syn będzie tym jedynym. Oj- ciec był wtedy niewolnikiem, podobnie jak ja. Niedługo po tej nocy zostałem sprzedany na targu i nigdy już go nie zobaczyłem Ale każdej nocy, i na każdym świecie, na jaki trafiłem, widziałem Gwiazdę Romów. I zawsze czułem j ej ciepło na policzkach, niezależnie od tego, jak zimna była noc, albowiem jej światło jest światłem domu. Więc kiedy przyszli do mnie i powiedzieli: „Jakubie, czy będziesz naszym królem?" -jak mogłem im odmówić? Przecież to ja miałem być właśnie tym królem, który powiedzie nas do domu. Pozwoliłem więc, aby to brzemię spoczęło na moich barkach, i chociaż teraz je odrzuci- łem, wiem, że będę musiał przyjąć je ponownie, bo wielka rzecz musi się dokonać, a ja jestem kołem zamachowym tego, co stać się musi. 7 Chorian wciąż jeszcze przebywał ze mną na planecie, gdy wpadł z wizytą duch Polarki. Wtedy akurat chłopiec wziął moją sieć i trójząb i poszedł na lodowiec zapolować na mgliste węgorze. Był młody, zwinny i rozpierała go energia, uznałem więc, że wysłanie go na łowy będzie najlepszym sposobem pozbycia się go na trochę, bo czasem już naprawdę miałem dosyć jego gadatliwości. Rozległo się ciche brzęczenie, trzaski i iskrzenie powietrza, i chwilę później ukazał się Polarka, otoczony zielonkawą fosforyzująca sferą, która zawsze pojawia się wokół ducha. - Przeszkadza ci? Mogę go stąd wypłoszyć. - Wkrótce i tak wyjeżdża. - Miły chłopak. Po co tu przyleciał? - Aby nakłonić mnie do powrotu na Galgalę i ponownego obję- cia tronu, jak sądzę. Polarka zamyślił się. Znamy się już od ponad stu lat, od czasu, gdy jako niewolnicy haro- waliśmy razem w boksach synaptycznych Nikosa Hasgarda na Menti- roso. Polarka jest Romem ze szczepu Lowara i twierdzi, że wywodzi się w prostej linii od cesarzy, papieży i handlarzy koni z Ziemi. Wierzę tyl- ko w tych handlarzy, ale oczywiście nigdy nie powiem tego na głos. Polarka nawiedza też częściej niż jakikolwiek znany mi czło- wiek. On nie wie, co to znużenie. - A ty nie masz zamiaru wrócić... - powiedział po chwili. - To twierdzenie czy pytanie? -1 to, i to. - Nie mam zamiaru wrócić - potwierdziłem. - Nawet jeśli, jak mówi Damiano, wybiorą nowego króla? - Oczywiście podsłuchiwałeś! Polarka uśmiechnął się. Uśmiech ducha wygląda jak krótki in- tensywny błysk światła. - Stałem tuż koło ciebie. Nie widziałeś mnie? - Jeśli potrzebują nowego króla, niech go sobie wybiorą- po- wiedziałem. - Ja tu zostaję. - Tak, Jakubie. Bez wątpienia jest to najmądrzejsza decyzja. Kłopot z duchem Polarki polega na tym, że nie używa intonacji, więc nie można w żaden sposób odróżnić twierdzenia od pytania, ani też szczerej wypowiedzi od sarkazmu. Nie jest to charaktery- styczne dla wszystkich duchów, ale dla Polarki tak. Polarka to cwa- ny drań, więc taki też jest jego duch. - Naprawdę sądzisz, że tak jest rozsądnie? - Oczywiście. Podobnie jak rozsądnie zrobił Achilles, kiedy ob- raził się na wszystkich i siedział w namiocie. Wciąż nie mogłem wyczuć czy wtyka mi szpilę, czy też popiera mój zamiar. Niewielu jest ludzi, którzy potrafią wyprowadzić mnie z równowagi tak, jak Polarka. - Do cholery, nie wyjeżdżaj mi tu z Achillesem - powiedziałem. - Moje położenie jest inne, i dobrze wiesz, dlaczego. - Po chwili zaś dodałem: - Zresztą widziałem go. Nie był zbyt interesujący. - Widziałeś Achillesa? -Rzezimieszek. Małe świńskie oczka, wargi wąskie jak dwa paski mięsa. Wciąż nadąsany. Owszem wielki i silny, ale nie było w nim za grosz dostojeństwa - Może widziałeś kogoś innego -wątpił Polarka. - Mówili na niego Achilles. - Jeśli nawiedza się tak daleko w przeszłość, nie można być pew- nym. Wszystko pokrywa mgła. - Widziałem jego tarczę. Niezła. Prawdziwe arcydzieło. Ale on był tylko zwykłym rzezimieszkiem. Nie możesz porównywać moje- go postępowania do głupiego zachowania Achillesa, który się obra- ził i siedział w namiocie. Zamilkłem na moment, zastanawiając się, czy aby nie mylę się w tej kwestii. W końcu spytałem: - Sunteil także jest w to zamieszany. Wiedziałeś o tym? - Tak. Chłopiec jest na służbie Sunteila. - Nie - zaprzeczyłem. - Chłopiec jest opłacany przez Sunteila. A to jest różnica. Nie słyszałeś, co mówił? Przecież zapewne czaisz się tu cały tydzień. - Od czasu do czasu cię opuszczam. Gdy to mówił, byłem w Ba- bilonie. Słuchałem, jak Hammurabi ogłasza kodeks. - Tak; założę się... Sunteil przysłał go tutaj, bo sądzi, że moja abdy- kacja jest fikcją i że przygotowuję na Mulano jakąś niespodziankę. -A nie jest tak? - Więc wysłał tu tego chłopca na przeszpiegi. Tak przynajmniej twierdzi chłopak. Aura Polarki zaiskrzyła, zabrzęczała i zmieniła nieco odcień. - Wysłał Roma, by szpiegował króla Romów? Jakubie, Sunteil nie jest aż tak głupi. - Wiem. Więc co on knuje? - Tęskni za tobą. To jest jego sposób proszenia cię, abyś po- wrócił. - Sunteil za mną tęskni? - Chodzi o równowagę w Imperium. Imperator gaje potrzebuje króla Romów jako przeciwwagi, by Wszechświat był stabilny, a teraz nie ma króla. - Wiesz to na pewno, czy tylko tak sobie ględzisz? -A jak sądzisz? - Nie baw się ze mną z zgadywanki, draniu! To moja sztuczka. I tak masz nade mną nieuczciwą przewagę, bo jesteś duchem. Z jak odległego punktu w przyszłości tu przybywasz? - Myślisz, że ci to powiem? - Polarka, ty świnio! -A czy ty odpowiadasz na takie pytania, kiedy nawiedzasz? - To co innego. Ja jestem królem. Nie muszę nikomu niczego mówić. Ale jeśli ja wymagam informacji od jednego z moich podda- nych. .. - Jednego z twoich poddanych? Ja nie jestem niczyim podda- nym. Ja jestem duchem, Jakubie. - Jesteś więc duchem mojego poddanego. - Nieważne - powiedział. - To, czego próbujesz się dowiedzieć, jest zastrzeżoną informacją. - Ale moje żądanie jest uprzywilejowane. Jestem królem. - Gówno prawda. Abdykowałeś pięć lat temu. - Polarka... - zaczerwieniłem się. Zaczynał mnie wkurzać. - Poza tym żaden porządny duch nigdy nie ujawnia, z jakiego punktu w czasie przybywa. Nawet królowi. - A kiedy chodzi o pomyślność całego narodu Romów? - Czemu tak myślisz? - Próbujesz doprowadzić mnie do wściekłości? Roześmiał się. - Próbuję cię rozruszać. Słuchaj, po prostu bądź cierpliwy, a wszystko nabierze sensu. Wierz mi. Widzę przed tobą wspaniałą przyszłość. Proszę, pokażę ci ją. Prawda jest jasno wypisana na twojej dłoni, musisz tylko patrzeć uważnie. Za małą opłatą, za kilka drob- nych monet, stary mądry Cygan pozbawi przyszłość tajemniczego welonu i ujawni ci... - Idź do diabła! - przerwałem mu. I tak zrobił... w mgnieniu oka. Wciąż jeszcze widziałem iskrze- nie w miejscu, gdzie przed ułamkiem sekundy był. Kilka miejsco- wych duchów Mulano, przyciągniętych sferą energii pozostawioną przez Polarkę, pojawiło się tam natychmiast, aby się pożywić. Za- wisły przede mną w chłodnym powietrzu jak chmurki świecących owadów. A potem Polarka nagle wrócił, rozpraszając duchy Mulano na wszystkie strony silnym polem swojej energii. - Gdzieś się podziewał? - spytałem. - To nie twoja sprawa. - Czy tak się przemawia do króla? - Abdykowałeś - przypomniał mi znowu. - Zdaje się, że sprawia ci to radość? - Byłem na Atlantydzie - powiedział. - Przez sześć tygodni. Wła- śnie poświęcono Świątynie Delfinów. Całe ulice były wyściełane kwiatami o złotych płatkach aż do Hołu Niebios. Zdaje mi się, że wi- działem twoją Syluisę na rydwanie jednego z wielkich panów. Przeka- załbym jej twoje pozdrowienia, ale wiesz, jakie wszystko jest zamglo- ne, gdy nawiedza się tak daleko w przeszłość. - Widziałeś Syluisę na Atlantydzie? Mówisz poważnie? - Poważnie, jeśli masz takie życzenie. Kocham Polarkę, ale nie cierpię rozmawiać z jego duchem. Od przyjaciela można się spodziewać dobrych wiadomości, zwłaszcza jeśli ten przyjaciel zna cię już od ponad stu lat i doskonale wie, co sprawiłoby ci przyjemność. Ale Polarka zawsze trzyma wszystkie karty zakryte. A przecież duch zna nie tylko całą przeszłość i teraź- niejszość, ale także spory kawałek przyszłości. Mówiłem mu już wiele razy, że nieuczciwie wykorzystuje swoją przewagę. Akurat go to obeszło. Wciąż dokucza mi bez litości. W dodatku czasem sprawia, że czuję się jak prostak, a do tego naprawdę nie jestem przyzwyczajony. Przy nim czuję się jak gajo, który próbuje robić interesy z Romem. A mimo to wiem, że mnie kocha. Nawet jeśli tak mi dokucza, robi to z miłości do mnie. 8 Polarka zniknął ponownie. Byłem zaniepokojony i zirytowany. Mówił, że widział Syluisę. Na Atlantydzie, no tak... Od długiego już czasu udawało mi się nie myśleć o Syluisie i na- prawdę wolałem, żeby Polarka nie przywoływał ponownie tych wspo- mnień. Teraz widziałem ją znów w wyobraźni, jadącą rydwanem przez starożytne miasto. Doprowadzała z pewnością do szaleństwa tych antycznych panów, podobnie zresztą jak ich żony. Ależ tam musieli się dziwić na widok jej złotych włosów. Przecież ni,gdy dotąd ci sma- gli, czarnowłosi Atlantydzi nie widzieli nikogo ze złotymi włosami. Zapewne lśniła między nimi jak bogini. Jak Wenus. Jasna, zachwy- cająca Wenus. Wiecie, że Atlantyda była miastem Romów? Oczywiście sły- szeliście na ten temat różne bajki, ale prawda jest taka, że to my, Romowie, je zbudowaliśmy. My stworzyliśmy jego zadziwiające cuda, i my też cierpieliśmy, gdy zostało pochłonięte przez morze. To było nasze pierwsze osiedle na Ziemi, dawno temu, gdy dopiero na nią przybyliśmy po zagładzie Gwiazdy Romów. Potem Grecy zgłaszali swoje pretensje do tego miasta, ale znacie przecież Gre- ków: na wpół ignoranci, na wpół łgarze. Atlantyda należała do nas. I przez następne pięć tysięcy lat po jej zniszczeniu, gaje z Ziemi nie zbudowali niczego, co choćby odrobinę zbliżyło się wspania- łością do tego cudu architektury. To było pierwsze miasto na Ziemi. Nie mam tu na myśli tylko wspaniałych budowli i marmurowych kolumn. My mieliśmy kanali- zację i kible ze spłuczkami w czasach, gdy reszta ziemskiej popula- cji biegała jeszcze w skórach i rzucała oszczepami! Wspaniałe miasto, o tak! Zbyt wspaniałe, by mogło przetrwać. Inna sprawa, że nigdy nie było nam pisane bycie osiadłym narodem. Może zbudowanie czegoś tak wspaniałego jak Atlantyda stanowiło z naszej strony arogancję wobec losu, i dlatego została nam ona ode- brana. Zaryczał wulkan, Ziemia zadrżała w posadach i ocean pożarł Atlantydę. My zaś umknęliśmy na statkach, biedni sponiewierani rozbitkowie, i od tej pory szukaliśmy szczęścia na wszystkich szla- kach świata. (Stąd właśnie ta całkowita awersja Cyganów do mor- skich podróży - zbyt wiele straszliwych chwili przeżyliśmy podczas ucieczki z Atlantydy.) Ale w czasach kiedy istniała, była cudowna, i ci z nas, którzy posiedli umiejętność nawiedzania, często się do niej udają, by przy- glądać jej się z podziwem. Dostanie się tam wymaga pewnego wysił- ku. Przekonaliśmy się, że czasy istnienia Atlantydy leżą mniej więcej na samej granicy naszych możliwości nawiedzania. Gdy już się tam znajdziemy, ciężko jest dostrzec szczegóły, bo jak już wam mówiłem, im dalszą przeszłość się nawiedza, tym bardziej wszystkojest okryte płaszczem gęstej mgły. Ale mimo to odwiedzamy ją. Syluisa -jej złote włosy rozwiewa wiatr, gdy jedzie przez mia- sto rydwanem, dumnie wyprostowana... Nigdy nie spotkałem kobiety, która miałaby nade mną taką wła- dzę jak ona. Na dobre i na złe, nigdy nie potrafiłem wyrwać się spod jej czaru. Ta jej władza doprowadzała mnie do furii, ale przecież gdybym mógł zmienić przeszłość i wymazać z mojego życia ślad jej istnienia, Bóg wie, że nie uczyniłbym tego. Spotkałem ją na Estrili- dis. Pięćdziesiąt lat temu? Coś koło tego. Królem był wtedy jeszcze Cesa- ro o Nano, a ja byłem jego posłem. Estrilidis... gorący, wilgotny świat, porośnięty tropikalnymi la- sami pełnymi najdziwniejszych istot. Pamiętam, że koty mają tam po dwa ogony. I owady... tak owady, jakież one są tam zdumiewające! Iskrzą się jak najprawdziwsze diamenty, szmaragdy, rubiny. Pewnej nocy przyglądałem się zadziwiającej procesji tych ży- wych klejnotów maszerujących po ścianie mojego pokoju, gdy na- gle ujrzałem coś jeszcze bardziej zadziwiającego - kobietę o złotej skórze, zupełnie nagą, wpływającą do mojego pokoju przez otwarte okno. Wspaniałe jędrne i pełne piersi o różowych sutkach, kuszące biodra, długie smukłe nogi. Świeciła jak ognisty płomień, migotała jak duch. Ale jak mogła być duchem? Nie była z pewnością Romka, nie z tymi jasnymi, złotymi włosami, nie z tymi pięknymi błękitnymi oczami. A tylko Romowie mogą nawiedzać. Oczywiście ona była Rom- ka, chociaż z próżności przystrojoną w cielesną formę gajo. Ale tego dowiedziałem się dopiero później. A przede wszystkim nie była wtedy duchem. Widziałem material- ną Syluisę unoszącą się w powietrzu za pomocą magii. Skinęła zachę- cająco dłonią, a ja podążyłem za nią w ciemność nocy. Świeciła jak błędny ognik pośród mroku, a ja biegłem za nią. Uśmiechała się, a ja patrzyłem z otwartymi ustami. Daleko w głębi lasu przystanęła i odwróciła się do mnie, a kiedy pochwyciłem ją w ramiona, wydawało się, że pochwyciłem ogień. Razem padliśmy na gorącą, wilgotną ziemię. Roześmiała się, prze- ciągnęła paznokciami po moich nagich plecach i wyprężyła ciało jak kotka. - Chcesz, żebym uczyniła cię królem? - spytała. Padał lekki deszcz, ale żar naszych ciał był tak wielki, że kropelki nad nami zamieniały się w parę, zanim jeszcze zdążyły dotknąć naszej skóry. Opanowała nas gorączka. Roześmiała się znowu. Sięgnąłem do jej piersi. Poczułem sutki, twardniejące i drżące pod dotykiem moich palców. Przesunąłem dłoń- mi po jej jedwabistych udach, a one rozchyliły się gościnnie. W chwilę potem jej nogi otoczyły moje ciało. Jak słodki był to uścisk! Za- mknąłem oczy. Mimo to widziałem błyski tysięcy gwiazd w tysią- cach różnych barw. I czułem palący żar tych tysięcy słońc. Moglibyście pomyśleć, że była moją pierwszą kobietą, tak wstrzą- sające było to przeżycie. A przecież miałem wtedy około stu dwudzie- stu lat. Ale w tym krótkim momencie, te inne, które były jej poprzed- niczkami w przeciągu całego mojego długiego życia, nagle ulotniły mi się z pamięci. Istniała tylko ta jedna! Kim była? Czy to miało jakiś znaczenie? Zatonąłem w niej całkowicie. Kiedy nasze ciała poruszały się zgodnym rytmem, zaczęła do mnie mówić. Miękkim, śpiewnym tonem, i nagle zdałem sobie sprawę, że mówi w romskim, że z tych cudownych ust płynie potok najbardziej wyuzdanych słów, jakie istnieją w naszym języku. Skąd kobieta gaje mogła znać takie słowa? Ależ oczywiście, wewnątrz tego cudownego opakowania mu- siała być Romka! A kiedy wciąż jeszcze mruczała z rozkoszy i szep- tała mi plugawe słowa, patrzyłem na nią z coraz większym zdumie- niem. Aż wreszcie zacząłem się śmiać, a ona zawtórowała mi po chwili. I było to na chwilę przed tym, jak porwała nas oboje fala rozkoszy. - Mam na imię Syluisa - powiedziała, gdy było już po wszy- stkim. Taki był początek. Gdy wróciłem na Galgalę, pojechała ze mną. Krótko potem zostałem królem. Chciałem uczynić ją swojążoną, ledwie jednak zacząłem mówić jej o tych poważnych planach, znik- nęła, i musiał minąć prawie rok, nim ujrzałem ją ponownie. Wtedy dopiero zacząłem rozumieć, jaka jest Syluisa. Ale było już o wiele za późno... 9 Ponieważ Mulano nie jest światem imperialnym, nie docierają tam statki kosmiczne. Jedynym sposobem dostania się na plane- tę lub wydostania się z niej, jest skorzystanie z transmitera, co przy- pomina nieco rzucanie się do morza z hakiem przyczepionym do koł- nierza i nadzieją, że jakiś wielki ptak dostrzeże cię i pochwyci, a po- tem w dodatku jeszcze poniesie w miejsce, do którego chciałeś się udać. Chorian po dostarczeniu wiadomości od Damiana i po usłysze- niu mojej odpowiedzi, był już właściwie gotów do wyjazdu, ale musiał poczekać na odpowiedni dzień, by ustawić właściwie antenę swoje- go transmitera. Był więc wciąż moim gościem. Nie przeszkadzało mi. To prawda, że znajdowałem wielką przy- jemność w swojej samotności, i z rozkoszą znowu zostałbym sam, ale gość to jednak gość. Może gaje zamknęliby drzwi przed krew- niakiem, ale Romowie nigdy. Zresztą jego obecność nie była wcale przykra. Oprócz tej jego nabożnej czci wobec mojej osoby... ale na to chyba nic już nie mo- głem poradzić. Byłem pięć razy starszy od niego, byłem jego kró- lem, a przynajmniej byłym królem, i legendą na jakichś pięćdziesię- ciu, sześćdziesięciu światach. Ale poza tą jedną wadą okazał się całkiem sympatycznym kom- panem. Nie był zresztą aż tak naiwny, jak wydało mi się przy pierw- szym spotkaniu. To, co brałem za naiwność, częściowo stanowiło chyba przyjęty przez niego styl bycia, częściowo zaś pochodną jego młodego wieku. Nie mogłem przecież mieć do niego preten- sji, że jest młody. To w końcu nie jego wina, a w dodatku był to stan tymczasowy. Natomiast wyczuwało się w nim szczęście i si- łę, a także prawdziwe dobre serce Roma. No i znał wszystkie pa- łacowe plotki. Sam byłem zaskoczony swoim pragnieniem odświeżenia mojej wiedzy o stanie tych prymitywnych intryg w wewnętrznych kręgach Stolicy. A on wiedział wszystko: o obecnej faworycie starego władcy, o natężeniu łaski Imperatora, jaką w tej chwili cieszyli się Sunteil, Na- ria i Periandros, o bynajmniej nie duchowych eskapadach arcykapła- na Germanosa, i o całej reszcie. Przede wszystkim zainteresowało mnie, w jaki sposób trafił na służbę Imperium. - Zostałem sprzedany - powiedział. - Nasza Kompania rozsy- pała się w latach wielkiej suszy na Feniksie, a ja zostałem wystawio- ny na sprzedaż. Miałem wtedy siedem lat. Jeden z ludzi Sunteila, Dilvimon, zobaczył mnie na targu i kupił za pięćdziesiąt sestercji. Byłem niewolnikiem Sunteila do ukończenia siedemnastu lat. Potem zwrócił mi wolność i zaproponował pracę w służbie cywilnej. Zgo- dziłem się. Ufa mi i dobrze mnie traktuje. I myślę, że dla naszego ludu to korzystne, że prawą ręką Sunteila jest Rom. Nie zdawał się specjalnie przejęty opowiadając o swym sprzeda- niu w niewolę. Ostatecznie nie ma o co, bycie niewolnikiem nie jest aż taką hańbą. Jak powiedział kiedyś mój nauczyciel Loiza la Vakako, gdy miałem być sprzedany w niewolę po raz drugi, to może być nawet niezła szkoła życia dla młodego Roma. Tylko w wodzie można na- uczyć się pływać. Ale z drugiej strony wiem, że nie wszyscy myślą z podobnym spokojem o instytucji niewolnictwa. - Więc - zapytałem - z zewnątrz jesteś urzędnikiem Imperium, a wewnątrz wciąż Romem? Chorian uśmiechnął się szeroko. - A jak inaczej? Prawdziwym Romem z krwi i kości. Sunteil może kupić jedynie mój czas. Moja dusza nie jest na sprzedaż. Mówił w imperialnym, ale przy ostatnich słowach przeszedł na romski. To jasne. Jeśli mówi się absolutną prawdę, należy przema- wiać w ojczystym języku. Był prawdziwym Romem, posługiwał się Wielką Mową, ale mimo to dorastał między gaje i w jego wykształceniu były zasmuca- jące luki. Nigdy nie nauczono go starych pieśni i tańców, nie znał czarów przyzywających moc, nie miał pojęcia, jak się nawiedza. Gorzej, ni- gdy nie miał możliwości zapoznać się ze Swaturą, z kronikami na- szej rasy, więc niewiele wiedział o naszych dziejach. Oczywiście znał dobrze historię ostatniego tysiąclecia, powstanie Królestwa, ukształtowanie się jego dziwnych relacji z Imperium. Jeśli nawet nie ciekawość, to chociażby obowiązki, jakie pełnił w pałacu, zmuszały go do zapoznania się z tymi wydarzeniami. Ale jeśli chodzi o wcześniejsze sprawy, miał tylko chaotyczne strzępki wiedzy; trochę tu, trochę tam, coś o początkach na Gwieździe Romów, coś o drodze przez Wielką Ciemność, trochę o przybyciu na Ziemię... Wiedział też co nieco o wielkości Atlantydy i o jej upadku, ale za to bardzo niewiele o tych okrutnych latach, gdy byliśmy wyrzutkami między gaje na Ziemi. Zresztą nawet to, co wiedział, nie było dokład- nie ugruntowane. Dla niego to było mgliste, odległe, abstrakcyjne... ot historia, zamierzchłe dzieje, jakieś stare migracje i prześladowania. Jakby historia zupełnie innej rasy. Nie miał tego wyczucia, że to przy- trafiło się właśnie jemu. A przecież tak było. Wszystko cokolwiek przydarzyło się jednemu Romowi, przydarzyło się wszystkim. Jeśli nie czujesz jedności z historią, nie masz historii, a jeśli nie masz historii, jesteś nikim. W czasie tych kilku dni, kiedy ze mną przebywał, starałem się mu pomóc. Tuż przed końcem Podwójnego Dnia zabrałem go na lśniący lodowiec i pokazałem, gdzie szukać Gwiazdy Romów - Tam! - mówiłem. - Ta wielka, czerwona. O Tchalai, Gwiazda Cudów, Netchaporo, Korona Blasku, Niosąca Światło, Znak Boga. Widzisz ją tam w górze? Chorianie, widzisz ją? -Jak mógłbym jej nie widzieć. I opadł na kolana tam, na lodowym polu. - Promieniuje z niej szesnaście strumieni światła - kontynu- owałem. I tyle też jest pierwotnych szczepów. Na fladze Królestwa możesz zobaczyć gwiazdę z szesnastu punktów. Gwiazda ma tylko jedną planetą. I jest to, Chorianie, najpiękniejszy świat wśród miliar- dów galaktyk. - Byłeś tam kiedyś? - W marzeniach często. - Ale nigdy nie widziałeś jej na własne oczy. - Jak mógłbym? To święta ziemia. Absolutnie zakazana dla nas. Udanie się tam, to pogwałcenie najświętszego tabu. Żaden Rom nie postawił stopy na tym świecie od dziesięciu tysięcy lat. Nie mógł tego zrozumieć. Dlaczego po prostu nie polecieć tam naszymi statkami i nie odzyskać naszego starożytnego domu? Kto mógłby nas powstrzymać? Przecież możemy polecieć, gdzie tylko zechcemy. Młodzi są tacy niecierpliwi. I naprawdę nie mąjąpojęcia o natu- rze niewidzialnego świata, o niewidocznych więzach, które nas ota- czają i krępują. Wyjaśniłem mu, że chodzi tu o przeznaczenie, o wy- pełnienie starożytnej przepowiedni i starożytnego planu, którego żaden z nas nie potrafi ogarnąć w całości. Powiedziałem mu, że nie możemy powrócić na Gwiazdę Romów dopóki nie dostaniemy zna- ku, że czas już nadszedł. Ale potem powiedziałem jeszcze: - Ja jednak zamierzam postawić tam stopę nim umrę, chłopcze. Jak myślisz, dlaczego żyję tak długo? Bo zostało mi to przyrzeczo- ne. Nie przyjdzie do mnie śmierć, póki nie poczuję pod butami ziemi Gwiazdy Romów. Spojrzał na mnie w szczególny sposób. -Nawet jeśli będzie to świętokradztwo? - O czym ty mówisz? - rozzłościłem się. - Nie pojadę tam, do- póki nie otrzymam znaku, rozumiesz? Ale znak nadejdzie niedługo. Wiem to, Chorianie. Wiem to z absolutną pewnością, a kiedy nadej- dzie zew... - Będziesz tam pierwszy. - Pierwszy. Tak. Wskazując drogę pozostałym. Teraz zrozu- miałeś? Skinął głową. Wpatrywał się w ciemną przestrzeń nad naszymi głowami. Powietrze Mulano jest mroźne i czyste, nie ma tu żadnych świateł miast, które przeszkadzają w podziwianiu nocnego nieba. Nie znam innego świata, z którego widać tak wyraźnie Gwiazdę Romów. - Jakubie, jest taka piękna. Dlaczego ją opuściliśmy? - Musieliśmy - odparłem. - Mądra matka pozwala swym dzie- ciom odejść i szukać własnej drogi przez życie, a Gwiazda Romów była mądrą matką. Czyżby? Przez moment mnie samego ogarnęło zwątpienie. Wy- gnała nas z domu płonącym mieczem i zmusiła do trwającej tysiące lat wędrówki po bezdrożach. Czy tak objawia się mądrość? Czy tak objawiają się matczyne uczucia? Słuchałem swoich własnych słów, tego kłamliwego zdania o mą- drej matce, która wysłała nas w świat, i w tym momencie moja wiara w nieuchronność przeznaczenia zadrżała, zachwiała się... Czasami takie mamrotanie ludowych mądrości jest tylko próbą poradzenia sobie z gniewem, bólem, czy nawet żalem. Ale zduszony gniew i ból często wypełza z zakamarków duszy i znowu cię kąsają. I to już nie jest ludowe przysłowie. To wniosek z obserwacji. A może jednak zostaliśmy wysłani w świat przez mądrą matkę? Albo przez ojca? Naszą matką była Gwiazda Romów, a naszym ojcem Bóg. Może to Bóg dostrzegł nas pławiących się w szczęściu na Gwieździe Ro- mów i powiedział do Siebie: ci tłuści, leniwi Romowie degenerują się, stają się aroganccy, zaczynają zapominać, że Wszechświat jest padołem łez, niebezpiecznym miejscem, gdzie można mówić o wiel- kim szczęściu, jeżeli doświadczy się codziennie jakiejś olbrzymiej katastrofy. Ci Romowie już zbyt długo żyją wygodnie. Więc sko- pię im trochę tyłek. Niech się nauczą, co to jest życie. I tak zrobił, a my dotąd jeszcze odkupujemy cierpieniem nasze zamierzchłe szczęście. Na Ziemi byli gaje, których kiedyś nazywano Żydami. Oni też wierzyli, że są wybranym przez Boga narodem. Ale on im także nieźle skopał tyłki; nauczył ich, że On nie ma faworytów, albo że jeśli nawet ich ma, to potrafi być dla nich sroższy niż dla Swych wrogów. Zresztą podobna spotkała ich kara: cierpienie, prześladowania, ubóstwo, wygnanie... A jednak nie był dla nich aż tak srogi jak dla nas. Ich uczynił prawnikami, lekarzami, profesorami. My musieliśmy ostrzyć noże i wróżyć przyszłość z ręki. Czego próbował nas nauczyć? Na szczę- ście potem trochę nam odpuścił. Mogliśmy zająć się czymś bardziej szanowanym. Wciąż żyją potomkowie Żydów, ale nie sądzę, by któ- ryś z nich pilotował statki kosmiczne. Jestem też pewien, że żaden z nich nie jest królem. A może jednak warto było. To wygnanie, nie kończące się wę- drówki, cierpienie... Tak - odpowiedziałem wreszcie sam sobie. Tak, było warto. Kimże ja w końcu jestem, żeby się skarżyć Jemu? Chorian stał obok i patrzył na mnie z zachwytem. Na mnie - mędrca, starego króla, ucieleśnienie wielkości naszej rasy. Opowiedz mi, opowiedz - krzyczały jego oczy. - Opowiedz mi naszą wielką wspaniałą historię. Jak to się stało? Jak to się zaczęło? Poczułem wstyd, że zawahałem się choćby przez tak krótki mo- ment, że zacząłem pytać, zacząłem wątpić. I kiedy staliśmy tam w ciemności, na mrozie, opowiedziałem mu starą historię, najstarsząz naszych opowieści, tę o Słonecznym Wie- trze; tak jak mój ojciec opowiedział ją mnie, kiedy staliśmy razem na stromym zboczu góry Salvat tej odległej nocy na Vietoris; i tak jak opowiedziałem ją wielu moim synom w ciągu tych wielu lat, na wielu różnych światach. 10 Opowiadałem Chorianowi o naszej starożytnej chwale, o cudow- nych miastach Gwiazdy Romów, o lśniących pałacach, poły- skujących kolumnach i strzelistych wieżach, olbrzymich placach i sze- rokich drogach. Opowiadałem o kolorze nieba nad Gwiazdą Romów i o jej jedenastu księżycach, rozsianych na horyzoncie jak cenne klej- noty. Opowiadałem mu o huczących bystrych rzekach, o górach się- gających niebios, o złotych łąkach i migoczących jeziorach. O pięk- nych, szczęśliwych ludziach. Potem zaś opowiedziałem mu, jak powoli zdobywaliśmy wiedzę o tym, że to wszystko zostanie nam odebrane. O pierwszym znaku, jakim był Mulesko Chiriklo, ptak umarłych, który uwił sobie gniazdo na najwyższej wieży Wielkiej Świątyni. Potem o głosie kobiety śpiewa- jącym co noc ponure pieśni, które słyszano w każdym z miast. Potem o wietrze, który wiał z południa, gdzie odchodzą dusze zmarłych, wie- trze, który nie przestawał wiać przez czternaście miesięcy. I o innych jeszcze przestrogach: o latach, w których nie było ciepłej pory, i o dniach, kiedy nie wschodziło słońce, o nocach, podczas których z żadnego miejsca na planecie nie widziano ani jednej gwiazdy... Nie potrafiliśmy zrozumieć tych znaków, bo nie znaliśmy rozpa- czy, żyjąc na szczęśliwej Gwieździe Romów. Nigdy nie zaznaliśmy wszak suszy, trzęsienia ziemi, powodzi, zarazy. Pory roku przycho- dziły regularnie, a gleba była żyzna. Nie znaliśmy też chorób, a gdy w bardzo późnym wieku przychodziła śmierć, była zawsze szybka i bezbolesna. Kiedy więc pojawiły się znaki, wezwano mędrców, by je zinterpretowali. Przybyli najmądrzejsi ze wszystkich krańców planety i zebrali się na głównym placu stolicy. Przez dziewięćdziesiąt dziewięć miesięcy obradowali, czytali księgi i prosili bogów o odpowiedź, aż wreszcie w setnym miesiącu król zamknął ich wszystkich w Długiej Izbie Wielkiej Świątyni i za- powiedział, że nie dostaną jedzenia ani picia, dopóki nie powiedzą nam, co się wydarzy i jak mamy sobie z tym poradzić. Dziewięćdziesiąt dziewięć godzin siedzieli w Długiej Izbie, ale 0 setnej godzinie oznajmili, że objawienie było im dane, i wtedy pozwolono im wyjść. Nasza słodka Gwiazda Romów - ogłosili - postanowiła wypra- wić nas w drogę w poszukiwaniu własnego życia. Nie ma czasu na płacz, narzekania i modły, bo niewiele w ogóle zostało nam czasu, 1 należy podjąć szybkie działania. Na słońcu, które jest naszą matką, zajdzie niedługo zmiana - prawili dalej. Napęcznieje i stanie się olbrzymie, a zamiast jego ży- ciodajnych ciepłych, czerwonych promieni, spadnie na nas wściekły żar błękitnego światła o temperaturze, jakiej nie przeżyje żadne żywe stworzenie. Tego jednego potwornego dnia - mówili mędrcy - pło- mień nawiedzi pola i łąki, góry i doliny, miasta i lasy. Świat zostanie spopielony, morza wyparują, i zakończy się życie na Gwieździe Ro- mów. Potem żar wycofa się równie szybko jak się pojawił, i powróci delikatny czerwony blask naszej gwiazdy, ale wtedy będzie już tylko oświetlał ruiny i zgliszcza martwego świata. Z początku rozległ się powszechny płacz, ludzie potracili głowy z rozpaczy, modlili się do bogów i błagali króla, by ich ocalił. Król jednak odparł im: - Taki los jest nam przeznaczony i nie możemy zrobić nic, by temu zapobiec. Ale jest jeden sposób, byśmy ocaleli. Zaproponował, abyśmy zbudowali tak wiele statków przestrzen- nych, ile tylko zdołamy, wypełnili je ludźmi, roślinami i zwierzętami oraz innymi skarbami naszego świata, i wyruszyli w Wielką Ciemność, i przeczekali tam, aż kataklizm przestanie się srożyć. Potem mogliby- śmy wrócić na Gwiazdę Romów i postarać się zbudować nasze życie od nowa. Tak więc ucichły szlochy, błagania i modły, i podjęliśmy budo- wę statków. Ale wkrótce już stało się jasne, że nie zdołamy wykonać ich w wystarczającej liczbie. Czas kataklizmu był bowiem bliski, a my zdążymy wyprodukować tylko tyle statków, by zabrać w pustkę za- ledwie jedną tysięczną część ludności. Potem nadeszły jeszcze gorsze wieści: że wiatr słoneczny nie zda- rzy się raz, lecz trzykrotnie w ciągu następnych dziesięciu tysięcy lat. Nie było więc sensu wracać na Gwiazdę Romów, albowiem wszystko, co zdołalibyśmy odbudować, zostałoby pochłonięte przez następny podmuch. Pojęliśmy więc, że większość z nas umrze, a nieliczni będą musieli opuścić nasz świat i żyć na wygnaniu przez niezliczone wieki. Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego Bóg tak nas karze, ale wiedzieliśmy też, że nie jesteśmy godni pojąć zamysłów Boga. - Ale polecieć mógł tylko jeden na tysiąc? - zapytał Chorian. Na jego twarzy malowało się przerażenie. -Nawet nie aż tak wielu - odparłem. - Może jeden na pięć tysię- cy, albo na dziesięć. Mieliśmy tylko szesnaście statków. Ciągnęliśmy losy. Wybrano wygnańców i szesnaście statków zanurzyło siew Wiel- ką Ciemność. I pewnego dnia ci, którzy lecieli, spojrzeli poza siebie i ujrzeli nową gwiazdę, która błyszczała oślepiającym błękitnobiałym świa- tłem, podczas gdy czerwonej Gwiazdy Romów nigdzie nie mogli do- strzec. I tego dnia zapłakali raz jeszcze, i modlili się za tych, którzy tam zostali. Od tej pory zwracali swe twarze wyłącznie przed siebie, bo wie- dzieli, że za nimi nie zostało już nic, co chcieliby oglądać. -1 to byli ci Romowie, którzy zamieszkali na Ziemi? - Tak - potwierdziłem. - Chociaż wcześniej odwiedziliśmy kil- ka innych planet, Ziemia najbardziej przypominała Gwiazdę Romów, na niej więc się osiedliliśmy. - Mimo że gaje już tam byli? - Dlatego, że gaje już tam byli. Gaje byli ukształtowani prawie tak jak Romowie, do tego stopnia, że obie rasy mogły się nawet krzyżo- wać, a to było dowodem, że Romowie mogą żyć na Ziemi i przetrwać. Tam więc osiedliśmy. Na wielkiej bezludnej wyspie, gdzie gaje nie byli w stanie nas niepokoić. Wiedzieliśmy bowiem, że są okrutnymi, głu- pimi i zacofanymi ludźmi, i z pewnością zaczepialiby nas i atakowali, gdybyśmy chcieli żyć między nimi. Zajęliśmy tę wyspę. Nie mogli nas w żaden sposób powstrzy- mać. Zbudowaliśmy tam wielkie miasto i żyliśmy niemal równie wspaniale, jak na Gwieździe Romów. A nocami, kiedy patrzyliśmy w niebo, widzieliśmy znów czer- wone światło naszego świata i wracaliśmy marzeniami do tego wszyst- kiego, co utraciliśmy, i przysięgaliśmy sobie, że kiedyś powrócimy do niego i uczynimy go równie wspaniałym, jakim kiedyś był. - To Gwiazda Romów znów była czerwona? - spytał Chorian. - Tak. Dokładnie tak, jak przewidzieli mędrcy. Stała się jasna bardzo szybko, skąpała nasz świat w śmiercionośnych promieniach, i równie szybko ugasiła swój morderczy żar. - Ale mimo to nie powróciliśmy? - To był dopiero pierwszy wiatr słoneczny. Wiedzieliśmy, że muszą nastąpić jeszcze dwa. -1 nastąpiły? - Jeden - odparłem. - Prawie sześć tysięcy lat później. Dostrze- gliśmy na niebie ten jasny blask. To było w czasie, gdy narodził się Jesu Creczuno, Chrystus, o którym niektórzy mówią, że był synem Boga. Pewnie słyszałeś opowieść o trzech królach, którzy przyszli pozdrowić dzieciątko w kołysce. Jeden z nich był Romem i wiedział, że gwiazda, która zapowiedziała urodzenie dziecka, jest tą samą gwiazdą, która dała życie nam. Że wtedy wybuchła po raz drugi, tak jak przepowiedzieli nasi mędrcy. Chorian przez długą chwilę spoglądał w milczeniu w niebo. - A trzeci wybuch? - zapytał wreszcie. - Wkrótce - powiedział. - W tym tysiącleciu. Może nawet w naj- bliższych pięciuset latach... a może jutro. To jest właśnie znak, na który czekamy: trzeci wiatr słoneczny. I dopiero wtedy Romowie będą mogli wrócić bezpiecznie do swego prawdziwego domu. Jeśli oczy- wiście nasz kochany Imperator pozwoli nam nim władać. To jest zresztą nasze główne zadanie w Galaktyce: odzyskać naszą gwiazdę. I mówię ci, chłopcze, ja dożyję tego dnia. Nagle jakiś cień, przelatujący na tle świecących gwiazd, uczynił ciemność jeszcze ciemniejszą. Na ułamek sekundy znikła z nieba Gwiazda Romów, a ja usłyszałem znajome głębokie pohukiwanie ptaka umarłych, który właśnie zmierzał nad naszymi głowami do najbliższego z drzew. Jego gigantyczne czarne skrzydła były jak po- tężny płaszcz, a szafirowe oczy lśniły w mroku nocy. - Mulesko Chiriklo - powiedziałem. - Na dobry omen. Podąża za Romami ze świata na świat. Pomachałem mu rękaw pozdrowieniu Romów, a Mulesko Chiri- klo zahuczał w odpowiedzi. Wiedziałem, co mówi. Zawsze mówił mi to samo. Ofiarowywał królowi Cyganów błogosławieństwo nocy i na- dzieję na szybki powrót do naszego świata. Spojrzałem na Choriana. Wyglądał na przerażonego. Jego zęby szczękały głośno. Był to strach przed czymś niematerialnym i nie- wysłowionym. Dziwne jak na tak młodego i silnego mężczyznę. Klepnąłem go w ramię. - Chodźmy, chłopcze! Wejdźmy do środka. Może zostało jesz- cze trochę wina? Kiedy weszliśmy do mojego igloo, usłyszałem jeszcze docho- dzący z mroku śmiech ducha. 11 Wciągu czterech następnych dni Chorian zdołał ustawić para- metry swojego transmitera na właściwe wektory i nadszedł czas jego odlotu. Zapakował tych kilka rzeczy, które ze sobą przy- wiózł tak, aby zajmowały możliwie najmniej miejsca, włożył hełm podróżny oraz cieńszą od pajęczej sieci ołowianą siateczkę, która miała go chronić podczas samotnego lotu przez przestrzeń między- gwiezdną. Tuż przed założeniem hełmu, jeszcze się do mnie odwrócił. Wi- działem, że walczy ze sobą, by coś mi powiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle. To mnie zmartwiło. Rom nigdy nie powinien się oba- wiać powiedzieć coś prosto z serca drugiemu Romowi. Podszedłem bliżej i położyłem rękę na jego ramieniu. Musia- łem przy tym sięgnąć w górę, chociaż sam też wcale nie należę do ułomków. - O co chodzi, kuzynie? Co chcesz mi powiedzieć? - Że... że... muszę już cię opuścić. - Wiem, kuzynie - rzekłem bardzo łagodnie. -1 jeszcze chciałem... po prostu chciałem... powiedzieć... Wahał się. Wciąż trzymałem dłoń na jego ramieniu i czekałem cierpliwie. - Sprawiłem ci kłopot, prawda Jakubie? - Kłopot? - Przyjechałem tu, gdzie żyłeś sobie samotnie, i niepokoiłem cię, chociaż nie chciałeś być przez nikogo niepokojony. Znosiłeś moją obecność, bo tego wymaga prawo gościnności Romów, ale w duszy złościłeś się na mnie. - Gówno dinozaura! - powiedziałem, i powiedziałem to z wigo- rem, i powiedziałem to po romsku. Co zresztą nie było wcale takie łatwe, bo chociaż mamy w naszym języku wiele słów na „gówno", to nie ma takiego, które znaczyłoby dokładnie „dinozaur". Jednak to powiedziałem, a on mnie zrozumiał. - Jesteś bardzo uprzejmy, Jakubie - Wystarczy tych wstępów. Obaj jesteśmy Romami. Gadaj, co ci leży na sercu! Patrzył w dół i czubkiem buta rysował coś na śniegu. Był jednak bardzo młody i w dodatku sprawiał wrażenie, że z każdym dniem staje się coraz młodszy. Obserwując go, starałem się pojąć, jak to jest być takim młodym, starałem się przypomnieć to sobie. Mój Boże, to było tak dawno temu! Żyć tylko chwilą; nie chować się za kłamstwa- mi, które tylko okłamując siebie nazywa się doświadczeniem; być tak przezroczystym, że każda myśl i każde uczucie jest widoczne jak na dłoni... Nie byłem już taki od ponad stu pięćdziesięciu lat... a może nigdy. - Te kilka dni - zaczął i zawahał się znowu. -Tak? - Nigdy nie znałem swego ojca. Moja Kompania sprzedała mnie, gdy miałem siedem lat. - Wiem, chłopcze. I wiem też, jak to jest. Mnie też po raz pierwszy sprzedano, gdy miałem siedem lat. - Lord Sunteil był dla mnie jak ojciec... na swój sposób. On nie jest złym człowiekiem, wiesz? Jest gajo i jest prawą ręką Imperatora, ale nie jest zły. I jeśli ktokolwiek był mi tak bliski jak powinien być ojciec, to tylko lord Sunteil. Ale to nie to samo. On nie jest naszej krwi. - Rozumiem, co masz na myśli. - A te kilka ostatnich dni... ostatnie dni, Jakubie... Odwrócił się i spojrzał w lewo, na śnieżne pole, jakby myślał, że powinien ukryć przede mną łzy, które stanęły mu w oczach. Udawał, że poprawia coś w polu transmitera, ale wiedziałem, co robi napraw- dę, i zrobiło mi się smutno. Myślał, że musi ukrywać przede mną swe prawdziwe uczucia. Tak się kończy dorastanie między gaje. - Kiedy opowiadałeś mi te historie ze Swatury, kiedy słyszałem o Gwieździe Romów, i tę opowieść o wietrze słonecznym... Wziął głęboki oddech i jeszcze raz uciekł z oczami gdzieś w bok. Były wilgotne... i możecie mnie znów sprzedać w niewolę, jeśli moje też nie były mokre. Dokończył w pośpiechu: - Jakubie, przez ten krótki czas zrozumiałem, co to znaczy mieć prawdziwego ojca. No nareszcie zdołał to z siebie wydobyć. Nie musiałem mu odpowiadać. Uśmiechnąłem się tylko, uści- snąłem go, a potem starym zwyczajem Romów pocałowałem go wprost w usta i ścisnąłem jego ramiona. Jeszcze przez chwilę stali- śmy naprzeciw siebie w milczeniu. Podwójny Dzień właśnie się zaczynał. Pomarańczowe słońce wychylało się zza linii horyzontu, a po przeciwnej stronie zaraz po- każe się jego żółty towarzysz, i lodowiec znów rozbłyśnie ogniem kolorowych promieni. - Boję się tylko, że nigdy więcej cię nie zobaczę - powiedział jeszcze. - Dlatego, że nasz ścieżki się nie skrzyżują, czy dlatego, że nie- wiele mi już zostało życia? -Jakubie... - Pierwszego dnia powiedziałeś mi, że będę żył wiecznie. Nie sądzę, żeby to była prawda i nie sądzę, bym chciał, żeby to była praw- da. Ale mam zamiar jeszcze postawić stopę na Gwieździe Romów, wiesz o tym. I wiesz, że tego dokonam. - Tak, Jakubie. Dokonasz. - A my się spotkamy na długo przed tym dniem. Nie wiem jak, gdzie, ani dlaczego, ale na pewno tak się stanie. Gdzieś. Kiedyś, a te- raz masz swoje zadania, które powinieneś wykonać. Jedź więc. I uwa- żaj na siebie. Jedź z Bogiem. -1 ty, Jakubie, zostań z Bogiem. Uśmiechnął się. Myślę, że odetchnął z ulga, mając już za sobą to płaczliwe pożegnanie, a ja muszę przyznać, że też odetchnąłem. Pojawiła się aura transmitera. Cała fontanna błyskotliwych zie- lonych iskierek spłynęła z anteny, którą wbił w śnieg o kilkaset me- trów od igloo. - Lepiej już tam idź - ponagliłem go. Włożył szybkim ruchem podróżny hełm. Wspomniana wcześniej ołowiana siateczka pokrywała go całego, aż do stóp. Jeszcze zanim dotknął przycisku na swoim ramieniu, co uniemożliwiłoby nam roz- mowę, spojrzał mi prosto w oczy i powiedział: - Wciążjesteś królem, Jakubie. Zawsze będziesz królem. Potem dotknął guzika, siateczka rozjaśniła się światłem i jej aura rozrosła się wokół niego nagle jak balon. Była to ochronna sfera, której żadna siła nie może przebić. Tak długo, jak długo pole jest aktywowane, nic nie będzie w stanie mu zagrozić Nawet okropny mrok i przerażające zimno kosmicznej próżni. Stojąc w drzwiach mojego igloo, przez długi czas patrzyłem na jego samotną postać na białym śniegu, skąpaną w zielonym blasku własnego pola oraz złotych i pomarańczowych promieniach obu słońc. Czekał na skanujący promień transmitera, który we właści- wym momencie miał go pochwycić i zanieść z powrotem ku świa- tom Imperium. Współczułem mu. Podróż transmiterem nie jest ani przyjemna, ani wygodna. Raczej wielce niemiła, wierzcie mi, wiem coś o tym, bo odbywałem ją wiele razy. Stoisz i czekasz, nic, tylko stoisz i czekasz. W tysiącach różnych punktów w wewnętrznym kręgu Galaktyki znajdująsią stacje transmi- tera, siedzące jak olbrzymie pająki, które zapuszczają swoje nici w jej odległe krańce. Prędzej czy później jedna z takich nici, czy raczej pro- mieni, znajdzie cię, o ile oczywiście masz dobrze ustawioną antenę i dobrze obliczyłeś współrzędne. A potem ten promień pochwyci cię i uniesie w podprzestrzeń i będzie cię ciskał po innych wymiarach w chaotyczny zupełnie sposób, nie podążając wcale jakąś obraną przez ciebie drogą, ale po prostu taką, na której końcu znajdują się współrzędne celu, a która akurat w tym momencie została otwarta. I prędzej czy później, choć raczej później, wyrzucicie, dosłownie jak worek z ziemniakami, w realnej przestrzeni na jednym ze światów im- perialnych najbliższych celu twojej podróży. Jest to powolny, nużący i właściwie strasznie upokarzający proces, w trakcie którego odda- jesz kontrolę nad sobą jakiejś martwej sile, która me tylko absolutnie ignoruje jakiekolwiek twoje życzenia, ale także jest dla nas całkowicie niezrozumiała. Przez godziny, dnie, miesiące, a czasem nawetlata, dryfujesz jak zabawka rzucona na morskie fale, zamknięty we wnętrzu swej ochron- nej sfery, bez żadnej możliwości zajęcia się czymś.bez żadnego towa- rzystwa, i popadasz w coraz większe przygnębienie i klaustrofobię. Chociaż wszystkie twoje procesy metaboliczne wewnątrz tego nie- zwykłego continuum czasoprzestrzennego w zasadzie zanikają, twój umysł niestety pracuje. Męczący sposób podróżowania. Chociaż ja nie narzekam. Ostatecznie światów jest zbyt dużo, a statków kosmicznych zbyt mało, by Imperium mogło zapewnić re- gularną komunikację z tak odległymi światami jak Mulano. Sam przy- leciałem tutaj korzystając z transmitera, a kiedy nadejdzie właściwa pora, w ten sam sposób opuszczę to miejsce. Chorian wciąż stał wyprostowany jak dobry żołnierz. I zdawało mi się, że stoi tak bez ruchu w blasku dwóch słońc przez całą wiecz- ność ... i jeszcze trochę dłużej. Potem pomyślałem, że może przypatrując się tak badawczo jakoś odstręczam promień transmitera. Kto wie, może coś w tym jest? Scho- wałem się więc w igloo i wezwałem dla Choriana energię bahtalo drom -czarubezpiecznej podróży. Nie byłem pewien, czy odniesie to jakiś skutek. Chorian tkwił teraz wewnątrz sfery. Być może nawet czar nie zdoła się przez nią przedostać. Ale przecież zawsze warto spróbować. Czar bezpiecznej podróży jest jednym z prawdziwych czarów, z tych, które naprawdę wykonują swoją robotę. To nie jest taki non- sens jak te w średniowieczu: jakieś tam wody po kąpieli, sierpy czy baranie wnętrzności. On bazuje na wielkich pasmach sił, które bie- gną przez osie Wszechświata. Tak czy siak przyzwałem moc, a potem musiałem chyba zapaść w lekką drzemkę. Kiedy znów wyszedłem przed igloo, Choriana już nie było. Słońca zaś właśnie zachodziły. Zmówiłem krótką modlitwę i cze- kałem na wzejście Gwiazdy Romów. Część druga Jedyne Słowo Byłem z Loizem la Vakako, kiedy przybył do niego posłaniec z wie- ścią, że pewien Rom z jego rodziny po pijanemu wyzwał pięciu gaje na osobliwy pojedynek, który miał polegać na przejściu górskim grzbie- tem, wąskim jak ostrze miecza. Cała szóstka spadła i zabiła się, ale Rom spadł ostatni, i wszy- scy, którzy byli świadkami tego zdarzenia, głośno wychwalali jego odwagę. Loiz la Vakako roześmiał się. - Czasami odwaga w obliczu śmierci jest po prostu tchórzostwem w obliczu życia - powiedział. I już nigdy więcej nie wspomniał o tamtym człowieku. 1 Dzień albo dwa po odjeździe Choriana postanowiłem zebrać kla- moty i przenieść się w inny rejon. Nawet nie chodziło mi o to, by ukryć się przed kolejnymi gośćmi - teraz już wiedziałem, że można mnie znaleźć. Zresztą ci, którzy umieli patrzeć, nigdy nie zgubili mojego śladu. Ale już zbyt długo tu siedziałem, a jest coś takiego w duszy Roma, co nie pozwala mu osiąść na zbyt długi czas w jednym i tym samym miejscu. W dawnych latach na Ziemi większość z nas była nomadami. Tułaczami. Mieszkaliśmy w taborach i zdążaliśmy tam, gdzie pcha- ła nas nasza wola. Nocą spaliśmy pod dachem gwiazd, jeśli tylko pozwalała na to pogoda. Czasami zimą łączyliśmy wozy i zostawali- śmy na dłużej w takim półosiadłym stanie, ale gdy tylko pojawiły się pierwsze oznaki wiosny, wyruszaliśmy na dalszą wędrówkę. W wielu ziemskich językach słowo „cygan" stało się synonimem słowa „włó- częga". A potem poeta pisał: „Znów wzywa mnie morze i moja cygańska dusza wędrowca". Gówno prawda. Muszę to powiedzieć, mimo całego mojego sza- cunku dla literatury. Prawdziwy Cygan równie chętnie wyruszyłby na morze, co przerobił swego konia na kiełbaski. Morze... ten smród ryb... żaden Cygan nigdy nie pragnął się na nim znaleźć. Wybrzeże, proszę bardzo, tam jest miło. Łagodne wiatry, dobre jedzenie. Ale kołysać się na falach? Za nic. Milsza już nam jest kosmiczna pust- ka - cicha i... no nieważne, wiecie sami, co chcieli powiedzieć ci po- czciwi, choć niewiele rozumiejący poeci. Przynajmniej dobrze o nas myśleli. Bo na ogół, z jakichś powodów, nasz wędrowny tryb życia straszliwie przeszkadzał gaje. Coś, czego nie można kontrolować, za- wsze powodowało u nich jakieś dokuczliwe swędzenie pod czaszką. Często też próbowali ustanawiać prawa, które miałyby nas zmusić do osiadłego życia. Ha! i niby cóż dobrego miało to przynieść? Dla nas, Cyganów, życie w jednym miejscu było jak próba zaprzęgania lwa do pługu. Być przywiązanym całe życie do tych samych czterech ścian i dachu? Tego samego kawałka ziemi, tej samej zabłoconej ulicy? Toż to byłyby tortury, prawdziwa niewola. My zostaliśmy stworzeni, by wędrować. Tak. Rzeczy zmieniają się, a im bardziej się zmieniają, tym bar- dziej pozostają takie same. (Za to zdanie nie należy mi się honora- rium autorskie. To jest mądrość gaje. Powiedział to jeden ich mę- drzec z tysiąc lat temu. Niby czemu tak się dziwicie? Gaje także mieli przebłyski mądrości.) Nie ma już lwów ani pługów, a i Cyganie nie żyją w wozach, ale wciąż tak samo nie lubimy osiedlać się na stałe. Owszem, przez krótki czas możemy żyć w domach, ale prędzej czy później wyruszamy w drogę. A teraz, gdy wyruszamy, nie jest to już wędrówka z miasta do miasta, z kontynentu na kontynent, czy z jed- nej małej planetki na drugą, teraz przebywamy tysiące lat świetl- nych. (Bez nas nie byłoby Imperium. Gaje nie mogą temu zaprzeczyć. Może to oni zbudowali statki kosmiczne, ale to my pilotowaliśmy je aż po najdalsze krańce Galaktyki. Bo to my nie zaznamy nigdy spo- czynku, to my jesteśmy ludem, który żadnego miejsca nie może na- zwać domem... z wyjątkiem naszego prawdziwego domu, odebra- nego nam okrutnie dziesięć tysięcy lat temu. Inne miejsca to tylko schronienia. Miejsca, gdzie można czekać.) A więc dzień przeprowadzki. Po cytrynowym niebie płyną zie- lonobłękitne chmury, a powietrze jest tak rześkie i mroźne, że nawet duchy nie pojawiają się w pobliżu. Dobry dzień, by ruszać w dro- gę, Jakubie Romie. Zbieraj się, zanim stary Diabeł usiądzie ci na karku ciężarem lat i przygnie do ziemi. Stary, przebiegły Diabeł. Może także jest moim kuzynem, ale nie mam zamiaru zapraszać go na wieczerzę. Opróżniłem igloo, w którym spędziłem ostatni rok, i zebrałem wszystkie moje rzeczy w elegancką kieszeń podprzestrzenną o obję- tości stu metrów sześciennych. Kiedy ją zamknąłem, posłałem dzie- więćdziesiąt dziewięć i dziewięćdziesiąt dziesiątych jej zawartości do pobliskiego podprzestrzennego continuum. To, co pozostało, nie ważyło niemal nic, przeto przywiązałem tę resztkę rzeczy sznurem do swej szaty i pozwalałem im swobodnie obijać mi się o bok. Sam zaś ruszyłem do nowego domu. Był po drugiej stronie lodowca Gombo, jakieś sto kilometrów na północ. Wspaniały mały spacerek. Całą drogę śpiewałem pieśni w romskim języku, choć nie za- wsze dbałem, by słowa miały jakiś sens. Kto w końcu mógł mnie tu usłyszeć? A kiedy palce u nóg zaczęły mi drętwieć od mrozu, staną- łem, uniosłem twarz ku górze i wywrzeszczałem swe imię ku niebio- som, a potem chwyciłem się za krocze, rozciągnąłem ramiona i wy- skakując w górę, dotknąłem kolanami aż do policzków, i opadłem znów, i zadudniłem stopami jak szaleniec w jednym ze starożytnych tańców. - Hoj! Huczka, puczka, hoja, zim! I gdy śmiejąc się w głos, ruszyłem w dalszą drogę, czułem wy- raźnie, jak gorący pot spływa przez splątany gąszcz włosów na moim torsie i brzuchu. - Hoj! Jakub Rom znów wyruszył na szlak!!! Może w godzinę po moim wymarszu zaczął padać śnieg. Wszyst- ko stało się białe, a horyzont zniknął w tej śnieżnej zamieci wraz ze wszystkimi punktami odniesienia, które wyznaczały drogę. Pozostał tylko śnieg. Padał mi na twarz, a ja spijałem chciwie jego wilgoć. Ale nawet w tej śnieżnej, oślepiającej zamieci utrzymywałem nie- zmiennie właściwy kierunek. Dawno, dawno temu, na planecie Tri- nigalee Chase, której to nazwy wolałbym nie wspominać, nauczy- łem się odnajdywać właściwy kierunek bez żadnych instrumentów, poza tym, który miałem między uszami, i teraz ta umiejętność się przy- dawała. To była zresztąjedyna rzecz, którą chciałbym pamiętać z Tri- nigalee Chase. Gdziekolwiek jesteś na Mulano, krajobraz jest taki sam: lód i śnieg, śnieg i lód. Oś planety nie jest nachylona do płaszczyzny ekliptyki, nie ma więc tutaj pór roku; a chociaż podają tu promienie dwóch pięknych słońc, które tworzą tak wspaniałe efekty świetlne, jest zbyt od nich odległa, by cieszyć się ich prawdziwym ciepłem. Dlatego też obie półkule Mulano są zawsze skute lodem, a odkąd tu przybyłem, nie widziałem jeszcze ani jednego dnia bez opadów śnie- gu. Ale odpowiadało mi to. Dość już spędziłem czasu na tropikal- nych światach. Mówiąc ogólnie, planety, które wybierają ludzie na miej sce osie- dlenia, mąjąłagodny klimat. Może jest tam trochę śniegu wokół bie- gunów, ale większość ich obszaru cieszy się letnią porą przez cały rok. Ciepłe, krystaliczne morza, piaszczyste plaże, zielone palmy szelesz- czące w podmuchach delikatnej bryzy - to są typowe światy gaje. Jeśli nawet skolonizowali któreś z mniej przyjemnych, powiedzmy Megalo Kastro albo Alta Hannalanna, to tylko ze względu na złoża rzadkich minerałów, zbyt cennych, by je zlekceważyć. Poza tymi wy- jątkami, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę miliony planet naszej Galak- tyki, gaje nie lubią osiedlać się na mniej gościnnych światach, i wcale nie uważam, że postępująnierozsądnie. Jedynym wyjątkiem był ich pierwszy świat, Ziemia. Oczywiście nie mieli wyboru, to nie był świat, który skolonizowali; tam ewolu- owali... i wynieśli się też stamtąd tak szybko, jak tylko mogli. To samo zresztą zrobiłaby każda obdarzona rozumem istota. Ech, ziem- ski klimat! Godny wszystkich piekieł. Wiem to dobrze z ksiąg i z krót- kich nawiedzeń. Z wyjątkiem kilku naprawdę miłych regionów, nie- zbyt zresztą mogących pomieścić duże skupiska ludności, było tam albo za gorąco, albo za zimno, za wilgotno, lub za sucho, zbyt wiele roślinności albo pustynne piaski. A tam, gdzie klimat był znośny, na ogół występowały trzęsienia ziemi, erupcje wulkanów, albo co naj- mniej huragany. (Gaje lubią powiadać, że takie naturalne przeszkody zahartowały ich rasę i uczyniły ją wielką. Może i tak. Muszę przy tym zaznaczyć, że jeśli wierzyć zapiskom Swatury, klimat Gwiazdy Romów był absolut- nie cudowny, a mimo to zdołaliśmy tam stworzyć całkiem imponującą cywilizację. Z drugiej strony Gwiazda Romów w ciągu zaledwie sze- ściu tysięcy lat została dwukrotnie śmiertelnie ugodzona przez po- dmuchy słonecznego wiatru. Sądzę po prostu, że los nie może się do kogoś uśmiechać cały czas.) Tak czy inaczej, mnie chłodna pogoda nigdy nie martwiła, a Mu- lano, planeta, którą Imperium nie rządziło, a mimo to można było na niej przeżyć nawet podczas najsroższych mrozów, stała się dosko- nałym miejscem spokojnego wypoczynku od trudów panowania. Raczej nie groziły mi tu wizyty turystów, handlarzy niewolników, akwizytorów lub hodowców ludzkich narządów, zabójców, agentów i maklerów, sprzedawców encyklopedii, poszukiwaczy złota, pobor- ców podatków, czy innych nieprzyjemnych indywiduów trzydzie- stego drugiego wieku. Pokrywa śnieżna była tak gruba, że nawet archeolodzy nie mieli tu czego szukać. Czasem co najwyżej zabłądził tu jakiś duch, ale to był duch mojego ludu, więc nie sprawiało mi to żadnych kłopotów. Wiedziałem też, że swobodnie mogę sobie żyć w igloo, bo zdarzyło mi się już spędzić kilka lat na Zimbalou, jednym z naszych romskich wędrownych światów, a tam takie lodowe domy są standardowym schronieniem dla wszystkich żyjących na po- wierzchni. Zimbalou, mknąca Galaktyka, nigdy nie zbliża się do żad- nego ze słońc na tyle, by odczuć jego żar, i dobrze, bo jej główne miasta położone są w głębokich podziemnych tunelach rytych w lo- dzie, a więc ciepło oznaczałoby dla nich totalną zagładę. Mroczny i samotny jest ten świat, ale jego mieszkańcy kochają go. Sam nie- mal się w nim zakochałem. Tam w każdym razie nauczyłem się budo- wać lodowe igloo. Wspinałem się więc na zbocze lodowca, przekroczyłem jego kra- wędź, a potem schodziłem po następnym zboczu, dążąc niezmiennie na północ, aż dotarłem we właściwe miejsce. Było to takie miejsce na planecie, która niewiele ma szczególnych miejsc. Znalazłem je i zaznaczyłem na kilka dni przed przybyciem Choriana. Mulano jest właściwie jednym olbrzymim, połyskliwym i białym lodowym polem; jednak to miejsce było inne. Miało pewną zdumie- wająca cechę, prawdziwie dziwną. Boże, jak ja kocham takie dziwne zjawiska. A to był tak dziwny dziw, że nawet z odległości dziesięciu kilometrów czułem jego zew, tak donośny jak ryk potężnej trąby rozdzierający niebiosa. Sami oceń- cie: wychylacie się zza ośnieżonego pagórka i nagle widzicie przed sobą zieleń, roztaczającą się jak okiem sięgnąć zieloną dolinę mię- dzy śnieżnymi polami, ciągnącą się aż ku odległemu zboczu kolej- nego lodowca. A tę zieleń tworzą miliony kłączy o świeżej, szmarag- dowej barwie morza. Kłącza mają grubość ramienia w górnej części i szerszą niż udo w dolnej. Wystrzeliwują w niebo co kilka kroków i sięgają wysokości pięciu, dziesięciu, czasem dwudziestu metrów. Kołyszą się delikatnymi miarowymi ruchami. Ten ruch wypełnia przestrzeń niezwykłą, kojącą muzyką... Wydawało mi się, że te wijące się macki przemawiają wewnątrz mojej jaźni: chodź tu, Rom baro, chodź tu, chodź, pozwól nam do- tknąć twej pięknej czarnej brody, pozwól nam sprawić ci radość, Rom baro... Kiedy dostrzegłem je po raz pierwszy, zdało mi się, że mogą to być jakieś odsłonięte odnóża olbrzymich zwierząt uwięzionych i po- chowanych żywcem pod śniegiem przez bezlitosny huragan. Był ze mną wtedy duch Waleriana, i kiedy zdradziłem mu swoją myśl, po- wiedział tylko: „niezły pomysł, Jakubie", co w jego ustach znaczyło, że jestem kretynem. (Walerian nigdy nie był zbyt taktowny. Jest naszą czarną owcą, starym kosmicznym piratem. Kiedyś był komandorem we flocie Im- perium, ale potem odkrył, że piractwo sprawia mu więcej przyjem- ności. Wyznaczono zresztą nagrodę za jego głowę, chociaż zdziwię się, jeśli ktokolwiek kiedyś ją odbierze. Jako naród, my Romowie, potępiamy piractwo, przynajmniej publicznie, więc odcinamy się też od naszego kuzyna Waleriana, ale on czyni to z takim wdziękiem, że nie sposób go za to nie podziwiać. - Widziałeś kiedyś coś takiego? - spytałem go. Ale on już odszedł. Zacisnąłem pięść i potrząsnąłem nią w miej- scu, gdzie dotąd znajdowała się jego poświata. -Hej Walerian! To jest miejsce dla mnie! Zobaczysz jeszcze!) To zdarzyło się tydzień, może dwa temu, a teraz wróciłem, i zamie- rzałem tu pozostać. Dziwne macki wciąż się kołysały, wiły się jak wiel- kie, zielone robaki. Najbliższe z nich znajdowały się tuż koło mnie, mogłem ich dosięgnąć i dotknąć... albo to one mnie dosięgną. Były pokryte bruzdami i gruczołami, a na całej powierzchni miały regularne rzędy małych wyrostków o ciemniejszym odcieniu. Przygotowałem mój projektor Riemmana, niezwykle przydatny przy zamianie niepotrzebnej materii w niematerialną przestrzeń, i za- cząłem przygotowania do budowy nowego igloo. Ale najpierw mu- siałem upewnić się, że nie stawiam mojego domu na zboczu pokrytej śniegiem góry, albo na jakimś innym niezbyt obiecującym tworze tutejszej geologii. No i musiałem dowiedzieć się trochę więcej na temat tych kłączy. Ustawiłem więc projektor na skanowanie, aby poznać molekularny skład materii w promieniu pięciuset metrów wokół mnie i pode mną. Wtedy też przekonałem się, że te wijące się, giętkie kłącza są niczym innym, jak sterczącymi spod śniegu korona- mi drzew. A ciemnozielone wyrostki to ich liście. Stałem zatem nad olbrzymim lasem zakopanym w śniegu aż po szczyty koron. Tak, drzewa, o nieziemskich, smukłych i dziwnie przyzywających kształ- tach, tańczące wśród delikatnych podmuchów wiatru... Może nawet były inteligentne. Myślę że nie miały nic przeciwko temu, że przysypał je śnieg, który stanowił wspaniałą warstwę izolu- jącą, jako że temperatura o tej porze była niesamowicie niska. Może wyłaniały się ze swego śnieżnego grobowca raz na pięćdziesiąt czy sto lat, jeśli na Mulano zdarzała się jakaś pora letnia. Nie, raczej po prostu żyły pod tym śniegiem, przystosowane do tego tak, jak ryba przyprawowa przystosowana była do życia pod lodem. Podróżujesz po światach, zdaje ci się, że widziałeś już wszystko, a potem i tak coś cię zadziwia... Raczej więc nie musiałem obawiać się niczego z ich strony, a były przynajmniej miłą odmianą w krajobrazie. Przestawiłem swój pro- jektor na aktywny poziom, i wkrótce w lodzie znalazła się jama o od- powiedniej szerokości i głębokości, tuż na skraju podziemnego lasu. Postawiłem nad nią swój lodowy dom, tym razem nieco większy niż poprzedni, o równie świecących ścianach i podłodze, i wielkim oknie w jednej z lodowych ścian. Potem spędziłem pół dnia rzeźbiąc ele- ganckie lodowe drzwi, które ostatecznie osadziłem na grubych za- wiasach wykonanych z tej samej użytecznej substancji. Wewnątrz zaś zawiesiłem małą świecącą kulę Vogon, by mój dom miał światło, energię i izolację z ciepłego powietrza, które miało oddzielać mnie od mroźnego świata na zewnątrz. Wreszcie zamknąłem drzwi od wewnątrz, i wypowiedziałem słowo aktywujące kulę Vogon, a wtedy wszystko stało się jasne i ra- dosne. Hoj! Jakub znów ma dach nad głową! Teraz zaś mogłem usiąść i zająć się wydobywaniem moich rze- czy z tych wszystkich kieszeni podprzestrzennych, do których je poupychałem. Moje skarby. Rzeczy, dzięki którym wiedziałem, kim jestem, i które przypominały mi o moim przeznaczeniu. Dywan z gęstym wło- siem, długi na dwóch Jakubów, a szeroki na trzech, tkany czerwie- nią, zielenią, błękitem i czernią na samej Ziemi przez wykastrowa- nych niewolników sułtana. Trzy brązowe, pękate lampy z imionami moich przodków wyrytymi po bokach. Naszyjnik ze starożytnych monet bizantyjskich, który niegdyś należał do tej pięknej dziwki Mony Eleny, i który miałem zamiar jej zwrócić, gdybym jeszcze kiedykol- wiek ją spotkał. Jedwabny zwój poświadczający moją elekcję, tkany dla mnie przez dziewięciu ślepców z Duud Szabell. Powinienem go zostawić w momencie abdykacji, ale nie mogłem rozstać się z rze- czą tak misternej roboty. Gwiezdny kamień wydarty z krwawej gar- dzieli piaskowego smoka z Nabomba Zom. W jego jądrze czerwone światło Gwiazdy Romów świeci z zadziwiającą mocą. Koło Losu. Różdżka. Berło Romów -bareszti rovli rupui - srebrny symbol wła- dzy z ośmiościenną, ozdobioną czerwonymi frędzlami główką, na której wygrawerowano pięć wielkich symboli: nijako, chjam, shion, netczaforo, truszul: topór, słońce, księżyc, gwiazda i krzyż. Statuet- ka Czarnej Dziewicy Sary - naszej świętej patronki. Welon, który należał do La Chungi - gitańskiej* tancerki. Zestaw małych narzę- dzi ślusarskich, zużytych i pogiętych. Poszarpana i wytarta niedźwie- dzia skóra, ostatnia, jaka istnieje jeszcze we Wszechświecie. Złote lichtarze. Karty Tarota. Sierp, który zanurzono w wodzie podczas mojego pierwszego obmycia po urodzeniu, dla odegnania demonów. Amulet z podmorskich skamieniałości. Mały wypchany jeż, którego przywieźliśmy aż z Ziemi, i który przemierzył już połowę światów Galaktyki, zatopiony w żółtym nefrycie z Alta Hannalanna. I jesz- cze wiele innych przedmiotów; skarby całego długiego życia, zgro- madzone podczas mojej wielkiej odysei. Ułożyłem te wszystkie przedmioty w sposób, który najbardziej mi odpowiadał, a potem wyszedłem na dwór i pozdrowiłem ręką te zielone, wijące się kłącza, wyrastające spod śniegu, i zakrzyknąłem trzykrotnie moje imię, i uczyniłem znak mocy, i wyciągnąłem mą mę- skość i oddałem mocz przed drzwiami, rysując na śniegu tą żółtą linią symbol chroniący dom. Potem roześmiałem się i odtańczyłem szybki taniec z rozłożonymi szeroko ramionami. Huczka, puczka hoja zim! Jakub! Jakub! Jakub! I czułem się tak, jakbym był w moim własnym wykwintnym kró- lewskim pałacu na Galgali, gdzie mieszkałem jako władca Romów, a także jako ten, który kształtował losy światów. Zapaliłem lampy i wziąłem berło, a kiedy stanąłem na dywanie, raz jeszcze przybyli do mnie dawni królowie, przybyli jeden za drugim, mówiąc: „Jestem Frinkelo. Jestem Fero. Jestem Yakali. Jestem Miya..." i przynosili mi w podarunku swoje troski i marzenia. Bo gdziekolwiek jestem, miejsce to staje się moim pałacem, moim domem mocy. To jest jeden z wielkich sekretów Romów, właśnie dla- tego możemy być wędrowcami, i nie chodzi o to, że nie mamy korzeni. Po prostu każde miejsce jest dla nas jednym miejscem, i zapuszczamy nasze korzenie gdziekolwiek jesteśmy, bo też wszystko to jest jednym i tym samym. Niestety każde miejsce, w którym przebywamy, jest dla nas Nie-Gwiazdą-Romów. I dlatego każdy świat może być naszym do- mem, bo żaden nie jest naszym prawdziwym domem. Tak więc w ciszy i osamotnieniu tego nowego miejsca, na skra- ju dziwacznego lasu, mieszkałem sobie szczęśliwie w swoim wła- snym towarzystwie. Przybył do mnie duch Polarki, potem Waleriana, a potem wiele innych. * Gitano (hiszp.) - Cygan (przyp. red.). Mgliste postacie wędrujące przez przestrzeń i czas, aby poka- zać mi, że wciąż jeszcze mnie kochają... Stara, pomarszczona Bibi Savina również przybyła raz, czy dwa. Mądra i przebiegła kobieta, która tyle razy udzielała mi tak wie- lu cennych rad. Nie tylko wtedy, gdy byłem królem, ale także wcześniej. To prze- cież ona nawiedzała mnie w dzieciństwie, by mi powiedzieć, że będę królem i że muszę nim być. - To jest dobre miejsce - powiedziała, pozdrowiwszy mnie. - Zostań tu, aż przestanie być dobre. Wspaniale było znów widzieć kobietę, nawet tak starą jak Bibi Savina. Widziałem, że jest przygarbiona i posiwiała. Wyglądała tak, jakby była dwukrotnie starsza ode mnie, chociaż to ja mógłbym być jej ojcem. Ale ona nigdy nie poddała się odmładzającym kuracjom. Trudno nawet było mi wyobrazić sobie młodą Bibi Savinę, Bibi Sa- vinę jako piękną dziewczynę. Czy pożądałbym jej? Oczywiście nigdy nie czułem pociągu do Bibi Saviny, ale czy wtedy byłoby inaczej? Pomijając już wszystko inne, gdybym kiedykolwiek tknął ją palcem, byłby to fantastyczny skandal, zważywszy na jej pozycję w rządzie. Oczywiście byłem zadowolony z wizyty Bibi Saviny, nawet bardziej niż zadowolony, ale też bardzo bym się ucieszył, gdyby nawiedził mnie na Mulano także ktoś, kto wyzwalał we mnie prawdziwą namiętność. Jeśli mieszkasz w igloo pośrodku śnieżnego pustkowia, ładne piersi i smukłe uda budzą w tobie wyjątkowo ciepłe uczucia. (Myślicie może, że to obrzydliwe, kiedy człowiek w moim wieku mówi jeszcze o takich rzeczach? Poczekajcie tylko, a sami zobaczycie. No, chyba że będziecie mieli mniej szczęścia niż ja, i w waszych żyłach będzie już wtedy płynęła woda.) Oczywiście nie można tak naprawdę kochać się z duchem, ale mimo wszystko miło mieć w pobliżu piękną kobietę, nawet jeśli nie można jej dotknąć. Jakże ucieszyłaby mnie wizyta mojej eleganc- kiej, pięknej i lubieżnej Syluisy! Przecież o tej kobiecie marzyłem od wielu już lat. Ale Syluisa nie składała mi wizyt. Byłbym napraw- dę zdumiony, gdyby się pojawiła. To wymagałoby ciepłych uczuć, a ona nie jest do nich zdolna. Jednak wciąż miałem nadzieję. Rzadko opuszczała moje myśli. Wciąż przypominałem ją sobie w tysiącach wspomnień. Jak zanurzała się nago w wodzie z tymi błę- kitnymi migoczącymi pierwotniakami - gdzie to było? Iriarte? Es- trildis? - i wynurzała się stamtąd jak boska Wenus, przyprawiająca 0 zawrót głowy, a ja zlizywałem z niej tę substancję z każdego miej- sca na jej ciele. Wciąż pamiętam ten smak. Cóż to była za dziwka! Jak jaja kochałem! Wciąż ją kocham. Każdy mężczyzna musi spotkać swoją Sylu- isę... tak sądzę. Nawet król. Duchy przybywały i odchodziły. A czasami, kiedy byłem sam, zamykałem oczy i byłem znów na Galgali, w moim pałacu, otoczonym złotymi obłokami, albo pływa- łem w cudownym morzu na Xamur, albo byłem w Stolicy i, słysząc fanfary niezliczonych trąbek, wspinałem się po kryształowych scho- dach ku tronowi Piętnastego Imperatora, który wstawał mi na powi- tanie, i wręczał mi puchar ze słodkim winem. Byłem tam ja, Jakub, urodzony w niewoli, i trzykrotnie jeszcze w nią sprzedany, i był tam Imperator, a dopiero dalej stali lordowie Imperium: Sunteil, Naria 1 Periandros, i kłaniali się na moje powitanie. Słodkie marzenia... nie, prawdziwe wspomnienia z przeszłego życia. Niczego nie żałuję. I myślę sobie, że mógłbym przeżyć tu, na Mulano, następne sto, albo nawet tysiąc lat, karmiąc się wyłącznie tymi wspomnieniami o wielkich i szczęśliwych chwilach, i ciesząc się obecnym spokojem. 2 A jednak Syluisa przybyła do mnie, a raczej jej duch. Nie mogę nawet powiedzieć, że była to odpowiedź na moje marzenia, bo tak naprawdę nigdy nie miałem nadziei, że ją jeszcze zobaczę. Raczej były to złudne sny, które, jak sądziłem, nigdy nie mogą się ziścić... Pojawiła się nagle. Syluisa złotowłosa, Syluisa tryumfująca. Jej obraz migotał teraz wprost przede mną. - Wcale za mną nie tęskniłeś, prawda? - spytała. Cała Syluisa. Zawsze prowokująca. - Przez cały ten czas nikt oprócz ciebie nie zajmował moich myśli - odparłem. Czy mój ton był romantyczny czy też sarkastycz- ny? Sam nie wiem. Sam też nie rozumiałem w pełni swoich uczuć. Wibrujące fale elektromagnetyczne otaczały jąjak cudowna aura kreślona szkarłatem, fioletem i złotem. Wyglądała pięknie. Nigdy zresztą nie wyglądała inaczej, niezależnie od pory roku, dnia, pogo- dy, czy stanu ducha. To było w niej takie niezwykłe: piękno tak doj- mujące, że aż nierealne. Wyglądała jak swój własny posąg. - Syluiso, minęło już trochę czasu od naszego ostatniego spo- tkania. - Podróżowałam. - Polarka powiedział mi, że widział cię na Atlantydzie. - Ach tak? Doprawdy ma bystry wzrok. Ciebie za to nie mogłam tam znaleźć, choć szukałam. - Ostatnio nie nawiedzam - odparłem. - Nie. Zagrzebuj esz się pod śniegiem i siedzisz tam, dopóki star- czy ci tchu. Jakubie, czy to właśnie robisz? Ledwie mogłem na nią patrzyć, bez mrużenia oczu. Była taka piękna. Obca była dla mnie jej uroda, zupełnie nie romska: Kaskady jasnych włosów, intensywny błękit oczu, długie smukłe nogi. Była Romka, wiedziałam to, ale już dawno temu przybrała urodę gajo, niezmienną zresztą. Znam ją już od osiemdziesięciu lat i nigdy nie postarzała się nawet o dzień. Jakby była posągiem, niezniszczalną statuą. Ale ma w sobie coś więcej niż tylko zadziwiające piękno. Jest wcieleniem męskich marzeń o cielesności kobiety, jest wielką kurtyza- ną. I Bóg jeden wie, jak dobrze gra swojąrolę. Bo dla niej te kusiciel- skie pozy to tylko gra. W jej wnętrzu płonie jakiś inny płomień, nie- znany, niemożliwy do uchwycenia, coś znacznie głębszego niż chęć oglądania mężczyzn padających na kolana przed jej urodą, syntetycz- ną zresztą. Kiedyś mogła być gruba, pomarszczona i potworna, mo- gła mieć kaprawe oczy, wałki tłuszczu i tępą twarz, a potem przemieni- ła się w boginię. Z tego, co się dowiedziałeś, nie wykluczam nawet, że kiedyś mogła być mężczyzną. Przed zamianą. - Zrezygnowałem z tronu - przerwałem milczenie. - Wiem. Abdykowałeś. Ale dlaczego udałeś się właśnie tutaj? - Bo musiałem przemyśleć pewne rzeczy, a to jest dobre miejsce na przemyślenia. - Czyżby? - Mój umysł pracuje lepiej w chłodnych temperaturach, a puste przestrzenie, takie jak ta, pomagają mi skupić myśli na tym, co naj- ważniejsze. Najważniejsze. Chciałem sięgnąć ku niej i przyciągnąć ją do sie- bie. Te piersi! Te usta! To było najważniejsze i ten jej zapach wypeł- niający całe powietrze. Duchy Mulano tłoczyły się wokół wabione przez tryskającą z niej energię, a ja czułem suchość w gardle... i ból w jądrach. Może lepiej by było, gdyby nigdy się nie zjawiła. Z du- chem nie można się kochać, ale można go pożądać. - Jakubie, jakie są te najważniejsze sprawy? Przeżyłem wszystkie moje żony, a Syluisa nie będzie jedną z nich. Ani nikt inny. Coś dziwnego i niezwykłego hipnotyzuje mnie w niej, ale jak na jedno życie miałem już zbyt wiele żon. Chyba nie pojąłbym Syluisy za żonę, nawet gdyby mnie zechciała, ale mimo to od czasu do czasu zadaję jej to pytanie, a ona zawsze odmawia. - Tylko przyszłość Królestwa jest ważna, Syluiso - odparłem. - Dlaczego to cię jeszcze obchodzi? - Wciąż jestem królem. - Jesteś? Zdecyduj się wreszcie. Przecież podobno abdykowa- łeś. Nie możesz być królem i nie być królem w tym samym czasie. - Powiedzmy, że jestem na wakacjach. - Ach tak? A więc to są wakacje? - Czas przewartościowania pewnych rzeczy, czas przemyśleń. Wybieg taktyczny. Mogę wrócić na tron w ciągu minuty jeśli się zde- cyduję. Uśmiechnęła się. Błysk ust bez skazy, lśnienie nieporównanych oczu... - Wątpisz? - spytałem. - Nie wątpię, że w to wierzysz. - Ale ty nie wierzysz. - Ty naprawdę sądzisz, że możesz być i nie być królem w tym samym momencie. Powinnam od razu to zrozumieć. Jeśli ktokol- wiek znatwoją duszę, to tylko ja. - Co próbujesz powiedzieć? - Och, Jakubie! Znałam cię w czasach Cesaro o Nano, nim zosta- łeś królem. Pamiętam jak się upierałeś, że nigdy nie przyjmiesz tronu, że jeśli tylko ktoś ci spróbuje ofiarować władzę, odrzucisz mu jąpro- sto w twarz. Powtarzałeś to setki razy, a kiedy wreszcie jednak ofiaro- wali ci władzę, chwyciłeś ją i dzierżyłeś przez pięćdziesiąt lat. My- ślisz, że wierzę w jakiekolwiek twoje deklaracje? Jesteś jedynym zna- nym mi człowiekiem, który może w tym samym momencie popierać sześć rozbieżnych idei i w ogóle nie widzieć w tym sprzeczności. -Naprawdę nie chciałem być królem i odmówiłem. Raz i drugi, aż wreszcie pojąłem, że naprawdę muszę być królem i nie mam wyboru. Wtedy dopiero pozwoliłem im na to, by mnie ukoronowali. - A abdykacja? Dlaczego to zrobiłeś? Jej głos zabrzmiał zadziwiająco miękko, jakby przez moment przestała ze mną walczyć. Chyba naprawdę j ą to obchodziło. Poczu- łem, że moje serce topnieje od ciepłych uczuć. Jakbym znów był młodym głupcem, takim jak Chorian. - Rzeczywiście chcesz wiedzieć? - spytałem. Przysunęła się bliżej. Jej aura zniknęła, a ona opadła niżej, stanęła na ziemi, i prawie znalazła się w moich ramionach. Jeden pocałunek, pomyślałem, i te różowe sutki twardniejące pod dotykiem moich rąk. - Tak, chcę wiedzieć - odparła, wciąż pieszcząc mnie słodkim głosem. - To był wybieg taktyczny - wyjaśniłem. Wciąż paliły mnie wspomnienia tych ostatnich dni, nim wybie- głem przed Wielki Kris i zrezygnowałem. Czas rozpaczy i niepewno- ści. Gdziekolwiek wtedy patrzyłem, widziałem tylko chaos i rozkład. Aroganccy młodzi mężczyźni, kobiety starające się za wszelką cenę upodobnić do gaje, mieszane małżeństwa, gwiezdni piloci latający gdzieś chyłkiem ze swym drobnym przemytem, i to wszystko, co moim zdaniem oznaczało ostateczny upadek i dekadencję naszej niegdyś wspaniałej antycznej rasy. Sam starałem się sobie wmawiać, że prze- sadzam, że z wiekiem staję się zrzędliwy i konserwatywny, ale w koń- cu to wszystko eksplodowało we mnie, nagle i w nie kontrolowany sposób; czułem, że wszystko się rozpada i że tylko jakiś desperacki ruch może nas ocalić. I wtedy zwołałem krisatorów i obwieściłem im, że abdykuję. I choćbym żył jeszcze dziesięć tysięcy lat, nigdy nie zapomnę tego wyrazu absolutnego zdumienia na ich twarzach, gdy usłyszeli moje słowa. Syluisa zmarszczyła brwi. Jakby jej słoneczną twarz nagle prze- słoniła chmura. - Wybieg taktyczny? - powtórzyła. - Nie rozumiem. Wziąłem głęboki wdech. Nigdy dotąd nie mówiłem o tym z ni- kim otwarcie. Ani z Polarką, ani z nikim innym. Ale przed Syluisą nie zdołałbym niczego ukryć. Zdawało mi się, że sprawy w Królestwie idą źle, że straciliśmyz oczu nasz cel, że zagubiliśmy się, po to, by Królestwo znów odnalazło właści- wądrogę, musiałem potrząsnąć ludem, wstrząsnąć nim do głębi. - Właściwą drogę? - Mówię o Gwieździe Romów. - Och, Jakubie. Usłyszałem w jej głosie i smutek, i miłość, ale też jakby ton wyższości, tak, wyższości. -Gdzie sąRomowie z Gwiazdy Romów? -zawołałem. -Chcemy wrócić do naszego prawdziwego świata, czy też już na zawsze mamy być wygnańcami? Czy w ogóle nas to jeszcze obchodzi? Jedyne Praw- dziwe Miejsce, Syluiso! Czy te słowa znaczą cokolwiek dla ciebie? Jej aura rozjarzyła się znowu i nie mogłem dostrzec jej twarzy. - Tłuści i zadowoleni z siebie, bogaci i osiadli: tym właśnie się stajemy. Pilotujemy nasze statki, służymy gaje, łasimy się do Impe- rium. Nie może tak być dalej. Jeśli raz stracimy z oczu to, co na- prawdę ważne, stracimy swoją tożsamość. Nie będziemy lepsi niż gaje. Czy tego właśnie chcesz? Ty może tak. Masz piękne włosy gajo i taką samą wąską kibić - mój gniew na nią wybuchł gwałtow- nie i wciąż się wzmagał. - Nie rozumiesz? Widziałem, jak mój lud zbacza z drogi, a ja, ich król, wiodłem ich ku katastrofie. Nagły podmuch wiatru smagnął śnieżne pustkowie i pchnął na nas biały pył. Płatki przeleciały przez nią, ale nie zwróciła na to uwagi. - A abdykacja, Jakubie? - spytała cicho. - W czym to może po- móc? - Potrzebują mnie - odpowiedziałem. - Już wysłali posłańca, aby nakłonił mnie do powrotu. Uczynią więcej. Będą mnie błagać. Spytają o moje warunki, a ja im je podam i nie będą mieli wyboru. I będę znów królem, Syluiso. Ale wtedy będą musieli pójść za mną, gdziekolwiek ich powiodę. A ja powiodę, ich ku Gwieździe Romów. - Och, Jakubie - powtórzyła znowu. Aura wokół niej rozjarzyła się jak jądro gwiazdy i w ogóle już nie mogłem dostrzec jej postaci, słyszałem tylko głos. Czyżby pła- kała wewnątrz tej energetycznej sfery? Nie. To był śmiech. Dziwka bez uczuć! Nienawiść, którą poczułem, miała moc wy- starczaj ącą, by pchnąć całą flotę statków z j ednego krańca Galaktyki na drugi. 3 Czasami, kiedy byłem sam, czułem obecność cygańskich królów z zamierzchłych stuleci. Wszyscy oni znajdowali drogę do mo- jej duszy. Był tam Chavula - ten mały mężczyzna o ostrych rysach, który zmusił gaje, aby pozwolili nam załadować się na ich statki. Był Ilika o ognistej rudej brodzie, który pokazał im, jak dokonuje się skoku - tej szybkiej przemiany energii umysłu Roma w siłę, która jest w stanie przerzucić statki poprzez całe lata świetlne. Claude Varna- wielki odkrywca, ten który odnajdywał światy. Tavelara, Markko, Mateo, Pavlo Gitano... wszyscy oni przybywali do mnie i dzielili ze mną swe umysły, pchali mnie naprzód. Byli też inni, ciemne postacie bezimiennych, tych, którzy zaginęli w pomroce dziejów, ci ze starego świata - prości wodzowie pośród ziemskich szlaków, i starsi jeszcze - władcy Atlantydy, a nawet królo- wie Gwiazdy Romów. W dniu, w którym stałem się Rom baro, wszy- scy oni do mnie przyszli i nigdy mnie nie opuścili, a ja czułem ich obecność i byłem im wdzięczny. A kim byli ci, którzy czaili się we mgle? Nie mogłem ich do- strzec, ale czułem także ich obecność, tajemniczą i niepojętą. Chyba nawet wiedziałem, kim mogą być. Są tymi, którzy będą królami, następcy, władcy nie narodzonej jeszcze przyszłości, kryjący siew zakamarkach mojej duszy. Rozumiałem, że będę musiał umrzeć, aby oni mogli się uwolnić i spełnić swoje przeznaczenie, i wiedza ta rodziła we mnie pewien ból, ale taka już jest kolej rzeczy. To było słuszne. Dajcie mi szansę wypeł- nić moje przeznaczenie, przyszli władcy, a wtedy ja da wam szansę wypełnić wasze. Syluisa śmiała się ze mnie. Niech się śmieje. Ja wiedziałem, po co zrzekłem się tronu i miałem zamiar wykonać to, do czego zostałem zrodzony. Wybrano mnie, bo wizja w mojej duszy była silniejsza niż w innych, i nawet jeśli oni wszyscy stracili swoją wizję, we mnie ona wciąż żyła. Błagałem tylko o jedno - abym żył wystarczająco długo. Tylko o to. I tylko jednej rzeczy się obawiałem - że umrę, nim zdo- łam zwrócić Gwiazdę Romów memu ludowi. I co z tego, moglibyście spytać. Jeśli umrę, będę martwy, jakie więc to będzie miało dla mnie znaczenie? Jeśli zadajecie takie pytanie, to znaczy, że nic nie rozu- miecie. Miałem moc, by dokonać to, co musi być dokonane, a jeśli mając moc nie potrafię zrobić z niej użytku, będzie to marnotraw- stwem i mój lud przeklnie mnie na wieki. Jeśli po tym życiu jest kolejne, pogoni za mną ich klątwa, a jeśli nie, to... nieważne. Mu- szę żyć tak, jakby wszyscy Romowie, którzy się dopiero urodzą, obserwowali moje poczynania. Każdy mój postępek będzie kiedyś oceniany. 4 Myślicie może, że zdołałem potem odpocząć po tych wszystkich odwiedzinach? Wcale nie odpocząłem. Samotnością cieszy- łem się niezbyt długo. Następny gość spowodował niejaką kontuzję. Był to bowiem diuk de Gramont... albo jego doppelganger. Z początku nie miałem pewno- ści i to właśnie spowodowało ową kontuzję. I zaniepokojenie. Julien de Gramont jest starym przyjacielem, któremu zresztą udawało się całe życie stąpać po bardzo cienkiej linie między dwie- ma nachodzącymi na siebie strefami wpływów: Królestwa Romów i Imperium, co zresztą świadczyło o jego nieprzeciętnym sprycie. Julien utrzymywał także, że jest prawowitym pretendentem do tro- nu antycznego królestwa Francji. Francja była jednym z ważniejszych krajów na Ziemi, gdzieś około roku tysiąc siedemsetnego albo coś koło tego. Pozbyła się też dość dawno temu swoich królów, ale to było akurat w porządku - nie ma nic groźnego i szkodliwego w zgłaszaniu pretensji do tronu, który już nie istnieje. Nie mogłem tylko nigdy pojąć, choć Julien wyjaśniał mi to z siedem albo osiem razy, jaki sens ma ubieganie się o tron królestwa na planecie, która już od dawna nie istnieje. Mówił, że to ma coś wspólnego zgrandeur igloire czy glwahr - tak to jakoś wymawiał. Francuski to bardzo dziwny język. Tak przy okazji, bo nie sądzę, żebyście kiedykolwiek zetknęli się z tym problemem, ukochana Francja diuka de Gramont była miejscem nie większym niż średniej wielkości plantacja na nie największych w końcu światach jak Galagala czy Xamur. Mimo to Francja miała swoich królów, własny język, prawa, literaturę, historię i całą resztę. I swego czasu była nawet waszym krajem. Wiem o tym, bo raz tam wpadłem i to dla ścisłości właśnie gdzieś koło tych czasów, gdy po- zbywała się króla. Dziwna sprawa z tymi gaje - podzielili swoją jedynąi do tego malutką planetę na setki jeszcze mniejszych krajów. Co zresztą dla nas, żyjących między nimi, było wyłącznie źródłem kłopotów. No, ale to się skończyło już dawno temu. Przez pierwszych kilka lat na Mulano miałem przy sobie doppel- gangera diuka de Gramont, który dzielił ze mną moje dobrowolne wygnanie. Był to jego pożegnalny prezent, który ofiarował mi po mo- jej abdykacji. Wiedział, że jestem miłośnikiem francuskiej kuchni, a on na tym polu był nie lada ekspertem. Pomyślał więc, że w miejscu wy- gnania przyda mi się własny francuski kucharz. Ale doppelgangery trwają najwyżej niż rok albo dwa, może troszkę dłużej w tak zimnym klimacie, jaki panuje na Mulano. Potem więdną. Nie można też ich wskrzesić ponownie. Mój doppelganger Juliena także zniknął w zwy- kły sposób o przewidzianym czasie, kilka lat temu. Kiedy więc zoba- czyłem to, co wziąłem za doppelgangera diuka de Gramont, stojące między mną a kołyszącymi się kłączami lasu, sięgające do listków i pa- kujące je do ust jakby oceniało ich zalety jako przystawki do obiadu, w pierwszej chwili nie wiedziałem, jak się zachować. -Alors, mon vieux! - wrzasnął. - Mes hommages! Comment ca va? Sacre bleu *, jak tu zimno! Obrzuciłem go uważnym spojrzeniem i cofnąłem się o krok. Duchy - rozumiem, doppelgangery - też rozumiem, ale duchy dop- pelgangerów? Szorstkim głosem zapytałem więc: - Skąd się tutaj wziąłeś? - Ach, czy to jest najmilsze powitanie, na jakie możesz się zdo- być, mon amil - przemówił do mnie zraniony do głębi, swoim ultra- francuskim, urażonym tonem. - Całą ponurą wieczność tkwię w opa- kowaniu kapsuły, żeby dotrzeć w to wstrętne, zapomniane przez Boga miejsce na krańcach wszelkiego cywilizowanego świata, a ty nie oka- zujesz najmniejszej radości na mój widok, żadnej przyjemności, żad- nego ukontentowania. Tak po prostu zapytujesz mnie bez cienia cho- ciażby życzliwości i uprzejmości, skąd ja się tu wziąłem? Quel type! Co za człowiek! A gdzie uścisk? Gdzie pocałunek w oba policzki? Uniósł z desperacją ręce w górę i wymachując nimi, zasypał mnie potokiem francuskich słów jak oszalały robot translacyjny: - Joyeux Noel! Bonne Annee! A ąuelle heure part le prochain bateau? J'ai le mai de mer! Faiłes venir le garcon! Par ici! Le voici! IIfautpayer! ** Podskakiwał przy tym jak szaleniec. Po chwili jednak ucichł, jak- by nagle uszło z niego powietrze i tylko ze smutkiem wpatrywał się jak wydychana przez niego para zamienia się w sopelki lodu. - Więc nie jesteś ani trochę ucieszony, że mnie widzisz? - zapytał wreszcie cicho. * Alors... (franc). - Cześć, staruszku! Wyrazy szacunku! Co słychać? Do diabła (przyp. red.) ** Joyeux... (franc ). - Wesołych Świąt! Szczęśliwego Nowego Roku! O której odpływa następny statek? Cierpię na chorobę morską! Proszę zawołać kelnera' Tędy! Oto on! Trzeba zapłacić (przyp. red.). Przyglądałem mu się uważnie. Doppelgangery czasami są przy samych krawędziach lekko przezroczyste. Ten nie był. Ten w ogóle nie wyglądał na doppelgangera. Miał przeszywające, bystre spojrze- nie Juliena i jego eleganckie ruchy. Jego małe czarne wąsiki i malutka bródka były równo przystrzyżone, tak że nawet jeden włosek nie śmiał wystawać z szeregu, co także było typowe dla Juliena. Doppel- gangery bardzo szybko zatracają takie drobne szczegóły - entropia jest nieubłagana i ich struktura zaczyna się rozmywać. - A więc to ty naprawdę ty? - Oui - odparł. - To ja, naprawdę ja. - Prawdziwy Julien? - Sacre bleu! Nom d'un chien! Do cholery! Prawdziwy, praw- dziwy, prawdziwy! Co się z tobą dzieje, mon amii Gdzie jest twój mózg? Czy to przez ten mróz... - To przez tego doppelgangera, którego mi podarowałeś - prze- rwałem mu. - Zastanawiałem się, w jaki sposób mógł się znów pojawić. - Ach, doppelganger! Doppelganger, mon vieux... ~ Uwiądł już dość dawno temu, więc gdy go znowu zobaczyłem, kiedy, jak sądziłem znowu go zobaczyłem... - Oui. Bien sur. - Skąd mogłem wiedzieć? Doppelganger wraca już po swoim uwiądzie? To przecież niemożliwe. Myślałem, że to jakaś sztuczka. Może jakiś sprytny zabójca! Na włochatą dupę diabła, człowieku! A co ty byś pomyślał? - A co myślisz teraz? Jeszcze raz uważnie mu się przyjrzałem. Gdy milczałem przez dłuższą chwilę, znowu wyraźnie posmut- niał. Potem zaczął ponownie wymachiwać rękami i potrząsać głową na swój zwykły chaotyczny sposób. - Do licha, drogi przyjacielu! Mój mały Cyganku, ukochany Romie. Mój drogi Mirlifiche, szanowny Cascarrot. To ja! Prawdziwy Julien! Nie jestem doppelgangerem, ani zabójcą. Jestem jak najbardziej twoim Julie- nem de Gramont. Uwierzyłeś wreszcie? No, powiedz coś, cygański królu! Tak, oczywiście. Jak mogłem wątpić? On był nie do podrobienia. Żaden doppelganger nie mógł okazywać tak silnych uczuć i pasji. Poczułem zakłopotanie. Poczułem skruchę. I przede wszystkim poczułem się jak ostatni głupiec. Wzięcie kogoś za jego doppelgangera nie jest może śmiertelną urazą, ale z pewnością nie jest też miłe, a wyrządzenie tego biednemu Julienowi de Gramont, z jego królewskimi roszczeniami i gorącym galijskim temperamentem... Cóż było robić, przeprosiłem go jak najgoręcej, chociaż twierdził, że to tylko drobne nieporozumienie, i zaprosiłem go do igloo, gdzie postawiłem przed nim wielką czarę pełną gorącej kawy. Była to praw- dziwa antyczna romska kawa - czarna jak diabeł, gorąca jak piekło, słodka jak miłość. Po chwili też nasze drobne nieporozumienie zostało całkowicie zapomniane. Julien przyniósł mi sporo podarków. Całe dwie kieszenie podprze- strzenne. A teraz właśnie wydobywał je z innego wymiaru i dumnie układał na podłodze igloo. Stary, kochany Julien, wciąż dbał o mój żołądek. - Homard en civet, homar w szczypiorkowym sosie - zaanonso- wał, wydobywając jedną z tych zmyślnych puszek, która sama po- trafiła podgrzać posiłek prawie natychmiast po wciśnięciu znajdują- cego się na niej guzika. - Carre d'agneau róti au poivre vert. Fricassee depoulet au vi- naigre de vin. Pommes purees. Filets mignons de veau au citron. Wszystko podpisane, mon ami. Wszystko oryginalne, francuskie. To nie są te groteskowe dania pastuchów z Galgali, nie ta ohydna owsian- ka z Kalimaka, ani te trzęsące się galaretowate potworności z Megalo Kastro. O tutaj! I tutaj! Lubisz nerki? Lubisz słodkie pieczywo? Fri- cassee de rognons et de ris de veau awcfeuilles d'epinards. Eh, mon frere? CoquiU.es Saint-Jacąues? Pdte de fruits de mer en croute? Bouillabaisse marseillaise? Przywiozłem ci wszystko. - Julien, rozpieszczasz mnie. - Przywiozłem dość, żebyś się odżywiał jak istota ludzka przez dwa, albo nawet trzy lata. Przynajmniej tyle mogę dla ciebie zrobić na tym dzikim odludziu. Dwa lata dobrego francuskiego jedzenia - spojrzał na mnie bystro. - A jak długo jeszcze zamierzasz tu być, mon cherl Dwa lata? Trzy, cztery? - Czy właśnie po to tu przyjechałeś, by zadać to pytanie? Na policzki Juliena wypełzł rumieniec. - Martwię się o ciebie. Już tak dawno temu opuściłeś cywilizo- wane światy. Smutek mnie ogarnia. Smutek też panuje pośród two- ich ludzi. Jesteś osobistością wielkiej wagi Jakubie. - Czasami miał kłopoty z idiomami. - My Romowie - odpowiedziałem mu - mówiąc, że ktoś jest osobą wielkiej wagi, mamy na myśli jego okrągłe kształty. Czyli je- stem człowiekiem z wielkim brzuchem? Spojrzałem na puszki zawalające igloo. Julien już wyładował co najmniej sto, a drugie tyle tkwiło jeszcze zapewne w jego podprze- strzennych kieszeniach. Poklepałem się po brzuchu, który w rzeczy samej ostatnimi laty zdołał nabrać prawdziwie królewskich rozmiarów. - Julien, więc dlatego przywiozłeś tu to wszystko? Żebym stał się człowiekiem jeszcze większej wagi? - Jakubie, wzywają cię światy. - Jego śmieszny francuski akcent nagle gdzieś się zapodział. Mówił teraz najczystszym imperialnym. - Panuje tam chaos, bo brak jest króla. Statki błąkają się po bezdrożach, nasiliło się piractwo, spory między znaczącymi ludźmi pozostająnie rozstrzygnięte. Twój lud cię potrzebuje. Nawet Imperium cię potrze- buje. Czy zdajesz sobie z tego sprawę? - Julien, nie obraź się, ale chciałbym wiedzieć, kto cię tu przysłał. Zmieszał się wyraźnie. Nerwowo skubał bródkę. Przekładał pusz- ki, przyglądał się nalepkom... Moje pytanie wciąż wisiało w próżni między nami - Co masz na myśli mówiąc, że ktoś mnie tu przysłał? - spytał wreszcie. - To chyba nie jest takie skomplikowane pytanie? - Przyjechałem tutaj, bo jesteś potrzebny. Brakuje ciebie. - Nie chowaj się za formą bezosobową. Komu jestem potrzeb- ny? Kto twierdzi, że mnie brakuje? Kto ci zapłacił, żebyś gniótł się w kapsule i przyleciał tutaj pogadać ze mną? Odpowiedział po dłuższej chwili i dość ponuro: - To był Periandros. - Aha. Co za niespodzianka. - Jeśli wiedziałeś, to po co pytasz? - Żeby sprawdzić, co mi odpowiesz. - Jakubie! - Już dobrze. Więc wysłał cię Periandros. Czy to znaczy, że na- stępny przybędzie tu człowiek Narii? Zmarszczył brwi. - Co masz na myśli? - Mam na myśli trzech lordów Imperium. Człowiek Sunteila był tu zaledwie parę dni temu. Teraz ty przemawiasz w imieniu Perian- drosa. Mogę więc chyba przypuszczać, że numer trzeci także zechce się ze mną skontaktować? A może też arcykapłan albo nawet, niech Bóg wybaczy, sam Imperator? Jeśli Imperator wciąż jeszcze żyje? - Imperator wciąż żyje - potwierdził Julien. - A o co chodzi z tym posłem Sunteila? - Przysłał tu młodego Roma o imieniu Chorian. - Znam Choriana. Bardzo młody, ale bardzo zdolny, i bardzo pod- stępny, jak wszyscy Romowie. - Naprawdę myślisz, że jesteśmy podstępni? - I czym to martwi się Sunteil? - spytał Julien, nie zwracając uwagi na mój sarkazm. - Tym, że abdykowałem tylko po to, by się przyczaić, że wrócę do Imperium, gdy będę najmniej oczekiwany, i narobię jeszcze wię- cej kłopotów. Twarz Juliena rozjaśniła się uśmiechem. - Bo też po to właśnie abdykowałeś. A pytanie, jakie zadaje so- bie Sunteil, dotyczy raczej tego, co tak naprawdę planujesz, i jak moż- na cię przekonać, byś zaniechał swojej gry. Nie skomentowałem jego słów, ale chyba na to nie liczył. Przy- patrywał mi się tylko przez chwilę, a jego brwi drgnęły niemal nie- zauważalnie. Potem zaczął bez słowa wędrować po igloo, podnosząc to ten, to inny przedmiot, dotykając najdroższych mi rzeczy doświad- czonymi ruchami handlarza antyków, co zresztą było jednym z zawo- dów, którym niegdyś się trudnił. Nie protestowałem. To nie mogło niczemu zaszkodzić. Pogładził jasnożółte, jedwabne diklo - romski szal, który ktoś kiedyś nosił na zaginionych, i zapomnianych ziemiach Bułgarii piętnaście wieków temu. Dotknął welonu La Chungi. Po- trząsnął rytmicznie kilka razy starożytnym tamburinem, a potem opa- rł dłonie delikatnym ruchem na lavucie - cygańskich skrzypcach - przekazywanych z pokolenia na pokolenie, jak zresztą wszystkie te rzeczy, i pamiętającej jeszcze czasy, gdy istniała Ziemia. - Mogę? - spytał. - Proszę. Wpasował skrzypce pod brodę, przez moment stroił pudło, po czym sięgnął po smyczek, i spowodował, że stary instrument roze- śmiał się, potem załkał, a wreszcie wydał z siebie pieśń. I to wszystko w ośmiu, dziewięciu taktach. Spojrzał na mnie z tryumfem, a oczy go- rzały mu niezwykłym blaskiem. - Grasz jak Rom - powiedziałem. Wzruszył ramionami, lekceważąc swoje umiejętności. - Prawisz pochlebstwa jak Rom. - Gdzie się tego nauczyłeś? Zagrał jeszcze dwa takty. - Wiele lat temu, na Sidri Akrak. Był tam stary Rom. Nazywał się Bicazului, Cygan. Grywał na targowisku przed pałacem hierarchy i Pe- 6 - Czas trzeciego wiatru riandros wysłał nawet jednego ze swych falangistów, aby zaprosił go do środka. Przez następne półtora roku ten Bicazului był muzykiem nadwornym. Grał na lavucie, na pandero, na cytrze, na wszystkim. Poprosiłem go, żeby nauczył mnie kilku starych melodii. - Och, Julien, czasami muszą sam siebie przekonywać, że nie jesteś Romem. - Czasami ja muszą robić to samo - roześmiał się. -1 co się stało z tym twoim Bicazului? Jak myślisz, gdzie jest teraz? - To działo się tak dawno temu. — Julien znów powrócił do swo- ich gwałtownych gestów. - A on był bardzo stary. Odłożył instrument, podszedł do okna i zapatrzył się w widok, na zewnątrz. Żółte słońce wisiało już nisko nad horyzontem, chmury gęstniały... nadciągała burza śnieżna. Macki drzew poruszały sią j wolniej niż zazwyczaj. Po chwili milczenia odwrócił się do mnie. - Jakubie, podoba cię się tutaj? - Dla mnie tu jest pięknie. I tak spokojnie. - Yraiment? Naprawdę? - Tak. Vraiment. Tutaj naprawdę jest spokój. - Dziwne miejsce, by w nim spędzać jesień życia. Te pola lodo- we, zaspy śnieżne... -1 spokój. Nie zapominaj o spokoju. Co znaczy trochę śniegu, skoro mam tu taką ciszę i spokój? - A te ruchome zielone odrosty? Co to jest? - W jego głosie brzmiało obrzydzenie. - Les tentacules terribles. Les poulpes terre- stres, macki, ośmiornice podziemne? - Wzdrygnął się starannie wy- pracowanym, eleganckim ruchem. - To są drzewa - powiedziałem. - Drzewa? - Owszem, drzewa. - Aha. Czy one też wydają ci się piękne? - To jest mój dom. - Ach. Oui, oui. Wybacz, przyjacielu. Stanąłem przy oknie obok niego. Wciąż miałem w uszach dźwię- ki, jakie wydobył ze skrzypiec, wciąż też słyszałem swoje ostatnie słowa, powracające do mnie echem. „To jest mój dom, to jest mój dom". Przez moment chciałem mu zaproponować wyj ście na zewnątrz, by pokazać mu świecącą tak wyraźnie na tutejszym niebie czerwoną Gwiazdę Romów. Julien, powiedziałbym. Skłamałem ci. Mój dom jest tam. Tak bym mu powiedział. Chociaż, nie. Ten człowiek jest mi drogi, ale nawet on by tego nie zrozumiał. On jest gajo. Jest gąjo. Znów powróciła do mnie melodia, którą grał, i jeszcze raz po- wtórzyłem sobie w myślach: Och, Julien, czasami muszę sam siebie przekonywać, że nie jesteś Romem. 5 Czuł się najwyraźniej zakłopotany, że tak niechętnie dotąd wyra- żał się o Mulano, dlatego też później zaproponował krótki spa- cer, w czasie którego mógłbym pokazać mu piękno tutejszej natury. Wiedziałem, że miał dość czasu, by rozejrzeć się po okolicy, kiedy szedł przez las z miejsca, gdzie wyrzuciła go kapsuła - po prostu teraz starał się jakoś wybrnąć z niezręcznej sytuacji. Wyszliśmy więc na spacer, i pokazałem mu z bliska drzewa, spływające z gór lodo- we jęzory, posępne kły odległych gór, którym już zdążyłem nadać nazwy. - Masz rację - powiedział wreszcie. - To miejsce jest na swój sposób bardzo piękne. - Na swój sposób... taa. - Mówię szczerze. - Wiem, Julien. - Mój drogi przyjacielu. Chodźmy. Myślę, że nadszedł już czas na obiad. Weszliśmy do środka. Julien długo przeglądał swoje puszki, aż wreszcie wybrał jedną i wcisnął kciukiem znajdujący się na niej przycisk. Wnętrze puszki rozgrzało się błyskawicznie, Julien zaś sięgnął do kieszeni podprze- strzennej i dobył z niej butelkę czerwonego wina, którą też natych- miast odkorkował. - Le dejeuner, obiad - obwieścił. - Cassoulet a la manierę de Languedoc, zapiekanka po langwedocku. To było długie, mroźne przedpołudnie, ale potrawka postawi mnie na nogi. Podać chleb? Znów pochylił się nad kieszenią i wydobył z niej bagietkę, która wyglądała tak, jakby była upieczona najwyżej trzy godziny temu w Pa- ryżu. Przez moment przygotowywanie posiłku całkowicie pochłonę- ło jego uwagę. Ale tylko przez moment. Po chwili powrócił do naszej rozmowy tak, jakby w ogóle nie było tej dłuższej przerwy. - Nie wierzą, aby Sunteil obawiał się twojego powrotu. Myślę, że to raczej twoja nieobecność go trwoży. - Polarka też tak uważa. - Polarka? On też tu zawitał? - Jego duch. I wciąż tu jest. Może nawet teraz, gdy sobie tak spokojnie jesz, stoi ci za plecami. Na chwilę zamilkłem, przełykając smakowity kęs i popijając go kilkoma łykami wina. Przełykałem dość głośno, by w pełni pokazać, j jak bardzo je doceniam. - Julien, to jest naprawdę wspaniałe. Gdybym miał być gąjo ' w następnym życiu, chciałbym być Francuzem, żyć we Francji i jeść takie rzeczy trzy razy dziennie. - Cygański król czyni mi wielki zaszczyt swymi pochwałami. - Były cygański król. - Zachowujesz tytuł aż do śmierci... albo dopóki sąd Wielkiego Krisu nie pozbawi cię go formalnie. Twoja abdykacja wedle rom- skiego prawa nic nie znaczy. O czym zresztą doskonale wiesz. - Czy jesteś tak samo dobrym prawnikiem jak kucharzem? - spytałem. - Jak wiesz, Jakubie, sprawa twojej sukcesji jest dla mnie nie- zwykle ważna. Można rzec, że jest mojąpasją, moją wielką obsesją. - Myślałem, że twój ą pasją jest jedzenie - odparłem, może zbyt ostro. - A twoje obsesje dotąd zawsze miały coś wspólnego z kobie- tami. - Nie drwij ze mnie. Tym razem go dotknąłem. Było mi przykro i powiedziałem mu to. Miał może trochę wad, ale bądź co bądź był moim starym przyja- cielem i drogą mi osobą. -Nikt nie rozumie tej abdykacji-kontynuował po dłuższej chwi- li. - Widzą to jako zdradę wszystkiego, co przyświecało ci podczas twego długiego i honorowego życia. Mógłbym łatwo się wytłumaczyć. Czy on naprawdę myślał, czy ktokolwiek naprawdę myślał, że odszedłem bez żadnej istotnej przy- czyny? Że po prostu odrzuciłem koronę dla zabawy? Przyznam się wam, że na Mulano bywały noce, kiedy budziłem się mokry od potu i przerażony moim własnym idiotycznym wyborem. Ale jednak przez większość czasu byłem pewny, że nie był to błąd, i nie chciałem też aby oni wszyscy, wielcy Lordowie Imperium i najważniejsi spośród nas, tak myśleli. Czy naprawdę mogli wierzyć, że byłem aż tak lekko- myślny, taki kapryśny, taki nieodpowiedzialny? Ja? Mów więc, Jaku- bie! Wytłumacz swoje postępowanie! Broń się! Teraz jest właściwy moment. Ale wciąż jeszcze brzmiał mi w uszach śmiech Syluisy. Przypo- mniałem też sobie po raz kolejny, że Julien, mój stary i oddany przy- jaciel, jest gajo, jest uchem cesarza, i jest opłacany bezpośrednio przez lorda Periandrosa. Dlatego też powiedziałem tylko: - Zbyt długo dzierżona władza traci moc. Sam wiesz, co się dzie- je, gdy zbyt długo trzymasz otwartą butelkę szampana. - Ale nie wierzę, by to właśnie stało się z tobą, mon ami. - Jak długo byłem królem? Czterdzieści lat? Pięćdziesiąt? Wy- starczy. - Więc co zamierzasz? Siedzieć tutaj, na tej kupie lodu i śniegu, wybacz, ale nie mogę jednak polubić tego miejsca, i patrzeć na te niesympatyczne zielone powyginane łodygi? I tak do końca życia? I nic poza tym? - Do końca życia? No, tego jeszcze nie wiem. Ale ostatnio to właśnie robiłem, i j estem szczęśliwy nadal mogąc to robić. I zostanę tu, póki nie przestanie mi to sprawiać przyjemności, a jeśli przestanie... - Tego właśnie nie mogę pojąć. Moment znudzenia, urażona duma i rzucasz wszystko? - Pozwól, Julien. Wiem, co robię. - Wiesz? - Wiem, że skończyłem z królowaniem. Czy to ci nie wystar- cza? Do cholery, Julien, pozwól, bym sam decydował o własnych sprawach! Odepchnąłem ze złością talerz i wyszedłem na dwór. Patrzyłem na kołyszące się delikatnymi ruchami zielone kłącza i wsłuchiwałem się w swój własny ciężki oddech. Posłałem w myślach pozdrowienia wątrobie, trzustce, jelitom: halo, jesteście tam, moi starzy przyjaciele? A moje organy wewnętrzne przyjaźnie odpowiedziały: halo, a ty czy tam jesteś? Znaliśmy się i rozumieliśmy tak dobrze. Podziwiałem je, a one też mnie szanowały. Łączyła nas dobra wspólna przeszłość, i je- śli żadne z nas nie popełni błędu, czeka nas jeszcze co najmniej dwie- ście wspólnych lat. Może nawet więcej. Pomyślałem o tym, i zaraz poczułem się lepiej. Pomyślałem też o dzisiejszym posiłku, o winie, o śniegu, który nagle zaczął zasypywać mnie swymi wirującymi na wietrze płatkami. Nie chciałem tylko myśleć o jednej rzeczy - o po- nownym byciu królem. Nie chciałem tego. Właśnie to wyjątkowe uczu- cie, że nie posiadam władzy, dawało mi ostatnio energię i szczęście. W moim umyśle pojawiły się nagle przepięknie wyuzdane my- śli, które nie miały nic wspólnego z tym, co mówił Julien. Patrząc na zielone, wijące się wokół kłącza, odczułem dziwne mrowienie we- wnątrz ciała. Mógłbym tam pójść, pomyślałem, i położyć się nagi między nimi, a one pieściłyby mnie jak kochanka. Wyobraziłem so- bie setki tych kłączy, jak dotykając mojego ciała, przesuwają się po wszystkich jego czułych miejscach, wiedząc doskonale, co sprawia mi największą przyjemność. Ssących, trącających, łaskoczących, oplatających. O, tak! Tak, tak dobrze. Bardzo dobrze! Zacząłem dry- fować w tę erotyczno-botaniczną fantazję, w to dziwaczne pożąda- nie. Cudowne potrawy w żołądku i wyborne wino, które uderzyło do głowy, już sprawiły, że czułem się wspaniale, a teraz także lędźwie zaczęły dostarczać mi rozkosznych bodźców. Mimo wieku wciąż byłem w stanie reagować na nowe doznania. Zwróćcie na to uwagę, wy wszyscy! Uczcie się! Sądzicie, że na starość ogień przygasa? Nie. Nawet na tym chłodnym świecie. W najmniejszym stopniu. Nigdy. Julien stanął za moimi plecami i jego głos brutalnie wdarł się w moje marzenia. - Jakubie, a twój lud? Pozostawisz ich już na zawsze bez króla? Pozwolisz na unicestwienie gildii pilotów? Wizja orgazmu z udziałem roślin prysła jak przekłuty balonik i by- łem wściekły na Juliena, że to zrobił. Powinien wiedzieć. To był mo- ment zamyślenia, uświęcona chwila, podróż do wnętrza własnej jaźni, a on bezmyślnie to zniszczył i on mienił się Francuzem? Ale powstrzymałem wybuch gniewu. Powstrzymałem go przez wzgląd na naszą starą przyjaźń. Zamiast mu nawymyślać, odezwałem się tylko ponuro: - Krisatorzy wiedzą, co należy czynić. Jeśli chcą nowego króla, i mogą obwieścić, że tron jest pusty i wybrać kogoś. Romowie mogą,i też doskonale poradzić sobie bez króla, nie tylko przez pięć lat, lecą \ i przez pięćdziesiąt, czy pięćset. Francuzi jakoś sobie radzili, praw-t' da? Dobre trzynaście wieków. -1 już ich nie ma - wtrącił cicho Julien. - Co masz na myśli? - Nie ma nas. Nie istniejemy. Została po nas pamięć, przepisy kulinarne i piekielnie trudny język, który mało kto rozumie. Czy tego też chcesz dla swego ludu, Jakubie? - My jesteśmy Romami. Istnieliśmy zanim pojawili się Francu- zi, Anglicy, Niemcy czy jakiekolwiek z milionów plemion Ziemi i po- zostaniemy Romami, z królem czy bez niego. Sięgnąłem po wino i pociągnąłem tęgi łyk. Na moment zapadła cisza. Było wspaniałe i kiedy mój gniew nieco osłabł, nie omieszka- łem powiedzieć o tym Julienowi. Może i Francuzi są wymarłą rasą, ale ktoś jednak wciąż wie, jak zrobić prawdziwe Bordeaux. - Dlaczego więc lord Periandros wysłał cię do mnie? - spyta- łem w końcu. - Imperator jest stary i słaby. - To nie jest zaskakująca wiadomość. - Ale teraz koniec jest naprawdę blisko. Rok, góra dwa, ale nie dłużej. -1 co z tego? Po prostu Romowie nie będąjedynymi, przed któ- rymi stoi problem elekcji. - Jakubie, sprawa jest poważna. Jest trzech Wysokich Lordów, a Imperator nie wskazał żadnego z nich. - Wiem. Niech więc ciągną słomki. - Mają wielkie wpływy i są bardzo zdeterminowani. Jeśli Impera- tor umrze, nie wskazując następcy, może wybuchnąć wojna o tron. - Nie - zaprzeczyłem gwałtownie potrząsając głową. - To jest absolutnie niewyobrażalne. Myślisz, że to średniowiecze? - Myślę, że to rok trzy tysiące sto dziewięćdziesiąty piąty. Jaku- bie, chodzi o Imperium składające się z setek planet, a od czasów Rzymu i Bizancjum w ludzkich duszach, o ile wiem, nie zaszła żadna poważna zmiana. Periandros nie będzie siedział bezczynnie i patrzył, jak Sunteil przejmuje tron, ani też Naria nie ustąpi dobrowolnie miejsca Perian- drosowi, ani też... - Julien, nie będzie już więcej wojen. Ludzkość się zmieniła. Sprawiły to podróże międzygwiezdne. - Tak sądzisz? - Wojna jest staromodna i niepotrzebna - powiedziałem z opty- mizmem. - Jak wyrostek robaczkowy, albo mały palec u nogi. Jesz- cze pięćset lat, i nikt nie będzie się rodził z wyrostkiem robaczkowym. A jeszcze z tysiąc lat, i prawdopodobnie nie będzie także małych pal- ców u nóg. Wojny to już przeszłość. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. W czasach Imperium Galaktycznego stanowią już tylko anachro- nizm. Sam się rozgrzałem tą ognistą retoryką. W moim wieku to niebez- pieczne, ale gnałem dalej. -Nie było żadnej poważnej wojny od... sam nie wiem, odkąd. Od setek lat, tysiąca może. Od czasu zniszczenia Ziemi wraz z całym śmiet- nikiem irracjonalnych zwyczajów, jakie tam panowały. Ogarnął mnie niezwykły zapał. - Wojny są nie do pomyślenia w dzisiejszym galaktycznym spo- łeczeństwie! Nie tylko nie do pomyślenia, one są niemożliwe ze względu na logistykę! - Nie bądź tego taki pewien. - Och, Julien, dlaczego jesteś takim pesymistą? - Tylko realistą, mon ami. W jego oczach dostrzegłem nagle dziwny smutek, powiedziałbym nawet, że niezwykle dziwny jak na niego. Najwyraźniej bardzo się tym wszystkim przejmował. Oczywiście ja też się przejmowałem, ale nie aż tak. W końcu od pięciu lat byłem jako outsider. Czyżbym utracił kontakt z rzeczywistymi wydarzeniami? Nie. Na pewno nie. - Łatwo jest wyciągnąć z lamusa pomysł, że wojna rozwiązuje wiele spraw - powiedział. - Najwyżej go trochę zmodyfikują. Bę- dzie to wojna międzygwiezdna, ale równie krwawa i niszczycielska, jak niegdyś. To nonsens, pomyślałem. Roześmiałem mu się prosto w nos. Julien, porzuć te mroczne ponure, apokaliptyczne fantazje. Zasrane strachy. Wojna? Między gwiazdami? Jeśli tak wpływa na niego wino, może powinien przejść na wodę. Zaczynał mnie trochę złościć. - Daj spokój - mruknąłem. - Jestem już za stary, żeby mnie w ten sposób straszyć. - Zazdroszczę ci, bo ja jestem okropnie przerażony. - Czym? - wrzasnąłem. Zachował spokój. Śmiertelny spokój. - Powstaje zbyt wielka próżnia, brakuje jasno wskazanego na- stępcy, a próżnia może zrodzić rozłam, przyjacielu. Im większa próż- nia, tym większy będzie potem rozłam. Z tym ciężko było dyskutować. Pociągnął prostą linię od polity- ki do fizyki. A z fizyką nigdy nie dyskutuję... - Rozładująto jakoś - zapewniłem go, ciszej jednak, i bez poprzed- niego przekonania. Zdaje mi się, że teraz sam zaraziłem się poczuciem niepewności jutra. - Dogadają się. Opracują jakiś racjonalny podział władzy. Może nawet podział Imperium, kto wie? Czy to taki zły pomysł? - A mamy do czynienia nie z jedną próżnią, lecz z dwiema - Julien mówił tak, jakby w ogóle nie słyszał moich słów. - Nie ma też Króla Romów. - Julien, nie zaczynaj znowu. - Słuchaj, Jakubie. Co byś powiedział, gdybym ci zapropono- wał - odkładając na razie na bok kwestię twojego powrotu na tron - abyś wrócił do Imperium i zażądał audiencji u Imperatora? On cię przyjmie, czy jesteś królem czy nie, a wtedy mógłbyś mu wyjaśnić naturę kryzysu. Teraz zrozumiałem jego prawdziwą grę i nie podobała mi się. -1 wspomniał imię Periandrosa jako potencjalnego następcy? Julien wzruszył ramionami. - Sądzisz, że jestem aż tak niezręcznym dyplomatą, by ci to pro- ponować? - Ale jesteś zwolennikiem Periandrosa, prawda? - Jestem zwolennikiem stabilności. Należę do kręgu Periandro- sa, ale mimo to wolałbym widzieć na tronie Sunteila albo Narię niż oglądać Imperium rozdarte przez wojnę domową. Chodzi mi o to, żeby w ogóle był jakiś następca. I ty możesz tu pomóc. Nikt inny nie ośmieli się rozmawiać z Imperatorem o takich sprawach. - Julien, przecież abdykowałem. - Bez ciebie brakuje tam równowagi. - Polarka powiedział to samo, i mniej więcej tymi samymi słowa- mi, a właściwie nawet nie Polarka, lecz jego duch. Niech sobie brakuje równowagi. Mam w dupie równowagę. -Jakubie... - W dupie, powtarzam! - Ale możliwość wojny... Zamachałem niecierpliwie ręką, jakby jego słowa były natrętny- mi owadami. - Jakubie, zechciej to rozważyć. Ryzyko, jakie wiąże się z nie- stabilnością. .. - Nie - uciąłem krótko. - Starczy. Milczeliśmy długą chwilę. - Jak nazywa się ta rzecz, którą jedliśmy ostatnio? - zapytałem po jakimś czasie. - Cassoulet, mon ami - odpowiedział z westchnieniem. -A jak to się robi? Zawsze można zagadać Francuza, pytając go o przepis kulinarny. -To jest kiełbaska z czosnkiem, pierś jagnięcia, i kotlet wieprzo- wy. Do tego dodaje się białą fasolę i... - Jest wspaniały - powiedziałem. - Absolutnie wspaniały. We- zmę chyba jeszcze trochę. 6 Zapadła noc. Siedzieliśmy w milczeniu. To przywilej starych przy- jaciół - móc siedzieć razem w milczeniu, i nie czuć skrępowa- nia. Śnieg wciąż wściekle bił w okno. Potem burza powoli zaczęła się oddalać, a niebo rozpogadzać. Gwiazdy przebiły się przez rzed- niejącą zaporę chmur i zabłysły jasno na tle głębokiej czerni nocy, jaką można podziwiać tylko na nie zamieszkanych światach. Czułem sytość w brzuchu, a na ramionach ciężar całego Wszech- świata. Co za olbrzymi, niewyobrażalny mechanizm: miliardy gwiazd podążających swymi świetlistymi szlakami i krążące wokół nich try- liony światów, a to wszystko obraca się wokół nie znanej nam osi. Wszystko połączone ze sobą, splecione niewidzialnymi nićmi, nie- zrozumiałymi siłami, chociaż nam się wydaje, że je rozumiemy. A potem pomyślałem o tym naszym malutkim zakątku Wszech- świata, naszej kropce na jego mapie, tych kilku setkach światów w jed- nej tylko Galaktyce... Galaktyce, która wydaje się nam tak olbrzymia, gdy przez nią podróżujemy, ale która jest tylko maleńkim ściegiem w gigantycznej tkaninie. Światy ludzkości, gaje i Romów, Królestwo i Imperium. Wszystkie nasze zawiłe walkii intrygi. ..jak maleńkie były wobec ogromu przestrzeni. Były maleńkie, to prawda, ale nie nieistot- ne. Bo czym byłby Wszechświat, gdyby nie istniał atom, i jeszcze na- stępny i następny, i każdy z nich równie ważny w olbrzymiej struktu- rze wszechrzeczy. Nie, nie były nieistotne. Nic nie jest nieistotne. Za- bierz jeden atom z tej budowli, a wszystko może ulec zagładzie. A więc w tym małym zakątku Wszechświata, który dla nas jest wszystkim, niedługo będzie potrzebny nowy Imperator. Dobrze wie- działem, co oznacza taka sytuacja. Widziałem śmierć Czternastego Imperatora, a jestem też na tyle wiekowy, by pamiętać ostatnie dni Trzynastego. Przebywanie blisko umierającego Imperatora jest rów- nie niebezpieczne, jak przebywanie koło umierającej gwiazdy. Gwiaz- da taka świeci sobie spokojnie przez dziesięć miliardów lat, a potem nagle jej czas dobiega końca. W jednej chwili dziki taniec gorących jąder atomowych zamiera i w miejscu, gdzie kiedyś było źródło świa- tła, zostaje tylko chłodna nicość. Pojawia się próżniai wciąga w swe wnętrze wszystko, sięgając aż po najdalsze krańce Wszechświata. Łatwo można zostać zdmuchniętym przez ten podmuch wiatru, kie- dy stanie mu się na drodze. (Oczywiście wiem, że w przestrzeni między gwiazdami nie ma powietrza. Nie bądźcie głupcami, którzy biorą wszystko dosłownie. Starajcie się pojąć sens tego, o czym mówię.) A teraz umiera piętnasty, i gigantyczne tornada wkrótce już ude- rzą, a potem, kiedy ucichnie ich ryk i zapadnie znów martwa cisza, ktoś zostanie Szesnastym i chwyci Wszechświat w swoje ręce. Sun- teil, Periandros, Naria... taki mieliśmy wybór. Trzej lordowie Impe- rium. Żadnych niespodzianek, wszystkich ich dobrze znałem. Byłem świadkiem tego, jak pojawili się z nicości, i jak rosła ich potęga. Rok po roku, poprzez subtelne manewry i intrygi, każdy z nich tworzył swoje prywatne imperium, a teraz pozostał im jeszcze tylko jeden krok. Każdy z nich czai się do tego niego, wyczekuje, aż nadejdzie ten moment. O ile łatwiejszy dla wszystkich byłby ten czas, gdybyśmy za- wczasu ustanowili w Imperium monarchię dziedziczną. Następca byłby wówczas wszystkim dobrze znany. Nie musielibyśmy cierpieć strachu i chaosu interregnum. Ale też z drugiej strony, jest to czas dla biurokratów, na których barkach tak naprawdę spoczywa cały system, czas, by wyłonić nowego władcę i opracować nowe sposoby utrzymywania go pod kontrolą; aby po zmianie władzy wszystko poszło znów właściwą drogą. Na pierwszy rzut oka monarchia dziedziczna wydaje się wygod- niejsza dla wszystkich. Jednak w dłuższej perspektywie jest kata- strofalna. Historia monarchii dziedzicznych pokazuje nam jasno, że niczym się one nie różnią od gry w kości. Czasami zdarzy się nawet pięć czy osiem dobrych rzutów pod rząd, ale to nie może trwać w nie- skończoność, i prędzej czy później wszystko się spieprzy. Historia jest usłana rdzewiejącymi wrakami monarchii dynastycznych. To znaczy historia gaje, bo my, Romowie, zawsze mieliśmy dość roz- sądku, by polegać tylko na wybieranych przywódcach. Spośród tych, którzy niedługo mieli sobie skoczyć do gardła, mnie osobiście najbardziej odpowiadał Sunteil. W tym człowieku siedział stary diabeł. Paskudny był sam błysk jego oczu. Sunteil po- chodził z Feniksa w systemie Haj Qaldun, ojczystego świata Choria- na, świata piaszczystych pustyń i bezlitosnego słonecznego żaru. Jeśli ten żar Feniksa nie doprowadzi cię do szaleństwa, to z pewnością musi uczynić cię twardym i przebiegłym. Romowie z Królestwa mają takie powiedzenie: „Trzykrotnie policz swoje zęby, jeśli całował cię Feniksjanin". Sunteil był właśnie taki. Mroczny i przebiegły. Ktoś w moim rodzaju. Niemal mógłby być Romem. Julien natomiast opowiadał się za Periandrosem. Tego nie mo- głem zrozumieć. Za tym nudnym, małym księgowym. To zupełnie nie był człowiek w typie Juliena. Czym Periandros mógł go kupić? Obiecał mu, że zbuduje dla niego jakąś nową Francję? Że posadzi go na jej tronie? Ojczystą planetą Periandrosa jest Sidri Akrak, świat, na którym kudłate potwory o pyskach rodem z koszmarnych snów biegają z wrzaskiem po ulicach miast. Potwory z czarnymi kłami i czerwony- mi mackami, z wyłupiastymi świecącymi oczami wielkości sosjerek, i z rozgałęzionymi wielkimi rogami, które kończą się jakimiś obrzy- dliwymi witkami. Ci, którzy odwiedzają Sidri Akrak, a nie byli wcze- śniej o tym uprzedzeni, często doznają szoku po pierwszym kwadran- sie pobytu. Ale miejscowi traktująte stwory jak coś normalnego, tak jak na innych światach traktuje się psy i koty. Bo tacy oni właśnie są. Mają dusze księgowych. Nic ich nie wzrusza. W ich żyłach nie płynie gorąca krew, nie mająjaj, a w głowie nie mająnic poza jakimiś kom- puterowymi łączami. Cholera, jak ja nimi pogardzałem! A Periandros był najbardziej typowym z typowych Akrakijczy- ków. Spotykałem roboty, w których było więcej życia w pojedyn- czych przewodach, niż on miał w całym ciele. Jednak cieszył się ła- ską Piętnastego Imperatora i został podniesiony z motłochu w peł- nię blasku tronu. Teraz naprawdę miał duże szansę, by na nim zasiąść. Sam nie wiem, może taka kreatura jak Periandros najlepiej nadaje się do rządzenia Imperium gaje? Zdarzali się już wcześniej Impera- torzy z Akrak, i wcale nie byli najgorsi. Gaje dostają takich wład- ców, na jakich zasługują. No i Naria. Najmłodszy z nich. Jego znałem najsłabiej. Rodo- wity Vietorczyk, o skórze w barwie najgłębszej purpury i ognistych włosach, spadających kaskadami na ramiona. Jak na mój gust był zimny i zbyt wyrachowany. Nie zrozumcie mnie źle. Trochę wyra- chowania nikomu nie zaszkodzi, ale ten jego wewnętrzny chłód to już zupełnie inna sprawa. Może byłem do niego uprzedzony ze względu na to, że pocho- dził z Vietoris. Vietoris - mój ojczysty świat, który nigdy niestety nie był dla mnie ojczyzną, raczej miejscem, gdzie zdarzyło mi się urodzić jako niewolnik; miejscem, w którym zostałem odebrany ro- dzicom i sprzedany, zanim w ogóle zdołałem zrozumieć cokolwiek o świecie. Dlatego ciężko myśleć mi o Vietoris i o tamtejszych gaje bez goryczy, chociaż mówi się, że to spokojny i łagodny świat. Lord Naria z Yietoris może i miał na dnie duszy jakąś uprzejmość i łagod- ność, ukrytą głębiej niż zakopywano starożytne skarby, ale w jego zachowaniu nigdy nie zauważyłem nawet śladu którejś z tych cech. Życzyłem mu złamania karku w czekającym go współzawodnictwie. Sunteil, Periandros, Naria... Czy wracając do Imperium, wpłynąłbym jakoś na wybór? Czy mam obowiązek wrócić? I co ważniejsze, czy chcą wrócić? Julien de Gramont miał rację, że powinienem interesować się nadchodzą- cym starciem. Osoba Imperatora jest równie istotna dla Romów, jak dla gaje. W końcu mieszkamy w tej samej Galaktyce, a tylko głu- piec sądzi, że interesy Romów można oddzielić od interesów gaje. Obie te rasy są współzależne, i wiemy to aż za dobrze. Dlatego też my, Romowie, założyliśmy Imperium. (Powiedzcie to jakiemuś gaje! Tylko dlaczego właściwie miało- by nas obchodzić, czy w to wierzą?) - Ale w końcu przecież wrócisz? - spytał Julien. Jedliśmy i jedliśmy, a potem jedliśmy jeszcze trochę. Teraz wy- ciągnął z kieszeni podprzestrzennej flaszką starego złotawego ko- niaku z Galgali. Miło było czuć, jak ciepło dobrego trunku rozcho- dzi się po całym ciele. Jednak już jako młody chłopiec, gdy jeszcze mieszkałem w ele- ganckim pałacu Loiza la Vakako, nauczyłem się, że nawet gdy alko- hol płynie w żyłach, zbędne słowa nie powinny wypływać z ust. -Votre sante, na zdrowie - powiedziałem tylko, unosząc kieliszek. - Za konie i bogactwo - powiedział Julien w romskim, unosząc swoją. Wypiliśmy. Wskazałem, by napełnił naczynia ponownie. - Za chwałę i zaszczyty! - wzniósł drugi toast. - Za radość i figle! - odpowiedziałem - Przyjemności i przysmaki! - Żądze i lubieżność! -W twoim wieku? -zadrwił. - Jakubie, jesteś starym zbereźnikiem. - Och, nie, mój drogi. Jestem bardzo prozaiczny. Tak nudny, jak twój lord Periandros. Wypijmy jeszcze raz i uznajmy imprezę za zamkniętą. - Dlaczego nie chcesz wrócić do Imperium? - zapytał jeszcze raz. - Mieszkasz tu już pięć lat. Czy to nie dosyć? -Nie wydaje mi się. - Po śmierci Imperatora nastąpi chaos. Chcesz do tego dopuścić? - A jak mogę temu zapobiec? Zresztą czasem chaos j est pożądany. - Ale ja go nie chcę. - Julien, jesteś wspaniałym człowiekiem, ale jesteś również gajo. Istnieje mnóstwo rzeczy, których nie rozumiesz. Zostaną tutaj. - Jak długo jeszcze? - Aż nadejdzie pora. - Pora już nadeszła, Jakubie. Wzruszyłem ramionami. - A więc, niech nadejdzie chaos. To nie moja sprawa. - Jak możesz tak mówić? Jesteś człowiekiem honoru, odpowie- dzialnym, jesteś królem... - Byłym królem. - Wstałem, przeciągnąłem się i ziewnąłem szero- ko. - Jemy już i pijemy przez pół nocy. Niektóre gwiazdy zdążyły znik- nąć z widnokręgu. Może skończymy ucztę i trochę się prześpimy? Nie w moim stylu jest mówić, że czas kończyć zabawę, ale może trochę się zmieniałem? Może się starzałem? Czy to możliwe? Nie. Nie sądzę. Raczej miałem już dosyć bronienia się przed natrętnością Juliena. Patrzył na mnie w milczeniu przez dłuższą chwilę. Potem zaś powiedział cichym głosem w języku Romów, bez śladu obcego ak- centu: - Wybaczam ci, i niech Bóg ci wybaczy. Byłem zdumiony. Wśród naszego ludu tych słów używa się w ostatnich dniach życia. Mówi sieje do umierającego, albo mówi je umierający dla uzyskania przebaczenia i spokoju sumienia. Czy Julien o tym wiedział? Musiał. Przebywał z Romami przez większość swojego życia. Wiedział więc na pewno, co mamy na myśli używa- jąc takich słów. Te aves jertime mandar! Wybaczam ci! Zaskoczył mnie i przestraszył tym zdaniem, a mnie naprawdę trudno zaskoczyć lub przestraszyć. - Jeszcze ostatnią kolejkę? - zapytał po chwili. f - Myślę, że na ten wieczór już wystarczy - odparłem. , 7 Julien został jeszcze ze mną trzy dni... pięć, może dziesięć... ja- koś tak. Mógłby tu mieszkać miesiąc, i przez całą wieczność, gdy- by tylko chciał. Bardzo uważaliśmy, o czym toczyliśmy teraz roz- mowy. Głównie o jedzeniu, bo to był bezpieczny temat. Codziennie wychodziliśmy na polowanie, lub łowić, i zawsze wracaliśmy obła- dowaniu różnymi zwierzakami z Mulano, a wieczorami Julien przy- rządzał to wszystko we francuskim stylu, opisując po kolei każdą czynność. Umiał dokonywać prawdziwych cudów. Kiedy złapałem rybę przyprawową, wiedział jakoś instynktownie, że jej wystarczy pole- wanie własnym sosem, ale z inną zdobyczą dokonywał niezwykłych rzeczy, mając przecież do dyspozycji tylko niewiele przypraw i ziół, które zabrałem ze sobą z Imperium. Efekty jego pracy były zadziwiające. Na takim śnieżnym świe- cie jak Mulano flora nie jest zbyt bogata, a zatem i gatunków zwie- rząt nie ma tu tak wiele. Tylko duchy występują tu w obfitości, ale one żywią się energią elektromagnetyczną, więc nie dbają o strawę. W dodatku większość tutejszych zwierząt nigdy mi specjalnie nie smakowała. Owszem, ryby przyprawowe są cudowne, ale pozostałe gatunki były w najlepszym razie do wytrzymania. Ale Julien potrafił zrobić coś pysznego nawet z kilku schwytanych lodowych skocz- ków, tych małych płaskich stworków, o pół tuzinie niebieskich oczu na wierzchu ich okrągłych ciał i niezliczonych drobnych nóżkach po spodniej stronie. Przerobił je na ragout potrawkę i naprawdę wzbu- dziło to we mnie respekt dla jego umiejętności kucharskich. Podob- nie jak to, co zrobił z kilku lamparcich węży, czy mglistych węgorzy. To były potrawy godne bogów. Chyba miał nawet zamiar wypróbo- wać swoje umiejętności na śnieżnych wężach, ale powiedziałem mu, że w żadnym wypadku nie będę jadł padlinożerców. Julien prawdopodobnie dałby radę przyrządzić znakomite danie nawet z duchów, gdyby tylko znalazł sposób na ich pochwycenie. Kiedyś, gdy byłem zajęty czymś innym, wyszedł do tego podziem- nego lasu obok mojego igloo i ściął kilka młodych pędów, aby użyć ich w sałatce. To mnie zmartwiło. Wyobraziłem sobie drzewa pła- czące z bólu pod śniegiem... ale sałatka była boska. Rozmawialiśmy także o starych dobrych czasach, i o naszych przygodach na Xamur, Galgali i na Iriarte. Rozmawialiśmy o kobietach, o Syluisie, Esmeraldzie, Monie Elenie. I o jego kobietach. To był miły temat. Julien opowiadał o wszystkich kobietach, jakie miał, jak o boginiach. Myślę, że one przy nim naprawdę czuły się boginiami. Istnieją mężczyźni, którzy potrafią wzbudzić w kobietach takie uczucia, chociaż niestety nie ma ich wielu. Julien opowiadał też o zabawach, w których brał udział, o przy- jaciołach, którzy odeszli, o zmianach, jakie przynosi upływ czasu... ale nie wspomniał już ani razu o polityce Imperium, o sukcesji, o mo- jej abdykacji. I za to go właśnie kochałem. Za to wyczucie chwili i takt. Chociaż tym razem przyszło to za późno. Nie mogłem zapo- mnieć tej pierwszej nocy, kiedy cisnął mi w twarz romską modlitwę. Wciąż paliła moją duszę. Sądziłem, że ostatniego dnia pobytu spróbuje jeszcze raz wycią- gnąć mnie z wygnania. Miał gotową przemowę, niemal widziałem słowa czające się w jego ustach, ale się powstrzymał. Przez długi czas tylko patrzyliśmy na siebie w milczeniu i nagle zrobiło mi się go strasznie żal. Dostrzegłem w jego płonących oczach taką straszną samotność. Samotność człowieka wymarłej rasy, czło- wieka, którego naród jest już tylko legendą. Dla Juliena została la cuisine, la belle languefrancaise, la gloire, ale Francja już nigdy nie wyłoni się z płynącego wartko nurtu dziejów, i ta świadomość mu- siała sprawiać mu ból, który cierpiał w milczeniu. Więc zajmował się sprawami tego świata, a może wyobrażał sobie, że dzięki swoim dyplomatycznym umiejętnościom składa hołd pamięci świata, któ- rego już nie ma. Biedny Julien! Uścisnęliśmy się bez słowa i bez słowa też odszedł na wschód, krocząc dziarsko między wijącymi się kłączami ku miejscu, skąd miał go zabrać transmiter. Kiedy patrzyłem za nim, zatrzymał się przy koronie jednego z podziemnych drzew i poklepał jego chropo- wate gałązki, jakby dziękując im za radość, jakiej dostarczyły nasze- mu zmysłowi smaku. 8 Po odjeździe Juliena przez dłuższy czas byłem sam. Spędzałem w ciszy dnie i wieczory, myśląc bardziej o przeszłości niż o przy- szłości. Myślałem też dużo o śmierci. To było dziwne. Nigdy dotąd nie myślałem o śmierci. Bo też jaki sens mają takie rozważania? Śmierć jest czymś, czemu trzeba się przeciwstawiać, a nie czymś, o czym się rozmyśla. Byłem blisko śmierci wiele razy, ale nigdy nie wierzyłem, że teraz właśnie mnie zabierze, nawet wtedy, gdy żywe morze Megalo Kastro, które tak bardzo lubi pożerać żywe istoty, dostało mnie w swoje objęcia. Może dlatego tak się działo, że za- wsze były koło mnie duchy, przepowiadające mi przyszłość, chociaż robiły to na swój niejasny, pokrętny sposób. Nie mówię tu o sposo- bach, jakich używaliśmy, by robić głupców z gaje, żadnych tam kart Tarota, czy szklanych kul. Kiedy duch mówi ci o twojej przyszłości, możesz być przynajmniej pewien, że jakąś będziesz miał. Przez więk- szą część mojego życia jednym z tych duchów opiekuńczych, który mnie nawiedzał, był mój własny duch. Nigdy tego nie powiedział, ale ja rozpoznawałem w nim siebie, zwłaszcza po tym donośnym, grzmiącym śmiechu, który mógłby rozsadzić cały świat. Taki zawsze byłem, nawet w młodości, ciągle pełen niepohamowanej radości i wi- goru. Jego odwiedziny nieodmiennie sprawiały mi przyjemność. Ob- jawiał się jako mężczyzna o szerokiej klatce piersiowej i potężnych barkach, z gęstymi czarnymi wąsami i płonącymi ogniem oczami, dryfujący ku mnie przez mgły czasu. Tak długo, jak mnie nawiedzał, nie musiałem się niczego obawiać. Ale teraz, choć odwiedzały mnie duchy, nie było wśród nich Ja- kuba. Nie przychodził do mnie od dawna. Zacząłem zastanawiać się, dlaczego mnie unika. Czy mój czas był już bliski? Co za diabelskie myśli! A jednak wciąż siew nie zagłębiałem. Wyobrażanie sobie wła- snej śmierci sprawiało mi nawet jakąś mroczną przyjemność. Wi- działem siebie, jak wracam lodowcem po całodziennym polowaniu, pocę się i stękam pod ciężarem jakiegoś upolowanego zwierzęcia... a potem padam nagle na śnieg i czuję, jak coś wewnątrz mojego cia- ła desperacko szuka drogi wyjścia... Kiedy byliśmy młodzi nauczono nas Jedynego Słowa, a Jedyne Słowo brzmi: „Przetrwać!". Ale dla każdego człowieka i dla każdej istoty nadchodzi taki czas, gdy to słowo traci swe zastosowanie, i nie należy już dłużej walczyć, a kiedy nadejdzie ten czas, błędem jest opieranie się temu. Nawet dla mnie ten czas musi nadejść. Nie mogę temu zaprzeczyć. Zawsze doprowadzała mnie to do szaleństwa, a jed- nak, gdy o tym rozmyślałem, czułem wewnętrzny spokój, a więc tu- taj ma nadejść moja śmierć? Na tym samotnym, śnieżnym świecie? No tak, a więc już czas. Nie będzie więcej walki. Jakimże to filozo- fem może stać się człowiek, jeśli wreszcie zrozumie, że nie ma już wyboru. Wychodziłem więc w myślach na dwór, kopałem sobie grób w śniegu, i kładłem się w nim i patrzyłem na Gwiazdę Romów. Grze- bałem się, mówiłem ostatnie słowo nad własnym grobem, płakałem za sobą, a potem tańczyłem i piłem wino na swojej stypie, rozlewa- jąc je w ofierze zmarłemu na białą szatę śniegu, aż wreszcie śpiewa- łem lament za zmarłym, mulengi djili, opowieść o moim długim ży- ciu i wspaniałych czynach. I kiedy wyobrażałem sobie to wszystko, słyszałem w głowie głos Jakuba Roma: Jakubie, co to za bzdury? Dlaczego bawisz się w ten sposób? Ale nie potrafiłem dać mu żadnej odpowiedzi, i znowu na- wiedzały mnie takie myśli i przyznaję, że czerpałem z nich przyjem- ność, perwersyjną przyjemność, bo udawałem, że już mi na tym nie zależy, że przestaję kurczowo trzymać się życia, że jestem gotów odejść, że wreszcie mam tego wszystkiego dosyć. Potem zaś odwiedził mnie trzeci gość. Ten przybył w południe, które dla Romów jest dziwną porą, mroczną porą, najbardziej tajem- niczym momentem dnia. A to było południe Podwójnego Dnia, rozumiecie? Podwójnie dziwny czas, kiedy oba słońca Mulano znajdują się najwyżej, a blask jednego usuwa cienie rzucane przez drugie. Chwila, gdy nie ma żad- nych cieni... martwy moment. Kiedy nadchodziła ta chwila, zawsze stawałem bez ruchu i wstrzymywałem oddech. Kto wie, jakie duchy uwalniają się w ta-» kich momentach? W dniu, kiedy przybył trzeci gość, powietrze było zadziwiająca ciepłe... ciepłe jak na Mulano. Może wiosna była już w drodze? Na , powierzchni śniegu wytworzyła się cienka warstwa topiącego się lodu, migoczącego w świetle. W górze zaś słyszałem trzaski naelektryzo* wanego powietrza i charakterystyczne ciche brzęczenie duchów. Tyra ( razem sprawiały wrażenie wyjątkowo podekscytowanych. Tego dnia przed południem wybrałem się na długi spacer, aż do krawędzi lodowca. Potem zaś wspiąłem się kawałek na jego jęzor, pomagając sobie czekanem jak starożytny człowiek z Ziemi. Tam, na zboczu, znajdowała się pieczara, którą wyjątkowo lubiłem Była głęboka, o niskim sklepieniu i oblodzonych ścianach, któ- re świeciły niezwykłym blaskiem, gdy wpadały do niej promienie obu słońc. Na tylnej ścianie groty powstała lodowa formacja, przy- pominająca spiralę, wspinająca się ku górze jak wąż pełznący do sufitu. Grota kojarzyła mi się nie wiem czemu z antyczną świątynią, ale raczej stanowiła naturalny twór geologiczny. Często odwiedzałem to miejsce, kładłem ręce na lśniących lo- dowych łukach i zamykałem oczy. Czułem wtedy wewnątrz mojej jaźni obecność wszystkich gwiazd wędrujących przez przestrzeń. Wracałem właśnie z groty, kiedy zaskoczyło mnie południe. Sta- nąłem więc bez ruchu i wstrzymałem oddech. I właśnie w tej chwili przemówił do mnie głęboki głos: - Sariszan, kuzynie. Było to tak niespodziewane, że odebrałem to dosłownie jak niezwykle silny kopniak. Niemal zacząłem instynktownie uciekać. We krwi poczułem nagły skok pierwotnych hormonów walki. Ale równie szybko odzyskałem kontrolę nad sobą, zapanowałem nad przepływem adrenaliny, rozkazałem komórkom swojego ciała po- chłonąć substancję, która już dostała się do krwi, zanim dotrze do mózgu. - Damiano! - wrzasnąłem. - Kuzynie! Jakby zmaterializował się wprost z tego śniegu. Wysoka, smu- kła postać o srogim znamionującym siłę spojrzeniu. Wszyscy Ro- mowie są moimi kuzynami, ale Damiano jest prawdziwym kuzynem, wnukiem najmłodszego brata mojego ojca. Ma oczy Roma i wąsy Roma, ale ponieważ całe niemal życie spędza pod potężnym żarem białego słońca, Marajo, planecie o migoczących piaskach, jego cia- ło pokryte jest grubą zewnętrzną skórzaną warstwą, co powoduje, że nie jest podobny ani do Roma, ani do gaje, ani nawet w ogóle do człowieka. Trzymając się wciąż na dystans, rozejrzał się wokół i potrząsnął głową w zdumieniu. - Kuzynie, cóż za miejsce! Chłopak wspominał coś o pustko- wiu, ale nie wyobrażałem sobie czegoś takiego! - Ale to miejsce jest piękne, kuzynie, i zadziwiające. Zostań tu tydzień lub dwa, a sam zaczniesz to odczuwać. - Wierzę ci na słowo - powiedział Damiano. - Nie przeszka- dzam, kuzynie? - Przeszkadzasz? - Zdaje się, że nie bardzo się ucieszyłeś na mój widok? -Devlesa avilan -powiedziałem używając starożytnej formuły powitalnej. - Bóg cię tu przywiódł. - Devlesa araklam tume - odpowiedział. - Bóg sprawił, że cię znalazłem. Chłopak mówił, że wszystko tu jest pod śniegiem, ale mu nie wierzyłem. Teraz widzę, że nie powiedział mi nawet połowy. Czy jest tu coś żywego oprócz ciebie? - W zamarzniętych rzekach pływajążywe ryby. Wszędzie kręcą się podobne do duchów istoty z czystej energii. Są tu małe zwierząt- ka, skaczące po lodzie i żywiące się niewidzialnymi roślinami lub sobą nawzajem, a po drugiej stronie tego wzgórza jest wielki las, kuzynie, chociaż nie sądzę, żebyś rozpoznał drzewa na pierwszy rzut oka. -1 jesteś tu szczęśliwy? -Nigdy nie byłem szczęśliwszy. - To ja Damiano, twój kuzyn. Nie musisz ze mną tańczyć wokół prawdy. Moje oczy błysnęły. - Przebyłeś pięć tysięcy lat świetlnych, by nazywać mnie kłamcą? - Jakubie, Jakubie... - Czy chłopak nie powiedział ci, że jestem szczęśliwy? - Owszem. Powiedział. - Ja to teraz potwierdzam. Zapytamy także duchów? - Jakubie! - Damiano... kuzynie... Potem wreszcie roześmialiśmy się głośno, uścisnęliśmy i po- klepaliśmy po plecach, i puściliśmy się w dziki taniec radości na lśnią- cej pokrywie śniegu i lodu. - Chodź! - powiedziałem i powiodłem go, na wpół biegnąc, na drugą stronę wzgórza, w dolinę, gdzie znajdowało się moje igloo. Rozdziawił usta na widok lasu. - O tym Chorian nic mi nie wspominał! - Nie widział tego. Gdy tu był, mieszkałem w innym miejscu. - To są te twoje drzewa? - Mógłbym ci pokazać, jak rosną tam pod lodem. Wzdrygnął się. - Może innym razem. Otworzyłem kilka pojemników pozostawionych przez Juliena i podjąłem Damiana posiłkiem, jakiego sienie spodziewał dostać na Mulano. Wino płynęło strumieniami, a on łykał je jak dawni wędrowni Romowie - cały kielich jednym potężnym haustem. Myślę, że Julien dostałby apopleksji na ten widok, zwłaszcza że był to niezwykle rzadki i cenny gatunek wina. Ale Julien był daleko stąd i nie musieliśmy przejmować się dobrymi obyczajami, ani okazyvyać umiarkowania. Toteż piliśmy równo kielich za kielichem, aż do momentu, gdy roz- luźniliśmy się zupełnie, a dziwna skóra Damiana świeciła jak rozża- rzone węgielki. Wiedziałem oczywiście, że nie przybył tu, by podziwiać krajo- braz. Damiano jest ważną osobistością na Marajo, prowadzi szero- ko zakrojoną działalność gospodarczą. Ma fermy ognistych jaj, zło- ża magnetytów, głęboko siedzi w handlu niewolnikami i w wielu jeszcze innych dziedzinach biznesu. I jak sam mówi, gdyby nawet występował w dziewięciu egzemplarzach, nie miałby czasu doglą- dać wszystkiego osobiście, a mimo to przyjechał na moje odległe miejsce odosobnienia, przyjechał tu zupełnie sam i we własnej re- alnej osobie, nie jako duch, nie jako doppelganger. To było nie- zwykle pochlebiające. Ale znaczyło to tylko tyle, że chciał dodać także swój głos do tego chóru, który ponaglał mnie do powrotu z wygnania. Popiliśmy sobie i pojedliśmy, a potem pojedliśmy i po- piliśmy, i czekałem cierpliwie, aż wygłosi swój apel. On jednak opowiadał mi tylko o sprawach rodzinnych, o kuzynach z Kalima- ka, którzy wydobywali pierwiastki transuraniczne wprost ze słońca i sprzedawali z zyskiem, i o innych kuzynach z Iriarte, którzy prze- grali w kości pięć układów planetarnych, a potem odegrali je z pow- rotem tej samej szalonej nocy, i jeszcze o tych z Szurarara, którzy nie kłopocząc się nawet o uzyskanie zgody Imperium, wyrwali swój świat z orbity, zmieniając go w olbrzymią kometę i zapowiedzieli, że w ogóle opuszczają Galaktykę. To ostatnie nieco mnie zdumiało. - Damiano, naprawdę mają taki zamiar? Czego będą używać zamiast słońca podczas podróży przez setki tysięcy lat świetlnych pustki? - O, mają słońce, kuzynie, a raczej coś na jego kształt. Wystar- czy w każdym razie, by zachować ciepło. To akurat nie jest problem. Ale nikt i tak nie wierzy, że naprawdę chcą opuścić Galaktykę. Po prostu rozpowiadają to wszędzie, by nikt nie dziwił się ich zniknię- ciu. Sami zaś zmierzają do Zewnętrznych Kolonii, gdzie będą się trudnić piractwem. Jakieś osiem, dziesięć tysięcy lat świetlnych od Centrum. Będą atakować i znikać. Atakować i znikać. - To nie jest godne Romów - powiedziałem ponuro. -A Walerian? - Jeden pirat, no tak. Ale cały świat? - Cóż, Jakubie, mamy dziwne czasy. Kiedy Imperium i Króle- stwo zostały bez władcy... Aha. Przechodzimy do rzeczy. Wyciągnął pustą szklanicę, abym dolał mu wina. Uczyniłem to, a on podobnie jak poprzednio wypił je jednym haustem. - Czy Imperator wciąż żyje? - spytałem. - Dają mu sześć miesięcy, góra rok. - A potem? - Sunteil... tak sądzę. - Mogło być gorzej. - Mogło. Jakoś z nim wytrzymamy. Pytanie tylko, czy nowy król się z nim dogada. Nowy król! -jak dziwnie zabrzmiały te słowa w moich uszach. Więcej niż dziwnie. Słyszałem ich echo wciąż odbijające się dźwię- kiem w głębi mojej duszy, w ciele zaś poczułem niemal fizyczny ból. - Tak, tak nowy król - powtórzył. Ponownie wyciągnął ku mnie szklankę. Co za diabeł! Zarzucił przynętę, a ja złapałem się na ha- czyk. - To jest już nowy król? Damiano wzruszył ramionami, potem przytaknął, i znowu wzru- szył ramionami. Wstał nagle i przeszedł się kilka kroków po igloo. Sięgnął od niechcenia po jeden cygański wyrób, potem po drugi, delikatnie pieścił rękami te pamiątki starożytności. Ja tymczasem aż gotowałem się ze zniecierpliwienia. Diabeł! Diabeł! Naprawdę mnie złowił! - Chorian mówił, że krisatorzy myślą o przeprowadzeniu nowej elekcji - powiedziałem, starając się zachować całkowicie obojętny ton głosu - ponieważ zdaje się, że wreszcie uwierzyli w moją abdy- kację. Ale Juhen de Gramont, znasz go, pretendent do tronu Francji, był tutaj niewiele później. Namawiał mnie do powrotu na Galgalę i ponownego objęcia tronu. -1 powiedziałeś mu, że nie jesteś zainteresowany, kuzynie. - Już to wiesz? Julien zatem był w kontakcie także i z tobą? - Julien był w kontakcie ze wszystkimi, a zwłaszcza z krisatora- mi. Przekazał im twoje słowa. -O... - A wtedy odbyła się nowa elekcja. - Najwyższy czas - rzekłem swobodnie. Utrzymywałem spo- kój, chociaż wewnątrz płonąłem. Nalałem sobie jeszcze trochę wina i zmusiłem się do powolnego sączenia i smakowania całego bukietu. Julien byłby zadowolony. - Więc możemy uznać, że Imperium nie wpadnie w większy chaos, i że nie będzie więcej pirackich planet. Romowie znów mają króla, a Sunteil wkrótce zostanie Imperatorem. Narastała we mnie potworna ciekawość... ale nie, nie zadam tego pytania. Damiano uśmiechnął się, a raczej skrzywił w charakterystycz- nym dla niego grymasie twarzy. - Wiesz, z tym Sunteilem to jeszcze nie jest takie pewne. Nie wiemy też, czy na pewno wszystko potoczy się dobrze dla Romów. - Ze względu na osobę nowego króla? To masz na myśli? - Tak. Ze względu na nowego króla. Siedziałem w absolutnym milczeniu i tylko patrzyłem na niego, a Damiano, mimo iż w jego żyłach płynęły teraz całe litry wina, sie- dział równie milczący i patrzył na mnie ze spokojem równym moje- mu. Czułem jego wielką siłę. Zaprawdę miał w żyłach krew naszych przodków. Czy to on był nowym królem? Nie. Na pewno nie. Gdyby tak było, nie mógłby odjechać tak daleko od Galgali zaraz po elekcji. - No dobrze - powiedziałem. - Damiano, kto to jest? - Interesuje cię to? - Dobrze wiesz, że tak. - Zostawiłeś to wszystko. Opuściłeś Imperium. Żyjesz sobie tu- taj pośród lodów, duchów i migoczących rybek... -Kto to jest? - Jakubie, dlaczego nam to zrobiłeś? - Nadszedł taki czas, że zmiany były konieczne. - Dla Romów czy dla Jakuba? - Musiałem pomyśleć o Jakubie - odparłem. - Musiałem wyje- chać, bo dusiłem się tam. - Więc wyjechałeś i pojawiły się nowe szansę... dla ciebie i dla nas. - Damiano, kto to jest? Spojrzał na mnie okropnym wzrokiem. - Szandor. - Mój syn, Szandor, jest Królem Cyganów? - Tak. Szandor. Poczułem się nagle tak, jakby gigantyczne ostrze miecza prze- cięło mnie wpół i strumienie krwi tryskały z mojego ciała na ziemię. To był największy wysiłek, jakiego dokonałem w całym swym ży- ciu, ale powstrzymałem się od rzucenia się przez stół i zaciśnięcia rąk na szyi Damiana. Chciałem wepchnąć mu te słowa z powrotem do gardła! Chciałem, aby nigdy ich nie wypowiedział! Ale nie poru- szyłem się, i nie odezwałem ani słowem. To była tragedia ponad miarę, a ja byłem jej bezmyślnym sprawcą. W moje pełne zdumienia i przerażenia milczenie wdarł się głos Damiana. - No i co, Jakubie? - Tego nie wyobrażałem sobie w nąjkoszmarniejszych snach - powiedziałem cicho. - Jak dawno temu to się stało? - Bardzo niedawno. - Damiano, jeśli kłamiesz... - Szandor jest królem. Niech moi synowie umrą w tej chwili, jeśli skłamałem. - Mój Boże. Mój Boże! Dziki Szandor. Jedyny człowiek w całym Wszechświecie, nad którym nigdy nie udało mi się zapanować. Krwawy Szandor, mor- derca, królem? Powinienem był wyjąć go z kołyski i wrzucić w nie- zmierzoną czarną głębię krateru Idradin. Wtedy były jeszcze szansę, by go powstrzymać. Jak mogłem nie przewidzieć, że może stać się coś takiego? -1 światy go zaakceptowały? - Całymi stadami i na wyścigi. Tak bardzo pragną znowu mieć króla. Nawet takiego, jak Szandor. - Mój Boże -jęknąłem znowu. - Szandor! - Czy tego właśnie chciałeś, gdy nas opuszczałeś? - Nie mogli przecież dać władzy synowi króla - powiedziałem powoli. - To przeciw zwyczajom. Nie mamy dziedzicznej mo- narchii. - Poprosił... zmusił ich. - Zmusił krisatorów? - Wiesz, jaki jest Szandor. - Tak - odparłem głucho. - Wiem, jaki jest Szandor. W głębi mojej duszy zaczęło się trzęsienie ziemi. Od mojej jaź- ni odrywały się wielkie głazy i spadały, miażdżąc mnie. Teraz dopie- ro dostrzegłem cały ogrom błędu, jakim było opuszczenie Galgali. Zostawiłem miejsce dla niego. Nie doceniłem jego ambicji, nie do- ceniłem jego dążenia, by je zaspokoić, a on wypełnił próżnię. Jakimże byłem głupcem, chociaż do dziś wyobrażałem sobie, że jestem nad wyraz sprytny. Grałem niepokonanie i zwycięsko przez siedemdziesiąt dwa lata, a potem rzuciłem ostatnią kartę sądząc, że to najlepsze zagranie ze wszystkich. Ale tylko zniszczyłem w tym właśnie momencie wszystko, co z takim trudem budowałem. Nigdy nie czułem tak dojmującego wstydu, jak go chłopca, a jeśli któremuś zdarzył się przypływ dobrego humoru,( potrafił wrzucić i pięćdziesiąt minim, tetradrachmę, a nawet sester* cję, albo i dwie, jeśli akurat trafił na nie w sakiewce. I tak to się sumo* wało. Chociaż byłem najmłodszy, najbardziej milutki, a pewnie i nąj* sprytniejszy, byłem też nowy i najmniej doświadczony, i na począt* ku trochę mnie to kosztowało. Każdy miał swoje terytorium. Oczy* wiście starsi chłopcy z gildii obsadzili już najbardziej obiecujące stre«{, fy. Z tych, co przybyli ze mną, wszyscy byli ode mnie starsi od dwócty do pięciu lat i szybko przechwycili dla siebie to, co jeszcze zostałoś, Ja mogłem tylko pałętać się gdzieś po obrzeżach miasta, toteż ni* początku dobrze było, gdy przynosiłem pięć oboli dziennie. Bardzo się tym martwiłem, bo część naszych zarobków zbiera- no na wykupienie nas z niewoli, co następowało po zebraniu sumy, jaką zapłaciła za nas gildia. Zarabiając tak mało, byłbym wciąż nie- wolnikiem jeszcze i za sto lat. Wcale tego nie chciałem, zresztą gil- dia również nie. Żebrak, który skończył dwanaście lat, był dla nich bezwartościowy, toteż chcieli, abyśmy się wykupili póki jeszcze by- liśmy wydajnymi pracownikami. Zresztą potem często proponowali najlepszym byłym żebrakom, już jako wolnym ludziom, zatrudnie- nie na wyższych stopniach hierarchii. Kiedy już zorientowałem się, jak sprawy stoją, znalazłem sobie niszę, w której nie miałem konkurencji ze strony innych chłopców. Zamiast nagabywać górników, zainteresowałem się dziwkami. Ich gildie rządziła się dokładnie takim samym prawem wykupu jak nasza, ale one miały na wykupienie się co najmniej dziesięć lat, toteż nie odczuwały takiej presji zarabiania i oszczędzania, jak my. Szybko też zorientowałem się, jak łatwo wyprosić u nich jakąś mo- netę. Wystarczyło tylko odwołać się do ich instynktu macierzyńskie- go, pozwolić im matkować, a będą płacić, płacić i płacić. Mój Boże, jaka szkoda, że nie byłem trochę starszy! Spędzałem wszak całe dnie w tych wyperfumowanych łóżkach, pozwalałem tu- lić się do tych pięknych kołyszących się piersi, łasiłem się do ich pulchnych, ozdobionych klejnotami brzuchów. Nawet po tylu latach wciąż wyraźnie widzę je w swoich wspomnieniach, pamiętam nawet ich imiona: Mermela, Andriole, Salathastra, Shivelle. Pamiętam za- pach ich ciał, delikatniejszą od jedwabiu skórę na ich udach, te ster- czące sutki, prężące się i zapraszające ciała. Wszystkie były takie piękne. (Zresztą może nie aż takie piękne, ale tak je zapamiętałem, więc niech już będzie - były piękne.) Pozwalały mi dotykać się wszędzie. Chichotały wtedy, śmiały się, uwielbiały to i uwielbiały mnie. Kiedy pojawiali się klienci, wy- mykałem się szybko tylnymi drzwiami, chociaż niektóre pozwa- lały mi zostawać w ukryciu za jakąś kotarą, skąd mogłem wysłuchi- wać tych wszystkich pieszczot i jęków. Często też udawało mi się patrzeć, więc wiele się nauczyłem w bardzo młodym wieku, a do mo- jej żebraczej miseczki wciąż spadały obole i tetradrachmy, a czasem nawet i pięć sestercji świecących wszystkimi kolorami tęczy. W dzielnicy domów publicznych stałem się prawdziwą maskot- ką, zabawką. Niektóre z młodszych dziewczyn, tych trzynasto-, czter- nastoletnich, bardzo chętnie udzieliłyby mi bezpośrednich korepety- cji w sztuce kochania, ale miałem wtedy zaledwie siedem lat; byłoby to więc nie tylko niemoralne, ale też po prostu obie strony traciłyby czas. Zadowalały mnie więc obserwacje i płynące z nich nauki... przynajmniej przez następnych kilka lat. Ale zarabiałem mnóstwo! Bywały takie dnie, że ledwie mogłem dotargać mój pojemnik do loży, tak był nabity monetami. (Mój amu- let był także nabity -jękami tych wszystkich dziwek. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że starsi członkowie loży też są czymś w rodzaju górników, że całymi nocami drążą nasze taśmy, przesłuchując każdy dźwięk i słowo w poszukiwaniu informacji, za które im płacono, jak chociażby to, czy górnicy nie oszukują aby swych pracodawców nie ujawniając im najbogatszych złóż kruszców.) W krótkim czasie stałem się najjaśniejszą gwiazdą gildii, żebra- kiem numer jeden. Mogłem się o tym przekonać po pełnym szacun- ku i ciepła traktowaniu ze strony Lanisty i innych starszych, oraz nie- chęci i chłodzie ze strony braci żebraków. Nie wzruszało mnie to. Kiedy jednak Sphinx, mój kompan z pokoju, chciał wkręcić się na moje burdelowe terytorium, wziąłem go na bok i stłukłem do krwi. Miałem wtedy osiem lat, a on jedenaście, ale zależało mi bardzo na mojej dobrze zapowiadającej się karierze. Mniej więcej w tym czasie zaczęły mnie regularnie nawiedzać duchy. To było jeszcze bardziej podniecające niż te łóżkowe gierki z moimi przyjaciółkami dziwkami. Nawet bardziej podniecające niż zdarzający się od czasu do czasu atak jakiegoś gigantycznego gada, który zdołał sforsować pole siłowe wokół miasta. Niewiele wiedziałem wtedy o nawiedzaniu. Owszem, był ten duch staruchy w moim wczesnym dzieciństwie, ale nigdy nikomu 0 nim nie wspomniałem. Potem, kiedy byłem trochę starszy, usły- szałem co nieco o nawiedzaniu od ojca, który zawsze bardzo się sta- rał przygotować mnie do wszelkich niespodzianek i zakrętów przy- szłego życia. Wtedy też dopiero domyśliłem się, że ta stara kobieta pojawiająca mi się w dzieciństwie, była duchem. Ale chociaż od- wiedziła mnie pięć, sześć razy kiedy jeszcze byłem bardzo mały, od czasu gdy opuściłem Vietoris, nigdy się to już nie zdarzyło. Tak więc byłem zdumiony, gdy na Megalo Kastro duchy znów zaczęły do mnie przychodzić. - To jest coś, co tylko Romowie potrafią robić - tak powiedział mi niegdyś ojciec. - Zresztą nie każdy Rom to potrafi, bo wymaga to praktyki i silnej woli, a przede wszystkim od urodzenia musisz mieć w sobie moc. Moc, by opuścić swe ciało, by oddzielić się od niego 1 wędrować przez czas i przestrzeń. Kiedy duch odwiedził mnie po raz pierwszy, byłem pewien, że to mój ojciec. Pojawił się tuż koło mnie: wielki, potężnie zbudowa- ny, o świecących oczach, czarnych wąsach. Mimo że był niemate- rialny, wydawał się taki solidny. Otaczała go aura, i jego śmiech - donośny, brzmiący jak grzmot wodospadów z mglistych gór Darma Barma, której nieboskłon przecinają całymi dniami świetliste bły- skawice. Byli wtedy ze mną Anxur i Focale, ale im duch się nie po- kazał. Nie słyszeli też jego zadziwiającego śmiechu. Wyglądał jak mój ojciec, ale coś mi w nim nie pasowało. Jego twarz była troszkę inna. Oczywiście, że tak. Bo ten duch nie był moim ojcem, to byłem ja sam. Ale tego mi nie powiedział. Tylko się uśmiechał, dotknął mojego ramienia i mówił coś w rodzaju: - A tu jesteś, Jakubie. Ależ ty rośniesz i jak dobrze się rozwi- jasz. Trzymaj się chłopcze. Wszystko idzie w dobrym kierunku! Ten duch pojawiał się trzy cztery razy w roku, i za każdym ra- zem mówił mniej więcej to samo. Czasem widywałem też dwa inne duchy, młodego mężczyzny i przepięknej kobiety. Tych dwoje nigdy się do mnie nie odzywało. Po prostu wpatrywali się we mnie i wpatrywali, jakbym był jakąś ciekawostką przyrodniczą. Nie miałem najmniejszego pojęcia, kim są i miało minąć wiele czasu, nim się dowiedziałem. Ale lubiłem te ich nieregularne wizyty. Odbierałem w ich obecności jakieś uczucie ciepła i bezpieczeństwa. Może myślałem o nich jak o moich anio- łach stróżach. No i może nimi byli. Te pierwszych kilka lat na Megalo Kastro to były dobre lata. Rosłem szybko i stawałem się coraz sprytniejszy. Odkładałem pie- niądze, żeby na wykupić się. Miałem śmiałe plany odzyskania wol- ności nim skończę dziesięć lat. Potem zamierzałem udać się na Vie- toris, już jako wolny człowiek, by pracować w stoczni u boku ojca. Ale potem nagle wszystko zaczęło się zmieniać. Bardzo szybko, i zdecydowanie na gorsze. Po pierwsze zaszły pewne zmiany na najwyższych szczeblach władz gildii. Najwyraźniej takie panowały tu zwyczaje. Nie pozwa- lano nikomu osiągnąć zbyt potężnej pozycji. Generalny zarządca został przeniesiony na inną planetę, a do nas przybył nowy człowiek z jednego ze światów Haj Qaldun, potem zmieniono także dyscypli- natora, a wkrótce po nim kapłana. Z oryginalnego składu oficerów gildii pozostał jeszcze tylko mistrz loży - Lanista, jedyny Rom we władzach i mój szczególny sojusznik. Kiedy także i on wyjechał na- gle, poczułem się bardzo samotny. Zwłaszcza że nowi oficerowie nieoczekiwanie poddali nas zadziwiająco okrutnemu regulaminowi. Nigdy się nie dowiedziałem czy zarządzili te „reformy", bo przy- szły rozkazy od Wysokiej Rady, aby zmniejszyć koszty funkcjono- wania lóż, czy też po prostu wynikało to z ich złej woli. Może z obu tych powodów naraz? Dość, że mniej więcej w tydzień po wyjeździe Lanisty zakomunikowano nam, że od tej pory nasz osobisty udział w codziennych zarobkach będzie zmniejszony do jednej piątej po- przedniej wielkości. W dodatku miało to obowiązywać wstecz, o osiemnaście miesięcy! Ponadto wydłużono nam godziny żebrania oraz zawiadomiono nas, że musimy wnosić dziesięć oboli dziennie jako zapłatę za posiłki, które dotąd były wydawane przez lożę za darmo. Przy okazji nastąpił zdecydowany spadek zarówno ich jako- ści, jak i ilości... mimo że nigdy nie były to przecież frykasy. Żadne z tych zarządzeń nie miało moim zdaniem większego sen- su. No bo, w jaki sposób do zwiększenia dochodów może przyczy- nić się głodzenie pracowników. Natomiast praktyczne uniemożliwie- nie wykupienia się z niewoli nie tylko było sprzeczne z celem gildii, która chciała się nas pozbyć zanim skończymy dwanaście lat, ale też całkowicie pozbawiło nas bodźców do napełniania monetami naszych żebraczych miseczek. (Oczywiście głównym źródłem dochodów gil- dii nie były monety, które wyżebraliśmy, lecz informacje, które przy tym nagrywaliśmy. Niemniej nasze zarobki wyraźnie spadły.) Najlepsze wytłumaczenie dla takiego postępowania, jakie mogę znaleźć teraz, to próba pokazania nam, jak niewiele znaczymy i jak niewiele potrafimy zrobić dla uzyskania wolności, co stanowiło pre- tekst do odsprzedania nas w kolejną niewolę. Paskudna to polityka, ale historia ludzkości pełna jest takich rzeczy. Pytacie, czy protestowaliśmy? A w jakim celu? I w jaki sposób? Byliśmy w końcu niewolnikami. Wciąż tak wiele radości sprawiała mi praca między moimi lubieżnymi przyjaciółkami (a miałem już wtedy dziesięć lat, więc każdego dnia poznawałem nowe słodkie ta- jemnice życia), że początkowo nie bardzo przejąłem się tymi zmia- nami. Ale rosłem szybko i przy tych nowych racjach żywnościowych czułem się wciąż głodny, a to powoli doprowadzało mnie do furii. Potem, pod koniec miesiąca, dokonałem pewnych obliczeń i odkry- łem, że jestem beznadziejnie daleko od wolności, powrotu na Vieto- ris, do rodziny i ojca. Kiedy więc moi kompani zaczęli agitować i kon- spirować, poczułem, że mam wielką ochotę przyłączyć się do nich. Przywódcą był Focale. To był ten wysoki chłopak o płaskiej twarzy, który pierwszego dnia naszej podróży na Megalo Kastro pytał mnie, za jaką cenę zostałem kupiony. Wtedy go nie lubiłem. Potem jakoś się zaprzyjaźniliśmy. Był teraz o wiele wyższy niż wtedy, i także o wiele brzydszy, miał dziwne rysy twarzy i małe, rozmyte oczka. - Musimy uciec - powiedział pewnego dnia, gdy byliśmy w łaź- ni. Ponieważ w łaźni nie nosiliśmy amuletów, jego słowa nie mogły być nagrane. - Nie zdołają nas zatrzymać. Dostaniemy się do portu i przekradniemy na jeden z odlatujących statków. To był oczywiście bardzo głupi plan, ale pamiętajcie, że byli- śmy wtedy tylko dziećmi. Jednak spróbowaliśmy, i to nie raz, lecz cztery razy. Wymykali- śmy się z loży i szliśmy przez miasto do portu, by dostać się na sta- tek. Łapano nas za każdym razem. Strażnicy nagle wyrastali ze wszyst- kich stron, ich ciężkie ręce opadały na nasze ramiona, potem nastę- powały kopniaki i bicie, a wreszcie kilka dni o chlebie i wodzie. Tak było za każdym razem. Nie mieliśmy najmniejszych szans. W naszych amuletach znaj- dowały się czipy transmisyjne, które cały czas podawały naszą aktu- alną pozycję, ale tego oczywiście nie wiedzieliśmy. Najdalej pozwolono nam dotrzeć do miejsca, skąd już widzieli- śmy port. Patrzyliśmy na wielki, startujący statek, i staraliśmy się odgadnąć, na jaki świat może zmierzać. - Na Galgalę! - krzyknął Focale. - Tam wszystko jest ze złota! - Nie. Na Marajo - szepnął Anxur. - Tam na pustyni piasek błysz- czy jak diamenty. Sphinx mówił o migoczących gęstych lasach na Estrilidis, gdzie żyją koty o dwóch ogonach. I wtedy właśnie pojawili się strażnicy, pochwycili nas i tak stłu- kli, że błagaliśmy o litość. To była nasza trzecia próba. Nigdy więcej nie zobaczyłem już Focale'a. Sądziliśmy, że został sprzedany na inną planetę, bo też fak- tycznie to on sprawiał najwięcej kłopotów całej loży. Ale mimo że go zabrakło, postanowiliśmy próbować dalej. Ja nawet bardziej niż pozostali. Zająłem jego miejsce przywódcy, cho- ciaż byłem jednym z najmłodszych. Po prostu niewola, która przez pierwszych parę lat wydawała mi się komfortowym wypoczynkiem, teraz stała się nieznośnym ciężarem. Cały czas chodziłem pełen fu- rii. Wręcz kipiałem z gniewu i zniecierpliwienia. Dlaczego miałem spędzać dzieciństwo na tym żałosnym, wilgotnym świecie, żywiąc się czerstwym chlebem i żebrząc w nędznych burdelach o parę drob- nych monet? Całe dnie i noce spędzałem teraz na snuciu planów ucieczki. Wędrując po mieście, uważnie przypatrywałem się labi- ryntom uliczek i przejść, wybierając drogę, którą zdołam wymknąć się strażnikom. Liczyłem na pomoc moich przyjaciółek dziwek. Miałem zamiar chować się w ich łóżkach, pod ich spódnicami, kluczyć po mieście, aż wreszcie dotrę do miejsca, z którego mógłbym się wyrwać na wolność. Potem musiałbym stawić czoło pazurom i dziobom potworów czyhających w dżungli, ale miałem już gotowy plan. Chciałem udać się na zachód, w kierunku przeciwnym do portu, i schronić się na jakiś czas w nadmorskiej fortecy. Tego nie mogli się spodziewać. Powinni uważać, że będę się bał tam wejść. Każdy się bał. Ale ja byłem Romem. Dlaczego miałbym się obawiać kupy starych gła- zów? Postanowiłem ukrywać się tam na tyle długo, by uznano, że zostałem pożarty przez jakiegoś dzikiego stwora, i dopiero potem przekraść się do portu, omijając w ogóle miasto. Po dotarciu zaś do portu, zwróciłbym się o pomoc do pierwszego napotkanego Roma, i to byłby koniec mojej niewoli. Tak przynajmniej to sobie plano- wałem. Schwytali mnie zanim jeszcze wydostałem się z miasta, i tym razem bili mnie bez litości. Myślałem, że połamią mi wszystkie ko- ści i pewnie tak by się stało, gdyby nie fakt, że byłem młody i giętki. Potem zawleczono mnie przed oblicze dyscyplinatora. Ten ponury, zimny jak lód mężczyzna przyjrzał mi się uważnie, a potem zwrócił się do mistrza loży: - Który to już raz? -Czwarty? - Skąd wzięliśmy takiego śmiecia? Zróbcie z nim to samo, co z tamtym. Z tym brzydkim. A więc wyślą mnie w to samo miejsce, gdzie wysłali Focale'a. Nie obchodziło mnie to. Nigdzie nie mogło być gorzej niż w loży. Jeden z cenzorów gildii, barczysty olbrzym o nalanej czerwonej twarzy, kazał mi wsiąść do pojazdu lądowego i pojechaliśmy na pół- noc, a potem na wschód. Podróż trwała może z półtorej godziny. Był upalny dzień, i słońce prażyło nas bez litości swymi zielon- kawymi promieniami. Po pewnym czasie zobaczyłem czarne kształ- ty antycznej fortecy, wyłaniające się na horyzoncie. Mimo wcześniej- szych odważnych planów, z trudem wciągnąłem powietrze i cofną- łem się odruchowo w fotelu. Dlaczego jechaliśmy TAM? Ale to nie forteca była naszym celem. Cenzor skręcił w boczną dróżkę i pojechał w stronę morza. Wkrótce potem zatrzymaliśmy się, a on kazał mi wysiąść. Droga biegła wzdłuż krawędzi wysokiego klifu, uformowanego z jakiegoś miękkiego zielonego minerału, moc- no zresztą popękanego przy brzegach. Morze rozpościerało się ja- kieś dwadzieścia, trzydzieści metrów niżej. Spojrzałem w dół. Nigdy dotąd nie patrzyłem z tak bliska na morze Megalo Ka- stro. Zupełnie nie kojarzyło mi się z wodą. Było różowe i galareto- wate, jak jakiś obrzydliwy budyń i silnie parowało. Jego powierzch- nia wydawała się chropowata, jakby ktoś posypał ją żwirem. Nie było też ani śladu prądów czy falowania. Było niemal nieruchome, choć zarazem odnosiło się wrażenie, że bezustannie napiera na ląd. Drgało delikatnie, jak galareta, którą ktoś potrząsnął. Cenzor chwycił mój amulet i zerwał mi go z szyi. -Nie będziesz już go więcej potrzebował, mały Romie. Zrozumiałem, co się zaraz stanie i próbowałem uciec. Ale on był szybki. Chwycił mnie wpół i uniósł nad głowę jednym płynnym ruchem, a potem cisnął daleko przed siebie, prosto w to złowrogie morze. 6 Już po mnie. Byłem tego pewny. Jeśli nawet nie skręcę karku ude- rzając o powierzchnię morza, w jednej chwili zostanę przez nie pożarty. Leciałem pionowo w dół, wrzeszczałem i umierałem ze stra- chu. Wiedziałem, że nadszedł mój koniec. Całe lata wysłuchiwałem przerażających opowieści o tym morzu, o tym, że jest to jeden wiel- ki, żywy organizm, rozciągający się na przestrzeni tysięcy kilome- trów, a jego głębokości nikt jeszcze nie zmierzył. Pożerał lądowe istoty, które wpadły w jego toń, czasami nawet sam uderzał w ląd groźnymi falami, próbując chwytać nieostrożne ofiary. Leciałem długo, co najmniej godzinę, tak mi się przynajmniej zdawało, tak długo, że nawet moje przerażenie zaczęło stopniowo przeradzać się w oczekiwanie na to, co nastąpi potem. Poczułem zbliżające się ciepło cieczy oraz jej dziwny zapach - ciężki, słodki. Wcale nie był niemiły. Uderzył we mnie lekki podmuch ciepłego wiatru. Pomyślałem jeszcze o ojcu, o mojej siostrze Tereinie... i o tej okrąglutkiej małej dziwce Salathastrze. Potem wpadłem do morza. Mimo olbrzymiej wysokości, z jakiej spadałem, lądowanie było miękkie i przyjemne. Wydawało mi się, że morze unosi się, chwyta mnie w locie i wciąga w głąb. Teraz spoczywałem w ciszy pod jego powierzchnią, otoczony gęstą, dziwną cieczą. Nie śmiałem nawet drgnąć, ani walczyć o oddech. A więc tak to jest umrzeć? Co za spokój. Płynąłem, a raczej dryfowałem. Morze mnie niosło. Czułem, jak moje ubranie się rozpuszcza. Prawdopodobnie to samo miało stać się z moją skórą i ciałem, wkrótce już będę tylko nagim szkieletem połyskującym w ciepłym różowym bagnie. Miałem zamknięte oczy. Czułem dotknięcia cieczy wszędzie, na barkach, brzuchu, udach, nie- widzialne wijące się węże ślizgały się po całym moim ciele. Właści- wie było mi przyjemnie. Słyszałem też ciche odgłosy ssania i mla- skania, bulgotanie, szelesty i syczenie. Rozłożyłem ramiona i poczu- łem, że jedną ręką mogę dotknąć znajomego brzegu, a drugą wybrzeża kontynentu odległego o dziesięć tysięcy kilometrów. Moje nogi, wyciągnięte do dołu, dotykały samego rdzenia planety, miejsc, gdzie pod skorupą skał aktywne wciąż wulkany tryskały ognistą lawą. Jestem trawiony, przebiegło mi przez głowę. Staję się częścią tej cieczy. Nic mnie to już nie obchodziło. Byłem martwy. Uwielbiałem to morze. Pragnąłem, by mnie pożarło, wchłonęło. Chciałem stać się jego cząstką. I wtedy usłyszałem niski głos: - Jakubie, płyń! - Płynąć? Dokąd? - Do brzegu. To coś nie może cię zatrzymać. - To mnie pożera. - Pożre, jeśli mu na to pozwolisz. Ale czemu miałbyś tak zrobić? -Kim jesteś? - Jakubie, otwórz oczy. Nie uczyniłem tego. Dryfowałem dalej. Było mi ciepło, bezpiecz- nie, zapadałem w sen. - Jakubie! - To znowu ten sam głos. Nalegający. - Obudź się! Obudź się, ty tchórzu! To podziałało. - Tchórzu? Ja? - Słyszałeś. - Dlaczego? - Bo zaprzedajesz tej rzeczy całe swoje życie, i to za kiepską cenę. Boisz się żyć? Boisz się dokonać tych wszystkich wielkich rzeczy, które przeznaczył ci los? Otworzyłem oczy. Naokoło widziałem tylko różowy chaos, a jed- nak zobaczyłem, że nade mną unosi się duch, otoczony świetlistą, migoczącą złotem aurą. Błyszczące oczy, czarne wąsy... niemal jak twarz mojego ojca... niemal. To nie był mój ojciec, lecz ktoś bardzo bliski, ktoś, kogo znałem, kto był mi bliższy niż ojciec. Był rozgniewany, ale teraz zaczynał się uśmiechać. - Jakubie - szepnął. - Płyń. Musisz. Śmierć nie jest ci przezna- czona już teraz. - A kiedy, ojcze. - Nie jestem twoim ojcem. - Czego ode mnie chcesz? -Płyń. -Jak? - Podnieś lewą rękę. Dobrze. Teraz drugą. Kopnij. Nogą. Jesz- cze raz. Dobrze. Jakubie, noga. Noga. Wirujące smugi morza tańczyły wokół mnie jak węże wijące się na swych ogonach. Coś wdzierało mi się do ust, oczu, uszu. Opasywało mi gardło. Otaczało moje genitalia... poczułem erekcję... delikatnie gła- dziło moje uda i biodra... wszechobecny wilgotny, ciepły dotyk. A jednak oczy trzymałem wciąż otwarte. Kolory migotały ja- snymi barwami i widziałem odległy brzeg - ciemną linię na hory- zoncie. Duch wciąż był przy mnie, jego jasne spojrzenie dodawało mi odwagi. Ale nie powiedział już ani słowa. Od czasu do czasu jednak, gdy uderzałem ręką lub nogą szczególnie silnie, słyszałem jego od- legły śmiech. Teraz dostrzegłem też inne duchy, pięć, sześć, tuzin... i znów ta przepiękna kobieta. Kiwała na mnie, zachęcała do wysiłku. Wokół unosiły się odbicia ludzi, całe ich tłumy, w bogatych szatach, błyszczących sukniach, nieznane planety, przerażające rytuały. Czy to morze zsyłało te wizje, czy też mój duch opiekuńczy? Płyń, Jakubie! Płyń! To była prawdziwa walka. Tak bardzo pra- gnąłem odpocząć, poddać się morzu, zagłębić się w jego wielkie, gorące ciało. Wielka Matka. Ale duch nie pozwalał. Płyń! - nalegał. Płyń! Płyń! Płyń! Więc płynąłem. Odkryłem, jak czerpać energię z morza. Wyciągać ją z niego, zamiast pozwalać, by ono absorbowało ją ze mnie, i płynąłem teraz ku brzegowi, uderzając rękami i nogami coraz silniej. Nie spoczą- łem ani na chwilę. Nie słabłem. Z każdym uderzeniem stawałem się mocniejszy. Jak mogłem nawet dopuszczać do siebie myśl o śmier- ci? Tak wiele jeszcze miałem do zrobienia. Wzywało mnie życie. Płyń, Jakubie! Żyj, Jakubie! Na brzegu morza zobaczyłem gigantyczne drzewo. Jego korze- nie zanurzały się głęboko w toni, a pień, biała kolumna ozdobiona pasami jasnej purpury, wystrzeliwał dumnie w górę na ponad setkę metrów. Drzewo nie miało na pniu żadnych konarów, dopiero ol- brzymią koronę na samym szczycie. Myślę, że było tworem morza. Jego wielka korona, rozpościerająca się jak parasol nad tonią i okry- wająca ją błękitnawym cieniem, podlegała ciągłym metamorfozom. Pojawiały się tam oczy, twarze, wijące się węże, długie błyszczące liście, bijące powietrze skrzydła, chłodne języki płomieni, a wszyst- ko to zmieniało się, wirowało, drgało, znikało i odchodziło w nie- byt. Przez moment zdało mi się, że rozpoznałem jedną z twarzy, Focale'a, ale i ona rozpłynęła się tak szybko, że nie mogłem mieć żadnej pewności. To drzewo oznaczało dla mnie życie. Drgało i kipiało energią ciągłej zmiany, jakąjest życie. I popłynąłem ku niemu. Wiedziałem, że jest moim schronieniem. Słyszałem jego zew, i kiedy dopłynąłem do niego, ja również rozpocząłem swoją pieśń. Jego splątane korzenie wychylały się z toni. Chwyciłem jeden z nich i przywarłem do niego, gramoliłem się po jego śliskiej po- wierzchni, aż wreszcie wychynąłem całkowicie z różowej cieczy. Potem leżałem chwilę bez ruchu, oddychając ciężko. Wreszcie wsta- łem i przeszedłem po wąskim korzeniu. Dotarłem do pnia i objąłem go, rozpościerając ramiona tak szeroko, jak tylko mogłem, co zresz- tą wystarczyło może na otoczenie drobnej części obwodu pnia. Dotarłem na brzeg. Byłem jednak nagi, a moja skóra wciąż pa- rowała ciepłem morza. Ale nie bałem się niczego. Czułem się jak nowo narodzony. Życie, które właśnie wychynęło z morza. I ruszy- łem w drogę nagi pod płaszczem gwieździstego nieba, nie dbając 0 to, czy będę musiał przemierzyć tak pół świata. Wędrowałem wiele dni i żadna żywa istota mnie nie niepokoiła. Tylko raz podobne do ptaka stworzenie, o rozpiętości skrzydeł więk- szej niż spory dom, przemknęło wysoko nade mną, a ja znalazłem siew zasięgu jego purpurowego cienia. Czasem też widywałem zna- jome duchy. Aż wreszcie doszedłem do miejsca, gdzie rozdarto po- krywę planety, a olbrzymie ramiona ciemnych maszyn unosiły się 1 opadały, sięgając w jej wnętrzności i wysyłając w powietrze białą parę i ciemne gejzery błota. Obok maszyn stało kilku mężczyzn, i je- den z nich wskazywał na mnie. Podszedłem do nich i zobaczyłem roześmianą twarz Roma. - Sariszan, kuzynie - pozdrowiłem go w naszej mowie. - Je- stem zbiegłym niewolnikiem i szukam schronienia, gdyż moi pano- wie traktowali mnie źle. Czułem wewnętrzny spokój i siłę, bo w morzu stałem się męż- czyzną. 7 Miejsce, do którego dotarłem, było odkrywką, z której Romo- wie wydobywali rzadkie minerały. Nakarmili mnie i odziali. Spędziłem z nimi jakiś czas, a potem wsadzili mnie na statek, który zmierzał do ramienia Galaktyki zwanego Jerusalem Spili, gdzie gę- sto było od zamieszkanych światów, znajdujących się blisko siebie. Gdybym tylko mógł, udałbym się do domu na Vietoris, ale nikt z tu- tejszych górników nigdy nie słyszał o tej planecie, a kiedy pewnej nocy starałem się im pokazać, w której części nieba leży, wcale zresztą nie mam pewności czy nie pomyliłem wtedy zupełnie kierunków, powiedzieli mi, że statki z Megalo Kastro nigdy tam nie latają. Pew- nie tak było. Zresztą i tak dobrze się stało, że poleciałem właśnie tam, gdzie poleciałem, bo tak właśnie było mi przeznaczone. Bogowie zadecy- dowali, że rozdział mojego życia zwany Vietoris zakończył się nie- odwołalnie. Statek, na którym się znalazłem, był frachtowcem trzeciej klasy z kapitanem gajo, ale pilot i cała reszta załogi to byli Romowie. Szyb- ko odkryli, że ja też jestem Romem, i od tej pory spędzałem więk- szość czasu w kabinie skoków, przypatrując się, jak przygotowują statek do podprzestrzennej podróży. Raz nawet pozwolili mi tam zostać w momencie samego skoku, gdy pilot brał w ręce podprze- strzenne stery i łączył własną duszę z duszą statku, posyłając go w skok odległy o całe lata świetlne. Obserwowałem jego twarz, gdy dokonywał tej niezwykłej rzeczy, której potrafili dokonać tylko Ro- mowie. Widziałem malującą się na niej ekstazę i nagłe piękno, które pojawiło się na tej raczej brzydkiej twarzy. I wtedy poczułem, jak rodzi się we mnie rozpalające dusze pragnienie, by samemu kiedyś chwycić za stery, połączyć się w jedność ze statkiem, i być jednym z tych pilotów mknących pośród niezmierzonej pustki. - Mój ojciec pracuje przy statkach kosmicznych - powiedzia- łem. - Pewnie go znacie. Nazywa się Romano Nirano. Naprawia stat- ki, które przybywają na Vietoris. Ale oni nigdy nie słyszeli o Romano Nirano, tak jak nigdy nie słyszeli o Vietoris. Jednak, ponieważ mnie lubili, włączyli ciemne kule gwiezdnych ekranów; na ich wirujących powierzchniach jarzy- ły się wszystkie gwiazdy Galaktyki. Starali się znaleźć Vietoris, a okazało się to niemożliwe, bo nie potrafiłem im powiedzieć, jak nazywa się słońce układu. Dla mnie to było zawsze po prostu „słoń- ce", ale im to nie dawało żadnej wskazówki. Aż wreszcie w wielkich atlasach planetarnych zlokalizowali Vietoris, i pokazali mi ją na gwiezdnym ekranie. Była w odległym, nic nieznaczącym zakątku Galaktyki, a my oddalaliśmy się od niej z każdym skokiem. Nie mia- łem już wrócić do domu. Zasmuciło mnie też, że żaden z tych Romów nie słyszał o moim ojcu, a zdawało mi się, że jego imię jest sławne w całym Wszech- świecie. - Chłopcze, tutaj wysiądziesz - powiedział pilot. Sięgnął po wskaź- nik i dotknął jednego z układów w Jeruslaem Spili, gdzie pięć zamiesz- kanych planet obiegało wielkie błękitne słońce. - Jest tam wielu Ro- mów, ale poza tymi światami nie znajdziesz nikogo ze swojej rasy. Tak właśnie dotarłem na królewską planetę Nabomba Zom, gdzie miałem mieszkać w pałacu Loiza la Vakako, który stał się dla mnie drugim ojcem, a nawet kimś znacznie więcej niż ojcem. Gdy tam przybyłem miałem dwanaście, może trzynaście lat. To na Nabomba Zom dojrzałem i rozkwitłem. To na Nabomba Zom zostałem tym, kim miałem zostać. 8 Loiz la Vakako był Romem Lowara. Słynął z wielkiego bogactwa i legendarnego wprost sprytu. Lowara zawsze byli dobrzy w gro- madzeniu pieniędzy, a ich spryt jest powszechnie znany. Należała do niego cała planeta Nabomba Zom, jak również czternaście z jej dwu- dziestu księżyców. Rządził tym wielkim dominium, a także Kompa- nią kilku tysięcy Romów jak dawny cygański król, bez taniej pompy i głupiej pretensjonalności, ale władzę dzierżył pewnie i z wielką siłą. O wiele później, kiedy byłem królem, w znacznym stopniu wzo- rowałem swój styl rządów na tym, czego nauczyłem się od Loiza la Vakako. Przynajmniej jeśli chodzi o zewnętrzne symptomy władzy. Oczywiście znacznie się od siebie różniliśmy. On był prawdziwym arystokratą, chłodnym, opanowanym, a ja... no, ja jestem inny. Wład- czy tak, ale chłodny - w najmniejszym stopniu. Pamiętam, że w dniu, kiedy zetknęliśmy się po raz pierwszy, byłem cały od stóp do głów pokryty karmazynowymi odchodami ślimaków salizonga. Mój przyjaciel pilot wysadził mnie wtedy w porcie Nabomba Zom jako część ładunku z narzędziami rolniczymi. Na liście ładun- ku były traktory, obrotowe spryskiwacze, żniwiarki naziemne i Je- den robot rolniczy klasy Jakub, model humanoidalny, 111 standardo- wego rozmiaru, wersja rozwojowa, o własnym napędzie". Stałem między tymi wszystkimi skrzyniami, a przy uchu dyndał mi odpowiedni dokument przewozowy. Celnik przyglądał mi się przez długą chwilę i w końcu powiedział: - Czym ty u diabła jesteś? - Robot rolniczy klasy Jakub, model humanoidalny. - Uśmiech- nąłem się do niego szeroko. - Sariszan, kuzynie. Był Romem, ale nie odpowiedział na moje pozdrowienie, nie zdradzał też żadnych objawów wesołości. Nachmurzony przejrzał listę towarów, a jego humor bynajmniej się nie poprawił, gdy znalazł właściwą pozycję. - Jesteś robotem? - Model humanoidalny. - Bardzo zabawne. Wersja rozwojowa... taa... - To znaczy, że urosnę. - To znaczy coś więcej. Ile masz lat? - Prawie dwanaście. - Straszny staroć jak na robota. Co oni u diabła myślą zasypując nas takim złomem? - Ale naprawdę ja... - Stań tam i bądź cicho! - powiedział, stawiając znaczek na li- ście. - Pozycja dwudziesta dziewiąta, system napędowy traktorów. Pojawiłem się więc na Nabomba Zom jako część sprzętu rolni- czego i tak też z początku byłem traktowany. Tak jak stałem z moim dokumentem przewozowym i ściskając niewielką kieszeń podprze- strzenną z kilkoma podarunkami od pilotów, które stanowiły cały mój dobytek, zostałem bezceremonialnie zapakowany na ciężarów- kę i, wraz z paroma skrzyniami świeżo zakupionego sprzętu, wywie- ziony na odległą plantację leżącą w upalnej dolinie, gdzieś w głębi kontynentu. Spędziłem tam następne sześć miesięcy zbierając cenny nawóz ślimaków salizonga. Wszystkim drżały nogi, gdy po raz pierwszy widzieli zmierzają- cego ku sobie ślimaka salizonga, zmierzającego prosto i nieubłaga- nie, z głośnymi odgłosami mlaskania, zostawiając po sobie ślad z ton oślizłej jasnej wydzieliny. Ślimak salizonga jest największym mię- czakiem znanym we Wszechświecie. Ten gigant ma około ośmiu me- trów długości i trzy do czterech metrów wysokości, a na grzbiecie dźwiga skorupę z jasnożółtych płyt, grubszych od starożytnych zbroi. Wygląda przerażająco ze swoimi olbrzymimi oczami na słupkach, koszmarnie wielką purpurową stopą, jednak człowiekowi może za- grozić jedynie rozdeptaniem, co zresztą zrobi z pewnością, jeśli ten nie usunie mu się z drogi. Nie jest jednak drapieżnikiem. Żywi się wyłącznie czerwonawymi mchami, które spotyka się tylko w pew- nych regionach Nabomba Zom, tak więc nie przypadkiem ta planeta jest jedynym miejscem we Wszechświecie, gdzie można spotkać śli- maki salizonga. Nikt nie dałby złamanego grosza za tego zwierzaka, gdyby nie jego odchody, które w takich obfitych ilościach i z takim zapałem zostawia na swym szlaku. Ta jaskrawa galareta zawiera bo- wiem pewien alkaloid, z którego destyluje się rodzaj perfum, kupo- wanych za każdą cenę przez kobiety na pięciu tysiącach światów. Jednak tylko samiec salizonga wydala ten cenny alkaloid i w dodat- ku, jeśli jego odchody nie zostaną zebrane i zamrożone w ciągu kil- ku zaledwie minut od ich wydzielenia, cenna substancja ulega roz- kładowi i staje się bezużyteczna. Dlatego też ludzie muszą cały czas podążać tropem ślimaka. Roboty nie nadają się do tego, bo nie po- trafią rozróżnić płci mięczaka, gdyż różnica jest właściwie całkiem niewyraźna. Błyskawicznie zbierają świeżo wydalone odchody do przenośnych zamrażalników, zanim stracą swoją wartość handlową. Taką właśnie robotę zacząłem wykonywać od drugiego dnia pobytu na Nabomba Zom i wcale nie wydawało mi się to jakąś cudowną odmianą losu w porównaniu z wydobywaniem rud z wnętrzności Me- galo Kastro. No cóż, z woli Boga mężczyzna zrodzony z kobiety musi praco- wać na swój codzienny chleb... podobnie zresztą jak kobieta zro- dzona z kobiety, ale Bóg nigdy nie powiedział, że każdy musi otrzy- mać przyjemną pracę. W tym momencie życia widać przeznaczone mi było grzebać się w gównie, i prawdę rzekłszy nie bardzo widzia- łem jakąkolwiek alternatywę. Nie twierdzę, że ta praca sprawiała mi radość, ale prawdę powiedziawszy była mniej uciążliwa niż sobie to wyobrażacie, i bez problemu mógłbym wymienić tu ponad dziesięć znacznie gorszych zajęć, chociaż nie czas teraz na to. Szybko prze- stałem zwracać uwagę na naturę substancji, w której grzebałem i za- cząłem się zastanawiać, jak zapewnić sobie przeżycie. (Z pracą tą wiązało się bowiem spore ryzyko. Pomlaskiwanie i szelest potężne- go ślimaka, za którym się podążało, zagłuszały niestety podobne odgłosy wydawane przez inne sztuki. W związku z tym bez trudu można było zostać zmiażdżonym przez jednąz tych pełzających gór, jeśli tylko za bardzo koncentrowało się uwagę na tym jednym, które- go miało się przed nosem.) Nabomba Zom jest jednym z tych światów, na którym nie wy- stępująpory roku. Noce i dnie trwąjątyle samo godzin, a klimat przez cały rok jest umiarkowanie ciepły. Więc tylko w przybliżeniu mogę obliczyć, że na plantacji spędziłem pół roku. W czasie tym jednak mój głos pogrubiał, a na twarzy zaczął pojawiać się zarost. Pewnego dnia na jednym z krańców plantacji powstało spore zamieszanie - samochody, krzyki, ludzie biegający bez sensu w tę i z powrotem. Sądziłem zrazu, że jakaś ofiara losu została rozdepta- na przez ślimaka, ale w chwilę potem nadzorca wezwał mnie przez znajdujący się w mojej małżowinie usznej głośnik i kazał mi natych- miast stawić się w budynkach plantacji. W momencie kiedy to za- szło, właśnie miałem drobny wypadek. Ślimak, za którym podąża- łem, poszedł w górę zbocza, a ja idąc za nim w trop, pośliznąłem się na mokrym mchu i zsunąłem na brzuchu wprost w kupę odchodów o wielkości niewielkiego asteroidu. - Musze wpierw się umyć - odpowiedziałem nadzorcy. - Jestem cały w... - Teraz - przerwał mi. -Ale jestem... - Teraz! Zaprowadzono mnie przed oblicze mężczyzny, od którego biło niezwykle dostojeństwo i potęga. Mógł mieć równie dobrze pięć- dziesiąt lat, jak osiemdziesiąt czy sto pięćdziesiąt. Nigdy się tego nie dowiedziałem, a on w ciągu tych lat, które z nim spędziłem, nie po- starzał się ani o rok. Był szczupły jak na Roma, niemal chudy, miał też kościste ramiona i zapadłą klatkę piersiową... no i nie miał wą- sów. W lewym uchu nosił dwa srebrne kolczyki - starożytna moda, która właśnie wracała do łask. Na jego twarzy jednak malowała się niezwykła przebiegłość, jakiś uśmiech, ledwie zauważalne drganie mięśni policzka, które nakazywały każdemu mieć się na baczności. Nie był kimś, kogo odważyłbyś się oszukać w interesach. Wyglądał na spryciarza. Jego wzrok przeszywał mnie na wylot. Czułem się przezroczysty, zdawał się widzieć dokładnie wszystkie moje kości i organy wewnętrzne. I stałem przed tym pełnym dostojeństwa czło- wiekiem, a moje ubranie ociekało odchodami ślimaka. Wyciągnął rękę i skinął na mnie. -Bliżej. -Panie, ja... - Bliżej, chłopcze. Jak cię zwą? - Jakub. Mój ojciec to Romano Nirano z Vietoris. - Romano Nirano, aha. Był pod wrażeniem, tak mi się przynajmniej wtedy zdało. - Ile masz lat? - Wkrótce skończę trzynaście... tak sądzę. - Sądzisz. Zbiegły niewolnik, zgadza się? - Podróżnik, panie. - Aha. Podróżnik. No jasne. Wielki objazd po Galaktyce, a na początek zabawa wśród wydzielających miód ślimaków Nabomba Zom. Jesteś Kalderaszem? - Tak, panie. - Masz więc talent do maszyn, jak podobno wy wszyscy? - Mój ojciec jest najlepszym mechanikiem w stoczni na Vietoris. - Twój ojciec, tak zapewne. - Skinął głową i zamyślił się przez moment. Potem zaś odwrócił się i zawołał do sąsiedniego pokoju: - Malilini! Czy to ten? Wtedy weszła kobieta... czy może dziewczyna? Nigdy nie by- łem pewien. Mogła mieć równie dobrze szesnaście lat, co dwadzie- ścia sześć i trzydzieści sześć. Jej wiek na zawsze pozostał jej sekre- tem. Była niezwykle piękna, uderzająca piękna. Włosy miała jak la- zurowa chmura, oczy ciepłe i ciemne, mocno od siebie oddalone, wargi pełne i zapraszające. Widziałem już tę twarz, ale gdzie? Jedna z dziwek w osadzie górników? Nie, żadna z nich nie była tak piękna. Jakaś pasażerka na statku kosmicznym? Też nie. Nagle sobie przy- pomniałem - to była twarz przepięknego ducha, który nawiedzał mnie wiele razy na Megalo Kastro w mieszkaniu żebraków, i kiedy dryfo- wałem w żywym morzu. Wtedy nigdy się do mnie nie odezwała, tyl- ko patrzyła i uśmiechała się. Teraz zaś patrzyliśmy na siebie tak, jak byśmy znali się od dawna. - Jakub - powiedziała. - Nareszcie. Byłem potwornie zawstydzony stojąc przed tą pięknością w po- krytych nawozem łachach. - Moja córka Malilini - przedstawił ją władczy mężczyzna. - A ja jestem Loiz la Vakako. Skinął na swoje roboty. - Wymyjcie go i odziejcie. W mgnieniu oka rozebrały mnie do naga. Czułem znacznie mniej wstydu stojąc przed nimi nago, niż w tych ohydnych ciu- chach. Roboty zaś spłukały mnie, wysuszyły, ułożyły mi włosy, a tak- że, ku mojemu zdumieniu, przeleciały promieniem golarki po mo- ich wychudłych policzkach. Potem zaś odziały mnie w perłowo- szarą szatę z wysokim kołnierzem o głębokiej ciemnoniebieskiej barwie, przepasaną czerwoną szarfą. Jeden z robotów uformował przede mną lustro z molekuł powietrza, abym mógł ocenić swój wygląd. Byłem przepiękny. Przez moment zatraciłem się w tym samopodziwie. Wszystko to trwało zaledwie kilka minut. Malilini również wy- raźnie jaśniała zadowoleniem widząc moją transformację. Loiz la Vakako podszedł bliżej, by mi się uważniej przyjrzeć, niewiele wy- ższy ode mnie. Popatrzył na mnie, skinął głową. Był najwyraźniej zadowolony. Potem chwycił mój elegancki kołnierz w obie ręce i jed- nym szybkim szarpnięciem oderwał do połowy. Aż otworzyłem usta ze zdumienia. Loiz la Vakako zaś roześmiał się donośnym, głębokim śmiechem Roma. - Niech wszystkie twoje ubrania drą się i zużywają, ale ty sam żyj w zdrowiu aż do późnej starości! Zdałem sobie nagle sprawę, że mówi do mnie w romskim, a to co zrobił, było starym zwyczajem Lowara - ceremonialne darcie nowej odzieży. Klepnął mnie w plecy i poprowadził na zewnątrz. Wkrótce też dowiedziałem się, że ten człowiek jest tutaj baro, władcą tej planety, a ja mam od tej pory mieszkać z nim. Nie dano mi nawet czasu, bym poszedł do swej kwatery i zabrał rzeczy, ale kiedy przybyliśmy do jego pałacu, po trzygodzinnej podróży przez wszystkie cuda tego wspaniałego kontynentu, znalazłem ten mój nędz- ny dobytek w przeznaczonych dla mnie pokojach. Wraz zresztąz wie- loma innymi pięknymi, a nawet zbytkownymi rzeczami, których za- stosowania w kilku przypadkach nawet nie znałem. Dopiero teraz miałem pojąć, co naprawdę znaczy splendor. Pałac Loiza la Vakako stał na brzegu morza prawie tak dziwne- go - co było dokładnie widać dopiero, gdy się podeszło bliżej -jak to, które niemal odebrało mi życie na Megalo Kastro. Jego woda była czerwona jak krew i pulsowała ciepłem; miała temperaturę bli- ską wrzątku. Piasek na plaży był koloru bladolawendowego, a po- nad plażą znajdowała się szeroka terasa na stromym zboczu, gdzie pośród gęstego lasu pochodzących z wielu światów drzew i krzewów wznosiły się strzeliste wieże pałacu. Nigdy nie dowiedziałem się dokładnie, ile było w nim komnat. Zresztą prawdopodobnie ich liczba zmieniała się z dnia na dzień, bo pałac został zbudowany z nieznanego mi przezroczystego materiału, lekkiego jak mgła albo pajęcza sieć, który wciąż przybierał nowe piękne kształty, jakby reagował na zmieniające się w ciągu dnia na- tężenie promieni gorącego błękitnego słońca. Mieszkałem tu jak młody książę Romów. Ubierałem się codzien- nie w najwspanialsze szaty, nowe każdego dnia, i jadłem tak wykwint- ne potrawy, że nie tylko nigdy dotąd ich nie próbowałem, ale nawet nie sądziłem, że istnieją. Tutaj też poznałem potęgę, jaką dają bo- gactwo i władza, a także odpowiedzialność, z jaką wiąże się ich po- siadanie. Tutaj poznałem pierwsze tajniki nawiedzania i dowiedzia- łem się o naturze miłości. Ale najważniejszą lekcją, jaką wyniosłem z Nabomba Zom, było to, że potęga, przyjemność i bogactwo sąbar- dzo nietrwałe. Poznałem jak to jest, gdy życie w największym luksu- sie i dostojeństwie, które już zaczyna traktować się jako dane na za- wsze i należne, nagle zostaje ci wyrwane w jednej chwili. Zostało też wyrwane Loizowi la Vakako... Ale to stało się wiele, wiele lat później. 9 Miał osiem córek i ani jednego syna. Córki to prawdziwa przy- jemność - sam mam ich wiele i chętnie miałbym jeszcze wię- cej - ale jest jednak coś takiego w stosunku mężczyzny do swych synów, co znacznie różni się od uczuć, które ma dla córek. Wiąże się to chyba z faktem, że wszyscy musimy umrzeć pewnego dnia. Kiedy więc mężczyzna patrzy na swych synów, widzi w nich odbicie same- go siebie - zrodzonego ponownie, zregenerowanego, swojego na- stępcę, siebie trwającego w przyszłości. Poprzez synów wchodzi w wieki, które mąjąnadejść. Bo oni mająjego twarz, jego oczy i bro- dę, jego mięśnie, jego serce. Dlatego, choć kocham moje córki ca- łym sercem, nigdy nie będą dla mnie tym, czym są synowie. I nie różnię się tu od innych mężczyzn. Każdy kto mówi, że w jego przy- padku tak nie jest, okłamuje was albo siebie. Tak przynajmniej jest wśród nas, Romów, i było tak od początku czasu. Może z gaje jest inaczej? Nie wiem i prawdę mówiąc nie zależy mi na tym, aby się dowiedzieć. Normalnie nie zwracałbym uwagi na jego stosunki rodzinne, ale kiedy mężczyzna tak potężny jak Loiz la Vakako, nie mający synów, przygarnia do swego domu nieznanego, wymazanego nawozem ma- łego chłopca, być może ta sprawa jest jednak istotna. Sześć spośród jego córek wyszło już za mąż i mieszkały albo w odległych zakątkach NabombaZom, albo na jej głównych księży- cach. Traktował ich mężów jak książęta, ale jednak nie jak synów. Tak mi się przynajmniej zdawało. Siódma córka, Malilini, mieszkała z nim w pałacu. Nigdy nikt nie wspominał o ósmej, chociaż jej por- tret wisiał obok pozostałych siedmiu w wielkim holu. Podobno po- kłóciła się z ojcem wiele lat temu i wyjechała w odległy kraniec Ga- laktyki. Nigdy się nie dowiedziałem, co było przyczyną sporu. Loiz la Vakako miał także brata, który rządził na dwóch zewnętrz- nych i mniej przyjaznych dla ludzi planetach tego Układu Słonecz- nego. Miał na imię Pulika Boszengro. Loiz la Vakako rzadko o nim wspominał. Jego portret również wisiał w rodzinnej galerii - ciemny mężczyzna o wąskim czole i wydłużonej, surowej twarzy. Na por- trecie był tak mało podobny do swego brata, że naprawdę trudno było mi uwierzyć, że pochodzili z tego samego łona. Ale kiedy wresz- cie wiele lat później spotkałem go osobiście, od razu dostrzegłem podobieństwo... ich dusz nie ciał. Choć mieszkał w tak wspaniałym pałacu, Loiz la Vakako korzy- stał ze związanych z tym rozkoszy w zadziwiająco małym stopniu. Nawet w nim, tym osiadłym wszak i kontemplacyjnym człowieku, ujawniał się niestrudzony duch wędrującego Roma. Wciąż był w ruchu, wciąż w podróży, wciąż doglądał swych roz- ległych włości. Musiał osobiście wiedzieć, co dzieje się w każdym miejscu. Chociaż wszyscy nadzorcy jego plantacji byli lojalni i kom- petentni, Loiz la Vakako nie potrafił po prostu być tylko nieobecnym właścicielem. Ponadto był przecież baro, głową cygańskiej Kompa- nii na Nabomba Zom, co oznaczało, że do niego należały wszelkie obowiązki związane z sądownictwem i rytuałami. Często mu towarzyszyłem podczas takich wypraw. I w ciągu jed- nego popołudnia dowiadywałem się wtedy więcej o sztuce rządze- nia ludźmi, niż nauczyłbym się podczas sześciu lat spędzonych na jakimkolwiek uniwersytecie. Nabomba Zom jest jedną z dziewięciu królewskich planet w Ga- laktyce. To znaczy, że jest to planeta specjalnie wybrana przez Ro- mów podczas pierwszego etapu osadnictwa, jakieś dziewięćset, ty- siąc lat temu. Władcy królewskich światów - a pozostałe to Galga- la, Zimbalou, Xamur, Marajo, Iriarte, Darma Bartna, CIard Msat i Estrilidis - pełnili swą władzę, z bezpośredniego nadania Króla Ro- mów i każdy z nich miał przywilej nominowania jednego z dziewię- ciu krisatorów, sędziów najwyższego sądu Romów. Oczywiście wte- dy, gdy zacząłem mieszkać z Loizem la Vakako, wiedziałem o tym bardzo niewiele, ale stopniowo wprowadził mnie we wszystkie za- wiłości systemu, dzięki któremu utrzymywaliśmy porządek na odle- głych światach. Dopiero podczas naszych wspólnych podróży zacząłem rozu- mieć coś, czego nigdy bym nie podejrzewał w czasach, gdy byłem uczniem na Vietoris czy niewolnikiem na Megalo Kastro. Okazało się, że rządzenie jest ciężarem, a nie przywilejem. Są oczywiście korzyści. Ale jedynie głupiec zgodziłby się na ponoszenie takich cię- żarów, mając na uwadze tylko te korzyści. Ci, którzy sprawują wła- dzę, czynią to, bo nie mają wyboru. Bożym rozkazem ten ciężar zo- stał położony na ich ramiona, a oni muszą być posłuszni. Nawet jeśli Syluisa myśli, że jest inaczej. I obserwowałem Loiza la Vakako podejmującego decyzje o za- siewie ziarna, o budowie tam, o cenie zboża i o handlu z innymi pla- netami, o podatkach i cłach importowych. Obserwowałem go sądzą- cego ludzi i rozstrzygającego zawiłe spory nawet między małymi ludźmi z odległych prowincji i rozmyślałem o lekcji z ostatniego dnia mojej szkoły, o tym Trzynastym Imperatorze, który pracuje tak cięż- ko. Wtedy zastanawiałem się, czemu Imperator mając olbrzymią władzę, godzi się na tak ciężką pracę. Dlaczego zamiast pracować nie spędza dni i nocy na zabawach, śpiewach i piciu najlepszych win? Teraz dopiero zrozumiałem, że w tej kwestii nie ma wyboru. Ciężka praca jest ceną wielkiej władzy. Bo tym właśnie jest wielka władza - przywilejem harówki ponad zrozumienie zwykłych ludzi. Nigdy nie było władcy, nawet między słynnymi przeklętymi tyranami, między zbrodniczymi potworami, który nie zostałby zaprzężony do tego pługa od pierwszego dnia, w którym objął swój tron lub stanowisko. Chociaż oczywiście władza ma też przyjemne strony. Tak dla częściowego zadośćuczynienia. Loiz la Vakako podróżował poduszkowcem, który wyglądał jak mały pałac. Był to smukły wehikuł o kształcie łzy, w jaskrawym ko- lorze, który poruszał się z niewiarygodnymi prędkościami. Kiedy było się w górze, w ogóle nie czuło się żadnego ruchu, zupełnie jakby leciało się na baśniowym latającym dywanie. Były tam miękkie cu- downe maty splatane z czarnoszkarłatnych porostów Morza Poetów, poduszki powleczone w błyszczącą skórę piaskowego smoka, dry- fujące kule delikatnego światła. A kiedy opuszczaliśmy pojazd, witali nas kłaniający się nisko urzędnicy, którzy rozkładali przed nami dywa- ny plecione z kwiatów; służący czekający na nas ze świeżymi szatami, dzbanami z aromatycznymi sokami, owocami i licznymi gatunkami wędzonych mięsiw nieznanego mi pochodzenia. Ale mimo tego całego przepychu, prywatne sypialnie Loiza la Vakako, zarówno na pokładzie poduszkowca, jak i w domach, w których czasem zatrzymywaliśmy się na noc, były zadziwiająco skromne. Cienki materac na podłodze, białe, nie ozdobione niczym ściany, dzban z wodą. To było tak, jakby akceptował zbytek jako coś koniecznego do pełnienia urzędu, ale natychmiast z ulgą go porzu- cał, gdy tylko był sam. Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś o czło- wieku, przyjrzyjcie się zawsze jego sypialni. Nabomba Zom jest przepięknym światem. Nigdy nie widziałem równie pięknego, oprócz oczywiście Xamur, która przewyższa wszystko, co kiedykolwiek stworzył Bóg. Ale Nabomba Zom zbliża się do tego ideału. Jest tam to szkarłatne morze, które rozbrzmiewa dźwiękami o wschodzie słońca, gdy tylko pierwsze błękitne promienie dotkną jego toni. Są przepiękne seledynowe góry, które zdają się być zbu- dowane z mgły, biegnące wzdłuż głównego kontynentu jak jego kręgosłup. Na wschód od gór leży cały łańcuch jezior, znany jako Sto Oczu, jezior czarnych jak onyks i jak on błyszczących. Jest Wąwóz Żmii - długa na pięć tysięcy kilometrów, wijąca się rozpa- dlina, której ściany lśnią jak złoto, a żłobiąca ją rzeka płynie na niemożliwej wprost do wyobrażenia głębokości. Fontanna Wina - naturalny fenomen, który w wyniku zachodzących tam dziwnych procesów fermentacji tryska gejzerami tego wspaniałego napoju, i jeszcze Ognista Ściana, Tańczące Wzgórza, Sieć Klejnotów, Wiel- ki Sierp... A przecież są tam również żyzne pola, z których zbiera się obfi- te plony niemal każdego pożytecznego gatunku roślin. Nie ma bar- dziej urodzajnego świata. Nawet ten nawóz ślimaków, z którym mogłem się zapoznać bliżej, ma niemałą wartość. Oczywiście nie spędzałem całych dni na podróżach poduszkow- cem Loiza la Vakako. Wiele czasu trzeba było jeszcze poświęcić mojej edukacji. Jak dotąd ograniczała się ona do jako takiego czyta- nia i pisania. Loiz la Vakako miał swoje powody, poważne jak się potem okazało, by zabierać mnie na swoje wyprawy i uczyć sztuki rządzenia, ale na ten czas, gdy przebywałem w pałacu, oddał mnie w ręce nauczycieli i wymagał ode mnie poważnego podejścia do nauki. Tak też robiłem. Pragnąłem bowiem w życiu wielu rzeczy, a jedną z nich była wiedza. Życie to coś więcej niż zbijanie bąków. Zabrałem się do nauki z zapałem i samozaparciem. No i była jeszcze Malilini... Nie wiedziałem, co o niej sądzić. Przemykała się po pałacu jak zjawa, jak bogini, jak duch, jak wszystko tylko nie człowiek z krwi i kości. Przez pierwsze trzy lata mojego pobytu zamieniliśmy ze sobą najwyżej dziesięć słów. Ale często widziałem, że mnie obserwuje - miała takie same przebiegłe oczy, jak jej ojciec - ukradkowo z dale- ka, albo otwarcie i przyjaźnie, gdy była blisko. Przerażała mnie. Jej uroda. Jej wdzięk. Jej odmienność. Wie- działem, że nawiedzała mnie na Megalo Kastro. Wtedy też patrzyła na mnie nie mówiąc ani słowa. Patrzyła też na mnie, gdy dryfowałem na powierzchni tego ciepłego galaretowatego morza, do którego wrzu- cili mnie ludzie gildii. Dlaczego? Dlaczego wtedy, podczas naszego pierwszego spotkania, gdy wezwano mnie umazanego gównem, po- wiedziała do mnie: „Jakub, nareszcie"? Nie śmiałem zapytać. Nieśmiałość nigdy nie była cechą mojego charakteru, ale wtedy wolałem nie szukać wyjaśnień, bojąc się, że może to zniszczyć jakąś łączącą nas delikatną więź. Powiedziałem sobie, że dowiem się tego we właściwym czasie, a do tego czasu należy cierpliwie czekać. Więc czekałem. Urosłem wysoki i rozrosłem się w barkach. Zapuściłem też wąsy i teraz, gdy przeglądałem się w lustrze, zaczynałem widzieć twarz mojego ojca. Nauczyłem się wielu języków, astronomii i historii oraz mnóstwa innych rzeczy. Wieczorami zaś galopowałem po równinie położonej powyżej pa- łacu na grzbiecie sześcionogiego konia z Iriarte, którego podarował mi na urodziny Loiz la Vakako. Czasem widywałem ją wtedy z daleka, błyszczącą w błękitnej poświacie słonecznych promieni, galopującą na grzbiecie innego koniai chociaż ja z chłopca zdążyłem już stać się męż- czyzną, Malilini nie zmieniała się wcale. Dla niej czas stał w miejscu - wciąż była młodą dziewczyną dopiero stającą się kobietą. Czasami zaś widziałem nie Malilini lecz jej ducha, aurę. A jej niematerialny uśmiech pojawiający się tylko na ułamek sekundy, zawsze tuż przed zniknięciem, budził we mnie dziwne i kłopotliwe emocje. W owych dniach bardzo niewiele wiedziałem o nawiedzaniu. Nie miałem też nikogo, do kogo mógłbym się zwrócić w tej sprawie. To nigdy nie był temat, o którym się dyskutowało, nie było też na ten temat książek. Wiedziałem już od czasów Megalo Kastro, że jest to w jakiś sposób możliwe, że niektórzy ludzie potrafią oddzielić swe- go ducha od ciała i odwiedzać odległe miejsca. Byli wtedy niewi- dzialni dla większości ludzi, ale mogli też się ujawnić kiedykolwiek i komukolwiek chcieli. Takie duchy były wtedy otoczone widoczną aurą i powodowały jonizowanie się powietrza. Wiedziałem już, że jednym z duchów, który odwiedzał mnie na Megalo Kastro, była Malilini. A teraz, kiedy moja twarz stała się twa- rzą dorosłego człowieka, zdałem sobie też sprawę, że jednym z du- chów, tym z wielkimi wąsami i ryczącym śmiechem, byłem ja sam. Nawet teraz widywałem go od czasu do czasu. Pojawiał się na mgnienie oka z nicości tuż przede mną. Mrugał do mnie, uśmiechał się, przyjacielsko klepał mnie po policzku w radosnym pozdrowieniu. Ale jeśli to jestem ja - rozumowałem - muszę umieć nawiedzać. Jak to się robi? Jak? Zacząłem spędzać całe godziny na brzegu szkarłatnego morza, siedząc na wielkiej zielonej skale o kształcie podobnym nieco do tronu, i próbowałem tego dokonać. Wyobrażałem sobie klin, który wbija się w mój mózg w podobny sposób jak dłuto wbija w przezna- czony do skruszenia marmurowy blok, i rozdziela moje ciało i moją duszę, a ona wędruje do odległych miejsc i czasów. Nie działało. Czułem tylko potężne bóle głowy, jakby jakiś kamieniarz naprawdę zdzielił mnie dłutem, ale poza tym nie było żadnych efektów. Pewnego dnia, zupełnie nieoczekiwanie, zobaczyłem nagle Ma- lilini, siedzącą obok mnie na moim kamiennym tronie. W ogóle nie widziałem, gdy się zbliżała. - Chciałbyś się dowiedzieć jak to się robi, prawda? -Co? - Jak się nawiedza. Przecież to właśnie próbujesz zrobić. Moje policzki pokryły się purpurą. Uciekłem z oczami. - Dlaczego tak myślisz? - Jakubie, Jakubie... - Ja po prostu rozwiązuję w pamięci równania kwadratowe. Dotknęła mnie delikatnie ręką. Jej zapach mnie oszołomił. - Chodź, pokażę ci, jak to się robi - powiedziała. 10 Pierwsze nawiedzanie jest najbardziej przerażającym doświad- czeniem w życiu. Myślę, że nawet śmierć jest drobnostką w po- • równaniu z tym, co się wtedy czuje. Twoja dusza pęka na pół. Część ciebie opada na ziemię jak ołowiany pancerz, a cześć wyrywa się w górę z przerażającą szybkością, jak statek kosmiczny, który bez żadnej kon- troli dokonuje przypadkowych skoków między gwiazdami. Ale to nie przez kosmos podróżujesz, lecz przez rzekę czasu. Rzeka ta płynie od przeszłości do przyszłości, a ty musisz podróżować pod jej prąd. Widzisz wszystko, co wydarzyło się w każdym punkcie czasu i przestrzeni, i to wszystko nagle nie ma dla ciebie żadnego sensu.. Cokolwiek widzisz, widzisz to po raz pierwszy. Po raz pierwszy po-, znajesz, co to jest krzesło, czy kwiat, czy ryba, i nie jesteś w stanie tego pojąć. Jedziesz autostradą i nie wiesz, czy podążasz na wschód, czy na zachód, aż wreszcie dociera do ciebie, że w obu tych kierun- kach jednocześnie. Jesteś kompletnie zagubiony i nie ma dla ciebie żadnej nadziei. Dławi cię własne zdezorientowanie. Chciałbyś zapła* kać, ale nie wiesz czym jest płacz... ani nie wiesz, co znaczy „chcieć". Chwyta cię pierwotny strach. Strach, który trzęsie tobą jak sto jednoczesnych trzęsień ziemi. Ludzie, których nigdy wcześniej nie spotkałeś, śmieją się do ciebie i pozdrawiają cię... a może machająna pożegnanie? Robisz kilka kro- ków w stronę szczytu wzgórza i orientujesz się nagle, że schodzisz. Nie ma żadnych znaków. Świat jest jak woda. Przestrzeń się zakrzywia. Gwiazdy spadająwokół ciebie jak gorący złoty deszcz. Słyszysz płacz i śmiech, i nic już nie słyszysz, a cisza dzwoni ci w uszach jak potężny dzwon. Cały świat wiruje, a ty zaczynasz opadać. Coś rośnie ci w gar- dle. Oczy wychodzą na wierzch. Uczucie pierwotnego strachu narasta i nagle zaczynasz rozumieć, czym on jest. Pochodzi z serca Wszech- świata. Strach, który czujesz, jest siłą, która spaja wszystkie atomy Wszechświata. Jest jego fundamentalną substancją. Tym, co spaja te wszystkie cząsteczki, co przyciąga je do siebie, jest strach. Strach przed chaosem. Przed samotnością. Przed zagubieniem i gdy przychodzi to zrozumienie, strach zaczyna odpływać. Wszelkie więzy rozluźniają się, i nie ma to żadnego znaczenia. Uczysz się miłości do chaosu. Wszyst- ko oddala się od centrum i wszystko jest takie, jakie być powinno. Kiedy strach odpływa, a atomy przestają się przyciągać, wtedy na- reszcie odnajdujesz się w tym chaosie. Unosisz się swobodnie w całko- witej pustce. Nie możesz spaść, bo nic oprócz ciebie nie istnieje. I w tej próżni możesz dokonać każdego wyboru, jakiego tylko zapragniesz. Tutaj. Więc będę tutaj. Tak po prostu. Nikt nie może cię do- strzec, dopóki sam się nie pokażesz. Nie zderzysz się z żadną rze- czą, która tam istnieje, bo jesteś otoczony czymś, co nazywa się sfe- rą interpolacyjną, a ona odpycha wszystko z twej drogi. Więc chcesz polecieć na Megalo Kastro? Proszę. Już jesteś. Megało Kastro, i za- wisasz w powietrzu nad parującą, ciepłą różową tonią, która pokry- wa pół świata. Na tej drgającej galarecie leży na brzuchu nagi chło- piec. Chyba śpi. Śni coś. Uśmiechasz się do niego. - Jakub? - mówisz. Twoja aura trzeszczy w zjonizowanym po- wietrzu. Chłopiec otwiera oczy. Lśni w nich siła i nieulękłość. Twój grzmiący śmiech otacza go. - Płyń, Jakubie. Płyń. Płyń. Jakie to łatwe teraz, gdy wiesz, jak to robić. 11 Jej ręka wciąż dotykała mojego ciała. Kiedy wykonała drobny ruch jakby chciała ją zabrać, przytrzymałem ją. Nie opierała się. - Dlaczego chciałaś nawiedzać najpierw Megalo Kastro? - spy- tałem - Aby spojrzeć na ciebie. - Ale nie mogłaś mieć najmniejszego pojęcia, że istnieją! - Oczywiście, że miałam - odpowiedziała. -Wiedziałam, że ist- niejesz. - Skąd mogłaś wiedzieć? - Bo miałeś tu przybyć. - Ale jakim sposobem mogłaś to wiedzieć? - nie rozumiałem. - Bo jesteś tu teraz - odparła. A potem roześmiała się. - Nie rozumiesz? Nie ma nigdy żadnego „najpierw". Część czwarta Ludzie, miejsca, światy Pomyślcie na przykład o czasach Wespazjana. I ujrzycie tam wszystkie te rzeczy: ludzie łączą się w rodziny, wychowują dzieci, boją się, chorują, umierają, ucztują, handlują, uprawiają rolę, prawią pochlebstwa, zachowują się arogancko, są pełni podejrzeń, spiskują, życzą innym śmierci, narzekają na obecne czasy, kochają, gromadzą bogactwo, pożądają władzy konsula i króla. I cóż, życie tych ludzi dawno się skończyło. A teraz powróćcie ponownie do czasów Trajana. I znów wszyst- ko jest takie samo, i ich życie również się skończyło. W podobny sposób przyjrzyjcie się wszystkim epokom i wszyst- kim narodom, i zobaczcie, jak się trudzili, i jak mało po nich zostało. Ale nade wszystko powinniście pomyśleć o tych, o których wie- cie, że trwonili swój czas na rzeczy nieistotne, zaniedbując to, co leżało w ich prawdziwej naturze, nie trzymając się tego ściśle, i nie potrafiąc się z tego cieszyć. Na cóż więc powinniśmy kierować nasze największe wysiłki? Na to jedno: by myśli były prawe, czyny nie krzywdziły ludzi, słowa nie niosły fałszu, i abyśmy radośnie akceptowali wszystko cokolwiek się dzieje jako konieczne, i jako zwyczajne. Marek Aureliusz 1 Teraz, gdy stoję na wielkim, świecącym polu lodowym Mulano i czekam aż transmiter uniesie mnie w przestrzeń, moje myśli biegną ku Malilini. To ona była tą, która wniosła do mojego życia magię i tajemniczość. Jak ja ją kochałem. Jak okrutnie rozdzieliła nas rzeka czasu. Gdyby teraz żyła? Gdyby teraz była moją żoną? Bezsensowna myśl. Bezużyteczna. Bez znaczenia. Tak, jakbym się zastanawiał, co by było, gdyby deszcz padał do góry albo gdyby złoto rosło na drzewach. Albo raczej, co by było, gdybym urodził się gąjo, a nie Romem. Bo na Galgali złoto rośnie na drzewach. Ale ja jestem Romem, deszcz pada zawsze z góry na dół, a Malilini jest martwa od wielu lat i na zawsze taka pozostanie. Byłem sam. Damiano już się wyniósł, by przystąpić do snucia własnych planów i przygotowań. Spotkamy się później, a teraz wła- śnie kończył się Podwójny Dzień. Oba słońca Mulano chyliły się już nad linią horyzontu, niemal znikając za jego kręgiem. Ciemnozie- lony kolor nieba szybko przechodził w szarość. Zmierzchy są tu krótkie. Zmrużyłem oczy i wypatrywałem na niebie Gwiazdy Romów, jak zawsze o tej porze dnia. I właśnie w tym momencie otoczyła mnie migocząca aura trans- mitera i zatańczyła wokół mojej postaci. Jej błyszczące promienie odnalazły mnie, pochwyciły i poniosły w Wielką Ciemność. Żegnaj! Żegnaj na wiele lat spokojne życie na Mulano! Jakub znów jest w drodze. Tylko szaleniec czuje radość podróżując za pomocą transmite- ra, a jeśli nie jesteś szaleńcem, to jasno zdajesz sobie sprawę, że możesz zaginąć na zawsze, jeśli promień cię zgubi. Dla niektórych ludzi sam proces zakrzywienia przestrzeni jest przerażający, zwłaszcza że ciężko w ogóle pojąć, na jakiej zasadzie to działa. Bądź co bądź leci się na odległość setek, a nawet tysięcy lat świetlnych bez statku, a jedynie w niewidzialnej kuli energii - to raz. Poza tym jest się porwanym przez energię i ciśniętym gdzieś, nie wiadomo gdzie, i jedynym kokonem bezpieczeństwa w czasie lotu jest ta właśnie sfera mocy wytwarzana przez hełm, a wokół ma się pustą przestrzeń Wszechświata. Samo wyobrażenie sobie tego wszyst- kiego, tego lotu przez Galaktykę, może powodować olbrzymi za- wrót głowy. Akurat to nie wzruszało mnie zupełnie. Jeśli ktoś stał za sterami statku podczas skoku tak często jak ja, kiedy energią swej woli mu- siał pchnąć statek przez podprzestrzeń, to taka podróż odbywana dzięki transmiterowi nie jest niczym intrygującym. Cyganie są zrodzeni, by podróżować i jeśli o nas chodzi, dobry jest każdy środek transportu, który niesie z miejsca na miejsce. Podczas tej podróży nie możesz podziwiać gwiazd i planet. W VL dla was sensu, nie próbujcie zrozumieć. Pojmiecie to któregoś dnia. ' Odkryłem nawet, że zastanawiam się, jak mógłbym odzyskać uczu- cia Szandora. Chciałbym usiąść z nim w tradycyjny sposób, wypić kawę, wino, przedyskutować sprawy, które nas dzieliły, znaleźć jakieś wyjście, pozbyć się nienawiści, i wreszcie uściskać go na gorący, rom- ski sposób. Tak, jakby był wciąż najwyżej dwudziestoletnim chłop- cem, który zbłądził, a nie potworem bez żadnych zasad, który przez całe życie kroczył drogą zła. Ale mimo to chciałem go odzyskać. Chcia- łem, by znów stał się moim prawdziwym synem. Nawet wziąłbym go do rządu. Tak wtedy myślałem. Taką miałem fantazję. Przecież wolno mi pomarzyć. Nie mogę zawsze kierować się zdrowym rozsądkiem. W końcu jednak Szandor to mój syn. Mimo wszystko. A potem myślałem o Periandrosie. Jak postąpić w tej sprawie? Odmówić mu? Powiedzieć Julieno- wi, że nie mogę zaakceptować go jako Imperatora, i skontaktować się z Sunteilem, a może nawet z Narią, i udzielić poparcia któremuś z nich? Dlaczego? Dlatego tylko, że po prostu go nie lubiłem? A czy bardziej lubiłem Narię? Sunteila może i nawet lubiłem, ale czy mu ufałem? Jakie zamiary mieli ci kłótliwi książęta gaje wobec mnie? Dlaczego miałbym się mieszać w ich wojną domową? Znów byłem królem. Mogłem ostatecznie podziękować za to Periandrosowi, ale też nie byłem mu winien nic oprócz podziękowania. Najpierw muszę odzyskać pełnię władzy w królestwie. Dopiero potem zobaczę, jak rozwija się walka miedzy Wysokimi Lordami. Teraz jednak Periandros dzierżył Stolicą, a zatem Periandros był Imperatorem. Jeśli Sunteil lub Naria sią z tym nie godzili, niech spró- bują to zmienić. To nie mój interes. Jako król potrzebowałem Impera- tora, z którym mógłbym rozmawiać. W tej chwili Imperatorem był Periandros. Na razie więc, i tylko na razie, będę go traktował jak pra- wowitego władcą gaje. Posłałem po Juliena. - Gdy byłem więźniem Szandora - rzekłem - powiedział mi, że był w Stolicy, i że został tam uznany przez samego Imperatora. Wiesz coś na ten temat? Czy mówił prawdę? - A myślisz, że mówił, mon vieux1 - Twierdził, że byli przy tym obecni Sunteil, Periandros i Naria, ale że aktu dokonał sam Imperator. - Stary Imperator majaczył przez cały ten okres, gdy panował Szandor — powiedział cicho Julien. - Tak też myślałem. - To Naria naznaczył go berłem. -Naria? - Lordowie nie potrafili dojść do porozumienia. Periandros trzy- mał twoją stronę. Zawsze uważał Szandora za samozwańca bez żad- nych praw. Sunteil kluczył. Raz popierał ciebie, raz Szandora, a cza- sem mówił że to, kto będzie królem Romów, nie jest sprawą Impe- rium. Naria zaś nalegał na natychmiastowe uznanie Szandora. On ci nigdy nie ufał, wiesz o tym. Bo pochodziłeś z tego samego świata co on, ale ty byłeś niewolnikiem, a on arystokratą. I sądzi, że nienawi- dzisz go za to, że w jakiś sposób winisz go za swe niewolnictwo. - Nie lubię Narii - potwierdziłem. - Może ta jego teoria ma ja- kieś podstawy. - Powiedział pozostałym, że Szandor i tak zdobędzie tron Romów, niezależnie od tego, co sądzi o tym Imperium. I dlatego uznanie go jest krokiem korzystnym politycznie. Periandros i ostatecznie także Sunteil nie zgodzili się. Tak więc pewnego dnia, kiedy przypadała kolej Narii, aby pełnić obowiązki regenta, wezwał po prostu Szanora do Stolicy i po- łożył najego ramieniu berło. Faitaccompli (rzecz dokonana, bez moż- liwości powrotu do poprzedniego stanu - przyp. red.), jak widzisz. - A czy dwaj pozostali zaakceptowali to? Julien machnął ręką w kierunku ciemnego śladu po ogniu mio- tacza na jednej ze ścian. - Odpowiedź Periandrosa masz tutaj. Nie był zachwycony czy- nem Narii. A Sunteil zachował swoje poglądy dla siebie. Jak to zwy- kle Sunteil. Teraz, kiedy Szandora obalono, na pewno powie, że cały czas był po twojej stronie. - Tak - przytaknąłem. - Jak to Sunteil. - A więc, mon ami"? Co zamierzasz zrobić, skoro Szandor już został obalony? - Pojadę do Stolicy - odparłem. - Porozmawiam z Periandrosem. - Z Szesnastym, teraz tak musimy go tytułować. Spojrzałem mu prosto w oczy. Tym razem wytrzymał moje spoj- rzenie. Jego wzrok był równie chłodny i spokojny jak mój. Mój stary przyjaciel, mój kuzyn gajo. Był częścią mojego życia dłużej niż ktokolwiek z żyjących ludzi, z wyjątkiem jedynie Polarki. Zna- łem go sto lat. Do czego teraz zmierzał? Czy nie wystarcza mu już, że zgodziłem się spotkać z Periandrosem i rozmawiać z nim jak z Imperatorem? Ale pomyślałem, że niewiele mnie kosztuje wła- ściwe tytułowanie Periandrosa, przynajmniej dopóki jest w stanie utrzymać ten tytuł. Natomiast dla Juliena wydawało się to istotne. Dobrze więc. - Tak - powiedziałem. - Porozmawiam z Szesnastym. 5 Kiedy przygotowywaliśmy się do opuszczenia wyżyny Aureusa aby wyruszyć do portu Galgali, usłyszałenvodległe odgłosy eks- plozji i na wschodzie zobaczyłem białe kłęby dymu. Julien powie- dział mi, że trwają tam walki. Szandor zaszył się w jakiejś dziurze na Wzgórzach Chrysoberyl i wciąż stawiał opór wojskom imperialnym. Kiedyś dawno temu na Mulano - zdaje mi się czasem, że upły- nęło już milion lat - Julien ostrzegał mnie, że moje upieranie się przy abdykacji może doprowadzić do wojny między światami. „Wojna to staromodny pomysł" - mówiłem mu wtedy z całko- witym przekonaniem. - „To idiotyczny pomysł". A teraz miałem wojnę pod samym nosem, na Galgali, w naszej stolicy. Wojska Imperatora właśnie miały wykończyć syna Króla Romów, właściwie w zasięgu wzroku z pałacu królewskiego. A więc jednak wojna nie okazała się aż tak przestarzałym pomysłem, a żoł- nierze Periandrosa nie pozwolili tak uprzejmie uciec Szandorowi, jak to mi się naiwnie wydawało. Udało mu się wymknąć dzięki swe- mu własnemu sprytowi, sile albo zdradzie, a oni go ścigali i mieli zamiar zabić. Mojego syna. Musiałem coś z tym zrobić. Obalił mnie, to prawda, ale wciąż jednak był moim synem. Pierwo- rodnym. Moją dumą, moją radością, mniejszą kopią mnie samego. Był trudnym dzieckiem, nie kochał ojca, nie zgadzałem się z nim przez więk- szą część życia. Ale jednak był moim synem. Krew zobowiązywała. Miałem wielu innych synów i w ten czy inny sposób, w ciągu długiego życia utraciłem ich - przez wielkie odległości, przez ich potrzebę samo- dzielności, przez ambicje, które pchały ich na najdalsze krańce Wszech- świata, przez kłótnie, przez śmierć... My, Romowie, jesteśmy bardzo rodzinni. Dlatego też smutne i bolesne jest, że Rom baro, największy z Romów, wchodzi w zimę swego życia bez żony i bez synów. A tutaj miałem swego syna Szandora niemal w zasięgu ręki. Pojadę do niego. Może w końcu sobie wybaczymy. A przynaj- mniej nie będzie więcej zabijania. A więc gdy wszystko było już gotowe i mieliśmy wyruszyć do portu, posłałem nieoczekiwanie po Juliena i powiedziałem mu: - Przyjacielu, najpierw musimy odbyć małą wycieczkę. - To znaczy? - Na Wzgórza Chrysoberyl - odparłem. - Czas zakończyć te walki. - Nie - sprzeciwił się. - Musimy jechać do Stolicy. - Najpierw tamto. -Nie. -Nie? - Posłuchaj mnie ten jeden raz, Jakubie. Zapomnij o Szandorze. - Jak mógłbym? - spytałem, i opowiedziałem mu o wszystkim, co ostatnio dręczyło moją duszę. Julien słuchał w milczeniu, tylko patrzył na mnie z czułością i nie- skończonym smutkiem. - Tego właśnie się obawiałem - powiedział wreszcie, gdy skoń- czyłem. - Obawiałem się, że znajdziesz w swym sercu miłość dla niego, że będziesz chciał zawrzeć z nim pokój. Chciałem przyspie- szyć nasz wyjazd z Galgali, abyś nie zdążył poznać prawdy, mon ami. Ale teraz nie pozostawiasz mi wyboru i muszę ci ją oznajmić. - Oznajmić co? Milczał przez chwilę. - Szandor nie żyje. - Nie żyje? - powtórzyłem głupio. - Kiedy zginął? Jak? - Wczoraj albo przedwczoraj. Użyli promienia snu. Wśliznęli się do ich obozu okryci iluzją. Szandora złapano i postawiono przed obliczem generała Imperium. - Mówiąc to, wpatrywał się w podło- gę. - Twierdzą, że został zabity podczas próby ucieczki. Bardzo mi przykro, że zasmucam twe serce, mon vieux, mon cher. - Nie żyje - powtórzyłem raz jeszcze, nie przyjmując tego do wiadomości. - Decyzja strategiczna. Chyba mi wierzysz, że nie miałem z tym nic wspólnego. Sądzono, że może być niebezpieczny. Wielka siła destabilizująca. - Był głupcem. Nie był w stanie niczego destabilizować. -Nie tak wszakże wydawało się Imperatorowi, Jakubie. - A więc to Periandros osobiście wydał rozkaz, by go zgładzić? -Nie - powiedział Julien. Myślę, że był w tym momencie szcze- ry. -Nie Szesnasty osobiście o tym zadecydował, lecz jego generał, który starał się przypodobać Imperatorowi. Starał się za bardzo. Tak sądzę. Wierz mi. Jakubie, błagam cię, uwierzy mi. - Co to jest? - spytałem z goryczą. - Trzynasty wiek? Nawet wtedy nie zabijano pojmanych książąt. Wracamy do barbarzyńskich czasów? Odwróciłem się od niego, dławiony smutkiem i żalem. Szandor! Jak ja gardziłem tym moim wyrodnym synem! Ileż on mi przyniósł wsty- du! Ile razy życzyłem mu śmierci, setki razy każdego roku! A jednak teraz czułem taki żal. Byłem wstrząśnięty równie mocno, jak owego strasznego dnia na Mulano, kiedy to Damiano przyniósł mi wieść, że Szandor, wbrew prawu i tradycji, ogłosił się królem. Gdybym wtedy mógł go zabić przez zaciśnięcie pięści, zacisnąłbym jąbez wahania. Ale teraz, kiedy zginął z obcej ręki, poczułem straszną pustkę w sercu. Odwróciłem się i chwyciłem Juliena za ramię. Tak mocno, że odruchowo chciał się wyrwać, ale nie dał rady. - Czy był ktoś, kto uważał, że śmierć Szandora sprawi mi ra- dość? Czy to uznanie Periandrosa próbowano w ten sposób zdobyć, czy moje? - Jakubie, błagam cię... - Odpowiedz! Julien potrząsnął desperacko głową. W jego oczach było dzikie spojrzenie, włosy opadły mu w nieładzie na twarz, jego elegancki wygląd ulotnił się bez śladu. - Je t 'en prie, Jakub! Błagam, uwierz mi! Nie miałem z tym nic wspólnego! Nic! Widziałem, że mówi prawdą. Puściłem go i wyszedłem w milczeniu na balkon. Długo patrzy- łem w stronę Wzgórz Chrysoberyl. Było tam teraz cicho. Żadnego dymu, żadnych odgłosów walki. Skończyło się. Ilu jeszcze Romów zginęło razem z Szandorem? Ale postanowiłem oszczędzić Juliena i nie zadawać mu tego pytania. - Prześlij wiadomość do Szesnastego - powiedziałem po dłu- giej chwili - że opóźnię nieco moją podróż do Stolicy. Najpierw odbędzie się pogrzeb. A to zajmie kilka dni. -Ale Imperator... - Pieprzę Imperatora! Julien, mój syn nie żyje! Król Romów nie żyje! Trzeba zrobić całun. Biały karawan... znasz zresztą ceremonię równie dobrze, jak ja. Muzyka, pożegnanie, spalenie. Wino i posi- łek. Gdzie jest ciało mojego syna? -Akr... - Odbierz je od nich. I przyślij mi tu wszystkich gwardzistów pałacowych. Wszystko się odbędzie zgodnie z tradycją. I dopiero wtedy, ty i ja pojedziemy do Stolicy, i staniemy przed Szesnastym. Idź już, idź! - ponagliłem go gniewnym, niecierpliwym gestem. - Wynoś się, Julien! Zostaw mnie samego. 6 Świat, który jest znany wyłącznie pod nazwą Stolicy; świat, któ- iry jest centralnym punktem Galaktyki, zawsze wydawał mi się wyjątkowo drętwy i bezbarwny. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dla- czego właśnie ten świat gaje zdecydowali się uczynić swoją Nową Ziemią, siedzibą rządu, ani też niezbyt mnie to obchodziło. Musielibyście zapytać o to gaje. Bo ja naprawdę nie rozumiem, dlaczego umieszczono centrum Imperium na świecie takim jak ten, jeśli w Galaktyce istniały takie planety jak Galgala, Nabomba Zom, czy wreszcie Xamur. Oczywiście Galgala, Xamur i Nabomba Zom nigdy do nich nie należały. Te światy, prawem odkrywców, są nasze. Stolica nie jest bynajmniej jakimś okropnym światem, choć nie- co przymałym. To jedna z sześciu planet, które krążą wokół bladego żółtozielonkawego słońca, ma umiarkowany klimat, rzeki i strumie- nie, kwiaty i drzewa, powietrze, którym można oddychać bez spe- cjalnego ekwipunku. Jest w miarę wygodna i spokojna. Ale jej oce- any są płytkie, a góry niewysokie i płaskie, i nawet ptaki mają tu wyłącznie szare i brązowe upierzenie. Ot, taki bezbarwny świat - mały, spokojny, zupełnie przeciętny. Może dlatego gaje tak go lubią. Ale nawet nie wysilili się, by dać mu jakąś nazwę. Naturalnie wznieśli tutaj absurdalnie fantastyczne miasto impe- rialne z marmuru i innych drogich materiałów. Krzykliwe barwy, lśniące wieże, szerokie bulwary, oślepiający blask, wszędzie krysz- tały, szmaragdy i alabaster. Ale czego można oczekiwać więcej od gaje? Oni lubią, by wszyst- ko było na pokaz, teatralne, przerośnięte, kiczowate. Tyle że dla osiągnięcia lepszego efektu, powinni zbudować swoje miasto na zupełnie innej planecie niż Stolica. Podobnie jak krater Idradin wygląda niestosownie w swej brzydocie na tle przepięknej Xamur, tak i miasto imperialne wygląda absolutnie bez sensu na tle Stolicy. To tak, jakby umieścić kolosalny iskrzący się diament w ko- ronie zrobionej z tektury. A może jest inaczej. Może Stolica jest wielkim miejscem i tylko ja, obdarty Cygan, niewiele wiem o prawdziwym splendorze. Może pewnego dnia zrozumiem Stolicę lepiej niż w tej chwili. Ale na razie wcale mi na tym nie zależy. Mimo całej swej wspaniałości, centrum Imperium tym razem miało w sobie coś niepokojącego. Wyglądało to tak, jakby miasto stawało na nogi po wojnie, albo dopiero się do niej przygotowywało. Unoszące się na niebie flagi w czerwono-zielonych barwach Piętnastego Impe- ratora już znikły. Nowych, w barwach jego następcy, było jeszcze bar- dzo niewiele, więc niebo wyglądało jakoś pusto. W zewnętrznym krę- gu, gdzie kwaterowali odwiedzający miasto arystokraci, zawsze paliło się mnóstwo oślepiających świateł i panował gwar. Teraz było tam ci- cho i ciemno. Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Ta ciemność za- skoczyła mnie. Czy Stolicy nie odwiedzali już żadni lordowie? A jeśli odwiedzali, czy nie protestowali, że brakowało ich świecących barw? Może wszyscy wasale Imperium na razie trzymali się z dala od Stoli- cy, dopóki nie będą pewni, że Periandros utrzyma się na tronie? Ale nawet jeśli, to ja też byłem wasalem Imperatora. Gdzie więc były moje barwy? Nie widziałem ich nigdzie. Może byłem jedynym gościem? Może Periandros kazał wszystkim pozostałym trzymać się z daleka? Może Szesnasty czuł się na tronie tak niepewnie, że nie chciał wyko- nywać tak prowokujących ruchów, jak przyjmowanie hołdu od lor- dów planetarnych? Ja zachowywałbym się inaczej. Właśnie w takiej chwili zrobiłbym prawdziwy pokaz władzy i potęgi.. .jeśli byłbym na miejscu Periandrosa. Ale -dzięki Bogu Ojcu, Matce Naturze i Świę- tej Sarze-la- Kali - nie jestem na miejscu Periandrosa. - Dlaczego nie ma moich barw? - spytałem Juliena, gdy rozgo- ściliśmy się w wielkim pałacu przy placu Trzech Mgieł, który Impe- rium przeznacza dla Króla Romów na czas jego wizyt w Stolicy. - Jest pewien kłopot z tym świetlnymi banderami - wyjaśnił dyplomatycznie. - Aha, pewien kłopot? - Zużywają zbyt wiele energii. Mamy teraz trudne i wymagają- ce wyrzeczeń czasy, tnon ami. - Zapomniałem. Skąpy Periandros. - Rozkazał ograniczyć to nadmierne zaiste zużycie energii. Chwi- lowo nie będzie świetlnych bander. Przecież to tylko kiepski pokaz, mon vieux. Tak jak świece w twoim pałacu. - Ale widzę, że powietrzne flagi Imperatora są w górze. - Och kilka zaledwie - odparł Julien z nieszczególną miną. - Musi przecież zaznaczyć swoją dostojną obecność. Ale spójrz, pro- szę, jak niewiele ich jest, w miejsce tych setek, które unosiły się w cza- sach naszego Piętnastego. Symboliczne minimum. - Ja też chciałbym zaznaczyć swoją obecność - powiedziałem - i z przyjemnością zobaczyłbym banderę. - Cher ami... je t' implore, błagam cię... - Tak - kontynuowałem. - Mój stary, dobry symbol: jasnopur- purowy, pięćset metrów wysokości, mówiący wszystkim w Stolicy, że Rom baro oczekuje na audiencję u Imperatora. Julien czuł się bardzo niezręcznie i wcale tego nie ukrywał. Ale zrozumiał, o co mi chodzi. Normalnie nie zwracam uwagi na takie flagi, symbole, bandery, medale i inne tym podobne bzdury, ale to był szczególny czas, czas wzajemnego się poznawania. Ta uprzej- mość należała mi się od Periandrosa. Subtelnie czy mniej subtel- nie - to już jego problem - Julien będzie musiał przekazać moje ży- czenie swemu panu. Periandros będzie musiał zważyć na szali swoją potrzebę ściubienia każdego obola, i tęsknotę starego króla Romów do małej pompy i blichtru. A ja przekonam się przy okazji, do jakie- go stopnia nowy Imperator mnie szanuje, a tym samym będę wie- dział, na co liczyć z jego strony w czekających nas trudnych dniach. Następnej nocy niebo pozostało jeszcze czarne. Ale już następ- nej, gdy tylko zaszło słońce, zobaczyłem tradycyjną królewską flagę Romów błyszczącą nad miastem. Przynajmniej w trosce o samopoczucie gościa nowy Imperator w niczym mi nie uchybił. Chyba że to Julien zadbał o wszystko? To mi się nawet wydało bardziej prawdopodobne. Periandros chyba dostałby zawału, gdyby zobaczył, jak się zabawialiśmy w oczekiwa- niu na moich doradców, których postanowiłem tutaj sprowadzić przed spotkaniem z Imperatorem. Olbrzymi i wspaniały pałac był utrzymywany w nieskazitelnym porządku i miałem na usługi całe plutony służących - robotów, an- droidów, ludzkich niewolników, doppelgangery - służba tak liczna, że aż było to śmieszne. O każdej porze dnia i nocy mogłem zaspoka- jać apetyt najdoskonalszymi daniami i najcenniejszymi trunkami. Miałem tancerki i minstreli... a także usługi innego rodzaju. Wszystko to mnie męczyło. Po co takie tłumy? Po co ten hałas? Zwłaszcza w konfrontacji z przyjęciem, jakie zgotował mi niedaw- no własny syn. Nie żebym tęsknił do tych szczurów i nędznej papki na obiad, ale to było zupełne przegięcie w przeciwnym kierunku. Luksus wcale nie jest miły sercu Roma. To tylko gaje tak uważa- ją. A może dręczy ich głos sumienia za te tysiąclecia prześladowań, i starają się go zagłuszyć przyjmując w taki sposób króla Romów? Dzień po dniu zjawiali się w Stolicy moi najbliżsi. Opowiadali o chaosie, który rozszerzył się na wszystkie nasze światy w czasie, gdy byłem uwięziony i - chwała bogom i demonom - o natychmia- stowym powrocie ładu i porządku, gdy tylko gruchnęła wieść o upadku Szandora. Lordowie gaje wciąż się spierali, ale przynaj- mniej my, Romowie, znów otworzyliśmy gwiezdne szlaki. Polarka przybył pierwszy, po nim Biznaga, dalej Jacinto i Ara- magante, potemphuri dai. Nieco później dołączyli Damiano i Thivt. Nie było Waleriana. Nie posłałem po niego, nie chciałem tu nawet widzieć jego ducha. Nie byłoby ani mądrze, ani w dobrym smaku zapraszać poszukiwanego Ustami gończymi wroga porządku publicz- nego do samej Stolicy. Drobne wypróbowywanie Periandrosa to jedna rzecz, dawanie mu prztyczków w nos, to już zupełnie inna. Musiałem też poradzić sobie bez Choriana. Przywiązałem się bardzo do tego młodego Feniksjanina, no, nie wstydźmy się tego, pokochałem go jak własnego syna, i miałem zamiar powierzyć mu pewne obowiązki w moim nowym rządzie. My wszyscy byliśmy już chodzącymi antykami. Dla zachowania większego kontaktu z rze- czywistością przydałby się nam ktoś urodzony w rym wieku. Ale Chorian nie zjawił się, mimo że go zaprosiłem. Spytałem Juliena, co o tym sądzi. - On nie przyjedzie - powiedział krótko. - Ale o co chodzi? Sądziłem, że statki kursują regularnie teraz, gdy Szandor... - Tak, mon ami, statki kursująregularnie. Nagle poczułem gwałtowny niepokój. - Gdzie jest zatem Chorian? Czy coś mu się stało? - Jest cały, zdrowy i bezpieczny na Haj Qaldun, przynajmniej o ile mi wiadomo - odparł Julien. - Po prostu nie otrzymał twojego zaproszenia. -Co? - Jakubie - powiedział Julien z wyrzutem. - To było baidzo głupie. Jak mogłeś zapraszać go tutaj? Chorian jest człowiekiem Sunteila. Poczułem narastający gniew. - Julien, on jest Romem! Jednym z najbardziej lojalnych i wier- nych mi... - Zapewne. Ale jest także człowiekiem Sunteila, Prosisz mnie o rzecz niemożliwą, mon vieux. Flaga, proszę bardzo. Wszystko inne - tylko poproś. Ale ktoś, kto jest bezpośrednio zamieszany w re- belię przeciwko Imperatorowi? Jakubie! - pokręcił głową. - Bądź rozsądny. Byłem rozzłoszczony, ale zrozumiałem jego punkt widzenia. Król czy nie król, tu musiałem ustąpić. To faktycznie był głupi pomysł, aby zaprosić tu Choriana. Żałowałem tego, bo naprawdę chciałbym, żeby tu przyjechał. Byłoby to dla niego wielce pożyteczne, gdyby zapoznał się bliżej ze Stolicą. Pouczające byłoby dla niego też przy- słuchiwanie się moim wielodniowym zapewne negocjacjom z Pe- riandrosem. Ale rzeczywiście nie powinienem gozapraszać. Jakkol- wiek oddany był mnie, pracował także dla Sunteila. Wykazałem się bezmyślnością. Chorian musi trzymać się z daleka od Stolicy. Na razie. Ale miał jeszcze odegrać swoją rolę w kataklizmie, który się szykował. 7 A więc znów kryształowe schody i, wysoko w górze, platforma z tronem. Ileż to już razy stałem na tej wielkiej onyksowej płycie u pod- stawy wyniosłego tronu, i patrzyłem w górę, na władcę wszystkich światów gaje? Nigdy nie widziałem Trzynastego, nie osobiście. Za jego pa- nowania szczyty władzy nawet mi się nie marzyły. Był Imperato- rem w czasach mego dzieciństwa, ale także w czasach mojej mło- dości. Zdawało się, że będzie żył wiecznie. Widziałem go na tysią- cach ekranów na wielu światach: niski, zmęczony mężczyzna, o pooranej zmarszczkami twarzy, siedzący u szczytu tej wielkiej kryształowo-onyksowej piramidy. Kto mógłby pomyśleć, że będzie żył tak długo? Czternasty to już zupełnie inna historia. Młody i pełen wigoru. Zasiadł na tronie z mocnym postanowieniem wymiecenia wszystkich pajęczyn, które zasnuły kąty Imperium podczas nie kończącego się panowania jego poprzednika. To za jego rządów po raz pierwszy odwiedziłem dwór. Szczupły, smagły mężczyzna, niemal o karnacji Roma, o miłych złotych oczach i sympatycznym uśmiechu. Ale za tym uśmiechem czaiła się prawdziwa siła. Pochodził z Copperfield, jak pięciu jego poprzedników. Skłamałbym mówiąc, że dobrze go znałem, ale spotkałem go osobiście i rozmawiałem z nim dwa lub trzy razy. Zmarł nagle. Krążyły plotki, że ktoś mu w tym pomógł, bo w zbyt krótkim czasie chciał wprowadzić zbyt wiele reform. I tak nastał Piętnasty Imperator, pasterz z Ensatada Verde, w póź- niejszych latach mój przyjaciel i partner. Mądry i dobry. I on też już odszedł, a ja wciąż tu byłem. I stałem u podnóża kryształowych schodów, czekając na wezwanie tego, który zwał sam siebie Szesnastym Imperatorem, tego skąpego Periandrosa, czwarte- go Imperatora w moim życiu. O ile to był faktycznie Imperator, a nie tylko zbyt pewny siebie pretendent. Czekałem na fanfary. Aha, oto były. Ale nie zagrzmiały z dawną mocą i chwałą. To było raczej dość nędzne poświstywanie. Kolejna mała oszczędność Periandrosa? A może po prostu bezlitosny czas czynił wszystko tylko cieniem i odbiciem dawnych dni? I ten głos heroldów - Jakub Nirano Rom, Rom baw, Rex Roma- nioruml Tytuł i imią były poprawne, ale w ich głosach brakowało tego ognia, tej siły. Kiedyś nawiedziłem czasy Imperium Rzymskiego na Ziemi. Trze- ba wam wiedzieć, że Imperium gaje stara się wywodzić swą tradycję właśnie z Rzymu, i sporo zapożyczyło jeśli chodzi o terminologię. Zjawiłem się tam w jego ostatnich dniach, kiedy barbarzyńcy stali już u bram. Człowiek rzadko zdaje sobie sprawę, że żyje w czasach schyłku wielkiego imperium, czuje tylko, że rzeczy nie mają się tak dobrze, jak ponoć było w przeszłości. Świadomość końca przycho- dzi dopiero po fakcie. Historycy potrzebują trochę czasu, aby objąć wszystko z większej perspektywy. Ale ci Rzymianie wiedzieli wtedy, że to nie są po prostu złe czasy, ale że jest to w ogóle koniec wszelkich czasów. Widziałem to w ich oczach, w ich poszarzałych twarzach, w ich przygarbionych plecach. Wszystko w nich krzyczało, że apokalipsa już czeka za ro- giem. I tu atmosfera była podobna. Wyczuwało się w niej zmierzch imperium. Stary porządek kończył się, i Bóg jeden wiedział, co te- raz miało nadejść. I dlatego nawet fanfary i głosy heroldów były sła- be i chwiejne, jakby trawione wątpliwościami. - Szesnasty Imperator Wielkiego Imperium wzywa Króla Ro- mów do swego tronu! - zaanonsował majordomus. I wtedy ruszyłem na te schody. Powoli. Który to już raz? W mo- ich krokach nie było już dawnej sprężystości. Przygnębienie i depre- sja, panujące tutaj, okazały się zaraźliwe. Postanowiłem, że wyjadę stąd jak najszybciej, gdy skończę rozmowy z Periandrosem. On sam, mimo dostojnych szat, wydawał się jakiś skurczony, wychudły, przygnębiony. Periandros, jakiego pamiętałem, był pulch- nym człowiekiem, o gładkiej skórze, i wyglądzie kogoś, kto lubi przy- jemności życia, a nawet ich nadużywa. Było to zresztą kompletnie mylące wrażenie. Bo w Periandrosie było tyle radości życia, co w ka- wałku skały. Myślę nawet, że niektóre kawałki skał przewyższały go pod tym względem. Wewnątrz tego miękkiego ciała siedziała twarda i sroga dusza, jak krab czający się wewnątrz słodkiego owocu. Bóg jeden wie, dlaczego oni wszyscy tacy są, ci z Sidri Akrak - cała pla- neta obrzydliwie ponurych i oschłych typów, cierpiących na skamie- nienie serc. Teraz Periandros stracił nawet tę swoją sympatyczną powierz- chowność i pozostała mu tylko jego ponura akrijska dusza. Za jego plecami, w fotelach przeznaczonych dla Wysokich Lor- dów Imperium, siedziało trzech innych Akrijczyków. Mogłem podziwiać totalne przejęcie władzy, również totalne w swej głupocie. Zazwyczaj Imperator ma tyle rozumu, aby powie- rzyć te stanowiska obywatelom różnych, co ważniejszych światów, rozszerzając w ten sposób swą polityczną bazę. Ale Periandros nie wpadł na ten pomysł, chociaż potrzebował poparcia innych światów bardziej niż jakikolwiek Imperator przed nim. On otaczał się wy- łącznie takimi, jak on sam. Trzej jego bracia. O ile wiedzą na Akrak, co to brat. Bo moim zdaniem ludzie tacy jak oni, raczej rodzą się w probówkach, jak androidy. Paskudny był to widok - te trzy smut- ne, pozbawione najmniej szych uczuć twarze, patrzące na mnie z plat- formy tronowej. - Radosny wielce jest to dzień, Jakubie Romie - powiedział Periandros metalicznym głosem, który wręcz ociekał radością - monotonny, beznamiętny, zupełnie nieludzki. - Witamy cię przed naszym obliczem. Naszym! - no tak. Nie omieszkał wskrzesić królewskiego „my". Wino dla mnie było już gotowe. Wziąłem puchar z jego raje. Nawet wino straciło swój smak. Było cierpkie i wodniste; zły rocz- nik. Ledwie się powstrzymałem, by mu nie powiedzieć, że wino po- witalne powinno być słodkie. Zamiast tego wykonałem formalny gest, jaki powinien wykonać Rom baro stojąc przed Imperatorem. Może Periandros myślał, że to na jego cześć, ale ja robiłem to raczej na swoją cześć. Tym gestem bardziej mój status króla potwierdzałem, niż jego status Imperatora. Ale tego nie musiał wiedzieć. Na jego twarzy pojawił się na moment blady uśmiech. Właśnie okazał prawdziwe emocje! To był, jak przypuszczam, jego odpo- wiednik serdecznego uścisku. - Wiele ostatnio było zamieszania - powiedział, - a ja nie cier- pię zamieszania. (Czyżby darował sobie jednak to „my"?) Ale czasy chaosu się kończą. Korona Imperium spoczęła na naszych skroniach (jednak tylko nie do końca się przyzwyczaił) i uczynimy wszystko, co tylko będzie w naszej mocy, by przywrócić porządek w Impe- rium. - Uśmiechnął sią znów półgębkiem, najwyraźniej usatysfak- cjonowany własną przemową. - Już wiele dokonaliśmy. Na przy- kład pomogliśmy naszym braciom Romom w ich kłopotach. Wtrącając sią w nie siłą i zabijając mojego syna. Wspaniała po- moc zaiste. - Periandros, czy naprawdę myślisz, że zamieszanie się skoń- czyło? - spytałem Rozległy się syki. Zszokowani lordowie wymienili szybkie spoj- rzenia. Periandros popatrzył na mnie ostro. Za późno zrozumiałem swą pomyłkę. Tak po prostu po imieniu? Zapomniałem nawet o „lordzie". A teraz nikt nie mógł tytułować go inaczej niż „Wasza Wysokość", nikt, nawet ja. Były lord Periandros przybrał aurę kró- lewskiej wielkości - Mień użyłby słowa „gloire" - Szesnastego Imperatora. To nie była zamierzona obraza z mojej strony. Tak mi się tylko wymsknęło. Pamiętałem w końcu czasy, gdy Periandros po raz pierw- szy zasiadł między lordami... wcale nie tak dawno temu. Wiem, że to dziwaczna mała kreatura - zdawało się wtedy mó- wić spojrzenie Piętnastego. - Ale przyda mi się. Więc teraz dość ciężko było mi brać na poważnie tę dziwaczną małą kreaturę, siedzącą na tronie mojego starego przyjaciela. Dla celów praktycznych szybko pospieszyłem z przeprosinami. Stare przyzwyczajenie, et cetera, et cetera... Periandros wydawał się usatysfakcjonowany. - Sami jeszcze nie w pełni przywykliśmy do naszej wysokiej pozycji - powiedział łagodząco. Ładnie powiedziane. Chociaż ja osobiście nie zwracałbym tak bardzo uwagi na to królewskie „my", jak to najwyraźniej czynił Pe- riandros. - To musi być wielki ciężar, Wasza Wysokość - rzekłem uniżenie. - Przygotowywaliśmy się do tego całe życie. Na moim świecie, na Sidri Akrak, mamy długą tradycję służby dla Imperium. (Wciąż jednak się myli z tym „my".) Siódmy Imperator, Jedenasty... a teraz ponownie nasz świat został zaszczycony tą ciężką służbą. Pochylił się ku mnie i spojrzał przenikliwie, jakby chciał odczy- tać moje myśli. Boże dopomóż, gdyby to potrafił, zobaczyłby obrzy- dzenie dla swej nędznej małej duszy, wypełniające wszystkie pory mojego ciała. Inna sprawa, że chwilą później ja mógłbym żałować, że nie siedzę sobie nadal spokojnie w oubłiette Szandora. Zwilżył usta. - A ta twoja abdykacja? Jak mam ją rozumieć? - To była czysto wewnętrzna sprawa Romów, Wasza Wysokość. Posunięcie polityczne, może nie do końca dobrze przemyślane. -Aha. - Została wycofana. Unieważniona. Jeśli chodzi o mnie i o mój lud, nie było przerwy w moim panowaniu. - A roszczenia twojego syna Szandora? - Pomyłka, Wasza Wysokość. To była szalona uzurpacja, ale teraz wszystko znów jest pod kontrolą. A wraz ze śmiercią Szandora cała ta sprawa straciła jakiekolwiek znaczenie. Nie ma żadnych in- nych roszczeń do tronu Królestwa Romów. Periandros chyba naprawdę się zdziwił. - Szandor nie żyje? - Został zabity podczas inwazji oddziałów imperialnych - od- powiedziałem, może trochę za ostrym tonem. Musiał skonsultować się z lordami. Nastąpiła szybka wymiana szeptów w twardym dialekcie akrijskim. Widać Julien mówił praw- dę, że Periandros nie odpowiada za śmierć Szandora. Najwyraźniej było to samowolne działanie jakiegoś nazbyt usłużnego generała. Teraz jednak mogło mi to nieco ułatwić rozmowę z Periandrosem. Kiedy się do mnie odwrócił ponownie, widziałem w jego oczach nie- mal współczucie. A może cierpiał na niestrawność? Ale chyba jed- nak to było współczucie. Potraktujmy go jak człowieka. Wprawdzie ludzkie emocje samu obce, ale może się chociaż stara. W każdym razie złożył mi kondolencje, a ja mu podziękowa- łem. Powiedziałem mu, że Szandor sprawiał mi ogromne kłopoty, ale jednak był ciałem z mego ciała, et cetera, et cetera. Szesnasty przytaknął poważnie. Może był zafascynowany naszym starym rom- skim zwyczajem oddawania wszystkiego za rodzinę. Po chwili jednak, ku jego wyraźnej uldze, i mojej właściwie też, porzuciliśmy temat Szandora i powróciliśmy do tematu władzy, któ- ry dla nas obu był znacznie wygodniejszy. W swój zwykły, oschły sposób wyjaśnił mi, że obaj znajdujemy się w bardzo niepewnej sytuacji. Pomyślałem, że moja sytuacja jest znacznie mniej niepewna niż jego, ale zostawiłem tę myśl dla siebie. Poza tym mimo wszystko zdawałem sobie sprawę, że nie potrzeba aż Szandora, żeby obalić króla. Nawet ktoś tak lojalny i oddany jak Damiano mógł to uczynić, gdyby doszedł do wniosku, że jestem już za stary i zaczynam robić nieprzewidywalne i niebezpieczne posu- nięcia. Może nawet uzyskałby błogosławieństwo Polarki. W ludz- kiej historii jest wiele przykładów królów usuniętych z tronu przez swych najbardziej zaufanych krewnych i współpracowników, rzeko- mo dla dobra kraju. Rzeczywiście, moja pozycja też nie była aż taka niewzruszona. - Tak. Potrzebujemy się nawzajem - zgodziłem się z Periandro- sem. W polityce, jak powiedział jakiś stary filozof gaje - Szekspir, Sokrates... jeden z nich... - powstają czasem naprawdę dziwne związki. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że mogę potrzebować Pe- riandrosa. Ale też nigdy nie wyobrażałem sobie Periandrosa siedzą- cego na imperialnym tronie. Szybko doszliśmy do porozumienia. Odbędzie się publiczna ceremonia z całą pompą, sztucznymi ogniami i tak dalej, potwier- dzająca moją władzę jako Króla Romów. Łącznie z dotknięciem berłem i tym podobnymi. Zaprosi się ze wszystkich światów całą arystokrację, zarówno, gaje jak i romską. Będzie to największy spek- takl w tym stuleciu. - Zapalimy także wszystkie godła i flagi? - spytałem niewinnie. - Oczywiście - odparł Periandros. Trochę się jednak zirytował. - Jakże można bez tego? Przecież zaprosimy całą arystokrację. - Tak tylko pytałem. A więc planował pełną celebrę, i niech diabli porwą koszty. Te- raz dopiero widziałem, że naprawdę traktuje to serio, wziąwszy pod uwagę wydatki, jakie miał ponieść. Chociaż przemknęło mi przez myśl, że może chcieć, abyśmy i my się dołożyli. To było w porząd- ku. Taka ceremonia powtórnego namaszczenia mogła przynieść nam obu wielkie korzyści. Dla mnie oznaczałaby wyjaśnienie wszystkich niejasności, jakie mogły się pojawić po tym czynie lorda Narii, kie- dy to, działając jako regent, dotknął berłem ramienia Szandora. Dla Periandrosa zaś oznaczałoby unieważnienie czynu Narii, a tym sa- mym wykreślenie jego jednodniowej uzurpacji władzy Imperatora. Wszystkie światy dowiedziałyby się, że Jakub Nirano jest znów nie kwestionowanym i dożywotnim Rom baro, a dla Periandrosa ozna- czało to zarazem uznanie jego władzy jako Imperatora i zwierzch- ności przez króla Romów. Była jeszcze jedna drobna sprawa. Ale nawet ten nie znający ludzkich uczuć Periandros, okazał lekkie zażenowanie, gdy się z nią do mnie zwracał. Chodziło o szpiegowanie na jego rzecz. Chciał, aby moi romscy piloci składali mi raporty o ruchach lorda Narii i lorda Sunteila, a ja ze swej strony miałem dostarczać te informacje jemu. Oczywiście sformułował zdanie w taki sposób, że imiona Narii i Sun- teila nie padły wprost. Ba, mogłem nawet zinterpretować jego proś- bę w ten sposób, że interesują go szczegółowe dane statystyczne na temat obrotu handlowego między światami. Aleja dobrze wiedzia- łem, czego ode mnie chce. - Oczywiście - odpowiedziałem. - Nie widzę przeszkód. - A więc rozumiemy się? - W pełni - odparłem. Wstał i wyciągnął do mnie puchar z pożegnalnym winem. Po- stąpiłem ku niemu, by go przyjąć, i wtedy mogłem mu się przyjrzeć z bliska. W ciągu ostatnich kilku minut dostrzegałem bowiem coś dziwnego, i teraz właśnie chciałem zbadać tę sprawę z mniejszej odległości. Zdawało mi się, że prawie niezauważalnie migotał po bokach ciała, zupełnie tak, jakby rozpadała się jego struktura. Nie byłem pewien, ale z tego, co widziałem, Szesnasty miał lekki kłopot z za- chowaniem ciała w stanie materialnym. To jest charakterystyczne dla doppełgangerów: one są tylko prawie dokładnymi duplikatami istot ludzkich, z których są generowane, ale od chwili, gdy opuszczą ma- trycę, podlegają postępującej degeneracji, i tylko bystre oko może czasem to dostrzec, choć w początkowym okresie życia zmiany są bardzo subtelne. Czyżbym cały czas rozmawiał z doppelgangerem Imperatora? Dyskutowałem z nim, popijaliśmy razem z nim wino, patrzyłem mu w oczy, układałem poważne plany polityczne, i cały czas miałem do czynienia z żałosną symulacją autentycznego Szesnastego, który do tego stopnia stracił rozum ze strachu przed zabójstwem, że obawiał się go nawet z ręki króla Romów? Czy siedział teraz gdzieś ukryty i przyglądał się naszej rozmowie, a może nawet przekazywał bezpo- średnio myśli swojemu sobowtórowi? Jesu Chreczuno, Mojsczel i Abraham! Cóż za absurd! Co za obelga! Ale może jednak nie miałem racji. Przyjrzałem się uważnie, i wciąż nie byłem pewien. Może to tylko złudzenie? Może iskierki migotały w moich oczach, a nie na ciele Imperatora? Nie mogłem go przecież pomacać, żeby się upewnić. Wypiłem więc kilka łyków wina, i zszedłem po kryształowych schodach. - No? - zapytał Polarka - jak poszło? - Mniej więcej zgodnie z oczekiwaniami. Małe pompatyczne gówno. On naprawdę uważa się za Imperatora. A najśmieszniejsze jest to, że ja też myślę, że nim jest. Ale jedna cholerna rzecz była bardzo dziwna. - Co takiego? Powiedziałem mu o swoich podejrzeniach, że na audiencji przy- jął mnie doppelganger Imperatora. Polarka klasnął w dłonie i roze- śmiał się. - Toż to cały Periandros! - krzyknął. - Może myślał, że masz bombę w wąsach? On naprawdę chce żyć wiecznie. - Na pewno chce dożyć do chwili, gdy Naria i Sunteil pogodzą się z faktem, że jest Imperatorem - powiedziałem. - Nie sądzę, aby zdołał żyć tak długo - odparł Polarka. Potrzą- snął głową. - Doppelganger! Uwierzyłbyś? - Nie jestem zupełnie pewien - przypomniałem mu. - Ale to do niego podobne. Jak myślisz, czy na tę wielką cere- monię twojego powtórnego namaszczenia też pośle doppelgangera? Jeśli ktoś naprawdę zamierza go zamordować, to będzie to dobra okazja. - Zwłaszcza że zamachowiec załatwi też za jednym zamachem wszystkich w promieniu dziesięciu metrów od niego - zauważyłem ponuro. Polarka zachmurzył się. - Wiesz co, Jakubie? Może ty też powinieneś wysłać doppel- gangera na tę ceremonię? 8 Ale wielka ceremonia ponownego namaszczenia nigdy się nie odbyła. A Periandros przekonał się, że niezależnie od tego, za iloma doppelgangerami się ukryje, naprawdę zdeterminowany za- bójca i tak znajdzie sposób, by go dopaść. Stało się to trzy dni po mojej audiencji. Zdalnie sterowany szerszeń w jego łaźni, diaboliczny mały sztuczny owad, wtoczył mu ta> silny jad, że zmarł wciąż jeszcze trzymając w ręku mydło. Możesz używać dop- pelgangerów do wielu rzeczy, ale nie mogą się za ciebie kąpać. Kilka godzin później, zanim nawet dowiedziałem się o tym tra- gicznym wydarzeniu w imperialnej łaźni, wylądował w porcie statek kosmiczny „Klejnot Imperium", wiozący niezwykle dostojnego go- ścia. Oto wracał lord Sunteil, z zadziwiającym wyczuciem właści- wego czasu, po spędzeniu kilku miesięcy na wygnaniu, czy też jeśli wolicie, w ukryciu. Tak, to był ten sam statek klasy Supernowa, który zawiózł mnie z Xamur na Galgalę, kiedy leciałem załatwić drobne nieporozumienie z Szandorem, statek, którego pilotem był Petsza le Stevo z Zimbalou, a kapitanem, również niewiarygodnym zbiegiem okoliczności, był szy- kowny Therione - pochodzący z Feniksa, świata lorda Sunteila. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił Sunteil po przybyciu do Stolicy, było obwołanie się Imperatorem. Zadziwiająco szybko dotarła do niego wieść, że Periandrosa nie ma już wśród żywych. W wyważo- nych słowach Sunteil wyraził smutek z powodu śmierci lorda Pe- riandrosa, którego bynajmniej nie tytułował Szesnastym Imperato- rem. On sam natomiast przyjął właśnie taki tytuł. Zgodnie z jego słowami, został Szesnastym Imperatorem natychmiast po śmierci Piętnastego, ale niestety zatrzymały go wówczas nie cierpiące zwło- ki sprawy w sektorze Haj Qaldum, i nie mógł osobiście zająć się cen- tralnym rządem. Drugą rzeczą, jaką zrobił lord Sunteil po przybyciu do Stolicy, była desperacka ucieczka. Musiał się ratować, bo groziła mu śmierć. Zaledwie bowiem skończył obwieszczać, że jest Imperatorem, przybył oddział gwardzistów Imperium, by go aresztować. Sunteil zdołał jednakjakoś czmychnąć z portu, i zniknął gdzieś w południo- wej części miasta. To zdumiewające, że mimo iż tak szybko doszła do niego wiadomość o śmiertelnym wypadku Periandrosa w jego pry- watnych komnatach, Sunteil nie zdołał w porę dowiedzieć się o in- nym ważnym wydarzeniu, a mianowicie o tym, że jego rywal, lord Naria, także pojawił się sekretnie na planecie, i że Naria - czy też Szesnasty Imperator, bo wolał, by tak go właśnie nazywano - zdołał po cichu zdobyć poparcie sporej części imperialnej armii. W czasie, gdy Sunteil wciąż wygłaszał w porcie mowę na swoją cześć, Naria przejął kontrolę nad pałacem Imperatora i przyjął hołd parów Impe- rium, którzy okazali się bardzo otwarci na jego argumenty, chociaż, jak sobie wyobrażam, byli też nieco zdezorientowani. Trochę później tego interesującego dnia, który z cała pewnością będzie niezwykłym wyzwaniem dla historyków w następnym stule- ciu, zmarły lord Periandros pojawił się nieoczekiwanie na ekranach telekomunikacyjnych. Pogłoski o jego śmierci -jak nas poinformo- wał -były nieprawdziwe. W dalszym ciągu jest Szesnastym Impera- torem, i wzywa lojalnych poddanych, aby nie dawali posłuchu kłam- stwom tego przestępcy lorda Sunteila, i stawili opór atakowi na pa- łac imperialny, dokonanemu przez tego przestępcę, lorda Narię. Jednym słowem, w barszczu były już nawet nie dwa, lecz trzy grzyby. Prosty i zrozumiały zamach stanu Periandrosa nagle zamie- nił się w trójstronną wojnę domową. Fragmenty tych wiadomości zaczęły docierać do mojego pałacu dopiero koło południa. Pierwszą rzeczą, jaką usłyszeliśmy, była prze- mowa Sunteila w porcie. Wtedy też dowiedzieliśmy się o śmierci Periandrosa. Polarka, Damiano, Jacinto i ja zasiedliśmy natychmiast przed ekranem, starając się zrozumieć, o co chodzi. Nagle przemo- wa Sunteila została przerwana, a kamera pokazała salę obrad pałacu Imperatora. Otrzymaliśmy zbliżenie zwłok Periandrosa. Spoczywa- ły na katafalku, owinięte błyszczącymi brokatowymi szatami. Tylko twarz była odkryta. Kamera skupiała się przede wszystkim na tej odsłoniętej twarzy, i była to niewątpliwie twarz Periandrosa. Wyda- wał się autentycznie martwy. Z dworu słyszeliśmy coraz wyraźniejsze i coraz bardziej niepo- kojące odgłosy walki. Wyły syreny, rozległy się pierwsze eksplozje. - Nie podoba mi się to wszystko - mruknął Polarka. Jego postać migotała. Wiedziałem, że właśnie zaczyna nieświa- domie nawiedzać, jak zazwyczaj czynił w chwilach stresu. Skakał dziko przez epoki i lata świetlne, ale w realnym świecie był nieobec- ny tylko ułamki sekund. - Jakubie, powinniśmy stąd wiać - powiedział między dwoma skokami. - Ci szaleni gaje zaraz zaczną się nawzajem wyrzynać, a my tkwimy w samym środku zamieszania. - Czekaj - powstrzymałem go - Sunteil jest wystarczająco spryt- ny, by kontrolować sytuację. Będzie chciał spędzić w jedno miejsce wszystkich lojalnych Akrijczyków Periandrosa, a potem... - Patrzcie - przerwał mi Damiano zmienionym głosem, wska- zując ekran. Pokazała się tam twarz lorda Narii, jego purpurowa skóra, szkar- łatne włosy i zimne, niebieskie oczy. Obwieszczała nam, że jest je- dynym prawowitym Szesnastym Imperatorem... i nagle zrobiło się wesoło... - Jakub - powiedział Polarka, nawiedzając jak wściekły. Do pokoju wjechał robot. - Przy bramie stoi mężczyzna szukający schronienia - oznaj- mił. - Mam go wpuścić? Damiano roześmiał się chrapliwie. - Pewnie Sunteil szuka kryjówki. - Podał imię Chorian z Feniksa - powiedział metalicznym gło- sem robot. - Chorian? Rzuciłem się do tablicy kontrolnej i przełączyłem kamery na bramę. Rzeczywiście stał tam Chorian, ciężko dyszący, spocony i prze- straszony. Był chyba sam. Prawie wcisnął się w bramę. Posłałem po niego robota. - Sprawdź, czy nie ma ukrytej broni - zawołał Polarka. - Myślisz, że posunąłby się aż do tego? - spytał Damiano. - To jest zwariowany dzień. Każdy może zrobić wszystko. A co, jeśli przysłano go tutaj, aby zamordował Jakuba? Damiano odwrócił się ku mnie zszokowany. - Na miłość Boską, Jakubie! Gdyby ten chłopak chciał cię za- mordować, przecież zrobiłby to na Mulano. - Sprawdźcie go mimo wszystko - powiedziałem. - To przecież nie zaszkodzi. Polarka ma rację. To zwariowany dzień. Ale wtedy szaleństwo dopiero się zaczynało. Chorian, dokładnie przeszukany i przeskanowany, pojawił się przed nami kilka minut później. Wyglądał kiepsko: rozszerzone stra- chem oczy, trzęsące się nogi, wyczerpanie. Podałem mu środek uspo- kajający. - Dzięki Bogu, że jesteś bezpieczny - powiedział prawie pła- cząc. - Nie wyobrażasz sobie, co się tam dzieje. - Co robisz tu w Stolicy? - zapytałem. - Przyleciałem z Sunteilem na „Klejnocie Imperium". W porcie zaatakowali nas całą hordą żołnierze imperialni. Co za szaleństwo! W mieście wszyscy się nawzajem mordują, nie wiem jak uciekłem... - Spokojnie, chłopcze. Czy Sunteil został zabity? - Nie sądzę. - Chorian wziął głęboki oddech. - Był ze swoim ochroniarzem i chyba zdołali się wydostać. Ja przeskoczyłem przez luk bagażowy i wyczołgałem się do składu, a potem na zewnątrz. Biegłem tu całą drogę. Walczą wszędzie. Nie/ nazywał po imieniu to, czego wszyscy woleli nie zauważać. Nie trzeba ^ było aż przebiegłości Sunteila, aby dostrzec ten ostateczny chwyt, który Romowie mogli założyć Imperium. Moglibyśmy to zrobić, ale nigdy nie zdecydowalibyśmy się na to. Nie odważylibyśmy się. To prawda, że mogliśmy zamknąć galaktyczne szlaki. Ałe nas było nie- wielu, a gaje całe mrowie. Z czasem nauczyliby się pilotować statki w inny sposób. Gdyby Romowie się zbuntowali, nastąpiłby prawdo- podobnie paskudny i chaotyczny okres w historii Imperium, ale po- tem, wcześniej czy później, podniosłoby się na nogi. Tyle że wtedy dla nas nie byłoby już w nim miejsca. Zapadła długa cisza. - Powiedzmy, że to, co mówisz, jest możliwe - powiedziałem wreszcie. - Powiedzmy, Sunteil, że z moją pomocą mógłbyś zostać Imperatorem. Chociaż nie jestem tego pewien. Jeśli Naria przetrwa załamanie gospodarcze i utrzyma się na tronie, co wtedy stanie się ze mną? Co stanie się z moim ludem? - Naria upadnie w ciągu kilku tygodni, a raczej kilku dni. -A jeśli nie? - Jakubie, wiesz sam, że to są bezsensowne pytania. - Niezupełnie. Ale powiedz mi jedno: co ja mogę zyskać, mie- szając siew waszą wojnę domową? Jeśli stanę po niewłaściwej stro- nie, unicestwię siebie i prawdopodobnie także Królestwo Romów. Jeśli nie kiwnę palcem, rozstrzygnięcie to z Nariąmiędzy sobą, a zwy- cięzca i tak będzie musiał uznać mnie za króla. Mimo tej groteskowej maski, Sunteil przywołał na twarz pro- mienny uśmiech. - Jakubie, jeśli to ja wygram, dlaczego niby miałbym cię uznać za króla? Usłyszałem stłumiony wydech zszokowanego Choriana. Chcia- łem wszak, żeby był u mego boku i uczył się trudnej sztuki polityki, ale to był kurs dla zaawansowanych. - Lordzie Sunteilu, to chyba nie jest groźba? - powiedziałem ostrożnie. - Skąd taka myśl? - Jestem prawowitym królem Romów, wybranym przez Wielki Kris i zatwierdzonym przez Piętnastego Imperatora. Szesnasty, kim- kolwiek będzie, nie ma możliwości unieważnienia tego. - Jakubie, zdawało mi się, że abdykowałeś. I że twój syn Szan- dor został wybrany na twoje miejsce. Również przez Wielki Kris. I zdaje się, że nikt inny jak sam lord Naria, działając w zastępstwie Piętnastego Imperatora, dotknął berłem ramienia twego syna. Ja gdy zostanę Imperatorem, musiałbym to tylko potwierdzić. - Szandor nie żyje - przypomniałem mu. - A zatem tron Romów jest pusty. Musiałbym wskazać następcę. - A nie byłoby to rażące naruszenie naszej suwerenności? - Jakubie, nie próbuj udawać naiwnego. Ta rola nigdy ci dobrze nie wychodzi. A to, że Periandros wyciągnął cię z więzienia i posadził ponownie na tronie, nie było przypadkiem rażącym naruszeniem su- werenności Królestwa Romów? Przyznaję, że do pewnego stopnia za- leżymy od waszych ushig. Ale nie znaczy to jeszcze, że jesteśmy wobec was bezsilni. Wiesz przecież, że król Romów może sprawować swą władze, tylko wtedy, kiedy jest tolerowany przez Imperatora. -Najwyraźniej Imperator też sprawuje swojąwładzę tylko wte- dy, kiedy jest tolerowany przez króla Romów. - To prawda - powiedział Sunteil. Uśmiech powrócił na jego twarz. Tym razem niezwykle dobroduszny. - Dlatego nie ma mowy o żadnych groźbach. Nie mam zamiaru wtrącać się w suwerenne spra- wy Królestwa Romów, ani podważać twoich praw do tronu. Po pro- stu chcę być Imperatorem. I chcę, abyś mi pomógł. - Powiedziałem ci już. Wiąże się to dla mnie ze sporym ryzy- kiem. A nie widzę żadnego zysku, poza tym, że będę miał prawo zatrzymać to, co i tak jest moim absolutnym prawem. - Jednak coś byś na tym zyskał. - Słucham więc. - Gwiazda Romów - powiedział Sunteil. - Co ty na to? Udziel mi poparcia, a Gwiazda Romów będzie twoja. 11 Musiałem odwrócić wzrok, aby Sunteil nie dostrzegł, o jaki wstrząs mnie przyprawił. Gwiazda Romów? Skąd lord Impe- rium zna tę nazwę? Przez moment potężnie zawirowało mi w głowie. Poczułem, że moja twarz rozgrzewa się, a kolana słabną. Serce zmroził mi dziki strach. Obawiałem się, że upadnę. To był bardzo zły moment. Czułem się tak, jakbym właśnie wdepnął w śmiertelną pułapkę. Po chwili jednak zapanowałem nad moimi gruczołami dokrew- nymi i przemieniłem strach w gniew. To uczucie było bardziej teraz przydatne, a na pewno mniej ogłupiające. Kto, w imię Boga? Kto powiedział Sunteilowi b Gwieździe Ro- mów? Kto ujawnił naszą najbardziej strzeżoną tajemnicę temu oślizg- łemu gajo? Udusiłbym tego zdrajcę własnymi rękoma. Kto to mógł być? Spojrzałem poza siebie... Chorian! Oczywiście. Osobisty mały Rom Sunteila, jego cygań- ski wychowanek. To on, aby przypodobać się swojemu panu, zdra- dził mu największe tajemnice własnego narodu. Popatrzyłem na niego wzrokiem, który mógłby rozerwać mu duszą na strzępy. Jego twarz stała się szkarłatna. A w jego oczach dostrzegłem żałosny wyraz... czego? Cierpienia? Zaskoczenia? Błagania o wybaczenie, którego, jak doskonale wie, nigdy nie uzyska? Kiedy trochę się uspokoiłem, odwróciłem się ponownie do Sun- teila i zapytałem napiętym głosem: - Co wiesz o Gwieździe Romów? - To nieistotne. Istotne jest to, że gwarantuję, że kiedy tylko zasiądę na tronie, będzie twoja. - To już powiedziałeś. Ale ja bym chciał wiedzieć, co masz na myśli? Co konkretnie rozumiesz przez Gwiazdę Romów? Sunteil zdawał się stąpać po niepewnym gruncie. - To jest czerwona gwiazda. Z jedną planetą, która też nosi na- zwę Gwiazdy Romów. - Mów dalej. - Z jakichś powodów jest święta dla Romów. - Z jakichś powodów, Sunteil? Jakich powodów? - Nie wiem. - Nie wiesz? - Skąd mam wiedzieć? To jest jakaś prywatna sprawa Romów. Wiem tylko tyle, że strasznie chcecie ją mieć, ale nie ośmielacie tam się udać i zająć ją, bo albo należy do kogoś innego, albo boicie się, że my będziemy chcieli ją dla siebie, gdy zobaczymy jak bardzo wam na niej zależy. Nie wiem i nie dbam o to. Nie wiem nawet, gdzie ona jest. Mówię ci tylko, Jakubie, że ta Gwiazda Romów będzie twoja, jeśli pomożesz mi zostać Imperatorem. Czy to nie wystarczy. Masz moje najświętsze słowo. Słowo gajo, pomyślałem gorzko. Słowo Feniksjanina. -Nie masz pojęcia, gdzie to jest, ani co to jest, ale mi jąoddasz? Zirytował się. - Słuchaj. Ty mi powiesz: „Sunteilu, to właśnie jest Gwiazda Romów", a ja ci powiem: „W porządku. Jest twoja". Gdziekolwiek to będzie. Nieważne, kto tam teraz mieszka. Wiem tylko tyle, że dla was posiadanie Gwiazdy Romów jest bardzo ważne. Dla mnie zaś niezwykle ważne jest, by zostać Imperatorem. A ty możesz mi w tym pomóc. Ja zaś mogę dać ci Gwiazdę Romów. I co ty na to, Jakubie? Przyglądałem mu się uważnie. Wydawało mi się, że on napraw- dę nie wie nic więcej o Gwieździe Romów. Brałem poprawkę na to, że to był Sunteil, człowiek z Feniksa, sławny nawet między nimi z krę- tactwa i przebiegłości... a jednak był mocno zmieszany i zirytowa- ny, kiedy musiał odpowiadać na pytania dotyczące Gwiazdy Romów. Mój instynkt podpowiadał mi, że tym razem był szczery mówiąc, że to już jest wszystko, co wie. Ale i tak wiedział o wiele więcej niż powinien wiedzieć jakikolwiek gajo, chociaż na szczęście nie było tego dużo. - Potrzebuję trochę czasu, aby to przemyśleć - powiedziałem. -Ile? - Muszę skonsultować się z doradcami... rozważyć konsekwen- cje... - Czy masz kontakt z Narią? - Nie wiem, czemu miałbym ci o tym powiedzieć. Ale mówiąc prawdę Naria nie próbował kontaktować się ze mną, odkąd to wszyst- ko się zaczęło. Tylko Periandros. Który zresztą wciąż mnie błaga, abym się z nim sprzymierzył. - Periandros nie żyje. - Ktoś, kto wyglądał zupełnie jak Periandros i mówił głosem Periandrosa, kontaktował się ze mną bardzo niedawno. Prawdopo- dobnie doppelganger. - Na pewno doppelganger — odparł Sunteil. - Periandros nie żyje. Mogę cię o tym zapewnić bardzo solennie. - Tak przypuszczałem. - Naria odezwie się do ciebie prędzej czy później. Prawdopo- dobnie prędzej. Ale nie sądzę, by mógł ci ofiarować coś, co przebi- łoby moją ofertą. Jak długo zatem muszę czekać na twoją odpowiedź? - Niedługo - odparłem. - Daj mi się tylko zastanowić. Lordzie Sunteil, to był zaszczyt rozmawiać z tobą. - Też byłem zaszczycony, Jakubie. Sunteil skinął ręką na Choriana, jakby chciał, aby chłopiec wy- szedł wraz z nim. Potrząsnąłem głową i pokazałem palcem, że ma zostać. Sunteil przytaknął i starczym krokiem powoli wyszedł z pokoju. Kiedy tylko zniknął za drzwiami, spojrzałem wściekły na Cho- riana. Jego ciemna skóra ze strachu przybrała popielaty kolor. - Jak to się stało, że twój pan wie o Gwieździe Romów? — zapy- tałem bardzo cicho. - Jakubie, on nie jest moim panem. - Płaci ci. Wie o Gwieździe Romów. Niewiele, jak się wydaje, ale wie. Chłopcze, jak to sią stało, że wie o niej? - Błagam cię, Jakubie, wierz mi... - powiedział łamiącym się głosem. - Uwierz mi, Jakubie... -Mów. -Jeśli coś wie... a wie niewiele.. .bardzo mało, jestem pewien, jeśli coś wie, Jakubie, to nie dowiedział się tego ode mnie. -Nie? - Przysięgam. - Przeszedł na romski. - Przysięgasz? - Na Martiya, anioła śmierci, na opouro Dela, boga naszych ojców, na Damo i Yehwaha, na wszystkie upiory i demony... - Chorianie, przestań. - Przysięgnę na wszystko, czego zażądasz. Na wszystko. - Dobrze nauczyłeś się naszych romskich legend, co? - powie- działem zimno. - Przestudiowałeś Swaturę, jak dobry chłopiec? I sprzedałeś to wszystko Sunteilowi? I wszystkie co ciekawsze frag- menty legend i mitów, tak? Dobrze ci przynajmniej zapłacił? W jego oczach błysnęły łzy. -Jakub! Przysięgałem! - Ktoś, kto sprzedał Gwiazdę Romów gaje, może nawet przysięgać naraz/o swej zmarłej matki. Tylko, jaką wartość ma jego przysięga? - Jakubie, to nie ja! Kiedy Sunteil zaczął mówić o Gwieździe Romów chciałem się zapaść pod ziemię, chciałem umrzeć. Przecież on nie ma prawa nic o niej wiedzieć. Wiedziałem, że natychmiast pomyślisz, że to ja mu to powiedziałem. Ale to nie ja! Co mogę zrobić, żebyś mi uwierzył? Podszedł do mnie, wysoki, przewyższający mnie o głowę. Drżał. Po policzkach płynęły mu łzy. Czy potrafiłby udawać, że płacze? Był Feniksjaninem, a oni potrafią oszukać każdego. W dodatku był jeszcze Romem. Ale nie sądziłem, by potrafił udawać tak silne emo- cje. Jest gra i są prawdziwe uczucia, i jeśli w moim wieku nie potra- fiłbym odróżnić ich od siebie, nie miałoby już sensu żyć dłużej. Wyszeptał głosem tak cichym, że ledwie słyszałem jego słowa: -Jakubie, na Mulano opowiedziałeś mio Gwieździe Romówio wie- lu innych rzeczach. A potem, kiedy czekałem na promień transmitera, powiedziałem ci, że przy tobie wreszcie odkryłem, jak to jest mieć praw- dziwego ojca. Pamiętasz to? Opowieść o Gwieździe Romów była two- im podarunkiem dla mnie. Ty byłeś podarunkiem dla mnie. Myślisz, że sprzedałbym te podarunki Sunteilowi? Myślisz tak? Myślisz? I musiałem odpowiedzieć, niestety tylko sam sobie: Nie, Cho- rianie, nie sądzę, że byłbyś do tego zdolny. Głośno jednak powiedziałem: - Wolałbym wierzyć, że jesteś niewinny, ale nie mogę. - Jestem niewinny, Jakubie. - Nie płakał już, przestał drżeć. Może jego własne oświadczenie wzmocniło go wewnętrznie. - Uwierz mi. Nic więcej nie mogę powiedzieć na swoją obronę. - Myślę, że mówisz prawdę. - Dziękuję ci za to. - Ale jak w takim razie twój pan dowiedział się o Gwieździe Romów? - Powtarzam ci: on nie jest moim panem. I nie mam pojęcia, skąd mógł się tego dowiedzieć. Ale jeśli chcesz, spróbuję to wyjaśnić. - Tak - powiedziałem: - To byłoby... W tym momencie ekran się rozjaśnił i pojawił się na nim Julien. Spytał czy chcę teraz rozmawiać z Periandrosem. Była dopiero wcze- sna godzina poranka, a ja obiecałem mu następną rozmowę w po- łudnie. Periandros widać nie miał ochoty czekać. Spojrzałem przeciągle na Juliena... I miałem już odpowiedź na dręczące mnie pytanie o to, skąd pochodzi wiedza Sunteila. Julien! Oczywiście! Wiedział o Gwieździe Romów. Przypomnia- łem sobie pewną rozmowę na Galgali, kiedy mówiłem o Francji jako o nierealnej mrzonce, a on odpowiedział mi, że Francja jest dla nie- go tym samym, czym dla nas Gwiazda Romów: wielkim, utraconym miejscem, jedyną prawdziwą matką. Wtedy mnie to zdumiało. Nie rozmawiamy bowiem o Gwieździe Romów z gaje. Ale Julien jednak 0 niej wiedział. Bóg jeden wie skąd. Może nie było to jednak aż takie dziwne. W końcu prawie całe życie spędził wśród Romów. Kilka butelek jego czerwonego wina, długi wieczórz jego wspaniałym francuskim jedzeniem, jakiś dobry znajomy romski pilot, i mogła potoczyć się opowieść o wietrze sło- necznym, utracie ojczystej planety, wyruszeniu w Wielką Ciemność 1 całej reszcie. Tak. A Julien dokładnie sobie zapamiętał naszą le- gendę, nasze święte pisma, i wyczekał z tym na właściwy moment, i właściwego człowieka, któremu można by to dobrze sprzedać. Nie Periandrosowi, bo jego sestercje i tak płynęły już do jego kieszeni, lecz Sunteilowi. Zresztą Periandros już nie żył i Julien o tym wiedział, nieważne jak wiele doppelgangerów byłego lorda trzyma- no jeszcze w jakichś ukrytych komnatach. Periandros-doppelganger mógł jeszcze wygrać tą trójstronną wal- ką, ale było to mało prawdopodobne, i Julien mądrze czynił przenosząc swe sympatie na Sunteila. Korzystając ze sposobnej chwili, załatwiał swój własny prywatny interes. Za to musiałem go podziwiać. Ale mimo wszystko nie powinien sprzedawać Sunteilowi Gwiazdy Romów. A jakiś czas temu o mało nie wpadłem w pułapkę, jaką było myślenie o Julienie jak o Romie, prawie Romie... ale on nie był Romem w najmniejszym stopniu. I teraz to udowodnił. - Imperator życzyłby sobie wiedzieć - mówił Julien - czy Rom baro miał już dość czasu, by przemyśleć wcześniejszą rozmowę. Chciałbym sięgnąć tam w ekran i udusić go. Mój stary przyja- ciel. Ten, który mnie uratował. Ale zamiast dusić Juliena, zdusiłem impuls, by nie dać po sobie cokolwiek poznać. Julien nas zdradził, no trudno. Gajo zawsze po- zostaje gajo, nawet Julien. Należało się tego po nim spodziewać. Szkoda już się dokonała. Teraz miałem na głowie inne kłopoty. Prawdę mówiąc, wolałem w ogóle nie rozmawiać z Julienem. Ani z doppelgangerem jego pana. Odpowiedziałem mu więc, że przeżyłem okropną noc, i dlatego nie zdołałem jeszcze podjąć decyzji w interesującej go sprawie. Li- czyłem, że Julien załapie, o co chodzi i wyłączy się, zanim napraw- dę wpadnę w furię. Nie załapał. - Tysięczne przeprosiny, mon ami, ale Imperator nalegał, abym podkreślił fakt, że czas jest niezwykle istotnym czynnikiem. - Rozumiem to, Julien. - Jeśli chcesz zatem negocjować już poruszone punkty, to wy- daje mi się, że obecny moment będzie... - Julien! - Oui, mon vieux? - Jaki cel ma ta kretyńska gierka? Obaj doskonale wiemy, że Perian- dros nie żyje, i że przemawiasz tu w imieniu jego doppelgangera. Więc dlaczego do cholery zawracasz mi głowę tym gównem? Po diabła to wma- wianie, że doppelganger może być dobrym Imperatorem? Zwłaszcza że w każdej chwili sam jesteś gotów przeskoczyć na stronę Sunteila! - Na stronę Sunteila? Nie rozumiem, Jakubie, naprawdę. - Może zrozumiałbyś lepiej, gdybym powiedział po francusku, ale nie potrafię. Merde, gówno, to jedyne słowo, jakie znam w two- im języku. A to, co próbujesz mi wciskać, Julien, jest bardzo merde. To jest francuskie słowo, prawda? Więc jeśli i teraz nie rozumiesz, to może zacznę mówić w romskim. - Jesteś bardzo rozgniewany, mój stary przyjacielu. Co ja takie- go uczyniłem? Nie miałem ochoty rozgrzebywać teraz tej sprawy. Ale on mnie irytował w chwili, kiedy naprawdę potrzebowałem spokoju. - Nie wiesz? - zapytałem. Cisza. Minuta prawdy. - Jakubie, cokolwiek uczyniłem - powiedział po chwili - było to dla dobra zarówno Romów, jak i Imperium. N'est-ce pasł Taka jest prawda. - Cokolwiek uczyniłeś - odpowiedziałem mu, zachowując jed- nak ścisłą kontrolę nad swym gniewem (Bóg jeden wie, czemu) - było to dla dobra wyłącznie Juliena de Gramont, n 'est-cepasi Cho- ciaż może pomyślałeś też o zniszczeniach, jakie mogły się przy oka- zji dokonać. Ale to, jak sądzę, była bardzo drugoplanowa myśl. - Sam się dziwiłem, że udaje mi się tak dobrze opanować furię. - Po prostu powiedz mi, kto płaci ci dzisiaj? Periandros czy Sunteil? Cisza. Konsternacja. - Obaj? - podpowiedziałem. - Tak. To mi bardziej do ciebie pasuje. Teraz namawiasz mnie, bym pomógł Periandrosowi, czy też temu czemuś, co udaje Periandrosa, a za godzinę będziesz układał plany z Sunteilem. - Proszę, mon ami. Zaklinam cię, nie mów nic więcej. Nie wy- rządziłem ci żadnej szkody. Jakubie, naprawdę cię kocham. Rozu- miesz, co mówię? To jest prawda. La verite veritable, Jakubie. Naj- prawdziwsza prawda. Wyciągnął do mnie obie ręce. - Kontaktuję się z tobą teraz w imieniu Periandrosa. Chce z to- bą rozmawiać. Prosił mnie, abym to właśnie ci przekazał. - A więc ja cię proszę, abyś mu przekazał, że nie będę sobie teraz zawracał głowy doppelgangerami. Powiedz mu, że może sobie pójść pierdzieć w jakieś inne miejsce. Powiedz mu... Widziałem po twarzy Juliena, że jest naprawdę dotknięty. -... Nie. W porządku. Powiedz mu to, co powiedziałem ci kilka minut temu. Że jestem po prostu zbyt zajęty, by podjąć jakąkolwiek decyzję. Możesz go przecież zwodzić przez jakiś czas. W ten swój sprytny, dyplomatyczny sposób. - Aż do? - Na zawsze - oznajmiłem zdecydowanie. - On już odpadł z gry, więc po co mam z nim negocjować? Taki sojusz zresztą nie trwałby długo, o czym on nawet może nie wiedzieć. Doppelgangery więdną. Nawet jeśli on nie zdaje sobie z tego sprawy, ja o tym wiem. I nie mam dla niego czasu. Biedny nieżywy drań. Rozumiesz? Rozumiesz, co do ciebie mówię? - Może jest martwy, ale ma jeszcze sporo siły. - Chwilowo. Wkrótce będzie niczym. Muszę oszczędzać siły na zapasy z imperatorami, którzy jeszcze żyją. Ja planuję długotermi- nowo, Mień. A Periandros już się rozkłada. Czy o tym wie, czy nie. -Ale dopóki żyje... - On nie żyje. Jest zombi. Jest chodzącym mw/o. A ja chcę tylko, żebyś go trzymał ode mnie z daleka. Z uwagi na tę wielką miłość, którą, jak twierdzisz, żywisz do mnie. - Jakubie, twój głos jest taki twardy. Tak wiele w nim wrogości. - Być może wiesz, dlaczego. -D'accord- zgodził się ponuro. - Powiem Periandrosowi, że potrzebujesz więcej czasu na podjęcie decyzji. - Około osiemdziesięciu milionów lat - zaśmiałem się i przer- wałem połączenie. Chwilę potem, lekceważąc wszelkie formy, do pokoju wpadł galopem Polarka z aktualnymi informacjami. - W dzielnicy Gunduloni trwają walki - zawołał już od pro- gu. - Grupa wiernych Periandrosowi wojskowych bije się tam z od- działami specjalnymi Narii. Żołnierze ze znakami Sunteila opano- wali kilka ulic na południe od pałacu imperialnego. Zajmują teraz dom po domu, zmuszając wszystkich mieszkańców do składania przysięgi na wierność Sunteilowi. A po drugiej stronie miasta też toczy się jakaś bitwa, ale nikt nie potrafił mi powiedzieć, kto z kim walczy. - Coś jeszcze? - spytałem. - Tak, jeszcze jedno - odparł Polarka. - Naria wzywa cię do pałacu. Chce natychmiast z tobą negocjować. 12 Oczywiste było, że i trzecia kandydatka na królewnę spróbuje przymierzyć pantofelek. Sunteil i Periandros pokazali już stop- ki, teraz zaś za zdobywanie mojej ręki zabrał się Naria. Tak przynajmniej przypuszczałem. Proszono mnie - a adiutant Narii, który przekazał tę prośbę, wedle słów Damiana, sugerował cholerny pośpiech przy jej spełnia- niu - o pilne przybycie do pałacu, i zabranie ze sobą nie tylko Polar- ki, ale także phuri dai. Spryciarz Naria starał się także o poparcie Bibi Saviny. Słusz- nie. Mój powrót na tron mógł jeszcze nie wszędzie być uznany, ale wszyscy bez wyjątku Romowie czcilip/iuri dai. Odbyliśmy szybką konferencję na temat przyjęcia lub odrzuce- nia zaproszenia Narii. I otrzymałem wielce zróżnicowane rady. Ja- cinto i Ammagante, zawsze ostrożni, mówili o możliwości pułapki, sztuczki, która mogła umożliwić Narii pochwycenie całej romskiej starszyzny. Damiano i Thivt zgadzali się, że teoretycznie taka możli- wość istnieje, ale nie sądzili, by Naria się do tego posunął. Polarka, którego już dawno wszystko swędziało, bo siedział w jednym miej- scu przez coraz bardziej ciągnące się kolejne dni, w ogóle nie przej- mował się pułapkami. Był gotów zaryzykować raczej, niż zostać tu jeszcze przez jakiś czas. Spojrzałem na Bibi Savinę. - Co zatem powie phuri dai? - Czy Rom baro powinien ignorować wezwanie Imperatora? - odpowiedziała pytaniem na pytanie. - Tylko czy Naria jest Imperatorem? - powątpiewał Jacinto. - Ma w ręku pałac - odparła Bibi Savina. - Jeden z pozostałych dwóch pretendentów nie żyje, a drugi się ukrywa. Jeśli Naria nie jest Imperatorem, to nikt nim nie jest. Idź do niego, Jakubie. Musisz. A ja pójdę z tobą. Przytaknąłem. Przez wszystkie te lata prawie zawsze widziałem sprawy dokładnie tak samo jak ona. - Przekaż mu, że będziemy tam najdalej za godzinę - zwróci- łem się do Damiana. - Obiecał wysłać swój imperialny samochód. - Co to, to nie - pokręciłem głową. - Ostatnia rzeczą, jakiej pra- gnę, to jechać teraz przez miasto pojazdem ze znakami Imperatora. Weźmiemy jeden z naszych. Nie, weźmiemy trzy. Nikt nie poważy się stanąć na drodze Rom baro, jeśli będzie jechał w eskorcie całej kawalkady wozów. Ładnie powiedziane. Ale w rzeczywistości podczas trzydziesto- minutowej podróży do pałacu ostrzelano nas pięciokrotnie. Nic nam się nie stało, bo mieliśmy dobre ekrany, ale mimo wszystko nie był to dobry znak. Cała ta kanonada zalatywała dwudziestym wiekiem i miałem uczucie, jakbym nagle cofnął się w czasie o tysiąc lat. Na- wet bym nie przypuszczał, że tak marna rzecz jak rywalizacja o tron imperialny, jest w stanie cofnąć gaje aż w tak zatrważający sposób w dół drabiny ewolucji. I to tak szybko. Wojna to przestarzały pomysł - tak mówiłem niedawno Julieno- wi de Gramont, podczas naszej sprzeczki na lodowej Mulano. I w chwilę później znajduj ę się w samym środku małej wojny na Gal- gali, a teraz przyglądam się całkiem sporej wojnie w samej Stolicy. Najpierw o stołek u nas, teraz u nich. Ostatecznie jednak przybyliśmy do pałacu w takiej samej licz- bie, w jakiej wyruszyliśmy. Nawet nie mieliśmy pojęcia, kto do nas strzelał. Sądzę, że wszystkie trzy strony mogły brać w tym udział. W takim zamie- szaniu nikt nie wiedział na pewno, ani do kogo strzela, ani kto strzela do niego. Prawdziwa anonimowa wojna, jak w dwudzie- stym wieku. Jeśli już musiałem przeżywać wojnę, to wolałbym taką średniowieczną, przynajmniej znałbym imię mojego przeciw- nika. Miasto było już mocno zrujnowane. Nawet się nie spodzie- wałem, że można dokonać takich zniszczeń w tak krótkim czasie. Kilka najwyższych wież mogło się teraz poszczycić co najwyżej połową swej wysokości. Kupy gruzu na szerokich bulwarach cza- sami sięgały poziomu pierwszego piętra. Nad miastem unosiły się dymy. Gdzieniegdzie spod gruzów sterczała czyjaś ręka lub noga... Śmierć! Prawdziwa śmierć! Niemożliwa do odwrócenia! Egzy- stencje przecięte w połowie, tak jak te wieże. Mężczyźni i kobiety obrabowani może ze stu lat życia. I po co? Dla takiej głupiej sprawy jak to, czy korona gaje spocznie na skroniach Feniksjanina, Vietor- czyka czy może ożywionego obrazu martwego człowieka z Sidri Akrak? Jednak mimo tych zniszczeń, dumne znaki imperialnego splen- doru trwały niezmienne i niewzruszone. Powietrzne flagi, symboli- zujące obecność Imperatora w Stolicy, wisiały nad południową, wschodnią i północną częścią miasta. Chociaż teraz były one dość niezwykłe, jako że świeciły trzema różnymi zestawami kolorów. Nie- które miały barwy Periandrosa, inne Narii, a jeszcze inne Sunteila. Jeśli gdzieś na niebie te świetliste promienie nakładały się na siebie, powstawał tam taki chaos barw, że trzeba było mrużyć oczy. A cóż to za piękne, purpurowe światła tam, na północy, nad ze- wnętrznym kręgiem miasta? Aha, barwy króla Romów; nareszcie na właściwym miejscu. Rozkaz Narii? Sunteila? Teraz to było zbędne pochlebstwo. Czy oni sądzili, że można kupić moje poparcie za parę kolorowych światełek? Pałac był otoczony kilkoma solidnymi pierścieniami obronny- mi: po pierwsze, ekrany odbijające, które zresztą zalewały cały te- ren upiorną czerwonawą poświatą. Dalej równy rząd pojazdów opancerzonych o wszelkich możliwych kalibrach dział i laserów. Falangi robotów. Oddziały uzbrojonych androidów. Sporo ludzkich żołnierzy, czy też raczej, jak przypuszczałem, doppelgangerów, stworzonych na łapu capu w tej niebezpiecznej chwili. Jeszcze ska- nery. Latające pojazdy szpiegowskie. Dryfujące w powietrzu chmu- ry trujących gazów, utrzymywane w odpowiednich miejscach przez sieci sił magnetycznych, I wiele jeszcze cudownych i niedorzecz- nych tworów najnowszej techniki. Te sklecone naprędce urządze- nia defensywne Narii powiedziały mi wiele nie tylko o nim samym, lecz także o obecnym kiepskim stanie bojowej sprawności Impe- rium. Ponad godzinę trwało przejście przez wszystkie punkty kontrol- ne. Wreszcie stanęliśmy przed obliczem tego, który chwilowo nosił tytuł Imperatora. Tym razem nie było tronu ani kryształowych schodów. Był za to olbrzymi sześcian z materiału przypominającego szkło, chociaż pewnie nim nie był, ulokowany w jedynym nadającym się do tego pomieszczeniu pałacu, w gigantycznej sali konferencyjnej. Ze wszystkich czterech stron otaczał go ostrzegawczy pierścień nie- bieskich świateł. Zaś umieszczone ponad sześcianem skanery przez cały czas przeszukiwały komnatę. Wewnątrz tej konstrukcji sie- dział Naria, Imperator z własnego nadania, absolutnie niedostęp- ny dla nikogo, jak faraon z dawnych czasów, drwiący ze wszyst- kiego, nieruchomy jak posąg, uroczysty jak bóg. Otaczała go ciem- ność, ale jego samego oświetlały migające na zewnątrz światła, tańczące po jego sięgających ramion szkarłatnych włosach, ciem- nopurpurowej skórze, srogich żółtych oczach. Miał na sobie zie- loną szatę z bogatego brokatu, której sztywny wysoki kołnierz ster- czał za jego głową jak kaptur kobry. Nie zapomniał jednak o holo- gramie korony imperialnej. Ten symbol władzy unosił się nad jego głową. Imponujące. I diabelnie śmieszne. Widziałem, jak Polarka walczy z narastającym chichotem. Phu- ri dai też uśmiechała się sardonicznie, ale ona często tak się uśmie- cha, niezależnie od okoliczności. - Jesteśmy wdzięczni, że przybył do nas Rom baro - zadeklaro- wał Naria, powoli wymawiając każde słowo absurdalnie dostojnym tonem. Jego głos dochodzący zza szklanej ściany rozlegał się z ty- sięcy głośników naraz i odbijał denerwującym echem od ścian ol- brzymiej komnaty. Te teatralne gesty były naprawdę śmieszne! Do kogo ta napu- szona mowa? I znów to królewskie „my". Przez kilka stuleci Impe- rium nie tylko przeżyło, ale nawet rozkwitało bez tych wszystkich idiotycznych póz i zwrotów. Ale oto nagle te denerwujące lordzięta fundują sobie coś takiego, a na dodatek jeszcze wojny o tron. Było mi ich żal. Że też muszą przydawać sobie ważności w tak dziecinny sposób. Mimo to wykonałem przed Narią ten tradycyjny gest powita- nia, jakim wasal Rom baro powinien pozdrowić Imperatora, swo- jego lennego pana. Jednak on nie ofiarował mi tradycyjnego pu- charu z winem. Ostatecznie nic mnie to nie kosztowało, a może mogłem coś na tym zyskać. Rzadko opłaca się być nieuprzejmym megalomanem, jeśli jesteś przez kogoś przyjmowany na jego wła- snym dworze. Potem wskazałem szerokim gestem szklany sześcian i jego otoczenie. - Smutne to, Wasza Wysokość, że niezbędne są takie zabezpie- czenia. - To tymczasowe, Jakubie. Oczekujemy, że pokój zostanie przy- wrócony w przeciągu kilku dni, a może i godzin. Oczekujemy też, że gdy tylko ugruntujemy naszą władzę w Imperium, nigdy już nie dojdzie do podobnego chaosu. - Miejmy taką nadzieję, Wasza Wysokość - powiedziałem z ukłonem. - Ta wojna jest klęską dla nas wszystkich. Cóż za nadęty drań! Widzi siebie jako zbawcę ludzkości. Odpo- wiedzmy zatem hipokryzją na hipokryzję. Spojrzał na mnie tym spojrzeniem zatroskanego władcy. - Miasto zapewne bardzo ucierpiało? - Za bardzo, obawiam się. - Stolica jest świętym miejscem. Jak oni śmieli ją niszczyć! Po- staramy się, aby za to zapłacili. Zapłacą za każdy zniszczony dom. Przyglądał mi się przez moment w kompletnej ciszy. Odpo- wiedziałem mu twardym spojrzeniem. Nie był sympatycznym czło- wiekiem ten purpurowo-szkarłatny Naria, o nie. Wyjątkowa gadzi- na. I niebezpieczna. To on w końcu odpowiadał za ratyfikowanie bezprawnego wyboru Szandora, a jego postępek był równie bez- prawny, bo stary Imperator jeszcze żył. Wnieszczęśłiwycłi żyjemy czasach, jeśli rodzą się w nich takie Szandory i Narie. Przemówił ponownie, a w tonie jego głosu zaszła zauważalna zmiana. Tym razem nie był to już głos napuszonego Imperatora, lecz podejrzliwego oficera śledczego. - Czy wiesz, gdzie ukrywa się Sunteil? To był dość niespodziewany strzał. Obawiam się, że dałem po sobie poznać zaskoczenie. - Sunteil? - powtórzyłem idiotycznie. - Tak, były Wysoki Lord, który teraz przewodzi rebelii, co z pewnością jest ci wiadome, przeciwko legalnie ukonstytuowane- mu rządowi Imperium. Jest tutaj, w Stolicy. Zastanawiam się, czy wiesz gdzie? - Nie mam pojęcia, Wasza Wysokość. - Żadnych plotek, nawet nie potwierdzonych? - Słyszałem, że jest gdzieś w południowej części miasta. Nic więcej, niestety, nie wiem. Wyglądał teraz jak bomba, która zastanawia się czy warto wy- buchnąć.. - A może raczej nie chcesz mi powiedzieć? - Jeśli Imperator sądzi, że ukrywam przed nim coś... - A więc nie prowadziłeś żadnych rozmów z Sunteilem? To przesłuchanie zaczynało wchodzić na nowy i do tego bardzo niebezpieczny teren. Odpowiedziałem ostrożnie: - Nie mam pojęcia, gdzie może być Sunteil. Co było prawdą. Inna sprawa, że nie była to odpowiedź na pyta- nie Narii. Pozostawił mój unik bez komentarza. Powracając teraz do swe- go poprzedniego głosu Imperatora, powiedział: - Jakubie, kiedy Sunteil zjawi się u ciebie znowu, uwięzisz go i przekażesz nam. To rozkaz. Zadziwiające. Przetaczał się po mnie jak walec. - Toczy się wojna, i nie ma czasu na uprzejmości. Będziesz miał drugą szansę, aby go ująć, i tym razem wykorzystasz ją. Kiedy zjawi się u ciebie znowu? Naria wiedział za dużo. Usłyszałem głośny wdech zdumionego Polarki i nawet z twarzy Bibi Saviny znikł zwykły uśmiech. Uwię- zisz go i przekażesz? Oczekiwałem, że Naria będzie mnie błagał o so- jusz, a on tymczasem wydaje mi rozkazy. Patrzyłem na niego z niedowierzaniem. Na moment zapomnia- łem języka w gębie. Naprawdę. Naria zaś dalej ciągnął srogim głosem: - Sunteil podniósł rękę przeciwko Imperatorowi, a to oznacza, że podniósł jąprzeciw wszystkim mieszkańcom Imperium. Jest wro- giem każdego z nas. Jest tak samo wrogiem was, Romów, jak wro- giem. .. jak to wy nas nazywacie? - Gaje, Wasza Wysokość - Gaje. Tak. - A dlaczego Wasza Wysokość sądzi, że Sunteil ponownie mnie odwiedzi. - Bo to ty zaaranżujesz spotkanie. Proste. Ja zaaranżuję spotkanie. Szczęka opadła mi na podłogę. (To oczywiście metafora.) Na zewnątrz-zachowałem całkowity spokój. Przyjąłem jego słowa jako coś zupełnie normalnego. Nie mogłem mu okazać, jak bardzo jestem zaskoczony. A jednak Naria potrafił mnie zaskoczyć. - Aha. Bo to ja zaaranżuję spotkanie. Powiedziałem to lekkim tonem. Po prostu powtórzyłem to, co powinno być zrozumiałe dla każdego debila. Jakubie będziesz przy- netą, na którą zostanie złapany mój rywal. A gdy już połknie cię wraz z haczykiem, dostarczysz go mnie. Oczywiście, Wasza Wyso- kość. Oczywiście. - Spotkanie odbędzie się zapewne na jakimś dobrze wybranym neutralnym gruncie - mówił dalej. - Zaprosisz go, najlepiej w jakąś odległą od miasta okolicę, albo może nawet na inną planetę. Będzie- cie omawiać przyszły sojusz między Królestwem Romów a Impe- rium z Sunteilem jako Imperatorem. Oczarujesz go, co robisz bar- dzo dobrze, wywabisz go gdzieś bez towarzystwa jego ludzi, a po- tem pochwycisz go i wydasz mnie. Miałem ochotę go oklaskiwać. Brawo, Naria! Przemawiał do mnie, do króla Romów, jakbym był jakimś po- I mniejszym falangariusem w jego armii. To wymagało nie lada odwagi, wielkiej zuchwałości... i kolo- salnej wręcz głupoty. - A Periandros? - włączył się nagle Polarka. W jego oku do- strzegłem szelmowski ognik. - Czy jego także mamy dla was po- chwycić, Wasza Wysokość? Naria pozostał tak samo nieruchomy, ale jego oczy skierowały się na Polarkę, i nie było w nich śladu rozbawienia. Zdało mi się, że przez komnatę przeszedł podmuch chłodnego wiatru. - Periandros? - powtórzył. - Nie ma już Periandrosa. Nie tak dawno ciało Periandrosa spoczywało na katafalku w tej właśnie kom- nacie. - Ale jego doppelganger... Naria nakazał mu milczenie władczym gestem ręki. - Są trzy doppelgangery Periandrosa. Na razie sprawiają trochę kłopotów, ale to się wkrótce skończy. Przecież niedługo utracą życie i znów staną się martwą gliną. Wrogiem jest Sunteil. Musicie zająć się Sunteilem. Rzucił Polarce złowrogie spojrzenie. Polarka zaś miał na tyle rozumu, by nie próbować już więcej wtrącać żartobliwych uwag. Naria zerknął na Bibi Savinę, która zdawała się zatopiona w śnie, a może nawiedzała. - Ty, starucho! Stoisz tam nie mówiąc ani słowa, a twój umysł jest nieobecny. Co robisz? Spoglądasz w przyszłość? Phuri dai roześmiała się zadziwiająco dziewczęcym śmiechem. - W przeszłość, Wasza Wysokość. Myślałam właśnie o czasach, kiedy byłam bardzo młoda i brałam udział w wyścigu pływackim z chłopcami, z jednego brzegu rzeki na drugi. - Ale potrafisz też widzieć przyszłość, prawda? Bibi Savina tylko się uśmiechnęła. - Oczywiście że potrafisz. Dzień jutrzejszy jest dla ciebie tak samo znany jak wczorajszy. Wiedźma! I następny dzień, i jeszcze następny. No co, starucho, zaprzeczysz? Nie możesz. Każdy wie, jaką mocą rozporządzają wróżbiarki Romów. - Jestem tylko starą kobietą, Wasza Wysokość. - Starą kobietą, dla której przyszłość jest jak otwarta księga... czyż nie? - Czasami może i trochę dostrzegam. Kiedy drogę oświetla wła- ściwe słońce. - A teraz oświetla? - zapytał Naria. I znów Bibi Savina uśmiechnęła się. To był słodki uśmiech, uśmiech dziecka. - Objaw nam przynajmniej - zażądał Naria - czy w Imperium zapanuje pokój? - O, co do tego nie ma wątpliwości - rzekła lekko phuri dai. - Kiedy skończy się wojna, powróci pokój. - A nowy Imperator? Czyjego panowanie będzie szczęśliwe? - Nowy Imperator będzie panował w dobrobycie i w chwale i ponownie zj ednoczy wszystkie światy. - Ty stara cygańska wiedźmo - powiedział Naria niemal z czu- łością w głosie. - Głosisz przepowiednie tak pełne radości. Ale my nie jesteśmy naiwni. To przecież bardzo stara gra. Powiedz swojemu słuchaczowi to, co chce usłyszeć, weź jego pieniądze, i niech odejdzie szczęśliwy. Twoja rasa gra w tę grę już od paru tysięcy lat. - Mylisz się, Wasza Wysokość. To, co przepowiedziałam, nie- koniecznie jest tym, co chcielibyście usłyszeć. - Że nastanie pokój? Że nasze panowanie będzie pełne chwały? A jakież to lepsze przepowiednie mogłabyś mi podarować? Phuri dai uśmiechnęła się ponownie, ale nie powiedziała ani słowa. Jej spojrzenie jeszcze raz powędrowało ku odległym galakty- kom. Naria wciąż się w nią wpatrywał, jakby chciał podążać tą samą drogą. W mieście rozległy się naraz gwałtowne eksplozje, niektóre dłu- gie i przytłumione, jak jakieś odległe grzmoty, inne szybkie i ostre, i wcale nie tak odległe. Naria nie zwrócił na nie najmniejszej uwagi. Przeniósł jednak wzrok na mnie. - A więc, Jakubie? Myślę, że teraz się rozumiemy. Periandros zadał mi to samo pytanie - przypomniałem sobie - tego dnia, kiedy szedłem po kryształowych schodach do jego tronu. Nie zastanawiając się ani chwili, dałem Narii taką samą odpowiedź jak jego poprzednikowi. - W pełni, Wasza Wysokość - powiedziałem. Chociaż bardzo w to wątpiłem. Ale przynajmniej ja na pewno rozumiałem go lepiej niż kiedykolwiek dotąd. - Zatem nie ma potrzeby ciągnąć tej rozmowy. Możesz odejść. Kiedy złapiesz Sunteila, powrócisz do nas. Żeby tak mówić do króla! Niewiarygodne. Absolutnie niewiary- godne. - Wtedy będziemy mieć więcej spraw do omówienia - dodał jeszcze. - Nowy porządek rzeczy. Imperator i Rom baro. Jest naszą intencją dokonać wielu zmian, aby Imperium mogło wejść w ten okrss dobrobytu i chwały, jaki przepowiedziała nam stara phuri dai. I bę- dziemy potrzebować twojej współpracy, Jakubie. Imperator i Rorr. baro pracujący pospołu dla dobra ludzkości. - Jak zawsze, Wasza Wysokość - powiedziałem uprzejmie. - Doskonale. Pierwszym twoim zadaniem jest pochwycenie Sun- teila. Dopóki to się nie stanie, nic innego nie ma znaczenia. Idź więc. Idź już. Władczo... tak iście po imperatorsku wyprosił nas z komnaty gestem ręki. - Możecie sobie wyobrazić coś takiego? - wybuchnął Polarka, gdy już przemykaliśmy się z powrotem przez zniszczone miasto. Wyły syreny, od czasu do czasu słychać było eksplozje. - Mówi ci, co masz zrobić, a potem pozwala ci, odejść. Tak, jednym ruchem palca, wyprasza króla, jakby był stajennym. Wszędzie widniały kratery po pociskach. Gdzieniegdzie spadły bomby ekranujące, które pokrywały całe obszary miasta czarnymi chmurami uniemożliwiającymi wszelką łączność. Spadające pociski wyrzucały w powietrze kaskady przepięknych złotawych iskier, jak- byśmy mieli do czynienia nie z wojną, lecz ze wspaniałym świątecz- nym pokazem sztucznych ogni. - Król, stajenny... ech, Polarka dla mnie to mała różnica - uspo- kajałem go. - Gorzej niż stajenny! Ty nie zwracałbyś się w ten sposób nawet do stajennego! - Nie - przyznałem. - Ale ja to nie Naria. W powietrzu pełno było sensorycznych wiązek pochodzących od najróżniejszych urządzeń zwiadowczych. Szpiedzy Sunteila? Narii? A może jakiś generał doppelgangera Periandrosa nakazał je zrzucić? Wciąż, jak barwne tęcze, świeciły nam nad głowami, unoszące się w powietrzu flagi trzech Imperatorów. Daleko na niebie widzia- łem też purpurowe światło mojego herbu. Głosił on wszem i wobec, że król Romów wciąż przebywa w swej rezydencji w Stolicy. I za- czynałem bardzo silnie pragnąć, by to była prawda. Polarka nadal kipiał furią. Nie mógł zapomnieć obrazy. - Jakubie, nie złości cię takie traktowanie? - Złości? Dlaczego miałbym się złościć? Czy przez to stałby się uprzejmiejszy? Naria postępuje tak, jak musi. -Łajdak! Bydlę! - Gdybym pozwolił sobie na luksus gniewu - powiedziałem - mógłbym stracić z oczu najważniejsze, mógłbym zapomnieć, żejest groźnym przeciwnikiem. - Myślisz, że naprawdę jest groźny? - A wątpisz w to? - To po prostu arogancki chłoptaś, rozdęty jak balon od wy- obrażenia o własnej ważności. Ile on ma lat? Pięćdziesiąt? Sześć- dziesiąt? Nawet nie tyle. Siedzi w tym swoim szklanym pudle i za- chowuje się tak, jakby był ósmym cudem Galaktyki. Używapfura- lis maiestatis, i wydaje rozkazy królom. A ty mu ustępujesz, żeby nam pokazać, jakim to niby on jest wielkim przeciwnikiem. Jaku- bie, nie rozumiem, dlaczego on sobie z tobą bezczelnie pogrywa, po prostu wodzi cię za nos. Jestem zaskoczony, że tak to właśnie rozegrałeś. - On jest Imperatorem - powiedziałem. - Ten śmieć? Ty go nazywasz Imperatorem? - Dzierży pałac i kontroluje armię - przypomniałem mu. -1 bar- dzo szybko umacnia swą władzę. Periandros nie żyje. A ten Sunteil, co do którego wszyscy byli pewni, że weźmie sobie tron tak łatwo jak dojrzały owoc zaraz, gdy tylko Piętnasty wyzionie ducha; ten Sunteil, musiał ratować się ucieczką i siedzi w ukryciu. ANariawie, jak wielu jest doppelgangerów Periandrosa; wie, że Sunteil złożył nam sekretną wizytę dziś rano... Polarka myślę, że powinniśmy go traktować jak prawdziwego Imperatora. - Co więc zamierzasz robić? Uznasz go. A co z Sunteilem? - O co ci chodzi? - spytałem. - On przynajmniej udaje, że odnosi się do nas jak do równych sobie. Naria traktuje nas jak psy. - A ty wolisz pozory stwarzane przez Sunteila? - To stan normalny - odparł Polarka. - On, podobnie jak wszy- scy gaje, udaje, że nas szanuje, podczas gdy naprawdę boi się nas. Dlatego że nas potrzebuje, dlatego że jest od nas zależny. Ale uda- wany szacunek jest lepszy od nie udawanej pogardy. I dlatego wolę Sunteila niż Narię. - Ja też - przyznałem. - Tylko nie wiem, czy będziemy mieli wybór. - Wydasz Sunteila Narii? Wzruszyłem ramionami. - Och, Polarka, nie wiem. Ale nawet jeżeli go wydam, to nie sprawi mi to przyjemności. Nasza kawalkada samochodów zatrzymała się. Byliśmy u wrót pałacu króla Romów na placu Trzech Mgławic. Nagle naszła mnie straszna potrzeba samotności. Chciałem znów być na Mulano, wspinać się po lodowcu Gombo, zarzucać sieci wibracyjne na turkusową rybę przyprawową. Pragnąłem zna- leźć się daleko stąd, z dala od wszystkich, od tych zdradliwych ję- zyków, przerośniętych ambicji, zbrodniczych planów, hałasu, krwi i głupoty. Z pałacu wybiegł Chorian. Był podniecony. Pół godziny temu bomba implozyjna całkowicie zniszczyła sąsiadujący z pałacem bu- dynek. Pokazywał też sam pałac, paskudne rysy w jednej ze ścian, biegnące od fundamentów aż po dach. Ci szaleńcy nie przestaną, pomyślałem, dopóki nie zrównają z ziemią całego tego idiotycznego miasta. Niech więc tak się stanie. Miasta ludzi są tworami tymczaso- wymi. Niech więc upadają, pomyślałem, niech gaje niszczą sobie wszystkie światy. Potem my się stąd wyniesiemy i wrócimy na naszą Gwiazdę Romów, gdzie będziemy żyć w pokoju. Tylko najpierw musimy otrzymać wezwanie. Chorian starał się mnie przekonać, że powinienem wyjechać ze Stolicy natychmiast, póki jeszcze kursują statki. Że powinienem le- cieć na Galgalę, i tam, względnie bezpieczny, czekać na wynik woj- ny domowej. - Nigdzie teraz nie jest się bezpiecznym - powiedziałem mu. - Zostanę tutaj. Potem otoczyli mnie inni, zarzucając sprzecznymi radami. Ode- słałem ich precz i udałem się do moich prywatnych pokoi. Tylko tam mogłem się ukryć przed tym chaosem. Musiałem odpocząć, pomy- śleć, rozważyć alternatywy. Ale nawet tam nie mogłem cieszyć się samotnością. Zaledwie usiadłem, gdy ze ściany wypłynęła znajoma postać ducha Waleriana. Miał na sobie wspaniałe czerwone futro z grono- stajowym kołnierzem, a jarzył się i błyszczał taką ilością energii, że mógłby podpalić całą planetę. I jak to Walerian, zaczął się ciskać we wszystkie strony, latając w połowie wysokości pokoju. Wcale nie ucieszyłem się na jego widok. - Ty? Tutaj? - To było najmilsze pozdrowienie, na jakie mo- głem się zdobyć. - Musiałem. Mimo że niechętnie mnie widzisz. Jakubie powi- nieneś natychmiast stąd wyjechać. Ta planeta nie jest bezpieczna. - Co ty powiesz? - Na miłość boską, tu zaraz wybuchnie wojna! Chcesz, żeby cię za- tłukli? Ci szaleni gaje za chwilę zaczną okładać się po łbach bombami. - Walerianie, trochę ci się pomyliły czasy. Wojna już się zaczę- ła. Widzisz tę rysę na ścianie? Pół godziny temu po sąsiedzku rąbnę- ła bomba implozyjna. - Będzie gorzej. Próbuję cię ostrzec. - Dobrze. Co się stanie? - Wszyscy umrą. Wiejcie stąd natychmiast. Wszyscy. Słuchaj jestem tylko o dwa tygodnie przed tobą w czasie. Tylko tyle. Ale w ciągu tych dwóch tygodni Stolica zamieni się w piekło. Nie jestem pewien, co będzie dalej. Zjawię się tu natychmiast, gdy tylko do- wiem się czegoś więcej. A teraz musisz się stąd wynosić. Zaraz! Już! - Nie jesteś pierwszy, który mi to dziś mówi. - Ale mogę być ostatnim, jeśli się nie ruszysz. - To ty się rusz - powiedziałem wyczerpany. - Nawiedź Mega- lo Kastro, dobrze? Iriarte. Atlantydę. Ja muszę zostać na chwilę sam. Muszę przemyśleć pewne sprawy. -Jakub... - Idź, idź w imię Boga. Walerian, daj mi odetchnąć. Spojrzał na mnie przeciągle i z wyrzutem, potrząsnął ze smut- kiem głową. A po chwili już go nie było. Pozostał jednak po nim szum i trzaski zjonizowanego powie- trza. Nie w pokoju, lecz w mojej głowie. Nagle zdałem sobie spra- wę, że dochodzę do kresu wytrzymałości. Ciepła kąpiel, pomyślałem. Drzemka... kieliszek lub dwa ko- niaku. .. i trochę spokoju. Tak wiele czekało mnie decyzji. Opuścić stolicę, jak radzili Cho- rian i Walerian, i pozwolić lordom swobodnie wodzić się za łby? Czy zostać tutaj, i starać się wpływać na bieg wydarzeń? Zastawić pułap- kę na Sunteila i wydać go Narii? Czy też rozkazać wszystkim gwiezd- nym pilotom, by wstrzymali loty dopóki Naria siedzi na tronie? Ach, Mulano, Mulano! Spokój, cisza, samotność! Za oknem przeraźliwie huknęło. Cały budynek zatrząsł się tak potężnie, że sądziłem, iż runie. Stał jednak dalej. -Jakubie? Hej, Jakubie! Co znowu? Zamknąłem oczy i nagle poczułem w głowie obec- ność wszystkich cygańskich królów. Cały ich tłum; przepychali się, starali się zwrócić na siebie moją uwagę. Rudobrody Ilika, mały Chavula, Cesaro o Nano, i cała reszta, królowie z przeszłości, i ci jeszcze nie narodzeni, niektórzy szeptali, inni krzyczeli. Opowiadali mi historie przeszłe i przyszłe, wypełniali mój umysł opowieściami o minionej chwale lub o chwale, która miała dopiero nadejść. Ale mówili wszyscy naraz, i nie mogłem zrozumieć ani jednego słowa. Ich oczy były dzikie, czoła lśniły potem. Błagałem ich, by zostawili mnie w spokoju. Ale nie. Coraz bardziej się podniecali, krążyli wo- kół, szarpali za rękawy jak żebracy, mówili o tym i o owym, i wciąż niezrozumiale, aż wreszcie sam zacząłem wrzeszczeć w szaleństwie. - Jakub? - usłyszałem znajomy głos, przebijający się przez ten hałas. - Jakubie, posłuchaj mnie! To był mój głos. W pokoju pojawił się mój własny duch. Spojrzałem w swą twarz. Zdawała się dziwnie zmieniona, różna od twarzy, na którą patrzyłem przez całe swoje życie. Zmieniły się oczy, policzki, nawet wąsy. Stary Jakub, bardzo stary, ze wszystkimi przeżyty- mi latami wreszcie wypisanymi na obliczu. A jednak wciąż silny, wciąż pełen życia, nie przypominający w niczym tego żywego truchła, jakie zrobił z siebie Sunteil. Bezsprzecznie był to Jakub, który przybył do mnie z bardzo odległej przyszłości. To dawało nadzieję w tej godzinie szaleństwa - nić mojego życia jeszcze długo nie będzie przecięta. Niematenalna ręka tego Jakuba-ducha dotknęła mojej piersi, jakby chciał zatrzymać mnie w miejscu. Jego twarz była tuż przy mojej. Jego oczy patrzyły prosto w moją duszę. - Czy Walerian już tu był? Powiedział ci, że masz stąd uciekać? Skinąłem głową. - Pięć minut temu, może dziesięć. - Dobrze. Obawiałem się, że mogę się pojawić za wcześnie. Słu- chaj mnie uważnie. Walerian się myli. Przybywa zaledwie z kilkuty- godniowej przyszłości. Mówił ci to? Zbyt bliskiej przyszłości, by znać wszystkie wydarzenia. Myli się, każąc ci opuszczać Stolicę. Musisz zostać. Jakubie słyszysz mnie? Zostań tu, niezależnie od tego, co się będzie działo! Jest niezwykle ważne, żebyś został w Stolicy. Rozumiesz mnie? Moja głowa pulsowała bólem. Czułem się tak, jakbym miał sześć tysięcy lat. Ciepła kąpiel... kieliszek koniaku... spać... spać... - Jakubie, słyszysz mnie? - Tak. Tak. Zostać... w... w... Stolicy... - Tak jest. Powtórz. Zostać w Stolicy, cokolwiek się stanie. - Zostać w Stolicy, cokolwiek się stanie. - Dobrze. Znikł tak nagle, jak się pojawił. Kolejna potężna eksplozja za- trzęsła fundamentami pałacu. Jeszcze jedna. I jeszcze. Podbiegłem do okna. Niebo stało w płomieniach. A na tle języków ognia wciąż żarzyły się kolorowe flagi trzech imperatorów. Miałem wrażenie, że pochwycił mnie wir powietrza. Wciąż sły- szałem przerażające odgłosy bitwy na zewnątrz. Świat rozpadał się... podobnie jak ja. Próbowałem pozostać w całości, ale było to nie- możliwe. Jakaś siła, której nie byłem w stanie się oprzeć, wyrywała mnie z mego ciała. I porwała mnie jak garść rozproszonych atomów, i cisnęła w burzę czasu i przestrzeni. Wirowałem... wirowałem... To było jak pierwsze nawiedzanie. Poczułem, że moja dusza pęka na dwoje. Część ósma Wielka Kompania Co zwiemy początkiem, często kresem bywa. A sięgnąć kresu, znaczy zacząć znowu. Kres i początek -jednym i tym samym. I nie zaprzestaniemy naszych poszukiwań Aż do kresu, który nastąpi w ten czas, Gdy przybędziemy tam, gdzie się zaczęło. I po raz pierwszy wówczas znajdziemy. Eliot, Lekki zawrót głowy 1 Ten pałac stał na Nabomba Zom, a człowiekiem był Loiz la Va- kako. Przynajmniej tak mi się zdawało. Niewiele miałem wąt- pliwości co do Nabomba Zom - ile w końcu jest innych planet, na których morze ma kolor purpury, a piasek jasnej lawendy? Ale czy to był naprawdę. Loiz la Vakako? Wydawał się taki młody. Męż- czyzna, którego niegdyś znałem, był w nieokreślonym wieku, ale na pewno nie był młody. A ten tam, wędrujący wzdłuż wybrzeża tego gorącego morza, nie wydawał się starszy niż ja sam w tamtych odległych czasach, kiedy żyłem życiem młodego księcia w pałacu Loiza la Vakako. Pojawiłem się tuż przed nim - duch płynący w powietrzu nad wilgotnym piaskiem. Nie wydawał się zaskoczony. Jakby oczekiwał mojego przyby- cia. Ujrzałem ten cwany uśmiech Loiza la Vakako. Przyglądał mi się uważnie swym budzącym respekt spojrzeniem. Był młody. Tak. Chłopiec zaledwie. Ale to był już dojrzały Loiz la Vakako. Ta królewska prezencja. Ten surowy charakter. Ten prze- szywający na wylot wzrok. Ten spokój, który nie oznaczał ociężało- ści umysłowej, lecz absolutną kontrolą nad ciałem i duszą. - Pierwszy duch dzisiaj - powiedział. - Witaj, kimkolwiek jesteś. - Nie znasz mnie? - Jeszcze nie - odparł Loiz la Vakako. - Chodź. Przejdźmy się razem. Ta planeta to Nabomba Zom. - Wiem. Będę tu mieszkał kiedyś, gdy ty będziesz starszy, a ja młod- szy. Będę kochał twoją córkę. I będę dzielił z tobą twą klęskę i upadek. - Ach - powiedział cicho. - Moja córka. Mój upadek. Nie wydawał się jednak specjalnie poruszony. - A więc jesteś Wybranym. Jesteś królem, prawda? - Dostrzegasz to? - Oczywiście. Król rozpozna króla. Wyjaw mi swe imię, królu, a będę oczekiwał twojego przybycia z wielką niecierpliwością. - Nigdy nie znałem kogoś takiego jak ty - rzekłem. - Jesteś nąj- mądrzej szym człowiekiem, jaki kiedykolwiek żył. - Nie sądzę. Jestem może mniej głupi niż niektórzy. A twoje imię, królu? - Jakub Nirano. Rom baro. - Ach Rom baro! I będziesz kochał moją córkę? -1 utracę ją - dodałem. - Tak. Utracisz... Czy potem może odzyskasz ją znowu? -Nie. Jego dostojna twarz posmutniała. - A jak będzie miała na imię, stary człowieku? Zawahałem się. To, co robiłem, było zakazane. Ale jednak mia- łem wrażenie, zdało mi się, że żyję w czasie po końcu Wszechświa- ta, kiedy wszystkie stare reguły przestały obowiązywać. - Malilini - powiedziałem w końcu. - Piękne imię. Tak. Tak ją nazwę, na pewno. Znów się uśmiechnął. - Malilini. A ty będziesz ją kochał i utracisz ją? To smutne, Ja- kubie Nirano. - Będę też kochał ciebie. - Czułem, że staję się przezroczysty. Zaczynałem odlatywać. -1 ciebie też utracę... I odleciałem wirując, wirując bez końca. 2 Zwierzęta, które tu widzę, są dziwaczniej sze niż można to sobie wyobrazić. Podwójne garby, wielkie, zwisającejakby gumowe wargi... chyba nazywano je wielbłądami. A to oznacza, że jestem na Ziemi. Miejsce jest suche, piaszczyste. Daleko w tle wyrasta pasmo szarych wzgórz, zdają się pochylone pod nienaturalnym kątem. Po niezmierzonej równinie powietrzne wiry unoszą tumany piasku. Widzę też karawanę dziwacznie ubranych ludzi. Smagli, o kru- czoczarnych włosach, błyszczących oczach, szerokich uśmiechach. Czarne namioty z filcu. Białe chusty na głowach, opadające także na kark. Nigdy nie widziałem tego miejsca ani tych ludzi, ale znam ich. Tam znajduje się przenośna kuźnia. Miechy z wielbłądziej skó- ry, wielkie ciężkie młoty, dwóch kowali kuje rozgrzany do czerwo- ności metal. Dalej trzy dziewczyny kroczą ramię w ramię. Idą w ciszy, ta- jemnicze i poważne, jak kapłanki jakiegoś nieznanego misterium. Kobieta o pomarszczonej twarzy, która może mieć dziesięć tysięcy lat, pochylona nad ziarnkami fasoli i wnętrznościami owcy, przepo- wiada przeszłość jakiemuś młodemu gajo, który przygląda jej się z szeroko rozwartymi oczami. Słyszę melodię graną na flecie. W po- wietrzu unosi się zapach pieczonego mięsa i ostrych przypraw. Staję się widzialny. Podbiega do mnie mały chłopiec. W ogóle nie jest przestraszony. - Sariszan - mówię. - San tu Rom? Ma wielkie błyszczące oczy, przebiegły uśmiech. Jest szybki i zwinny jak żywe srebro. Milczy i przygląda mi się uważnie. Wskazuję na siebie. - Jakub - mówię. Dotykam j ego chusty - diklo - moj ego nosa - nak zębów - dand. Włosów -bal... Chyba nie rozumie ani słowa. Teraz patrzy w naszą stronę także kilku innych Cyganów. Stara wróżbiarka uśmiecha się do mnie i poz- drawia gestem. Wciąż jednak jestem niewidzialny dla gajo. Podbie- ga do nas jeszcze mniejszy chłopiec i chwyta za rękę tego, który na mnie patrzy. - Tu pralal - pytam. - Twój brat? Wciąż brak odpowiedzi. To na pewno jakiś rzadko uczęszczany zakątek Ziemi. Język tutejszych Romów musi być zuoełnie inny niż ten, który znam. Wyjmuję spod tuniki dwie błyszczące złote monety Imperium, z wizerunkiem Piętnastego na awersie i gwiazdami na rewersie. Irzy- mam je w ręce wyciągniętej do chłopca. To są niematerialne monety, bez substancji, bez masy. Kiedy odejdę, one też znikną jak śnieg na wiosnę. Ale chłopiec patrzy ua nie z szacunkiem. A więc przynajmniej znają złoto. - Z Galgali - mówię do nich. - Z gwiazd. Z czasu, który dopiero nadejdzie. Monety wciąż leżą na mojej wyciągniętej dłoni. Chcą ich do- tknąć, marszczą brwi; monety są dla nich tylko złotym powietrzem. - Naprawdę chciałbym dać wam trwalszy podarunek. Jestem waszym kuzynem. Mam na imię Jakub. - Jakub - szepce mniejszy chłopiec. Wir porywa mnie znowu. Zaczynam zanikać. Chłopcy spoglą- dają na mnie zasmuceni. Monety też zanikają... - Jakub! - krzyczy młodszy z chłopców - Jakub! -Aszen Davlesa - mówi nieoczekiwanie starszy w czystym rom- skim, w momencie, gdy właśnie znikam. - Niech Bóg będzie z tobą. 3 I znów na oślep lecę dalej. Wiruję i wiruję, jakbym podróżował transmiterem. To samo uczucie zawieszenia ponad całym Wszech- światem, to samo uczucie lotu z miejsca na miejsce przez gęstą zupę nicości, gdy nic nie oddziela mnie od czarnej pustki kosmosu oprócz niematerialnej sfery mocy, cieńszej nawet niż mydlana bańka. I nie mogę decydować o kierunku podróży, podobne jak nie mam wpły- wu na ruch słońca. Ate ta podróż teraz jest swobodnym lotem przez czas i prze- strzeń. Podążałem wszędzie. Podążałem gdzieś. Nie miałem żadne- go materialnego punktu oparcia, byłem jak pyłek na wietrze. Muszę odzyskać kontrolę. Ale jak? Jak? 4 Mentiroso. Bezsprzecznie Mentiroso. To uczucie niewytłuma- czalnego i niemożliwego do przezwyciężenia strachu. Ta pa- nika narastająca w każdym organie twojego ciała. Ta bliskość nie- przyjaznego boga, który zsyła na ciebie lęk bez żadnej przyczyny. Ciepła woń przerażenia unosząca się w ciężkiej gęstej atmosferze. Spójrzcie tam - boks synaptyczny Nikosa Hasgarda. Wszyscy ci mężczyźni siedzący w uprzężach ramię przy ramieniu. Drobny, drżący Polarka; wielki, silny Jakub. Obaj wyglądają na wyczerpa- nych. Przygarbieni, bladzi, drżący. Opadam ku nim, ale pozostaję niewidzialny. Staję za ich plecami i kładę prawą rękę na ramieniu Jakuba, a le- wą na ramieniu Polarki. Próbuję przekazać im swoją siłę. Czy to możliwe? Duch przekazujący energię życiową dwóm żywym lu- dziom? Spóbujemy. Sięgam w głąb swojej jaźni i znajduję pokłady witalności. Wydobywam je z siebie i posyłam do moich rąk, do pal- ców, i próbuję pchnąć ją dalej w nich. Działa? Zdaje się, że usiedli nieco prościej. Ich twarze sąjakby mniej blade. Tak. Tak. Masz, Jakubie. Masz, Polarka. Bierz. Bierz. Bierz! Spoglądająpo sobie. Coś siędzieje, ale oni nie mają pojęcia, co. - Czujesz to? - pyta Polarka. - Tak. Jakby energia płynęła z maszyny ku nam, zamiast być wysysana z nas. - Nie. To nie z maszyny. Z jakiegoś na pewno innego miejsca. Gdzieś z nieba. - Z nieba? - pyta Jakub. Polarka przytakuje. - Albo z powietrza. Z mgły. Kto wie? Co to zresztą jest za różnica? Zostanę z nimi tak długo jak będę mógł. Dzień, tydzień, miesiąc ... dla mnie to jedno i to samo. Jestem teraz poza czasem i przestrze- nią, a oni mnie potrzebują. Tylko ten strach ... ten strach ... Odczuwa go nawet duch. Czuję, jak po mnie sięga, przechodząc także z ich ciał ze zwięk- szoną siłą. Strach, który powoduje, że twoje zęby szczękają, twoje jaja się kurczą, mocz zmienia się w płynny lód. Ten strach jest spo- iwem wiążącym cały kosmos, jego podstawową substancją, jego uniwersalną matrycą. Pokonanie go jest wielce ryzykowne. Jeśli się uda, wbijesz klin między atomy, i Wszechświat zacznie trzeszczeć w szwach. Mimo to opieram mu się. Nie pozwolę, by nade mną za- panował. Walczę, i to walczę dobrze, odpycham go, pokonuję, dep- czę, miażdżę i niszczę. Jestem na Mentiroso i nie boję się. I w tym momencie, w którym po raz pierwszy nie czuję strachu, widzę pierw- szą czarną rysę w fundamencie świata. Dokonałem tego. Ja, Jakub Nirano. Wbiłem pierwszy klin. A teraz rysa się poszerza. Zieje już wielka czarna szczelina, która sięga dalej i dalej, pożerając wszyst- ko, do czego się zbliży... A mnie ponownie porywa podmuch chaosu. 5 Megalo Kastro... Duud Szabell... Alta Hannalanna... Trinigalee Chase... Vietoris, Góra Salvat, stoję u boku mojego wielkiego ojca, Ro- manoNirano... Megalo Kastro... Alta Hannalanna... Xamur... Galgala... Ziemia... Ziemia... Ziemia... Mulano... Alta Hannalanna... Ziemia... Ziemia... Ziemia... Wiruję... wiruję... bezradny... bezwolny... 5 Zima dobiega końca. Wieją już ciepłe wiatry z południa. Wkrótce Romowie znów wyruszą na szlak. Przed nimi zielone łąki, pola owsa i jęczmienia, zimne górskie źródła. Końskie kopyta stukająna wciąż rozmiękłych, pokrytych topią- cym się śniegiem drogach, skrzypią koła wozów. Wielką radość spra- wia nam ruch, świeże powietrze, odrodzenie do życia. Przyjechaliśmy do obozu naszych kuzynów, leżącego dalej wzdłuż drogi. Nie znamy ich, ale to nasi kuzyni. Płonie sześćdzie- siąt obozowych ognisk. Zapach pieczonego mięsa. Wielki patsziv, radosna uczta, spotkanie dwóch Kompanii pośród splątanych dróg tego świata. Nasi mężczyźni śpiewają teraz przy ognisku, wzno- szą toasty na cześć naszych kuzynów, naszych gospodarzy. Stare pieśni, pieśni naszych dziadów, opowiadające o podróżach z daw- nych lat. Pojawia się młodziutka dziewczyna o bardzo ciemnej karnacji. Ma zamknięte oczy, może być w transie. Śpiewa. Pochodzi do niej niewiele starszy chłopak, staje przed nią, łączy się z nią w transie. Kiedy ona otwiera wreszcie oczy, on zaczyna wokół niej tańczyć. Stopy biją o ziemie jakby w gniewie, ale nie ma w tym gniewu, tylko rozkosz i podziw. Podskakuje energicznie, ale jego tors i ręce pozo- stają niemal bez ruchu. Śpiewa dla niej. Ona się śmieje. Jego pieśń wreszcie zamiera, stoi przed nią, patrzy, ale nie mówi już ani słowa więcej. Wymieniają tylko nieśmiałe uśmiechy. A potem wycofują się, ona do swej Kompanii, on do swojej... ale być może znajdzie ją jeszcze raz, nim ta noc dobiegnie końca. Pieczona wołowina, wieprzowina, kurczaki. Teraz zaczyna tańczyć jakiś starzec. Uderza dłońmi o kolana, stuka obcasami swych wysokich butów. Szybciej. Szybciej. Ręce klaszczą. Kołyszą się ramiona. Dołączają do niego chłopcy, potem mężczyźni, wreszcie już każdy, najpierw w kręgu, potem w wydłu- żającej się coraz bardziej elipsie, aż wreszcie zupełnie chaotycz- nie. Jest ich zbyt wielu, zbyt wielu, aby zachował się jakiś regular- ny wzór. Ach, to jest życie! Życie w drodze! Słychać szczekanie psów. Z ciemności na skraju obozu rozlegają się ostrzegawcze okrzyki. Wrzaski, odgłos strzału, jeszcze jeden. - Szangle] - krzyczy ktoś. - Policja! Policja! Jadą konno. Jadą, by nas stąd usunąć. Co takiego zrobiliśmy? Tylko rozbiliśmy obóz. Tylko wyprawiliśmy ucztę dla naszych ku- zynów, tylko tańczyliśmy i śpiewaliśmy. Może tutaj śpiew i taniec są niezgodne z prawem? - Szanglel Szanglel Konie. Psy policyjne. Strzały w powietrze. Krzyki gniewnych mężczyzn. Przekleństwa. Plucie. Co takiego zrobiliśmy? Co zrobili- śmy? To chyba ten śpiew. Może taniec? Przejeżdżają przez obóz, a my nie śmiemy podnieść na nich ręki. Bo to jest policja gaje, a my... my jesteśmy tylko brudnymi, bezdomnymi Cyganami, którzy muszą ostrożnie poruszać się po ich świecie. Rozpraszamy się więc w ucieczce i tak kończy się uczta. 7 Nie mam wyboru. Jeśli będę tak gnał chaotycznie przez czas, będę zgubiony... wszystko będzie zgubione. Taka jest cała nasza wę- drówka. Przypadkowa, pozbawiona znaczenia. Wędrowaliśmy już wy- starczająco długo. Czas odnaleźć sens tego wszystkiego. Muszę odzy- skać kontrolę nad moją podróżą. Muszę zrozumieć jej znaczenie. Kim jestem? Jestem Jakub Nirano, Król Cyganów. Gdzie się urodziłem? Urodziłem się na Vietoris, dawno temu. Gdzie przebywam? Wszędzie i nigdzie. Dokąd zmierzam? Donikąd i do każdego z miejsc we Wszech- świecie. Czego szukam? Prawdziwego domu mojego wędrującego wciąż ludu. Gdzie to jest? Wszędzie i nigdzie, nigdzie i wszędzie. Zagubiony w czasie. Zagubiony w przestrzeni. Ale przecież można go odnaleźć. Poszukam. Myślę, że wiem, gdzie szukać. W przeszłość ... w przeszłość ... 8 Znów porwał mnie wir, ale tym razem wyczuwam różnicę. Nie jestem już targany przypadkowymi podmuchami wiatru. Zaczy- nam wreszcie wpływać na kierunek mojej podróży. 9 Znam to miejsce. Nawet mimo gęstej mgły, która otacza absolut- nie wszystko, widzę błękitne niebo, widzę jasne promienie zło- tego słońca, widzę biel tysięcy marmurowych kolumn wokół placu. Bardzo cofnąłem się w czasie. O tak. Ale znam to miejsce. Byłem już tutaj. To jest Ziemia. Ziemia na początku swej historii. Utracona Atlantyda. Wielki miasto Romów. Najpiękniejsze miejsce, jakie kie- dykolwiek istniało na Ziemi. Jakie ono jest spokojne. Nasze królestwo na wyspie; białe piaski i błękitne morze. Jakież cudowne potrafiliśmy jeszcze wznosić tu budowle. Jakie piękno i jaki porządek. Samotnie i nie zwracając niczyjej uwagi, przemierzam długie, proste ulice, mijam ciemnych smukłych ludzi w białych szatach i san- dałach. Przechodzę obok Holu Niebios i Gwiezdną Ulicą, pomiędzy marmurowymi budowlami, idę w dół, ku morzu. Miasto lśni we mgle. Zazdroszczę tym, którzy tu mieszkają, w tym właśnie czasie, bo oni mogą podziwiać miasto bez przeszkód. Dla nich nie istnieje ta gęsta mgła, ona jest czymś, co ja przyniosłem ze sobą z tych tysięcy lat, poprzez które tu przybyłem. Tego niestety nie można uniknąć, cofa- jąc się tak daleko w przeszłość. Ale jeśli Atlantyda, nawet częścio- wo zakryta przed mym wzrokiem, jest tak piękna, jakaż piękna musi być w oczach tych, którzy mogą oglądać ją w pełnym blasku dnia! Doszedłem do wody. Po lewej ręce mam Świątynię Delfinów, czy- stąi spokojną, arcydzieło z białego kamienia. Po prawej Fontanna Sfer, przede mną na wprost Wielki Port. Na pierwszym planie sześć koły- szących się na kotwicach statków, dalej jeszcze j eden płynący do brzegu z ładunkiem złota i srebra, a także z małpami i pawiami, z kamienia- mi szlachetnymi, perłami, pachnidłami i olejkami, winami i przypra- wami, naczyniami z kości słoniowej i cennego drewna. Ziemia, z wszystkimi jej bogactwami naturalnymi, należy do nas, bo tylko my jesteśmy tu cywilizowani. Gaje, którzy zamieszkują całą resztę Ziemi, w ewolucji stojątylko nieco wyżej od zwierząt. Wyprawiamy się więc tam przez wody, które nas przed nimi chronię, i bierzemy z bogactw tej planety wszystko, czego nam trzeba, a nasze statki przywożą to tutaj, tnąc śmiało fale błękitnozielonego morza. I nasze miasto staje się coraz piękniejsze i coraz bardziej olśniewające. Pozostanę tutaj na zawsze. Tak właśnie postanawiam w tej chwili. Nieważne, że jest mgła. Nieważne, że jestem tylko duchem. Zostanę mieszkańcem Atlantydy i będę tu przebywał do końca mo- ich dni. Będę pił cudowne czerwone wino w tawernach i będę jadł pieczone mięsiwa i oliwki. Nieważne, że jestem duchem i nie oo- trzebuję wina, mięsa ani oliwek. Jestem tutaj i tutaj pozostanę, dale- ko w głębinach czasu, ukryty we mgle, w miejscu, gdzie Romowie są panami i nie muszą obawiać się niczego. Ale co się dzieje? O brzeg morza uderzają fale. Dotąd gładka jak szkło woda wali gwałtownie o marmurowe nabrzeże, cofa się, uderza znowu, o wiele gwałtowniej... Statki na kotwicach wznoszą się i opadają, tłuką o morze, roz- pryskując wodę. Ten, który widziałem dalej, nagle znika za horyzontem, potem pojawia się ponownie, znów się zanurza, a potem podnosi. Ziemia drży. Niebo wali się na nas. Co się dzieje? Co się dzieje? Słyszę przeraźliwy ryk. Mgła się przerzedza, odwracam się w kierunku tego ryku i widzę, że szczyt górujący nad miastem stoi w ogniu, spowity czarnym dymem. Wiel- kie marmurowe płyty odpadają ze ścian Świątyni Delfinów. Dalej w dole widzę łamiące się jak patyczki kolumny z placu Tysiąca Ko- lumn. Ryk narasta. Na ulicach nie ma oznak paniki. Mężczyźni i kobiety w białych szatach i sandałach zmierzają tylko przyspieszonym krokiem ku swym domom. Na marmurowych jezdniach powstają szczeliny i wybrzu- szenia. Widać pod nimi parującą, gorącą, czarną ziemię. Ze szczelin wydobywa się para. Konie zrywają się z uprzęży i rżąc ze strachem, pędzą przez plac targowy. Pojawia się przede mną nagle rydwan bez jeźdźca, przelatuje przeze mnie i znika w dali. Atlantydo! Atlantydo! A więc dziś zobaczę twój upadek! Gdzie podziała się mgła? Chciałbym, żeby wróciła. Ale nie. Wszystko widzę jasno, bezlitośnie jasno. Każdą rysę w marmurze, każde pęknięcie, każdy walący się budynek. Wciąż nie ma paniki, ale teraz słyszę ich krzyki. Błagają bogów 0 litość. Czyż nie wycierpieliśmy już dość? Czy także tutaj musi nas prześladować nieszczęście, po tym, jak utraciliśmy nasz przepiękny dom pośród gwiazd? Atlantydo! Atlantydo! Jakże żal pięknego miasta! Żal pięknego miasta, żal jego purpury i szkarłatu, jego złota 1 szlachetnych kosztownych kamieni! W ciągu zaledwie jednej go- dziny morze pochłonęło niezliczone skarby. Ci, którzy byli na morzu, ci, którzy handlowali w odległych kra- inach, nieliczni, którzy zdołali dostać się na statki - ocaleli. Ale cóż potem znaleźli? Cóż zostało z ich wspaniałego miasta? Posypywali głowy popiołem i płakali, krzyczeli, wygrażali bogom ... Żal, żal wspaniałego miasta! W ciągu jednej godziny stało się wypaloną pustynią. 10 Atlantyda nie jest jednak odpowiedzią na moje pytanie o to, gdzie .szukać dla nas domu. Może odpowiedź nie istnieje. Znów je- stem niesiony przez wir. Ciskany dalej i dalej, głębiej i głębiej. Nie ma odpowiedzi. A jeśli jest, nie mam odwagi jej szukać. Lecę jak ziarno na skrzydłach wichru, nie wiedząc gdzie. Ale nie dbam o to, oddaję się we władanie bogów, którzy rządzą moim przeznaczeniem. Co to za różnica, gdzie teraz podążam? Czy cokolwiek ma jakieś znaczenie? Wszystko jest stracone, prawda? Imperium upadło. Mali, żałosni lordowie kłócą się nad jego zwłokami i wydzierają sobie po- żółkłe kości. Nie ma centrum, nie ma też granic. A jeśli jest tylko chaos, jak możemy przetrwać? Romowie jeszcze raz zostaną roz- proszeni i poniesieni podmuchem wiatru. Tak jak ja w tej chwili. Naprzód. W dal. W głąb. Jeszcze raz, wirując chaotycznie? Nie, Jakubie, to błąd. Jeśli zagadka twojego życia ma rozwiąza- nie, nie znajdziesz go dryfując bez celu. Miałeś już raz kontrolę nad sobą, przejmij ją znów. I znów tam wróć! Wróć tak daleko, j ak tylko się odważysz, a potem jeszcze dalej. Jakubie, wróć do źródła! Wróć do źródła. Zaryzykuj wszystkim, bo inaczej utracisz wszyst- ko na pewno. W przeszłość. W przeszłość. Do źródła, Jakubie. Naprzód. W dal. W głąb. 11 Wprost do miejsca, gdzie mgła czasu jest tak gęsta i ciężka, i otacza wszystko tak dokładnie, że widać tylko najbliższa kształty. Mgła otoczona mgłą, skłębione masy bieli. Cały świat spo- czywał w tym kokonie. Kokonie uplecionym przez czas. Tym razem trafiłem w bardzo odległą przeszłość, dalej niż sądziłem, że to w ogóle możliwe. Jeszcze nie było Rzymu, nie było Egiptu, nie było Atlanty- dy, dalekie zamierzchłe dzieje. I nie jest to Ziemia. Nie mam poję- cia, gdzie jestem, ale nie na Ziemi. Ziemia ma inny zapach, inne wibracje. Może więc jestem w czasach, gdy jeszcze nie było i Zie- mi? Może dotarłem do źródła? Czy to możliwe? Przeraża mnie ta myśl. Szukam ciemniej szych miejsc w tej bieli. Miękkie smugi mgły krępująmnie i otaczają. Wdzierająmi się do oczu, nosa i ust. Widzę mgłę, oddycham mgłą, połykam mgłę. I nie ma tu niczego prócz mgły. Czy przybyłem do miejsca, gdzie zaczął się czas? Gdy tak patrzę niewidzącymi oczami, w blasku niewidocznych promieni skrytego przez mgłę słońca, zdaje mi się, że widzę poru- szające się cienie, a może cienie cieni. Może jednak coś tu istnieje, jakaś substancja, materia? Miasto? Ten cień łuku - byłby to most? A tamto - czy wieża? Tam bulwar? Czy drzewa też widzę? I ludz- kie postacie? Tak. Myślę, że moje oczy zaczynają się dostosowy- wać. Trzeba na to trochę czasu, albo może po prostu wielkiego wysiłku woli, aby coś dostrzec w tym miejscu? Niewidzenie jest proste, zrobią to za ciebie twoje oczy. Otwórz je, a pokażą ci mgłę. Bo tylko tyle zobaczą tutaj twoje oczy - mgłę. Ale dostrzeżenie czegoś wymaga cięższej pracy. Musisz pragnąć tego całą duszą. To tak, jak w grze, w której prawdopodobieństwo jest tak bardzo prze- ciwko tobie, że nie ma sensu obstawiać małych stawek, trzeba po- stawić wszystko na jeden rzut kośćmi, albo odejść. A więc Jaku- bie, chcesz zobaczyć, co tu jest? No to postaw wszystko, co masz. Albo i przebij. Zdaje się, że mgła się rozrzedza? Tak. Ponad wszelką wątpliwość mgła się rozrzedza. W tym ko- konie jest larwa. Wszystko nagle zostaje mi pokazane. I widzę mia- sto. I widzę mosty, bulwary i wieże. Widzę też drzewa. I osoby. I słoń- ce na niebie. Nigdy tu nie byłem. A jednak wydaje mi się, że znam to miejsce jak własną kieszeń. Mgła znikła już zupełnie i widzę teraz wszystko z niezwykłą wyrazistością, ale i z dziwną, właściwą snom intensyw- nością. .. jakbym patrzył przez powiększające szkło. Dziwne zapraw- dę jest to miejsce. Widziałem już tyle światów, że nawet nie potrafił- bym ich zliczyć, światów niekiedy tak dziwacznych, że ludzka wyobraźnia zawstydza swoim ubóstwem, a jednak tu czuję coś ta- kiego, czego nie czułem nigdzie. Powoli i ostrożnie zapuszczam się w te dziwne ulice. Bojaźliwy duch, badający obce miejsce. Miasto jest ogromne. Rozciąga się aż po odległe wzgórza, do sąsiednich dolin, dalej niż sięgam wzrokiem. Gęsto zaludnione, a jednak wiele ma też wolnej przestrzeni: place, parki, promenady, obszary wody. Ludzie tutejsi mają ciemne, po- ważne oczy, które błyszczą nieznaną mi wiedzą. Czarne włosy spla- tają w wymyślne warkocze. Ich odzieniem są sznury korali, opadają- ce swobodnie wzdłuż całego ciała. Nie zwracają na mnie uwagi. Może nie mogą mnie zobaczyć, a może nie interesuje ich moja obecność. Gdzie jestem? Co to za świat? Znam to miejsce, chociaż nigdy dotąd go nie widziałem. Te budynki, te ulice. Ulice zdają się biec prosto, a jednak przecinają się pod kątami, które mylą oczy. Budynki są piękne, lecz nienaturalne i obce... a mimo to znajome. To nie jest moja pierwsza wizyta w tym miejscu, w którym nigdy dotąd nie byłem. Co to ma znaczyć? Co próbuję powiedzieć? Słowa, które nigdy nie przychodziły mi na myśl, ulice, które nigdy nie pojawiły się w moim umyśle jako cel nawie- dzania ... Słońce jest czerwone. Zajmuje jedną czwartą nieba. Ale mimo, że nade mną świeci to gigantyczne słońce, widzę tak- że gwiazdy, tysiące, miliony, całe morze światła w niebiosach. Nie ma wyraźnych konstelacji, tylko światło. I księżyce! Jesu Chreczuno, Sunto Mario, księżyce! Są jak wysadzany klejnotami pas obejmujący niebo. Od hory- zontu do horyzontu wiszą w osobliwym szeregu, migocą, płoną ogniem. Siedem, osiem, dziesięć tych olśniewających księżyców... nie, jedenaście, jedenaście księżyców, jasnych jak małe słońca. Jeśli tak wyglądają w dzień, jaka musi być tutaj noc? Jedenaście księżyców. Czerwone słońce. Gwiazdy świecące w dzień. Jedenaście księżyców. Czerwone słońce. > Gwiazdy świecące w dzień. Wiem już, gdzie jestem, i ta oszołamiająca prawda przeszywa mnie jak wyładowanie elektryczne o mocy milionów woltów. Prze- byłem daleką drogę, i znalazłem się wreszcie w miejscu, do którego zmierzałem przez całe życie. Mimo obaw i wahań, które wstrzymy- wały moje kroki, dokonałem tego. Do oczu napłynęły mi łzy. W zachwycie padłem na kolana. To jest to miejsce! To nasz pierwszy świat. Zakazane miejsce, święte miejsce. Stoję oto na nieruchomej osi obracającego się Wszechświata, tu, gdzie przyszłość i przeszłość stają się jednością. Możemy nawie- dzać każdy punkt w czasie i przestrzeni, z wyjątkiem tego jednego. Zakazuje tego prawo, ale też leży to poza granicami naszych możli- wości. Tak mi się przynajmniej zdawało. Tak nam się zdawało. A jed- nak dokonałem tego. Jestem tutaj. Wróciłem do domu. To jest Gwiazda Romów. Jak mógłbym w to wątpić? Oto leci ku mnie bezgłośnie Mulesko Chiriklo - ptak zmarłych, jego oczy lśniąjasnym blaskiem. Przeszedłem przez nieznaną, zapo- mnianą bramę, i dotarłem w to jedyne miejsce, które jest naszym światem. Wiatry czasu poniosły mnie zaprawdę aż do początków czasu. Mgły, które odepchnąłem, były mgłami świtu. Teraz zaś wi- dzę z przerażającą jasnością to zakazane dla nas miejsce, miejsce, które miało być poza zasięgiem naszego nawiedzania. A jednak tu jestem. Dokonałem samotnie tej niemożliwej podróży. Przeszłość i przyszłość stykają się w punkcie, którym jest teraź- niejszość. Dla mnie nie ma teraz ani przeszłości ani przyszłości. Moje przeznaczenie zatoczyło krąg. Koniec stał się początkiem. Niebo nad Gwiazdą Romów wygląda dokładnie tak, jak głoszą legendy. Czerwone słońce, jedenaście księżyców, gwiazdy świecące w dzień. A więc bajarze okazali się wiarygodni w tej kwestii, mino tych tysięcy lat, w czasie których przekazywana jest legenda. Ale poza tym nic nie jest takie, jak w opowieściach. Błyszczące marmurowe pałace - powiada Swatura. Wspaniałe wieże, obszerne place, szerokie drogi, jasne świątynie o wielu kolumnach. Nie. Tak wyglądała Atlantyda, a nie Gwiazda Romów. Nasz drugi dom zbu- dowaliśmy inaczej i zapomnieliśmy o tym. Tutaj też jest pięknie, ale styl jest inny, nie tak przytłaczający, nie tak monumentalny. Nic nie wydaje się zbyt trwałe. Nie używajątu kamienia. Miasto utkano z de- likatnych roślin, wszystko jest giętkie, poddaje się falowaniu powie- trza. Owszem, są tu wieże, i mosty, i bulwary, ale kołyszą się na delikatnym wietrze i zmieniają kształty pod dotykiem. Nic tu nie po- zostanie, gdy uderzy wiatr słoneczny. Podmuch wichru i niszczący płomień ... i wszystko obróci się w popiół. Nie zostanie nic dla przyszłych archeologów, żadnych zdruzgotanych pomników, kikutów po obeliskach, fundamentów, murów i podłóg. Nic. Popiół. W jednej chwili. Teraz jest tu pięk- nie. .. i pięknie też zniknie to wszystko, w mgnieniu oka, nie zosta- wiając żałosnych ruin. Setki ludzi przechodzą przeze mnie, zmierzając do budynku więk- szego niż inne, który znajduje się po przeciwnej stronie ulicy. Dołą- czam do tej żywej rzeki i wchodzę wraz z nimi, niewidzialny, nie odkryty. Płonie tam delikatne zielonkawe światło, ale nie widzę jego źród- ła. Przechodzę korytarzami splecionymi z roślin i komnatami wio- dącymi do innych komnat, aż wreszcie wchodzę do pomieszczenia olbrzymich rozmiarów, najwyraźniej sali spotkań, w której zebrały się tysiące mieszkańców Gwiazdy Romów. Po drugiej stronie sali, wysoko nad podłogą, wisi coś w rodzaju hamaka, który pełni najwyraźniej rolę tronu. Zajmuje go mężczy- zna, który mógłby być moim bratem. Jest w nim królewskie dosto- jeństwo - widzę je od razu, dostrzegłbym je także, gdybym spotkał go na ulicy, a nie na tronie w tej wielkiej sali. Jego włosy były zaplecione w warkocz, zgodnie z tą starożytną modą, szaty miał z korali. Ale mimo tego dziwnego stroju ma moją twarz, moje oczy. Jest moim bratem. Nie, jesteśmy jeszcze bliżsi - jest mną. Przemawia do swego ludu. Nie mogę zrozumieć ani słowa, ale czuję emanujący od niego spokój. Czuję też jego siłę i opanowa- nie. Mówi coś z wielką powagą i poważni też są słuchacze. Prze- mowa trwa długo, a oni stoją cały czas bez ruchu. A potem w ciszy podchodzą jeden za drugim, i dotykają ręką jego dłoni. Ta niema ceremonia trwa całymi godzinami, nie kończąca się procesja ludzi podchodzących do swego monarchy. Porusza mnie to widowisko, wciąga, nie jestem w stanie oderwać się od niego. Szereg, w któ- rym stoję, przesuwa się do przodu, a ja przesuwam się wraz z nim, aż wreszcie widzę, że jestem już prawie na czele, jeszcze chwila i to ja będę pierwszy. Nie mogę teraz się wycofać. Widzą mnie wszyscy. Wielką obrazą byłoby wzgardzić błogosławieństwem władcy, cokolwiek ono ma oznaczać. Idę więc naprzód i wyciągam do niego ręce, a on ich dotyka. Dotyka ich, mimo że jestem du- chem, tak jak dotykał poprzednio dłoni swych poddanych. Dla nich wszystkich to dotknięcie było jedną chwilą zaledwie, ale mnie zatrzymuje, mnie wciąż dotyka. Czuję niewiarygodną siłę witalną, która płynie od niego i wnika w moje ciało. I widzę wielki smutek i wielką mądrość lśniącą w jego oczach. Tak. Oto jest praw- dziwy król. W każdej epoce rodzi się kilku zaledwie prawdziwych królów, i oni wiedzą od urodzenia, kim są. Ja jestem jednym z niui, nawet jeśli nie zawsze zachowywałem się godnie. Ten człowiek też nim jest. Mamy teraz jedną duszę, on i ja. I kocham go za jego siłę, kocham go za jego smutek, kocham go za jego mądrość. Kocham go tak, jak się kocha króla. Kocham go tak, jak się kocha ojca. Kocham go tak, jak kocha się samego siebie. Trzyma moje ręce przez dłuższą chwilę. Zdaje mi się, że to całe godziny. Nie mówi ani słowa, aleja czuję, że prowadzimy bezgłośną roz- mowę. Wiele przepływa od niego do mnie, i wiele też ode mnie do niego. Za moimi plecami nikt się nie porusza. Równie dobrze mogli- byśmy być sami w tej wielkiej sali. W tej iskrze, która podróżuje między nami, są wszyscy Romowie, którzy kiedykolwiek żyli. Łą- czymy teraz początek i koniec naszej rasy - ten król i ja. W nim jest sens całego naszego losu, który ma dopiero nadejść; we mnie jest sens wszystkiego, co się nam przytrafiło; przesyłamy to teraz mię- dzy sobą. Przeszłość i przyszłość, jednoczące się w jednym punk- cie. Którym zawsze jest teraźniejszość. On daje mi odwagę. Zwykła śmierć niczego nie kończy - mówi. - Jest tylko krótką przerwą. Mężczyźni umierają, kobiety umierają, planeta umiera... ale niektóre rzeczy będą trwać. Tylko to się liczy. I wiele jest sposobów kontynuacji. My wysłaliśmy na- szych szesnaście statków w Wielką Ciemność. To jest nasz sposób kontynuacji. Ja w zamian daję mu nadzieję. Osiągnąłeś to, co chciałeś osią- gnąć - mówię mu. - Dałeś nam szansę kontynuacji, i tak się stało. Spójrz: oto stoję tu przed tobą - żywy dowód tego, że wciąż trwamy na odległych krańcach czasu. Wszyscy jesteśmy częścią Wielkiej Kompanii, wszyscy jesteśmy Romami, twój lud i mój. Jedna krew, jeden lud. Jedna Wielka Kompania. Jesteśmy kontynuacją. Wędro- waliśmy po odległych szlakach, bo taki los przewidział dla nas Bóg, ale nie zapomnieliśmy, kim jesteśmy, nie zapomnieliśmy o sensie naszego trwania. I ja jestem tu po to, by ci obiecać, że wkrótce wę- drowcy powrócą do domu, do tego miejsca, które zawsze było na- szym miejscem. Ja jestem tobą - mówię mu - a ty jesteś mną. Ja jestem tobą-mówi mi - a ty jesteś mną. Puszcza moje ręce. A kiedy odchodzę, unoszę w sobie pełnię tej wielkiej cywilizacji z Gwiazdy Romów -jej cjhwałę, jej trage- dię, jej mądrość, jej poezję. Jej tragedia jest jej chwałą; jej mą- drość jest jej poezją. To są ludzie, którzy czekają na śmierć. Wiem już, kiedy tu przybyłem. Znaki już się objawiły, loteria już się od- była, zbudowano już szesnaście statków i one już pomknęły w Wielką Ciemność. To są ci, którzy pozostali, ludzie skazani na śmierć. Każdy musi umrzeć i dla każdego jest to koniec jego świata; ale dla tych milionów tutaj śmierć jednego będzie zarazem śmiercią wszystkich. Oni już pogodzili się ze śmiercią. Pogodzili się już z za- gładą swego świata. Ale w końcu ich trwania jest też początek. Ja jestem bowiem emisariuszem świata, który ma nadejść, dowodem na kontynuację ich istnienia w odległych korytarzach czasu. Przybyłem, by im powiedzieć, że krąg zostanie zamknięty, że wygnanie wkrótce się skończy, że ja jestem tym, który powiedzie nasz lud do domu. I znów jestem na zewnątrz tego wielkiego budynku splecionego z roślin, tego pałacu ostatniego władcy Gwiazdy Romów. Patrzę na wielkie czerwone słońce, które niemal wypełnia całe niebo, aż wreszcie moje oczy zaczynają piec i łzawić. O słońce, ty jesteś Gwiazdą Romów, a ja patrzę na ciebie! Drżę. O Tchalai, Gwiazdo Cudów, o Netchaphoro, Lśniąca Korono, Nio- sąca Światło, Znaku Boga! Ty właśnie świecisz na niebie nade mną! Gwiazdo cudów, gwiazdo nocy i gwiazdo dnia. Gwiazdo cygańska, do której dążymy, odkąd istniejemy. Oto jesteś ty. Drżę, a czerwona gwiazda drży wraz ze mną. Zdaje mi się, że jej kolor pogłębił się, a na jej powierzchni poja- wiają się zaburzenia i wiry. To jest ostatni dzień. Powietrze rozgrze- wa się. Czerwona gwiazda staje się cieplejsza. Puchnie, nadyma się. 0 Tchalai! O Netchaphoro! To jest ten moment. Teraz rodzi się sło- neczny wiatr! Romowie wylegli z domów. Tysiące, miliony. I stoją wokół mnie na ulicach, splatają ręce, patrzą... czekają... Ktoś zaczyna śpiewać. Ktoś podejmuje pieśń. Potem następny 1 następny. Język, w którym śpiewają, jest mi nieznany, choć musi być to daleki przodek języka, którym ja mówię. Nie znam ani tej melodii, ani jej słów. Śpiewają teraz wszyscy. Przyłączam się do nich. Odchylam głowę, otwieram usta... i serce podpowiada mi pieśń. Śpiewam głośno i czysto. Przez moment słyszę mój głos ponad in- nymi, ale po chwili dostosowuję się do nich, łączę w jedność, w cu- downą harmonię. A tymczasem czerwone słońce zajmuje coraz większy obszar nieba. 12 A potem szarpnięcie, bolesne uczucie rozrywania, wykręcania całego ciała ... Pęd poprzez czas, przez przestrzeń. Kiedy otworzyłem oczy, wyraźnie poczułem zapach spaleni- zny. Jakbym wdychał popiół, jakby samo powietrze się tliło. Czu- łem się zagubiony. Nie widzę już czerwonego blasku Gwiazdy Romów. Śpiew tego ostatniego dnia wciąż brzmiał w moich uszach, ale gdzie podziali się śpiewacy? Gdzie byłem ja sam? Dlaczego nie mogłem zostać z nimi w ostatnim momencie ich życia? Może zostałem. Może umarłem z nimi i teraz właśnie trafiłem do piekła? Czy to w piekle właśnie byłem? Podróżowałem do tak wielu różnych miejsc i czasów, dlaczego by nie do piekła? Leżałem na wznak... chyba na łóżku. Wokół mnie znajdowali sięjacyś ludzie. Ich twarze były odległe, nie rozpoznawałem ich. Ich głosy brzmia- ły jak szepty. Zawodziły mnie własne oczy i własne uszy. Wszystko było rozmazane. Gwiazda Romów znikła. Tylko jedno wiedziałem na pewno. Gwiazda Romów znikła. I ten zapach spalenizny... ohydny posmak popiołu, który dosta- wał mi się do gardła z każdym oddechem. - Jakub? Cichy bardzo odległy głos. Znałem ten głos. Polarka, mój mały handlarz końmi ze szczepu Lowara. - Jakubie, przebudziłeś się? A więc nie jestem w piekle. Chyba że Polarka jest tam razem ze mną. Zdołałem jęknąć i roześmiać się cicho. - Oczywiście, że się przebudziłem, ty idioto. Nie widzisz, że mam otwarte oczy? Pochylił się nade mną, niemal dotknęliśmy się nosami. Skupi- łem wzrok na jego twarzy. Powoli zacząłem dostrzegać też innych, rozpoznawać te anonimowe cienie za jego plecami. Kuzyn Damia- no. Thivt. Chorian. I jeszcze inni bardziej z tyłu. Bibi Savina? Tak. Czyżby Syluisa? Tak. Biznaga, Jacinto, Am- magante... Czy był tam ktoś jeszcze? Wydaje mi się, że to Julien. Nawet ten zdrajca jest przy moim boku. No dobrze, wybaczę mu. W końcu był moim przyjacielem. Niech zostanie. I jeszcze ktoś? Walerian? Nie duch Waleriana, lecz prawdziwy Walerian? Jak to możliwe? Od czasu pro- cesu nikt nie widział materialnego Waleriana. Czy wciąż jeszcze śnię? Byłem u świtu dziejów. Widziałem Gwiazdę Romów. A teraz powróciłem. - O co chodzi? - warknąłem. - Dlaczego wszyscy się tu tłoczy- cie? Co się dzieje? - Spałeś przez wiele tyg -dni - powiedział Damiano. -Tygodni? -Usiadłem, a raczej spróbowałem i przekonałem się, że jestem irytująco osłabiony. Moje ręce i łokcie odmówiły współ- pracy. Były jak spaghetti. Niech to szlag! Jednak pokonałem słabość i usiadłem. - Co to za świat? - Stolica - odparł Polarka. Potrząsnąłem głową, próbując zebrać myśli. - Spałem tygodniami, a *o jest Stolica? Aha. Aha. Jak mogłem spać tygodniami? Nawiedzałem ... minutę może dwie... nawiedza- nie nigdy nie trwa dłużej. Rozejrzałem się. Wszędzie leżały instrumenty medyczne. - Byłem chory? - Uśpiony - powiedział Polarka. - W głębokiej śpiączce. Wie- dzieliśmy, że gdzieś tam jesteś. Widzieliśmy ruchy twoich gałek ocznych. Czasami krzyczałeś coś w dziwnych jeżykach. Raz śpie- wałeś, ale nikt nie mógł zrozumieć ani słowa. - Nawiedzałem. Bardzo wiele miejsc. Syluisa podeszła bliżej i wzięła mnie za rękę. Wyglądała pięknie jak zwykle, ale teraz była jakaś starsza, smutniejsza; powierzchowny blask gdzieś zanikł, jej piękność była głębsza, dostojniejsza. - Jakubie, Jakubie. Tak się martwiliśmy! Gdzie byłeś? Wzruszyłem ramionami. - Atlantyda, Mentiroso, Xamur. Wiele innych miejsc. To nie ma znaczenia. - Widziałem Gwiazdę Romów. - Dodałem bez słów. - Czemu tu tak śmierdzi? Czy tylko mi się wydaj e? Czuj ę spale- niznę. - Bo wszystko jest spalone - powiedział Chorian. - Wszystko? - Było naprawdę wiele zniszczeń - wyjaśnił Polarka. - Ci sza- leni gaje zamienili własną Stolicę w kupę gruzu w tej swojej głupiej wojnie. Ale już się skończyła. Teraz panuje tu wielka cisza. Jakubie powinieneś sam zobaczyć, jak to wygląda. - Dobrze, zobaczę. Mówiąc to, zacząłem się podnosić z łóżka. - Poczekaj. Jeszcze nie jesteś na tyle silny, żeby wstać. - Jestem na tyle silny, aby wstać. -Jakubie... - Teraz - uciąłem krótko. Wymienili zakłopotane spojrzenia. Próbowali wymyślić jakiś sposób, by mi przeszkodzić. Nie dość silny! Do diabła z nimi wszyst- kimi. Przełożyłem nogi przez krawędź łóżka i przerzuciłem na nie ciężar ciała. Myślałem, że umrę z bólu. Stopy ogarnął mi płomień, w kostkach coś się rwało, ale nie dałem nic po sobie poznać. Napie- rałem i napierałem, dźwigając się powoli do góry. Wreszcie chwiej- nie stanąłem. Teraz kolana wrzasnęły z protestem. Potem uda i mied- nica. Nie stałem na nogach od tygodni. Leżałem w głębokiej śpiącz- ce, śniłem o Atlantydzie, śniłem o Gwieździe Romów. Nie, nie śniłem. Nawiedzałem. Byłem tam naprawdę. Widziałem Gwiazdę Romów. Podszedłem do okna i ogarnąłem szybkim spojrzeniem widok na zewnątrz. - Mój Boże -jęknąłem ze zgrozą. - Mój Boże! Za oknem, jak okiem sięgnąć, widziałem zwały gruzów, znisz- czone budynki, wyrwane chodniki, obalone pomniki, spalone ścia- ny. Ten ogrom zniszczenia był niewiarygodny. Absurdalny. Niewy- tłumaczalny. Tu i tam pośród tego rumowiska sterczały pojedyncze ocalałe budynki. Odcinały się wyraźnie na tle tego koszmaru, nie pasowały do tej architektury ruin. Nigdy nie widziałem czegoś rów- nie przygnębiającego. Wstrząśnięty odwróciłem się od okna. - Co się tu działo? - spytałem drżącym głosem. - To była wojna totalna. Każdy przeciwko każdemu - odpo- wiedział Polarka. - Na początku trzy różne armie Periandrosa, Narii i Sunteila. A potem drugi doppelganger Periandrosa zbuntował się przeciwko pierwszemu i zaczął z nim walczyć. Wkrótce potem na- stąpił też rozłam w siłach Narii, wreszcie pojawiła się jeszcze jed- na armia, nie wiadomo czyja. Aż wreszcie nikt już nie wiedział, kto i z kim walczy. Walki trwały wszędzie,< i wszystko też zostało zniszczone. My ocaleliśmy, bo nie śmieli zaatakować pałacu Rom baro, a wywiesiliśmy na murach twój sztandar i insygnia. Mimo to i tak oberwaliśmy paroma rykoszetami. Jedno skrzydło pałacu zo- stało unicestwione całkowicie. Myśleliśmy, że i na nas przyszła pora. Ale nie mogliśmy wyjechać. Port jest zamknięty. Nie latają żadne statki. - Gaje - szepnął. - Po nich można się spodziewać wszystkiego. - A ty cały czas spałeś. Już myśleliśmy, że nigdy się nie obu- dzisz. - Walki się już skończyły? - Wszystko się skończyło - mruknął Polarka. - Nie ma już komu walczyć. - Kto został Imperatorem, :iedy to się wreszcie skończyło? W pokoju zapadła cisza. Patrzyli po sobie zaskoczeni i zdezo- rientowani. Polarka, Damiano, Chorian, Walerian, i cała reszta. Ode- brało im mowę. - No? - ponagliłem. - Czy to takie trudne pytanie? Kto jest te- raz Imperatorem? Mówcie. Naria, tak? - Nikt - powiedział Damiano. -Nikt? - Nie ma Imperatora. To nie miało sensu. Jak to: nie ma Imperatora? Powiedziałem to na głos: - Jak może nie być Imperatora? Przecież było ich trzech! - Doppelgangery Periandrosa zostały zniszczone przez jego własne woj ska - wyj aśnił Damiano. - Konfrontacj a nastąpiła w głów- nej kwaterze Periandrosa, dwa doppelgangery twarzą w twarz. Każ- dy mógł wtedy zobaczyć, że prawdziwy Periandros już nie żyje, i zo- stały tylko doppelgangery. Więc zniszczyli je oba, a potem zapolo- wali na trzeciego i jego także zniszczyli. Skinąłem głową ze zrozumieniem. - A Naria? Co się z nim stało? Te jego pierścienie obronne, ekra- ny zabezpieczające, czołgi, roboty? Szklany sześcian? - Zabity - powiedział krótko Polarka. - Bomba plazmatyczna. Bezpośrednie trafienie w pałac imperialny. Jakieś trzydzieści sekund w temperaturze tysiąca stopni. Pałac nawet niewiele ucierpiał, ale wszyscy w środku zginęli. Naria ugotował się w swoim szklanym sześcianie. - No to został Sunteil. - Owszem. Przejął pałac po śmierci Narii - powiedział Cho- rian. - Tyle że Naria zostawił po sobie pułapkę w sali tronowej. Trzy lasery pocięły Sunteila na plasterki w chwili, gdy zasiadł na tranie. Ukryty skaner był nastawiony na Sunteila i tylko Sunteila, wedle jego wzorów somatycznych. - Uciekł w bok ze spojrzeniem. - Byłem tego świadkiem - dokończył bardzo cicho. - Nie żyją? - powtórzyłem nie wierząc własnym uszom. - Wy- socy lordowie? Wszyscy trzej? I nie ma Imperatora? - Ano, nie ma - potwierdził Polarka. - To co teraz zrobią? Przecież musi być Imperator! - Jakubie wracaj do łóżka. - Nie ma Imperatora ... - To nie jest nasz problem. Wracaj do łóżka. Leż i odpoczy- waj. - Polarka był stanowczy. - Co ty sobie wyobrażasz z tymi rozkazami? - spojrzałem na niego srogo. Syluisa wzięła mnie za rękę. - Proszę cię, Jakubie. Byłeś poważnie chory. Dopiero co odzy- skałeś przytomność. Nie wolno ci się teraz przemęczać. Proszę. Od- pocznij trochę. - Nawiedzałem. Wcale nie byłem chory - burknąłem. - Jakubie, proszę. - Czy ty wiesz, gdzie byłem? Wiesz, co widziałem? - Zrób to dla mnie - szepnęła - Połóż się proszę. Żebym nie musiała się martwić. Nie możemy teraz stracić i ciebie. Jeśli nie bę- dzie ani Imperatora, ani króla ... Spojrzałem na nich. Chciałem się wściec, skląć ich, wyzwać od ostatnich... Czy byłem aż tak słaby? Tak wyczerpany? Gapili się na mnie wszyscy, stawali się bladzi, rozmazani, odlegli, nierealni. Całe to miejsce rozmywało się w moich oczach. Tylko Gwiazda Romów wciąż świeciła jasno i wyraźnie w moich wspomnieniach. Ten spla- tany z roślin pałac, długi szereg milczących ludzi, król tak pełen do- stojeństwa ... wielkie czerwone słońce, puchnące, nabrzmiewające, coraz większe i większe ... - Mon ami, błagam cię. - To głos Juliena. - Jutro będzie wszystko dobrze. Ale nie możesz obciążać się nadmiernie, nie możesz brać na swe barki ciężarów, których teraz nie dasz rady podżwignąć. Zaklinam. - Ty? - spytałem Jego twarz pokryła się purpurą. - Jakubie, komukolwiek służyłem w przeszłości, teraz to nie ma znaczenia. Teraz służę tylko tobie. I błagam cię, Jakubie. Odpocznij. Żałosny pretendent błaga prawdziwego króla. Jutro będziesz potrze- bował sił. - Jutro? Jakie jutro? Spojrzał pytająco na pozostałych. Dostrzegłem nieme przytak- nięcie Damiana i Polarki. - Jutro jest audiencja - mówił Julien. Przyjdą parowie Impe- rium, nowi, ci, którzy przetrwali masakrę. Już od kilku dni dobijają się do pałacu, błagając o rozmowę z tobą, gdy tylko odzyskasz świa- domość. Mówią, że to sprawa niezwykłej wagi. Ty jesteś królem a oni nie mają Imperatora. Nalegają na spotkanie. Potrzebują twojej pomocy. Są kompletnie zdezorientowani i zagubieni. - Parowie Imperium? Sprawa niezwykłej wagi? Zupełnie zagu- bieni? - powtarzałem za nim ze zdumieniem. - Może jutro to za wcześnie - ostrzegł Damiano. Ostrożny jak zwykle. -Nie chcemy cię przemęczać. Czekali już tak długo, że mogą poczekać jeszcze kilka ... - Nie - przerwałem mu. - Jutro może być za późno. Potrzebują mojej pomocy. Nie mogę tego ignorować. Wprowadź ich tu natych- miast! - Mon vieux, mon ami! - krzyknął Julien. - Nie dzisiaj! Nie tak od razu! Dopiero się ocknąłeś. Niech to poczeka. - Poślij po nich! Polarka uniósł ręce w desperacji. Damiano, z furią malującą się na twarzy, zacisnął pięści. Syluisa nachyliła się błagalnie nade mną. Zobaczyłem też zatroskaną twarz Choriana, a nawet jakiś chło- piec stojący za Chorianem, którego w ogóle nie znałem i nawet nie zauważyłem do tej pory, potrząsał głową jakby mówił nie, Jakubie, nie tak szybko, poczekaj aż się wzmocnisz. Ale uparłem się. Dość było już anarchii. Jeśli byłem królem, a byłem nim, musiałem brać się do roboty. Natychmiast. Bez zwłoki. - Poślijcie po nich! - zagrzmiałem. I to był już ostatni krzyk, jaki wydałem tego dnia. Ten zryw ode- brał mi resztę sił. Nagle zachwiałem siei zakręciło mi siew głowie. Opadłem na łóżko. Zdaje mi się, że przez moment moja dusza chcia- ła wyrwać się z ciała. Powstrzymałem ją, wysilając całą wolę. Zasta- nawiałem się, czy właśnie nadeszła ostatnia chwila Jakuba, tak głu- pio, przedwcześnie, gdy jeszcze tak wiele zostało do zrobienia. Nie! Na wszystkie zastępy świętych i demonów! Jeszcze nie teraz! Nie teraz! To zły moment. Głupi moment! - Spokojnie, spokojnie - szeptał Walerian, kładąc mnie n-». łóż- ku. - Będzie dobrze. Spokojnie, Jakubie. Dajcie mu pić, szybko! Nie, nie wodę, idioto! Proszę, pij, Jakubie! Jeszcze trochę. To najlepszy koniak Juliena. Poczułem, że wraz z palącą brandy wlewającą się do moich trzewi wraca mi życie. Ale i tak zawstydzająco dużo czasu zabrało mi za- panowanie nad własnym ciałem, trzydzieści sekund, może minutą. Potem uśmiechnąłem się. Mrugnąłem do nich. Odbiło mi się. Jeszcze żyję, kuzyni, jeszcze nie teraz. Pokazałem im znakiem Romów. Ale już wiedziałem, że parowie Imperium, kimkolwiek byli, i czegokolwiek chcieli, będą musieli zaczekać. Musiałem za- panować nad swoim piekielnym zniecierpliwieniem. Dzisiaj byłem trochę osłabiony i potrzebowałem nieco więcej odpoczynku. Ostat- nio przeżyłem ciężki okres, a nie jestem już taki młody. Taka jest prawda. 13 Nie przyjąłem ich ani następnego dnia, ani jeszcze następnego. Wprawdzie zajęło mi to blisko dwieście lat, ale nauczyłem się w końcu cierpliwości. Czekałem więc cierpliwie, aż poczułem, że odzyskałem nieco siły. Dopiero wtedy po nich posłałem. A oni stawili się na wezwanie. Audiencja odbyła się w głównej sali pałacu, który gaje swego czasu, jakieś parę setek lat temu, podarowali królowi Romów na jego rezydencję w Stolicy. Ale myślę, że nigdy nie przyszło im do głowy, że ta sala audiencyjna bądzie użyta w taki sposób, w jaki została użyta owego dnia. Miała to być formalna audiencja. Ubrałem się przeto w najbo- gatszy strój i zasiadłem na tronie, nad którym znajdowały się insy- gnia mojej władzy: jedwabny zwój poświadczający mój wybór na króla, srebrne berło z wyrytymi pięcioma świętymi symbolami, topo- rem, słońcem, księżycem, gwiazdą i krzyżem; statuetka Czarnej Dzie- wicy Sary, moja różdżka i koło losu. Wielka i prymitywna wystawa. Oto siedzi na tronie Król Cyganów w całym swym majestacie! - Niech wejdą - powiedziałem. W drzwiach pojawia się jakaś demoniczna figura w dziwacznej masce. Czerwona długa broda, zielone wyłupiaste oczy, białe rogi. Płaszcz w błyszczące pasy, w tuzinie różnych kolorów. Przystaje, czyni gest pozdrowienia, kłania się sztywno w pas, i zajmuje pozy- cją po mojej lewej ręce, przy oknie. Następny. Kobieta, gibka i szczupła. W złotej masce ze szpara- mi na oczy. Poniżej widoczna dolna część twarzy, pokryta niebieski- mi malunkami. Jest w szacie, która błyszczy jak chłodny ogień. Te same gesty. Staje obok pierwszej postaci. Co to za maskarada? Kim są te demony i wiedźmy? Trzeci. Z kołnierza sterczą jakieś czułki, jak czarne rogi wyra- stające z głowy w kształcie kopuły. Ukłon. I zajmuje swoje miejsce. W pokoju panuje martwa cisza. Oczy Polarki błyszczą jak dwie la- tarnie morskie. Damiano przygląda się ze zdumieniem, przygryzając wargi. Duch Waleriana porusza się nerwowo, widzę tańczące wokół niego kolorowe iskierki. Wchodzi czwarty z parów Imperium. Głowa krokodyla, grube, pokryte gęstym futrem nogi, w ręku widły. Piąty. Skrzydła nietoperza, kły, pochodnia w czarnej, ozdobio- nej długimi pazurami ręce. Potwory i demony. To są parowie Imperium? Kobieta-ryba z łuskami i nagim biustem. Mężczyzna-kozioł, parskający i skubiący futro. Jeszcze jeden z wielką ptasią głową i barwnym upierzeniem, świecącym łagodnie własnym blaskiem. Postać z głową żaby, postać z głową lwa. Dziewięć potworów rodem z sennych koszmarów stoi przede mną w półokręgu. Stoją sztywno. Co teraz? Czy rzucą się na mnie wszyscy i pożrą mnie tak jak siedzę na swym tronie? Sygnał. Ten z czarnymi rogami podchodzi bliżej. Klęka. Dotyka mojej stopy. - Wasza Wysokość — mówi. Słyszę go słabo. Głos, tłumiony przez ciężką maskę, jest głęboki, twardy, charczący. - Wasza Wysokość - to ten z głową lwa klęknął te»az przede mną. - Wasza Wysokość - mówi kobieta-ryba. Jeden za drugim. To musi być sen. Nadszedł jakiś dziwny mo- ment w naszym czasie i przestrzeni. Wszechświat przestał istnieć. Duchy podróżują na wolności w materialnym świecie. - Wasza Wysokość .. .Wasza Wysokość ... Wasza Wysokość ... Wyjmują spod kostiumów małe przedmioty kładąje przede mną: kulę, różdżkę, sznur złotych paciorków. A więc nie maskarada, lecz gra? Co mam zrobić, złożyć z tego jakąś układankę? Może sam po- winienem włożyć maskę? Dlaczego nazywają mnie „Waszą Wysokością"? To nie jest mój tytuł. Rom baro nie wymaga takiej pompy. Moi ludzie zwracają się do mnie Jakubie. Ci lordowie mogliby robić to samo. Ten z głową krokodyla wyciąga zza pazuchy coś, co wygląda jak krótki miecz w pochwie. Polarka tężeje, widzę, że szykuje się do skoku. Powstrzy- muję go nieznacznym gestem dłoni. Lord umieszcza przedmiot przede mną. Pochwa jest z purpurowego aksamitu, błyszczy drogimi kamie- niami. Lord z głową krokodyla kładzie dłoń na rękojeści schowanej w pochwie broni i wydobywa ją powoli. To nie broń. Wiem, co to jest. Widziałem ten przedmiot wiele razy podczas wizyt w Stolicy. To berło, które dzierży Imperator, gdy zasiada na swym tronie u szczytu kryształowych schodów. Co to ma znaczyć? Co się tu dzieje? - Wasza Wysokość, czy przyjmiesz je? - pyta ten z głową kro- kodyla. - Nie należy do mnie - Będzie należeć od momentu, kiedy spocznie na nim wasza ręka - mówi. Odkąd ujrzałem Gwiazdę Romów, myślałem, że nic już nie bę- dzie w stanie mnie zadziwić. Teraz jednak jestem kompletnie zasko- czony. Co tu robią ci szaleni gaje, w tych koszmarnych kostiumach, czołgając się u moich stóp? Co to za dziwaczna ceremonia, o której nigdy nie słyszał żaden Rom, o co chodzi w tej procesji demonów, we wręczaniu berła? Czy chcą mnie zrobić Imperatorem? Mnie? - Wszyscy poszaleliście - krzyczę. - Wasza Wysokość - odzywa się ten z głową krokodyla. - Wasza Wysokość - to ten z rogami. - Błagamy Waszą Wysokość - u moich stóp czołga się ten z gło- wą żaby. - Wstać, wszyscy! - Patrzyłem na nich w zdumieniu. - Na nogi! Zdjąć te obrzydliwe maski! - Wasza Wysokość ... - Precz z tymi maskami! Natychmiast! - Złapałem berło i wściekle nim zamachałem. - Nie będziecie mi ty robić sabatu! Zdjąć maski! Już! Spojrzeli po sobie, czyniąc nieskoordynowane gesty pazurami, łapami i skrzydłami. Konsternacja. Niepewność. Wreszcie ten z gło- wą lwa uniósł maskę i wyjrzała spod niej twarz człowieka z Vietoris nieznana mi co prawda. Po maską żaby kryła się ani chybi twarz mieszkańca Copperfield - rumiana, spalona wiatrem. Ten z rogami miał jasną skórę i blond włosy człowieka z Ragnarok. Wysłannicy dziewięciu światów Imperium. Bez masek wyglądali absurdalnie w tych swoicfi kostiumach, dziecinnie, głupio. Stanęli, nie wiedząc, co robić dalej. - Co to ma znaczyć? - zapytałem wymachując berłem. - Dla- czego przyszliście tutaj w tych dziwacznych strojach? Co usiłujecie zrobić? - Tradycja - wyszeptał jeden. - To tylko tradycyjna gala, aby lepiej wczuć się w znaczenie starożytnego, sekretnego rytu. - Jakiego rytu? - Obioru Imperatora, Wasza Wysokość. Tak. Miałem rację. Oszaleli. - Czy wyście wszyscy stracili rozum? Ja jestem Romem! Co wy wyprawiacie? Przychodzicie z taką sprawą do Roma? - Tron jest pusty. Wszyscy - Wysocy Lordowie nie żyją. Statki nie kursują. Światy są bezradne - mówił ten z Ragnarok. -Nadeszła pora, by znów zjednoczyć ludzi - dodał ten z Copper- field. - Tylko wy, panie, możecie tego dokonać. Nie ma nikogo inne- go. Taka była ostatnia wola Piętnastego Imperatora. Spisał ją, zapie- czętował przed śmiercią, a ujawniono ją nam dopiero teraz, po znisz- czeniu Stolicy. On wybrał was, panie. Ta okropna wojna to skutek zignorowania jego woli. Oszczędź nam, panie, dalszych nieszczęść. Nie odmawiaj wykonania testamentu Piętnastego Imperatora. Wola Piętnastego Imperatora ... - Wasza Wysokość! - błagali na wyprzódki. Rozejrzałem się po pokoju. Trudno było mi stwierdzić, czy Po- larka śmiał się czy płakał. Damiano klęczał drżąc i modlił się. Cho- rian wyglądał tak, jakby właśnie stuknęła go w ciemię spadająca gwiazda. Tylko Julien de Gramont był całkowicie spokojny, chociaż w jego oczach widziałem taką ekstazę jakby właśnie patrzył na odra- dzającą się Francję. - Wasza Wysokość ... Popatrzyłem na berło w mojej dłoni. Wola Piętnastego? Jesu Chreczuno, Sunto Mario! Imperator Jakub? Ten sam człowiek kró- lem i Imperatorem? Czy oni myślą, że jestem gajo i Romem jedno- cześnie? A dlaczego by nie, cholera? Pierwszy Imperator Rom. I ostatni. Objąć tron, proklamować jedność między ludźmi, odbudować sieć połączeń między światami. Wysłać znów statki w przestrzeń. A potem, potem odrodzenie Gwiaz- dy Romów, jeszcze pod moją władzą. Powrót. Ponowne zasiedlenie. To jest znak, na który czekaliśmy. Gaje, którzy błagają Roma, by ich poprowadził. A więc nareszcie będziemy jednością. A potem wróci- my do domu. - Panie, przyjmiesz tytuł? - pytają lordowie gaje sami zdumieni tym, co się dzieje. - Czy przychylisz się do woli Piętnastego Impera- tora? Tron Imperium czeka na ciebie, panie. Powiedz tylko słowo, a ogłosimy, że Szesnasty Imperator został wreszcie wybrany. - Nie - powiedziałem, i zapadła przerażająco głucha cisza. - Nie? - szepnęli. - Nie? Uśmiechnąłem się szeroko. - Nie Szesnasty. To nie był szczęśliwy numer, jak mi się zdaje. Niech już oni będą Szesnastym, wszyscy trzej. Szesnastym, Siedem- nastym i Osiemnastym. Zdecydowaliśmy się przyjąć wasz hołd, i ogłaszamy, że będziemy panować od tej chwili jako Dziewiętnasty Imperator. I tak niech się stanie! - Niech żyje Dziewiętnasty Imperator! - krzyknęli parowie Im- perium. - Niech żyje! - zawtórował im radośnie Chorian. - Niech żyje! - dołączyli Julien, Polarka i Walerian. A potem do wiwatów przyłączyli się pozostali zebrani. - Jesteśmy wielce usatysfakcjonowani - powiedziałem, macha- jąc łaskawie berłem ku wszystkim zebranym To królewskie „my". Jak cudownie głupio brzmi. Podoba mi się. 14 Zanim zostałem właściwie odziany, ceremonialnie namaszczony i wreszcie przewieziony przez tę śmierdzącą kupę gruzów Sto- licy do imperialnego pałacu, który zresztą stał nienaruszony mimo zniszczeń wokół niego, zapadła noc. Gdzie tylko spojrzeć, na niebie rozbłysły znaki nowego Imperatora. I jeszcze raz w swoim życiu wspiąłem się po kryształowych scho- dach, muszę przyznać, że ciężko dysząc i sapiąc. Tyle, że tym razem na szczycie nie czekał na mnie żaden Imperator, a herold nie zapo- wiedział mojego imienia. Parowie Imperium zebrali się w dole i Dziewiętnasty Imperator mógł rozpocząć panowanie. Mianowałem pierwszych dwóch Wysokich Lordów - Polarkę i Ju- liena de Gramont. Polarkę ze względów oczywistych. A Juliena dlate- go, że jednak większość lordów musi być gaje, a on był moim gajo. Na trzeciego mianuję jednego z tej grupy zamaskowanych potworów, gdy tylko będę miał trochę czasu, aby poznać ich nieco bliżej. Kiedy to już miałem za sobą, wydałem kilka dekretów dotyczą- cych odbudowy Stolicy. Zrobimy to w mniej pompatycznym i napu- szonym stylu, ale na razie nie ma potrzeby opowiadać wszystkim o szczegółach. - Zleciłem też oraz reorganizację imperialnej gwar- dii. Potem, już jako król Romów, poprosiłem Polarkę, by rozkazał wszystkim pilotom, w każdym zakątku Galaktyki, natychmiast wy- ruszyć na regularne szlaki. Jakże inaczej ci przepełnieni radością ludzie Imperium mogliby przysłać swoich delegatów na uroczystą koronację nowego, Dziewiętnastego Imperatora? - No dobrze - powiedziałem wreszcie. - Wystarczy na dziś. A te- raz wy dwaj pomóżcie mi zejść po tych cholernych schodach. Polarka wykrzywił się w uśmiechu. - Czy mi się zdawało, czy prosisz nas o pomoc? - Kryształowe schody są, psiakrew, śliskie, Polarka. Chcesz, żeby Dziewiętnasty Imperator pośliznął się i stłukł sobie dupsko na oczach tych wszystkich pozdrawiających go parów? Weź mnie pod ramię. A ty, Julien, idź przede mną. Jeśli Dziewiętnasty się jednak pośliź- nie, to przynajmniej wyląduje na Królu Francji. Oczywiście wcale nie obawiałem się, że mogę się przewrócić. Ale sądziłem, że sprawię im przyjemność, jeśli się przekonają, że naresz- cie zaczynam dbać o swoje zdrowie. Trzeba czasem dogadzać ludziom. - Kto by pomyślał? - mruknął Polarka chyba po raz tysięczny już dzisiaj. - Dziewiętnasty Imperator schodzi po schodach... i pa- trzcie tylko, kto nim jest. ... Jakubie, wierzysz w to, że jesteś Impe- ratorem? Czy pomyślałbyś wcześniej, że gaje mogą przyjść do króla Romów, upaść przed nim na twarz w dziwnych strojach i maskach, wręczyć mu berło i powiedzieć ... - Wiem, jak to dalej szło - przerwałem mu. - Poza tym c?yta- łem to już na swojej dłoni. - A ja jestem Wysokim Lordem Imperium! -nie mógł się nadzi- wić Polarka. - Przecież ty też czytałeś to na swojej dłoni. Nie mam racji, Polarka? Na dole czekał Chorian. Stał przy nim ten sam chłopak, który był w mojej sypialni, gdy odzyskałem przytomność. Ciekawe, kto to. Może młodszy brat? Nie, nie było żadnego podobieństwa. Nawet z figury nie przypominał długonogiego i smukłego Choriana. Był niski, bar- czysty, o jasnej karnacji. W ogóle nie za bardzo wyglądał na Roma. - Wasza Wysokość - pokłonił się Chorian. - Dla ciebie jestem Jakub - poprawiłem go. -Ale... ale... - Jakub. Przytaknął. - Jest tu ktoś, kogo chciałem ci przedstawić. Spojrzałem na chłopca. - Twój przyjaciel? Krewny? - Też ma na imię Jakub. - To nie jest takie rzadkie imię. - Jest synem twojego syna Szandora - powiedział Chorian. -Co? - Wasza Wysokość! - powiedział chłopiec i miałem wrażenie, że zaraz się rozpłacze. Sam byłem bliski łez. Upadł przede mną na kolana i zaczął całować brzeg mojej szaty ... w obrzydliwy sposób. Musiałem chwycić go za czuprynę, by zmu- sić do wstania na nogi. - Przestań - krzyknąłem. Chcę ci się przyjrzeć. Nie było w nim wiele z Roma. Z wyjątkiem oczu. Oczy Szando- ra, jasne przeszywające. Moje oczy. Poczułem lekki dreszcz biegną- cy wzdłuż kręgosłupa. Przyciągnąłem go bliżej, objąłem i pocałowałem na sposób Romów. - Znaleziono go na Galgali, w obozie Szandora - wyjaśnił Cho- rian. Przywieziono go tutaj na moment przed tym, jak przestały latać statki, ale wcześniej nie było czasu ci go przedstawić. - Jakub - powtórzyłem jego imię. Nie było ono znowu aż tak powszechne, choć miało starożytny rodowód. Śmiał się i płakał jed- nocześnie. Nazwany na moją cześć. Przez Szandora? - zastanowi- łem się. Przystojny chłopak w każdy razie. Pewnie ma z piętnaście lat. Może nawet młodszy. Syn Szandora zjedna z tych kobiet gaje. Po- szrat - półkrwi. Nie szkodzi. Odkąd zostałem Imperatorem, sam czuję się w połowie gajo. Czas zawiesić na kołku część starych uprzedzeń. Chłopiec ma w sobie krew obu ras. Dobrze. Nosi moje imię. Do- brze. Ciekawe tylko, ile jest w nim Szandora? Jego energia, wyra- chowanie, ale oby nie jego podłość. Miejmy nadzieję. Uśmiechną- łem się. - Jakubie, chodź ze mną. I ty, Polarka. Julien, Chorian. Potrzeba mi trochę świeżego powietrza. Wyszliśmy pod dach z gwiazd. Smród spalenizny był już coraz słabszy. Minęło kilka ładnych dni, odkąd skończyły się walki. Poża- ry dogasły. Na niebie błyszczały niezliczone gwiazdy. Rozejrzałem siew poszukiwaniu Gwiazdy Romów. - Widzicie ją? - zapytałem. - Powinna być tam, gdzieś na pół- nocy. Wypatrując uważnie, zmrużyłem oczy, zmarszczyłem brwi. Pa- trząc wciąż tam, w górę, pr*viedziałem po cichu: - Byłem tam, wiecie? Podczas nawiedzania. Byłem tak daleko w przeszłości i podałem rękę królowi, ostatniemu władcy Gwiazdy Romów. Był naprawdę wielkim człowiekiem. Wszyscy patrzyli na mnie ze zdumieniem. - Nie wierzycie mi? Nieważne. Nieważne. Byłem tam. Powie- działem sobie, że nie umrę, dopóki nie zobaczę Gwiazdy Romów, i dotrzymałem słowa. To dziwne, że nie mogłem jej znaleźć po tym, jak przyglądałem jej się co noc prawie całe życie. Jasna czerwona gwiazda ... gdzie onajest?Może oczy płatają mi Figle. - Polarka, Chorian, widzicie ją? - zapytałem. Też nie mogli znaleźć. Staliśmy tak w ciemnościach, z zadarty- mi w górę głowami, przeszukując niebo. Słyszałem pieśń Mulesko Chirilko, dziwną o tej porze nocy. - Byłem tam ostatniego dnia - mówiłem - kiedy słońce zaczy- nało puchnąć. I powiedziałem królowi, że wrócimy, że poprowadzę powracających. Przysięgłem mu to. I sobie też to niegdyś przysię- głem. A teraz przysięgam wam. - Może patrzymy w złą stronę - szepnął niepewnie Polarka. - Zazwyczaj jest... o tam... - wskazałem - Na wszystkich świę- tych i demony! - Co tam zobaczyłeś? - spytał Chorian. - Tam - pokazałem. - Teraz ją widzę. Nie jest już czemona. Jest to ta jasna gwiazda! Ta niebieska, widzicie? To Gwiazda Ro- mów. Zmieniona. Zaczął się trzeci okres wiatru słonecznego, rozu- miecie? - Nie widzą jej - powiedział Chorian. - Tam. Tam. - Wskazywałem wyciągniętą ręką. Patrzył. Połarka też. I mój wnuk. I wciąż nie widzieli. Próbowa- łem ich naprowadzić opisując konstelacje w pobliżu. Nie mogłem się mylić. W miejscu, gdzie powinna być czerwona gwiazda, jaśnia- ła przenikliwym światłem niebieska. Nareszcie nastąpił trzeci wiatr słoneczny. Od tej pory planeta znów stanie się bezpieczna, będzie- my mogli na nią powrócić! Wkrótce poślę ludzi i statki... setki stat- ków, tysiące. Jak długo trzeba czekać, aż wiatr się uspokoi? Dziesięć lat? Sto? Dowiem się. Zapytam jutro imperialnych astronomów. A jeśli powiedzą, że pięćset lat? Nieważne. Wtedy kto inny po- prowadzi ludzi. Chorian? Chciałbym, żeby to był Chorian. Albo mło- dy Jakub. A może dopiero jego wnuk? Też dobrze. O tak, dotrzyma- łem słowa. Widziałem Gwiazdę Romów na własne oczy. I ustawiłem nas na początku ścieżki, która niezawodnie do niej wiedzie. A teraz? Wiele jeszcze pracy czeka króla i Imperatora. Czekają wielki zadania, a ja je wykonam, bo jestem właściwym człowiekiem do trudnych zadań. Zawsze o tym wiedziałem. Teraz wy też to wie- cie, bo opowiedziałem wam mojąhistorię, która właśnie się kończy. Choć nie kończy się jeszcze moja praca. Zobaczę niedługo, co jesz- cze przyniesie mi życie. To jest moja historia, i opowiedziałem ją całą. Kapite\ Słowo, którego używają romscy bajarze, kiedy docho- dzą do końca swej baśni. Kapite\ Opowiedziałem wam prawdę! Całą prawdę! Skanowanie Skartaris Wrocław 2004