GERALD SEYMOUR GRA HARRY’EGO (Harry’s Game) Przełożył: Krzysztof Wargan Wydanie oryginalne: 1975 Wydanie polskie: 1991 ROZDZIAŁ 1 Mężczyzna torował sobie drogę przez tłoczącą się, bezkształtną ciżbę. Był już spóźniony i serce biło mu mocniej ze zdenerwowania. Podszedł do tłumu otaczającego automat sprzedający bilety na metro. W momencie gdy wyciągnął rękę z pieniędzmi, został odepchnięty przez ludzką masę i musiał stanąć w nowo uformowanej kolejce. Upłynęły ponad dwie minuty, zanim zdołał umieścić w automacie dziesięciopensówkę i wyciągnął bilet. I tak więcej czasu zajęłoby mu powolne posuwanie się w przeraźliwej długiej kolejce do kiosku. Przeszedł do następnego urządzenia. Automatyczna barierka po wrzuceniu biletu podniosła się, by go przepuścić. Tutaj było już luźniej i mężczyzna wydłużył kroki. Będąc po tamtej stronie czuł się jak w zakorkowanej butelce, ściśnięty bez możliwości ucieczki. Znalazłszy się na otwartej przestrzeni z miejsca wpadł na jakiegoś zaczytanego w gazecie starszego jegomościa. Uskoczywszy w bok potrącił dziewczynę obładowaną rzeczami z pralni, uderzając ją lewym łokciem. Spojrzała nań spłoszona i ze złością, usiłując złapać równowagę i zarazem nie upuścić plastikowej torby, którą obiema rękami przyciskała do siebie. Czekała, aż wymamrocze jakieś usprawiedliwienie, poda jej rękę, tak jak wymagają tego powszechnie przyjęte zasady. Nie wypowiedział jednak ani słowa, posłuszeństwo wzięło w nim górę. Zabronili mu odzywać się, gdy będzie w drodze do celu. „Bądź niemy, brutalny, rób cokolwiek, tylko nie otwieraj swojej wielkiej gęby”, powiedzieli. Wtłoczyli mu do głowy, że nikt nie może usłyszeć jego twardego, nosowego akcentu z West Belfast. Oddalił się spiesznie, pozostawiając starszego człowieka, usiłującego uratować swoją gazetę przed zadeptaniem, i dziewczynę wciąż próbującą utrzymać równowagę. Czuł na sobie wzrok świadków zdarzenia, narobił wystarczająco dużo zamieszania, aby go zapamiętano. Instrukcja nakazywała: „Nie odbywać się”... ale on zakłócił ustalony porządek w godzinach największego ruchu. Przydałoby się choć najdrobniejsze usprawiedliwienie. Około pół tuzina osób stało dostatecznie blisko, aby przyjrzeć się mężczyźnie uciekającemu do tunelu i ruchomych schodów w kierunku linii Victoria. Mieli dużo czasu, by zobaczyć jego twarz, zapamiętać, jak był ubrany, a przede wszystkim, by zauważyć, że w jego oczach pojawił się strach. Dotarł do ruchomych schodów i zaczął schodzić trzymając się lewej strony. Miał teraz wokół siebie ludzi czytających gazety i ogłoszenia. Był poza zasięgiem ich spojrzeń. Zdawał sobie sprawę, że w hallu zachował się idiotycznie. Wiedział, że potrąceni przez niego ludzie będą w stanie go rozpoznać. Znów – tak jak zdarzyło się to już kilka razy od czasu, gdy przebył morze – poczuł lekkie drżenie w dłoniach i stopach. Prawą ręką niezdarnie sięgnął do gumowej poręczy. Zacisnął palce na twardej powierzchni i tak dotrwał do końca drogi, po czym – już na dole – zeskoczył z ruchomego stopnia na podłogę. Potknął się przy tym lekko, popchnięty przez stojącego za nim młodzieńca. Uchwycił za ramię jakąś kobietę, która uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. Gdy udało mu się odzyskać równowagę, z wahaniem odpowiedział na jej uśmiech i odszedł. Tym razem poszło lepiej, pomyślał, bez napięcia, bez zwracania na siebie uwagi. Zachować zimną krew, nie przejmować się. Tłum porwał go ze sobą i zaniósł na peron. Wybrano godzinę, w której pociągi jeździły bardzo często. W najgorszym razie będzie czekał nie więcej niż minutę. Lewą rękę trzymał cały czas na piersi, zagłębioną pomiędzy guzikami prochowca. Dłoń ściskała lufę pistoletu maszynowego Kałasznikowa, który przytroczył sobie do płaszcza dwie godziny i dwadzieścia minut wcześniej, przed wyruszeniem z pensjonatu w North London. Od tej chwili nie przestawał dotykać zimnego metalu i na skórze odcisnął mu się kształt celownika. Lufa wraz z zamkiem miała nieco więcej niż pięćdziesiąt centymetrów długości, kolba wykonana była ze stalowych rurek, magazynek spoczywał w kieszeni spodni. Po chwili z ciemnego tunelu wynurzył się pociąg, zatrzymał się i otworzył drzwi. Gdy ruszył, mężczyzna usiadł na wolnym miejscu, ostrożnie, aby nie przygnieść magazynka i znajdujących się w nim trzydziestu naboi. Zbliżył lewą dłoń do dziurki od guzika, by móc spojrzeć na zegarek. Wskazywał ósmą pięćdziesiąt jeden. Najwyżej pięć minut do stacji Victoria, trzy – z peronu na ulicę i, ostrożnie licząc, siedem na dotarcie do celu. Będzie tam o dziewiątej sześć. Pociąg wtoczył się na stację Green Park i stał tam nieco więcej niż czterdzieści pięć sekund, wypuszczając strumienie pasażerów, potem jeszcze chwilę, aby wpuścić wsiadających, zanim drzwi zamknęły się na znak dany przez peronowego. Znaleźć się na miejscu o dziewiątej sześć oznaczało, że miał dwie, najwyżej trzy minuty na złożenie broni i zajęcie pozycji dogodnej do strzału. Przewidziany instrukcją właściwy moment zbliżał się i mężczyzna znowu zaczął odczuwać drżenie, które nie odstępowało go od Rosslare i chwili zejścia z peronu. Poczuł je po raz pierwszy w Fishguard, gdy przemaszerował ze swoim kałasznikowem pod zimnymi spojrzeniami członków Oddziałów Specjalnych, obserwujących pasażerów promu z Irlandii. Minął ich wtedy bez przeszkód, zawzięcie machając ręką do nieistniejących krewnych za punktem kontrolnym i niespodziewanie zdał sobie sprawę, że mu się udało. Dając mu instrukcję powiedzieli, że najniebezpieczniejszą częścią zadania przed oddaniem strzału będzie właśnie przejście w Fishguard. Gdy oddalił się już, widział, jak dokładnie i bez emocji strażnicy obserwują każdego przechodzącego z osobna. Lecz nikt, kogo widział wcześniej na promie, nie został zatrzymany. Instruując go, wyjaśnili, że jego atutem jest przeciętność, to, że nigdy nie pobrano jego odcisków palców, nigdy go nie sfotografowano, a jego twarz była zupełnie nieznana. Wystarczy, że będzie trzymał nerwy na wodzy, a przejdzie bez trudu. Miał nie wykorzystywać żadnych znanych adresów w Londynie, nie kontaktować się z nikim, udawać protestanta – jak powiedział jeden z nich wzbudzając salwę śmiechu. Pociąg szarpnął i zatrzymał się, wagony zaczęły pustoszeć. Victoria. Przytrzymując się prawą ręką uchwytu przy drzwiach, mężczyzna wyszedł na peron. Odruchowo zaczął się spieszyć, lecz po chwili zwolnił i skierował się w stronę świecącego napisu „wyjście”. * * * O godzinie dziewiątej, wraz z początkiem nadawania wiadomości, w domu ministra zapanował spokój. Trójka dzieci była już w drodze do szkoły, pozostałych dwoje mocowało się jeszcze z płaszczami, szalikami, kijkami do hokeja i tornistrami. Dziewczyna do pilnowania dzieci była razem z nimi w hallu. Między nogami kręcił się wielki chart afgański należący do ministra. Minister zasiadł samotnie przy długim stole w jadalni. Dziecięce nakrycia zostały teraz zastąpione przez rozpostarte gazety. Zaczął od artykułów redaktorskich i poprzez doniesienia parlamentarne, dotarł w końcu do wiadomości z pierwszych stron. Czytał szybko, z pozoru bez zaniepokojenia czy przyjemności. Mówiono, że tylko jego najbliżsi parlamentarni koledzy, czyli czterej członkowie gabinetu, wiedzieli, o czym myśli w chwili takiej, jak ta. W gazetach znajdował jednak niewiele więcej niż zwykłe zaspokojenie ciekawości, jak powodzi się jego kolegom. Od czasu gdy przez osiemnaście miesięcy był drugim człowiekiem w Belfaście, jego awans na ministra spraw socjalnych i miejsce w gabinecie odsunęły go z centrum zainteresowania prasy i niejako ukryły w cieniu. Pojawiały się wprawdzie pełne sprawozdania z jego wystąpień w parlamencie, lecz kierowany przez niego monolityczny resort działał sam, niemal bez jego udziału. Tego dnia nie wspominano o nim, a wzmianka o resorcie pojawiła się jedynie w długiej historii o pewnej staruszce z północnego wschodu, którą wzięto do szpitala cierpiącą na niedożywienie i bez grosza przy duszy. Oświadczyła lokalnym władzom, iż nigdy nie otrzymała swojej emerytury i że ludzie powinni lepiej pilnować swoich interesów. – Idiotka – mruknął pod nosem. Wiadomości były głównie zagraniczne. Strajk górników w Afryce Południowej, przerwanie ognia na Środkowym Wschodzie, przetasowania na Kremlu. Wtem jego wzrok zatrzymał się na jednej z informacji. „Podłożona w samochodzie bomba zniszczyła pub w centrum Belfastu. Dwóch zamaskowanych mężczyzn kazało klientom opuścić lokal, lecz ładunek eksplodował, zanim wszyscy zdążyli się ewakuować. Trzy osoby w ciężkim szoku odwieziono do szpitala, lecz – jak donoszą władze – nikt nie odniósł groźnych obrażeń”. W Belfaście dzieją się ostatnio niedobre rzeczy, stwierdził. Czas spojrzeć, co w piłce nożnej, potem prognoza pogody i już będzie pięć po dziewiątej. Złożył gazety i sięgnął pod stół po swoją teczkę. Za trzy minuty przyjedzie po niego samochód. – Wychodzimy, kochanie – krzyknął i skierował się do hallu. Chart siedział teraz spokojnie na wycieraczce, dzieci były gotowe. Minister włożył ciężki, ciemnoniebieski płaszcz, zawahał się przez chwilę, patrząc na wiszący na kołku szalik, lecz zdecydował się go nie zakładać. Pocałował żonę w nadstawiony policzek i otworzył drzwi, wychodząc na plac Belgrave. Dziewczyna wraz z psem zbiegła po schodach na chodnik, za nią zeszły dzieci, a po chwili także minister z żoną. Z prawej strony zobaczył, jak z Halkin Street wyłania się jadący po niego austin princess. Dziewczyna z dziećmi i psem skręciła w lewo, w kierunku Chapel Street. Z drugiej strony drogi jakiś niski, ciemnowłosy mężczyzna przechylał się przez barierkę. Minister potężnym głosem zawołał za oddalającymi się dziećmi: – Miłego dnia kochani. I nie zróbcie jakiejś szkody tymi kijkami. Uśmiechał się jeszcze do odchodzącej dziewczyny, gdy nagle spostrzegł karabin, sterczący spod płaszcza mężczyzny po drugiej stronie ulicy. Stał teraz obok chodnika, zaledwie kilka metrów od domu. Odwrócił się i spojrzał na zbawienne drzwi i stojącą przed nimi, wpatrzoną w dzieci, żonę. W chwili gdy zaczął krzyczeć, aby ją ostrzec, mężczyzna oddał pierwszy strzał. Miał wrażenie, że cała ulica wyleciała w powietrze. Pocisk kalibru 7,62 mm wbił się w jego klatkę piersiową, przeciął ciało dziurawiąc płuca, rozszarpując mięśnie w okolicy kręgosłupa i wylatując z drugiej strony, aby wreszcie zaryć w białej ścianie domu. Siła strzału okręciła i powaliła ministra, tak że następne kule chybiły celu i wpadając do przedpokoju rozbiły lustro przy wejściu. Gdy mężczyzna wycelował po raz trzeci – „trzymaj go na celu”, powiedzieli, „nie daj się rozpoznać i, na rany Chrystusa, pospiesz się” – usłyszał krzyk. Żona zbiegła ze schodów w kierunku męża zwijającego się z bólu. Tym razem nie spudłował. Z fascynacją patrzył, jak kule rozpruwają lśniący, gładki tył głowy. Była to ostatnia chwila, gdy mógł jeszcze widzieć swój cel, zanim kobieta, wciąż krzycząc, zakryła sobą ciało przed jego wzrokiem. Spojrzawszy w lewo, zobaczył, że jakiś samochód zatrzymał się na środku ulicy nie gasząc silnika. Po prawej stronie dostrzegł na chodniku grupkę dzieci, zastygłych w bezruchu niczym statuetki, i psa, uwiązanego na naprężonej smyczy i usiłującego uciec przed hałasem. Odruchowo zabezpieczył karabin, złożył go i wsunął do pochwy, którą przytroczono mu do wewnętrznej strony płaszcza. Potem puścił się biegiem, uskakując z drogi jakiejś kobiecie. Skręcił w Chapel Street i jeszcze przyśpieszył. Teraz w prawo, na Grosvenor Place. Pomyślał, że musi przebiec przez ulicę. Strumień samochodów odgrodzi go od ścigających. Biegł wzdłuż wysokiego muru Pałacu Buckingham. Przechodnie, widząc go, ustępowali mu z drogi. Mocno przyciskał do ciała poły rozpiętego płaszcza. Karabin był już bezużyteczny, czuł jak jego zakrzywiony magazynek wbija mu się między żebra. Wiedział, że dopóki ucieka, jest bezbronny. Nie pomyślał, że nikt nie ma powodu, by go zatrzymać. Skoncentrował się niemal wyłącznie na śledzeniu drogi, wypatrując przerwy w rzece autobusów, dorożek i ciężarówek. Przebiegł przez Buckingham Palace Road i dotarł do stacji metra Victoria, gdzie, jako jeden z wielu pasażerów, poczuł się już bezpieczniejszy. Wyciągnął z kieszeni monetę dziesięciopensową. Rozluźnił się i stanął w kolejce. Po chwili dziesięciopensówka znalazła się w otworze automatu. „Pamiętaj”, powiedzieli mu, „policja będzie szukać samochodu, lepiej, żebyś pojechał metrem”. Dali mu plan drogi. Linią Victoria do Oxford Circus, dalej do Notting Hill Gate linią centralną, później krótki przejazd do Edgware Road i do Watford linią Bakerloo. Gdy pociąg ruszył, jego zegarek wskazywał dziewiątą dwanaście. * * * Syreny wozów patrolowych zagłuszyły krzyki żony ministra, wciąż leżącej na martwym ciele męża. Patrol wezwano tu dokładnie dziewięćdziesiąt sekund wcześniej, krótkim komunikatem: „Na placu Belgrave zastrzelono mężczyznę”. Dwaj policjanci, którzy właśnie wyszli z samochodu, myślami byli jeszcze przy korku ulicznym koło przejścia podziemnego Knightsbridge. Pierwszy wysiadł dwudziestodwuletni George Davies, pracujący w policji metropolitarnej zaledwie od trzech lat. Objął spojrzeniem kobietę, leżące pod nią ciało i ślady rozbryzganego na stopniach mózgu. Zatrzymał się w pół kroku, czując, że żołądek podchodzi mu do gardła. Dwukrotnie od niego starszy Frank Smith krzyknął: – Nie zatrzymuj się, idź. Mijając go podbiegł do zwiniętych na schodach postaci i odciągnął żonę ministra. – Nie tamuj dostępu powietrza – wrzasnął, zanim zdołał dojrzeć rozbitą czaszkę i strzępy ludzkiego ciała na kamiennych płytach i szlafroku kobiety. Wciągnął powietrze, mruknął coś po cichu i na kolanach odwrócił się do pobladłego Daviesa, stojącego dziesięć kroków zanim. – Karetka, więcej ludzi. Powiedz im, że to duża sprawa, i żeby się pośpieszyli. Gdy znów spojrzał na kobietę, rozpoznał ją. – Czy pani Danby? – wyszeptał. Mimo formy pytania, było to stwierdzenie faktu. Skinęła głową. – Pani mąż? Znowu przytaknęła. Milczała i teraz dzieci podeszły do niej bliżej. Smith objął wzrokiem całą scenę. – Proszę zabrać je do środka. Było to polecenie i matka z dziećmi powoli podeszła w stronę drzwi, i zniknęła wewnątrz domu. Smith wstał z klęczek i ciężkim krokiem odszedł do samochodu. – Davies, nie dopuszczaj do nich nikogo. Nadał przez radio krótki, urywany komunikat. – Tango George na placu Belgrave. Strzelano do Henry’ego Danby. Nie żyje. Ambulans i pomoc już zamówiliśmy. Ulica zaczęła wypełniać się ludźmi. Szofer ministra otrząsnął się z pierwszego szoku i wycofał samochód do barierki parkingu. Podjechały dwa kolejne wozy policyjne z włączonymi światłami. Jeszcze zanim się zatrzymały, wyskoczyli z nich funkcjonariusze CID. Dźwięk syreny sygnalizował, że zbliża się już karetka, wysłana z St George Hospital przy rogu Hyde Park. Wóz specjalnej grupy patrolowej Scotland Yardu zablokował wjazd na plac od strony południowej. Stojący przed nim policjant trzymał w ręku czarnego smith- wessona kaliber 38. – Możesz to odłożyć – powiedział jego kolega. – Przyjechaliśmy o wiele za późno. * * * W Oxford Circus mężczyzna zastanawiał się przez chwilę, czy nie przerwać podróży i nie wyjąć z kałasznikowa magazynka. Zdecydował się tego nie robić i ruszył do ruchomych schodów, które zaniosły go na poziom linii Centralnej. Później będzie czas, aby martwić się o broń. Teraz powinien jak najszybciej oddalić się stąd. Jego zaprzątnięty myślami umysł wciąż nie był w stanie ogarnąć ostatnich wydarzeń. Jedynym wrażeniem, jakie odniósł, było uczucie, że coś tu poszło zbyt łatwo, że po całej tej pracy, po wszystkich przygotowaniach, samo zabicie powinno kosztować więcej trudu. Pamiętał kobietę leżącą na martwym ciele, dzieci i psa na chodniku, starszą damę, którą wyminął uciekając, lecz myśleniem o nich nie zaprzątał sobie głowy. Teraz liczyło się tylko to, aby jak najszybciej opuścić miasto. * * * Pierwsze doniesienie o zabójstwie pojawiło się na biurku komisarza Scotland Yardu o dziewiątej dwadzieścia pięć. Zdejmował właśnie płaszcz po powrocie z Epsom, gdy jego pomocnik wszedł z pierwszym raportem. Komisarz spojrzał gniewnie, gdyż młody oficer pojawił się w pokoju z jakąś kartką w ręku, nie zapukawszy wcześniej. Czytając wiadomość zauważył, że papier był podarty na dole, jakby ktoś pośpiesznie wyrwał go z drukarki. – Daj mi tutaj kogoś z C1, z oddziałów specjalnych i specjalnej grupy patrolowej. Chcę ich widzieć za pięć minut. Podszedł do biurka, nacisnął przycisk interkomu i powiedział ostro: – Z premierem proszę. Gdy zapaliło się pomarańczowe światełko, komisarz odruchowo wyprostował się na krześle, poprawił krawat i podniósł słuchawkę. Usłyszał odległy głos. – Halo, panie komisarzu, połączyliśmy się już. Za sekundę będzie rozmowa. Rozległ się kolejny trzask i premier powiedział: – Tak, dzień dobry, panie komisarzu. Czym mogę panu służyć? Komisarz mówił powoli. Pierwsze doniesienie i bardzo smutna wiadomość: Henry Danby nie żyje, ciało jest w drodze do szpitala. Na pierwszy rzut oka jest to robota zawodowego mordercy. Duża aktywność policji, lecz na razie nic więcej nie wiadomo. Powiedział to wszystko cichym głosem, a rozmówca nie przerwał mu ani razu. Gdy skończył, głos z drugiej strony linii zapytał: – To wszystko? – Na razie wszystko, przecież upłynęło niedużo czasu. – Niech pan powie, jeśli będzie potrzebna pomoc – wojsko, siły powietrzne, wywiad, cokolwiek pan zechce! Komisarz nie odpowiedział. Premier kontynuował: – Proszę zadzwonić do mnie w ciągu pół godziny. Ktoś z naszych ludzi zawiadomi prasę. Komisarz uśmiechnął się krzywo. Prasa zareaguje natychmiast. Znów się skrzywił. Gdy odkładał słuchawkę, do pokoju weszło trzech mężczyzn, których wcześniej wzywał. Byli to szefowie służb specjalnych: C1 – jednostki wywiadu do spraw kryminalnych, Oddziałów Specjalnych – antyterrorystycznych oddziałów Scotland Yardu i Specjalnej Grupy Patrolowej – jednostki do najpoważniejszych zadań. Wszyscy byli oficerami, lecz tylko szef Specjalnej Grupy Patrolowej miał na sobie mundur. Gabinet komisarza urządzono po spartańsku i bez zbędnych ozdób. Oficerowie wzięli spod ściany proste krzesła i przystawili je do biurka. Komisarz zwrócił się najpierw do dowódcy Specjalnej Grupy Patrolowej. Zapytał, czego zdołano się już dowiedzieć. – Niewiele. Stało się to o dziewiątej siedem. Danby wychodził z domu, jak zawsze o tej samej porze czekał na samochód z ministerstwa. Po drugiej stronie ulicy przystaje jakiś mężczyzna. Oddaje kilka strzałów, po czym ucieka w kierunku Victorii. Jak dotychczas niewiele dowiedzieliśmy się od naocznych świadków. Pewna kobieta, która stała wtedy na chodniku, widziała go nieźle, lecz w tej chwili jest w lekkim szoku. Wiemy, że mężczyzna ten może mieć, powiedzmy, około trzydziestki, jak określiła, pociągłą twarz i ciemne włosy. Ubranie raczej zwyczajne – ciemne spodnie, jasny płaszcz. To wszystko. – A karabin? – Trudno powiedzieć – odezwał się dowódca oddziałów specjalnych. – Z tego, co mówiła ta kobieta, sadzę, że był to AK 47 nazywany kałasznikowem. Używają go Rosjanie. Korzystano z niego także w Wietnamie, w Adenie, podczas Czarnego Września. Zaprojektowany w Czechosłowacji, w tej chwili już przestarzały, u nas nigdy dotąd się nie pojawił. IRA próbowała sprowadzić te pistolety do Ulsteru, ale nigdy im się to nie udało. Przewożono je na Claudii – na tym statku rybackim, który nakryliśmy. Ładunek został skonfiskowany. Jest to broń klasyczna, osiąga do czterystu strzałów na minutę i szybkość, z jaką pocisk wylatuje z lufy, około sześciuset metrów na sekundę. Efektywny zasięg rażenia – pół mili. Najnowszy model ma składaną kolbę i mieści się w dużej torbie. Pasuje akurat. To cholerna broń. Ma kaliber nieco większy niż nasze pistolety, więc pasuje do niego amunicja z krajów wschodnich, a jeśli trzeba, także nasza. Znaleźliśmy cztery łuski, ale do tej pory nic bliższego na ich temat nie wiadomo. Charakterystyczny odgłos, jaki wydaje ten pistolet podczas strzału, pozwala odróżnić go od innych. Opis, który podała nam ta kobieta, pasuje do kałasznikowa. – A jakie stąd wnioski? – Nie jest to broń amatorska. Nie spotkaliśmy się z nią nigdy dotąd. Jeżeli rzeczywiście jest to kałasznikow, nie mamy do czynienia z byle kim. Znaczyłoby to, że nasi wrogowie są silni i wiedzą, czego chcą. Było to mocne stwierdzenie. Wszyscy czterej zamilkli na chwilę rozważając tę niewesołą myśl. Mają więc do czynienia z zawodowym mordercą politycznym. Przemknęło to przez głowę komisarza, zanim powiedział głośno, że człowiek, który postarał się o najodpowiedniejszą na świecie broń, z pewnością zadbał także o inne szczegóły operacji. Zapalił pierwszego tego dnia papierosa, o dwie godziny wcześniej niż obiecał sobie po ostatniej kontroli lekarskiej i przerwał milczenie. – Z pewnością przemyślał drogę ucieczki i wybrał najlepszą z możliwych. W jaki sposób możemy go zatrzymać? – Tak jak zazwyczaj na tym etapie – odpowiedział szef jednostki wywiadowczej. – W portach, na promach, lotniskach, drogach prywatnych – kiedy tylko zdołamy obsadzić je naszymi ludźmi. Zawiadomiliśmy już wieże kontrolne. Tylu ludzi, ilu mogłem, wysłałem do pilnowania stacji metra, zwłaszcza na peryferiach miasta. Pobiegł w kierunku Victorii, może na metro, może na pociąg. Próbujemy to ustalić, lecz potrzeba nieco... Urwał. Powiedział już wystarczająco wiele. Komisarz uderzył filtrem papierosa o blat stołu. Pozostali siedzieli w milczeniu, niecierpliwi, chcąc zakończyć już to spotkanie i wrócić do swoich biurek, zespołów i spraw, które pozostawili. Komisarz wyczuł ten nastrój. – Wszyscy zgadzamy się chyba, że Danby został zamordowany ze względu na swoją pracę w Irlandii Północnej, chociaż Bóg raczy wiedzieć, czy spotkałem w życiu mniej kontrowersyjnego ministra. Nie jest to robota szaleńca, gdyż szaleńcy nie dysponują komunistyczną bronią, żeby używać jej na Belgrave. Wygląda więc na to, że był to ktoś z IRA, czy tak? Trzeba skontrolować wszystko, co się da. Charlie będzie koordynował prace. Liczę na jakieś informacje z Belfastu. Powodzenia. To ostatnie zabrzmiało łagodnie. Nie sposób było przynaglać tych trzech mężczyzn do pracy. Po raz pierwszy od czasu, gdy zajął to stanowisko, komisarz odczuł, że czegoś się od niego wymaga. „Głupiec” – pomyślał, gdy drzwi zamknęły się za dowódcą Specjalnej Grupy Patrolowej. Na konsoletce znów zapaliła się żółta lampka. Gdy podniósł słuchawkę, sekretarka powiedziała, że premier zwołał nadzwyczajne posiedzenie gabinetu na czternastą trzydzieści i prosi go o zreferowanie sytuacji na początku tego spotkania. – Daj mi wicekomisarza do spraw kryminalnych, Charlie’ego Hendersona – powiedział, zapisawszy w notatniku wiadomość z Downing Street. O godzinie jedenastej czterdzieści pięć telewizja BBC przerwała nadawanie programu dla szkół i, po dwóch sekundach, na ekranie ukazała się czołówka „Wiadomości”, a następnie spiker, który zawahał się przez moment po czym, opuściwszy głowę, zaczął czytać: – Nadajemy wiadomości. Dziś, kilka minut po dziewiątej nieznany mężczyzna zastrzelił szefa ministerstwa spraw socjalnych, pana Henry’ego Danby. Minister Danby opuszczał właśnie swoje mieszkanie na placu Belgrave, gdy wystrzelił do niego zamachowiec stojący po drugiej stronie ulicy. W chwili przywiezienia do szpitala już nie żył. Łączymy się teraz z naszym reporterem, Jamesem Lyonsem, który przebywa w pobliżu domu pana Danby’ego. Trudno jest tu, na placu Belgrave, zrozumieć dokładnie, co stało się dzisiejszego ranka, gdy pan Danby, wychodząc z domu, został zaatakowany przez nieznanego osobnika. Przed chwilą policja poleciła nam odsunąć się na odległość stu metrów od drzwi frontowych i przeczesuje teren w poszukiwaniu śladów, zwłaszcza łusek po nabojach. Lecz stoi właśnie przy mnie kobieta, która przechodziła z psem w chwili, gdy morderca oddał pierwszy strzał. P. Co pani widziała? O. Szłam właśnie z psem, gdy usłyszałam jakiś huk i zaraz pomyślałam, że to nie mógł być wypadek samochodowy. Kiedy wyjrzałam za róg, zobaczyłam mężczyznę trzymającego wzniesiony karabin czy pistolet... P. Czy widziała pani ministra – pana Danby? O. Widziałam go. Skulił się, próbował się czołgać, ale wtedy padł drugi strzał. Stałam tam, a on wciąż strzelał, i ta kobieta... P. Pani Danby? O. Kobieta w drzwiach krzyczała. Nigdy nie słyszałam takiego hałasu, to było okropne, okropne... nic więcej nie wiem... on po prostu uciekł. Ten biedny człowiek leżał tam i krwawił. A kobieta ciągle krzyczała... to było straszne. P. Widziała pani tego mężczyznę z pistoletem? O. I tak, i nie. Przebiegł koło mnie bardzo szybko, uciekał. P. Jak wyglądał? O. Całkiem zwyczajnie: wysoki, ciemny. P. W jakim mógł być wieku? O. Był młody, mógł mieć pod trzydziestkę, ale biegł bardzo szybko. P. A czy widziała pani, jak był ubrany? O. Miał na sobie jasnobrązowy płaszcz z podszewką w kratkę. Zauważyłam, że karabin schował pod spód, do czegoś w rodzaju torby. Przebiegł tuż obok mnie. Nie byłam w stanie się poruszyć. To wszystko. * * * Powiedzieli, że wszystko pójdzie dobrze. Jeżeli nie zajdą jakieś nieprzewidziane wypadki, uda mu się wrócić. Wysiadł z kolejki na stacji Watford i zaczął iść w stronę barierki. Widział, że pilnujący nie patrzą na peron, lecz na wysiadających pasażerów. Minąwszy ich wszedł do toalety i zamknął się w kabinie o ścianach pokrytych licznymi graffiti. Zdjął płaszcz i powiesił go na drzwiach. Odwiązał rzemień na ramieniu, wyjął z pistoletu magazynek, zaimprowizowaną kaburę umieścił z tyłu pod marynarką tak, że broń miał teraz pod pachą. Pasowała akurat. Wyglądało to tak, jak gdyby płaszcz niezbyt dobrze na nim leżał, poza tym wszystko było w porządku. Z lekkim drżeniem podszedł do barierki. Stojący przy niej ludzie z CID wiedzieli, że zastrzelono ministra, domyślali się, że zabójca może uciekać metrem, wiedzieli także, iż ma jasnobrązowy płaszcz nieprzemakalny i pistolet maszynowy. Nie uświadamiali sobie natomiast, że jego bilet może nie pochodzić ze stacji Victoria, że mógł zostać kupiony gdzie indziej podczas drogi. Nie wiedzieli również, że kałasznikowa można złożyć. Toteż przestali patrzyć na niego, gdy był jeszcze pięć metrów od barierki. Przeszedł obok nich, dysząc lekko, z czołem mokrym od potu, czekając na krzyk za sobą albo ciężką rękę, która za chwilę opadnie na jego ramię. Nie poczuł nic. Ze stacji wyszedł na parking, gdzie czekał jego avis cortina. Pistolet schował pod siedzenie dla kierowcy i ruszył w kierunku Heathrow. „Jeżeli zachowasz zimną krew, nie ma sposobu, żeby cię dostali”. Takiej rady mu udzielono. Było późno i podróż zajęła mu godzinę. Przewidział to i, gdy znalazł się na parkingu pierwszego terminalu, do odlotu zostało mu dziewięćdziesiąt minut. Zamknął samochód, pistolet pozostawiając pod siedzeniem. Wszędzie było pełno policji. Widział naszywki na ramionach: AP – policja lotniska, T – dywizja metropolitarna T, CO – specjalna grupa patrolowa. Wiedział, że ci ostatni mają broń. Poczuł się nieswojo. Jeżeli zawołają, a on zacznie uciekać – czy zastrzelą go?... Zacisnął pięść i podszedł do okienka biletowego. – Nazywam się Jones... mam zarezerwowany bilet do Amsterdamu na pierwszą, na BE 467. Dziewczyna za ladą uśmiechnęła się, skinęła głową i zaczęła wystukiwać zgłoszenie na klawiaturze komputera. Na ekranie ukazało się potwierdzenie i dziewczyna wręczyła mu bilet. Z megafonu rozległ się głos informujący pasażerów o opóźnieniach wszystkich lotów do Dublina, Corku, Shannonu i Belfastu. Przyczyn nie podano. „Właśnie te linie będą obstawione”, powiedzieli mu, „mają zbyt mało ludzi, żeby skontrolować wszystkie”. Mężczyzna pokazał swój nowy, brytyjski paszport, dostarczony przez dowódcę jego jednostki, i przeszedł przez stanowisko kontrolne. ROZDZIAŁ 2 Zazwyczaj komisarz podróżował sam, mając za towarzysza jedynie starszego już wiekiem szofera. Tego popołudnia obok kierowcy siedział uzbrojony policjant. Samochód skręcił w Downing Street, minął barierki ustawione tu w pół godziny po nadejściu doniesienia o strzałach. Ocieniona ulica była pusta: usunięto z niej ministerialne wozy i przypadkowych gapiów. Przy drzwiach dwaj policjanci spierali się z fotoreporterami, którzy robili zdjęcia wszystkim wchodzącym i wychodzącym. Dziennikarze zostali odprowadzeni w kierunku linek rozpiętych na barierce przy chodniku, skąd musieli odejść na parking. Komisarz wszedł do przytulnego hallu, ozdobionego kandelabrami i czerwonym dywanem: stamtąd odprowadzono go do windy. Mijając niewielki pokój na prawo od drzwi, zauważył siedzących tam czterech mężczyzn ubranych po cywilnemu. Zgodnie z jego rozkazem straż przyboczna premiera została podwojona. Dwa piętra wyżej zaprowadzono go do gabinetu premiera. – Chciałem wiedzieć, czy ma mi pan coś do powiedzenia, zanim przejdziemy na dół. – Mogę tylko poinformować o tym, co wiemy i co robimy. Tego pierwszego jest niewiele, drugiego – sporo. – Trzeba będzie wiele wyjaśnić na temat ochrony osobistej ministra... Komisarz nic nie odpowiedział. Źle się czuł w tej atmosferze. Przyszło mu namyśl, że w ciągu trzech lat pracy na stanowisku pierwszego policjanta w państwie nigdy jeszcze nie był w tej marmurowej wieży, nigdy nie wyszedł poza pomieszczenia recepcji na parterze. Jadąc tu przyrzekał sobie, że nie pozwoli zrobić z policji kozła ofiarnego. Po trzydziestu sześciu latach pracy miał coraz większą ochotę wrócić do Scotland Yardu, do roboty bez ustalonego wymiaru godzin, ale przynajmniej konkretnej. Rozmowa się nie kleiła. Premier wstał i wskazał ręką drzwi. – Chodźmy – mruknął. – musimy się z nimi spotkać. Frank Scott z RUC i generał Fairbairn przyjadą z Belfastu mniej więcej za godzinę. Posłuchamy, co mają do powiedzenia. * * * Zamachowiec szedł szerokim pomostem w stronę tej części portu lotniczego w Amsterdamie, która przeznaczona była dla oczekujących na tranzyt. Jeśli wszystkie obliczenia zgadzały się, miał pięćdziesiąt osiem minut do samolotu Aer Lingus odlatującego w kierunku Dublina. Widział członków specjalnej ochrony lotniska, uzbrojonych w krótkie i lekkie karabiny, patrolujących wejście na pomost podczas ładowania samolotu. Dostrzegł też wozy opancerzone na pasie startowym. Wszystkie środki przewidziane w programie antyterrorystycznym... nim samym jednak nikt się nie interesował. Wziął czekający na niego bilet i cofnął się do darmowego bufetu dla podróżnych. Radzili mu, żeby o tym nie zapomniał: „najlepszy w Europie”, powiedzieli. Plac Belgrave, hałas i krzyk pozostawały daleko za nim. Po raz pierwszy tego dnia poczuł coś w rodzaju chłodnego spokoju. * * * W gabinecie na parterze komisarz wstał, aby złożyć swój raport. Mówił powoli, ostrożnie dobierając słowa, świadom tego, że ministrowie są zaszokowani, podejrzliwi, a nawet nieprzychylni wobec tego, co miał do powiedzenia. Byli niespokojni. Z południowego wydania wiadomości telewizyjnych dowiedzieli się, że jest nowy, dokładniejszy opis... Po raz pierwszy policjant skupił na sobie pełną uwagę słuchaczy. – Tego ranka na stacji Oxford Circus miało miejsce wydarzenie, które wywołało nieco zamieszania. Jakiś mężczyzna torował sobie drogę przez tłum, rozpychając ludzi. Nie byłaby to rzecz godna zapamiętania, ale dwie kobiety, które oglądały w telewizji dzisiejsze poranne zdjęcia z placu Belgrave, niezależnie od siebie zadzwoniły na policję twierdząc, że rozpoznały na nich tego samego człowieka. Opis zgadza się z tym, który mieliśmy wcześniej, ale jest dokładniejszy. O czwartej będziemy mieli fotoportret. Przerwał, słysząc delikatne pukanie do drzwi. Do pokoju wszedł szef Policji Królewskiej z Ulsteru, Frank Scott i generał Sir Jocelyn Fairbairn z Irlandii Północnej. Gdy zajęli miejsca przy końcu stołu, zaczął mówić premier. – Jak wszyscy przypuszczamy, za to morderstwo odpowiedzialna jest Irlandzka Armia Republikańska. Nie znamy motywów, nie wiemy też czy jest to pierwsza z szeregu planowanych akcji, czy skończy się na tym jednym zabójstwie. Proszę o podjęcie maksymalnego wysiłku w celu jak najszybszego ujęcia mordercy. Śledztwo nie może ciągnąć się przez miesiąc, dwa czy pół roku. Każdy dzień zwłoki to dla tych zbrodniarzy ogromny plus. Jest dla mnie tajemnicą, jak to się stało, że pan Danby został pozbawiony osobistej ochrony tak szybko po przyjeździe z Ulsteru. Dowiemy się o tym jutro od ministra spraw wewnętrznych. Dowiemy się także, co robi się, aby zapobiec dalszym tego typu atakom. Przerwał na chwilę. W pomieszczeniu panowała cisza, jak w klasie podczas lekcji. Komisarz przez moment zastanawiał się, czy nie wyjaśnić, że Danby sam zrezygnował z osobistej ochrony, udaremniając wysiłki policjanta, który próbował go strzec. Doszedł jednak do wniosku, że będzie lepiej, jeżeli premier usłyszy to z ust ministra spraw wewnętrznych. Premier wskazał na szefa RUC. – A więc, proszę pana... proszę państwa – zaczął ten. Jak wielu ulsterczyków wymawiał szkockie „r”. Obciągnął marynarkę od swojego zielonego munduru. – Jeżeli ten człowiek jest w Belfaście, będziecie go mieli. Może to zająć trochę czasu, ale miasto nie jest duże. Dowiemy się, gdzie jest i schwytamy go. Trudno byłoby zorganizować akcję na taką skalę bez angażowania wielu osób, z których każda może go wydać. Obecnie znacznie łatwiej jest skłonić ich do mówienia. Ci, którzy byli twardzi, siedzą już w więzieniu, a inni będą mówić. Jeśli jest w Belfaście, dostaniemy go. Było już po piątej i na dworze zrobiło się ciemno, gdy ministrowie, generał i premier skończyli wypowiadać się w tej sprawie. Premier zarządził spotkanie w tym samym składzie za dwa dni. W chwili, gdy po raz kolejny apelował o przyspieszenie działań, do pokoju weszła sekretarka, szepnęła coś komisarzowi na ucho i oboje wyszli. Ci, którzy siedzieli blisko, słyszeli, że użyła słowa „pilne”. Komisarz wrócił po dwóch minutach. Premier, spojrzawszy na jego twarz, przerwał w pół słowa. Oczy osiemnastu ministrów, szefa policji i generała zwróciły się w stronę wchodzącego. – Mam raczej nie najlepsze wiadomości – powiedział. – Policja w Heathrow odkryła wynajęty samochód, stojący na parkingu w pobliżu pierwszego budynku terminalu. Pod siedzeniem dla kierowcy znaleziono pistolet kałasznikowa. Czas opłacony na parking wskazuje, że pasażer samochodu mógł odlecieć do Wiednia, Sztokholmu, Madrytu, Rzymu lub Amsterdamu. Załoga samolotu lecącego do Amsterdamu wróciła już na lotnisko. Posłaliśmy im portret: jest w drodze, ale jedna ze stewardess twierdzi, że mężczyzna pasujący do naszego pierwszego, niedokładnego opisu, siedział w piętnastym rzędzie przy oknie. Jesteśmy w kontakcie z policją holenderską i przesłaliśmy im dane, ale w międzyczasie mieliśmy już połączenie z Dublinem. Aer Lingus, lecący z Amsterdamu do Dublina, wylądował na miejscu dwadzieścia pięć minut temu i wszyscy pasażerowie zostali zatrzymani w hali bagażowej. Zebrani wydali z siebie zgodne westchnienie ulgi. Komisarz kontynuował. – Lecz policja lotniska w Dublinie donosi, że ci pasażerowie, którzy nie mieli ze sobą bagaży, przeszli przez kontrolę celną już wcześniej. – Czy jest prawdopodobne, że miał jakiś bagaż? – zapytał cicho premier. – Raczej wątpię, próbujemy to ustalić w okienku biletowym i przy stanowisku kontrolnym. – Co za zamęt – powiedział premier niemal niedosłyszalnie. – Musimy mieć jakieś rezultaty i to szybko. * * * Z Heathrow kałasznikow owinięty w folię powędrował w pancernym samochodzie do Woolwich, gdzie miano poddać go testowi na zasięg strzałów. Był jeszcze biały od kredy, którą pokryto go w komisariacie policji na lotnisku, w celu wykrycia odcisków palców. Jednakże tamtejszy specjalista stwierdził, że broń jest czysta. „Nie wygląda na to, żeby ten człowiek pracował w rękawiczkach”, powiedział. – „Musiał wytrzeć go jakąś szmatką lub czymś takim. W każdym razie zrobił to starannie”. * * * Dokładniej o szóstej po południu, w redakcji „Wiadomości” telewizji Republiki Irlandzkiej zadzwonił telefon. – Proszę słuchać uważnie, nie będę niczego powtarzać. Mówi rzecznik skrzydła militarnego Tymczasowej Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Dziś nasza jednostka do zadań specjalnych wykonała wyrok śmierci na Henry’m DeLaceyu Danby, wrogu narodu irlandzkiego i wspólniku brytyjskich sił okupacyjnych w Irlandii. Podczas osiemnastu miesięcy, jakie spędził w naszym kraju, do jego obowiązków należał nadzór nad obozem koncentracyjnym w Long Kesh. Był wielokrotnie ostrzegany, że jeżeli nie zmienią się reżimowe władze obozu, podejmiemy przeciwko niemu akcję. I tak się stało. W słuchawce rozległ się trzask. Spiker zaczął odczytywać zapisany stenogram. * * * Dziesięć godzin później z komisariatów policji w Belfaście wyruszyły uzbrojone oddziały. W przyćmionym świetle reflektorów czołowych przekroczyły barykady z worków z piaskiem ustawione w Andersonstown, na Hasting Street, Flax Street, Glenravel Street i Mountpottinger. Wartownicy w stalowych hełmach i kamizelkach kuloodpornych, wyposażeni w karabiny maszynowe, odciągali na bok ciężkie zasieki z belek i drutu kolczastego, odsłaniając przejścia prowadzące z kwater batalionu i kompanii wprost na ciemne ulice. Wewnątrz bojowych wozów siedzieli stłoczeni mężczyźni o pobladłych twarzach pod maskami gazowymi, w specjalnych ochronnych mundurach. Wyposażeni byli w działka strzelające gumowymi kulkami, w pałki i tarcze niemal żywcem przeniesione ze średniowiecza. Posiadali także, używane przez NATO, szybkostrzelne karabiny. Niewielu z tych mężczyzn miało okazję spać więcej niż kilka godzin na dobę, a jedynym luksusem, na jaki mogli sobie pozwolić podczas odpoczynku, było zdjęcie butów. Oficerowie i starszy komendant, który przygotowywał plan akcji, spali nawet krócej. Nie było żadnych rozmów i nikt się nie odzywał. Wszyscy wiedzieli, że czeka ich długi, męczący, chłodny i, prawdopodobnie, deszczowy dzień. Każdy z wozów miał zaciemnione okna, co stanowiło ochronę przeciwko snajperom. Na zewnątrz mógł wyglądać tylko kierowca, strzelec siedzący obok niego i strzelec na tyłach pojazdu. Lufy ich karabinów sterczały przez niewielkie otwory, dające jednocześnie wgląd na to, co działo się na ulicy. W żadnym domu nie paliło się światło, żadna z wystaw sklepowych nie była oświetlona. Z rzadka tylko można było dostrzec jakąś działającą latarnię uliczną, jedną z tych które oparły się czteroletnim próbom obu stron, aby zgasić je na zawsze. W ciągu kilku minut konwoje przejechały głównymi ulicami i rozdzieliły się, podążając w kierunku dzielnic mieszkalnych. Tylko jeden z nich pozostał po zachodniej stronie miasta. Dwa tysiące mężczyzn, pozbieranych z sześciu batalionów, przemierzało drogi spięte w jedną całość przez Falls Road, główną, katolicką arterię, wychodzącą z dzielnicy zachodniej i prowadzącą w kierunku Dublina. Podczas tego przejazdu otwierały się wzmocnione drzwi opancerzonych wozów i wyskakiwali z nich policjanci, marynarze, żołnierze ze starych jednostek piechoty i natychmiast zajmowali bezpieczne pozycje bojowe. W części miasta wysuniętej najbardziej na zachód, w Andersonstown i Suffolk, gdzie domy były nowsze i zabudowa nieco chaotyczna, użyto jednostki artyleryjskiej, ludzi, przyzwyczajonych do manewrowania abbotami o dalekim zasięgu, którzy tutaj chronili się w ogrodach i za śmietnikami. Po drugiej stronie większość sił zgromadzono w Ardoyne i na wschodnich obrzeżach Lagan. Gdy znaleźli się na wyznaczonych pozycjach, czekano już tylko świtu. Samochody, które próbowały przejechać lub opuścić zastawione kordonami ulice, były zawracane. Wszyscy czekali w swoich schronieniach przy wciąż nasilającej się mżawce. Niektórzy strzelcy wyposażeni byli w karabiny ze specjalnymi celownikami, umożliwiającymi pracę w ciemności. Po pewnym czasie dały się słyszeć hałasy, to żołnierze zaczęli przeszukiwać mieszkania. Kobiety, poubierane jedynie w nocne koszule i z włosami zakręconymi na wałkach, wybiegały z domów na dźwięk gwizdów, ordynarnych wrzasków i brzęku przewracanych koszy na śmiecie. Do tej kakofonii dołączyły odgłosy walenia kolbami karabinów w drzwi, które później – jeśli nie było odpowiedzi – wyłamywano łomami i taranami. Po kilku minutach na ulicy było tyluż cywilów, co wojskowych. Żołnierze nie reagowali na rzucane im w twarz obelgi. Pomiędzy nimi kręcili się, niezbyt teraz okazale wyglądający, policjanci. Co pewien czas z któregoś domu dobiegał krzyk, słowa wypowiadane z akcentem z Północy, z Welsh lub Cockney, i na ulicę wynoszono pistolet albo rewolwer owinięty w folię, aby nie zamazały się ślady palców jakiegoś na wpół uśpionego mężczyzny, wleczonego do jednego z opancerzonych samochodów. Lecz nie zdarzało się to zbyt często. Cztery lata poszukiwań, uprowadzeń, ustawiania kordonów i aresztowań nie pozostawiły wiele do odnalezienia. O wschodzie słońca, późnym na tej odległej północy, okazało się, że efekty pracy są nikłe. Kilka japońskich karabinów, parę pistoletów i mnóstwo ludzi, którzy mieli być przesłuchiwani przez sekcję specjalną. Znaleziono także trochę przedmiotów używanych podczas napadów terrorystycznych: baterie, przewody elektryczne, zegary alarmowe i worki z silnie trującymi ziołami. Wszystkie zostały spisane i odesłane na komendę policji. Wraz z nastaniem dnia posypały się kamienie i gumowe pociski. Powietrze poszarzało od gazów łzawiących. Przy końcu każdego ciągu domów zbierały się grupki dzieciaków, które zajęły się gromadzeniem połamanych płyt chodnikowych. Młodzi ludzie wspinali się na stojące na światłach autobusy i wyciągali pistolety, grożąc nimi niczego nieświadomym kierowcom. O dziewiątej Falls Road została zablokowana w czterech punktach i miejscowe radio po raz kolejny radziło zmotoryzowanym wybór dróg okrężnych. Gdy żołnierze opuścili ulice, serie z broni maszynowej stały się rzadsze i nie pociągały za sobą poważniejszych następstw. Raz tylko grupa wojskowych została ostrzelana od tyłu, lecz żołnierzom udało się odeprzeć atak i zmusili napastników do poddania się. Obie strony wyciągnęły z zamieszek pewne korzyści. Wojsko i policja narobiły zamieszania, wywołując panikę i zmuszając przeciwników do podjęcia działań w pośpiechu. Lecz także przywódcy ulicy mieli swoje osiągnięcia. Po kilkutygodniowej ciszy przybyła armia, aby kopać w drzwi, wywalać ludzi z mieszkań i zrywać deski z podłóg. Zaczęło się coś dziać i miało to duże znaczenie. * * * Opuszczając lotnisko z jedną tylko torbą, zawierającą dziesięć paczek papierosów i butelkę szkockiej, zamachowiec widział samochody policyjne jadące w kierunku terminalu. Gdy przechodził, jakiś młody człowiek podszedł do niego i zapytał, czy nazywa się Jones. Skinął głową. Nie pytano go o nic więcej, więc podążył za tym człowiekiem w stronę parkingu. Przejeżdżając obok hotelu, widzieli mijające ich wozy Gardy z wielkim samochodem na czele. Ani pasażer, ani kierowca nie odzywali się. Morderca wiedział, że zostanie odebrany z lotniska i że nie wolno mu rozmawiać podczas drogi. Sposób mówienia tak samo dobrze charakteryzuje człowieka jak jego twarz. Samochód wyjechał na drogę do Dundalk i za Droghedą skręcił w lewo, w kierunku wzgórz. – Wyjedziemy w pobliżu Forkhill – mruknął kierowca. Mężczyzna nie odpowiedział. Wóz podskakiwał na wyboistej, bocznej drodze. Po kilkunastu minutach, gdy znaleźli się na skrzyżowaniu, przy którym stał tylko magazyn pokryty falistą blachą, samochód zatrzymał się. Kierowca wyskoczył informując, że musi zadzwonić i będzie z powrotem za minutę. Zamachowiec został w wozie. Poczucie jasności sytuacji, które miał jeszcze tego popołudnia przy kontroli bagażu, opuściło go zupełnie. Nie martwiło go to, że był sam, lecz to, iż jego ruchy i najbliższa przyszłość nie zależały od niego. Zaczął wyobrażać sobie, że zostanie napadnięty i porwany, a następnie porzucony, bez broni, gdzieś w pobliżu granicy. Wtedy nadszedł kierowca. – W Forkhill jest niebezpiecznie, pojedziemy dalej, szosą do Cullyhanna. Niech się pan nie martwi, jest pan w domu, wszystko w porządku. Poczuł się zawstydzony, że ktoś obcy odczytał jego podejrzenia i zdenerwowanie. Usiłował zasnąć, kładąc głowę na pasie bezpieczeństwa. Pozostał w tej pozycji do momentu, gdy samochód nagle podskoczył na jakimś wyboju. Głowa poleciała mu na przednią szybę. – Spokojnie – znów odezwał się uspokajający, niemal opiekuńczy głos kierowcy. – To była wyrwa w szosie, którą łataliśmy dwa lata temu. Będziemy na miejscu za dwie godziny. Pojechali na wschód, przez Bessbrook i na północ od Nerwy, główną drogą do Belfastu. Jones pozwolił sobie na uśmiech. Dwupasmowa droga była wygodna i posuwali się szybko. W pobliżu Hillsborough kierowca zatrzymał samochód i wskazał na pakunek, leżący na tylnym siedzeniu po płaszczem. – Przykro mi, chłopcze, ale nie chcę tego mieć, kiedy będziemy wjeżdżać do miasta. Trzeba to wyrzucić. Mężczyzna otworzył okno i wyrzucił plastikową torbę do rowu. Ruszyli znowu. Następny znak informował, że do Belfastu zostało pięć mil. * * * Po swoim powrocie z Londynu poprzedniego wieczoru, szef policji powołał grupę pracowników, którzy mieli czekać na informacje przekazywane przez poufny telefon. Prasa opublikowała numery w Belfaście, a wszelkie wiadomości miały być dalej anonimowo przekazywane na policję. Czekali w specjalnym pomieszczeniu przez cały dzień, lecz telefon nie zadzwonił ani razu. Policja odbierała zwykłe informacje o podkładanych bombach, strzałach, składach broni... żadna jednak nie dotyczyła zabójstwa Danby’ego. W trzech pubach w Belfaście oficerowie wywiadu spotykali się ze swoimi informatorami, rozmawiali wśród zgiełku w ciasnych, zadymionych kątach, lecz wszystko, co mieli do powiedzenia kontrolerowi, sprowadzało się do tego, że dalej nic nie wiadomo. Podczas gdy rozmawiali, podlizując się i oferując łapówki, po ulicy krążyły policyjne samochody Czerwonych Czapek. Ci ostatni nie wiedzieli kogo osłaniają, mieli po prostu obserwować i nie dopuścić, aby większa ilość ludzi jednocześnie weszła do pubu. Członkowie specjalnej jednostki wywiadowczej obserwowali teren z wnętrza zamkniętego wozu, ochraniając kolegów pracujących na ulicy. Trzy miesiące wcześniej znaleziono zmasakrowane ciało młodego kapitana Królewskiego Regimentu Pancernego, co wywołało przypuszczenia, że istnieje jakiś przeciek w samym dowództwie jednostki. Wrzawa, jaka rozpętała się wokół tej sprawy, skłoniła ministerstwo do wydania rozporządzenia, zgodnie z którym żołnierze nie mieli więcej próbować przenikać do społeczności katolickiej i od tej chwili miano polegać wyłącznie na pracy informatorów. Niezależnie od wywiadu wojskowego, także specjalne oddziały RUC pracowały tej nocy. Mężczyźni ci od trzech lat sypiali mając zawsze pod ręką walthery, leżące na stołach obok łóżek. Oni także zameldowali, że nikt nie rozmawiał o zabójstwie Danby’ego. * * * Wcześnie rano Howard Rennie zasiadł w ciężkim, drewnianym krześle na parterze budynku dowództwa przy Stormont Road i zaczął niezgrabnie wystukiwać na maszynie swój pierwszy raport. Niektórzy z jego kolegów byli już wcześniej, aby donieść, że niczego nie odkryli, że ich informatorzy o niczym nie wiedzą. Inni mieli przyjść po nim, by donieść to samo. Zawiodły nawet taśmy, rejestrujące rozmowy przez „poufną Linię”. Jako inspektor, Rennie już od osiemnastu lat wystukiwał na maszynie raporty o wypadkach i przestępstwach, lecz wciąż potrafił pisać tylko dwoma palcami. Po latach pracy w Sekcji Specjalnej wiedział, jaki szum podniesie się w mieście, kiedy wiadomości zaczną krążyć z jednego getta do drugiego i dzięki temu powstaną przecieki. To było zadanie dla sekcji, dla ludzi wyćwiczonych w wyłapywaniu informacji, lecz dni świetności oddziałów specjalnych należały już do odległej przeszłości. Rennie pamiętał czas przed nastaniem całego tego bałaganu, przed pojawieniem się wojskowych patroli, kiedy jeszcze powszechnie panowała opinia, że jedyną nadzieją na zniszczenie ruchu terrorystycznego daje wywiadowcza praca policji, pogląd przywieziony z Dalekiego Wschodu i Afryki przez pełniących tam stałą służbę mężczyzn o ogorzałych twarzach. „Gdy dopuścisz do działania armię, pozwolisz, aby wojsko rozkazywało ci, mówiło, co masz robić, będzie już za późno. Wtedy wszystko wymknie ci się z rąk. Czołgi na ulicach oznaczają zwycięstwo wroga, sugerują, że twoja siła jest zbyt mała, aby opozycja musiała się z nią liczyć. Wojsko zawsze przynosi policji złą nowinę i jedynym sposobem prowadzenia skutecznych działań przeciwko terrorystom jest praca sekcji specjalnej, infiltracja i zdobywanie wiadomości u samego źródła”. Mieli rację. Rennie zrozumiał to teraz. Ani on, ani jego koledzy nie pchali się, aby penetrować rozmaite zaułki podziemnego świata IRA, pozwolili robić to armii przy pomocy ognia i tarcz, podczas gdy pracownicy wywiadu siedzieli z założonymi rękami, zadowalając się przesłuchiwaniem aresztowanych. To także jest bardzo ważne, lecz nie wystarcza, aby rozwiązać problem. On sam nigdy nie potrafił dobrze się zamaskować. Był zbyt wielki, zbyt widoczny, aby móc ukryć się w tłumie. Lecz było wielu innych, dobrych w tym i robiących to do czasu, gdy pogrzeby stały się zbyt częste i szef policji wstrzymał tego rodzaju akcje. Jeden z ich ludzi był prawdziwym królem sekcji, miał fotograficzną pamięć, która czyniła zeń żywą kartotekę. Zginął wypatrzony przez snajpera podczas nocnych zamieszek. Raport Rennie’ego był dokumentem wyjątkowo monotonnym. To, co mógł napisać, po odbyciu niezliczonych rozmów telefonicznych i poszukiwaniach w wielkich szufladach zawierających inne raporty, fotografie i historie sprawy, okazało się prostą wyliczanką niepowodzeń. Gdy odkładał maszynopis na biurko, do pokoju wszedł szef policji. – Nic? – Absolutnie nic. Jak dotychczas, wygląda to na ślepą uliczkę. Nikt nie wspomniał o tym ani słowa. – Mówiłem tym w Londynie, że człowiek, którego szukają, musi być stąd. Jak na kogoś ze stolicy miał zbyt dobre wyposażenie. Na pewno się tutaj pojawi. Ilu znamy ludzi zdolnych do czegoś takiego, do okazania dyscypliny, tak dobrze wytrenowanych? – Raczej niewielu – odparł Rennie. – Znalazło by się kilku w Long Kesh. Ci mogliby to zrobić, gdyby byli na wolności. Poza nimi nie widzę nikogo, kilka lat temu jeszcze tak, ale teraz – nikogo. – Apeluję o jak największy wysiłek, o maksimum wysiłku – szef policji odszedł od biurka i mówił na wpół do siebie, na wpół w ciemność za zakratowanymi oknami. – W Londynie powiedzieli kiedyś, że gdy zwracają się do nas o pomoc w jakiejś dużej akcji w Anglii, my odmawiamy współpracy. Nie chcę, żeby mówili tak również tym razem. Boże, jaki to cholerny absurd. Wszystkie siły, ludzie, cały wysiłek zostanie włożony w tę operację. Ale musimy mieć tego człowieka. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w okno. Potem odwrócił się na pięcie, powiedział „dobranoc” i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. I tak sytuacja będzie wyglądała przez następnych kilka tygodni, pomyślał Rennie, co noc wystukiwanie kolejnych raportów, wciąż nie przynoszących niczego nowego, jeżeli po prostu nie będziemy mieli szczęścia, a to nie zdarza się często. Jednakże tuż przed północą nadeszła pierwsza informacja, że zabójca jest znowu w mieście. Dyżurny major z sekcji wywiadowczej w Lisburn, przeglądając popołudniowe raporty, przeczytał, że patrol policyjny znalazł jakiś pakunek, leżący na poboczu szosy z Hillsborough do Banbridge. Na piętnaście minut wstrzymano ruch na tym odcinku drogi i, po przybyciu specjalisty od ładunków wybuchowych, otwarto plastikową torbę stwierdzając, że zawiera karton papierosów i butelkę szkockiej kupionej na lotnisku w Amsterdamie. Major natychmiast zadzwonił do swojego szefa do domu i do dowództwa RUC. Dręczyło go pytanie, w jaki sposób zdołano przeprowadzić operację taką jak zabójstwo Danby’ego bez żadnych przecieków. * * * Jones spał na wąskim łóżku w niewielkim domu przy Ballymurphy Bull Ring. O jedenastej dwadzieścia pięć przybył tutaj z Whiterock, gdzie mieszkał od czasu przybycia do Belfastu. Zbudowano wokół niego szczelny system ochrony. Miał spać do wpół do szóstej, a potem przenieść się do New Barnsley. W sztabie brygady w Belfaście obawiano się, że jeżeli zbyt długo pozostanie w jednym miejscu, może zostać łatwiej wytropiony. Tylko dowódca brygady znał wartość człowieka, dla którego przedsięwzięto te wszystkie środki... Nikt więcej nie był o tym poinformowany i w tym domu powitano go milczeniem. Szybko przeszedł przez tylną furtkę, udało mu się uniknąć kolizji z dziecięcymi rowerkami, krążącymi pod sznurkami do wieszania bielizny, i mijając zawilgoconą kuchnię, dotarł do pokoju na tyłach budynku. Cała rodzina siedziała tam w półmroku, oglądając dziewiąty kanał telewizji. Człowiek, który go eskortował, szepnął coś do ucha panu domu i zniknął, zostawiając go samego. Jones pochodził z innej części miasta i tutaj nie był znany. Po czterech latach wojny, zarówno o jego przybyciu jak i potrzebach nie trzeba było nikomu wspominać. Nazwisko można było utrzymać w tajemnicy. Jednak przyczyny, dla której uciekał, po przedstawieniu w wieczornych wiadomościach jego portretu sporządzonego przez policję, nie udało się ukryć. Zgodnie z rozkazem z Londynu, początkowo go nie publikowano, do czasu podjęcia przez wywiad i sekcję specjalną próby zidentyfikowania mordercy. Ich niepowodzenie pociągnęło za sobą jego prezentację. Rodzina zebrała się wokół odbiornika, aby wysłuchać wiadomości. Scotland Yard podał do publicznej wiadomości rysopis mężczyzny, który wczoraj rano zastrzelił ministra Henry’ego Danby koło jego domu w centrum Londynu. Portret wykonano na podstawie zeznań kilku naocznych świadków. Według informacji, podanych przez Scotland Yard, mężczyzna miał około trzydziestu lat, krótkie włosy z przedziałkiem po lewej stronie i pociągłą twarz. Był drobnej budowy i miał około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu. Ostatnio widziano go w szarych spodniach i ciemnobrązowej marynarce, mógł też mieć ze sobą jasny płaszcz nieprzemakalny. Każdy, kto rozpozna tego człowieka, proszony był o natychmiastowy kontakt z policją, za pośrednictwem poufnej linii. Podajemy numery telefonów w Belfaście: 227756 i 226837. W pokoju nad kominkiem wisiał rzeźbiony i pomalowany model pistoletu maszynowego Thompsona, który rodzina dostała w prezencie od najstarszego syna, przebywającego od dwóch lat w Long Kesh. Widniała na nim data Bożego Narodzenia 1973. Nikt nie zareagował na widok zaprezentowanego na ekranie portretu. * * * Wcześnie rano siostra Eamona, Teresa, przeszła na palcach przez uchylone drzwi tylnego pokoju. Deski podłogi wciąż jeszcze były obluzowane od czasu, gdy pewnego dnia wojskowi przyszli szukać jej brata. W ciemności dostrzegła ponad kocem twarz mężczyzny, który spał oplótłszy ręce wokół poduszki, niczym dziecko trzymające ukochaną lalkę. Drżała z zimna, ubrana jedynie w cienką koszulę nocną, sięgającą jej nieco poniżej bioder. Założyła ją dwie godziny wcześniej, gdy czekała aż wszyscy zasną. Łagodnie potrząsnęła ramieniem mężczyzny. Jones gwałtownie usiadł na łóżku, uchwycił jej przegub i jednym ruchem przyciągnął do siebie. – Kto to? – zapytał ostro, z lękiem w głosie. – Teresa. Nastąpiła cisza, w której słychać było tylko przyspieszony oddech mężczyzny. Ponieważ wciąż trzymał ją za przegub, użyła drugiej ręki, aby odsunąć pościel, po czym ułożyła się na łóżku obok niego. Ciało miał nagie i zimne. Wiedziała, że jego rzeczy leżą na krześle pod oknem po drugiej stronie pokoju. – Możesz mnie puścić – powiedziała i spróbowała przysunąć się bliżej, lecz on odsunął się aż na brzeg łóżka. – Po co przyszłaś? – Żeby cię zobaczyć. – Po co przyszłaś? – zapytał ostrzej i głośniej. – Pokazywali twój portret... w telewizji, dzisiaj... w ostatnich wiadomościach. Puścił jej rękę i opadł na poduszkę. Teresa przywarła do niego, lecz nie doczekała się żadnej odpowiedzi, jakby w ogóle jej nie zauważył. – Musiałeś wiedzieć, dlaczego przenieśli cię w inne miejsce. Musiałam ci powiedzieć... nie jesteśmy twoimi wrogami... jesteś wśród nas bezpieczny... nic ci nie grozi. – O tym, że jestem tutaj, wie w całym mieście sześciu ludzi – i teraz ty... Odpowiedziała mu szeptem, nieco zirytowana: – Nie martw się, nie ma tu żadnych donosicieli, ani tutaj, ani na ulicy. Nie ma od czasu, gdy zastrzelili McCoy. Namyślała się przez chwilę. Roisin McCoy, dziewczyna jednego z żołnierzy, znaleziono ją martwą po górą Divis. Było dużo szumu, lecz nikogo nie aresztowano. – Nic nie powiedziałam. – Wcale nie chcę o tym mówić. Jest zimno, jesteśmy prawie nie przykryci. Przyciągnął ją blisko do siebie. Nylonowa koszula podwinęła się, odsłaniając biodra i piersi. Przywarła do niego, przyciskając sutki do czarnych włosów na jego klatce piersiowej. – Nie za mocno? – wymruczała. – Jak żądła pszczoły. Mężczyzna uśmiechnął się. Ręką, którą poprzednio trzymał ją za przegub dotknął teraz niecierpliwie miękkiego miejsca pomiędzy udami dziewczyny. Uchwyciła jego członek, wiotki i bezwładny. Najpierw powoli, potem – w miarę jak narastało podniecenie – coraz szybciej i energiczniej pieściła go, lecz wciąż bezskutecznie. Niespodziewanie mężczyzna przestał ją pieścić i wycofał dłoń z ciepłego i wilgotnego miejsca. – Wyjdź stąd, zabieraj się, wyjdź. Teresa miała dziewiętnaście lat i cztery spośród nich spędziła ciężko pracując, widziała więc i słyszała w życiu dostatecznie wiele, aby wykonać polecenie. – Czy było aż tak źle... tam, w Londynie? Przerwał jej nagły cios w prawy policzek. Odeszła przez przedpokój wprost do swojej sypialni. Po chwili leżała w łóżku, mocno zaciskając złączone uda, zafascynowana i przerażona. Już na wpół śpiąc słyszała szepty i odgłosy kroków na schodach. Odprowadzono Jonesa do następnego miejsca, w którym miał się ukrywać. * * * Premier okazał zniecierpliwienie na wiadomość, że morderca nie został jeszcze aresztowany. Komisarz poinformował, że zaprzestano poszukiwań w Londynie i główne wysiłki skierowano na ustalenie, w jaki sposób i gdzie zabójca dostał się do kraju. Wiadome już było, że ostatnią noc przed dokonaniem morderstwa spędził w pensjonacie w Euston, lecz niczego tam nie znaleziono. Tak jak oczekiwano, na pistolecie nie było odcisków palców, podobnie jak w samochodzie. W tym ostatnim znaleziono wprawdzie ślady, lecz należałoby sprawdzić wszystkich użytkowników z ostatnich sześciu tygodni, aby, drogą eliminacji, dojść do tego, które należały do mordercy. Tym bardziej, że na kierownicy, klamce od drzwi i drążku zmiany biegów nie znaleziono niczego. Komisarz stwierdził, że zabrałoby to zbyt wiele czasu i wymagało sprawdzenia kierowców, pracowników serwisu i personelu garażu. Zameldował o nowym systemie ochrony osobistej ministrów i podkreślił, iż wszelkie zabiegi w tym kierunku będą nieskuteczne, jeżeli sami politycy nie zechcą współpracować i, tak jak Danby, będą mogli zrezygnować z ochrony. Swoją wypowiedź zakończył przypuszczeniem, że morderca nie miał żadnych kontaktów na miejscu i działał w pojedynkę. Rezerwacje na bilety w Amsterdamie, Dublinie i Heathrow zostały zrobione telefonicznie i nie sposób wyśledzić skąd. Raz jeszcze powtórzył, że rozwiązania należy szukać w Belfaście i że dowódca oddziału kryminalnego pojechał już do Irlandii Północnej, aby nawiązać kontakt z RUC. Frank Scott, szef policji, doniósł, że nie otrzymano żadnych informacji linią poufną i, jak dotychczas, nie było również wiadomości z sekcji specjalnej. – Wiemy tylko tyle, że ten człowiek na pewno wrócił do Belfastu i będziemy go mieli, chociaż zabierze to sporo czasu. Przypomniał również o zwolnionej od cła paczce z Amsterdamu, zawierającej broń zamachowca. – Mówił pan już o tym dwa dni temu – uciął premier. – I znowu o tym wspominam – nie poddawał się Scott. – Myślę, Frank, że wszyscy mamy świadomość, że tego rodzaju śledztwa nie można przeprowadzać w pośpiechu – wtrącił sekretarz z Irlandii Północnej. – Ale ja muszę mieć jakieś rezultaty i to jak najszybciej. – Premier bębnił palcami w stół. – Nie możemy z tym zwlekać. – A kto mówi o zwłoce? Dobrze pan wie, że wszyscy moi podwładni pracują na najwyższych obrotach. – Ostra riposta szefa ulsterskiej policji spowodowała niezręczną sytuację. Siedzący przy stole ministrowie odczuwali, że ich obecność jest w tej chwili czymś niewłaściwym. Zupełnie inaczej było podczas ich oficjalnych przyjazdów i wyjazdów, rejestrowanych przez kamery telewizyjne i tworzących wrażenie aktywności i siły rządu. Komisarz pożałował, że nie został przyjęty wcześniej, przed RUC. Premier wyczuł, że atmosfera jest napięta i nieprzyjemna. Poprosił więc generała Fairbairna o wyrażenie opinii. Ten, jako dowodzący siłami zbrojnymi Irlandii Północnej i mający pod sobą przeszło piętnaście tysięcy ludzi, oczekiwał, że zostanie poproszony o wypowiedzenie swojego zdania i zawczasu spokojnie wyważył słowa. – Problem polega na konieczności wejścia na teren zdominowany przez IRA, na zdobyciu wiarygodnych informacji i działaniu dostatecznie szybkim, póki informacje te nie stracą na aktualności. Póki co, możemy dalej kręcić się w kółko, jak robiliśmy to wczoraj. Chociaż odkryliśmy co nieco – kilka ciał, kilka pistoletów, wyposażenie do produkcji ładunków wybuchowych – jest raczej nieprawdopodobne, abyśmy mieli w ręku coś naprawdę ważnego. Zaryzykowałbym przypuszczenie, że motywem tej zbrodni była chęć sprowokowania poszukiwań na wielką skalę, blokowania ulic, rewizji w mieszkaniach, wszystkich, dom po domu. Oni chcą stworzyć w ten sposób nową generację męczenników. Przez tych ostatnich kilka tygodni panował spokój. Potrzebna im była jakaś spektakularna operacja, która jednocześnie pociągnęłaby za sobą odpowiedź z naszej strony, odpowiedź na poziomie ulicy, aktywizującą ludzi, którzy już byli gotowi zaprzestać walki. Działania, które podjęliśmy w ciągu ostatnich trzydziestu sześciu godzin, są wystarczające na początek jako nasza reakcja, lecz jeżeli będziemy je kontynuować, stworzy to niebezpieczeństwo powrotu do czynnej służby tych, którzy już zaczynali wycofywać się z IRA. – A co może pan powiedzieć o ludziach z pańskiego wywiadu, tych, którzy mają przeniknąć do wewnątrz? – W tej chwili raczej nie zajmujemy się tego rodzaju działalnością. Od czasu gdy trzy miesiące temu zamordowano młodego kapitana ministerstwo niezbyt chętnie patrzy na pracę wywiadowczą wojska, więc zaniechaliśmy jej. – Zaniechaliście? – Premier świadomie nadał swojemu głosowi ton przerażenia. – Nie przeprowadzaliśmy takich operacji od roku. Po prostu nie było konieczności angażowania wywiadu. Teraz trzeba by stworzyć zupełnie nową jednostkę. Ludzie, którymi dysponujemy, są zbyt skompromitowani. Nie sądzę, panie premierze, aby udało się to zrobić tak szybko, jak pan tego żąda. To ostatnie powiedział sucho, z lekką domieszką kpiny, taką, która mogła być wybaczona generałowi przemawiającemu w sali posiedzeń gabinetu przy Downing Street nr 10. – Nie ma sensu dłużej zastanawiać się. Chcę wysłać tam naszego człowieka. Minister rolnictwa pomyślał, że premier specjalnie mówi tak powoli, aby siedzący w rogu stenograf zdążył to zanotować. – Chcę posłać doświadczonego agenta, tak szybko, jak tylko to będzie możliwe. Dobrego w swoim fachu. Jeżeli uda się w ten sposób wykryć mordercę, nie tracimy niczego, jeżeli nie... wiem, co panowie chcą powiedzieć. Generale, biorę na siebie odpowiedzialność, jeżeli ten człowiek dostanie się w ich ręce. Wszystko jest jasne, prawda? Generał słuchał wystarczająco uważnie, aby zrozumieć, że ta zmiana planów nastąpiła kilka minut wcześniej. Było to polecenie głowy gabinetu. – Na początek należy poprosić dżentelmena, siedzącego przy drzwiach i piszącego protokół, aby wyrwał z notatnika ostatnią stronę i spalił ją. Może pan także przypomnieć wszystkim obecnym o zachowaniu tajemnicy państwowej. Dziękuję panom. Generał wstał, jego policzki pałały czerwienią. Pospiesznie opuścił pokój w towarzystwie szefa policji, który miał wraz z nim odlecieć samolotem RAF-u do Belfastu. Premier odczekał, aż drzwi zamknęły się i ucichły odgłosy szybkich kroków na korytarzu. – Są skorzy do udzielania rad, kiedy chcą, żebyśmy bawili się w politykę, lecz jeśli tylko wysuniemy jakąś sugestię... Tak było zawsze. Podczas mojej kadencji na Downing Street, czterech kolejnych generałów zapewniało mnie, że IRA jest pokonana, że to już koniec z nimi. Pokazywali statystyki. Ileż to znaleźli ładunków wybuchowych, ile karabinów, ile domów przeszukali, jak całe zaplecze opozycji leży w gruzach. Słyszałem to tak często – zbyt często, aby mogło mnie to zadowolić. Powiódł wzrokiem wzdłuż błyszczącej powierzchni mahoniowego stołu i po zakłopotanych twarzach siedzących przy nim ludzi, aż w końcu jego oczy spoczęły na szefie ministerstwa obrony. – Pańscy ludzie dysponują odpowiednimi środkami, aby zrobić taką rzecz. Proszę więc, by pan się tym zajął i kontrolował operację od tej strony. Skoro naszemu przyjacielowi, generałowi, nie podoba się taki pomysł, nie będzie musiał się o to martwić. * * * Tego samego popołudnia w pomieszczeniu nad sklepikiem z gazetami w pobliżu głównego placu w Clones, miejscowości leżącej przy granicy hrabstwa Monaghan, sześciu członków Tymczasowej Rady Wojskowej IRA spotkało się, aby omówić akcję przeprowadzoną dwa dni wcześniej w Londynie. Z początku wyrażano niezadowolenie, że o zabójstwie nie dyskutuje cały komitet, tak jak odbywało się to zazwyczaj. Lecz dowódca sztabu pełen rezerwy, silny mężczyzna o głęboko osadzonych oczach i opinii człowieka, który potrafi godzić zwaśnione strony, zbagatelizował problem. Podkreślił, że teraz, gdy strzały zostały oddane, najważniejszym zadaniem ruchu jest zapewnienie zamachowcowi bezpieczeństwa. Nieświadomie powtórzył przy tym słowa wypowiedziane o czterysta mil stąd przez premiera. – Każdy dzień, w którym przebywa on na wolności, jest naszym zwycięstwem. Chcieli wycofać w przyszłym miesiącu dwa bataliony. Jak mogą to zrobić, skoro nie są w stanie znaleźć jednego człowieka? Musimy zapewnić mu ciągłe zmiany miejsca pobytu i możliwość ukrycia się. On jest dobry, nie znają go. Lecz my musimy za wszelką cenę trzymać ich z dala od niego. Lepiej, żeby zginął niż gdyby miał dostać się do Long Kesh. * * * Zaczynało już zmierzchać, gdy z lotniska Tempelhof w Berlinie wystartował samolot RAF-u z trzema pasażerami na pokładzie. Siedzący, w połowie długości kabiny, na bocznym siedzeniu Harry wciąż czuł się oszołomiony. Dwie godziny wcześniej został wezwany do biura dowódcy brygady, gdzie poinformowano go, że wyjeżdża do Londynu w pilnej sprawie wojskowej. Powiedziano mu, że nie musi wracać do domu po swoje rzeczy, gdyż zrobiono to za niego oraz że nie powinien teraz tam telefonować. Jego żona zostanie poinformowana, iż musiał nagle wyjechać. Trzy i pół godziny później samolot wyładował w Northolt. Potem taksówką przejechali na plac, ukryty dwieście metrów za głównym budynkiem lotniska, gdzie czekał już na nich cywilny morris 1800. Kapitanowi wszystkie te okoliczności wydały się bardzo znaczące. ROZDZIAŁ 3 Harry obudził się o pierwszym brzasku. Znajdował się w dużym pokoju pomalowanym na jasnożółty kolor, o ścianach zwieńczonych ciężkim gzymsem. Typowy wiktoriański gabinet z nieodzownym koszykiem pełnym jabłek i gruszek w drugim kącie pomieszczenia. Przy tej samej ścianie stała pusta biblioteczka i miednica z zawieszonym na niej małym ręcznikiem. Było też krzesło i stół, na którym leżały części jego munduru. Zauważył stojącą w nogach łóżka walizkę, którą – jak mu powiedzieli – zapakowali dla niego. Nie było na niej żadnych etykietek. Uniknęli kontroli w Northolt i Harry nie został poproszony o okazanie paszportu ani żadnego innego dokumentu. Gdy tylko znalazł się w samochodzie, dwaj podróżujący z nim uzbrojeni policjanci odstąpili od niego i usunęli się w cień. Usłyszał jeszcze trzask zamykanego bagażnika oznaczający, że jego walizka znajduje się w samochodzie, i wóz ruszył. – Nazywam się Davidson – powiedział mężczyzna siedzący na przednim siedzeniu dla pasażera. – Mam nadzieję, że miał pan przyjemny lot. Jest jeszcze trochę drogi do pokonania Może zechce się pan trochę zdrzemnąć. Harry przytaknął. Zaakceptował całą sytuację z taką godnością, na jaką mógł sobie pozwolić. Zapadł w drzemkę. Samochód z dużą prędkością oddalał się od Londynu. Pojechali najpierw w kierunku A3, skręcili do Leatherhead, na południe do Dorking, a potem posuwali się wąskimi bocznymi drogami u stóp Leith Hill. Davidson siedział obok kierowcy, tak że Harry miał tylne siedzenie tylko dla siebie. Gdy się obudził, niebo przesłonięte było splecionymi nad szosą koronami drzew. Kilka mil pokonali z mniejszą już prędkością, aż wreszcie samochód przejechał przez kutą, żelazną bramę jednego z ogromnych domów, ukrytych pomiędzy drzewami. Nawierzchnia była tu mocno zniszczona. Niespodziewanie za zagajnikiem rododendronów ukazał się trawnik i wóz znalazł się przed olbrzymimi drzwiami zwieńczonymi portykiem. – Robi duże wrażenie, prawda? Front daje złudzenie bogactwa, ale to wszystko, co udało się uzyskać z ministerstwa, które finansuje tę placówkę. Szkoła zakonna, która kiedyś tu się mieściła, dawno upadła, a dzieciaki prawdopodobnie poumierały z zimna. Wejdźmy do środka – powiedział Davidson otwierając drzwi. Harry wiedział, że jest tu też paru innych ludzi. Zabrali wszystkie bagaże i Davidson wszedł; Harry za nim. – Będziemy mieli jutro długi dzień, jest dużo do omówienia. Przyjemnej nocy, śniadanie o siódmej. W swoim pokoju Harry znalazł przygotowane dla niego kanapki i kawę. * * * Talerz i brudna filiżanka stały na dywanie obok łóżka. Wstał i podszedł do swojej walizki. Przybory do golenia spoczywały na starannie poukładanych ubraniach. Zastanowił się, co Mary tak naprawdę sądzi o tym wszystkim. Jeśli wysłali do niej tego koszmarnego adiutanta z informacją, że musiał wyjechać w pilnej sprawie, będzie to wystarczający powód do rozwodu. Lepiej nie wiedzieć zbyt wiele w tym świecie fałszu. Żaden z ludzi, których widział poprzedniego wieczoru, nie był w mundurze. Gdy już się ogolił, założył kraciastą koszulę, krawat i szary garnitur, odłożył mundur do szafy, a pozostałe ubrania porozmieszczał na różnych półkach i w szufladach. Usiadł przy oknie, czekając na kogoś, kto przyjdzie i powie mu, że podano już śniadanie. Ze swojego pokoju na pierwszym piętrze widział, że znajduje się w tylnej części domu. Zarośnięte korty tenisowe, ogród warzywny. Dalej potężna linia drzew u podnóża wzniesień o nazwie Surrey. Harry zdawał sobie sprawę, że ma otrzymać instrukcje dotyczące misji wywiadowczej. Nie był tym zaniepokojony. Pomyślał, że nawet mu to pochlebia i, w porównaniu z całym tym transportem, jest w pewien sposób zachęcające. Być może uwagi o załamaniu nerwowym były raczej przesadzone i oparte na jego raportach z Adenu. W każdym razie niewiele było zadań naprawdę godnych jego umiejętności, jeżeli wezwali go z Niemiec, to należało zakładać, że jest im do czegoś potrzebny w Berlinie. Czuł się dumny, iż zadał sobie trud nauczenia się niemieckiego, znał ulice miasta niemal jak taksówkarz i przekornie starał się być na bieżąco w tematach dotyczących obrotu handlowego. Miał głowę pełną myśli o Reichstagu, wieżach wartowniczych, murach i kwietnikach ozdabiających małe skrzyżowania, gdy dało się słyszeć głośne stukanie i drzwi się otworzyły. * * * Wszystko zaczęło się w poważnie wyglądającym pomieszczeniu, które niegdyś było zapewne salonem, teraz jednak umeblowanym w stylu pokojów ministerstwa obrony. Ciężkie stoły, sofy ozdobione wzorami w kształcie wielkich, różowych kwiatów i głębokie fotele, których oparcia wyłożono kawałkami materiału. Był tam Davidson i trzej pozostali. Harry’emu przydzielono fotel na prawo od kominka, pod malowidłem przedstawiającym odwrót z Kabulu przez ośnieżone, afgańskie przełęcze. Jeden z mężczyzn usiadł za nim, koło okna, inny, nie rzucając się w oczy, blisko drzwi. Trzeci zajął miejsce przy głównym stole i rozłożył akta na materiale przykrywającym wypolerowaną, dębową powierzchnię. Między innymi leżała przed nim niebieska, sztywna teczka, zaklejona czerwoną taśmą. Widniało na niej napisane wielkimi literami słowo: „TAJNE”, a pod spodem: „BROWN, HARRY, JAMES, KPT”. Zawierała cztery stronice gęsto zadrukowane maszynowym pismem – życiorys Harry’ego i opinie o nim napisane przez wszystkich jego dowódców. Już lektura pierwszej strony przynosiła informację, której potrzebowali szukając oficera do tej misji. Imię i nazwisko: Harry James Brown Obecny stopień: kapitan Wiek: 34 lata Urodzony: Portadown, NI, listopad 1940 Opis i znaki szczególne: wzrost 180 cm, średniej budowy, włosy ciemne, oczy niebieskie, brak znaków szczególnych, brak blizn pooperacyjnych. Służba na terenie Zjednoczonego Królestwa: Catterick, Plymouth, Tidworth, ministerstwo obrony Służba za granicą: Cypr / por. /, Borneo / por. /, Aden / st. por. /, Berlin / kpt. / Odznaczenia: Cypr – wymieniony w raporcie, Aden – Military Cross Ostatnia część strony zawierała zdania, które upewniły ich o jego przydatności. Raport z Adenu: Oficer ten przez trzy miesiące mieszkał wśród Arabów w Sheik Othman, przenikając w istniejące tam środowisko i wspomagając najważniejsze akcje przeciwko terrorystom. W wyniku jego pracy doszło do wielu ważnych aresztowań. Należy podkreślić, że praca ta była wyjątkowo niebezpieczna i, w wypadku odkrycia, groziła torturami i śmiercią. * * * „Aż nadto prawdziwe” – pomyślałby Harry, gdyby pozwolono mu zajrzeć do teczki. Mieszkać z tymi brudnymi gnojami dzień po dniu, jeść z nimi, rozmawiać z nimi, srać z nimi. Śledzić nowe samochody, obserwować ruch po wieczornych dzwonach, zamieszanie na ulicach. I ten wieczny strach, lęk, że za bardzo się nim interesują, za dużo mówią. Cholerny strach przed zdemaskowaniem i bólem, który by go w takim wypadku czekał. I ci wszystkowiedzący z głównej kwatery wywiadu, którzy przesyłali mu przez łącznika wciąż tylko jedno – jeszcze kilka dni, jeszcze tylko trochę dłużej. Wydawali się zaskoczeni, gdy pewnego gorącego poranka podszedł po prostu do jednego z patroli, przedstawił się i zakończył w ten sposób trzynaście tygodni życia w panicznym strachu. W dokumentach nie pozostała najmniejsza nawet wzmianka o nerwowym załamaniu i dniach choroby. Dostał tylko metalowy krzyż i purpurowo-biały pasek materiału, to wszystko. Davidson wstał i zaczął szybkim krokiem chodzić po pokoju wokół foteli. – Pamiętając o pańskim doświadczeniu z przeszłości, nie muszę mówić, że wszystko, co dzieje się w tym pomieszczeniu podlega tajemnicy państwowej. W każdym razie, przypominam o tym. To, o czym mówimy, ludzie, których pan tu widzi, ten budynek i jego położenie, wszystko to jest tajne. – Gdy zaczęliśmy szukać człowieka do nowego zadania wywiadowczego, pojawiło się pańskie nazwisko. Przejrzeliśmy raporty o pana pracy w Adenie. Potrzebujemy kogoś nowego, nie mającego żadnych starych powiązań, kogoś zdolnego do pracy na najbardziej delikatnym terenie. Zadanie zostało zlecone przez premiera, który wczoraj po południu wydał odpowiednie polecenie. Muszę otwarcie powiedzieć, że – według moich informacji – stało się tak wbrew radom jego najbliższych doradców wojskowych. Być może to przesada, ale... brat premiera był w SOE trzydzieści lat temu. Usłyszał kiedyś podczas niedzielnego lunchu, że wojnę wygrano dzięki pracy wywiadu na terenie obcego państwa. Od tego czasu jest to jego idee fix. – Chce umieścić jakiegoś człowieka w samym gnieździe wroga, w Belfaście, kogoś, kto byłby zupełnie czysty i kogo nikt nie zna. Człowiek ten nie może mieć powiązań z żadną z istniejących grup politycznych, jawną czy działającą w podziemiu. Po prostu musi być „nowy” i jedyne, co powinno go obchodzić, to jego własna osoba. Myślę, że każdy, kto chociaż trochę zastanowi się nad tym, o co prosi nas premier, zda sobie sprawę, że zadanie jest cholernie niebezpieczne. Nie ukrywam tego, Harry. Poproszono nas, żebyśmy się tym zajęli, a z tego, co czytaliśmy tu o panu, sądzimy, że jest pan idealną osobą do naszych celów. Żeby dopełnić formalności. W tej chwili może pan wstać i powiedzieć: „Nie zgadzam się” i wyjść przez te drzwi. W takim przypadku w ciągu trzech godzin odstawimy pana samolotem do Berlina. Siedzący za stołem mężczyzna przekładał leżące przed nim akta. Harry daleki był od próby zrozumienia, na czym ma polegać zadanie, które chciano mu powierzyć. Myślał właśnie o tym, jak ogromna musi być dokumentacja dotycząca jego osoby, gdy nagle zdał sobie sprawę z panującej w pokoju ciszy. – Spróbuję – powiedział. – Niech się pan zastanowi, Harry, zanim powie pan „tak”. To będzie ostateczna decyzja. – Powiedziałem „tak”. Spróbuję. – Ostrożność Davidsona niemal zniecierpliwiła Harry’ego. Atmosfera w pokoju jakby się zmieniła. Mężczyzna za Harrym zaczął kaszleć. Davidson ponownie otworzył leżące przed nim akta. – Zamierzamy wysłać pana ekspresem do Belfastu. Jedynym pana zadaniem będzie dowiedzieć się czegokolwiek o człowieku, który zabił ministra Danby. Dlaczego nie zajmują się tym ludzie z Belfastu? Głównym powodem jest to, że w tej chwili nie dysponują żadnym konkretnym wywiadem, co stanowi dla nas raczej szczęśliwą okoliczność. Próbowali przeniknąć do wielu organizacji, lecz to im się nie udało. Musieli więc wycofać sporo ludzi używając ich teraz do zbierania tych wszystkich bzdur, jakich oczekują od zwykłych informatorów. W Belfaście tej działalności zaniechano już parę miesięcy temu, zapewne z powodu – będę z panem szczery, Harry – ryzyka, jakie niosła ze sobą. Człowiek mógł zostać zastrzelony i zaraz wokół sprawy podnosił się ogromny zgiełk. Dlatego tam nie podejmują już tego rodzaju operacji. Nasuwa się przypuszczenie, że ich wywiad nie jest aż tak silny, jak być powinien. Dlatego poproszono nas o wykonanie zadania. Jesteśmy pewni, że ani służba wywiadowcza, ani żadna specjalna w Belfaście nie mają pojęcia o panu. Nie powinien pan mieć żadnych problemów, skoro nikt nie wie o pana istnieniu, nikt też nie powinien wchodzić panu w drogę. Jeśli zdobędzie pan jakąś wiadomość dla nas, proszę nam ją przekazać drogą telefoniczną, pod numer, który panu podamy. Gdyby musiał pan zaalarmować siły wojskowe, ta droga jest zdecydowanie najszybsza. – Przypominam jeszcze raz, że jest to pomysł premiera. Podniósł tę sprawę wczoraj na spotkaniu Służby Bezpieczeństwa i nalegał, byśmy się nią zajęli. Policja Królewska nie chce pana angażować, zaś wojskowi potraktowali to jako żart. Zatrzymamy pana tutaj przez dwa tygodnie, potem odleci pan samolotem na miejsce. Przez ten czas oni mogą schwytać już tego człowieka lub przynajmniej poznać jego nazwisko. W takim przypadku odwołamy całą akcję i, po wypoczynku, odeślemy pana z powrotem do Niemiec. To nawet dobrze, że nie chcą mc wiedzieć. Oszczędzi to nam konieczności informowania ich o czymkolwiek przed czasem i zachowamy całą rzecz w tajemnicy. Cały poprzedni wieczór zastanawiał się, czy wspomnieć o roli, jaką w sprawie odegrał premier. Jeśli ten człowiek zostanie schwytany i zmuszony torturami, wyzna nazwisko, konsekwencje będą katastrofalne. Była także druga strona medalu. Każdy, proszony o podjęcie tak niebezpiecznego zadania, ma prawo wiedzieć, kto wydał rozkaz. Powinien to wiedzieć, jeśli nie ma się czuć jak marionetka pociągana za sznurki w trzeciorzędnym przedstawieniu. Davidson pragnął działać otwarcie i uznał, że, mimo wszelkich wątpliwości, człowiekowi postawionemu w takiej sytuacji należy się każda moralna podbudowa, jaką tylko można mu dać. – Jak na razie policja i wojsko sporządziły rysopis, wydały apele obiecując nagrody, dokonały rewizji we wszystkich podejrzanych miejscach i nie osiągnęły niczego. Nie wiem, czy panu powiedzie się lepiej. Premier podjął decyzję, my spróbujemy ja zrealizować – to wszystko. – Przykro mi, ale nie mogliśmy poinformować o tym pańskiej żony. Powiedzieliśmy jej, że został pan wezwany w bardzo pilnej sprawie. Dziś rano dowiedziała się, że jest pan w drodze do stolicy Omanu, gdzie potrzebują pana ze względu na doświadczenie zdobyte w Adenie. Mamy kilka kart pocztowych, które może pan później do niej napisać. Wyślemy je za pośrednictwem RAF-u. – Powiedziałem na początku, że zadanie jest niebezpieczne. Nie mam zamiaru pomniejszać tego niebezpieczeństwa. Każdy członek wywiadu schwytany przez IRA zostaje rozstrzelany. Nie skończy się na pobiciu i porzuceniu. Kto dostanie się w ich ręce, tego czeka pewna śmierć. Ostatni z naszych ludzi, którego złapali, był torturowany. Katolicy, którzy z nami współpracowali zostali pobici, poparzeni, okaleczeni, oślepieni i zamordowani. To cholerne skurwysyny... ale my musimy za wszelką cenę mieć tego człowieka. W tym momencie Davidson zamilkł, przyglądając się z uwagą Harry’emu, który niespokojnie wiercił się w fotelu. Nienawidził takiego gadania. To wszystko było niemal dokładną kopią czegoś, co słyszał już kiedyś w Adenie, chociaż wtedy ani razu nie pojawiło się nazwisko premiera, gdy otrzymywał tajne instrukcje od dowództwa Środkowowschodnich Sił Lądowych. Davidson zaproponował kawę. Po śniadaniu zabiorą się do pracy. * * * Premier wysłuchał sprawozdania z przemówienia samozwańczego kontrpremiera, jego „nielegalnego duplikatu.” jak zwykł mawiać. Wystąpienie miało miejsce na konferencji w Bulawayo. Szybko przebiegł wzrokiem zapisane strony, zwracając uwagę na szczegóły relacji dziennikarzy rodezyjskich, przeznaczonej dla czytelników z drugiej półkuli. Doszedł do wniosku, że sytuacja jest ustabilizowana. Gdy jego sekretarz wyszedł z pokoju, odwrócił się w stronę biurka i wykręcił numer ministerstwa obrony. Rozmowa była krótka i rzeczowa, trwała około dwudziestu pięciu sekund. Premier zadał pytanie, wysłuchał odpowiedzi i odłożył słuchawkę, powiedziawszy jeszcze na koniec: „Nie... nie... nie chcę wiedzieć nic więcej... tylko jaka jest sytuacja. Dziękuję. Informujcie mnie o wszystkim. Dziękuję”. * * * Za Broadwayem, w połowie drogi do Belfastu, mężczyzna i jego „goryl” zamknęli drzwi skradzionego samochodu marki Cortina i, przechodząc pomiędzy białymi kontenerami z benzyną, dotarli do pubu. „Goryl” czekał tu od rana nie wiedząc i nie pytając, kim jest człowiek, którego ma ochraniać. Miał przy sobie broń, która była pamiątką jego dawnego sukcesu. Zdobył ją, służąc w miejscowym oddziale FRA, podczas napadu na policjanta z sekcji specjalnej, kręcącego się późną nocą po Springfield Road. Stanowiła dla niego dużą wartość po części ze względu na jej przydatność w walce, po części zaś jako trofeum. Mężczyzna wszedł do pubu. Po raz pierwszy od chwili swojego powrotu szedł ulicami miasta. Po dwóch dniach tułaczki od domu do domu, po wszystkich nieprzespanych nocach jego wygląd zdradzał już, że jest człowiekiem, który ucieka. Rada Wojskowa przewidziała to i zdecydowała, że dla własnego bezpieczeństwa, powinien jak najszybciej powrócić do swojego starego mieszkania, gdyż przedłużająca się nieobecność może sprawić, że jego nazwisko zacznie być łączone z zabójstwem w Londynie. Pub był nieduży, ciemny i obskórny. Wszystko tonęło w bladych oparach tytoniowego dymu. Zniszczona wykładzina nadpalona była niedopałkami papierosów. Gdy wszedł, większość oczu skierowała się na drzwi i rozmowy ucichły. Ruszył w lewo od głównej części, w stronę zacisznego kąta. „Goryl” uchwycił go za ramię i szepnął do ucha: – Powiedzieli, że na środku baru. Musi się pan pokazać. Tak mi powiedzieli. Mężczyzna skinął głową, odwrócił się w stronę baru i zamówił drinka. Słabo go tutaj znano, ale towarzyszący mu mężczyzna był miejscowy i to wystarczyło. Gdy znów rozległ się gwar rozmów, mężczyzna poczuł, że opuszcza go napięcie. Później pewien stary człowiek zapytał go, dlaczego dawno go nie widziano. Rozgrzany piwem odpowiedział na głos, że jego matka, mieszkająca w Cork, poczuła się źle. Pojechał ją odwiedzić, a teraz jest już lepiej, więc wrócił. Jego matka była tu znana bardziej niż on. Niektórzy pamiętali, że w trzy lata po zgonie pierwszego męża poślubiła kolejarza z Corku i wyjechała na południe od Belfastu. Teraz kolejarz także nie żył, lecz ona nie wróciła. Wyjaśnienie mężczyzny było więc bardziej niż wystarczające. Kilka osób mruknęło coś do niego z sympatią i nie mówiło już o tym więcej. Najbardziej martwiło go, że policja ma jego portret. Widział zdjęcie na pierwszej stronie, wychodzącego w Belfaście, „Newslettera” sprzed dwóch dni i czytał o wysiłkach podejmowanych w celu schwytania go. Widział uwiecznione na zdjęciach oddziały policji przetrząsające ulice w poszukiwaniu zabójcy. Zerknął też na zamieszczony na czwartej stronie apel władz północno-irlandzkich, w którym proszono o dostarczanie za pośrednictwem specjalnej linii telefonicznej wszelkich informacji o mordercy. Znalazł także wzmiankę o ogromnej nagrodzie, jaką wyznaczono za jego głowę, ale nawet jeśli któryś z ludzi siedzących w barze rozpoznał go, nie zdradził się z tym. Mężczyzna sądził, że twarz na portrecie nie przypomina jego własnej. Miała zbyt pociągłe rysy i zbyt wyraźnie zaznaczony przedziałek. Był właśnie przy trzeciej kolejce, gdy do pubu wszedł wojskowy patrol. Ośmiu żołnierzy stłoczyło się na małej powierzchni. Rozkazali wszystkim zamilknąć i wyjąć ręce z kieszeni. Pośród krzyków i hałasu spowodowanego ich wejściem, nikt nie zauważył, jak „goryl” przechylił się przez bar i wsunął pistolet między brudne naczynia. Nikt też nie widział, że barman umył ręce przed pokazaniem ich żołnierzom, po czym rzucił ściereczkę na pistolet. Na koniec upuścił obie te rzeczy na podłogę i kopnął w kierunku drzwi kuchennych. Sala była tak zbudowana, że żaden z żołnierzy nie mógł zauważyć wysuwającej się zza drzwi ręki młodej dziewczyny, która w odpowiedzi na krótki gwizd swojego ojca, zgarnęła ściereczkę i pistolet i uciekła z nimi do szopy używanej jako skład węgla. Wszystkich znajdujących się w barze ustawiono pod ścianę obok pustego kominka i zaczęto przeszukiwać. Mężczyznę zrewidowano ani mniej, ani bardziej dokładnie, niż pozostałych. Natomiast „gorylem” żołnierze zajęli się starannie, być może dlatego, że spocił się czekając na ich decyzję. Nie wiedział, co stało się z pistoletem, na którym zostały odciski jego palców, a który mógł go kosztować dodatkowe pięć lat. Żołnierze wyszli tak nagle, jak się pojawili. Okrążyli stoły i wrócili na ulicę, do swojej rutynowej pracy. W barze znów rozległ się gwar. Barman popchnął w stronę „goryla” ściereczkę, teraz wyraźnie pobrudzoną węglem. Mężczyznę rozpierała duma. Przeszedł pierwszą wielką próbę. * * * Zespół zgromadzony w wielkim domu w Surrey rozpoczął pierwszy dzień pracy. Najpierw trzeba było przedyskutować, za kogo Harry się poda. Odrzucili kolejne możliwości, decydując się w końcu na kupca morskiego, który powrócił do domu po pięciu latach nieobecności i którego rodzice zmarli kilka lat wcześniej. – Jest to zbyt mały teren, abyśmy mogli zagwarantować panu bezpieczną tożsamość, na której zawsze będzie mógł pan polegać. Musielibyśmy zaangażować jeszcze innych ludzi, którzy potwierdziliby pańskie słowa, a to byłoby niepotrzebne ryzyko. Davidson upierał się, że najlepszą tożsamością dla Harry’ego będzie jego własna, którą miał od urodzenia Jeśli ktokolwiek zacznie głębiej drążyć jego historię, nie będzie ratunku, niezależnie od tego, jak sprytnie zostanie obmyślona. Harry spełniał większość warunków, jakich od niego wymagano. Urodził się w rodzinie katolickiej, w Portadown przy Obin Street. Kilka lat temu zrównano z ziemią stojące tam domy, zastępując je anonimowymi blokami mieszkalnymi i małymi domkami, których mury były teraz pokryte rewolucyjnymi hasłami. Po zagładzie starych budynków rozproszyli się także ich mieszkańcy. Portadown, protestanckie miasto z katolickim gettem wokół Obin Street, wciąż żyło w pamięci Harry’ego jako wspomnienie z młodości. Mieszkał tam od piątego roku życia, gdy jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Wracali właśnie do Portadown, gdy jadący z Armagh miejscowy businessman przeciął im drogę. Samochód ojca Harry’ego wpadł do rowu, uderzając w słup telefoniczny. Harry został u swojej ciotki na katolickiej ulicy i mieszkał tam przez dwanaście lat, aż do chwili, gdy wstąpił do armii. Dzieciństwo spędzone w tym mieście dało mu wiedzę przydatną teraz – wystarczającą, jak twierdził Davidson, aby mogła służyć za maskę. Po lunchu, przez cztery godziny sprawdzali jego wiedzę dotyczącą spraw irlandzkich, wypytując o nazwiska nowych postaci na arenie politycznej. Najważniejsze akcje terrorystów, począwszy od lata 1969 roku, zostały skatalogowane na trzech gęsto zadrukowanych stronach. Szczegółowo poinformowali go o wszystkich mniejszościowych zatargach. – Będzie pan chciał wiedzieć, o co tak naprawdę im chodzi. Pamiętają każdy strzał, jaki do nich oddaliśmy. Musi pan zapamiętać o wiele więcej, lecz na początek tyle wystarczy. Davidson był bardzo podekscytowany, cieszył się tymi wstępnymi przygotowaniami, ich gruntownością, która miała później zadecydować o życiu agenta. On sam przeszedł przez to już wcześniej. Wprawdzie celem nigdy nie był Ulster, lecz przygotowywał agentów, którzy mieli być wysłani do Adenu, jeszcze przed Harrym, na Cypr, a kiedyś pracował w ten sposób z uciekinierem z Czechosłowacji, który miał jako szpieg wrócić do swojej ojczyzny. W tym ostatnim przypadku nie otrzymali żadnej wiadomości, aż do chwili, gdy czeska agencja prasowa podała informację o wykonaniu egzekucji, w pół godziny po tym, jak do brytyjskiego ambasadora w Pradze dotarte nota protestacyjna od władz Czechosłowacji. Davidson zajmował się też powojenną Albanią. Nowa operacja, którą teraz rozpoczynali, była dla niego jak pierwszy poranny papieros dla nałogowego palacza. Harry podszedł do stołu. Davidson wodził palcami po rozpostartych papierach, wskazując na zapisane tam informacje, które należało zapamiętać. Później Harry zabrał wiele z nich do swojego pokoju, zamówił kanapki i kawę i wczytywał się w te materiały do wczesnego rana, aż wyryły mu się w pamięci, jakby były jego drugą naturą. Po raz pierwszy tego dnia miał okazję sam pojąć wagę wszystkich tych przygotowań i w samotności pozwolił sobie na chwilę rozmyślań o hazardzie, jakim była planowana operacja. Było już po drugiej, gdy rozebrał się i położył do łóżka. Na dywanie, przed kominkiem wciąż leżały rozpostarte papiery. ROZDZIAŁ 4 W ciągu dwóch tygodni ulice Belfastu powróciły do swojego wyglądu sprzed zamachu na Danby’ego. Łatwo było zauważyć, jak po każdym takim akcie przemocy gwałtownie wzrasta aktywność wojska, formowane są kordony, przeszukuje się mieszkania znanych działaczy republikańskich. Wzmożona aktywność wojska spotkała się z oburzeniem części mieszkańców i stała się przyczyną ulicznych zamieszek – rzecz już niemal niespotykana. Postawa armii była ostro krytykowana przez mniejszościowych polityków, którzy oskarżali patrole o wyładowywanie na niewinnych katolikach swojej frustracji, spowodowanej niemożnością znalezienia zabójcy Danby’ego. Sekretarz stanu Irlandii Północnej zgodził się wystąpić przed kamerami miejscowej telewizji niezależnej i w regionalnych wiadomościach BBC, aby odpowiedzieć na wyrażane w protestanckich gazetach oskarżenia, że nie zrobiono wystarczająco dużo. Brytyjski minister został zamordowany z zimną krwią na oczach swojej żony i dzieci, a władze – w obawie urażenia opinii katolickiej – pozwalają zabójcom cieszyć się wolnością. Tuż przed pojawieniem się w telewizji sekretarz miał spotkanie z szefami służby bezpieczeństwa. Frank Scott i generał Fairbairn doradzali ostrożność i cierpliwość. Zwłaszcza generał wyrażał obawę, że użycie siły może zaprzepaścić cały stopniowy proces powrotu do względnej normalności. Trzej mężczyźni rozeszli się wkrótce do swoich spraw – polityk do studia, generał do Lisburn, a szef policji do swojej nowoczesnej siedziby. Lecz najpierw wszyscy w trójkę szli przez trawnik, otaczający rezydencję sekretarza stanu. Tu, z dala od ciekawskich uszu sekretarek i członków straży przybocznej, generał oznajmił, że sekcja wywiadowcza nie dowiedziała się w Belfaście niczego o mordercy i należało zastanowić się, czy człowiek ten w ogóle przebywa w mieście. Szef policji dodał, że także i jego ludzie nie uzyskali żadnych ważniejszych informacji o tym mężczyźnie. Dowództwo oddziałów specjalnych wolało wierzyć, że zabójca jest w mieście i prawdopodobnie dalej działa. Szef superintendent poprzez swoich detektywów miał wgląd w sposób myślenia wrogów i bezbłędnie odczytał ich pragnienie jak najszybszego włączenia zamachowca na powrót do czynnej służby. Rozmawiali przez trzy minuty, stojąc na środku trawnika. Rozmowa skończyła się, gdy sekretarz stanu cichym i niepewnym głosem zapytał generała: – Jocelyn, nie ma, jak sądzę, żadnych wiadomości na temat tego, o czym mówił premier? – Żadnych i żadnych nie będzie. Generał odchodząc do swojego samochodu odwrócił się jeszcze i wykrzyknął jakieś krótkie słowa pożegnania. Gdy wojskowy samochód odjechał, polityk zwrócił się do szefa policji: – Musimy mieć tego skurwysyna jak najszybciej. Inaczej obecna sytuacja polityczna nie utrzyma się długo. Musimy mieć go szybko, Frank, jeżeli nie chcemy żeby znów rozpętała się walka frakcji. Czasu jest niewiele... Pośpiesznie oddalił się do swojego wielkiego wozu marki Rover, ze wzmocnioną karoserią i grubymi szybami, z karabinami maszynowymi i maskami gazowymi obok oficjalnych teczek i papierów. Skinął na kierowcę. Drgnął, słysząc szczęk browninga ładowanego przez policjanta, który siedział na przednim siedzeniu. Samochód wjechał na szosę prowadzącą do miasta. Eskorta trzymała się tuż za nim, aby nie rozdzielił ich żaden inny pojazd. – Cholernie idiotyczna sytuacja – zauważył polityk, gdy wraz z rzeką samochodów posuwali się w kierunku studia. * * * Wywiad z sekretarzem stanu trwał do godziny 18.01. Jego pełny tekst został opublikowany przez biuro prasowe Irlandii Północnej w gazetach wychodzących w Belfaście. W rzeczywistości transmisje BBC i telewizji niezależnej pokrywały się, lecz komentatorzy zwracali uwagę jedynie na wywiad w BBC. P. Panie sekretarzu stanu, czy odnotowano jakiś postęp w śledztwie w sprawie zabójstwa pana Danby’ego? O. Chciałbym przede wszystkim podkreślić, że siły bezpieczeństwa pracują bez przerwy. Przed chwilą miałem spotkanie z dowódcą armii i szefem policji i jestem w pełni zadowolony z przebiegu śledztwa i innych działań przez nich podejmowanych. Ufam, że szybko uda nam się wytropić morderców. P. Ale czy w tej chwili są jakieś przypuszczenia co do tożsamości morderców? O. Sądzę, że wiemy, kim oni są. Mamy do czynienia z Tymczasową IRA. Ale myślę, że nie ma sensu zanudzać widzów szczegółami śledztwa. P. Przez pewien czas w Belfaście panował spokój i zaczynaliśmy wierzyć, że aresztowano już większość przywódców IRA... Czyż nie jest więc usprawiedliwione, iż oczekujemy szybkiego działania? O. Nigdy nie zakładaliśmy, że IRA nie jest już zdolna do przeprowadzenia podobnej operacji. Naszym zdaniem jest to robota jakiejś grupy, bardzo małej grupy. Złapiemy ich wkrótce... Nie ma powodu do paniki. /To nie było właściwe słowo: stwierdził, gdy tylko je wypowiedział. Dziennikarz zaraz to pochwycił./ P. Nie słyszałem dotąd, żeby ktoś używał słowa „panika”. Czy sądzi pan, że reakcja opinii publicznej na zamordowanie ministra w biały dzień i na oczach jego dzieci jest przesadzona? O. Oczywiście, była to potworna zbrodnia. Minister był moim kolegą. Naturalne jest, że ludzie silnie to odczuli. Chciałem tylko powiedzieć, że są to ostatnie, przedśmiertne drgawki IRA... P. Całkiem udane przedśmiertne drgawki. O. Pan Danby nie był uzbrojony... P. W dzielnicach zamieszkanych przez lojalistów oskarża się rząd o opóźnianie poszukiwań w celu uniknięcia zatargów z katolikami. O. To nieprawda, absolutnie nieprawda. Chcemy ująć tego człowieka, gdy tylko go zidentyfikujemy. Nie będzie żadnej zwłoki. P. Bardzo panu dziękuję za rozmowę. O. Ja również dziękuję. * * * Większość młodych protestantów, którzy zebrali się na bocznych ulicach przy Albert Bridge Road, aby rzucać kamieniami w przejeżdżające samochody wojskowe, nie widziała wywiadu. Ale wśród lojalistów całego miasta prędko rozeszła się wieść, że władze brytyjskie skomentowały sprawę zabójstwa i nie okazują należytej determinacji w ściganiu tych gnoi, którzy zabili faceta na oczach jego najbliższych. Batalion policji w Mountpottinger został postawiony w stan ostrego pogotowia. Ludzie przemieszczający się w kierunku wschodnich, zamożnych przedmieść Belfastu stawili opór. Z samochodów utworzono barykadę, przez którą usiłowały przedostać się wozy wojskowe. Trzej żołnierze odnieśli rany od kamieni rzucanych przez demonstrantów. Transmisja z wywiadu rozpaliła ogień, który tlił się w protestanckiej wspólnocie jeszcze przez ponad tydzień. * * * Tymczasem Harry przygotowywany był do trudnej chwili, gdy opuści lasy Surrey i będzie musiał udać się do Belfastu sam, pozostawiając całą grupę, która teraz pracowała nad nim, niczym nad mistrzem wagi ciężkiej. Davidson przyniósł magnetofon i cztery dziewięćdziesięciominutowe kasety, na których zarejestrowano rozmowy z akcentem używanym w Belfaście. Nagrali je studenci Queen’s University sądząc, że biorą udział w państwowym programie badań nad fonetyką. Ustawiali swoje mikrofony w pubach, pralniach, klubach robotniczych i supermarketach. Gdziekolwiek zbierały się większe grupy i rozbrzmiewał twardy i ostry akcent z Belfastu, różniący się od wolniejszej i łagodnej mowy ludzi z Południa, tam magnetofony wyłapywały go i rejestrowały. Taśmy zostały później przekazane oficerowi prasowemu przez wykładowcę z uniwersytetu, którego brat służył w sztabie brygady, a następnie, zaadresowane do fikcyjnego majora, poleciały wprost do ministerstwa obrony. Sierżant ze sztabu Davidsona udał się do Londynu, gdzie wyciągnął je z nieczynnej skrzynki na listy w pocztowej sekcji ministerstwa. Harry słuchał tych nagrań noc w noc, studiował każdą frazę, próbując nadać swojej wymowie brzmienie podobne do tego, jakie słyszał. Znowu uczył się zdrobnień, zwrotów slangowych i przekleństw. Słyszał, w jaki sposób lata życia w konflikcie i ciągłym pogotowiu wykorzeniły nawyk zwyczajnej rozmowy. Wymiany zdań ograniczone były do minimum, gdyż ludzie po załatwieniu sprawunków prędko opuszczali sklepy, niekiedy tylko wysłuchując jakiejś plotki opowiadanej po cichu. Zauważył, że mężczyźni zbierający się w pubach często strofowali się nawzajem, rzadko słuchając odpowiedzi lub opinii różniących się od ich własnych. Akcent będzie jego najsłabszą stroną, może obudzić pierwsze podejrzenia, te zaś pociągną za sobą dokładniejszą kontrolę, która wykryje kamuflaż. Ściany, z początku niemal gołe, szybko pokryły się lotniczymi zdjęciami Belfastu. Prawie przez godzinę dziennie wpatrywał się w nie, zapamiętując układ ulic i uliczek między domami, zbudowanymi na dużej przestrzeni wokół centrum. Od czasu rozbudowy miasta w XIX wieku, wąskie uliczki z przylegającymi do siebie tarasami współistniały z szerokimi drogami, wiodącymi poza miasto. Dla Harry’ego najistotniejsze były te, znajdujące się po obu stronach miasta, przy Wodospadach i Shankill. Zadziwiająco wyraźne fotografie, zrobione kamerami RAF-u, ukazywały ciągłą linię, „interface”, jak nazywali ją wojskowi, srebrny pas falistej blachy, oddzielający część protestancką od katolickiej i ziemię niczyją pomiędzy drogami. Fotografie sugerowały, że w mieście panuje całkowity spokój i nie dawały najmniejszego wyobrażenia o ogromie nienawiści, terroru i bestialstwa, które były plagą tej ziemi. Otwarte przestrzenie, zniszczone eksplozjami ładunków wybuchowych, w każdym innym, brytyjskim mieście zostałyby zamaskowane tak, aby wyglądały na tereny przygotowane pod budowę domów. Tutaj, z dala od Niemiec, w których terroryści wypracowali metody walki z wykorzystaniem zorganizowanych oddziałów, głowic atomowych i – w razie potrzeby – broni chemicznej, trudno było Harry’emu zrozumieć, dlaczego dwadzieścia tysięcy brytyjskich żołnierzy nie było w stanie zakończyć całej sprawy w przeciągu kilku miesięcy. Gdy zapoznał się już z fotografiami, począł rozważać problem w całej jego złożoności. Miasto stanowiło doskonałą bazę do prowadzenia walk podjazdowych. Była to istna plątanina możliwych dróg odwrotu, zasadzek, tylnych przejść, ślepych ulic, a przy skrzyżowaniach o strategicznym znaczeniu stały wysokie bloki, z których można było już z daleka dostrzec zbliżające się wojsko. Wyśmienity plac zabaw dla terrorystów, jak powiedział Davidson, zasypując Harry’ego gradem pytań tak długo, aż ten potrafił na wyrywki otworzyć wszystkie nazwy ulic, jakich od niego żądano. Wiele z nich upamiętniało dawne czasy świetności armii brytyjskiej – Balkan, Raglan, Alma, Balaclava – musiał znać ich położenie i najszybszy sposób dostania się na nie. Posiadł tę wiedzę w ciągu drugiego tygodnia, potem utrwalał ją i doprowadzał do perfekcji. Także w jego sypialni, naprzeciw wezgłowia łóżka, widniała „plemienna mapa” miasta. Było to wojskowe określenie, kolejne, jakie przyswoił sobie Davidson. Miała półtora metra kwadratowego powierzchni. „Katolickie” ulice były na niej zaznaczone kolorem zielonym, siedziby lojalistów – ostro pomarańczowym, symbolizującym ich spuściznę, zaś cała reszta miała mdłą, musztardową barwę, oznaczającą kompromis między tymi siłami. – Trzeba o tym zapomnieć – powiedział Davidson. – Tak było kiedyś, gdy rysowano tę mapę. Dziś można należeć tylko do jednego bądź drugiego obozu. Możliwości pośrednich nie ma. Cała ta kompromisowa mieszanka jest nieaktualna już od trzech lat. Wszystko to było takie proste wtedy, w Sheik Othman, gdy Harry mieszkał wśród aderiskich Arabów. Potrzeba przeżycia zajmowała go bez reszty i nie liczyły się żadne intelektualne rozważania, którymi go tutaj karmiono. Był tak daleko od ścieżek brytyjskich patroli: mógł polegać tylko na sobie. Wiedział, że w Belfaście będzie musiał cały czas bronić się przed myślą o ratunku, który czeka tam za każdym rogiem. Musi zwalczyć tego rodzaju pokusy i przeniknąć do miejscowej wspólnoty, jeżeli w ogóle chce cokolwiek osiągnąć. Poza swoim prywatnym pokojem Harry’emu rzadko udawało się umknąć przed obecnością rozentuzjazmowanego Davidsona, który osobiście doglądał wszystkich przygotowań. W drugim tygodniu towarzyszył mu na spacerze za ogród warzywny, do starej szklarni, długiej na cztery metry, z wieloma brakującymi szybami, pokrytej grubą warstwą zgniłych liści. Nie rosły tu ani sztucznie hodowane pomidory, ani truskawki. Natomiast w drugim końcu, naprzeciw drzwi, leżała sterta worków z piaskiem z przyczepioną tarczą strzelniczą. Tutaj Harry ćwiczył strzały do celu. – Będzie pan musiał zabrać ze sobą pistolet i to nie po to, żeby nim wymachiwać – roześmiał się Davidson. – Po prostu, żeby go mieć. Bez broni palnej nie ma pan szans na prowincji. Obawiam się, że jest to konieczność. – W Adenie nie miałem pistoletu. To śmieszne, ale nikt mi wtedy nie zasugerował, że powinienem. Wziął pistolet z ręki instruktora, siwowłosego mężczyzny o twardych rysach twarzy wysmaganej wiatrem, ubranego w niebieski garnitur i prosty beret. Otrzymał wstępne instrukcje obchodzenia się z bronią, rozkładania jej, ładowania magazynku. Instruktor odliczył pierwszych sześć naboi. Pięciokrotnie ładował pistolet, aż tarcza była całkiem podziurawiona i przekrzywiła się. – Przy pierwszych strzałach dokładność nie jest najważniejsza – powiedział starszy mężczyzna zdejmując nauszniki. – Liczy się szybkość, z jaką odda pan ten pierwszy lub pierwsze dwa. Jeśli uda się panu wystrzelić tak, że kula przeleci obok ucha przeciwnika, to powinien on odsunąć nieco głowę. Niewielu jest takich, którzy będą stać spokojnie i celować w chwili, gdy pan będzie naciskać cyngiel. To pozwoli panu przejąć inicjatywę. Niech przeciwnik zacznie uciekać, wtedy dopiero może się pan martwić o dokładne wycelowanie: przy trzecim, czwartym strzale. I proszę starać się zużyć nie więcej niż cztery naboje. Dobrze jest mieć coś w zapasie, jeżeli nie wszystko pójdzie zgodnie z planem. Musi pan pamiętać, że jest to świetny mały pistolet, ale ładowanie go trwa zbyt długo. To jedyny problem, wszystko poza tym jest okay. Następnie zaczęli ćwiczyć pozycje do strzału. Najpierw klasyczna: prawa ręka wyciągnięta, ciało zwrócone bokiem do celu. – Wtedy, kiedy ma pan dużo czasu i przypuszcza, że tamten nie jest uzbrojony. Musi się pan o tym upewnić, bo to nie zdarza się często. Potem przeszli do standardowej pozycji przy strzałach z rewolweru. Rozstawione nogi, ciało pochylone, ręce wyciągnięte do przodu, pistolet w obu dłoniach naraz. – Musi się pan jak najbardziej pochylić. Całe ciało ma napierać na pistolet. Przy tej pozycji nie powinien pan chybić, ale jeśli mimo wszystko nie trafi pan, to w każdym razie przestraszy przeciwnika. – Jaki on jest, szefie? – zapytał Davidson. – Mieliśmy tu lepszych, mieliśmy też gorszych. Dobrze celuje, ale jak na razie jest trochę wolny. Nie martwiłbym się o to. Gdy zajdzie potrzeba, będzie szybszy. Każdy jest szybki, kiedy ma przed sobą prawdziwego wroga. Harry podążył za Davidsonem. Opuścili szklarnię i weszli na wykładaną cegłami, zarośniętą ścieżkę wśród warzyw. Zbliżał się listopad. Na wznoszących się ponad nimi ogromnych drzewach nie było już liści, a nad drzewami kłębiły się miękkie, szare chmury. – Myślę, Harry, że idzie całkiem dobrze – nie, powinienem powiedzieć bardzo dobrze. Ale nie chciałbym bagatelizować niczego, przez co będzie pan musiał przejść. Tutaj wszystko idzie świetnie, może pan to traktować jako wkuwanie do egzaminu... ale, gdy usiądzie już pan w ławce, pytania okażą się bardzo trudne. Proszę mi wybaczyć tę metaforę, Harry, ale czeka pana ciężka droga, chociaż robimy wiele. Jest kilka rzeczy, które może pan tu wykuć na blachę. Akcent. To najważniejsze, aby przeżyć. Nie musi się pan wstydzić, uważam, że robi pan duże postępy. Ma pan sporą wiedzę podstawową, szczegóły wydarzeń, nazwiska, folklor – to wszystko jest już opanowane. Lecz istnieją także inne, bardziej złożone czynniki, na które nie mamy większego wpływu, a które są równie ważne. Zatrzymali się jakieś dwadzieścia metrów od domu, na skraju dawnego kortu tenisowego. Davidson szukał właściwych słów, a Harry nie zamierzał mu w tym pomagać, to nie było w jego stylu. – Proszę zwrócić uwagę, Harry. Tak samo ważne jak akcent, jak dokładna znajomość terenu jest to, w jaki sposób pan sam podejdzie do tego zadania. Moim obowiązkiem jest wysłać tam pana, zaopatrzonego we wszystko, co potrzebne, prawda? Nie mogę jednak przewidzieć, jak zniesie pan pobyt w tamtym miejscu. Pańskim problemem może stać się izolacja... osamotnienie przede wszystkim. Nie będzie nikogo, komu można zaufać, żadnych przyjaciół, trzeba będzie zdać się wyłącznie na samego siebie. To może być problem. Nie wiem, nie sądzę, żeby cierpienie z tego powodu miało być dla pana nie do wytrzymania. Tak rozumiem to, co przeczytałem o panu w aktach. Przykro mi, ale musimy przez to przejść. Jeżeli nie uświadomi pan sobie tego i nie pogodzi się z tym, to przyjdzie chwila, kiedy będzie pan chciał powiedzieć komuś o sobie, choćby tylko między wierszami. Może pan teraz powiedzieć „nigdy”, ale proszę mi wierzyć, że tak będzie i musi pan zdawać sobie z tego sprawę. Harry spojrzał mu w twarz i po raz pierwszy, od chwili gdy znalazł się w tym domu, zauważył malujący się na niej wyraz troski. Davidson kontynuował. – Po Adenie ufamy bardzo pańskiej zdolności do samokontroli. Raporty wiele o tym mówią. Nie ma powodu, aby w to nie wierzyć. Proste, codzienne zajęcia nie będą przyjemne, lecz nużące. Inną rzeczą, jaką musi pan rozważyć, jest pytanie, co będzie, jeśli pana zdemaskują. Jest szansa, że jeżeli wpadną na pański ślad i zaczną zbierać informacje, to będziemy o tym wiedzieli i zdążymy pana odwołać. Może uda się panu coś zauważyć, jakiegoś ich szpiega, kogoś, kto będzie pana śledził lub jakieś szczególne pytania. W takim wypadku proszę nie zwlekać, po prostu wycofać się. O tym, co mam na myśli, trudno mi nawet powiedzieć, lecz pan musi to zrozumieć. Trzeba też, by zastanowił się pan, co będzie, jeżeli wezmą pana żywcem. Harry lekko się skrzywił. Ten starszy mężczyzna miał problemy z wypowiedzeniem rzeczy w całej tej operacji najbardziej oczywistej. Plątał się w obawie, aby nie zadrasnąć jego morale, które w tym zawodzie było niekiedy silne, a innym znów razem wątłe. – Myślę, że mogę panu podpowiedzieć. – Harry uśmiechnął się do niego. – Chce pan wiedzieć, czy zastanawiałem się nad możliwością schwytania, torturowania i zastrzelenia mnie. Tak. Chce pan wiedzieć, czy zamierzam wyznać im wtedy wszystko, co wiem o tym miejscu, o panu i o całej reszcie. Odpowiedź brzmi – nie wiem. Myślę, że nie, mam nadzieję, że nie. Ale tego nie wiem na pewno. Nie znamy tych spraw i nie możemy wygłaszać żadnych ostatecznych sądów. Ale myślałem o tym i wiem, czego pan ode mnie oczekuje. Czy spełnię te oczekiwania – nie umiem powiedzieć. Znów zaczęli iść. Davidson objął Harry’ego prawą ręką i poklepał po ramieniu. „Jak ojciec – pomyślał Harry – jest cały sztywny ze strachu. Zawsze było mu przyjemnie i wygodnie siedzieć za biurkiem i wysyłać bezimiennych ludzi Bóg wie gdzie, ale tym razem jemu też zaczęło się robić gorąco.” – Dziękuję, Harry. To było uczciwie powiedziane, bardzo uczciwie. Musimy rozmawiać o takich rzeczach, jeżeli mamy potraktować tę akcję profesjonalnie. Jestem panu wdzięczny. Myślę, że pańska postawa jest słuszna. „Dzięki Bogu – pomyślał Harry – wypełnił swój obowiązek. Obgadaliśmy co trzeba, jesteśmy gotowi do wyjścia w ten wielki śmierdzący świat i nie będziemy więcej zaglądać nikomu w tyłek. Boże, jaka ulga, że już po wszystkim.” Gdy podeszli do obdrapanych z farby drzwi, Davidson zaczął znowu. – Wie pan, Harry, nie powiedział nam pan zbyt wiele o swoim domu, o żonie. Rodzina. To jest aspekt, którego jeszcze nie ruszyliśmy. – Nie musimy się o to martwić. Przypuszczam, że nigdy nie martwi się pan o takie rzeczy, dopóki nie jest za późno. Moja żona przyzwyczaiła się do moich pośpiesznych wyjazdów, a przynajmniej tak było, kiedy była młodsza. Przez ostatnie kilka lat nie zdarzało się to zbyt często, ale myślę, że wszystko jest w porządku. – Czy wiedziała, co robił pan w Adenie? Harry odpowiedział powoli i wyraźnie: – Nie, naprawdę nie. Nie miałem czasu, aby napisać albo nie sprzyjały temu okoliczności. Było trochę skurwysynów, którzy wrzucali granaty do mieszkań rodzin, przemycali bomby w jedzeniu i tak dalej. Rodziny pojechały do domów, jeszcze zanim zacząłem brać udział w specjalnych akcjach. Gdy było po wszystkim, też nie mówiłem zbyt dużo. Nie było wiele do opowiadania, tak uważałem. – Przykro mi, że musiał pan przyjechać tu bez pożegnania z nią. – Zawsze tak to wygląda. Ona nie jest tym zbyt zainteresowana. Praktycznie nie wychodzi poza sprawy domu. Nigdy też nie interesowała się moją pracą. Myślę, że tak jest najlepiej. Chciałaby, żebym się wycofał, ale powiedziałem jej, że trudno w dzisiejszych czasach o posadę gdzie indziej niż u królowej. Chyba to zrozumiała. – Niedługo zaczną przychodzić kartki pocztowe. Będzie lepiej, jeżeli napisze pan ich trochę więcej, jeszcze przed wyjazdem. Davidson, gdy to mówił, był zdenerwowany. „Chciał, żeby zabrzmiało to jak najlepiej” – pomyślał Harry. Zupełnie jak gdyby miał cokolwiek do powiedzenia na temat – jakiego to słowa użył? – tego „aspektu” ich zawodu. Oczywiście, że żona Harry’ego chciałaby wiedzieć, gdzie jest, oczywiście, że byłaby chora ze zmartwienia, gdyby wiedziała. Zatrzymali się przed drzwiami dużego pokoju. Davidson powiedział: – Chciałem upewnić się, że myśli o rodzinie nie będą pana zbyt zaprzątały podczas pobytu w Belfaście. To może być ważne. Był raz człowiek... – To nie jest dla mnie problem – przerwał Harry. – Żaden w porównaniu z innymi. Ona sobie poradzi. Gdy weszli do pokoju, inni już czekali na nich. Davidson pomyślał, że ten facet ma wystarczająco dużo zimnej krwi, aby mogło mu się powieść. Harry’emu przyszło do głowy, że jego zwierzchnik jest albo bardzo układny, albo nie chce go zranić. Był to jedyny raz, kiedy doszło między nimi do czegoś przypominającego osobistą rozmowę. * * * Później po południu, pojawiła się sugestia, że Harry powinien osobiście spotkać się z naocznymi świadkami wydarzeń na placu Belgrave i tymi, którzy donieśli o incydencie na stacji Oxford Circus. Mógłby w rozmowie z nimi podać się za prowadzącego śledztwo. Jednakże, po trzydziestu sześciu godzinach wałkowania tej sprawy, Davidson stwierdził, że byłoby to zbyt ryzykowne. Wysłał więc oficera zaopatrzonego w kamerę video, aby nagrał relacje świadków z chwili, kiedy stali oko w oko z mordercą. Przez około pięćdziesiąt minut starszy człowiek, który widział twarz mężczyzny znad czytanej przez siebie gazety, dziewczyna wracająca z pralni, kobieta z psem, kierowca samochodu z ministerstwa i kobieta, która stała nieruchomo, gdy zamachowiec przebiegł obok niej, zdawali relację ze wszystkiego, co pamiętali. Wypytywano ich wciąż od nowa, żądając dalszych szczegółów, wystawiając na próbę ich cierpliwość i wywołując zdumienie, dlaczego tyle czasu poświęca się na powtórne omawianie spraw, o których już wcześniej donieśli policji. Taśmy te oglądano potem niezliczoną ilość razy, aby dokładnie ocenić wagę każdego zeznania. Zastanawiano się nad fryzurą, kolorem oczu, kształtem kości policzkowych, rozmiarami nosa, wszystkimi tymi szczegółami, które każdą twarz czynią niepowtarzalną: analizowano je, niczym odciski palców. Davidson sporządził specjalną tablicę, na której kolorem zielonym wypisano wszystkie szczegóły ustalone z całą pewnością, mniej pewne – czerwonym, a te, które budziły wątpliwości – niebieskim. Tablicę zestawiono z portretem wykonanym przez Królewską Policję Ulsterską i Scotland Yard. Były różnice. Różnice wystarczające, aby młodzi żołnierze w pubie osiem dni wcześniej nie skojarzyli sobie twarzy widzianej na zdjęciu z wyglądem człowieka, którego ustawili pod ścianą i rewidowali. – Musi pan go dobrze zapamiętać – po raz kolejny odezwał się Davidson. – Musi pan go znać, mieć pewność, że idącego po drugiej stronie ulicy rozpozna natychmiast. Harry był innego zdania. Uważał, że w pracy tak zwariowanej jak ta, trzeba wszystko mieć po tej samej stronie i chociaż na zewnątrz wydawał się być nastawiony bardziej optymistycznie niż Davidson, oceniał szansę spotkania tego człowieka jako zerowe. W ministerstwie sporządzono odrębny portret, opierając się na wykonanym przez Scotland Yard, lecz modyfikując nieco rysy, a zwłaszcza profil, na podstawie zarejestrowanych na taśmach zeznań świadków. Jego odbitki w skali trzy do jednego porozwieszano w pokojach, w których pracował zespół, w salonie, w jadalni na tylnej ścianie. Zajmowały też większość powierzchni ścian w pokoju Harry’ego, sąsiadując z mapami i fotografiami lotniczymi. Piętnastego dnia gotowi byli do wysłania Harry’ego do Belfastu, pozbawiając go tym samym bezpiecznego schronienia w ścianach tego wielkiego, ukrytego wśród drzew, domu. Poza godzinami snu i pracy, niewiele miał tu czasu dla siebie. Taki był plan Davidsona: – Na Boga, nie pozwólmy mu nad tym rozmyślać – powiedział swoim współpracownikom. Davidson zastanawiał się, czy należy uczcić w jakiś sposób ostatnią noc przed wyjazdem Harry’ego, lecz w końcu zdecydował, że poprzestaną na kilku szklankach piwa po ostatniej sesji. – Niech pan nie wierzy w te wszystkie bzdury, które Daily Telegraph wypisuje, że oni są już pokonani i zwijają się w ostatnich przedśmiertnych drgawkach. Potrzebują czasu, żeby się przegrupować i konieczna im była solidna moralna podbudowa. Otrzymali ją nie przez samo tylko morderstwo, lecz przez to, że nie udało nam się jeszcze zamknąć zabójcy. Narobili zamieszania wśród protestantów i o to im właśnie chodziło. Będę szczery, Harry. Myśleliśmy, że schwytają go do tej pory. Na tym opieraliśmy twoje przygotowania przez pierwszy tydzień. Jednak nie mają nawet żadnej, konkretnej poszlaki. Pański wyjazd niczemu nie przeszkodzi. To idiotyczne, ale ma pan większe szansę niż wojsko i policja. Nie są to duże szanse, ale na pewno warte wykorzystania. Życzyli mu powodzenia. Zwykła formalność. Harry nic nie powiedział. Skinął głową i odszedł przez hali na górę do swojego pokoju. Zostawili go samego. * * * Stanowisko ogniowe umiejscowione było na dachu zniszczonego domu, na północ od drogi przy wodospadach, przy Springfield. Cztery ze stojących tam domów zostały zniszczone, gdy dziewiętnastoletni ochotnik z Pierwszego Batalionu potknął się i kopnął rękę sapera, który kończył właśnie przygotowywać siedemdziesięciopięciofuntowy ładunek, palce oficera przesunęły się o kilka centymetrów, wystarczająco dużo, aby dotknąć zapalnika, który miał zostać za parę minut podłączony do zegara alarmowego. Eksplozja zniszczyła odcinek szosy. Z pierwszego domu zostały tylko gołe ściany. Drugi ucierpiał nieco mniej. Drzwi były na swoim miejscu i dach pozostał w większości nienaruszony. Budynek stał pusty, gdyż miejscowe władze uznały to miejsce za niebezpieczne. Gaz i prąd wyłączono. Pozostałych pięć domów było zamieszkałych. Mężczyzna wcisnął się w kąt pomiędzy belkami. Jego nogi spoczywały na poziomych podpórkach, które wbijały mu się w udo mimo, że przyniósł ze sobą poduszki. Mógł uklęknąć, rozkładając ciężar ciała na dwóch belkach, jednak taka pozycja, chociaż bardziej stabilna, byłaby jeszcze mniej wygodna. Fala uderzeniowa obluzowała niektóre dachówki, które zsunęły się na ulicę, pozostawiając w dachu sporą dziurę. Patrząc przez nią miał na linii wzroku róg ulicy, a na prawo, po drugiej stronie, frontowe ściany trzech domów. Po tej samej stronie, gdzie mieściła się jego kryjówka, stał dom pani Mulvenna, której mąż przebywał obecnie w Long Kesh. W salonie od ulicy zawsze paliło się światło, a okno zasłaniały kotary, tak że chodnik oświetlony był tuż za linią strzału, zaś ta część, którą mógł widzieć, skryta w cieniu. Miał nadzieję, że nocny patrol nie będzie szedł oświetloną stroną, wybierając tę, gdzie można się ukryć, lecz będącą w zasięgu strzału. Dostatecznie dobrze znał zwyczaje żołnierzy i liczył, że jeden z nich zatrzyma się niepewnie na rogu. Wystarczy, żeby stał przez dwie, trzy sekundy, a opłacą się godziny czuwania. Patrole wojskowe chodziły zawsze bardzo nieregularnie i w ciągu tych trzech dni, jakie spędził na dachu, widział tylko jedną grupę żołnierzy. Było to nad ranem i światło z okien pani Mulvenna nie zmusiło ich do przejścia na drugą stronę, pozostali więc praktycznie poza zasięgiem strzału. Widział przez moment jednego z nich, słyszał ich młode głosy, gdy przechodzili pod spodem, nieświadomi jego obecności. Koło jego kolan leżał karabin Armalite. Mały, lekki, o zadziwiającej sile strzału. Po części wykonany z czarnego plastiku, wyprodukowany w Japonii, na licencji amerykańskiego M16 używanego przez piechotę. Kałasznikow w Londynie był luksusem, czymś ekscentrycznym... Przy bardziej rutynowej pracy, jaką teraz wykonywał, ta broń w zupełności wystarczała. Czekał tak na dachu, w ciemności i chłodzie, na te dwadzieścia sekund, podczas których ośmioosobowy patrol przemaszeruje przez cienie trzech stojących naprzeciw domów. Wytężał wzrok, nasłuchiwał odgłosów kroków, charakterystycznego stukotu wojskowych butów. Był jak kot. Przez cały dzień zbierał siły w oczekiwaniu na chwilę, kiedy nadejdą żołnierze. ROZDZIAŁ 5 Kobieta, która wyprowadzała psa na placu Belgrave, wyszła z domu wczesnym rankiem, kierując się do gabinetu doktora. Ten starszy człowiek pozwalał jej codziennie rano mówić przez co najmniej dziesięć minut o histerii i depresji, na które cierpiała od czasu tamtych strzałów, po czym łagodnie odsyłał ją z powrotem do domu. Doktor doceniał potrzeby wdowy, będącej jego pacjentką od dwudziestu trzech lat, rozumiał jej chęć opowiedzenia przyjacielowi w szczegółach o krzyczącej kobiecie, syrenach, wrzaskach, bezradnym policjancie. Dawał jej łagodne środki uspakajające, ale nie chciał przepisać żadnych silniejszych, uzależniających leków w nadziei, że czas wymaże z jej pamięci obraz tamtego morderstwa. Był zaskoczony i zaniepokojony, gdy powiedziała, że policja znów chciała ją widzieć w tydzień po tym, jak złożyła swój podpis pod ostateczna wersją zeznań. Opowiedziała mu o ich niezwykłym wyposażeniu, o tym jak wielokrotnie kazali jej opisywać wygląd tego człowieka z karabinem. Ta wizyta wystarczyła, by zakłócić wdowie powrót do stanu równowagi. Doktor zadzwonił do Scotland Yardu, do oficera, którego nazwisko figurowało w dokumentach, jako nazwisko prowadzącego śledztwo. Lecz był tak zajęty pracą, że nie kontynuował rozmowy dowiedziawszy się, iż w ciągu ostatnich dziesięciu dni żaden policjant nie odwiedzał jego pacjentki. Oburzył się tylko na tę jawną sprzeczność między twierdzeniami policji i pacjentki, po czym odłożył słuchawkę. * * * Sekretarz stanu do spraw obronności wcześnie pojawił się w swoim biurze. Zrobił porządek w papierach i, przed krótkim wyjazdem, zebrał przekonywujące informacje, które mogły mu się przydać podczas spotkań z premierem. Davidson jak zwykle odczytywał mu codzienne wiadomości o eksplozji ładunku wybuchowego i osłabieniu morale w jednostkach stacjonujących w Niemczech. Jego sposób mówienia doprowadzał do wściekłości ministrów, zwłaszcza, że urzędnik miał silną pozycję i właściwie kręcił całym departamentem. Jego rola i możliwości w tym wielkim ministerstwie były ogromne. A przecież Davidson był zaledwie jednym z mniejszych kółek w dobrze naoliwionej maszynerii, a dom w Dorking – jednym z rzadziej wspominanych miejsc. W głosie ministra wyczuwało się napięcie. – Chodzi mi o te sugestie premiera w sprawie zabójstwa Danby’ego, pamięta pan, on chce posłać tam naszego agenta. Będzie chciał wiedzieć, co się dzieje? – Tak, telefonował w zeszłym tygodniu. Nie martwiłbym się o to, panie ministrze. Wciąż zastanawiamy się nad możliwościami i tak dalej. Tego nie da się zrobić szybko, rozumie pan, nie jest to akcja, którą możemy z powodzeniem przeprowadzić w ciągu jednej nocy. – Czyli nie ma jeszcze ostatecznego planu? Już pan z nim rozmawiał? To trochę dziwne, nie sądzi pan? Załatwił to bezpośrednio z panem, pomijając mnie? Pewnie ze względu na zachowanie bezpieczeństwa, ale to już chyba przesada. I co pan mu powiedział? – Że panujemy nad sytuacją i zawiadomimy go, jeśli będzie jakiś postęp. – Myślę, że traktuje mnie pan jak osobę niepewną – skrzywił się minister. Urzędnik uśmiechnął się wyniośle. Temat był zakończony i można było wrócić do poprzednio omawianych spraw. * * * Podczas lotu na wysokości siedmiu i pół tysiąca metrów, między Liverpoolem a Irlandią, Harry miał czas na przemyślenie wszystkich spraw. Gdy stał w kolejce, czekając na rewizję osobistą przed odlotem, rzeczywistość zarysowała się przed nim w całej swojej brutalności. Kto słyszał, żeby agentowi odbierano jego bagaż i sprawdzano zawartość? Teraz boleśnie oczywista stała się przyczyna, dla której obiecanego smith-wessona będzie mógł podjąć dopiero na poczcie w Belfaście, dokąd Davidson ma go wysłać. Usiłował skoncentrować się na wymyślonej dla siebie fałszywej historii. Kupiec morski, wracający do domu po latach nieobecności, zastaje ojczyznę w stanie zamętu i ucisku mniejszościowej ludności. Czas, w którym każdy prawdziwy Irlandczyk powinien wrócić, aby stawić opór angielskim draniom. Trzysta lat minęło od czasów Cromwella, a nic się nie zmieniło. Ulice znów zbryzgane są krwią męczenników. Ale czyż ktokolwiek mógłby być na tyle głupi, żeby wracać do tej śmierdzącej dziury tylko dlatego, że zaczęło się tam gorzej dziać? Nie wolno myśleć tymi kategoriami. Irlandczyk może być tak głupi, musi taki być. I jeszcze jedno – cholerni Anglicy nie powinni wracać do siebie, lepiej, żeby wynieśli się gdzieś do Australii lub Południowej Afryki. Nie należy ryzykować ewentualnego kopniaka w cenny i nieskazitelny tyłek. Zmyślona historia już tak mocno wyryła mu siew świadomości, jak gdyby była jego własna. Myśli Harry’ego błądziły gdzieś miedzy stanem snu i czuwania. Dlaczego zgodził się wykonać to zadanie? Motywacja była niejasna i już jej nie pamiętał. Z pewnością nie była tak silna, jak motywacja strony przeciwnej. Już samo pytanie „dlaczego”, nie mieściło się w ramach zasad, które mu wpojono. Oficer nie potrzebuje na nie odpowiadać. Wszystkie plusy i minusy, jasne i ciemne strony stały się niewyraźne. W Irlandii Północnej podziały nie są tak oczywiste. Byłoby to zbyt proste. Jak to ujął ten polityk? „Każdy kto sądzi, że zna odpowiedź na pytania dotyczące Irlandii Północnej, jest źle poinformowany”. Tak. W takim razie w Niemczech wielu było źle poinformowanych. Rozwiązanie jest w zasięgu ręki. Jedno silne uderzenie, jedno silne pchnięcie, twarda ręka, miękka ręka, „dać im, czego chcą”, „skończyć z tym i zostawić ich w spokoju”. Wiele odpowiedzi, wszystkie różne i wszystkie tak samo autorytatywne. Zdumiewające, jak można przyswoić sobie doświadczenie trzystu lat bigoterii w ciągu czterech miesięcy. Harry ironicznie pogratulował kiedyś jednemu z kolegów po fachu, że ten jest w stanie widzieć te sprawy tak jasno i potrafi z taką pewnością oddzielić swoje winy od zasług, co czyni go prawdziwie szczęśliwym człowiekiem. Było to o wiele łatwiejsze w Mansoura, niedaleko Sheik Othman, gdzie miało się do czynienia z uzbrojonymi przeciwnikami, niż w Ulsterze z chłopcami sprzedającymi lody i śpiewającymi swoje piosenki. Kiedyś przyszedł w odwiedziny do jednostki człowiek ze szwajcarskiego Czerwonego Krzyża. Miał na sobie przyciasny biały garnitur i nawet na kapeluszu wymalowany był wielki krzyż, chroniący jego właściciela przed atakami siedzących na dachach snajperów. Powiedział wtedy pułkownikowi coś takiego: „Ten, kto dla jednego jest terrorystą, dla innego może być bojownikiem o wolność”. Pułkownikowi nie podobało się to stwierdzenie. Wszyscy potraktowali je jako piramidalną bzdurę, kompletny nonsens, gdyż w takim razie wszyscy oni byliby terrorystami i do tego jeszcze obcymi. Lecz w Adenie Harry doszedł do wniosku, że swoją pracą w żaden sposób nie bronią brytyjskiego społeczeństwa... co najwyżej brytyjskich interesów, lecz niczego poza tym, i wie o tym każdy, nawet słabo rozgarnięty. Teraz, w swoim nowym, ulsterskim wcieleniu, zastanawiał się, czy być żołnierzem oznaczało tam coś innego niż w Aden. Czy wszystkie te bzdury o obowiązku, celach i przyczynach były czymś więcej tylko dlatego, że walka toczyła się na przykład w miejscowym supermarkecie, a nie gdzieś o sześć godzin drogi dalej? Pomyślność i dobrobyt społeczeństwa nie interesowały go tak samo teraz, jak i wtedy. Wziął na siebie to zadanie i wykonywał je dlatego, że ktoś musiał to zrobić, a zbieg okoliczności sprawił, iż on nadawał się do tej roboty lepiej niż większość innych. Lecz w chwili gdy samolot zataczał łuk nad wybrzeżem, podchodząc od południa do Strangford Lough, Harry doszedł do wniosku, że fakt, iż powierzono mu to zadanie, pochlebiał mu. W końcu miał działać na polecenie premiera. Pomyślał o żonie i poczuł, jak przepływa przez niego fala ciepłego uczucia. Żałował, że nie jest jej dane dzielić jego dumy. Pasażer siedzący po drugiej stronie zobaczył, jak na twarzy mężczyzny spod okna powoli pojawia się uśmiech. Jeszcze przez kilka sekund pozwalał sobie na takie myśli, zdając sobie sprawę, że jest to chwila pełna jakiejś łagodności i ciepła. Wiedział z przeszłości, że w momencie wielkiego niebezpieczeństwa może niejako otoczyć się kokonem takich przyjemnych myśli o rodzinie, o Mary, o chłopcach. Była to część jego mechanizmu obronnego, część, którą rozumiał i pielęgnował. Gdy samolot zaczął zbliżać się do Aldergrove, Harry zapiął pas bezpieczeństwa i myślami powrócił do mężczyzny, którego portret miał wyryty w swojej pamięci. Widział tego człowieka, ciemne linie na papierze nabrały w jego oczach kolorów, stały się dlań żywe. Cel. Czy był dla niego wrogiem? Nie. Kim, w takim razie, jeśli nie wrogiem? Po prostu celem. Trzeba go zabić, to wszystko „Wyeliminować” – powtarzał bezgłośnie. Lubił to słowo. Ocknął się z tych rozmyślań pod wpływem gwałtownego wstrząsu, gdy koła samolotu dotknęły powierzchni pasa startowego. Maszyna, rozpędzona do prędkości ponad stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, podskoczyła jeszcze raz i zaczęła zwalniać. * * * W budynku pierwszego terminalu na lotnisku Heathrow Davidson i pozostali członkowie grupy, która odprowadzała Harry’ego, zamówili śniadanie w barze mieszczącym się na pierwszym piętrze. Jedli w milczeniu, bez zbędnych rozmów. Od chwili, kiedy Harry zniknął za drzwiami pomieszczenia kontrolnego, padło niewiele słów. Tylko Davidson mruknął prawie niedosłyszalnie: – Szalony smarkacz. – Wezmę rachunek – dodał, gdy wstali od stołu. – Myślę, że w ciągu tych trzech tygodni przekazaliśmy mu wszystko, co było można, ale to cholernie mało czasu. Żeby przygotować go tak, jak by należało, potrzebowalibyśmy pół roku. A i nawet wtedy nie moglibyśmy być pewni. Tak jest zawsze, kiedy w te sprawy mieszają się politycy. Musi mieć dużo szczęścia, żeby wyjść z tego cało po trzech tygodniach przygotowań. Cholernie dużo szczęścia. * * * Harry miał poczucie, że idzie na wojnę we własnym kraju. Zszedł ze stopni samolotu, minął pośpiesznie żołnierza RAF-u, trzymającego cały czas palec na cynglu karabinu przewieszonego przez ramię. Klomby z kwiatami, które niegdyś stanowiły jedyną granicę pomiędzy terenem lotniska a postojem taksówek, teraz przedzielone były drutem kolczastym otaczającym budynek terminalu. Drucianą siatkę założono także na galerii widokowej, z której odprowadzający mogli machać do swoich krewnych i przyjaciół wsiadających do samolotu. Zabezpieczenie to miało chronić przed możliwością zrzucenia z galerii granatów na płytę lotniska. Odebrawszy wśród zgiełku swój bagaż, Harry skierował się w stronę przystanku autobusowego. Szedł wzdłuż szeregu kontenerów z ropą, poprzedzielanych drewnianymi zaporami, które miały stanowić ochronę przed śmiercionośnymi samochodami, zaopatrzonymi w ładunki wybuchowe z opóźnionym zapłonem. Minął rząd pasażerów, oczekujących na powrotny samolot do Londynu. Kolejka stała na zewnątrz i od czasu do czasu, posuwała się o kilka kroków do przodu. W dwu zielonych barakach czekający poddawani byli rewizji osobistej. Z rzadka jedynie twarze niektórych podróżnych rozjaśniał uśmiech. Dzieci były milczące, kobiety cały czas rozglądały się wokół, mężczyźni zajmowali się swoimi walizkami, przenosząc je do punktu kontroli i ewentualnie dalej do samolotu. Szarość, zdenerwowanie, zmęczenie. Harry wspiął się na stopnie autobusu i udało mu się zająć miejsce z tyłu przy oknie. Gdy zostawili za sobą pola i wjechali na Crumlin Road, mężczyzna, siedzący za Harrym, zaczął bardzo głośno mówić. Przyjmując rolę przewodnika, wykorzystał panującą w autobusie ciszę, aby popisać się swoją wiedzą dotyczącą wojny, która toczyła się tutaj. – Tam na prawo, widzą państwo tę małą uliczkę, tę za niewidocznym stąd rogiem; zamordowano tam trzech szkockich żołnierzy... w pubie... tym tutaj, tym, który właśnie mijamy. Wyciągnęli ich stamtąd i zabili na ulicy. Teraz nic nie widać... Kiedyś rosły tutaj kwiaty, ale teraz nie ma nic, nawet trawa nie rośnie w tym miejscu... Wojsko przekopało ziemię w poszukiwaniu kul i od tego czasu nic nie chce wyrosnąć. A teraz proszę spojrzeć na lewo, tam gdzie droga się podnosi w stronę kamieniołomu. Tam właśnie zabito senatora... katolickiego senatora i dziewczynę, zamordowano ich w tym miejscu, zasztyletowano. Było to w zeszłym roku, tuż przed wyborami. Proszę popatrzeć teraz do przodu, tam jest najwspanialsze miasto na świecie. Tam poniżej, na lewo, nie za bardzo na lewo, to jest Ardoyne... dalej na prawo – to Ballymurphy... a teraz jedziemy do Ligoniel. Harry’emu przyszło na myśl, że w przyszłości będzie się tu organizować wycieczki autobusowe dla Japończyków. Skoro przestali się niż interesować Wietnamem, można ich zaciągnąć do Belfastu. „Po największym na świecie konflikcie, rozgrywającym się w mrocznej gęstwinie dżungli, proponujemy państwu najdłuższą wojnę domową w ośrodku miejskim. Zapraszamy! Zapraszamy! Prosimy kupować bilety!” – Zaraz zobaczą państwo barykady – zaczął znowu siedzący z tyłu mężczyzna, gdy autobus nieco zwolnił. – Przejeżdżamy obok koszar... po lewej stronie... postawili teraz barykady, aby uniemożliwić republikanom strzelanie do strażników. Pomalowali je fosforyzującą farbą... farba już się zatarła... jeśli się nie wie, gdzie są, można rozbić o nie samochód...wystarczy jechać pięćdziesiątką i wyrżnąć w którąś, i już wiadomo... a tu zaczyna się Ardoyne, tam na lewo, gdzie stoi ten policjant. Policjanci mają płaszcze kuloodporne i karabiny maszynowe... nie noszą wojskowych kamizelek, mają własne. Pojedziemy teraz krótszą drogą, nie opłaca się puszczać autobusów dalej przez Orumlin. Jedzie się przez Shankill. Wygląda, że wszystko w porządku, prawda? Całkiem spokojnie. Widzą państwo tę dziurę po prawej stronie? To był bar...podczas wybuchu zginęło sporo osób. Żadnego ostrzeżenia. Proszę teraz spojrzeć dalej na tę samą stronę, widzą państwo? Tamta dziura... stał tam sklep meblowy...Zginęło tu dwoje dzieciaków: były za małe, żeby uciec. – Zamknij się, Joe, nikt nie chce tego słuchać. Być może Joe poczuł, że dostatecznie pochwalił się już swoją wiedzą i zamilkł. Harry wyjrzał przez okno, zafascynowany tym, co widział. W ulicznych światłach kierowca podprowadził pojazd do białej linii wzdłuż stojącego obok samochodu opancerzonego. Przez na wpół otwarte, stalowe, tylne drzwi widać było siedzących wewnątrz żołnierzy z karabinami w rękach. Po drugiej stronie skrzyżowania zobaczył patrol przeciskający się przez tłum. Wszędzie w oknach wystawowych w miejsce szyb powstawiano grube, jasnobrązowe płyty ze sklejki. Policjanci nie używali tutaj półmaszynowej broni, lecz dla bezpieczeństwa każdy z nich trzymał rękę pod wielkim ciemnym płaszczem, w każdej chwili gotów wyciągnąć rewolwer. Harry ze zdumieniem odkrył wiele elementów, które mogłyby składać się na życie każdego innego, brytyjskiego miasta – autobusy, samochody, ludzie na ulicach, sklepy, kioski z gazetami – wszystko to w cieniu wielkiego wojskowego parasola, jaki rozpięto nad Belfastem. Na przystanku Harry przesiadł się do innego autobusu, którego trasa prowadziła przez Antrim Road na północ. Po przejechaniu ruchliwego węzła przy New Lodge, autobus zwiększył prędkość i pojechał dalej w stronę przedmieść. Domy były tutaj stare i duże, zbudowane z czerwonej cegły, poszarzałej w ciągu wielu lat ich istnienia. Davidson dał mu adres pensjonatu, gdzie, jak powiedział, Harry będzie mógł się zatrzymać. Hotelik był oddalony od New Lodge o trzy przystanki autobusowe. Harry wysiadł z autobusu i rozejrzał się wokoło. Znalazł pensjonat, który mu polecono, po czym ruszył dalej drogą, prowadzącą w dół rozległego wzniesienia. Po przejściu około stu metrów zatrzymał się i czekał. Obserwował drzwi frontowe i po dwudziestu pięciu minutach zobaczył to, czego oczekiwał. Po schodach, prowadzących na małą ścieżkę z przodu budynku, zszedł jakiś młody mężczyzna. Szedł powoli, zbyt powoli. Ubranie nie leżało na nim dobrze, włosy były jakby nieco za krótkie. Harry poczuł, że ogarnia go wściekłość. „Głupie skurwysyny. A ty, Davidson, jesteś największym skurwysynem. Wysłałeś mnie do jednej ze swoich cholernych placówek. Do miłej i bezpiecznej żołnierskiej kwatery na miłym i bezpiecznym protestanckim terenie. Nie znajdę tu wprawdzie tego, czego szukam, ale za to nie grozi mi, że oberwę kulą w łeb. Nie, Davidson, odpieprzcie się wszyscy. Nie mam zamiaru spędzić całego czasu, siedząc na dupie wśród swoich i po miesiącu wrócić z niczym. Na pewno nie.” Stanął po drugiej stronie szosy. Po chwili nadjechał autobus, który zawiózł go z powrotem do centrum Belfastu. Tam udał się na postój taksówek przy Castle Street i kazał zawieść się na Falls Road. Nie będzie grał według reguł ustalonych przez Davidsona. Nie zamieszka w żadnym miejscu, które on mu wskaże, gdyż byłoby to jedno z tych bezpiecznych schronień, gdzie znalazłby się z dala od wszelkich nieszczęśliwych wypadków. Tak jak w Mansourze nie sposób było pracować siedząc w koszarach, tak samo nie można przeniknąć w świat katolickiego Belfastu, jeżeli mieszka się w protestanckim azylu. – Chcę jechać jakieś pół drogi w stronę Falls – oświadczył kierowcy. – Szukam kogoś, kto niezbyt drogo wynajmuje pokoje. Zna pan kogoś takiego? Gdzieś w pobliżu Broadwayu. Jego wyprawa zaczęła teraz nabierać kształtów po całym tym rozgardiaszu. Bezsensowna jazda autobusem w tę i z powrotem, spacer na postój taksówek i teraz te kilka minut oczekiwania, aż samochód ruszy w pożądanym kierunku, zajęły mu mnóstwo czasu. Szofer czekał, aż przyjdą inni klienci i taksówka zapełni się. Kiedy w końcu ruszyli, niebo nad miastem zaczynało już szarzeć, a ostre kontury domów rozmazały się w nadchodzącym mroku. * * * Pierwszy żołnierz ze zbliżającego się patrolu minął już róg ulicy, zanim mężczyzna zdążył zareagować. Pojawienie się drugiego pozwoliło mu stwierdzić, że ma do czynienia z patrolem wojskowym. Przy trzecim i czwartym zaczął celować, a wraz z nadejściem następnego był już gotowy. Przycisnął karabin do ramienia. Za szczerbinką i muszką na odległym końcu lufy widział skryty w cieniu punkt po przeciwnej stronie ulicy, około półtora metra nad chodnikiem. Piąty żołnierz szybko minął róg. Ponieważ znalazł się zbyt blisko swojego kolegi idącego z przodu, więc zatrzymał się na chwilę, aby tamten zdążył się oddalić. Stał tak nieruchomo jeszcze półtorej sekundy, zanim mężczyzna wystrzelił. Jego cień osunął się na ziemię, padając w jasną smugę światła rzuconego przez lampę, zapaloną we frontowym pokoju mieszkania pani Mulvenna. Mężczyzna zdążył jeszcze stwierdzić, że postać leży nieruchomo w połowie na chodniku a w połowie na jezdni, po czym przeczołgał się na środek dachu i rzucił do ucieczki. Jak kot przeskakiwał z jednej deski na drugą. Przetrawersował w ten sposób dachy czterech kolejnych domów. W ostatnim zastał otwarty specjalnie dla niego właz, przez który padała jasna smuga światła. Zeskoczył na korytarz i zbiegł schodami, prowadzącymi na tył domu i do kuchni. Czekający już na niego młody człowiek odebrał karabin. Za trzy minuty broń będzie zawinięta w plastikową torbę i ukryta w tylnej części podwórka pod płotem. Przywiązana w tym miejscu linka pozwoli ją później odnaleźć. Mężczyzna wyszedł na podwórze, przedostał się przez półtorametrowy płot i pobiegł do następnego domu. Wymacał w ciemności tylne drzwi nie zamknięte na hak. Zostawiono je otwarte specjalnie dla niego, aby mógł przebiec przez ten dom i wyjść na sąsiednią ulicę. Tutaj wolnym już krokiem przeszedł trzysta metrów i zadzwonił do drzwi frontowych. Natychmiast pojawił się w nich młody mężczyzna, który poprowadził go następnie do przygotowanego samochodu. Młody człowiek usiadł za kierownicą i po chwili samochód ruszył. Nie było powodów do pośpiechu. Żaden z żołnierzy nie dostrzegł nawet lufy karabinu w momencie strzału. Pięciu pozostałych przy życiu, krzycząc i wymachując w przerażeniu rękami, zajęło pozycje strzeleckie w drzwiach okolicznych domów. Następni dwaj stanęli przy swoim martwym koledze. Jeszcze przed przybyciem karetki jasne było, że ich wysiłki są daremne, lecz mimo to położyli opatrunek na krwawiącą ranę na jego klatce piersiowej. Harry usłyszał pojedynczy strzał z odległego końca ulicy, kiedy taksówka zatrzymała się na światłach obok wielkiego gmachu szpitala. Gdy stali tak, wtłoczeni pomiędzy inne pojazdy, po drugiej stronie jezdni przejechała, na sygnale i przy włączonych przednich światłach, kolumna samochodów wojskowych. Z jadących wozów wyskakiwali żołnierze. Błyskawicznie zajmowali pozycje strzeleckie przy głównej drodze, podczas gdy ich koledzy zmierzali w kierunku bocznych ulic. Harry zobaczył niebieskie światło karetki, która wyjechała właśnie z jednej z przecznic i skręciła w ich stronę. Był to wojskowy wóz z wymalowanymi po obu stronach wielkimi, czerwonymi krzyżami. Odwróciwszy głowę ujrzał przez otwarte, tylne drzwi karetki dwie ludzkie postacie pochylone nad noszami. Z pomiędzy uchwytów widać było dwie nogi w butach, wystające poza tył samochodu. Upłynęło kilka minut, zanim po ulicy znowu ruszyła zatrzymana rzeka pojazdów. Żaden z pozostałych pasażerów taksówki: starsza dama z torbami pełnymi zakupów i dwie dziewczyny z Andersonstown, nie odezwał się słowem. Kiedy dojechali do rogu, na którym przedtem pojawiła się karetka, stojący na środku jezdni żołnierz ruchem ręki kazał im zatrzymać się, wyjść i stanąć pod murem. Szybko i sprawnie obmacał ramiona, tors i nogi Harry’ego, a potem kierowcy. Następnie, przeszedłszy do kobiety i dziewczyn, zadowolił się przeszukaniem ich bagaży. Harry’emu wydał się bardzo młody. – Co się stało? – zapytał Harry. – Zamknij mordę, skurwysynu. Kierowca wysadził go siedemdziesiąt metrów dalej. Harry miał spróbować u pani Duncan. Najpierw w lewo, dwunaste drzwi po prawej stronie. Pensjonat nazywał się „Delrosa”. Wprowadzenie się do małego pokoju na tyłach dwupiętrowego domu nie zajęło Harry’emu wiele czasu. Mniej więcej tyle, ile potrzebował na rozpakowanie swojej niewielkiej walizki i rozmieszczenie jej zwartości w szufladach i szafie. Pani Duncan zaproponowała mu, żeby umył ręce i zszedł na dół do dużego salonu, gdzie zbierali się właśnie goście, aby wypić herbatę, a następnie obejrzeć telewizję. Nie pytała go o nic, najwyraźniej chcąc dać mu czas na zadomowienie się w nowym miejscu. Wyjrzawszy przez okno, Harry zobaczył krążące po Falls Road wojskowe samochody. O szóstej zszedł na herbatę i podwieczorek. Wszyscy siedzieli w milczeniu koncentrując się na czynności jedzenia. „Dobra metoda uniknięcia rozmów – pomyślał Harry. Można od czasu do czasu półgębkiem poprosić o mleko, cukier lub kromkę chleba, a poza tym nie trzeba się wcale odzywać”. Nikt nie wspominał o strzelaninie, lecz informację o niej podano w telewizyjnych wiadomościach BBC. Pani Duncan wyszła z kuchni i stanęła w drzwiach, podpierając się pod boki. Po raz pierwszy od trzech tygodni w Irlandii Północnej zastrzelono żołnierza. Na zdjęciach pokazano stojące w światłach wojskowe patrole i blokadę uliczną. Dało się słyszeć słowa, w połowie zagłuszone przez komentatora: „Zgaście to cholerne światło.” Potem pokazano już tylko mało znaczące zdjęcia, ukazujące fragment jezdni z ciemną plamą pośrodku: obraz przeznaczony dla posiadaczy telewizorów kolorowych, lecz właściwie nierozpoznawalny na czarno-białym ekranie odbiornika pani Duncan. Następnie ukazała się biała twarz reportera, wydobyta z mroku światłem ręcznej latarki. Reporter miał niewiele do powiedzenia. Dokonano napadu na pieszy patrol w dzielnicy Broadway w pobliżu Falls Road. Po zapadnięciu zmroku oddano pojedynczy, śmiertelny strzał do jednego z żołnierzy. Śledztwo jest w toku, cały teren został otoczony kordonem, a wszystkie wyjeżdżające stąd samochody są przeszukiwane. Z kolei na ekranie ukazała się zmęczona twarz oficera. P. Co tu się wydarzyło, panie pułkowniku? O. Doszło do wyjątkowo odrażającego morderstwa. Jeden z moich żołnierzy został zabity z zimną krwią i bez żadnego ostrzeżenia. Przerażająca, ohydna zbrodnia. P. Czy pańscy ludzie widzieli mordercę? O. Nie. W wyniku szeroko zakrojonych poszukiwań, które mógł pan sam obserwować, znaleźliśmy miejsce, z którego padł strzał. Morderca ukrył się na dachu zniszczonego domu i celował stamtąd do moich żołnierzy przez dziurę po zerwanej dachówce. P. Czy była to robota specjalisty? O. Specjalisty od terroryzmu, od zabijania – tak. Na dachu znaleźliśmy sześćdziesiąt osiem niedopałków papierosów. Musiał więc przebywać tam przez jakiś czas. W wąskiej klatce schodowej postawił cztery krzesła. Gdybyśmy próbowali dopaść go z wnętrza domu, usunięcie tej przeszkody zajęłoby nam kilka sekund. Jest to robota zawodowego mordercy. Wybrał dom, z którego łatwo można przejść na sąsiedni dach. Właśnie tamtędy uciekł. P. Czy ktokolwiek zauważył coś na ulicy? O. Jestem przekonany, że połowa mieszkańców ulicy wie, o co chodzi. Mnóstwo ludzi musiało wiedzieć, że pod oknami ich domów ma zostać zabity młody chłopak. Ale, jak sądzę, chodzi panu o to, czy ktoś ujawnił nam tożsamość zabójcy. Odpowiedź jest prosta – nie. Lecz wiele z mieszkających tutaj osób z pewnością wie, kim jest morderca. Apeluję do nich o przekazanie tej informacji przez specjalną policyjną linię telefoniczną i ujawnienie sprawcy tego okrutnego i odrażającego morderstwa. P. Dziękuję, panie pułkowniku. Dalszą część programu wypełnił wywiad. Rozmawiali dwaj politycy – protestancki i katolicki, ci sami, którzy spotykali się w podobnych telewizyjnych programach od czterech lat. Prowadzący spotkanie redaktor pełnił rolę gospodarza, zadawał pytania i pilnował czasu. Zanim program zdążył się rozpocząć, pani Duncan podeszła do odbiornika i wyłączyła go. – Polityków dość mamy na ulicach. Nie chcę widzieć ich jeszcze w swoim domu. To tylko słowa. Cóż one znaczą dla tego młodego człowieka. Niech Matka Boża czuwa nad jego duszą. – Gdyby siedzieli spokojnie w koszarach, nikt by do nich nie strzelał – odezwał się młody człowiek, siedzący naprzeciwko Harry’ego po drugiej stronie stołu. – A gdyby ich tu nie było, to w ogóle nikt nie strzelałby do nikogo. Widzieli państwo, co oni zrobili, kiedy przyszli tutaj kilka dni temu. Wyciągali ludzi z domów, zablokowali ulice. Podobno dlatego, że ktoś zabił tamtego faceta w Londynie. Ale przeszukiwania nie miały z tym nic wspólnego. Szukali zaczepki, niczego więcej. Nikt z obecnych nie odpowiedział. Młody człowiek rozejrzał się wokół, szukając jakiegoś poparcia. Harry stanął po jego stronie. – Gdyby zajęli się raczej tropieniem protestanckich bandytów z taką energią, z jaką ścigają nas, poszło by im o wiele łatwiej. Tamten spojrzał na niego zaskoczony, że znalazł jakiejś poparcie, i nawet jakby nieco zawiedziony, że nie jest sam na placu boju. Harry kontynuował: – Przez długi czas przebywałem za granicą, ale w ciągu tych paru godzin od mojego powrotu napatrzyłem się już na te ilości wojska kręcącego się po ulicach. Przez ostatnie lata zawsze czytałem gazety i słuchałem wiadomości BBC. Wiedziałem, co się tutaj dzieje. Tamtych bandytów zawsze zostawia się w spokoju, niszczy się tylko nas. Ten pierwszy raz nie był łatwy dla Harry’ego. Z czasem nabierze wprawy w wypowiadaniu podobnych poglądów, lecz teraz było to bardzo trudne. W Mansourze nigdy tak nie było. Tam ani razu nie mówił podobnych niedorzeczności, nie wychwalał bloku Quahtana As-Shaabi, nie życzył głośno zwycięstwa NLF-owi, a śmierci imperialistom. Po prostu siedział cicho pośród całego tego brudu i obserwował. Tutaj jednak sytuacja była inna. Należało zmieszać się z tłumem. Pożegnał zebranych i, tłumacząc się zmęczeniem po całodniowej podróży, wycofał się do swojego pokoju. ROZDZIAŁ 6 Harry obudził się tuż po siódmej. Szybko zdał sobie sprawę, że tego dnia zaczyna się jego czynna służba. Minęła już euforia pożegnań, poklepywania po plecach i składania życzeń. Przyjechał. Teraz zacznie się ciężka praca, powolne wnikanie do wewnątrz. Spojrzał na zegarek. Jeszcze dwadzieścia minut i wszystko się rozpocznie. Od początku przygotowań wiedział, że okres wstępny będzie trudny. Teraz przyda się jego doświadczenie i zdolności. Po przejrzeniu teczek jego i dwunastu innych mężczyzn uznano, że on ma największe szanse zaadaptować się do nowych warunków właśnie w tych pierwszych, krytycznych chwilach. Powiedzieli mu, że powinien działać powoli, nie robić niczego na siłę. Musi starać się nie ściągać na siebie uwagi, a co za tym idzie, podejrzeń i dochodzenia. Lecz podkreślili także, iż czas działa przeciwko niemu. Wskazali, jak ogromne korzyści odniosła opozycja w wyniku niepowodzenia wojska, któremu nie udało się schwytać mordercy. Stanął w obliczu kilku dylematów. W jakim tempie powinien działać? Jak szybko ma wniknąć do światka, w którym poruszał się zabójca? Jak daleko musi do niego wejść, aby dotrzeć do jądra organizacji, w której pracował poszukiwany? Zdecydować musiał sam. Udzielono mu kilku rad, lecz teraz on musi podejmować decyzje. W Dorking wielokrotnie powtarzano, że jego śmierć byłaby dla wszystkich nieszczęściem. Nie powinien podejmować żadnego ryzyka, jeśli nie będzie to absolutnie konieczne. Rozbawiło go to. Posyła się człowieka do pracy między najsprawniejszych na świecie terrorystów i mówi się mu, że jeśli pozwoli się zabić, to będzie to czymś nad wyraz niewłaściwym. Nie wolno bawić się w drobiazgi. Powiedzieli, że jeśli uda mu się coś odkryć, to najpewniej w ciągu trzech pierwszych tygodni. Przypuszczali, że do tego czasu będzie już trochę wiedzieć... niekoniecznie, jak nazywa się ten człowiek, ale być może zdobędą adresy jego przyjaciół. Jakąś poszlakę. Cokolwiek, co pozwoli uruchomić siły wojska i policji. Cała ta potęga czekała tylko, aż on powie, gdzie uderzyć, wtedy oni wkroczą do akcji, a jemu podziękują za współpracę. Na początek nie posiadał zbyt wielu atutów. Jego szanse były takie same, jak każdego człowieka z ulicy – przynajmniej pozornie takie same. Miał w pamięci portret tego człowieka, lepszy niż ten wydany przez policję i wojsko. Ale to było wszystko, co przeważało szalę na jego korzyść. Przybył tu jako obcy, pojawił się w środowisku naszpikowanym informatorami, nie mając niczego, czym mógłby się bronić. Jego pierwszym problemem będzie wniknięcie do wspólnoty katolików. Należało na razie zostawić w spokoju IRA i dać się poznać ludziom, zastraszonym przez nieumundurowane oddziały wojska, krążące po mieście w nieoznaczonych samochodach, wozach z pralni i ciężarówkach z lodami, wyposażonych w niewidoczne otwory, przez które szpiegowano mieszkańców dzielnicy katolickiej. Musiał pozyskać sobie zaufanie części tych ludzi, zanim mógł myśleć o jakimś skutecznym działaniu. Davidson powiedział mu: – Odnoszę wrażenie, że potrafią wywąchać obcego. Przypomina to instynkt lisa, który czuje, że zbliża się jego wróg. Bóg jeden wie, jak to robią, ale z pewnością przeczuwają zagrożenie. Bardzo ważny jest sposób, w jaki będzie pan chodził, pana wygląd oraz to, czy potrafi pan sprawić wrażenie jednego z nich. Musi pan zdobyć zaufanie, tak żeby nie był pan stale w centrum zainteresowania. Najważniejszą rzeczą jest stworzyć sobie bazę, podstawę i dopiero potem działać. Tą bazą mogła być pani Duncan. Gdy Harry zszedł ze schodów, zmywała właśnie po śniadaniu. – Jak to dobrze być znowu w domu, pani Duncan. Czuję, że wyjechałem na zbyt długo. Gdziekolwiek by się człowiek znalazł, zawsze będzie tęsknić do Irlandii. Podróże są męczące: ma się ochotę wracać jak najszybciej. Jeśli ci cholerni Brytyjczycy zostawią nas w końcu w spokoju, będzie to wspaniały, choć niewielki kraj. Musi być pani trudno prowadzić interes w dzisiejszych czasach. Poprzedniego wieczora przedstawił się jako Harry McEvoy, dlatego, zwracając się do niego, użyła tego nazwiska. – Tak, panie McEvoy, nie są to najłatwiejsze czasy. W jednej chwili spokój, dookoła pełno ludzi, a za moment zdarza się coś takiego, jak ostatniej nocy. Kto może spać spokojnie sto metrów od miejsca, w którym zastrzelono żołnierza? Ci, którzy przybywają z Południa, znają to jeszcze lepiej. Chcieliby być jak najdalej od wszystkich tych wydarzeń. To prawdziwa rzadkość, kiedy, tak jak teraz, nic się nie dzieje, przepraszam, ale nie pamiętam, czym pan się zajmuje. Wczoraj, gdy pan przyjechał, byłam trochę zajęta. – Nie było mnie przez dziesięć lat. Pływałem we flocie handlowej. Głównie po południowym Atlantyku i Oceanie Indyjskim. – Zobaczy pan, że wiele się zmieniło. Przez ostatnie lata toczyły się zacięte walki. – Nastały dla nas złe czasy. – Tak, złe czasy nastały dla katolików. Protestanci nienawidzą nas bardziej niż kiedykolwiek. Długo potrwa, zanim wszystko to jakoś się ułoży. – Anglicy nie rozumieją nas. Nigdy nas nie rozumieli i nigdy nie będą. – Tak, nie rozumieją, panie McEvoy. Fachowo podrzuciła na patelni jajko i położyła je na talerzu obok pokrojonych pomidorów, kiełbasy, grzybów i grzanek z chleba. – Niech pan zobaczy, co się tu dzieje od czasu, gdy zastrzelili tego ich ministra – Danby’ego. Można by pomyśleć, że on był pierwszą ofiarą tej wojny. Tutaj są ofiary, prawie tysiąc zabitych. Ale kiedy zginął jeden angielski polityk... żeby pan widział, jakie zarządzili poszukiwania, wszędzie pełno patroli. I nie udało im się. – Chyba nie był tu opłakiwany – Harry wygłosił to w formie stwierdzenia. – A jak miał być? Ten człowiek był odpowiedzialny za Long Kesh. Sprowadził tych swoich angielskich szpicli, żeby forsowali jego kandydaturę. Nikt mu tutaj nie wierzył i nikt po nim nie płakał. – Nie złapali jeszcze tego człowieka? – I nie złapią. Chłopcy będą trzymać to w tajemnicy. Niewielu dowie się, kto to zrobił. Zbyt dużo jest informatorów. W dzisiejszych czasach nie rozgłasza się takich wiadomości. Ale dość już o tym. Jeżeli chce pan rozmawiać o polityce, proszę robić to, kiedy się panu podoba i gdzie się panu podoba, ale nie w tym domu. Nie brak tu głupców, którzy prowadzą takie rozmowy. Co zamierza pan teraz robić, ma pan na oku jakąś pracę? Harry wręczył jej pusty już talerz, pochwalił doskonałe śniadanie i powiedział: – Umiem prowadzić samochód. Chciałbym pracować jako kierowca. Zarobię wystarczająco dużo, żeby płacić pani regularnie za mieszkanie. Musimy umówić się co do ceny. Chciałbym pracować gdzieś w pobliżu, nie w centrum miasta. Rodzinna dzielnica wydaje się najbezpieczniejsza. Myślę, że mógłbym na początek znaleźć coś tymczasowego, zanim zaczepię się gdzieś na stałe. – Jest tu sporo ludzi, którzy chcieliby znaleźć jakąkolwiek pracę. – Myślę, że pochodzę trochę dziś rano. Najpierw pościelę łóżko... stare przyzwyczajenie ze statków. Jutro zacznę szukać pracy. Śniadanie było pyszne. * * * Pani Duncan zauważyła, że musiał być poza krajem i to przez długi czas. Coś raziło jej uszy, przyzwyczajone do głosów gości pochodzących z tak różnych stron, których przyjmowała już od trzydziestu lat. Nie mogła zrozumieć, co stało się z akcentem tego człowieka. Jego wymowa falowała, niczym morze, o którym mówił. Kilka słów w czystym narzeczu Belfastu, a potem coś, jakby pobrzmiewającego Ulsterem, lecz nie tak twarde, bardziej płynne. Dręczyło ją to, gdy odkurzała i sprzątała hali na dole, podczas gdy Harry kręcił się po swoim pokoju u góry. Myślała o tym przez cały ranek i doszła do wniosku, że to, czego najbardziej nie mogła pojąć, to były te nagłe zmiany akcentu w środku wypowiadanego zdania. Jeżeli tak długo nie było go w ojczyźnie, Belfast musiał oczywiście zniknąć także z jego wymowy. Ale z drugiej strony zdarzały się chwile, kiedy mówił zupełnie czysto. Po cichu mruczała do siebie, nie będąc w stanie powiązać jakoś tego wszystkiego. * * * W Belfaście nie marnowano czasu. Gdy Harry kroczył chodnikiem przy Falls Road w kierunku miasta, nic nie wskazywało, aby wczorajsze zabójstwo żołnierza pociągnęło za sobą jakaś wojskową operację na wielką skalę. Po ulicach, jak co dzień, jeździły samochody, kobiety z dziećmi spieszyły do sklepów, na rogach stały grupki młodych ludzi bez pracy dysponujących mnóstwem czasu, by obserwować to, co działo się wokół. Harry miał na sobie stare, przywiezione z Niemiec, jeansy i dziurawy sweter, podarty ostatnio podczas malowania klatki schodowej w domu. Była to część ubrań, które zabrał z jego mieszkania oficer wysłany, aby poinformować jego żonę, iż Harry musiał wyjechać na Wschód. Idąc rozglądał się, lecz nic specjalnego nie przyciągało jego uwagi. Dostrzeżono go, gdy skręcał z bocznej ulicy, przy której mieścił się dom pani Duncan. Nie zanotowano niczego, lecz młody człowiek, który obserwował go zza zasłony, zapamiętał jego twarz i godzinę, o której przechodził. Jako jedyny nowy, musiał zostać zauważony. Kiedy przyjechał poprzedniego dnia wieczorem, było już zbyt ciemno, aby mu się dokładnie przyjrzeć. Wszyscy inni goście pani Duncan pojawiali się regularnie i zostali już dyskretnie sprawdzeni podczas snu w jej domu. Harry zdecydował się na ten poranny spacer po części dlatego, iż sądził, że dobrze mu to zrobi, ale przede wszystkim, aby oswoić się z nowym otoczeniem. Rekonesans, przyjemnie spędzony czas. Powiedzieli, że to może uratować kiedyś jego życie. Przeszedł obok kina, nieczynnego od dwóch lat, od czasu, gdy w pobliskim kiosku z biletami eksplodowała bomba. Minął puste miejsce po dawnej, teraz zrównanej z ziemią, stacji benzynowej. Po drugiej stronie drogi mieściła się szkoła zakonna. Z boiska dobiegał głośny śmiech dzieci. Harry przypomniał sobie, że widział kiedyś w zachodnioniemieckiej telewizji to samo boisko, puste i zniszczone po ataku dwóch motocyklistów z IRA na Williama Stauntona. Ten katolicki sędzia odwiózł właśnie swoje dwie córki do szkoły i obserwował je, idące po chodniku, gdy oddano do niego strzały. Męczył się jeszcze przez trzy tygodnie, zanim zmarł. Jedna z gazet opublikowała wtedy wiersz, napisany przez jego dwunastoletnią córkę. Harry zwrócił uwagę na jego szczególną prostotę i piękno, które sprawiły, że utwór ten pozostał w jego pamięci. „Nie płacz dziecko”, mówi Mama, „Przecież tamtych wcale nie ma”. Ale tatuś był naprawdę I gdzie on teraz jest? „Nie bądź smutna”, mówi Mama, „Bardziej siebie pokrzywdzili”. Mogą chodzić, robić to, co chcą. Tacie tego odmówili. „Zapomnij im i przebacz”. A czy Tatuś o tym wie? „Daj mu uśmiech i pocałuj”. Nigdy już nie będę mogła. Wciąż powtarzał w myśli te słowa, gdy wyrósł przed nim Królewski Szpital Victoria, budynek w części nowoczesny, a w części zbudowany ze starych, czerwonych cegieł, jak wiele innych domów w Belfaście. To tutaj Staunton i wielu innych przebyło swoją ostatnią, ziemską drogę. Harry skręcił w lewo, w Grosvenor Road i przyspieszył kroku. Większość mieszkań po obu stronach nosiło wyraźne ślady toczących się tutaj walk. Powybijane okna, zniszczone mury czyniły je nie nadającymi się do zamieszkania, za to pomieszczenia te były znakomitymi kryjówkami dla snajperów. Davidson wspominał o znajdujących się po prawej stronie pubach. Po wybuchu „katolickiej bomby”, protestanci znaleźli tam młodego urzędnika bankowego, który przyjechał spoza miasta. Twierdził on, iż chciał sfotografować skutki eksplozji. Wyjaśnienie to okazało się niewystarczające. Po czterech godzinach tortur i wypytywania zastrzelili go i porzucili na Cullingtree Street, nieco dalej w kierunku centrum. Davidson położył duży nacisk na tę historię, podając ją jako przykład nieumiejętności właściwego wytłumaczenia się przed wrogiem. W sytuacji powszechnej histerii i podejrzliwości wystarczyło to, aby stracić życie. Ten półmilowy odcinek ulicy, którą teraz szedł, był mu jakby od dawna znany. W historii zamieszek, jakie miały miejsce od sierpnia 1969, wymieniany był piętnaście razy. Na poczcie Harry przedstawił swoje prawo jazdy, wyrobione na nazwisko McEvoy, i urzędnik wręczył mu owinięty w brązowy papier pakunek. Na wierzchu widniał napis, wykonany ręką Davidsona: „Zatrzymać, aż do podjęcia przez adresata”. W środku spoczywał rewolwer smith-wesson kalibru 38 mm. Jeden z dziewięciuset tysięcy wyprodukowanych w pierwszych latach drugiej wojny światowej. Gdyby silnie potrząsnąć paczką, usłyszałoby się brzęk znajdujących się tam czterdziestu dwóch naboi. Nie otworzył przesyłki. Instrukcja mówiła wyraźnie, że nie powinien jej odpakowywać aż do momentu, gdy wróci do miejsca zamieszkania i znajdzie jakąś bezpieczną kryjówkę dla rewolweru. Było to sensowne i jak najbardziej zgodne ze zdrowym rozsądkiem, lecz sposób, w jaki o tym mówili, to niepotrzebne podkreślenie sprawy tak oczywistej rodziło chęć zerwania papieru zaraz na miejscu i pokazania broni wszystkim przechodniom na Royal Avenue. Davidson czasami traktował wszystkich wokół siebie jak dzieci. – Gdy go pan ukryje – powiedział – powinien pozostać nienaruszony, aż do chwili rzeczywistego kryzysu. Na litość boską, proszę, niech pan z nim nie chodzi po ulicy. Nie wolno panu używać go, jeżeli nie zajdzie absolutna konieczność. Harry opuszczał już centrum miasta. Idąc tak z pakunkiem pod pachą, wyglądał jak ojciec niosący prezenty swym dzieciom. Miał ochotę napić się. Chęć tę łatwo mógł usprawiedliwić zawodową koniecznością znalezienia się w centrum wydarzeń, a także potrzebą przepłukania gardła, wysuszonego po ostatnich trzydziestu sześciu godzinach. Odpowiedni lokal mieścił się za rogiem ulicy, na której mieszkała pani Duncan. Na ostatnich metrach, dzielących ód odrapanych drzwi, jego decyzja nie była już tak nieodwołalna, najchętniej minąłby wejście i wrócił do wynajętego pokoju. Zatrzymał się i wziął głęboki oddech. Poczuł lekki skurcz w żołądku, spowodowany nagłym lękiem, jaki go opanował. Popchnął drzwi i wszedł do pubu. Boże, co to za podłe miejsce! Minęło kilka chwil, zanim jego oczy przyzwyczaiły się do panującego wewnątrz półmroku. Rozmowy ucichły, widział, jak obecni odprowadzają go wzrokiem. Zamówił butelkę Guinnessa, nadając swojemu głosowi ton zniecierpliwienia, świadomy tego, że strach najłatwiej poznać po głosie. Nikt nie odezwał się do niego w czasie, gdy pił swojego drinka. Musiałby siedzieć tu znacznie dłużej, żeby coś osiągnąć: musiałby chyba być alkoholikiem. Jego szklanka była opróżniona już w dwóch trzecich, gdy znów odezwały się głosy rozmawiających. Mówili cicho, jakby wszystko, o czym rozmawiali, dotyczyło rzeczy poufnych. Nie było szans, żeby cokolwiek podsłuchać. * * * Dwóch młodych ludzi po drugiej stronie pomieszczenia obserwowało, jak Harry pije. Obaj byli ochotnikami w kompanii E Pierwszego Batalionu Tymczasowej IRA z brygady w Belfaście. Słyszeli już o historii, jaką Harry opowiedział o sobie tego ranka. Źródłem, jakkolwiek nieświadomym, była pani Duncan. Tak jak co dzień rozmawiała rano z sąsiadką po drugiej stronie linki do wieszania bielizny. Syn tej sąsiadki, stojący teraz przy barze, poprosił matkę, aby dowiedziała się od pani Duncan, kim jest jej nowy lokator, skąd przyjechał i czy zamierza zostać na dłużej. Pani Duncan lubiła te poranne pogawędki, i jeśli nie groził deszcz, rzadko spieszyła się przy zdejmowaniu swoich prześcieradeł i bielizny. Poranek był zimny, lecz słoneczny. Opowiedziała, jak nowy gość cieszył się z powrotu, jak zamierza znaleźć pracę, mówiła, że nie wiadomo, jak długo zostanie i że zapłacił za trzy tygodnie z góry. Był marynarzem, pływał na angielskich statkach handlowych i nie było go w kraju przez wiele lat. Ale pochodził z Północy, z Portadown, i teraz wrócił do domu. – Z pewnością długo go nie było – krzyczała do przyjaciółki, ukrytej za haftowanym prześcieradłem, zawieszonym na środku linki. – Łatwo to można zauważyć, a raczej usłyszeć. Wystarczy, żeby tylko otworzył usta. Zaraz by pani powiedziała, że od dawna nie było go w kraju. Mówi, że teraz wrócił, bo na Irlandię przyszły ciężkie czasy. Zaśmiała się. Obie z przyjaciółką udawały, że mają ochotę na dobre opuścić Północ, lecz obie tak były związane z Belfastem, że tydzień, spędzony wspólnie w pensjonacie pod Dublinem, był wszystkim, co zdołały osiągnąć. Pełne żalu wracały wtedy na stację na Victoria Street. Matka zreferowała tę rozmowę synowi przeraźliwie powoli i z mnóstwem zbędnych szczegółów. Słuchał i obserwował teraz nieporuszony, jak Harry kończy drinka i zamawia drugą butelkę. Za dwa dni miał mieć kolejne ze swych rutynowych spotkań z oficerem wywiadu i chciał upewnić się, czy będzie miał coś szczególnego do zameldowania o nowym lokatorze swojej sąsiadki. * * * Po drugiej szklance Guinnessa, Harry szybkim krokiem wracał do Delrosa. Nigdy nie przepadał za takim sposobem spędzania czasu. – Śmierdzące gówno – powiedział do siebie. Zadzwonił do drzwi. Otworzyła mu wysoka i szczupła dziewczyna. – Dzień dobry, nazywam się McEvoy. Wynajmuję tutaj pokój w tylnej części. Uśmiechnęła się i zrobiła krok w tył, aby mógł przejść. Miała czarne, opadające na ramiona włosy, wystające kości policzkowe i głęboko osadzone ciemne oczy. Stała prosto, lekko wygięta do tyłu. Jej piersi rysowały się wyraźnie pod cienkim swetrem, który niżej opinał jej talię i niknął pod skórzanym pasem, zapiętym na jeansowych spodniach. – Jestem Josephine. Pomagam pani Duncan utrzymywać dom. Mówiła mi, że przyjechał ktoś nowy. Przez większość dni w tygodniu robię tu generalne sprzątanie i pomagam przygotować herbatę. Patrzył na nią śmiało i bez zawstydzenia. – Może mi pani zrobić filiżankę herbaty? – zapytał myśląc jednocześnie, że nie jest to najlepszy sposób zawierania znajomości z niebrzydką dziewczyną. Poszła do kuchni. Podążył za nią, czując zapach tanich perfum. – Co jeszcze pani robi? – Pytanie było idiotyczne, ale pozwalało podtrzymać rozmowę. – Pracuję w młynie na końcu miasta: w wielkim młynie. Chodzę na pierwszą zmianę, a potem mam robotę tu, u pani Duncan. To stara przyjaciółka mojej mamy. Przychodzę tutaj od dawna. – W mieście nie ma zbyt wielu atrakcji, z wyjątkiem pracy, a i tej nie starcza dla wszystkich – brnął dalej Harry. – Jak sobie z tym radzicie? Czy często pani wychodzi, czy jest tu co robić? – Ach, jest trochę różnych rzeczy. Świat się jeszcze nie skończył, przyzwyczailiśmy się, jak sądzę. Nieczęsto wychodzimy do miasta. Właściwie nie ma po co. Pójdzie pan na film, a w kinie wybuchnie bomba i po panu. Te katolickie szumowiny kręcą się po centrum i trzeba uciekać, jeśli chce się ujść z życiem. Wojsko wcale nas nie broni. Udają, że niczego nie widzą. Nie ma po co iść do miasta. Chyba że po ciuchy, ale ubrania są drogie. – Przez długi czas byłem za granicą – powiedział Harry. – Ludzie przeżyli straszne chwile. Pomyślałem więc, że czas wracać do domu. W takim momencie nie można pozostawać gdzieś daleko, jeżeli się jest Irlandczykiem. Spojrzała na niego twardo. Jej młode i sympatyczne rysy stężały w wyraz, który przestraszył Harry’ego. Nagle ujrzał na jej gładkiej cerze ślady przeżytych lat i zmęczenia, które zniknęły, gdy oczy znów rozjaśniły się w uśmiechu. Sięgnęła do kieszeni jeansów, przez chwilę widać było, jak jej palce poruszają się, nim natrafiły na zmiętą chusteczkę. Strzepnęła ją rozprostowując i przybliżyła do nosa. Harry zauważył wyhaftowane na rogach zielone koniczynki. Dojrzał też część wzoru na środku. Były to skrzyżowane czarno-brązowe karabiny Thompsona. Dziewczyna wiedziała, że patrzy na nią. – To nic specjalnego. To wcale nie znaczy, że jestem rebeliantką. Sprzedają je, aby zdobyć fundusze na utrzymanie tych ludzi i ich rodzin – ludzi z Kesh. „Ludzi zza drutów”. Proszę spojrzeć, jest bardzo dobra, bardzo delikatna. Chyba nie sądzi pan, że banda tchórzliwych morderców miałaby cierpliwość, żeby zrobić coś wymagającego takiej staranności. Oni uważają nas wszystkich za świnie, mówią o nas: „błotne wieprze”. Gdy wyrzuciła z siebie te słowa, rysy jej twarzy znów złagodniały. Rozluźniła się. – Mamy swoje własne rozrywki. Są kluby, zabawy. Nie ma ich wiele w ciągu tygodnia, ale w soboty jest świetnie. Tylko to cholerne wojsko przychodzi prawie za każdym razem. Mówią, że szukają głównego dowódcy IRA. Zabierają dziesięciu chłopaków i zwalniają ich po dwudziestu czterech godzinach. Próbują nas sprowokować. Przetrzymamy. Pewnie od chwili swojego powrotu słyszał pan tylko narzekania ludzi na ich problemy i całą tę beznadziejność. Ale przetrzymamy. – Ta chustka – rzekł Harry – czy oznacza, że jest pani za nimi, że pani mężczyzna jest w więzieniu? – Nic podobnego. Ona nic, do cholery, nie oznacza. Niech pan sam spróbuje takiej nie kupić. Przekona się pan. Będą nalegać, targować się. Łatwiej po prostu zapłacić i pójść sobie. Trzeba mieć coś do wycierania nosa, prawda? Więc może to być właśnie taka chusteczka i nie ma o czym dyskutować, prawda? Nie jestem jedną z tych małych kurw, które kręcą się wokół kowboi. Jeśli się kiedyś z wiążę, to na pewno z kimś, kogo w przyszłości czeka więcej niż tylko rozkaz zatrzymania, mogę pana zapewnić. Nie jestem także jedną z tych, które biegają z magazynkiem w kieszeni i pistoletem ukrytym w spodniach. Jest wystarczająca ilość takich, którzy chcą to robić. – Jak teraz wyglądają wasze wieczory, wasze rozrywki? – Nie tak jak w Anglii czy w Wolnym Państwie. Ale jest dancing, zespół muzyczny, wokalista, jest bar. Te wojskowe skurwysyny przychodzą tam, ale nie siedzą długo. Pan pływał, prawda? Długo pana nie było. U nas nie śpiewa się starych piosenek...te z 1916 i 1922 nie są w modzie. Teraz mamy „Ludzi zza drutu” – piosenkę o internowanych, „Krwawą niedzielę”, „Ptaki” – o trzech chłopcach którzy zostali odbici helikopterem z Mountjoy. Słyszał pan o tym? Trzech potężnych mężczyzn, unoszonych do góry przez helikopter... a ci idioci krzyczą: „Zamknąć bramy!” Większość obecnych wybuchnęła śmiechem. Proszę mnie zrozumieć, nie mam zamiaru przyłączyć się do nich. Ale nie jestem też przeciw nim. Nie chcę tutaj tych brytyjskich skurwysynów. – Helikopterem. Gdy byłem na Wschodzie, czytałem o tym w angielskiej gazecie, wychodzącej w Bejrucie. Zrobiło to na niej wrażenie, a przynajmniej tak wyglądała. Nie chodziło o to, że był w tak egzotycznym miejscu, jak Bejrut, lecz o to, że sława Seamusa Twomeya, Joe’ego O’Hagena i Kevina Mallona dotarta tak daleko. – Czy wojsko przychodzi każdego wieczoru? – Prawie każdego. Myślą, że uda im się znaleźć przywódców. Nie wiedzą, kogo szukają. Wystarczy zcieniować włosy, źle się zachować, być nieogolonym, być ogolonym... a oni już podejrzewają. Harry pomyślał, że dziewczyna jest niekonsekwentna. Zakochana w mężczyznach z pistoletem, w surowych warunkach, w jakich żyją, nie była jednak zdolna przyłączyć się do nich w obawie, że to efektowne życie z bliska okaże się nużące. – Myślę, że to dobrze, że wróciłem – powiedział. – Sądzę, że to mi dobrze zrobi. Nie jestem teraz na bieżąco w polityce i mój głos brzmi dziwnie. Gdy byłem tu ostatni raz, w Kilmainham siedział James Connolly. Od tego czasu zginęło tylu wspaniałych chłopców. Trzeba wreszcie znów odnaleźć się w tym miejscu, jest już najwyższy czas. Dlatego wróciłem. – Zabiorę pana. Proszę czekać tutaj w sobotę, około wpół do siódmej. Zniknęła w kuchni, a Harry poszedł do swojego pokoju. ROZDZIAŁ 7 Już tylko kilka kroków dzieliło mężczyznę od jego domu. Minęła właśnie druga nad ranem. Dwoje ludzi, którzy sprawdzali ulice w pobliżu domu, dało znać, że w okolicy nie kręci się żaden patrol. Była to jego pierwsza wizyta w rodzinnym Ardoyne od czasu, gdy przed miesiącem wyjechał do Londynu. Jego nieobecność została zauważona przez batalion armii brytyjskiej, stacjonujący na Flax Street, w niemal doszczętnie zniszczonej fabryce, na skraju Ardoyne. Fakt ten odnotowano w kartotekach, które służby wywiadowcze prowadziły dla kilku tysięcy osób zamieszkałych na tym terenie, i dwa tygodnie wcześniej pod wpółotwarte drzwi frontowe domu mężczyzny zajechały dwa wozy Land-Rover. Ich pasażerowie chcieli rozmawiać z jego żoną. Nie mogła powiedzieć im wiele, nawet gdyby chciała. Zresztą nie miała takiego zamiaru. Powiedziała: – Spierdalajcie stąd, wy brytyjskie świnie. Po czym zdenerwowana, prawdopodobnie własnymi słowami, dodała, że jej mąż wyjechał na Południe, zarabiać na życie. Wojskowi bez zapału przeszukali mieszkanie. Była to zwykła formalność: nie spodziewali się znaleźć niczego i niczego nie znaleźli. Oficer śledczy zanotował raport sierżanta, prowadzącego przeszukanie, zanotował też, że wskazane będzie w przyszłości porozmawiać z mieszkanką domu numer 41 na Ypres Avenue. Tyle zrobiono. Tak samo jak Harry, mężczyzna został do swojej misji wybrany dlatego, że był czysty. Zwierzchnicy postawili krzyżyk przy jego nazwisku, mniej więcej na środku listy nazwisk ludzi, którzy mogliby pojechać do Londynu i sprzątnąć Danby’ego. Ypres Avenue różniła się nieco od innych ulic Ardoyne. Data bitwy, po której odziedziczyła swoją nazwę, dawała klucz do jej wieku. Była więc w lepszym stanie niż ulice, którym patronowały bitwy pod Crimean czy Mutiny lub też brytyjscy generałowie, walczący pod koniec dziewiętnastego stulecia. Tym niemniej pięćdziesiąt dziewięć lat to bardzo dużo dla tych domów, w których nie przeprowadzono żadnego poważniejszego remontu, od czasu gdy je postawiono, aby zapewnić dach nad głową pracownikom młyna, zajętego teraz przez wojsko. Domy były połączone po cztery, z wąskimi przejściami prowadzącymi do tylnych drzwi. Niezliczone bomby, granaty i ładunki wybuchowe, eksplodujące tu w ciągu czterech lat niemal bezustannej walki, zrobiły swoje i kilka domów zamurowano. Ściana przy końcu ulicy została pobielona do wysokości około trzech metrów. Było to dzieło kobiet, które przychodziły tu pracować późną nocą. Na tle białego muru wyraźnie rysowała się sylwetka każdego przechodzącego żołnierza, co dawało większą szansę trafienia go z karabinu. Większość zaułków potraktowano w ten sam sposób, tak że tydzień później wojsko musiało przemalować ściany na czarno. Następnej nocy kobiety przyszły znowu, potem jeszcze raz wojsko, i działo się tak, aż obie strony zawarły milczący pakt. Powierzchnia murów pozostała brudna i pomazana farbą. Wojsko na dobre zasiedziało się w Ardoyne i dla republikanów nastały ciężkie czasy. Dla mężczyzny jednak była to sprzyjająca okoliczność. Nie należało się przecież spodziewać, że czołowy działacz IRA będzie przebywać na terenie zdominowanym przez armię, gdzie wszelkie akcje były, pozornie przynajmniej, niemożliwe. On sarn przywiązywał wagę do tego, by pracować z dala od tej dzielnicy. Wszystkie domy były tu małe i pozbawione konkretnego kształtu. Nie projektowano ich z myślą o wygodzie mieszkańców. Z drzwi frontowych wchodziło się przez korytarz do części mieszkalnej, wyposażonej w później wybudowaną kuchnię i zlewozmywak pod azbestowym zadaszeniem. Łazienka była tam stosunkowo największym osiągnięciem. Pierwsze piętro w każdym z tych domów składało się z dwóch pokoi i małego przedpokoju. Umyć się można było tylko w kuchni. Takie były warunki mieszkania w Belfaście, doskonałe dla potwierdzenia politycznych poglądów mężczyzny, doskonałe jako usprawiedliwienie tego, co robił. Przez lata, odkąd mieszkał tutaj, znajdował drogę do drzwi po omacku, licząc kroki przez podwórze. Drzwi zostały ostatnio naoliwione, tak że otwierały się bezszelestnie. Przeszedł cicho przez kuchnię, otworzył tylne wejście i wszedł na górę. Tylne drzwi nie były nigdy ryglowane, po prostu zamykano je na klucz, tak żeby w każdej chwili mógł przez nie przejść. Nigdy jeszcze nie był tak długo poza domem. Poczuł ogromną ulgę. Wrócił. Cicho jak kot wspiął się na trzy pierwsze stopnie, po czym zatrzymał się nasłuchując. W domu panowała całkowita ciemność. Po omacku odnalazł poręcz. Poczuł doskonale mu znane zapachy: woń zimnej herbaty, zimnych frytek, starego tłuszczu, wilgoci sączącej się ze ścian i przenikającej nadgniły dywan. Stojąc na schodach, słyszał oddechy swoich bliskich, śpiących w pokojach na górze. Równy rytm, przerywany niekiedy kaszlem jednej z dziewczynek. Nie było mowy o włączeniu światła. Sączący się przez zasłony blask zaalarmowałby natychmiast wojsko, sygnalizując, że przyszedł lub wychodzi z domu o tak późnej porze. Nawet taka mała rzecz wystarczyłaby, aby zostać odnotowanym w kartotece, która już tyle usług oddała służbom wywiadowczym. Mężczyzna posuwał się ostrożnie w górę wiedząc, że jego żona nie została poinformowana, iż wróci właśnie tej nocy, a nie chciał jej przestraszyć. Powoli przeszedł przez przedpokój i popchnął uchylone drzwi do sypialni. Wszedł do środka. Oczy przyzwyczaiły się już do ciemności i widział jej włosy na poduszce, a obok dwa małe kształty, przytulone do siebie dla wygody i ciepła. Patrzył na nie długo. Jedno z dzieci zaczęło wiercić się i kaszleć. Słyszał ten kaszel już przedtem, gdy wchodził do domu. Nie czuł wzruszenia, coś wstrzymywało go tylko przed przerwaniem ich snu. Kobieta stopniowo zaczynała uświadamiać sobie jego obecność. Z początku przestraszyła się. Zrobiła gwałtowny ruch obronny. Matka ochraniająca swoje potomstwo. Po chwili jednak zobaczyła go. Wysunęła ręce i pociągnęła go do siebie na łóżko. Poczuł, jak dzieci przez sen odsuwają się, robiąc mu miejsce. – Wróciłem, kochanie. Wszystko w porządku. Jesteś bezpieczna. Wróciłem do ciebie. Szeptał do niej z ustami przyciśniętymi do jej szyi. Ona trzymała go delikatnie, przyciągając do siebie, jakby jakaś siła chciała go znowu od niej zabrać. – Wszystko w porządku, kochanie. Jestem w domu. Już po wszystkim. Ukląkł, zrzucił buty, skarpetki, zdjął spodnie, marynarkę i koszulę. Kobieta przeniosła jedno z dzieci na drugą stronę i zabrała z łóżka leżące tam rzeczy, aby zrobić mu miejsce. Przylgnęła do niego z całą siłą, pozbawiając go całej sztywności, wszystkich barier, chłodu, którym się otoczył przez ostatni miesiąc, pracując nad swoimi emocjami. – Gdzie byłeś? – Nie... nie... tęskniłem za tobą. Pragnąłem cię. – Ale gdzie byłeś? – pytała uparcie. – Myśleliśmy, że odszedłeś, że nie żyjesz. Żadnego słowa, nic. Gdzie? Zawsze coś wiedziałam, kiedy wyjeżdżałeś. Przywarł do niej, do tej jedynej na świecie istoty, która kochał i tak bardzo potrzebował, zwłaszcza przez ostatnie tygodnie napięcia i strachu. Czuł, jak niepokój ulatuje z niego pod wpływem dotyku ciała. Dopiero po dobrej chwili zdał sobie sprawę, że ona leży spokojnie, sztywno, nie odpowiadając na pieszczoty. Puścił ją i podniósł się nieco, aby móc zobaczyć jej twarz. Lecz gdy był już dostatecznie wysoko, by na nią spojrzeć, odwróciła głowę w kierunku uśpionych dzieci. – O co chodzi? Co się stało? – Chodzi mi o to, gdzie byłeś. Po co wyjechałeś. Chyba wiem po co, prawda? – Co wiesz...? – zawahał się. „Głupia kobieta. Czego ona jeszcze chce? Przecież przyjechał, jest tutaj cały. Ale co ona wie? Jak wiele wywnioskowała ze sposobu, w jaki ją przywitał? Czy wyczuła ten ładunek desperacji i smutku?” – Czy zamierzasz mi o tym powiedzieć? – zapytała – O czym powiedzieć? – narastała w nim złość. – O tym, gdzie byłeś... – Powiedziałem ci. Jeszcze raz. To już się skończyło. Byłem na Południu. Już po wszystkim. – Więc nie powiesz mi? – Powiedziałem ci, że to już skończone. Zostawmy to. Jestem w domu i to powinno wystarczyć. Nie chcesz, żebym był tutaj? – W gazetach pisali, że były tam jego dzieci. I żona. Widziały wszystko. Że ten mężczyzna strzelał jeszcze długo po tym, jak tamten upadł. Dzieci krzyczały, żona także. Pisali, że ona przykryła go swoim ciałem, aby ochronić przed kulami. Usiadła prosto z rękami splecionymi za sobą. Spod nocnej koszuli widać było piersi, nabrzmiałe od mleka, którym karmiła dzieci. Cała tęsknota za nią opuściła Downsa w jednej chwili. Moment, na który czekał, który był jego punktem docelowym przez tyle dni jakby przestał istnieć. Kobieta kontynuowała, nie patrząc na niego, lecz wprost przed siebie, w ciemność. – Oni mówią, że złapią człowieka, który to zrobił, choćby miało im to zająć pięć lat. Mówią, że ten ktoś musi być jak zwierzę, skoro potrafił zabić w ten sposób. Mówią, że będą go ścigać, tak długo, aż go złapią, a wtedy nie wyjdzie z więzienia do końca życia. Ty głupi skurwysynu. Wciąż patrzyła w jakiś punkt na środku pokoju. Przez jego umysł przebiegały możliwe odpowiedzi, słowa, którymi mógł ją zaatakować. Lecz ich nie wypowiedział. Gdy w końcu odezwał się, jego głos był spokojny. – Ktoś musiał to zrobić. Tak się stało, że byłem to ja. Danby zginąłby i tak. Był tylko małym skurwysynem. Nie ma co nad nim płakać. A oni nie wiedzą, gdzie mnie szukać. Nie mają żadnych poszlak. Ich portret jest do niczego. Nawet dzieciaki by mnie na nim nie rozpoznały, prawda? – Nie bądź idiotą. Czy myślisz, że obudzę teraz dwójkę czteroletnich dzieci, pokażę im ten portret i zapytam: „Czy poznajecie tatusia? Jest mordercą. Zastrzelił człowieka na oczach jego dzieci”. Chcesz, żebym to zrobiła? – Zamknij się. Dosyć. Powiedziałem ci, że to już skończone. W ogóle nie powinnaś o tym wiedzieć. – To będzie cholernie interesujące. Wielki i sławny bohater wraca do domu, a za nim pół ścigającej go armii. Co za przyszłość! „Nie przypuszczano, że wiemy.” Co to znaczy? Jeśli cię zastrzelą, na pewno będzie się śpiewać jakieś cholerne pieśni o tobie. Akurat dobre na sobotnie wieczory, kiedy wszyscy są uchlani i lubią sobie podeklamować, byleby słowa nie były zbyt długie. Co za bohater. Będziesz chciał, żebym nauczyła dzieci, niech też śpiewają. Tak ma wyglądać nasza przyszłość? Znów opadła na poduszkę, przysunęła się blisko do dzieci i zaczęła szlochać, bezgłośnie, wstrząsając tylko ramionami. Mężczyzna wstał z łóżka, włożył spodnie i koszulę i boso podszedł do drzwi. Zszedł na dół do frontowego pokoju. Powstrzymał odruchową chęć zapalenia światła i w ciemności odnalazł drogę do stojącego przy kominku fotela. Zrzucił leżące na nim gazety i usiadł, wyczerpany emocjami ostatnich kilku minut. Zraniła go, uderzyła w najczulsze miejsce, a gdy ból rozszedł się po całym ciele, zadała kolejny cios. Tak bardzo chciał znowu znaleźć się w domu, wrócić do niej, do dzieci, do całej rodziny. Chciał czuć się wśród nich bezpiecznie. A ona zniszczyła jego marzenia. * * * Wśród ciemności powróciły do niego tamte obrazy z placu Belgrave. Miał wrażenie, że wszystko to dzieje się w tej chwili. Nie był pewien, czy są to wspomnienia wydobyte z pamięci, czy wytwory jego wyobraźni. Wszystko było takie wyraźne. Uderzenia kolby kałasznikowa, wbijającej się w jego ramię podczas strzału, zatrzymany wizerunek kobiety leżącej na ciele swojego męża. Dzieci. Ten dziwaczny, bezużyteczny pies. Wszystko było na miejscu. Widział całe zdarzenie w postaci szeregu następujących po sobie epizodów. Niektóre z obrazów były panoramiczne, jak ten, gdy Danby schodził ze schodów i wypatrywał samochodu. Inne jakby w zbliżeniu – twarz kobiety, którą mijał uciekając. Strach, niedowierzanie, szok i przerażenie. Dostrzegł każdy szczegół tej głupiej, krowiej gęby, z brązowym znamieniem na prawym policzku. Pamiętał krew, lecz jakby w oderwaniu, nieważną. Pragnął, aby gratulowano mu dobrze wykonanego zadania. Przemyślał to i doszedł do wniosku, że zasługuje na uznanie. To była robota profesjonalisty. Cały ruch będzie z niego dumny. Wiedział o tym, lecz chciał, aby zostało to wypowiedziane głośno. Ktoś musiał jej powiedzieć. Oczywiście mogła też zgadnąć. Daty zgadzały się, był ten portret. Powinna poprzeć go. Odgadła, na pewno odgadła. Ale nazwała go „głupim skurwysynem”. Czuł się zraniony i otępiały. Nigdy nie rozmawiali o IRA. Od samego początku. Nie chciała nic wiedzieć. Nie mówili o nocach, podczas których nie było go w domu. Zamykała się w kręgu zwykłych domowych spraw, kuchni, zabaw z dziećmi. Schodziła mu z drogi. Rozumiała jednak, że on potrzebuje jej siły i wsparcia, gdy do niej wraca. To było ustępstwo na jego rzecz. Nic niezwykłego w Ardoyne. Kobiety słyszą strzelaninę tuż pod oknami ich domów. Charakterystyczne wysokie tony jednego, drugiego, czasem trzeciego wystrzału z rewolweru. A potem, w odpowiedzi, odmienny, ciężki stukot wojskowych karabinów. Jeżeli mężczyzna nie wraca do domu przed świtem, kobiety słuchają pierwszych porannych wiadomości radiowych, aby dowiedzieć się, co się stało. Czasem zaczynają się potem godziny rozpaczy, zanim mężczyzna nie wróci do domu cały i zdrowy. Nie istnieją wtedy żadne słowa. Tylko ciepło i odprężenie, które pozwala uspokoić rozedrgane ręce. Kiedyś żona pokazała mu numer londyńskiego czasopisma dla kobiet. Jeden z artykułów omawiał wpływ, jaki na psychikę żon wojskowych stacjonujących w Niemczech mają takie właśnie poranne wiadomości radiowe. Przeczytał, jak po wszystkich domach roznosi się wieść, że jednostka była w akcji, jak kobiety stoją w oknach, wypatrując każdego powracającego, czekając, do którego wejdzie domu. Wiedzą, że jeżeli któryś z mężczyzn poniósł śmierć, wraz z oficerem będzie szedł kapelan lub lekarz, że wejdą najpierw do sąsiedniego mieszkania, zamienią tam kilka słów w drzwiach, a następnie zapukają do następnego wejścia. Wszystkie wiadomości rozchodzą się w ciągu paru minut. Downs był odpowiedzialny za dwie takie wizyty. Za pierwszym razem oglądał pogrzeb w telewizji. Podczas czterdziestopięciosekundowej migawki widział trumnę przykrytą flagą i młodą wdowę, idącą pod rękę z jednym z krewnych, w otoczeniu oficerów i miejscowych dygnitarzy. Potem salwa honorowa i to wszystko. Drugi żołnierz, którego zabił w zeszłym tygodniu, został pochowany bez obecności kamer. Nie interesowało go to. Niezależnie czy to widział, czy nie, nie miało to dla niego znaczenia ani nie dawało satysfakcji. Artykuł nie wzruszył go. Nie potrafił wyobrazić sobie płaczu, gdyby to on został zastrzelony. Przyjmował taką możliwość, miał dużo czasu, aby się tego nauczyć i oprócz napięcia w momencie samej akcji i podniecenia później, nie czuł nic, zdając się na przeznaczenie. Zaczął jak większość innych. Jako kilkunastolatek ciskał w żołnierzy brytyjskich zarówno kamieniami jak i wyzwiskami. Byli tak doskonałym celem. Żółte karty zabraniały im używać broni niemal we wszystkich sytuacjach, ciężkie tarcze praktycznie uniemożliwiały skuteczną pogoń, a nieznajomość terenu sprawiała, że gubili się w labiryncie ulic. Wszyscy chłopcy z Ypres Avenue rzucali kamieniami w żołnierzy i było prawie niemożliwe pozostać z boku. Nastroje zmieniły się, gdy pewien chłopak, z drugiego końca ulicy po tamtej stronie drogi, zginął podpalając butelkę z benzyną. Chodził do tej samej co on szkoły, o jedną klasę wyżej. Później tego samego wieczora czterech dorosłych przyłączyło się do rozruchów. Mówiono, że dzieciaki powinny opuścić ulicę. Zaczęła się strzelanina. Piętnaście strzałów odbiło się echem w pustych zaułkach. Miał wtedy osiemnaście lat. Wraz z innymi rówieśnikami ukrył się w otwartej bramie i wsłuchiwał się w niecierpliwe okrzyki żołnierzy. Nagle w drzwiach zamajaczył cień. Jakiś człowiek wczołgał się do środka, popchnął ku nim swój karabin i wyszeptał nazwę ulicy i numer domu. Przebiegł na tył budynku, wszedł przez otwarte drzwi do jakiegoś mieszkania, gdzie cała rodzina oglądała telewizję, nie zwracając na niego uwagi, wydostał się na drugą stronę i w końcu dotarł pod podany adres, wręczył karabin kobiecie, która otworzyła mu drzwi. Nie powiedziała nic, a on wrócił na Ypres Avenue. To był początek. Wielu jego przyjaciół z ulicy wstąpiło do IRA. Spotykali się potem w klubach w sobotnie wieczory, przyciszonymi głosami rozmawiając o zdarzeniach ostatnich dni. Niektórzy już nie żyli, inni przebywali w więzieniach, nieliczni doszli do rangi młodszego oficera i po schwytaniu zostali wysłani do Long Kesh. Downs trzymał się od nich z dala i został dostrzeżony przez starszych, tych, którzy kierowali ruchem. Miał opinię kogoś nieprzeciętnego, kogoś, kto nie musi trzymać się stada. Oszczędzano go, nigdy nie przydzielając zadań polegających na podkładaniu bomb w sklepach obuwniczych czy supermarketach lub na rabowaniu kilkuset funtów z jakiejś poczty. Ożenił się w wieku dwudziestu lat, w czasie gdy pracował jako ochrona osobista jednego z członków sztabu brygady. Stosunki między podzielonymi ludźmi z Tymczasowej IRA a władzami układały się wtedy bardzo źle. Po ślubie przez kilka miesięcy nie wzywano go. Przełożeni uznali, że musi dojrzeć jak młode wino i dali mu na to niezbędny czas. Pierwszy raz wykorzystano go na krótko przed urodzeniem się bliźniaków. Wziął wtedy udział w próbie ucieczki z Long Kesh. Siedział przez większą część nocy w skradzionym samochodzie na autostradzie M1, czekając na człowieka, który przedzierał się przez zasieki. Stał jeszcze siedem minut po tym, jak wściekłe ujadanie psów, kilkaset metrów za nim, obwieściło niepowodzenie akcji. Później, wraz z dwoma innymi, napadł na policjanta wychodzącego ze swojego domu na przedmieściu Glengormley. Po raz pierwszy objął dowództwo. Pozwolono mu samemu wybrać miejsce, broń i drogę odwrotu. Potem brał udział w atakach na komisariaty policji, jako jeden z tych, którzy osłaniali akcję. W tamtych odległych czasach niejednokrotnie pudłował przy pierwszym, kluczowym strzale, a potem musiał uciekać jak głupiec, słysząc za sobą krzyki żołnierzy. Były to mocne chwile. Głosy Brytyjczyków, ich obcy, angielski akcent i ucieczka, jak najbardziej krętą drogą, aby zmylić tropy. Jednak w wąskiej grupie jego reputacja rosła, a w przyszłości mógł okazać się niezastąpiony właśnie dlatego, że przez prawie rok prowadził w Ardoyne zupełnie normalne życie. Wokół niego wszyscy, z wyjątkiem niewielu trzymających się jeszcze działaczy, zostali uwięzieni. On zawsze pozostawał w domu, jego nazwisko nie figurowało w kartotekach, listy gończe nie zawierały fotografii jego twarzy. Podczas czterech lat małżeństwa żona urodziła mu dwóch chłopców bliźniaków, poczętych kilka tygodni przed ślubem, i dwie córki. Nigdy dotąd nie był poza domem tak długo, jak podczas przygotowań do swojej akcji, pobytu w Londynie i czasu, gdy ukrywał się przed powrotem na Ypres Avenue. Siedząc tak w pokoju, do którego poprzez zaciągnięte zasłony docierały pierwsze, łagodne promienie wschodzącego słońca, zdał sobie sprawę, jak wielką przykrość wyrządziła mu reakcja żony. Wciąż siedział na krześle, gdy, krótko po szóstej, żona zeszła na dół. Na palcach weszła do pokoju, stanęła za nim i, przechylając się przez oparcie, pocałowała go w czoło. – Będziemy musieli zapomnieć o tym wszystkim – powiedziała. – Niedługo obudzą się dzieci. Są bardzo przejęte, nie było cię tak długo. Mała ma kaszel. Będą podekscytowane. W sobotę w klubie jest zabawa, chodźmy tam. Napijemy się, zapomnimy, że to kiedykolwiek się zdarzyło. Znów go pocałowała. – Zrobię herbaty. Poszedł za nią do kuchni. * * * Dla siedzącego w swym biurze w Covent Garden Davidsona miał to być przykry poranek. Poprosił o spotkanie z podsekretarzem ministra obrony. On, szef! Spotkania z niższymi władzami oznaczały, że spotkało ich fiasko lub potencjalne fiasko. Musiał bowiem poinformować, że jego agent przepadł, nie dotarł pod podany adres. Davidson liczył na telefon lub przynajmniej kartkę z informacją, że Harry zainstalował się gdzieś i pracuje. Kompletna cisza zaczynała go niepokoić. Poprzedniego dnia kazał dyskretnie, przez telefon dowiedzieć się, czy pan McEvoy zatrzymał się w hotelu przy Antrim Road, lecz odpowiedziano mu, że nikt o tym nazwisku nie pojawił się w tym budynku. Nie było też możliwości sprawdzenia czy pakunek, zawierający pistolet, został odebrany. Powiedział sobie, że nie ma żadnych konkretnych powodów do niepokoju, lecz sama możliwość, jakkolwiek niewielka, że Harry dostał się do niewoli lub nie żyje, nie dawała mu spokoju. Toteż starał się nie bywać zbyt często w ministerstwie. * * * Wczesnym popołudniem na stole w wielkiej, hotelowej restauracji na obrzeżach miasta pojawiły się kieliszki brandy. Dowódca brygady i wyższy rangą funkcjonariusz policji byli ubrani w swoje zwykłe rzeczy i świętowali awans i przeniesienie oficera brygady z Belfastu do nowego zadania w Niemczech. Obaj wiedzieli od swoich służb wywiadowczych o misji Harry’ego i poleceniu premiera. Informacje były jednak nader zwięzłe i wykraczały niewiele poza stwierdzenie, że powołano specjalną grupę, mającą wytropić zabójcę Danby’ego i że pozostałe działania w tym kierunku mają przebiegać jak poprzednio. Podczas gdy kelner podawał zamówione dania, żaden z nich nie mówił na ten temat. Lecz przy filiżance kawy i kieliszkach pełnych brandy zaczęli znowu. – Ten facet, wysłany przez premiera, nie odezwał się dotychczas – mruknął dowódca brygady. – W najlepszym przypadku już go zastrzelili. Nie przesłał ani słowa, ale Frost z wywiadu jeszcze próbuje coś zrobić. Postaw się w jego sytuacji. – Prawdopodobnie przepadł bez śladu. Tamci potrafią wywąchać agenta na milę – Biedny facet, współczuję mu. Jak można mu pomóc, skoro wywiad nie ma z nim żadnego kontaktu? Jeżeli nasi przeszkoleni ludzie nie potrafią wniknąć w to środowisko, jakże mogło się to udać temu biedakowi? – Przegrana sprawa. – Zginie na pewno i będzie to kolejne ludzkie życie wyrzucone w błoto. Chciałbym się mylić, ale jeśli uda mu się do nich dotrzeć, rozszyfrują go. – Przypuszczam, że twoją sekcję specjalną czeka ten sam los choć, jak się okazuje, wywiad nie jest aż tak przerażający. Tym, co ich najbardziej wkurza, jest fakt, że na początku nikt nie sądził, żeby cokolwiek wiedzieli. Dopiero potem nastąpiły jakieś przecieki. Wydaje mi się, że sam szef bardzo się tym wszystkim przejmuje, zwłaszcza od czasu, kiedy nadeszła tamta wiadomość i okazało się, że do tej pory nie ma właściwie żadnych konkretnych ustaleń. Po ostatniej konferencji u szefa w ubiegły piątek Frost został dłużej i zażądał, aby wyjaśniono mu, co się właściwie dzieje. Powiedział, że zauważa brak zaufania do ludzi z jego sekcji, że zastrasza się jego oficerów i tym podobne bzdury. Generał poświęcił dobrą chwilę, zanim zdołał go uciszyć. Muzyka na sali restauracyjnej rozbrzmiewała teraz bardzo głośno i dwaj mężczyźni musieli mówić podniesionym głosem, żeby przekrzyczeć dźwięki skrzypiec i móc się usłyszeć. Policjant rzekł: – Myślę, że ktoś kryje Frosta. Nas zresztą także... – niespodziewanie muzyka ucichła w połowie frazy – ...posłać specjalnego agenta, bez powiadomienia... – W tym momencie zdał sobie sprawę, że w nagłej ciszy jego głos jest doskonale słyszalny w sali i urwał w pół zdania. Obaj mężczyźni przez pół minuty czekali, aż obsługa włączy drugą stronę trzygodzinnej taśmy, po czym podjęli rozmowę. Osiemnastoletni kelner, który obsługiwał gości przy sąsiednim stoliku, doskonale słyszał drugą część urwanego zdania Krzątając się wokół stołu, cały czas powtarzał sobie te słowa: „Posłać specjalnego agenta, bez powiadomienia.” Powiedział to do siebie pięciokrotnie w obawie, aby nie zapomnieć jakiegoś kluczowego słowa. Potem pospieszył do kuchni trzymając w ręku puste talerze i zapisał usłyszane zdanie wielkimi literami z tyłu swojego notatnika z zamówieniami. Skończył pracę o trzeciej trzydzieści i siedemdziesiąt pięć minut później wiadomość oraz okoliczności, w których ją przechwycił, znane już były oficerowi wywiadu trzeciego batalionu Tymczasowej IRA. ROZDZIAŁ 8 Harry spędził sporo czasu, przygotowując się do wyjścia w ten sobotni wieczór. Wykąpał się, założył na siebie nowe ubranie, zmienił nawet skarpetki zdejmując te, które nosił przez cały dzień. Wyjął z szafy i wyszczotkował jedyny przywieziony ze sobą garnitur. Podczas pobytu w Belfaście bardzo się starał przestać myśleć o sobie jako oficerze armii, nawet wtedy, kiedy był zupełnie sam. Chciał nauczyć się kierować sobą, powodując się odruchami i nawykami morskiego kupca handlowego i kierowcy ciężarówki, którym miał nadzieję zostać. Jednak poprawiając krawat, pozwolił sobie na myśl, że jest teraz inaczej, niż nocą w mesie wraz z resztą jednostki, stacjonującej w bazie w Niemczech. Stracił już pierwszy, trudny tydzień niemal całkiem bezproduktywnie. Odwiedził masę firm, szukając pracy w charakterze szofera. Poszukiwania te były bezskuteczne aż do piątku, kiedy dotarł do handlarza surowcami wtórnymi na samym skraju Andersonstown. Tam powiedziano mu, że może będą go potrzebować, lecz po ostateczną odpowiedź ma się zgłosić w poniedziałek rano. Kilka razy był w pubie na rogu, lecz chociaż zaakceptowano go już na tyle, że mógł stać spokojnie i wypić swojego drinka nie powodując, że wszyscy obecni milkli obserwując go bacznie, to jednak, mimo licznych zachęt z jego strony, nie udało mu się nawiązać żadnego kontaktu z nikim ze stałych bywalców. Było to zarówno trudne, jak denerwujące i wydawało mu się, że jedynym jasnym punktem w tym wszystkim jest owa czekająca go sobotnia noc. Wyjście z Josephine. Jak dzieciak, wybierający się po lekcjach na dyskotekę. „Ty żałosny idioto, w twoim wieku na prowincjonalną potańcówkę.” Podczas ubierania zaczął się ożywiać. Czekała go przyjemna noc, spędzona poza domem: potrzebował tego przed równie nudno zapowiadającym się, nadchodzącym tygodniem. Minęło prawie sześć dni – i nic, o co można by się było zaczepić. Davidson powiedział, że po trzech tygodniach coś powinno się pojawić. To musiała być tylko zwykła, pokrzepiająca gadka. Po siódmej zszedł na dół i usiadł na krześle we frontowym pokoju przeznaczonym dla gości. Był sam. Wszyscy inni rozjechali się w piątek rano, unosząc ze sobą zapakowane torby. Żadnego kręcenia się po okolicy: nie tutaj, nie na linii frontu. Kiedy zadzwonił dzwonek przy wejściu, prześliznął się szybko do przedpokoju i otworzył drzwi. Stała w nich Josephine, ciężko oddychając. – Przepraszam za spóźnienie. Nie mogłam złapać autobusu. Myślę, że teraz trochę rzadziej kursują. Nie spóźniłam się chyba za bardzo? – Myślę, że wszystkie autobusy są na złomowisku. Widziałem ich całe stosy, piętrowych i zwykłych. Moim zdaniem jesteś dokładnie na czas, dopiero zszedłem. Wyjdźmy zaraz. Odwrócił się i krzyknął w stronę kuchni, że wychodzi, zabiera klucze i żeby nie martwić się o niego, jeżeli wróci trochę później. – Jak się tam dostaniemy? – zapytał. – Ciągle jeszcze mam kłopoty z poruszaniem się po mieście, zwłaszcza w nocy. – Nie ma problemu. Podejdziemy do szpitala, weźmiemy taksówkę do miasta i na Castle Street weźmiemy następną aż do Crumlin. Stamtąd to już tylko krótki spacer. To nie będzie trwało długo, dotrzemy tam za jakieś czterdzieści pięć minut. Trochę jazdy naokoło, to wszystko. * * * Na Ypres Avenue Downs i jego żona kończyli przygotowania do wyjścia. Od czasu ich rozmowy po jego powrocie do domu panowała między nimi napięta atmosfera, choć nie padło na ten temat ani jedno słowo. Oboje zdawali się być zgodni, że rany może uleczyć jedynie czas i milczenie. Kobieta przez pierwsze trzy ranki, leżąc w łóżku, oczekiwała żołnierzy, którzy przyjdą zabrać jej męża. Lecz nic takiego się nie zdarzyło i zaczęła już wierzyć w to, co jej wtedy powiedział. Może nie było żadnego śladu, może rzeczywiście portret był tak mało do niego podobny, jak wierzyła w to ona, jego żona. Jej matka zajęta była na zapleczu domu, koło kuchenki, gdzie pilnowała dzbanka zawsze świeżej herbaty. Wszystkie dzieci leżały już w łóżkach, chociaż bliźnięta skarżyły się, że to za wcześnie. Dla obydwojga wieczór był czymś, czego warto oczekiwać, odmianą w nieznośnej atmosferze, jaka panowała od czasu powrotu męża do domu, zbyt małego, aby mógł odseparować się od reszty rodziny. Zwierzchnicy jasno postawili sprawę: nie wolno mu było kontaktować się z żadnym kolegą z ruchu ani w żaden sposób narażać się na niebezpieczeństwo aresztowania. Oznaczało to długie godziny czekania i zabijania czasu. Czuł się tym znużony, lecz przyspieszanie biegu zdarzeń było bezcelowe. Inaczej niż w Londynie. Tam wszystko było zaplanowane. Żadnej niecierpliwości, dokładnie według ustaleń i ani dnia wcześniej. Nuda była jego najgorszym wrogiem, aby ją pokonać, potrzebował dyscypliny takiej, jaka przystoi członkowi armii. Trzymając pod ramię żonę, ubraną w najlepsze rzeczy, szedł ulicą w kierunku pokrytego falistą blachą budynku, który służył im za klub. Tutaj, pomiędzy swoimi, mógł się wreszcie odprężyć, napić, porozmawiać. Wszystko mogło znowu dziać się normalnie, mógł rozpocząć życie na nowo. W chwili gdy Harry i Josephine przyjechali do klubu, był on niemal pełny, a wszystkie stoliki zajęte. Dziewczyna powiedziała, że znajdzie jakieś miejsce, a on przepchnął się w kierunku podpartych kozłami stołów na końcu sali, gdzie trzech mężczyzn uwijało się, zdejmując kapsle z butelek i nalewając drinki. Harry utorował sobie drogę między ramionami stojących przy barze i, wydostawszy się na sam przód, zamówił kufel guinnessa i gin z sokiem pomarańczowym. Przepychając się z powrotem do stolika, przy którym siedziała Josephine, zobaczył, jak podchodzi do niej jakiś mężczyzna i wskazuje na niego. Po kilku słowach skinął głową, uśmiechnął się do niej i wrócił do drzwi. – To ktoś, kogo znasz? – zapytał, gdy usiadł, przewieszając jej płaszcz przez oparcie krzesła. – Po prostu lubi wiedzieć, kto się tu kręci. Nie miej o to pretensji, pytał kim jesteś, to wszystko. Do tego czasu atmosfera w klubie była spokojna, ale alkohol i przygotowania czteroosobowego zespołu, wyposażonego we wzmacniane elektronicznie gitary, zaczęły ożywiać nastroje. Około dziewiątej kilka młodszych par zignorowało protesty starszych i zaczęło spiętrzać stoły i krzesła na końcu sali przy barze, odsłaniając surowe, nieheblowane deski, przybite gwoździami do podłogi. Był to parkiet do tańca. Zespół przyspieszył tempa, rytm stał się intensywniejszy. Kiedy Harry doszedł do wniosku, że rozmowa jest praktycznie niemożliwa, zapytał dziewczynę, czy chciałaby zatańczyć. Szła przodem przez dżunglę stolików i krzeseł. Blisko parkietu Harry przystanął, gdy Josephine przeciskała się koło dziewczyny w jasnożółtym stroju. Harry mimowolnie zwrócił na nią uwagę. Potem popatrzył w kierunku stolika, przy którym usiadła i zobaczył obok niej młodego mężczyznę. Przez chwilę wydawało mu się, że zna tę twarz, lecz nie potrafił określić skąd. Przyjrzał się mężczyźnie, a ten odpowiedział mu wyzywającym spojrzeniem. Josephine była już na parkiecie i czekała na niego. Odwrócił wzrok od wpatrujących się w niego dwojga oczu, wymamrotał przeprosiny i odszedł na parkiet. Jeszcze raz przyjrzał się mężczyźnie, który wciąż obserwował go zimno, bez wyrazu. W końcu Harry porzucił podejrzenie. Nie te włosy, twarz zbyt okrągła, oczy zbyt blisko osadzone. Usta były podobne. To wszystko. Usta i nic więcej. Podłoga trzęsła się pod nogami tańczących. Tak przynajmniej wydawało się Harry’emu, przyzwyczajonemu do spokojniejszych tańców w bazie. Początkowo omal go nie zdeptali, lecz potem dostosował się do tutejszych zwyczajów, po odrzuceniu wszelkich norm zachowania się w towarzystwie. Woń potu wzięła już górę nad zapachem piwa i dymu. Kiedy zespół przerzucił się na irlandzkie ballady, Harry skorzystał z możliwości odpoczynku, a dookoła nich szaleńcze ruchy przemieniły się w powolne kroczenie. Mógł teraz skoncentrować się na towarzyszącej mu dziewczynie. Tańczyła z odchyloną do tyłu głową, patrząc mu w twarz i rozmawiając. Cały czas nie odrywała od niego wzroku. Miała na sobie obszerną, czarną spódnicę, poszerzaną u dołu, tak że mogła swobodnie kołysać biodrami w takt muzyki. Wyżej obcisła bluzka w groszki, z rozpiętymi czterema górnymi guzikami. W Adenie nie było żadnej Josephine, która interesowałaby się żonatymi kapitanami, podobnie w Niemczech. Prowadzili błahą rozmowę, jak to podczas tańca. Harry przytoczył serię anegdot o portach, które odwiedzał, pływając na morzu, a ona śmiała się cały czas. Dwukrotnie męcząca niepewność odwracała jego uwagę od dziewczyny i kierowała ją w stronę stołu, przy którym siedział tamten mężczyzna z kobietą w żółtym stroju, oboje milczący i błądzący oczami po sali. Za drugim razem stwierdził, że podobieństwo było powierzchowne. Twarz, oczy, włosy – wszystko nie takie. Zanim odwrócił się na powrót do Josephine, jego wzrok znowu padł na usta. Te się zgadzały. Rozbawiło go to. Zbieg okoliczności. Przerzucił swoje zainteresowanie na dziewczynę, jej urodę i nieuniknioną obietnicę. Mężczyzna także zauważył zainteresowanie Harry’ego. Było na tyle wyraźne, że zaczął wiercić się na brzegu krzesła i poczuł lepki pot pod grubym materiałem swojego najlepszego garnituru. Widział bramkarza rozmawiającego z dziewczyną, która go przyprowadziła, a potem najwyraźniej poręczyła za obcego. Lecz uspokoił się, gdy ujrzał Harry’ego na parkiecie bez reszty zajętego współtowarzyszką. Mężczyzna nie potrafił tańczyć, nikt go tego nigdy nie nauczył. Zarówno on, jak i jego żona zwykli byli siedzieć cały wieczór przy stole, a przyjaciele i sąsiedzi przysiadali się do nich na chwilę, żeby pogadać i ruszyć dalej na parkiet. Koło baru pod ścianą, na prawo od drzwi, stała grupka młodych ludzi. Niektórzy z nich byli ochotnikami ruchu, kilku – obserwatorami. Byli mięsem armatnim organizacji. Wokół nich gromadziły się kilkunastolatki, przyciągane powabem niebezpieczeństwa, chwytając w lot przechwałki i pełne wyższości uśmiechy. Żaden z tych chłopaków nie awansuje do wyższych struktur, ale wszyscy byli niezbędni, jako ogniwa tego łańcucha, który umożliwiał przeżycia autorom planów i oficerom. Nikt nie znał mężczyzny, chyba że tylko z imienia, nikt nie wiedział o jego roli. * * * Pierwszy w drzwiach pojawił się sierżant z karabinem maszynowym marki Striling w prawej ręce. Uderzył w drzwi z całym impetem swoich stu kilogramów, rozpędzonych w dwumetrowym rozbiegu. Za nim nadszedł porucznik, ściskający w ręku browninga, a potem jeszcze ośmiu żołnierzy. Weszli szybko i rozstawili się, dając osłonę oficerowi. Niektórzy mieli karabiny, inni – strzelby o długich lufach na gumowe kule. Oficer krzyknął do zespołu: – Kończcie ten hałas. Zwijać się! Wszyscy mężczyźni pod ścianę, twarzą do muru. Ręce do góry. Panie raczą pozostać na miejscach. Ze środka parkietu wyleciała, rzucona przez kogoś, szklanka i zatoczywszy łuk uderzyła oficera w nasadę nosa, częściowo schowanego pod hełmem. Krew pojawiła się, zanim jeszcze szkło rozbiło się na podłodze. W kierunku tłumu wystrzelono twardą, sześciocalową, gumową kulę. Odezwały się wrzaski i wszyscy rozpierzchli się roztrącanie stoły i krzesła. – Dajcie spokój, bez numerów, proszę. Teraz mężczyźni pod ścianę; mówię, teraz! Weszło więcej żołnierzy. Było ich już może dwudziestu, gdy uformował się pod ścianą rząd mężczyzn z szeroko rozstawionymi nogami i rękami opartymi o mur nad głową. Harry stał blisko mężczyzny, który wzbudził jego zainteresowanie. Dzieliły ich tylko trzy osoby. Dziewczyna w żółtym ubraniu siedziała spokojnie przy swoim stoliku. Była jedną z niewielu osób, które nie obrzucały oddziału stekiem przekleństw i obelg. Palce trzymała zaciśnięte na szklance, a jej oczy wędrowały powoli od żołnierzy do stojącego pod ścianą męża. Stolik Josephine został odepchnięty w czasie panicznej ucieczki tłumu i stała ona teraz na parkiecie chcąc zobaczyć, co wojskowi zrobią z jej towarzyszem. Sześciu żołnierzy, pracując parami, podzieliło rząd mężczyzn pod ścianą i zaczęło zadawać im pytania o nazwiska, wiek i adresy. Jeden pytał, a drugi zapisywał odpowiedzi. Porucznik chodził między nimi, a sierżant dowodził resztą ludzi, którzy mieli udaremnić ewentualną i próbę ucieczki. Szeregowiec David Jones, numer 278649, z odsłużonymi osiemnastoma miesiącami z dziesięcioletniego kontraktu, oraz kapral James Llewellyn, 512387, pracowali nad grupą najbliżej parkietu. Byli w niej Harry i nieznajomy mężczyzna. Sposób, w jaki się ustawili, sprawił, że żołnierze podeszli najpierw do mężczyzny. Szli wolno, silnie tupiąc obcasami w podłogę. Siedząca przy stoliku żona ledwo oddychała. Szarada, gra w kotka i myszkę. Podchodzili do niego i rozmyślnie robili to w ten sposób, to miało być przygotowanie. Przecież przyszli po niego, musieli wiedzieć. Kapral dotknął ramienia mężczyzny. – Chodź, teraz na ciebie kolej. Nie mówił tego niegrzecznie. W Ardoyne panował spokój i żołnierz liczył się z tym. Mężczyzna odwrócił się i opuścił ręce. Pięści miał zaciśnięte. Starał się unikać błagalnego wzroku żony, która siedziała o kilka metrów od niego. Llewellyn zaczął zadawać pytania. Jones pisał. – Nazwisko? – Billy Downs. – Wiek? – Dwadzieścia trzy lata. – Adres? – Ypres Avenue czterdzieści jeden. Llewellyn przerwał na chwilę, podczas gdy Jones zmagał się ze swoim notesem i nienaostrzonym ołówkiem. Podszedł do nich porucznik. Przyjrzał się uważnie mężczyźnie, potem zerknął do notatnika, odczytując niewyraźne pismo. – Billy Downs? – Tak jest. – Szukaliśmy cię któregoś ranka. Spodziewaliśmy się zastać cię w domu, ale ciebie tam nie było. Wpatrywał się uważnie w twarz młodego mężczyzny. Ostatnie stwierdzenie było właściwie pytaniem, lecz nie doczekał się odpowiedzi. – Gdzie pan był, panie Downs? Pańska żona, którą także tutaj widzę, nie wiedziała tego dokładnie. – Pojechałem na Południe odwiedzić matkę. Macie to w aktach, możecie sprawdzić. – Ale nie było cię ładnych parę dni, chłopcze. Taki kochany synek? – Ona nie czuje się dobrze i wy dobrze o tym wiecie. Ma kłopoty z sercem. To i cała reszta jest w aktach. Ciekawe, gdzie wy byliście, kiedy przyszli protestanci i podpalili jej dom. Wtedy nie było żadnego z was... i to także macie w waszych papierach. – Spokojnie, chłopcze. Jej adres? – Cork, Dublin Road czterdzieści – powiedział na tyle głośno, aby usłyszała to jego żona. – Matka powie wam, że byłem u niej przez miesiąc i że wyjechałem cztery dni temu. Porucznik wciąż obserwował twarz Downsa, wypatrując chwili słabości, wahania czy niekonsekwencji. Nawet jeżeli mężczyzna czuł strach, nie zdradził tego przed żołnierzem, starszym od niego zaledwie o rok. – Wsadźcie go do furgonetki – powiedział porucznik. Llewellyn i Jones popchnęli Downsa w kierunku drzwi. Jego żona podniosła się z krzesła i podbiegła do niego. – Nie martw się, dziewczyno. Jak tylko sprawdzą u mamy, wrócę do domu. Do zobaczenia. Zniknął w ciemności zaciągnięty do samochodu. Dwójka żołnierzy wróciła do rzędu mężczyzn, a porucznik ruszył na drugi koniec sali, gdzie młodzież, rezygnując z możliwości odwiezienia do koszar i pewnego przesłuchania, udzielała niechętnych odpowiedzi na stawiane pytania. Llewellyn dotknął ramienia Harry’ego. – Nazwisko? – Harry McEvoy. – Wiek? – Trzydzieści trzy lata. – Adres? Do tej chwili Jones miał oczy spuszczone i wpatrzone w notes. Teraz spojrzał w górę, by wysłuchać odpowiedzi. Harry zobaczył wyraz zdziwienia na jego twarzy, potem podejrzliwości, a w końcu zmieszania. – Co, u diabła, ty tu robisz? Prawa stopa Harry’ego przesunęła się w kierunku kostki lewej nogi Jonesa. W momencie, gdy szeregowiec pochylił się do przodu, wytrącony z równowagi nagłym bólem, Harry zbliżył twarz do jego głowy. – Zamknij gębę – wysyczał prosto w ucho żołnierza. Podniósłszy wzrok, Jones napotkał badawcze spojrzenie Harry’ego. Zauważył prawie niedostrzegalny ruch głowy, szybkie potrząśnięcie z lewa na prawo, powtórzone dwukrotnie. – Przepraszam. Proszę o tym zapomnieć, mam nadzieję, że pan o tym zapomni. Ostatnie słowa były bardzo ciche i wypowiedziane wprost do ucha Jonesa. Mężczyźni, czekający na przesłuchanie wciąż byli odwróceni do ściany. Kobiety, które siedziały przy stolikach, nie mogły dosłyszeć szeptu. Wymiana zdań wydawała się przejść niezauważona. Uwagę Llewellyna odwracał ruch po przeciwnej stronie sali, gdzie czwórka młodych ludzi była częściowo niesiona, a częściowo ciągnięta w stronę drzwi. Teraz skoncentrował się na nowo na zadanym pytaniu. – Dalej, jaki adres? – Pensjonat „Delrosa” przy Broadwayu. Okolice Beachmount. Harry jak wąż utkwił wzrok w Jonesie. – Trochę nie po drodze, nie sądzi pan? – Moja dziewczyna jest stąd. – Która to? – Ta brunetka na parkiecie. Harry mówił nie patrząc na Llewellyna i nie spuszczając wzroku z Jonesa. Młody żołnierz dwukrotnie podnosił oczy znad notesu i spoglądał na niego. – Szczęściarz z tego skurwysyna – mruknął Llewellyn i ruszył dalej. Oprócz Downsa żołnierze zabrali jeszcze dziewięciu młodych mężczyzn, po czym oficer dał hasło do odwrotu. Wychodzili pojedynczo, a ostatni szedł tyłem, trzymając obecnych w klubie na muszce karabinu. Gdy i on opuścił pomieszczenie, na drzwi posypały się butelki i szklanki. Jakiś wysoki mężczyzna, stojący na drugim końcu sali, zaczął krzyczeć. – Chodźcie, ludzie, możemy zrobić coś więcej niż to. Owszem, rzucajmy w tych skurwysynów, ale nie tak, żeby na naszej podłodze lądowały nasze butelki, nasze szklanki i nasze piwo. Nie pozwólmy tym świniom zepsuć nam wieczoru. Posprzątajmy teraz to wszystko i zobaczymy, co się da jeszcze zrobić. Wysiłki przywódcy wspólnoty skazane były na niepowodzenie. Harry zauważył, że ubrana na żółto kobieta wyszła, zanim jeszcze podłoga była w połowie posprzątana. Odsunął krzesło. – Nie możemy jeszcze wychodzić. To bardzo ważne – powiedziała Josephine. – Nie można pozwolić draniom wszystkiego zepsuć. Co powiedziałeś temu żołnierzowi? – Potknąłem się i poleciałem na niego, to wszystko. – Masz szczęście. Mogłeś oberwać kolbą w twarz. Byli tacy, którzy zabierali za mniejsze przewinienia. Zespół znowu zaczął grać, próbując wykorzystać wściekłość obecnych. „Ciężki łoskot czołgów, lufy karabinów, Przyjechali znowu, zabrać naszych synów...” – Czy coś się jeszcze zacznie, czy to już dość na dzisiejszy wieczór? – zapytał Harry. „...Szli przez miasto, szli wąskimi ulicami...” – Wątpię – odparła – ale najlepiej poczekać parę minut „...Wiódł ich Cromwell, jak przed trzema stuleciami...” – To niezłe, prawda? – powiedział Harry. – Słyszałem to na Morzu Bałtyckim, kiedy płynęliśmy ze Szwecji. Grali tę piosenkę na mniej więcej co trzecim dancingu. Mieliśmy na pokładzie oficera, który twierdził, że jego syn jest tutaj w wojsku. Krew go zalewała, gdy tylko to usłyszał. „...Ludzie zza drutów...” Wszyscy przesuwali się w kierunku drzwi. Harry czuł, że w duszy każdego z nich ta noc pozostawiła jakieś piętno. – Chodźmy, nie zostaniemy przecież na pogrzebie. – Muszę się upudrować – powiedziała Josephine. – Dla mnie wyglądasz pięknie, nie przeciągajmy tego. Uśmiechnęła się, wstała od stołu i wyszła przez boczne drzwi, przy których zebrało się kilka młodszych od niej dziewcząt. Zespół próbował coś jeszcze grać, ale został zagłuszony przez głosy rozmawiających, którzy utworzyli dużą grupę wokół nauczyciela z miejscowej szkoły podstawowej, zapisującego właśnie nazwiska zatrzymanych. Obiecał, że przejdzie się do koszarów i zobaczy, co się z nimi dzieje. Noc była zimna, lecz pogodna. Harry wziął Josephine pod rękę i oboje poszli w kierunku postoju taksówek, zamierzając dojechać na Castle Street. Tam wezmą następną taksówkę, a potem wrócą pieszo do domu pani Duncan. Harry i Josephine leżeli nadzy, zawinięci w siebie i uśpieni, gdy w tym samym czasie, dwieście siedemdziesiąt pięć mil dalej na południe, w Corku, do jednego z murowanych domów podjechał samochód Gardy. W porannym powietrzu unosił się zapach końskiego łajna. Wśród tych nieprzyjemnych woni dwaj policjanci przemierzali odcinek drogi od samochodu do drzwi wejściowych. – Cholernie wcześnie, ale musimy wyrzucić tę biedaczkę z łóżka. Sierżant raz po razie nacisnął gwałtownie dzwonek przy drzwiach i czekał. Po pewnym czasie na górze zapaliło się światło, potem w hallu i zaraz usłyszeli szczęk odsuwanej zasuwy. – Sądząc po odgłosach można by przypuszczać, że ta baba trzyma w domu cały majątek Banku Angielskiego – wymruczał sierżant, zasłaniając usta rękawiczką. – Dzień dobry szanownej pani, jest nam naprawdę przykro, że przyszliśmy o tak wczesnej porze i obudziliśmy panią, lecz otrzymaliśmy właśnie wiadomość telefoniczną z Dublina i muszę zadać pani kilka pytań. Zabierze to zaledwie chwilę. Czy moglibyśmy wejść do środka i nie stać już na tym wietrze? – Wystarczy, jeżeli załatwicie swoją sprawę tutaj. I tak powinniście się wstydzić, że przychodzicie o takiej godzinie... – Ta sprawa nie dotyczy nas, droga pani. A teraz, czy zechce już pani odpowiedzieć na nasze pytania? Chcemy dowiedzieć się, kiedy ostatnio był tutaj pani syn. – Macie na myśli Billy’ego? – Dokładnie tak. Właśnie o niego pytali z Dublina. – Wyjechał gdzieś w środku tygodnia. Był tu przez miesiąc. Czemu właśnie teraz, w środku nocy, potrzebna jest wam taka informacja? – Czy jest pani pewna, że tak właśnie było? Żadnych pomyłek? – Oczywiście, że jestem pewna. Billy był tutaj przez miesiąc. Ja na tak nieprzyzwoitą godzinę, zadajecie cholernie głupie pytania. Zamknęła im drzwi przed nosem. Dwaj mężczyźni zapukali drzwi wejściowych następnego domu i znowu czekali, aż ktoś im otworzy. Jednak i tutaj otrzymali te same informacje: Billy Downs spędził u matki cały miesiąc. Około czterdziestu pięciu minut przed przybyciem samochodu policyjnego, starej pani Downs i jej czterem najbliższym sąsiadom polecono podać takie właśnie alibi. Żona Billy’ego swoim telefonem do jego przyjaciela w Belfaście zapoczątkowała cały łańcuszek. Następny telefon wykonano do Dublina, potem z Dublina do Corku. Ostatecznie informację przekazał pewien człowiek, który wysiadł ze swego samochodu dwie ulice za Dublin Road. Łączność republikanów działała szybciej niż skomplikowana i oficjalna sieć łączności między Północą a Południem. Przesłuchiwany dwukrotnie Downs cały czas twierdził, że był u matki na Południu. Mówił spokojnie i bez zmieszania. Trzymano go gdzie indziej niż pozostałych zatrzymanych. Przesłuchujący go oficerowie ciągle nie byli pewni, czy powinni aresztować tego człowieka, i gdy o piątej trzydzieści dotarła wiadomość o wyniku dochodzenia w Corku, zwrócili mu jego płaszcz, krawat i buty, po czym kazali iść do domu. ROZDZIAŁ 9 Do pokoju wślizgnęli się na palcach, trzymając buty w rękach. Oboje na tyle znali skromny, starannie wywiórkowany korytarz i schody, aby w przybliżeniu określić położenie tych miejsc, gdzie skrzypiały deski i tych, na których bezpiecznie można było stanąć całym ciężarem ciała. Harry mocno ściskał dłoń dziewczyny. Początkowo próbowali dostać się na górę razem, lecz kiedy odkryli, że jest to niemożliwe, Harry wskazywał drogę. Po wyjściu z taksówki w ogóle nie rozmawiali na temat tego, co powinni teraz zrobić, gdzie pójść. Spojrzał w jej twarz, gdy stali przy drzwiach, a on przeszukiwał kieszenie, usiłując znaleźć klucz. Zobaczył roześmiane oczy, które jakby ośmielały go do zabrania jej ze sobą. Uścisnął jej rękę i weszli razem. Niewypowiedziany cel był dla nich oczywisty. Kiedy weszli do pokoju, podłoga zaskrzypiała przeraźliwie pod jej stopami, odciągnął ją więc z miejsca przy zlewie, gdzie stała rozpinając płaszcz. Tam właśnie obluzował deski dwa dni wcześniej, aby zrobić kryjówkę dla swojego smith-wessona. Przewiesiła płaszcz przez oparcie krzesła, stojącego przy oknie i stanęła, czekając aż się do niej zbliży. Poczuł przeszywający go dreszcz. Był spięty. Ruszył w kierunku dziewczyny, która spoglądała na niego z zainteresowaniem, czekając na to, co ma jej do zaoferowania. – Sprawiasz, że czuję się... trochę jak ktoś, kto o wszystkim zapomniał – wyszeptał jej do ucha, jedną ręką obejmując ją za szyję, a drugą kładąc na jej plecach. – Jak na razie niczego jeszcze nie poczułam. – Niegrzeczna dziewczyna. – Spróbuj też być niegrzeczny. Może ci to sprawić trochę trudności. Objął ją lewą ręką, odsuwając się na tyle, aby móc swobodnie rozpiąć kilka zapiętych jeszcze guzików bluzki. – Nie za wiele przeszkód na tej drodze – wymamrotał, przepychając małe, przeźroczyste guziki przez dziurki w materiale. – Kto powiedział, że powinny być? Wsunął rękę pod bluzkę i zaczął zdejmować materiał z ramion dziewczyny. – Nigdy za tym nie przepadałem. Ściąga się wszystko po kolei, jak na jakiejś taśmie produkcyjnej, przesuwającej się w przeciwnym kierunku. – Poza tym zabiera to tyle czasu. Niech każdy się tym zajmie na własną rękę. Spotkamy się w pościeli dokładnie za czterdzieści pięć sekund. Rozebrała się szybko, zdejmując z siebie ubranie i rzucając je na podłogę, i już była w łóżku, czekając na niego. Harry walczył ze sprzączką swojego paska, a ona z przesadnym zainteresowaniem zaczęła śledzić wskazówkę sekundnika na swoim zegarku. W końcu położył się obok niej. – Przekroczyłeś czas o trzydzieści sekund, masz za to punkty karne, marynarzu. – To nie dlatego, że się nie starałem. Objął ją rękami, a ona przysunęła się do niego. Jego palce przebiegały po jej skórze chłodnej i sprężystej. Piękna dziewczyna. Zamknęła oczy. Jęknęła, zachęcając go i popędzając. Za tym pierwszym razem nie było żadnych przygotowań, żadnych subtelności. Byle szybko, głęboko, łatwo. Rozpłynął się w niej. Oboje pogrążyli się w szaleńczym, bezwzględnym wyścigu. Nagle poczuł, że już po wszystkim. Katastrofa. Cholerny Belfast. Jak wszystko inne – prymitywne i pospieszne. Żadnego miejsca dla czułości i cierpliwości. – Spieszysz się na autobus? – Następnym razem będzie lepiej – powiedział. – To było dla mnie za szybko. I nie było okazji zapytać cię, czy... no wiesz, czy bierzesz jakieś tabletki albo coś...? – Tutaj mieszkają katolicy i dobrzy katolicy. Ja należę do tych pierwszych. Nie musisz się martwić. Za drugim razem było lepiej, spokojniej, łagodniej. Wiele czasu poświęcił na przeszukiwanie zagłębień jej ciała Gdy dotykał pewnych miejsc, odsuwała się, a kiedy wodził palcami po innych, sprawiał, że poddawała mu się cała. Czuł żar pod sobą, na piersiach i między udami. Kiedy była już gotowa przyjąć go w siebie, wyszeptała mu to do ucha. Jej usta otwierały się niemal bezgłośnie. Uśmiechnął się, gdy poczuł, że osuwa się w próżnię. Skończyło się i teraz leżeli razem, ona z włosami zlepionymi potem, rozrzuconymi na poduszce, on na niej. Wciąż jeszcze połączeni, oczekiwali nadchodzącego odprężenia. – Tak więc nie masz żadnych zmartwień? – zapytała. – Dlaczego tak sądzisz? – Nie można pieprzyć, kiedy się jest w kłopotach. Nie wiedziałeś o tym? – Gdzieżeś to usłyszała? Kto ci o tym powiedział? – Usłyszałam to od jednej dziewczyny w kiblu, kiedy byliśmy dzisiaj w klubie. – Powiedz mi, co mówiła. Leżał wyciągnięty na niej z uchem oddalonym od jej ust zaledwie o kilka centymetrów. – Powiedziała, że próbowała to zrobić z jednym z tych ważnych facetów, ale on nie mógł. Mówiła, że był taki spięty, że po prostu nie mógł. Strasznie ją to wnerwiło. Harry zrobił pełną niedowierzania minę. – Nie, naprawdę tak mówiła. Była tam dziś wieczorem. Opowiedziała mi o tym w toalecie. Ona jest trochę napalona. A potem wojsko zabrało chłopaka, z którym miała się przespać po powrocie do domu. To naprawdę ją zdołowało. Sama w sobotnią noc. To nie dla niej. Tak mówiła. Mówiła: „Też mi bohater, wielka sprawa. Ja już wolę wszystkich tchórzy w tym mieście.” – Nie wierzę – powiedział Harry, teraz już poważniej. – Co to była za dziewczyna? – Chyba nie myślisz, że powiem ci, jak nazywa się najłatwiejsza cizia w Ballymurphy! – Nie wierzę. Zmyślasz. Zrzuciła go z siebie. Łóżko było tak wysokie, że musiał uczepić jej, żeby nie spaść na podłogę. Wdrapała się na niego, częściowo opierając się na jego biodrze, a częściowo podpierając się łokciem. – To była Teresa, ta w różowym. Miała obcisłą spódnicę. Pamiętasz ją? Uwierz mi. Teraz pewnie będziesz węszył po Ballymurphy, ty maniaku zasrany. – Uwierzę we wszystko, co mówi ktoś tak cudowny, jak ty – odrzekł Harry. – Gówno prawda! – A kimże był ten ważny facet, który nie zaspokoił pożądania małej Teresy? Jego ręce znów zaczęły błądzić w poszukiwaniu miejsca, w którym stykały się jej uda. Przewróciła się na bok i znalazła pod nim. – Właśnie tak. Dalej. Tak właśnie. To naprawdę ważny facet, jeden z tych poszukiwanych. Człowiek, który załatwił tego polityka w Londynie. Nie zatrzymuj się. Właśnie tak. Szybciej. Za pół godziny zadzwoni budzik tej starej, a ona zrywa się błyskawicznie, robiąc tyle hałasu, że mogłaby obudzić połowę kolesi z cmentarza Milltown. W kilka minut później nie było jej już w łóżku. Ubrana skradała się cicho po schodach w kierunku wejściowych drzwi. Nie pozwoliła Harry’emu się odprowadzić, pocałowała go tylko w czoło i wyszła. Stanął w oknie i widział ją przez moment, jak szła w świetle ulicznych latami główną ulicą. Potem stracił ją z oczu. * * * Po wyjściu dziewczyny, Harry położył się na łóżku i wyciągnął nogi, ciesząc się odzyskaną przestrzenią i analizując w myślach informacje, jakie od niej usłyszał. Żaden problem dla chłopców z wywiadu. Dziewczyna, imieniem Teresa, około osiemnastu, dziewiętnastu lat, mieszka w Ballymurphy. Troszeczkę się puszcza. Żaden problem. To powinno załatwić całą sprawę. Tak niewiele – jedno rżnięcie, choćby w imię obowiązku, i taki sukces. Ledwie mógł uwierzyć w swojego farta. Zajść tak daleko tak szybko! Wszystko samo pchało mu się do rąk i to na dodatek wtedy, gdy miał wolny wieczór. A ta stara baba, Davidson, nie oceniał jego szans zbyt wysoko i niepotrzebnie się zamartwiał. Moment wart, by się nim rozkoszować. Chciałbym zobaczyć jego minę, pomyślał. Ciągle trochę niepokoił się tym, że rozpoznał go ten głupi, gapiący się w niego żołnierz. Ale faceta powinni dostać w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, a wtedy to, co widział żołnierz, będzie bez znaczenia. Do tego czasu wszystko będzie proste. Skąd się zresztą wziął ten żołnierz? Przywoływał w myślach wszystkie związane z armią wydarzenia, w jakich uczestniczył w ciągu ostatnich dwóch lat, aby przypomnieć sobie, gdzie spotkał tego młodego mężczyznę, który tak dobrze go znał. Davidson zajmie się tym. Trzeba zadzwonić do niego rano, dać mu znać, że sprawa zmierza ku końcowi. Po raz pierwszy od czasu, gdy przybył do Belfastu, poczuł to samo podniecenie, jakie towarzyszyło mu w Sheik Othman. Nie ma nic wygodniejszego od telefonu. Czasami kręcił się po okolicy popołudniami kiedy miasto drzemało i obserwował wjeżdżające transporterami wojsko. Patrzył na tych mężczyzn o poważnych, pozbawionych wyrazu twarzach, uciekających opancerzonymi samochodami, którzy wrogiej sobie sile przeciwstawiali jedynie widoczną w oczach pogardę. To była prawdziwa nagroda za całą robotę, jaką tam odwalał. Widzieć toporne buciory żołnierzy podążające dokładnie tymi śladami, które dla nich przygotował. Miną jeszcze dwie dobre godziny zanim Davidson będzie w biurze. Powiedział, że przez co najmniej pierwsze trzy tygodnie będzie tam codziennie, nawet w niedziele, od ósmej rano do wieczora. To musi być katastrofalne dla jego małżeństwa, pomyślał Harry. Chociaż, z drugiej strony, nie potrafił wyobrazić sobie Davidsona z żoną. Zdecydował, że pójdzie do miasta i zadzwoni z jednej z tych anonimowych budek w centrum. A teraz dwie godziny snu. Co za kobieta! Był wykończony. Ale ona jest wyjątkowa. To nie to, co w domu. Między koszarami i kwaterami, wyznaczającymi granice miasta w stanie wojny, życie małżeńskie nie istnieje. Za dużo bomb, za dużo snajperów, zbyt wiele ran, by ludzie zawracali sobie głowę wstępnymi ceregielami. Każdy chce mieć trochę wspomnień, zanim powiozą go, obijającego się o ściany pudla, prosto na cmentarz Milltown. Taka była filozofia życia w Belfaście. „Nie taka zła” – pomyślał Harry. W Niemczech o tej porze wszyscy śpią. Żona i dzieci zwinięci w swoich łóżkach, pośród zwyczajnych drobiazgów. Pełno rozmaitych przedmiotów, tandety z wolnocłowych sklepów i targowisk, na które chodzili razem po zakupy, kiedy on nie był na służbie. Bibeloty, które miały ożywiać służbowe meble, stanowiące scenerię ich życia. Josephine nie należała do tego świata, nie pasowała do niego. Wkrótce wstaną. W niedzielę zawsze jadali wcześnie śniadanie. Kto zabierze chłopców na mecz? Tak jak zwykle. A jego żona... jak spędzi zimną niedzielę w północnych Niemczech? Harry pogrążony był w półśnie. Nie całkiem jeszcze, ale prawie już śnił. Pójdzie odwiedzić znajomych, przespaceruje się wzdłuż linii szeregowych domków oficerskich, wstąpi gdzieś na poranną kawę, zostanie na przedobiedniego drinka, potem zerwie się, przepraszając, by wrócić do domu i będzie kupa śmiechu, kiedy okaże się, że zapomniała o lunchu w piekarniku. Może ktoś zaproponuje, żeby została i zjadła z nimi. Będzie to, czego wszyscy oczekują. I powiedzą jej, jak jest im przykro, że nie ma Harry’ego i że tak nagle wyjechał, będą analizować, wyjaśniać. Pytania zmieszają ją i wprawią w zakłopotanie, ponieważ wszyscy będą oczekiwać od niej przynajmniej domysłów, dlaczego tak nagle zniknął. A ona nie będzie umiała odpowiedzieć. Czy zrozumiałaby, gdyby wiedziała? Czy byłaby w stanie zrozumieć, że poluje się na człowieka i że trzeba go zabić? Czy potrafiłaby zaakceptować to, co mogłoby przydarzyć się Harry’emu? „Nie wiem, powiedział do siebie, Bóg jeden wie, od ilu lat jesteśmy małżeństwem i ja ciągle tego nie wiem. Zachowałaby się spokojnie, bez żadnych histerii, ale co by to dla niej tak naprawdę znaczyło – nie mam pojęcia.” Wszystko wyjaśni się samo. A wtedy Josey stanie się tylko fantazją, snem. * * * Billy Downs spał w swoim łóżku. Kiedy wrócił, jego żona szlochała w poduszkę, nie wierząc, że może zostać zwolniony. Wciąż jeszcze była rozdygotana z powodu rozmowy telefonicznej, jaką odbyła kilka godzin temu. Wiele razy powtarzał jej, że to zwyczajna sprawa, że nie ma się czego obawiać. – Odpręż się, niczego nie wiedzą. Sprawa jest czysta i już nieaktualna. Przytuliła się do niego, jakby niepewna, czy znów jest z nią, po tym jak przygotowała się, że nie zobaczy go już na wolności. Lęk przed jego utratą był dla niej nie kończącą się udręką. On robił dobrą minę, lecz sam nie znał znaczenia swojego aresztowania. Jednakże próba ucieczki w tej chwili byłaby samobójstwem. Zostanie, będzie się zachowywał normalnie. Nie pozwoli sobie na panikę. * * * Wczesnym rankiem w niedzielę, gdy tylko skończyła się służba, Jones poprosił o rozmowę z dowódcą. Porucznik dowodzący jego plutonem usiłował dowiedzieć się, o co chodzi, lecz szeregowiec oświadczył, że jest to sprawa bezpieczeństwa i musi widzieć się z pułkownikiem, gdy tylko się obudzi. Przemaszerował przez dziedziniec, ograniczony ścianami pokrytymi zaciekami, których jedyną ozdobę stanowiły napisy o bombach i pożarach, wzywające żołnierzy do stałej czujności. Zameldował się w biurze pułkownika. Dowódca golił się właśnie elektryczną maszynką i nie przerwał tej czynności w czasie, gdy szeregowiec składał raport. Jones powiedział, że podczas przeszukiwania klubu ubiegłej nocy widział człowieka, w którym z całą pewnością rozpoznał oficera transportu z bazy w Niemczech, gdzie jego jednostka stacjonowała po ćwiczeniach NATO. Powiedział, że mężczyzna ten podał nazwisko McEvoy, opowiedział wszystko o kopnięciu w kostkę i o poleceniu, aby zapomniał o tym spotkaniu. Nastąpiła długa przerwa, podczas której oficer wodził maszynką po twarzy, pełen wątpliwości, jakie przedsięwziąć kroki i jak zareagować. Minuta, którą poświęcił na rozważenie problemu, wydawała się młodemu szeregowcowi wiecznością. Potem pułkownik wydał rozkazy. Jones miał nie wspominać o tym incydencie, wrócić do koszar i czekać na dalsze dyspozycje. – Przepraszam, panie pułkowniku, a co mam powiedzieć sierżantowi? – Powiedz, że oficer medyczny mówi, że jesteś przeziębiony. To wszystko. I trzymaj język za zębami, to ważne. Gdy żołnierz wykonał zwrot i wyszedł z biura, pułkownik poprosił do siebie swojego zastępcę. Niedzielne poranki zazwyczaj były spokojne i dawały szansę wypoczynku. Zastępca przyszedł więc ubrany jeszcze w szlafrok. Dla pułkownika sytuacja była jasna. – Ciągle kupa chłopców kręci się dookoła po cywilnemu. Myślę, że wpadliśmy na jednego z nich. Jeżeli zawiadomimy o tym zwierzchnictwo, rozpęta się piekło...poleci pierze i będą kłopoty. Dziś po południu przeniosę Jonesa do Niemiec i zniszczę tę stronę jego raportu. Możemy tą sprawą zająć się sami, z mniejszym hałasem niż gdyby to doszło do starego Frosta w dowództwie. Zastępca przyznał mu rację i osobiście zajął się raportem Jonesa jeszcze przed śniadaniem. Wczesny, niedzielny ranek w Belfaście był odpychający. Przypominał Harry’emu jeden z tych filmów, w którym pokazywano ataki z użyciem gazów paraliżujących i nikt nie pozostawał żywy. Nic, poza szarymi, ciężkimi budynkami, z których wiele było dziwacznie powykrzywianych od wybuchów bomb, a inne musiano podeprzeć drewnianymi stemplami, żeby się nie zawaliły. Na trawniku koło wielkiego ratusza zbierały się gołębie. One także nie poruszały się, jeśli nie liczyć chwil, kiedy pochylały głowy w poszukiwaniu wyimaginowanych robaków. Żadnych autobusów, żadnych taksówek, żadnych samochodów. Żadnych ludzi. Harry zdał sobie sprawę, że przyspiesza kroku, aby uciec od tej pustki i ciszy. Niemal z uczuciem ulgi powitał patrol RUC i żandarmerii, zmierzający w jego kierunku. Na tym polegała różnica pomiędzy Adenem, a tym miastem. Kiedy był w Mansoura ukrywał się przed wojskiem i zaakceptował fakt, że droga do domu byłaby zbyt długa, jeżeli zostałby zdemaskowany lub sam się zdemaskował. Teraz armia i policja były wokół niego. Był ich częścią, przedłużeniem ich działań. Z drugiej strony czuł, że bliska obecność wojska jest dla niego denerwująca. Agent działający na wrogim terenie powinien być samowystarczalny i sam sobie pomagać. Dotyczy to także brytyjskiego agenta działającego w Wielkiej Brytanii. Nie można być małym chłopcem, który biegnie do mamy, bo rozbito mu nos W Mansuorze było to oczywiste, a przez to łatwiejsze do przyjęcia. Centrum miasta było nie tylko opuszczone przez ludzi, ale także zamknięte tego dnia Żelazne pręty, na końcach rozszczepione w ostre trójzęby, blokowały dostęp do handlowych ulic, które odchodziły od Royal Avenue. Obrotowe drzwi posterunków służby bezpieczeństwa były zamknięte na kłódkę. Sklepy przed i za barykadami miały okna zamknięte i zasłonięte okiennicami. Koło poczty znalazł rząd budek telefonicznych i tylko robota wandali uchroniła go przed koniecznością wyboru jednej z sześciu. Wewnątrz było zimno, wiatr wiał przez otwory: dzieci powybijały szyby, jeszcze zanim armia zaczęła działać w centrum miasta Wyjął z portfela rulonik dziesięciopensówek i ułożył je na aparacie w formację przypominającą rybie łuski. Wykręcił londyński numer, którego nauczył się na pamięć w Dorking. Gdyby skorzystał z pomocy centrali, część rozmowy mogłaby być podsłuchana. Telefon dzwonił długo, zanim został odebrany. Davidson usłyszał dzwonek, gdy był u podnóża schodów. W trakcie uporczywego terkotania zmagał się z kółkiem na klucze, aby otworzyć trzy oddzielne zamki przy ciężkich drzwiach i w końcu potykając się wbiegł do ciemnego pokoju z zaciągniętymi jeszcze zasłonami. Podniósł słuchawkę. – Cztery – siedem – zero – cztery – sześć – osiem – jeden. Słucham? – Tu Harry. Jak się miewa rodzina? – Świetnie. Mówili, że bardzo podobały się im pocztówki. Taki rutynowy wstęp uzgodnili wcześniej. Dwuzdaniowa rozmówka miała upewnić, że jest wolny i zdolny do rozmowy. – Jak leci Harry, chłopcze? – Średnio. Najpierw raport. Potem pogadamy. Zaczynam za 10 sek. To wystarczyło Davidsonowi, żeby wysunąć szufladę, włączyć magnetofon i podłączyć do niego słuchawki. – Zasuwam, okay? Facet jest ciągle w Belfaście. Jestem tego pewien. Najwyraźniej przeżywa stres. Krótko po zamachu był z dziewczyną imieniem Teresa. Nie znam nazwiska. Ona jest z okolic Ballymurphy. Próbował ja przerżnąć i teraz ona opowiada koleżankom, że nie mógł tego zrobić, taki był spięty po zamachu. Ma 19-20 lat. Była wczoraj na zabawie w pomalowanej na zielono budzie w Ardoyne. Ubrana w różową obcisłą spódnicę. Wtargnęła tam armia i zabrała z tuzin kolesi, kilku z towarzystwa Teresy. Jeden z nich może ją zidentyfikować. Myślę, że warto z nią pogadać, a potem będziemy się zbierać do domu. To plusy. Teraz minusy. W klubie byłem wylegitymowany. Kapral z Walii zadawał pytania, a młody chłopak zapisywał. Chłopak mnie rozpoznał. Bóg wie skąd, ale rozpoznał. Chciałbym wiedzieć. Zamierzam siedzieć cicho, ale może będę miał na oku jakąś pracę. To byłoby na tyle, mniej więcej. – Harry, martwiliśmy się, że się nie odzywałeś. – Nie chciałem dzwonić, dopóki nie będę czegoś miał. – O.K., nie będę ci zawracał głowy. Ale wiem, że nie zatrzymałeś się tam, gdzie planowaliśmy. – Racja. Czyste, porządne schronisko dla wojska, zupełnie na zewnątrz interesującego nas terenu, raz tylko się przyjrzałem i kogóż zobaczyłem? – rekruta w cywilnych ciuchach. Jedno wielkie nieporozumienie. Możesz ukrzyżować tego, który ci to sprzedał. – Dzięki, Harry. Zatłukę ich za to. Nie daruję. – Poradziłem sobie. Całkiem przytulne miejsce, po drugiej stronie miasta. Niech tak zostanie. Zadzwonię, gdy będę coś wiedział. – Cóż, jak uważasz. Może nie jest to takie zwykłe, ale O.K. Nic więcej? – Powiedz tylko ludziom, którzy zabiorą dziewczynę, aby zrobili to po cichu. Nie pytaj mnie o źródło, ale nie chcę, aby wszystko było zbyt oczywiste. Jeśli uda ci się dostać ją bez hałasu, powinieneś mieć swojego faceta, nim ktokolwiek będzie wiedział, że ona zniknęła i może ich do niego zaprowadzić. – Postaram się. Coś jeszcze? – Nic więcej. Pozdrowienia. Udanego polowania. Davidson usłyszał trzask odkładanej słuchawki. Rozmowa trwała niecałe dwie minuty. Harry przytrzymał słuchawkę przez moment, po tym jak nacisnął widełki, aby skończyć rozmowę. Chciał jeszcze porozmawiać z Davidsonem na jakiś nieważny temat. Ale byłoby to nieprofesjonalne, niebezpieczne, miękkie. Rozpraszające. Trzeba się modlić, żeby dostali tego skurwysyna. Rozpoczął swój powrót do samotnego dnia w Delrosa, podczas gdy miasto budziło się do życia na pół gwizdka. * * * Davidson był zaskoczony, że Harry zadzwonił tak szybko. Sięgnął do szuflady i przewinął taśmę na początek. Przesłuchał robiąc krótkie, ręczne notatki. Potem znowu przewinął taśmę i puścił ją jeszcze raz, tym razem konfrontując z notatkami. Dopiero kiedy był zupełnie usatysfakcjonowany, że prawidłowo zapisał każde słowo Harry’ego, rozłączył przewody między magnetofonem a telefonem. Wyszukał w swoim notatniku, w części z adresami i potrzebnymi numerami, domowy numer podsekretarza w ministerstwie obrony. – Myślałem, że będzie pan chciał wiedzieć, po naszej rozmowie tamtego dnia. Odezwał się. Jest kilka spraw, które mogą nas daleko zaprowadzić. Wydawał się trochę oschły. Przypuszczam, że nie ma tam wesołej zabawy. Zadzwonię do pańskiego biura jutro rano. Mam nadzieję, że do czegoś dojdziemy. Tak... zamierzam się tym teraz zająć. Następnie zadzwonił pod niewymieniony w spisach numer pewnego wydziału ministerstwa obrony. W kilka minut później wiadomość od Harry’ego pojawiła się w teleksie w dwupiętrowym budynku z czerwonej cegły, który mieścił jednostkę wywiadu i dowództwo armii w Lisburn. Była ona na tyle ważna, aby odwołać pułkownika George’a Frosta od śniadania. Wyzywając od amatorów i klnąc brak konsultacji, zwołał pilną konferencję na szczycie. Wezwał swoich ludzi, oficera 39 Brygady, Specjalny Oddział Policji i oficera dowodzącego jednostką kontrolującą Ardoyne. Spotkanie zostało zwołane na dziewiątą, a dowódcy jednostki nie zawiadomiono, dlaczego Frost chce widzieć go w dowództwie. Powiedziano mu jedynie, aby pod żadnym warunkiem nie zwalniano żadnego z podejrzanych zatrzymanych ubiegłej nocy. Davidson trochę skrócił wiadomość od Harry’ego. Wierząc, że aresztowanie jest teraz nieuniknione, zdecydował, aby meldunek o rozpoznaniu został zatuszowany i nie szedł dalej. Szansa jedna na milion. To się nie powtórzy. Można o tym zapomnieć. Tylko narobiłoby szumu, gdyby nadać temu bieg. Czekając na zebranie, Frost rozmyślał nad wypisaną drukowanymi literami wiadomością, rozszyfrowaną przez jedną z maszynistek na służbie. Była wystarczająco szczegółowa, aby mu zaimponować, na tyle nieprawdopodobna, że brzmiała prawdziwie, a materiał był z gatunku tych, jakich nie zdobywa się siedząc w barze. Kiedy w dowództwie definitywnie zadecydowano, że będzie się go trzymać na uboczu, słyszał o trzytygodniowym intensywnym szkoleniu i podano mu już datę przyjazdu. Wiadomość przyszła na początku drugiego tygodnia. Pięć linijek druku, które mogły być przełomem, ale mogły też nim nie być. Była to operacja z gatunku tych, których Frost nie cierpiał. Zrodzona w chorym umyśle, a co najgorsze, wymagająca szybkich rezultatów, żądanych przez polityków. Jeśli będzie pracował w takim tempie zaangażowany na tyle, aby na stałe wetknąć nos w tego rodzaju sprawy, wtedy jak Frost, będzie miał jeszcze tydzień. Byłoby to normalne w takiej robocie. Zawsze był sposób. Rzucić się w pogoń, kiedy trop jest jeszcze świeży. Możesz coś znaleźć, gdy zamieszasz nad dnem. Ale nie dyskretnie. Nie, ani bezpiecznie. Biedny skurwiel. Frost widział ciało kapitana Armoured Corps postrzelane, z głową w kapturze, utopione poza Belfastem. Pracował z zespołem ludzi. Z całym zapleczem, jakiego potrzebował. A teraz bezimienny, nieznajomy facet próbował zrobić to, czego nie mogła zrobić cała armia i policja. Głupie. Idiotyczne. Nieodpowiedzialne. Wszystko naraz. Tak ocenił. Będzie bałagan. A on będzie musiał go posprzątać. * * * Harry był już na swoich śmieciach. W czasie gdy zebranie, które zwołał Frost, rozpoczynało się. Zadecydował, że to będzie dzień wolny. Jutro zacznie uganiać się za pracą i próbować wprowadzić trochę regularności w swoje życie. Ale dzisiaj puby były zamknięte. Nic do roboty, tylko jeść potężną pieczeń pani Duncan, siedzieć w swoim pokoju i czytać. I słuchać nowych wiadomości. * * * Dowódca plutonu, wysłanego gdzieś w zakamarki osiedla Ballymurphy w celu zaaresztowania dziewczyny, zaoponował, gdy poproszono go, aby wziął jak najmniejszą liczbę ludzi. – Na tej ulicy strzelano już do czterech patroli w ciągu ostatnich osiemnastu dni. Jeżeli będziemy musieli jej szukać, to będziemy tam dwadzieścia minut albo coś około tego, nie mogę po prostu zostawić dwóch ludzi na zewnątrz, aby udawali dobre ciocie. Jeśli wezmę dwaj wozy, to one pomieszczą 16 ludzi, w ten sposób będzie ich wystarczająco dużo, by otoczyć dom i przeszukać to miejsce. – Prosili, żeby było dyskretnie – powiedział dowódca jego kompanii. – Cóż, jak niby mamy to zrobić? Wysłać księdza w cortinie prosto pod jej drzwi, aby zaprosił ją na piknik? Poza tym, kim ona jest? – Nie wiem, dlaczego ją chcą. Zaledwie ją znamy. Szef pojechał do i sztabu brygady dziś rano, a potem przyszła instrukcja, aby ją zabrać. – Jakbyśmy tego nie zrobili, cała ulica dowie się o tym w pięć minut. Jest niedziela, więc nie możemy jej zdjąć w drodze do pracy, gdziekolwiek to jest. Jeżeli wchodzimy w tę ulicę, musimy mieć właściwe zaplecze. Nie można poczekać do zmroku? – Nie, instrukcja mówi: natychmiast. I to całkiem wyraźnie. Masz rację. Weź tylu ludzi, ilu ci potrzeba, ale pośpieszcie się i, na miłość boską, nie rozpętujcie walki. * * * Teresa jadła lunch z rodziną, kiedy zjawiło się wojsko. Opancerzone transportery przed frontem malutkiego ogródka, żołnierze w pozycjach strzeleckich za żywopłotem i murem oddzielającym trawnik od sąsiedzkiej posesji. Czterech żołnierzy weszło do domu. Powiedzieli jej imię i, kiedy wstała, wzięli ją za ramiona, z tyłu szedł policjant intonując akt o specjalnych uprawnieniach. W czasie gdy reszta rodziny siedziała bez ruchu, Teresę umieszczono z tyłu opancerzonego samochodu. Samochód ruszył, zanim jej matka, która pierwsza zareagowała, dobiegła do drzwi wejściowych. Nikt z żołnierzy otaczających dziewczynę w zaciemnionym, stalowym aucie nie odezwał się do niej i nikt nie byłby w stanie odpowiedzieć jej, dlaczego została zabrana. Z samochodu zabrano ją do ufortyfikowanego posterunku policji, sprowadzono tylnym wejściem po schodach w dół, do celi. Zamknięto z nią policjantkę, aby uniemożliwić wszelkie próby komunikowania się z innymi więźniami. Mniej więcej godzinę wcześniej dziewięciu chłopców zabranych z klubu ubiegłej nocy zostało zwolnionych po przespaniu się w identycznych celach po drugiej stronie miasta. Jeden z nich przyciśnięty, aby zidentyfikował kogoś, kto mógłby przysiąc, że był w klubie przez cały wieczór, nic nie podejrzewając podał nazwisko Teresy i jej adres. Zapadła już decyzja, że będzie zatrzymana przynajmniej do czasu aż operacja wywiadowcza, która dostarczyła tych informacji, się nie zakończy. ROZDZIAŁ 10 Seamus Duffryn, najstarszy z oficerów wywiadu kompanii E, z Trzeciego Tymczasowego Batalionu IRA, uczynił niedzielę swoim głównym dniem roboczym. To już czwarty weekend, odkąd objął posadę, z długą listą poprzedników w więzieniach Long Kesh czy Crumlin Road. Duffryn pracował, co było rzadkością w ruchu, jako pomocnik kierowcy ciężarówki. Spędzał kilka dni w tygodniu poza miastem, czasami na południu przy granicy, a od czasu do czasu nawet w Republice Irlandzkiej. Uznał, że będąc poza obiegiem, zwiększy szansę pozostania niewykrytym przez dłużej niż cholerne dziewięć tygodni, co było średnią dla większości oficerów jego szczebla. Odważył się nawet zostawić przeznaczone do uważnego przejrzenia informacje w domu na czas swojej nieobecności, jego matka włożyła je do plastikowej torby na pranie i upchnęła pod osłoną kominka w dużym pokoju. On trzymał swoje ważne akta w komórce na węgiel. Istniały niewielkie szansę, że wojsko, przybyłe w czasie jego nieobecności, zaprzestałoby poszukiwali bez całkowitego rozkopania opału starszej pani w czasie spontanicznej rewizji. W niedzielne popołudnie jego matka siedziała w głębi domu słuchając radia, a Duffryn zajmował jadalny stół w dużym pokoju i rozkładał przeznaczone dla niego wiadomości pod wyblakłym obrazem Madonny z Dzieciątkiem. Była to niezła mieszanina i na tym etapie dokonywał pierwszego sortowania na rzeczy istotne i nieistotne. Wiadomości dotyczyły ilości pieniędzy w niewielkich urzędach pocztowych pod koniec tygodnia, zwykle zgadywane i przesadzone, sytuacji, w jakich jakaś ważna osobistość wjechała na teren kompanii, godziny, w jakich opuszczała koszary. Wreszcie były i takie, które nie podpadały pod żaden dział, ale jakiemuś ochotnikowi wydawały się ważne, warte zapisania i wysłania dalej do rozpatrzenia. Tę ostatnią grupę zostawiał sobie na koniec, wolał spędzać większą część popołudnia nad robotą, którą lubił najbardziej: sprawdzaniem informacji od swoich łączników i czujek, donoszących, co dzieje się na ulicach. Przygotowane przez niego raporty pójdą potem do oficera dowodzącego jego kompanią, młodszego od niego o rok, który jeszcze trzy i pół roku temu chodził do szkoły. Najlepsze i najbardziej interesujące zostaną przekazane wyżej, do batalionu. Mijało popołudnie, gdy przeszedł do końcowej grupy wiadomości. I wtedy właśnie jeden z raportów specjalnie go zainteresował. Przeczytał go powoli w słabym świetle, potem jeszcze raz, szukając ukrytego przesłania w niejasnej informacji. Była długa na półtorej strony, napisana ołówkiem i nie podpisana. U dołu widniał jedynie numer mówiący, który z ochotników ją nadał. Zaczął rozważać wagę informacji. Obcy byli odwiecznymi wrogami zamkniętych, wioskowych, katolickich społeczności Belfastu. Short Strand, Rynek, Ardoyne, Divis, Ballymurphy... Wszystkie były samowystarczającymi, integralnymi jednostkami. Małe, trudne do penetracji, jako że jeśli tam nie mieszkałeś, nie miałeś powodu, by tam chodzić. Nie było żadnych wędrujących, ruchomych grup, żadnych durniów, którzy mogliby przyjść i skrzyknąć się. Mieszkańcy albo się znali, albo nie przyjmowali obcych. To, co zajmowało teraz Duffryna, było raportem o pojawieniu się obcego w okolicach Beachmount i Broadwayu. Wiadomo było, że szuka pracy i na dłuższy czas wynajął pokój w Delrosa u pani Duncan. Nazywał się McEvoy, Harry McEvoy. Był marynarzem, wychował się w Portadown. Nie było w tym nic niezwykłego i prawdopodobnie można będzie to sprawdzić. Jedyną rysą był akcent tego człowieka. Coś nie zgadzało się z akcentem. Duffryn czytał wiadomość wiele razy, aby uchwycić prawdziwe znaczenie opinii jej autora: „Wydaje się, że gada jak trzeba, potem coś jest przez chwilę nie tak, słowo, albo w środku słowa, a potem znów jest O.K. Gada mniej więcej jak my, ale raz lepiej, raz gorzej. Nie jest tak dlatego, że, jak twierdzi, był długo za granicą. Wtedy całkiem by zapomniał, a jemu trudności sprawiają niektóre słowa”. To wystarczyło, aby wzbudzić uczucie niepokoju, poświęcił więc półtorej godziny na napisanie starannego meldunku dla swoich zwierzchników, ustalając wszelkie dostępne informacje na temat człowieka nazwiskiem McEvoy. Odpowiedzialność za podjęcie lub zaniechanie dalszej akcji spoczywała teraz w rękach wyżej postawionych dowódców, on będzie kontynuował ścisłą obserwację, jeżeli otrzyma odpowiednią ilość ludzi. Były jakieś trudności z komunikacją w mieście i upłynie kilka dni, zanim jego raport zostanie przekazany. * * * Szeregowy Jones znajdował się na pokładzie tridenta odlatującego do Heathrow o 15.30. Nie był w mundurze, ale łatwo można było go rozpoznać z jego krótkimi włosami i schludnie wyprasowanymi, flanelowymi spodniami. Powiedziano mu, że w Heathrow będzie czekał na niego środek transportu do Northolt, skąd pierwszym rejsem poleci do Berlina objąć inne stanowisko. Z naciskiem podkreślano, że nie wolno mu rozmawiać z nikim o spotkaniu z poprzedniego wieczora. Incydent został wymazany. * * * Przesłuchanie było sztuką, w której Howard Rennie został mistrzem, autorytetem. Uzdolniony w wyciąganiu półprawd i wykorzystywaniu ich, dopóki nie pękną tamy, zatrzymujące prawdziwe informacje. Znał najrozmaitsze techniki: zbir, przyjaciel, spokojny nibybiznesmen po drugiej stronie stołu – wszystkie sposoby zmiękczające różne typy ludzi siedzących naprzeciw niego. Pierwsza sesja z dziewczyną była łagodna, uprzejma i ojcowska. Zaprowadziło go to donikąd. Zanim weszli do pokoju przesłuchali, Rennie wyjaśnił swoją nową taktykę oficerowi wywiadu wojskowego. Zaatakuje, a Anglik ma to wykorzystać. Dwóch ludzi nadających swoje tempo, połączonych razem, by skołować podejrzanego. Detektyw czuł narastającą drażliwość. Zły znak. Wskazywało to na ilość godzin, które poświęcił pracy w tym tygodniu, na brak snu. A dziewczyna bawiła się z nim. Próbowali z nią po dobroci. Jeśli chciała sobie pogrywać, jej sprawa. Ale była już zmęczona, skołowana otoczeniem i światłem i głodna po odmowie zjedzenia kanapki, którą jej przynieśli. – Zaczniemy znów od początku, dobrze? Byłaś na tańcach wczoraj wieczorem? – Tak. – W co byłaś ubrana? Powiedz raz jeszcze. – W różową sukienkę. To wszystko już ustalili. Tak daleko doszli poprzednim razem. Rennie prowadził rozmowę, a kapitan nic nie mówiąc siedział za plecami dziewczyny. W pokoju była także policjantka z boku biurka, ale nie brała udziału w przesłuchaniu. Pytał potężny mężczyzna, siedzący dokładnie naprzeciwko Teresy, zaraz po drugiej stronie stołu. – Twój dom w Ballymurphy...czy to kryjówka? – Nie. – Jest używany jako kryjówka. Wiemy o tym. Ale potrzebujemy czegoś więcej. Właśnie tam zatrzymują się te bandziory. – Nie. – Wiemy, że tak, głupia dziwko. Wiemy, że się tam chowają. – Dlaczego więc pytacie? – odkrzyknęła. – Jest używane jako kryjówka? – Mówisz, że wiesz, że jest. – Jak często? – Niezbyt często. – Ile razy w ostatnim miesiącu? Dziesięć? – Nie, nic takiego. – Pięć czy coś koło tego? A w ubiegłym miesiącu, Teresa? – Nie tak często. – A może tylko raz, Teresa? Tylko ten jeden raz, który nas interesuje? To przemówił siedzący za nią oficer. Anglik. Łagodny głos, inny niż tych skurwysynów z RUC. Siedziała bez ruchu, ściskając w rękach wilgotną i poplamioną chusteczkę, wyciągniętą zza mankietu bluzki. – Myślę, że wiemy, przyszedł tam jeden facet. – Jak mam wam powiedzieć...? – Wiemy, że przyszedł, dziewczyno, jeden facet – potężny mężczyzna znowu przejął inicjatywę. – Był tam jeden facet, czyż nie? Powiedzmy trzy tygodnie temu, na noc lub coś koło tego. Jeden facet, tak czy nie? Nic nie odpowiedziała. – Słuchaj, dziewczyno, wiemy, że on tam był. Wpatrywała się w swoje ręce. Światło było bardzo silne, zmęczenie napływało wielką falą, pogrążała się w nim. – Jeden mężczyzna, ty głupia krowo, był tam i my to wiemy. Bez odpowiedzi. Ciągle cisza. Policjantka wierciła się na krześle. – Przyznałaś, że ludzie przychodzili, tak? Nie więcej niż pięć razy, zgodziłaś się z tym. Nie więcej niż dziesięć. Tak daleko zaszliśmy. Teraz, zrozum, mówimy, że przyszedł jeden facet, około trzech tygodni temu. Jeden facet. Ważny facet. Spał w twoim domu. Tak czy nie? Patrz na mnie! Jej głowa podniosła się wolno, aby spojrzeć prosto na policjanta przed nią. Rennie dalej mówił. Za chwilę powie, wyczuł to. Biedna dziewczyna, miała zaoferować całą resztę faktów. Jeszcze jedno uderzenie i wszystko się wyjaśni. – Nie myślisz chyba, że wysyłalibyśmy wszystkich tych ludzi i transportery, gdybyśmy nie wiedzieli dokładnie, dlaczego chcemy z tobą porozmawiać. Nie jesteśmy idiotami. Teraz ten facet. Nie spiesz się. Tak czy nie? – Tak – było to ledwie słyszalne. Wojskowy z tyłu nie mógł usłyszeć odpowiedzi, była tak cicha. Zorientował się jednak po wyrazie twarzy detektywa, gdy ten odetchnął z ulgą. – Powtórz – powiedział Rennie. Dalej, spraw żeby wydusiła z siebie wszystko. Jeśli już zaczęła, wykorzystaj chwilę. – Tak. Twarz detektywa straciła trochę ze swej wrogości. Oparł się o stół. – Jak się nazywał? Jak do niego mówiłaś? Roześmiała się. Za głośno. Histerycznie. – Co chcesz mi zrobić? Chcesz mnie wrobić. Nie wiesz, że nie mogę... Nie mogłabym... zresztą, nie znam nazwiska. – Chcemy jego nazwiska – skończył z łagodnością. Kryzys przesłuchania. Ale ta mała suka sprawiała kłopoty. – Nie znam jego nazwiska. On tam był przez chwilę. Przyszedł i poszedł. To trwało jakieś sześć godzin, w środku nocy. – Był u ciebie w domu. Spał tam... gdzie spał? W pokoju od podwórza? Tak, wiemy to. Ukrywa się, a ty nie znasz jego nazwiska? Niczego o nim nie wiesz? Ale Teresa, stać cię na coś lepszego. – Nie wiem. Nie wiem. Mówię ci, że po prostu nie wiem... przysięgam na Boga. Wszedł i poszedł na górę. Zniknął przed świtem. Nigdy więcej go nie widzieliśmy. Nic nam nie powiedziano. Nie było żadnej potrzeby, żebyśmy znali jego nazwisko, a kiedy przyszedł, nie gadaliśmy z nim. To prawda. Za dziewczyną oficer podniósł rękę, aby Rennie przerwał na chwilę wypytywanie. Jego głos był łagodny, bardziej godny zaufania i zrozumiały dla wyczerpanej dziewczyny siedzącej na krześle przed nim. – Ale twój ojciec, Tereso, on znał jego nazwisko. Nie chcemy go tu sprowadzać. Wiemy, co się zdarzyło tej nocy w pokoju na górze. Wiemy o tym wszystko i musielibyśmy mu o tym wspomnieć. Wszyscy w domu dowiedzieliby się. Jakby zniósł to twój tata, w jego wieku? Jest jeszcze twój brat Musisz pomyśleć też o nim. Już od dawna nie był w Maze... dobrze by mu to zrobiło. – Nie wiem. Nie. Musicie mi uwierzyć. Nigdy nie powiedział mi swojego imienia. To dlatego, że nikt nie wiedział, że on przyjdzie, nie rozumiecie? Tak jest bezpieczniej. Tato nie wiedział, kim on jest. Nikt z nas nie wiedział. – Wiesz, dlaczego go chcemy? – detektyw włączył się znowu do rozmowy, zwracając jej uwagę z powrotem w stronę oświetlonego pokoju, z dala od spokoju, jaki znalazła w cieniu otaczającym oficera. – Wiem. – Jesteś pewna, że wiesz, co on zrobił? – Wiem. – Czy powiedział ci, co zrobił? – Nie. – Więc skąd wiesz? – To było oczywiste. Nigdy nie widziałam takiego faceta. Miał ręce starego człowieka. Jak szpony. Nie mogę powiedzieć, jaki był... to było straszne. – Jego nazwisko. Jakie jest jego nazwisko? – Zabiją mnie za to, co powiedziałam. Pomóż mi, Matko Boska, on nigdy nie powiedział nazwiska. Inspektor wyciągnął zdjęcie mężczyzny z brązowej koperty i przesunął je w poprzek stołu, w stronę dziewczyny. Spojrzała na nie szybko i skinęła głową. Potem popchnęła je z powrotem do niego. – Zabierz ją na dół – powiedział do policjantki. Dwie kobiety opuściły pokój i udały się w kierunku ceł. – Niech to cholera – ciągnął – myślałem, że ją mamy. Myślałem, że zacznie sypać. Mam straszne przeczucie, że ona mówi prawdę. Zajmiemy się nią jeszcze raz za dwie lub trzy godziny, ale nie sądzę, żeby wiedziała coś więcej niż nam powiedziała. To ma sens. Dziwny dom. Dziwni ludzie. Alarmuje się ich, że ktoś przychodzi, nie wścibiają nosa i już masz łóżko na noc. Chodźmy, zdrzemniemy się trochę, a potem ostatnie uderzenie. * * * Po ich odejściu Teresa sługo siedziała na pryczy w celi. Była sama, policjantka zostawiła ją. W jej oczach sytuacja była całkiem jasna. Armia wyciągnęła ją z domu, aby zapytać o człowieka, który zatrzymał się u nich, o człowieka, do którego poszła w środku nocy. Człowieka, który popełnił morderstwo w Londynie, ukrywał się, był ścigany, a w łóżku nie mógł pieprzyć. Zabrali ją, bo sądzili, że coś, co wie, będzie kluczem do znalezienia faceta, aresztowania go, oskarżenia, skazania i zamknięcia gdzieś daleko, aby mógł stać się ludowym bohaterem w gettcie. Gdyby nie była najważniejsza w tej sprawie, czy wysłaliby jednostkę i transportery, aby ją zatrzymać? Kiedy on zostanie aresztowany, oskarżony, a całe Ballymurphy będzie wiedziało, że spędziła dwie noce na posterunku przesłuchiwana... Co by powiedzieli? Kto by w ogóle chciał słuchać, że zaprzeczała wszystkiemu? Kto by uwierzył, że nie podała żadnych informacji, które w jakikolwiek sposób mogłyby zaprowadzić do niego? Kto by jej uwierzył? Wróciła myślami do wszystkiego, co powiedziała temu skurwielowi, gliniarzowi. Temu, który krzyczał. Nic. Nie powiedziała niczego, co im pomogło. Spojrzała na fotografię, ale oni wiedzieli, że to był ten człowiek. Wszystko czego potrzebowali, to nazwisko, nie znali go, a ona nie powiedziała. Ale jak dowiedzieli się o tej nocy? Powiedziała dziewczynom, tylko kilku, niezbyt wielu. Czyżby ją zdradziły? Przyjaciółki ze wspólnych pogaduszek w kibelku albo w czasie przerwy na kawę w warsztacie? Czyżby doniosły wojsku? Więc, któż jej teraz uwierzy? Słyszała, co IRA robiła z donosicielami. Całe Ballymurphy wiedziało. To było częścią obyczaju, nie tylko tam, ale w całym mieście, gdzie operowali Provos. Zemsta młodych ludzi na rodakach, którzy ich zdradzili, była potworna i ostateczna. Jedną dziewczynę zostawiono pod uliczną latarnią. Była wysmołowana i upierzona. Tak to nazywali. Czarna farba i pióra ze śmierdzącej starej pierzyny. Ogolone włosy. Rozmawiała z żołnierzem. Nie kochała go, nie ściskała się z nim ani nie całowała. Po prostu rozmawiała z nim, stojąc w cieniu przy koszarach. Chłopaka, który mieszkał na jej ulicy, postrzelili w kolana. On nawet nie był kapusiem. „Złodziej” było napisane na kartce, która poniewierała się przy bramie, gdzie go zostawili. Sprawiedliwość. Prawo. Nie znała go, pamiętała tylko jego twarz. Pamiętała go, chodzącego o kulach, gdy wrócił ze szpitala. Wyklętego i przerażonego. Zabijali dziewczyny i mężczyzn, których uznali za informatorów. Strzelali do nich, a ciała topili, czasem przystrojone kablami i bateriami. Potem leżały w kanałach, czekając aż człowiek od usuwania bomb zjawi się w końcu i określi ciało jako nieszkodliwe. Wszyscy fotografowie i reporterzy zawsze tam przychodzili. Łatwo można było sobie to wyobrazić. Sąd kapturowy w zamkniętym garażu. Młodzi mężczyźni w ciemnych okularach przy stole. Lampy sztormowe jako oświetlenie. Jej ręce związane z tylu. Krzyczy o swej niewinności i któż jej słucha? Wyciągnięta z garażu, słodki zapach kaptura naciąganego na jej głowę, wepchnięta do samochodu na krótką przejażdżkę gdzieś nad wodę, jeden strzał. Chciała krzyczeć, ale nie wydała żadnego dźwięku. Rzuciła się na łóżko, na rozciągnięty regulaminowo, piaskowy koc, oświetlony przez światło okratowanej żarówki. Gdyby krzyczała, prawdopodobnie pozostałaby żywa, policjantka przyszłaby i zabrała ją na następne przesłuchanie. Jednak z przerażenia nie mogła wydobyć głosu. Wiedziała, że przyjdą i będą z nią znów rozmawiać, może za godzinę mniej więcej. Zabrali jej zegarek i straciła poczucie czasu. Gdyby teraz przyszli, pytaliby, czy kiedykolwiek widziała tego mężczyznę w innych okolicznościach. Pytaliby i pytali, chociaż odpowiadałaby, że nie widziała go na oczy od czasu tamtej nocy. Będą ciągnąć to zadawanie pytań, dopóki nie uzyskają swej odpowiedzi. Wiedzieli, kiedy kłamała, zwłaszcza ten cichy za nią, ten Anglik. Była zmęczona, taka zmęczona, robiła się nieobecna. Czy będzie mogła ciągle zaprzeczać? Przed świtem powie o zabawie, o tym, że facet był ze swoją żoną. Zabrali go stamtąd. Dlaczego więc ciągle potrzebowali nazwiska. Może nie połączyli faktów, wtedy to, co ona w wyczerpaniu powie, pomoże utkać sieć wokół niego. Zdradzić go. Zagrać Judasza. Świnie będą w mieście, szukając go, zabierając go na inny posterunek, a ona będzie winna. Kapuś. Informator. Pogardzana. Rozglądała się po ceglanych ścianach celi, zanim podeszła do ciężkiej, metalowej kraty, przymocowanej do okna, luźnej na odcinku dwóch cali, aby umożliwić wietrzenie celi. Ponieważ była zima i okno zamknięte, krata trochę wystawała. Uznała, że jeśli stanie na łóżku i na palcach, będzie mogła dosięgnąć. Usiadła na łóżku. Podwinęła spódnicę i zaczęła ściągać grube, ciepłe pończochy, w które była ubrana. * * * Kiedy policjantka przyszła, aby obudzić ją na następną rundę pytań, Teresa była już martwa. Nylon wpił się głęboko w jej szyję, zostawiając zaczerwieniony kołnierz otaczający brązową pończochę. Jej stopy wisiały między łóżkiem a ścianą, kilka cali nad ziemią. Frost bez wyjaśnień został obudzony w dowództwie wywiadu przez oficera na służbie. Powiedziano mu po prostu, że ma być w centrali. W chwili, gdy dotarł do budynku, czekał już na niego meldunek z posterunku policji. Zajmował jedynie jedną kartkę, był skrócony do minimum i podpisany przez jego człowieka, obecnego w czasie przesłuchania. „Teresa... była przesłuchiwana dwukrotnie w trakcie pobytu pod nadzorem, w obecności mnie, inspektora Howarda Rennie, sierżanta Herberta McDonalda i policjantki Gwen Myerscough. W czasie przesłuchania zidentyfikowała na zdjęciu mężczyznę poszukiwanego w związku z zabójstwem Danby’ego, jako człowieka, który zatrzymał się w domu jej ojca około trzech tygodni temu. Po drugiej sesji pytań powróciła do celu i była już martwa, gdy dotarły do niej służby medyczne. Podpisano: Fairclough Artur. Kapitan wywiadu.” „Żadnych dobrych ocen za gramatykę” – pomyślał Frost, gdy już przeczytał cały tekst. – Gdzie jest Fairclough? – rzucił w stronę dyżurnego oficera. – W drodze powrotnej tutaj, sir. – Kiedy szef był w takim nastroju, należało odpowiadać krótko i zwięźle. – Ile czasu? – Powinien tu być za pięć minut, sir. „Potem polecą pióra. Biedny stary Fairclough – pomyślał dyżurny. Dobrze że on, a nie ja.” Pułkownik dostał się do segregatora za biurkiem i otworzył górną szufladę. Wysunął ją na metalowych prowadnicach i przewertował w poszukiwaniu swojego wyświechtanego spisu numerów ministerstwa obrony. Był to tajny dokument, zawierający także domowe numery zwierzchniego personelu ministerstwa, cywilów i wojskowych. Znalazł numer podsekretarza, ten sam, którego szukał Davidson, po czym wykręcił numer kierunkowy do Surrey, a następnie sześć cyfr. – Nazywam się Frost. Wywiad wojskowy w Lisburn. Wiem, że to niewłaściwa pora, ale wydarzyło się coś, o czym powinien pan wiedzieć. To nie jest zabezpieczona linia, ale powiem panu to, co mogę. Przekazano nam pewne informacje pochodzące z pana sekcji. O dziewczynie. To było wczoraj rano. Została doprowadzona wczoraj po południu i przesłuchiwana dwa razy. Wie pan na jaki temat. Znała człowieka, którego szukamy, rozpoznała zdjęcie i powiedziała, że zatrzymał się w jej domu w ciągu ubiegłego miesiąca. Znaleziono ją około trzech kwadransów temu powieszoną w swojej celi. Martwą. To wszystko. Ale nie chciałbym być w skórze pańskiego człowieka, jeżeli opozycja dowie się o wszystkim. Wydawało mi się, że powinien pan wiedzieć. Wygląda to na niezłą wpadkę. Pozdrowienia. Podsekretarz podziękował mu za telefon i rozłączył się. Frost zamknął swój spis w segregatorze i właśnie chował do kieszeni klucze, gdy wszedł Fairclough, w ułamek sekundy po tym jak zapukał. – Co mamy, Artur? – Wydobyliśmy z niej, że ten facet zatrzymał się w domu jej starego. Powiedziała, że nikt nie podał im jego nazwiska. Myślę, że była z nami szczera. Zostawiliśmy ją na kilka godzin, a kiedy wróciliśmy, znaleźliśmy ją dyndającą na pończochach. Jedno musi być jasno powiedziane, sir. Była traktowana przepisowo. Nikt jej nie dotknął, a wszystko działo się w obecności policjantki. – W porządku. Daj mi to na papierze. Chcę podać naszą wersję zdarzenia jak najszybciej. A ta informacja z Londynu, na podstawie której ją zabraliśmy, sprawdziła się. To był prawdziwy materiał. – Nie ma wątpliwości. Była z tym facetem. Na pewno. Fairclough opuścił biuro pułkownika, aby napisać na maszynie swój raport. Frost znów telefonował, tym razem do rzecznika prasowego armii, budząc rannym telefonem jeszcze jedną osobę. Zasugerował, aby na pytania prasy odpowiadano, że była to policyjna sprawa, w której armia jedynie dowiozła dziewczynę na rutynowe przesłuchanie. Potem zadzwonił do szefa wydziału socjalnego, do domu, gdzie powiedziano mu, że wyjechał już do centrali przy Knock Road, następnie do biura. Jego ludzie go uprzedzili. Z odrobiną dyplomacji poczynił te same sugestie dotyczące kontaktów z prasą, jakie przekazał swoim ludziom. – Chcecie, żebyśmy my wypili to piwo? – zapytał policjant. – To chyba jasne, czyż nie? Wasz posterunek, wasze przesłuchanie. Dlaczego to my mielibyśmy za to odpowiadać. – Wasz cholerny informator ukartował całą tą rzecz. – To była dobra robota. – Należy zapytać na tym cholernym posterunku, jak to się stało. – Naczelnik policji w swojej mądrości już to zrobił. Myślę, że powinniśmy się spotkać i omówić następny ruch, w przeciwnym razie ten ślad będzie nic nie wart. – Zadzwonię jeszcze raz – powiedział Frost i odłożył słuchawkę. „Nie dograna operacja; ten biedny skurczybyk, kimkolwiek on nie jest, podtyka nam faceta jak na tacy, a my gubimy ślad. Na domiar złego pozwoliliśmy, żeby się zabiła. Nieźle mu dogodziliśmy. Gdyby teraz zdezerterował, nikt nie mógłby mieć do niego pretensji, a to i tak byłaby niewspółmiernie mała zapłata za to, co mu zrobili.” * * * Harry usłyszał o dziewczynie przez radio, tak jak reszta mieszkańców prowincji, w czasie porannych wiadomości. To była druga wiadomość, zaraz po całonocnych negocjacjach EWG. Komunikat krótki i bez komentarzy. W Belfaście, po przewiezieniu na posterunek policji przy Falls Road, zmarła dziewczyna. Znaleziono ją dzisiaj rano powieszoną w swojej celi. Prowadzone jest dochodzenie mające na celu wyjaśnienie całej sprawy. Północno Irlandzkie Stowarzyszenie Praw Obywatelskich wydało oświadczenie wzywające do pełnego i niezależnego wyjaśnienia tajemnicy tej śmierci. Utrzymują oni, że dwa uzbrojone transportery i oddział wojska zostały użyte do zaaresztowania zmarłej. Harry wyłączył radio. Koniec zabawy. Koniec z przedszkolem. Takie były siły i moce, z którymi igrał. Prosta, przyzwoita dziewczyna. Chce, żeby ją przerżnął facet, który nie może tego zrobić. W kiblu opowiada o tym innym dziewczynom, trochę żartów, śmieją się razem. Trzydzieści godzin później jest tak przerażona, że wiąże sobie coś na szyi i odpycha stołek. Uduszona. Trochę puszczalska i za dużo gada... a teraz nie żyje. Harry pamiętał ją. Siedziała po drugiej stronie klubowej sali, przy barze, razem z twardzielami i wyrośniętymi chłopcami. Trochę się zataczała. Za dużo ginu a za mało chipsów na zakąskę. On był powodem strachu. On był odpowiedzialny za jej depresję. Czy w ogóle ją przesłuchiwano? Czy mogła coś powiedzieć? A może tylko się przechwalała? Oni wszyscy słuchają tych wiadomości, zreflektował się nagle, nawet najgłupsi z nich, wyłapią wypadki ostatniej nocy, gromadząc tematy do rozmowy za dnia. Josephine nie będzie inna. Usłyszy o tym, będzie się malowała albo będzie jadła śniadanie, albo prała bieliznę, ale radio będzie grało w jej domu. Usłyszy to i złoży wszystko do kupy. Czy była taka szybka, taka sprytna? Na pewno, miała wszystko jak na tacy, a co potem? Harry musiał poczekać, aby się dowiedzieć. Nie robiła herbat w tym tygodniu, pracowała na inną zmianę. Będzie musiał poczekać do weekendu, do ich następnej randki. „Musisz siedzieć na dupie, Harry, pocić się ze strachu i czekać, czekać, aż się okaże, czy jest bystra, a jeżeli jest bystra, to jaki zrobi z tego użytek”. Zszedł po schodach, przeciął hali i wyszedł na ulicę. Usłyszał, jak pani Duncan woła za nim w sprawie śniadania, ale zignorował ją, idąc dalej chodnikiem i skręcając na lewo, w kierunku Andersonstown. Dopiero po dobrych stu jardach powściągnął emocje i odzyskał panowanie nad sobą. Idąc ocenił swoje położenie, wyobrażając sobie swoją pracę jako rozgrywkę szachów. Pionki, tam należała dziewczyna, a pionki można było poświęcić. Gońce i skoczki były cenniejsze, ale je także można stracić. On i człowiek, na którego polował, byli królowymi w tej grze. Supergwiazdami, ustępującymi jedynie królom, którzy byli święci i nietykalni. Jeśli w czasie, gdy królowe poruszały się po szachownicy, pionki upadły, to trudno, taka była natura gry, w jaką grał Harry i ten facet. Nie było czasu lamentować nad utratą pionków. I znów stara śpiewka. W Adenie było inaczej. Tam nie było żadnego angażowania się. Nic osobistego. Jasny wróg, wszystko, co znajdowało się na szachownicy, było czarne albo białe, ale wyraźne. Teraz wszystkie pola były szare jak figury. Nawet obydwie królowe. Byłby to kłopot dla obserwatora oddzielić jeden komplet od drugiego. ROZDZIAŁ 11 W ciągu czterech godzin od pierwszego ogłoszenia o śmierci Teresy zabito żołnierza. Rozpoczęty się ciężkie walki w Ballymurphy, Wniterock, Turf Lodge i w New Barnsley. Żołnierz zginął od serii pocisków, wystrzelonych z niewielkiej odległości z maszynowego karabinu Thompsona. Był uczestnikiem ostatniego patrolu w Ballymurphy, a strzelec najwyraźniej celował z dachu opuszczonego budynku rady. Niektórzy z reporterów zgromadzili się wokół domu Teresy, aby zrobić zdjęcia jej rodzicom i otrzymać jakieś stare fotografie samej dziewczyny. Najszybsi zdobyli kilka ujęć żołnierzy unoszących ciało swojego kolegi z powrotem do samochodu. Przy Falls i Springfield Road grupy młodzieży porwały autobusy, zatrzymały je na środku ulicy i podpaliły. Wtedy wkroczyło wojsko. Opancerzone samochody, land-rovery, zostały obrzucone butelkami od mleka i kamieniami przez tłum, który zgromadził się na chodniku. Armia odpowiedziała wjeżdżając pojazdami między ludzi, wystrzeliwując całe magazynki gumowych kul ze stanowisk strzelniczych umieszczonych koło siedzenia kierowcy. Obok jednego z budynków zbudowano barykadę z kamieni i beczek po ropie. Pojazd wjechał w tą kruchą ścianę, przebijając ją i rozwlekając beczki bezwładnie po ulicy. Żołnierze, posuwający się naprzód pod osłoną opancerzonego pojazdu, cofnęli się nagle, gdy samotny chłopak za kierownicą jaskrawożółtej koparki zajechał nagle drogę od tyłu. Mechaniczny dinozaur przyspieszył, zjeżdżając po niewielkim wzniesieniu w stronę samochodów. Na kilka metrów przed zderzeniem chłopak wyskoczył. Opancerzone samochody, nie przygotowane na coś tak wielkiego, spoczęły pod ścianami domów starając wydostać się z powstałego rumowiska. Rzucanie kamieniami ciągnęło się długo. Dowódcy jednostek jasno stwierdzili w swoich raportach do dowództwa Brygady, że odczuli wyraźnie wzburzenie ludzi. Ci, którzy w ciągu ostatnich miesięcy nie wykazywali skłonności do walki z wojskiem, znowu mieli ochotę na zemstę. Jak twierdzili, po katolickich regionach krążyły plotki, że dziewczyna, która popełniła samobójstwo na posterunku, była torturowana, nie mogła tego znieść, więc się zabiła. Sympatycy ruchu znowu działali. Nie na głównych, patrolowanych przez wojsko ulicach, ale wmieszani w tłum, udzielając instrukcji. Rodzice Teresy pojawili się po południu w TV, stanowczo twierdząc, że ich córka nigdy nie należała do żadnej republikańskiej organizacji i opisując obrazowo, jak oderwano ich córkę od stołu poprzedniego dnia. Rzecznik armii otrzymał mnóstwo telefonów, które odpierał powtarzając, że cała sprawa dotyczy policji, a armia nie jest w nią zamieszana, podkreślając, że dziewczyna umarła na posterunku policji. W dowództwie znękany mężczyzna od informacji mówił reporterom, że przełożeni są w drodze, a oficerowie, którzy prowadzili dochodzenie, nie zgłosili się jeszcze. Zarówno w sztabie armii jak i w biurze sekretarza stanu w Stormont Castle panowała nadzieja, że zanim dzień się skończy ujawnione – zostanie coś, co lepiej wyjaśni sytuację. * * * Premier miał dobrze sprawdzoną receptę na rozwiązywanie kryzysów, jakim musiał stawiać czoła. Rozpoznać problem, skupić na nim całą uwagę. Rozwiązać, a potem zapomnieć. Zawsze kiedy skoncentrował się wreszcie na danym zagadnieniu, jego pomocnicy przekonywali się, że miał niesamowitą zdolność do walki z każdym bolesnym, politycznym wrzodem. Ale przekonywali się także, że gdy już przemyślał sytuację, jego zainteresowanie nikło tak szybko, jak się pojawiło. Północna Irlandia, stosunkowo spokojna w ostatnich miesiącach, znowu znalazła się na czele listy. Już sytuacja zbliżała się prawie do tego, co politycy nazywali możliwym do zaakceptowania poziomem przemocy. Kopie południowych serwisów informacyjnych były dla premiera prawdziwą katastrofą. Znowu przemoc. Zamknięte ulice. Ofiary. Niesmaczna śmierć młodej dziewczyny w policyjnej celi. Ze swojego biura z widokiem na ogródki Downing Street, bezbarwne w listopadowym świetle, z poniewierającymi się wszędzie liśćmi, zadzwonił do dowódcy armii w Lisburn. Bez przerywania słuchał sprawozdania z porannych wydarzeń, nie robiąc żadnych komentarzy, nawet wtedy, gdy generał miotał się z powodu aresztowania dziewczyny. Dowiedział się z informacji z Londynu o przesłuchaniu, o tym, jak mało powiedziała dziewczyna i o tym, jak znaleziono jej ciało. – Czy to była pierwsza wiadomość od naszego chłopca? – Pierwsza, o której słyszałem. Na pewno nie otrzymaliśmy nic innego, na czym można by się było oprzeć. – I to były ważne wiadomości, tak? Coś, czego dotąd nie mieliśmy? – Informacja była prawdziwa. Nie zaprowadziła nas tak daleko, jak początkowo mieliśmy nadzieję. Wydaje mi się jednak, że jest to pierwsza, istotna wiadomość, jaką w ogóle mieliśmy na temat interesującego nas człowieka. – Wygląda na to, że zmajstrowaliśmy pułapkę i złapaliśmy nie to, co chcieliśmy. Musimy ocenić, czy nasz chłopiec dowiedział się tyle, ile miał zamiar. Kłopot tylko, kiedy go wydostać i czy już nie skompromitowaliśmy go? – Ta sprawa podobała mu się, zupełnie jak na wojnie. Generał odpowiadał na drugim końcu linii: – To nie będzie łatwe, panie premierze. Może się to wydawać idiotyczne, ale powiedziano mi, że jego przełożeni nie wiedzą, jak się z nim skontaktować. Proszę pamiętać, że ten facet nie jest kontrolowany stąd, przez nas. Pańskie instrukcje w tym punkcie zostały wykonane bardzo ściśle. Wszystko na odpowiedzialność Londynu. On dzwoni do nich, a nie oni do niego. Ale ja radziłbym, żeby został. Przynajmniej na trochę. Jeżeli już ktoś zaczął się babrać w takich rzeczach, musi się pobrudzić. Nie ma wyjścia, nie może zatrzymać się w pół drogi dlatego, że jest trochę za gorąco. Albo to skończy, albo zamilknie na amen. Premier znowu doszedł do głosu: – Nie ma powodu by wierzyć, że został już skompromitowany. Ale będą kłopoty, duże kłopoty, jeżeli ktoś skojarzy go z tą sprawą. – Wydaje mi się, że odpowiedzi na tego typu pytania zapadły na długo przed tym, zanim rozpoczęto całą tą operację, panie premierze – w głosie generała wyczuwało się sarkazm. Premier odłożył słuchawkę i natychmiast nacisnął przycisk interkomu na swoim biurku, poprosił o połączenie z sekretarzem stanu w Stormont Castle. Po czterdziestu jeden latach w polityce był w stanie dostrzec gromadzące się chmury na długo przedtem, zanim znalazły się tuż nad jego głową. Wiedział, że nadchodzi czas, by opuścić żagle i zamknąć pokrywy luków. Kombinacja pracującego pod rozkazami premiera tajnego agenta i powieszonej w celi dziewczyny była czymś więcej, niż potrzeba do spowodowania politycznego skandalu znacznego kalibru. Musiał zacząć przygotowywać linię obrony na wypadek, gdyby przytrafiło się najgorsze i chłopiec, którego wysłali zostałby odkryty. Ten cholerny generał, nie było czasu, żeby do niego jechać. Schowany w okopach, dlatego tak łatwo udziela innym porad. Z drugiej strony, pomimo całej wyniosłości, musiało go boleć przyznanie się, że to była najcenniejsza informacja, jaką wojsko otrzymało – i musieli się spieszyć. Na pewno nie spodobało mu się to. Jedyna przyjemna chwila dzisiaj, pomyślał, a potem skupił się na wyszukaniu w tajnych aktach numeru podsekretarza, odpowiedzialnego za to niewyobrażalne wręcz zorganizowanie całej sprawy w sposób nie zapewniający stałego kontaktu z agentem. W wypadku katastrofy – żadnych oświadczeń, zanim administracja cywilna nie wyjaśni i nie zwali tego na Lisburn. Oczywiście żadnego poparcia dla agenta, jeśli wszystko pójdzie nie tak... zaprzeczy, że kiedykolwiek wiedział o misji. Sekretarz stanu był już na linii. Premier nie tracił czasu na uprzejmości. – Słyszałem o dzisiejszych kłopotach. I o dziewczynie. Trudna sprawa. Wydaje mi się, że po południu nie możemy tylko zaprzeczać. Musimy im coś podsunąć. Chciałbym pewną rzecz zasugerować. To tylko sugestia, proszę pamiętać, może ją pan podrzucić swoim służbom bezpieczeństwa i zobaczyć, jak zareagują. Myślę, że powinien pan powiedzieć coś takiego, proszę notować, przeczytam, co tu sobie naszkicowałem: dziewczyna była związana z człowiekiem, którego poszukujemy w związku z zabójstwem Danby’ego, została doprowadzona zgodnie z przepisami na przesłuchanie, rozmawiano z nią na krótko przedtem, zanim została sama w celi. Musi pan podkreślić, że nikt jej nie tknął. Może pan dać do zrozumienia, że jesteście gotowi na niezależne badania w jednym ze szpitali, jeżeli uważa pan, że to pomoże. Wydaje mi się jednak, że trzeba to wszystko znowu połączyć z Danbym. Zwłaszcza, że msza żałobna za niego odbędzie się w tym tygodniu u św. Pawła. Pan tam będzie, mam nadzieję. Znowu opinia publiczna zainteresuje się tą sprawą. Będziemy czyści, jeżeli zagramy trochę śmielej i zaatakujemy. Najgorszą rzeczą, jaką możemy zrobić, to siedzieć i usprawiedliwiać się. Związek między zabójstwem ministra urzędu brytyjskiego a śmiercią nastolatki na posterunku przy Falls Road intensywnie omawiano w radiowych i telewizyjnych wiadomościach wieczornych. Kilku ludzi w mieście, którzy wiedzieli o istnieniu Harry’ego, nie było pewnych, jaki efekt na jego pracę i bezpieczeństwo wywrze ujawnienie faktów, zauważyli oni natychmiast wzrost nacisku na rzeczników prasowych ich urzędów, mających na celu ujawnienie więcej informacji dotyczących okoliczności śmierci. Harry nie był jedynym człowiekiem bawiącym się pionkami na szachownicy. * * * Właściciel składu surowców wtórnych wpisał Harry’ego na listę płac. Najwyraźniej spodobał mu się jego wygląd. Powiedział, że jego brat pracuje na morzu i zapytał go, czy może zacząć od zaraz. Nie było mowy o żadnych ubezpieczeniach, znaczkach, tygodniówka wynosiła dwadzieścia funtów. Powiedziano mu, że będzie potrzebował około miesiąca, aby zobaczyć, jak cały magazyn działa. Szef planował rozwinięcie interesu, chciał mieć więcej ciężarówek. Jeżeli nadejdą, jak wszystko się uda, byłaby dla Harry’ego praca szofera i więcej pieniędzy. Pierwszego ranka Harry krążył dookoła stosów spalonych i zardzewiałych samochodów. To był towar w handlu złomem, kupy powyginanego twardego metalu. Harry zapytał małego, schludnego, dobrze ubranego człowieka – swojego nowego szefa: – Czy na tym polega cały interes? Tylko samochody? Chyba ich wystarczy? – Nie ma problemu z zaopatrzeniem. Musiałeś chyba zauważyć, nawet jeżeli długo cię nie było, że tutaj są fatalni kierowcy. Jeżeli wziąłbyś liczbę samochodów i rozpatrzył ją w stosunku do liczby ludzi i liczby wypadków, jest gorzej niż gdzie indziej w Irlandii. To są szaleńcy. A chłopcy od barykad też mają w tym swój nieznaczny udział. Będziemy mieli tuzin wraków już z rana. Uśmiechnął się. Niewysoki, żwawy, z szyją owiniętą jedwabnym szalikiem. Na głowie kapelusz. Oni wszyscy są tacy sami, pomyślał Harry, sympatyczne szelmy. Handlarz złomem kontynuował. – Tutaj wieją niezdrowe wiatry. My wszyscy ludzie od złomu, budowlańcy, szklarze zbijamy na tym forsę. Nie powinienem tego mówić, ale tak jest. Wojsko porzuca spalone samochody w pobliżu, na otwartym terenie. Nieoficjalnie, rozumiesz. Po prostu porozumienie. Oni chcą, aby wozy nie blokowały ulic i wiedzą, że jeżeli przyciągną je tutaj, ja je zabiorę. Dzisiaj będziemy mieć jeszcze kilka i na tym koniec. Spojrzał na Harry’ego i nagle spoważniał. – Ludzie są naprawdę wzburzeni z powodu dziewczyny. Przekonasz się. Giną tutaj setkami. Z reguły nikt o to nie dba, nie ważne jest, jak wielu poszło do piachu. Ale sprawa tej dziewczyny podnieciła ich znowu. – To straszne, tak wyciągnąć ją z domu – powiedział Harry. – Biedactwo. Musiała się cholernie czegoś bać, że zdecydowała się zabić. Matko Boska, daj jej wieczny odpoczynek. Ale, ale! W tym magazynie nie ma miejsca na żadną politykę i żadne kłopoty. Takie są reguły, chłopcze. Żadnej polityki, w taki sposób pracujemy. Oprowadzał Harry’ego i przedstawił go innym mężczyznom pracującym w składzie złomu. Było ich sześciu, Harry oficjalnie uścisnął wszystkim ręce. Pozdrawiali go z rezerwą, ale bez wrogości. Kiedy jego przewodnik wrócił do biura, by przejrzeć jakieś papiery, Harry mógł wreszcie swobodnie pomyszkować. Gdy tak omijał kolejne sterty samochodów, znalazł się nagle o kilka stóp od rosyjskich wyrzutni rakietowych. To był typ RPG 7, całkowicie wyposażony, uzbrojony w dwa pociski i owinięty w plastikową folię, wyjętą z bagażnika rozbitej ciężarówki. Ludzie często przychodzą do magazynu, więc przykrywka była niezła. Także dostęp w nocy był łatwy. Wyrzutnia owinięta przed wilgocią, została tutaj umieszczona, po tym jak jednostka IRA, dla której była przeznaczona, uznała ją za nieodpowiednią. Porzucili ją do czasu, aż natkną się na uaktualnioną instrukcję obsługi, najchętniej napisaną w języku innym niż rosyjski czy arabski. Tak jak powiedział ten człowiek – żadnej polityki, żadnych kłopotów. Tego pierwszego dnia Harry wiernie wytrwał przy tym, biorąc przykład z innych mężczyzn w składzie. Wszystko powoli. Wysoki słup czarnego dymu z płonącego ulsterskiego autobusu był ignorowany. Reszta pierwszego tygodnia nie obfitowała w wypadki. Został w pewnym, ograniczonym stopniu zaakceptowany, akurat na tyle, aby nie rwały się błahe rozmowy, ale nic więcej. Kilka wysiłków, które zrobił w celu wzbogacenia tematów zostały łagodnie zignorowane i nie odwzajemnione. Śmierć Teresy i początek pracy oznaczały prawdopodobnie – myślał Harry, następną fazę. Żadnych bezpośrednich wskazówek, pozostaje tylko długotrwała penetracja. Trzy tygodnie. Co za idiota stwierdził, że można tego dokonać w trzy tygodnie. Trzy miesiące, jeśli miałby szczęście. To go odprężyło. Chodzenie codziennie tą samą drogą do pracy, która zajmowała jego myśli, sprawiło, że się rozluźnił. To lepsze niż siedzenie w tym cholernym pensjonacie i klaustrofobia. Każdego dnia był obserwowany przez ludzi Seamusa Duffryna, podążali za nim z „Delrosa” do kładki i z powrotem. * * * Downs był w kuchni, przemywając twarz przy zlewie w czasie porannej, poniedziałkowej toalety, kiedy weszła jego żona z pobladłą twarzą, zatrzaskując drzwi przed nosem bawiących się dzieci. – Właśnie było w radiu o tobie. O dziewczynie, o dziewczynie, która się zabiła. – Co masz na myśli? Co o mnie? – Dziewczyna z Ballymurphy, mówili, że była powiązana z mężczyzną, który popełnił morderstwo w Londynie. – Dosłownie nie mówili o mnie? – Powiedzieli, że byliście powiązani. Połączeni. – Jak się nazywała? – Teresa jakoś tam. Nie słyszałam dokładnie. – Cóż, nie znam jej. – Mówili, że przesłuchiwano ja w sprawie tego człowieka, ponieważ była jego towarzyszką. Tego słowa użyli – „towarzyszka.” Boże, niech spoczywa w spokoju, biedny dzieciak. To było jeszcze dziecko! – Nie znam jej, naprawdę. – Tak mówią w radiu. Jasno i wyraźnie. I każdy, każdy cholerny skurwysyn może to usłyszeć. – To wszystko bzdura, gówno prawda. – Zawsze krzyczysz, kiedy kłamiesz. Kim ona była? Co miała z tym wspólnego? – Nie znam jej. Mówię ci, nie znam. – Billy, nie jestem stuknięta. Byłeś w mieście dużo wcześniej niż pokazałeś się w domu. Nie pytałam cię, gdzie byłeś, zanim wróciłeś do domu. Kim ona była? – Mówiłaś, że jak ona się nazywała? – Nie strugaj przede mną wariata. Dobrze słyszałeś. – Jeżeli z Ballymurphy, to zatrzymałem się na noc w takim jednym domu. Przyszedłem w nocy, kiedy cała rodzina siedziała przed telewizorem. Była tam dziewczyna Po prostu dzieciak, przyniosła mi trochę żarcia do pokoju. Zmyłem się stamtąd o piątej trzydzieści. – Tylko przyniosła trochę żarcia, tak? – Pewnie, że tak. Do cholery, nie przesłuchuj mnie jak jakiś pierdolony glina. – I tylko z tego powodu zabrali ją i przesłuchiwali? Tylko dlatego, że przyniosła ci jedzenie? Nie zabrali jej ojca, on udziela teraz wywiadu, wzięli tylko ją. – Daj spokój – wykrzyknął. Chciał wyjść. Uciec. – Tylko mi powiedz, kim była ta mała suka i co dla ciebie znaczyła? – Przed chwilą dziecko, a teraz mała suka! Nic nie znaczyła. Musiała coś wypaplać. Albo doniosła. – Skąd wiedziała, kim jesteś? – ostatnie pytanie wykrzyczała mu w twarz. Najchętniej wepchnęłaby mu te jego kłamstwa głęboko w gardło. Otaczały go hałas i agresja. Zaklinał. Błagał. „Nie zmuszaj mnie do odpowiedzi.” Wreszcie zwycięstwo. – Przepraszam, zapomnij o tym – powiedziała. Odwróciła się z powrotem w stronę drzwi do dużego pokoju, gdzie dzieci biły się ze sobą, jedno było głodne, inne płakało. – Powiem ci, co się stało – pokręciła głową, ale on ciągnął dalej – to będzie pierwszy i ostatni raz, nigdy już mnie o nic nie pytaj. Nawet, jeżeli miałem ochotę na tę dziewczynę, nic nie mogłem zrobić. Nic. Tak mi to wszystko dowaliło. Było mi zimno, tak jakbym zamarzł, cały się trząsłem. Nic z nią nie mogłem zrobić. Zapytała mnie, czy to ja byłem w Londynie. Uderzyłem ją w twarz. Poszła z powrotem do swojego pokoju. Potem widziałem ją tylko raz. Była na zabawie w klubie w sobotę. Przypuszczam, że mnie widziała. Podszedł do żony i objął ją. Dzieci wciąż płakały, a harmider się wzmagał. Przygarnął jej głowę do swojego ramienia. Nie zareagowała, ale biernie poddała mu się. Downs kontynuował. – To właśnie wtedy musiała o mnie opowiedzieć. Na pewno powiedziała komuś, że zna człowieka, który był w Londynie. A potem jakaś świnia, jakiś skurwiel, doniósł. Pierdolony szpicel. Kapuś. Na pewno tak właśnie się stało. – Zapomnij o tym. Oboje mulimy zapomnieć o takich rzeczach. Inaczej nic z nas nie zostanie. Długo obejmował ją stojąc w kuchni oświetlonej przez jedną, nieosłoniętą żarówkę, zwisającą na kablu. Z początku szlochała cicho, bez dramatyzowania, powstrzymując swój żal i nie używając go jako broni. Opanowała się w końcu i przytuliła do niego. Wszystko będzie tak samo. Nic nie zmieni się w jego sposobie życia. – Wrócisz do nich? – Kiedy znów mnie będą chcieli. – Mógłbyś teraz z tym skończyć. Zrobiłeś swoje. – Nigdy. Potrzebował jej teraz, żeby dała mu pokrzepienie. Kiedy otrzyma wystarczająco dużo, wtedy wróci znów do swojego niebezpiecznego świata, świata, do którego ona nie należała. Ona była jedną z tłumu. Tłumu kobiet nie mających żadnego wpływu na swoich mężów. Pozbawione sensu i nierozsądne było namawianie ich, aby trzymali się z dala od ulic, gdzie wrzała walka. Wciąż jeszcze miała więcej szczęścia niż inne. Jej mąż był ciągle z nią. Wystarczająco dobrze znała autobus przyjeżdżający co czwartek, w porze lunchu, na Ypres Avenue. Zabierał stamtąd kobiety do więzienia Long Kesh, aby mogły porozmawiać ze swoimi mężami przez pół godziny, oddzielone od nich blatem stołu. * * * Tej nocy Billy Downs usłyszał natarczywe pukanie do drzwi. Otworzył je i młody chłopak wręczył mu kopertę, po czym pobiegł w ciemność. Jego żona została w kuchni, gdyż rozpoznała sygnał, jaki pięść wystukała na drzwiach. Usłyszała, że zapalił światło w przedpokoju, kilka chwil ciszy i wreszcie odgłos przedzieranego papieru. Wszedł do pokoju i cisnął do kominka półcalowe skrawki, w jakie zamienił pojedynczą, ręcznie zapisaną kartkę. Była to wiadomość z Brygady. Krótka i węzłowata. Na razie miał zostać w domu. Sądzono, że dziewczyna powiesiła się, zanim zdążyła go zidentyfikować. * * * Davidson miał zły tydzień. Przyznał się do tego młodemu człowiekowi, z którym dzielił biuro. Wszystko rozpoczęło się od fiaska z dziewczyną. Podsekretarz działał, rozsuwając wszędzie zasłony dymne na wypadek, gdyby akcja okazała się klapą. Davidson próbował odpierać ciosy, skarżąc się na początkowe wytyczne, a potem przypominając o niedopilnowaniu dziewczyny, ale w końcu został odsunięty od podejmowania decyzji. Upłynęło już sześć dni milczenia Harry’ego, licząc od ostatniej rozmowy. Davidson z pomocnikiem siedzieli w biurze, czytając gazety, parząc kawę i pożerając ryby z frytkami na wynos, indyjskie i chińskie potrawy, także na wynos. Numer, który znał Harry, był w każdej chwili dostępny, chroniony przed innymi rozmowami. Kiedy w końcu zadzwonił, w niedzielę po południu, efekt był piorunujący. Davidson wystrzelił ze swojego fotela, rozhuśtawszy się na boki i rzucił się w kierunku telefonu. Papiery poszybowały na podłogę. – Halo, czy to cztery – siedem – zero – cztery – sześć – osiem – jeden? – Harry? – Jak się mają rodzice? – Bardzo dobrze. Powiedziano mi, że podobały się pocztówki. Davidson klęczał z głową na wysokości szuflady, gdzie trzymał sprzęt do nagrywania. Pociągnął wtyczkę i podłączył do aparatu. Taśma już się kręciła. – Coś dla nas? – Nic, chłopie. Nic, po prostu kręcę się trochę. Myślę, że może być cicho jakiś czas, więc w pewnym stopniu ułożę sobie życie. – Martwiliśmy się o ciebie z powodu tej cholernej dziewczyny. Zastanawialiśmy się, czy nie powinniśmy cię stamtąd wyciągnąć. – W żadnym wypadku. Właśnie się aklimatyzuję. – Myślę, że wszyscy jesteśmy zgodni, że odwaliłeś dobrą robotę w czasie ubiegłego weekendu. Ale chcielibyśmy mieć jakiś sposób, aby móc się z tobą kontaktować. Tobie to się może podobać, ale dla nas jest trochę idiotyczne. Całkiem głupie. Siedzimy tutaj jak dziewice w rzędzie, czekając na twoje wezwanie. – To właśnie najbardziej mi pasuje. Raz się sparzyłem, pamiętasz? Sprawa z pierwszym mieszkaniem. Teraz potrzeba znacznie więcej sztuczek, żeby się czegoś więcej dowiedzieć, i tak właśnie chcę. Trochę głupio, ale tak już będzie. Davidson przestał robić wymówki i zmienił temat. – Czy węszą wokół ciebie? – Nie sądzę. Nic specjalnie na to nie wskazuje, ale nie jestem pewien. Większym problemem jest dla mnie to, że nie wiem, skąd oczekiwać następnego przełomu. Z której strony. Miałem bardzo dużo szczęścia ostatnim razem i zobacz, dokąd to nas zaprowadziło. Nie mogę się spodziewać, że tym razem znów otrzymam informacje jak na tacy. – Nie masz teraz niczego konkretnego na oku? – Nie, po prostu się okopują. Przygotowują natarcie. – Może nadszedł już czas, żebyś się ujawnił. Może w ten weekend. Nie chcę, abyś kręcił się tam tracąc czas. Słuchaj, Harry, my wiemy jak jest ci tam cholernie trudno, ale już dostarczyłeś ludziom z bezpieczeństwa i wojska wskazówek, z którymi oni powinni sobie poradzić. Ujawnij się. Dostań się do Aldergrove i spierda... Trzask odkładanej po drugiej stronie słuchawki, a potem już tylko ciągły sygnał. Bez wątpienia przycisnął widełki. Rozmowa była skończona. Skurwysyn, źle to rozegrał. Zachwiał jego pewnością siebie, właśnie teraz, kiedy tamtemu potrzebna była otucha. Powinien był wydać mu rozkaz przerwania akcji albo w ogóle o tym nie wspominać. Wojsko powinno podążyć teraz w tym kierunku. Dziewczyna musiała zostawić po sobie trop szeroki na milę. Davidson zobaczył przez nie zasłonięte okno, że na dworze było już ciemno. Pomyślał o Harrym wracającym Falls Road do swojej kryjówki. Mija cienie, wraki samochodów, tłum, wojsko, owoce cotygodniowych ulicznych zamieszek, których był przyczyną. „Nie wychylaj się, bo stracisz głowę, Harry”. ROZDZIAŁ 12 Sztab IRA uznał, że kampania znajdowała się w krytycznym stadium, a intensywność walki stawała się z dnia na dzień coraz trudniejsza do opanowania. Dowództwo wyczuwało znużenie ludzi, od których przecież zależały sukcesy ich akcji. Ale różnice między ulicznym tłumem a ich obrońcami, jak sami siebie nazywali, pogłębiały się. Coraz trudniej było zbierać pieniądze na rzecz rodzin uwięzionych działaczy, a drzwi, kiedyś otwarte dla ucieczki strzelców czy ludzi dokonujących zamachów bombowych, zostały teraz zaryglowane, zaś poufne telefony do centrali policji, którymi donosiciele dostarczali swoich wiadomości, były ciągle zajęte. Donosiciele pochodzili najwyraźniej z samego środka katolickiej reduty. Gdy ciśnienie wzrosło do stopnia niemal niemożliwego do zaakceptowania, stało się jasne, że minęły dni galanterii i rycerskości. Kiedyś brytyjski oficer w swoim opancerzonym samochodzie mógł stanąć na baczność, w czasie gdy mijała go trumna człowieka z IRA, owinięta trójkolorową flagą. Kiedyś było możliwe, że gdy po wieczornej zabawie grupka oficerów brytyjskich, w swoich polowych mundurach, zabłądziła do Bogside, mogła być zgarnięta i odprowadzona bezpiecznie do swoich zakłopotanych zwierzchników. To wszystko się skończyło. Gdy IRA w odwecie uderzyła na rosnącą siłę służb bezpieczeństwa, ataki stawały się coraz gwałtowniejsze i coraz bardziej przemyślane. Tak, aby wstrząsnąć społeczeństwem. * * * Dowódca brygady niechętnie podjął decyzję, aby odwołać Billy’ego Downsa z Ardoyne, z jego tymczasowej bezczynności. Wszyscy zgadzali się, że jest on najwartościowszy, gdy wykorzystywać go wstrzemięźliwie, jednak w ciągu 24 godzin, po otrzymaniu ostatniej instrukcji, przekazano nowe rozkazy. Skazanym na śmierć z wyroku Brygady był tym razem inspektor RUC. Uznano, że jego śmierć ma priorytet i jest na tyle ważna, aby narażać jednego z asów brygady. Policjantem, którego chcieli zabić, był Howard Rennie, przeniesiony do wydziału specjalnego. Jego dossier mówiło, że pochodził ze wzgórz Antrim na wybrzeżu. Nie znano go w Belfaście jeszcze do niedawna, zanim nie zaczęto szeptać, w kręgach zbliżonych do agentów i więzień, o nowym policjancie, obdarzonym zdolnościami prowadzenia przesłuchania na tyle rozwiniętymi metodami, że uniemożliwiały one kilku członkom ruchu utrzymanie gęby zamkniętej na kłódkę. Dużo czasu upłynęło, zanim udało się zidentyfikować Rennie’ego, zlokalizować jego kwaterę w koszarach Castlereagh i zaplanować akcję przeciwko niemu. Ostateczna decyzja o jego eliminacji zapadła, gdy na podstawie identyfikacji tablic rejestracyjnych przez ludzi z wywiadu Brygady, stwierdzono, że opuścił on posterunek w kilka minut po śmierci dziewczyny! Jego związki z tą sprawą były na tyle ważne, aby przesunąć go o kilka pozycji na liście priorytetów. Billy Downs otrzymał dossier, które miał przeczytać, ale nie zatrzymywać. Gość, który odwiedził jego dom po tym, jak żona z dziećmi poszły już spać, miał poczekać, aż Billy skończy czytać, i zabrać je ze sobą. Żona Billy’ego zeszła na dół, by obejrzeć gościa, zbladła na widok długowłosego chłopaka w jeansach i ciężkiej, sztormowej kurtce, który spojrzał na nią, po czym odwrócił się bez słowa. Poszła do kuchni, zdając sobie sprawę, że pokój od frontu nie był teraz miejscem odpowiednim dla niej. Gdy wracała na górę, słyszała głosy, szepczące pośpiesznie i ponaglająco. Downsonowi pokazano fotografię Rennie’ego. Było to grupowe zdjęcie, zrobione pięć lat temu. Zostało wydobyte z archiwum fotografa w małym miasteczku, gdzie Rennie stacjonował. Byli pewni, że uda im się zdobyć zdjęcie, gdy w targną do zakładu prowincjonalnego fotografa uzbrojeni w karabiny. Zdjęcie przedstawiało gromadkę policjantów świętujących awans na sierżanta. Nie mogło być za bardzo pomocne dla Downsa, jako że ucierpiało znacznie przy powiększeniu, ale dawało pewne pojecie o posturze, włosach i kształcie twarzy przyszłej ofiary. Policjant jeździł triumphem 2000, koloru ciemnozielonego, ale dossier wspominało o ośmiu tablicach rejestracyjnych, których mógł używać. Downs przeczytał, że Rennie mieszka w małym, szeregowym domku w Dunmurry, na końcu zakręcającego w kształcie litery „u” zaułka. Trudnego do penetracji i urządzenia zasadzki. Wspominano, że używał bramy, prowadzącej bezpośrednio do garażu. Żona otwierała drzwi od wewnątrz, a on wyjeżdżał prosto na ulicę każdego ranka. Brama była otwierana, gdy wracał do domu. Policjant miał przy sobie broń. Trudności z zasadzką zostały jasno przedstawione. – Nie będzie łatwo dostać skurwiela. Żadnego nie jest łatwo. Często poruszają się w grupach – odwożą jeden drugiego do pracy, na pewno zmieniają trasy i tak dalej. Wiedzą, jak sobie radzić. Rennie jest wyszkolonym strzelcem. I cwanym – nie będzie łatwo skurwysyna przygwoździć. Nie ma szans, żeby się zaczaić gdzieś na drodze. Te wszystkie baby nie mają nic do roboty i tylko gapią się zza firanek, zaraz któraś zadzwoni na policję. I nie ma czasu, aby się przygotować za tydzień, za miesiąc, wtedy kiedy ci pasuje. Chcę, żeby to było teraz: szybko, takie są rozkazy brygady. To coś specjalnego i chcę, żebyś ty się tym zajął. * * * Jego niewypastowane półbuty stały obok krzesła. Jeansy były uwalane i nie wyprasowane od chwili, gdy wrócił do domu. Biała koszula poniewierała się przybrudzona, z postrzępionym kołnierzykiem. Ogień na kominku przygasał. Po wyjściu kuriera zgasił światło, aby móc skoncentrować się na policjancie, na którego go napuścili. Zapamiętał wszystkie szczegóły i teraz w głowie rozwiązywał problemy, przed jakimi go postawili, próbując wymyśleć plan akcji. Zaskoczyło go to wezwanie, ale jego implikacje były oczywiste. Operacja była znacząca i ważna. On również był ważny. Jego żona pozostawała na piętrze, wiedząc, że nie powinna teraz schodzić i przeszkadzać mężowi, gdy jego umysł pracował usilnie nad taktyką ataku i rozważał, jakiej mógłby użyć broni. Zapadła w ciężki sen, pogrążając się natychmiast w koszmarach. Widziała Billy’ego padającego pod gradem kul, groteskowe sylwetki żołnierzy stojące nad nim. Życie dogorywające w rynsztoku. Obracające go i kopiące stopy. Gdy sięgnęła ręką, aby sprawdzić, czy już przyszedł na górę, znalazła jedynie pustkę. Z powrotem w półśnie, była znów świadkiem wystrzałów karabinowych i agonii męża. A potem wyczerpana koszmarami zapadła w głęboki, trwający aż do rana, głęboki sen. Taką właśnie zastał, gdy wreszcie przyszedł na górę, z planem dojrzewającym w głowie. Sam był zachwycony tym, co miał zrobić. Podniecony i zadowolony z rozwiązania technicznych problemów. Leżał wyciągnięty na łóżku, łokciami na poduszce, z rękami pod głową, ponownie wracając do swego planu, rozpatrując punkt po punkcie. Był zmęczony ale upojony na tyle, by niczego nie znaleźć, gdy szukał luk w rozumowaniu, rozpatrując wszystkie aspekty zadania, wszystkie, z wyjątkiem ostatniego – samego zabójstwa. Starał się o tym nie myśleć. Zapomnieć o dosłowności zabijania, pociągania i naciskania spustu. Z rzadka próbował oceniać wartość morderstw, które popełnił dla ruchu. Cele i projekty były ustalone przez zwierzchników. Inni oceniali moralność. Inni nienawidzili. Inni zmieniali jego pracę w zwycięstwa. Robił to, co mu kazano, pracując na swą wysoką markę żołnierza. Było w ruchu kilku ludzi, których spotkał lub o których słyszał; mówiono o nich, że zasmakowali w samym zabijaniu. Opowiadano, jak torturowali stępiałe umysły swych ofiar po wyroku podziemnego sądu. Przygotowania do strzału. Pociągnięcie za cyngiel. I strzał ze ślepego naboju. Mówiono o biciu, kopaniu i przypalaniu papierosami. Billy Downs nie miał z tym nic wspólnego. On zabijał inaczej. Z talentem, w zorganizowany sposób. Tylko ważnych ludzi. Ludzie na górze znali jego odczucia i szanowali je. Rytuał był dla innych. Jego miejsce jest w terenie. Wszystkie myśli zwracały się teraz w kierunku zabójstwa Rennie’ego, plany wybiegały daleko naprzód. Już świtało, kiedy wreszcie zasnął. * * * W pokoju nad nędznym sklepem w Monaghan, tuż obok granicy z Republiką Irlandzką, zebrała się rada armii. Ośmiu mężczyzn dookoła stołu jak biznesmeni, z ołówkami i notatnikami porozrzucanymi obok nich. Dużo rozmawiano o tym, co pokazano w ostatnim dzienniku telewizyjnym, o reportażu spod katedry St. Paul, pokazującym przybycie ministrów i członków rządu na mszę żałobną za Henry’ego Danby. – To ma być obstawa? Gówniane zabezpieczenie. – Wszyscy mają goryli, ale każdy chyba tylko jednego. I nie za wielkich. A on miał ich dwóch. – Wszystko jest jak na tacy, gdybyśmy znów chcieli posłać naszego człowieka. – Zupełnie jak na tacy. Co ci cholerni dziennikarze nazywają stalową ścianą? – To byłaby tylko powtórka. Tyle czasu nam zabrało planowanie wszystkiego ostatnim razem. Co osiągniemy? Były powody, żeby załatwić tego gnojka Danby’ego. Ale jeszcze jeden? Po diabła? – Nieźle nam to zrobiło, gdy dostaliśmy Danby’ego. Poza tym, nasz człowiek ciągle jest na wolności, to też ma znaczenie. – Nikt nie lubił Danby’ego. Nie został już nikt, kogo zabicie mogłoby wywołać podobną reakcję. Skurwysyn był znienawidzony. – W Londynie nie ma sposobu, by dobrze strzec polityków, to zupełnie niemożliwe. Muszą wychodzić i pokazywać się, nie mogą się zamykać w ukryciu. Tak można robić w Białym Domu, ale nie na Downing Street. – Porozmawiajmy może, co zyskamy przez załatwienie jeszcze jednego człowieka w Londynie – przemówił główny szef armii, ucinając dyskusję prowadzoną przy stole. Rzadko się wtrącał, pozwalając rozmowie toczyć się obok niego, w czasie gdy ważył poszczególne pomysły i idee, zanim zdecydował się poprzeć jedną z nich. Był twardym człowiekiem, wprawdzie nie pozbawionym uczuć, jednak nie wpływały one na ostateczny jego wizerunek. Jak niektórzy szefowie finansów wymagał, aby zyski były odpowiednie do poniesionych kosztów. Przeszedł szkolenie wojskowe i doszedł do stopnia kaprala w spadochronowym regimencie armii brytyjskiej. Miał ponad trzydzieści lat i uczestniczył w akcjach w Adenie i na Borneo. Wycofał się jeszcze na początku i szybko ustatkował jako malarz pokojowy, a potem zszedł do podziemia. Wybrano go na najwyższe stanowisko w Tymczasowej IRA, ponieważ wszyscy wiedzieli, że jest w stanie poprowadzić twardą i bezlitosną kampanię. Nowy dowódca był ich strażnikiem. Nie był strategiem, ale nauczył się wystarczająco dużo taktyki na ulicach Lower Falls, skąd pochodził. Usankcjonował zabicie Danby’ego i był bardzo zadowolony ze skutków, jakie przyniosło. Zabrał głos kwatermistrz. – Zawsze jest kłopot ze spektakularnymi akcjami. Zaczynasz je, odnosisz sukces i co dalej? Coś jeszcze bardziej wystrzałowego. Najstarszy mężczyzna w grupie, weteran z 1956 roku, który mieszkał w Cork, powiedział: – Narobiliśmy naprawdę niezłego szumu. A dalej, ile jeszcze bomb, ile żołnierzy na następnych ministrów? Po przeciwnej stronie stołu kwatermistrz nie był zachwycony. – Ale jaki będzie odwet? Jeśli zrobimy to jeszcze raz, to rozwalą całe miasto w gruzy. Nie przetrwamy tego. Będą wszędzie, nawet tutaj, nie tylko na północy. – To właśnie musimy rozważyć. Co będzie z całą strukturą? Oni poszaleją i wyprują z nas flaki. – Mówca był z Derry. Młody, z osiedla Creggan. Tylko raz internowany i zwolniony na mocy amnestii z okazji wyboru nowego sekretarza stanu. Przebywał także w więzieniu Republiki, a teraz żył ukrywając się zarówno w County Donegal jak i w labiryncie ulic osiedla Creggan. – Potrzebujemy teraz nie zabójstwa następnego polityka, ale chcemy odzyskać to, co straciliśmy w Motorman, kiedy armia zajęła Bogside i Creggan. Musimy wygrywać zmęczenie tych ludzi za wodą. Tutaj nie można prowadzić wojny. Tam wszyscy są mięczakami, bez ikry. Zmęczą się słuchaniem o kolejnym żołnierzu, kolejnej bombie, kolejnym szpiclu. Właśnie ciągłe powtarzanie tego samego ich rani. Żadnego dużego zabójstwa. Wszystko to tylko denerwuje. Uraża ich pieprzoną godność. Jednoczy przeciwko nam. Musimy ich znudzić. – Im ważniejszy nieboszczyk, tym lepiej. – To był człowiek z Belfastu. Był zwolennikiem nowej szkoły i przeszedł długą drogę, odkąd opuścił Long Kesh. Miał smutne oczy, szeroko otwarte ponad długim nosem i wąskimi, bladymi wargami. Palił odpalając papierosa od papierosa. – Sam ważny człowiek nie wystarczy. Nigdy nie uwierzą, że taki był nasz zamiar. Powiedzą, że to przypadek. Dostańmy samego głównego skurwiela, to ich rozrusza. – To była wypowiedź wszystkich. Wtedy szef włączył się, przerywając spotkanie i przechodząc do konkretów. – Pomyślimy o tym. To jest pociągające. Bardzo pociągające. Oznaczałoby totalną wojnę. Davie i Sean popracujcie nad tym trochę. Może mielibyście jakieś konkrety za dwa tygodnie. Nie chcę, aby to było pobieżne... raczej szczegółowe, w porządku? Rozeszli się, każdy do swoich spraw. * * * Aresztowania powtarzały się regularnie i nieuchronnie, a wraz z nimi odbywały się częste zebrania w Grumlin i Long Kesh. Oficer wywiadu IRA, ten, który podczas lunchu w hotelowej restauracji podsłuchał rozmowę między żołnierzem brytyjskim a policjantem, znalazł się w więzieniu. Ci, którzy pozostawali jeszcze na wolności, gwałtownie starali się ukryć posiadaną broń, ładunki wybuchowe, wszelkie podejrzane sprzęty i dokumenty, na wypadek gdyby ich dawni koledzy zmiękli podczas przesłuchań i zdradzili znane im kryjówki. Tamta wiadomość, dwie wyrwane z notesu, zapisane drobnym pismem kartki, leżały sobie bezpiecznie w ukryciu, podczas gdy cały trzeci batalion siedział bezczynnie i nie miał nic do roboty. Zastój trwał ponad tydzień i kiedy przyszedł nowy człowiek, żeby uporządkować wszystkie zaległości, zastał na biurku całą stertę raportów i dokumentów do przejrzenia. Przyszedł tu już drugi raz od czasu, gdy otrzymał napisany przez kelnera donos. Był dostatecznie inteligentny, by pojąć natychmiast, jaką wagę ma leżąca przed nim informacja. Przeczytał ją uważnie. „Człowiek z niewielkim wąsikiem, wyglądający na wojskowego, rozmawiał z kimś, kogo nie widziałem. Z kuchni mogłem dostrzec wielkiego forda – nie stał na parkingu – i facetów w mundurze, chyba eskortę tamtego, siedzącego na wprost bramy. Kiedy muzyka przestała grać, usłyszałem rozmowę. Mówił ten drugi, sądzę, że to był policjant. Usłyszałem jego słowa: „Wysłać specjalnego agenta bez powiadomienia.” Musiał zauważyć, że stoję w pobliżu, bo nagle zamilkł i nie powiedział ani słowa do czasu, kiedy byłem już dość daleko od nich. Wyglądali na bardzo zaniepokojonych...” Tyle zawierała notatka. Oficer wywiadu przeczytawszy ją po raz pierwszy, potraktował lekceważąco i odłożył do innych papierów, zaraz jednak, tknięty nagłym przeczuciem, zaczął studiować zdanie po zdaniu. Mógł wyobrazić sobie całą sytuację. Dwie tłuste, cholerne gęby, wojskowego i policjanta, wolne od wszelkiej odpowiedzialności, napychające się żarciem. Dwa typy o grubych łapskach, klepiące się nawzajem po plecach. Opychając się i mlaskając, na pewno byli myślami daleko od znanej, mądrej maksymy: „Nieostrożne rozmowy mogą kosztować życie!” A przecież, skoro już nie mogli zamknąć się w odpowiedniej chwili, powinni liczyć się z tym, że ściany mają uszy, szczególnie w takich miejscach, jak hotelowe restauracje. Że ktoś z obsługi wyłowi z gwaru muzyki i rozmów niedyskretnie wypowiedziane słowa. Po to właśnie ów kelner został zatrudniony w hotelu. Członkowie IRA z wyjątkową niechęcią odnosili się do pracujących dla brytyjskiego wojska tajnych agentów. Sądzili, że zorganizowana przeciw nim sieć angielskiego wywiadu jest dużo potężniejsza niż była w istocie. Nienawidzili całej tej armii ludzi w cywilu, którzy noc w noc krążyli nieoznakowanymi samochodami po bocznych uliczkach odległych dzielnic miasta, poszukując najważniejszych współpracowników katolickiej organizacji. Ale wiadomość, którą otrzymał oficer wywiadu IRA, była teraz ważniejsza od uzbrojonych oddziałów w zwykłych jeansach i swetrach. „Jeśli tamci dwaj, brytyjski wojskowy i jakiś ważny gliniarz, nie brali bezpośredniego udziału w akcji, uważali, że powinno się ich zaangażować, mogło to oznaczać dwie rzeczy: po pierwsze, że była to akcja najwyższej wagi i ściśle tajna, po drugie, mieli żal o to, że odsunięto ich od tak ważnej sprawy. Widać te angielskie świnie nie miały wśród swoich najlepszej opinii, skoro zostały na lodzie i nie pomogły im nawet wysokie stopnie oficerskie.” Podobny wniosek można było wyczytać z przysłanego przez kelnera donosu. W jednym z ostatnich zdań napisał on, że, sadząc z tonu toczącej się przy tamtym stoliku dyskusji, rozmówcy byli wyraźnie niezadowoleni. Oficer sięgnął po czystą kartkę i napisał krótką, zawierającą trzy zdania notatkę, w której ujął swoje domysły i spostrzeżenia Przypiął ją spinaczem do raportu od kelnera i oba tajne dokumenty umieścił w grubej, brązowej kopercie. Kurier powinien dostarczyć ją jeszcze tej nocy do następnego ogniwa, do kogoś z brygady specjalnej. Dwadzieścia dwie godziny później spotkał się z Seamusem Duffrynem. Początkowo nie zamierzał doprowadzać do osobistej konfrontacji, chciał tylko przez kogoś przekazać Duffrynowi posiadane informacje. Później jednak nowe, niepokojące wydarzenia, związane z tamtym człowiekiem, Harrym McEvoyem sprawiły, że zdecydował się podjąć ryzyko. Spotkali się w mało uczęszczanym pubie w Lover Falls, w niemal opuszczonej dzielnicy miasta. Zamówiwszy przy barze dwa kufle piwa Duffryn wziął je i poprowadził tamtego do odległego stolika w roku sali. Usiedli tyłem do barmana i przysunąwszy się do siebie, zaczęli cicho rozmawiać. Mówił głównie Duffryn. Powiedział, że obcy, który niedawno przybył do Belfastu, zatrzymał się w pensjonacie przy Falls, dość daleko od centrum. Podobno szuka pracy. Twierdzi, że jest Irlandczykiem, ale przez wiele lat nie było go w kraju. Kiedy tu przyjechał, od razu zauważono jego obcy akcent, lecz z ostatnich raportów wynika, że jego wymowa jest już całkiem poprawna. Usłyszawszy wzmiankę Duffryna o dziwnym akcencie tamtego, zaintrygowany podniósł głowę i spojrzał na swego rozmówcę pytająco. Duffryn wytłumaczył mu więc, na czym polegały błędy językowe obcego. Powiedział, że jego ludzie, którzy wciąż śledzą McEvoya i słyszeli go rozmawiającego w różnych barach, zauważyli szczególną rzecz. Otóż ten osobliwy sposób mówienia, który na początku bardzo wyróżniał obcego, teraz znikł zupełnie, tak, że po wymowie nie sposób odróżnić go od rodowitych belfastczyków. Po prostu gość się podszkolił i tym samym przestał rzucać się w oczy. Duffryn zaczynał się już niecierpliwić. Uważał, że należy podjąć jakąś decyzję w tej sprawie. Albo uzna się, że tamten facet jest niewinny, albo trzeba zarządzić nad nim ścisły nadzór i zaangażować do tego odpowiednią liczbę ludzi. Z raportów wynikało, że McEvoy spędza wiele czasu w jednym z barów przy Falls, i Duffryn próbował obserwować go na własną rękę. Przesiedział tam trzy kolejne wieczory i tylko stracił czas. Facet, którego szukał, nie pokazał się ani razu. – Nie ma żadnej pewności, że to wszystko cokolwiek znaczy – powiedział oficer. – Z takich informacji nic właściwie nie wynika. Być może faktycznie facet jest podstawionym tajniakiem. Ale wcale nie musi nim być. Jedyne, co mamy przeciw niemu, to informację, że mówi teraz z lepszym akcentem niż na początku. Ale co to za dowód? Będąc tu już tyle czasu, trudno, żeby nie nauczył się naszego akcentu. Wiemy jeszcze coś, to wiadomość sprzed paru dni. Do Belfastu ma być przysłany jakiś tajny agent. Jeśli to prawda, nie sądzę, żeby ten specjalny szpieg miał być jakąś tam płotką, zapewnię jest to cholernie gruba ryba. Prawdziwy wieloryb! Pod warunkiem, że to, co o nim myślimy, jest prawdą... Nagle zawahał się i zamilkł. Zastanawiał się przez chwilę, czy młody Duffryn nie powinien być do końca wprowadzony w tę sprawę, czy nie podzielić się z nim wszystkimi informacjami, które sam posiadał. Zrezygnował jednak z tego zamiaru. Naczelną zasadą ich organizacji było: „wiedzieć jak najmniej”. Duffryn i tak wiedział już dostatecznie dużo. – To wystarczy. Od tej chwili – to ważne i żeby nikt, do cholery, nie próbował tu nic zmienić – koniec ze śledzeniem tego McEvoya. Dajmy mu trochę swobody. Nie chcę, żeby ten skurwiel się spłoszył, zanim będziemy mogli się za niego zabrać. Po prostu zostawimy go na jakiś czas w spokoju, a potem, kiedy nadejdzie właściwy moment, zrobimy z nim, co trzeba, ale bez nerwów, przyjemnie i lekko. Chcę to załatwić delikatnie, bardzo delikatnie, rozumiesz? Trochę się tylko przyjrzymy, jak wchodzi i wychodzi ze swojego pensjonatu, to wszystko. * * * Tymczasem Harry nic nie wiedział o śledzących go ludziach ani o tym, że zostali odwołani. Dlatego też, kiedy przeciskał się przez zatłoczone centrum handlowe, by dotrzeć do budki telefonicznej i zadzwonić do Davidsona, nie miał pojęcia, że wlecze za sobą „ogon”. W piątek wieczorem, po prawie dwóch tygodniach pobytu w mieście, szedł w stronę Broadwayu mijając cmentarz. W kieszeni spodni spoczywały pieniądze z jego pierwszej wypłaty. Pomyślał wtedy, że ludzie, z którymi pracuje, zdają się nie wykazywać żadnych podejrzeń względem niego. Zamówił samochód na sobotnią randkę z Josephine. Po podwieczorku wybrał się na Falls na manifestację, organizowaną przez Sinn Fein, aby posłuchać przemówień. Za podwyższenie dla mówców służyła platforma ciężarówki. Zauważył kilka znajomych twarzy. Mowa była prosta i o jasnym przesłaniu – trzeba walczyć twardo, bez spoczynku i tak długo, aż ostatni Brytyjczyk opuści tę ziemię. Wyliczano zbrodnie armii brytyjskiej, mówiono o rządzie Wolnego Państwa, ale tłum, liczący ze dwieście czy trzysta osób wyrażał niewielkie zainteresowanie. Harry pomyślał, że ci ludzie słuchają wciąż tego samego od pięciu lat. Mówca musiałby być cholernie dobry, żeby ożywić atmosferę czymś zupełnie nowym. Wojsko stało w pewnym oddaleniu. Po wysłuchaniu czterech pierwszych przemówień Harry odszedł. Klaskał wraz z innymi i wznosił okrzyki, lecz nikt nie powiedział do niego ani słowa, jakby nikt go nie widział. Boże, w jaki sposób stać się jednym z nich, jak wniknąć w to stado? Jakże ma się to stać w ciągu owych, magicznych trzech tygodni, o których mówił Davidson? Upłyną miesiące, zanim jego twarz stanie się wystarczająco znana, zanim zdobędzie tu jakąś pozycję. Długo. Nie zadzwoni do Davidsona w ten weekend. Nie ma mu nic do powiedzenia. Skoro go tu wysłali, niech się trochę o niego pomartwią. Ślady człowieka, którego szukał, stały się teraz mniej wyraźne. Wszystko idzie bardzo powoli i trzeba pomyśleć o własnym bezpieczeństwie. Nie wolno mu jednak marzyć o wyjeździe stąd. „Jeden bilet do Heathrow, proszę. Nie wytrzymałem nerwowo i mój zwierzchnik także. Bardzo dziękuję. Nie, Harry, musisz tu zostać do końca.” ROZDZIAŁ 13 Jadąc wynajętą cortiną w górę ulicy ujrzał ją, jak stała na rogu Grosvenor i Falls, czekając na zmianę świateł. Słabe promienie słońca oświetlały jej wysoką sylwetkę, wiatr rozwiewał włosy okalające twarz. Mimo jeansów, ciepłego swetra i płaszcza ze sztucznego futra, które kazał jej ubrać, wstrząsały nią dreszcze. – Otwórz te drzwi. Zamarzłam już na kość. – Jej głos zabrzmiał oschle, nawet trochę niegrzecznie, i Harry poczuł się zaalarmowany tą nagłą obcością, jednak nie dał tego po sobie poznać. Z uśmiechem na ustach przechylił się przez siedzenie pasażera, zwolnił blokadę drzwi i, pociągnąwszy za klamkę, otworzył je silnym pchnięciem dłoni. Wsiadła, jeszcze pełna wiatru i mroźnego powietrza, które wyczuwało się mimo włączonego w samochodzie ogrzewania. – Teraz lepiej, kochanie? – Zbliżył wargi do jej ust, lecz ona odwróciła głowę podsuwając mu policzek i z konieczności musiał się zadowolić chłodnym, braterskim pocałunkiem. – Tak wystarczy – powiedziała. – Co będziemy robić? Oparła się wygodnie i sięgnęła po klamrę pasów bezpieczeństwa. – Mówiłaś, że marzy ci się wiejskie powietrze. Jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy wyciągnąć się na chwilę, trochę pospacerować. Więc co proponujesz? – Pojedziemy do Sperrins. To jakąś godzinę drogi stąd, szosą na Derry i Dungiven. Jest tam dziko i odludnie, jak w wielu okolicach Ulsteru. Widziałeś hasła wypisane na murach dzielnicy protestanckiej, zanim zaczęły się te wszystkie kłopoty? „Szare opary Republiki nie zniszczą błękitnego nieba nad Ulsterem!”. Tam dokąd jedziemy, jest właśnie takie błękitne niebo. – W porządku, skoro protestanci głoszą taka opinię, myślę, że możemy im zawierzyć. – Urodziłam się w tamtych stronach. Mój ojciec miał kawałek ziemi. Nieduży, ale wystarczyło na utrzymanie rodziny. Ciężkie tam było życie. Ciągle tylko praca, praca, praca. Mieliśmy kilka krów i owiec. Cholernie głupawe stworzenia. Ciągle się gdzieś gubiły. Kiedy się urodziłam, w moim domu nie było gazu, prądu, nawet wody. Teraz stary już nie żyje, a mama przeniosła się do Belfastu. – Czy mieliście wtedy jakieś powiązania z polityką? Na przykład twój ojciec? – Nie, absolutnie. Wprawdzie farmerzy dookoła w większości byli protestantami, ale to naprawdę nie robiło wielkiej różnicy. O targu, na który czasem jeździliśmy, mówiło się wtedy, że nie jest „sekciarski”. To prawda, mieliśmy osobne szkoły, różne obyczaje. I dopóki mieszkałam w domu, nie wolno mi było wychodzić z żadnym z protestanckich chłopców. Ale tak naprawdę w całej tej harówce nie było miejsca na politykę. Zresztą to już historia. Powoli wyjechał za miasto, na autostradę M2, która już po paru minutach wyprowadziła ich na otwarte pola, z dala od miejskiego dymu i zgiełku. Z tyłu widać jeszcze było Black Mountain. Wieżowiec górujący nad południową częścią miasta i szare dachy domów w dalej położonych dzielnicach. Po raz pierwszy od przybycia tutaj Harry oglądał rozległe, poprzedzielane rzędami żywopłotów pola, farmy i wiejskie chałupy. Kontrast z Belfastem był tak silny, że aż nim wstrząsnął. Prawie nie chciało się wierzyć, że kraj ten pełen jest wewnętrznych walk, zamieszek, o krok od jawnej wojny domowej. Na chwilę dobiegające z przydrożnego pubu głośne dźwięki jakiejś kapeli rockowej zmąciły sielankowy obraz, lecz trwało to przez mgnienie oka, potem hałas oddalił się, ustępując miejsca cichym wzgórzom i zielonym, trawiastym łąkom. Josephine spała na swoim siedzeniu, głowę oparła o materiał oddzielający przednie i tylne drzwi. Pas bezpieczeństwa opasywał jej piersi niczym wstęga jakiegoś pompatycznego orderu. Harry spojrzał na szosę. Biegła przed nimi pusta, prosta, zdająca się nie mieć końca. Odwrócił na chwilę wzrok i przyglądał się siedzącej obok dziewczynie. – Jedź cały czas na Derry i obudź mnie, kiedy dotrzemy do Glenshane – powiedziała nie otwierając oczu. Droga krótkimi odcinkami doprowadziła ich do Toome, małej miejscowości nad brzegiem rzeki. Wysoko położone miasteczko tonęło w potokach zimowego deszczu. Strumienie wody wciskały się wszędzie, nawet do średniowiecznych grot, służących jako pułapki na węgorze. Łowienie ryb było głównym źródłem utrzymania tutejszych ludzi. Harry, mijając ustawione wzdłuż ulicy barierki, przed niewielkim białym budynkiem policji zwolnił prawie do zera. Wokół wszystkich domów, niczym barykady, ciągnęły się całe metry błyszczących, żelaznych płyt i sterty worków z piaskiem. Miasteczko wyglądało jak wymarłe. Ani jednego światła w oknach. Minąwszy Toome samochód powoli zwiększał szybkość. Droga biegła ciągle prosto i, jak okiem sięgnąć, nie widać było jakichkolwiek pojazdów. Wznosiła się łagodnym stokiem aż do przełęczy Glenshane, położonej w samym centrum Spanins. Od czasu do czasu o przednią szybę rozbijały się wielkimi kroplami gwałtowne, przelotne deszcze. Dotarłszy do pasma wzgórz, oddzielających rolnicze tereny Ulsteru, należące do protestantów, od katolickich okolic Dungiven i Derry, Harry dostrzegł po prawej stronie parking i miejsce nadające się na piknik. Zwolnił i zjechał na bok. Stał tu znak z nazwą przełęczy i jej wysokością – 305 metrów nad poziomem morza. Harry zgasił silnik i potrząsnął ramieniem Josephine. – Nie za wiele tego obiecanego, błękitnego nieba. Wygląda raczej na to, że niedługo wszystko tu zniknie w chmurach – rzekł patrząc dookoła. – Mniejsza z tym. Chodź, panie McEvoy, pospacerujemy trochę i porozmawiamy. Najpierw spacer. Tedy w górę – wskazała palcem odległy, ledwie majaczący we mgle szczyt po prawej stronie szosy. – Cholerna pogoda – mruczał Harry wkładając ciężką kurtkę przeciwdeszczową. – Nic ci nie będzie. Chodźmy. Poprowadziła kawałek wzdłuż szosy, a potem zaczęli wspinać się w górę zbocza. Przecisnęli się przez dziurę wyrwaną w ogrodzeniu z drutu kolczastego, najwyraźniej pozostałość po poprzednich spacerowiczach szukających drogi na szczyt. Ścieżka zaczynała się nieco dalej i wiodła na sam wierzchołek, gdzie miękka, torfowa ziemia pełna była króliczych nor i śladów owiec. Na wzgórzu przywitał ich wiatr, wiejący z rozległych, otwartych przestrzeni po drugiej stronie pasma. Josephine wsunęła rękę pod ramię Harry’ego i szła pół kroku za nim. Dzięki temu osłaniał ją przed silnymi, chłodnymi podmuchami, a także ciągnął za sobą i pomagał iść. Wysoko ponad nimi ogromny orzeł zdawał się płynąć, unoszony prądem powietrza. Jego potężne skrzydła pozostawały niemal nieporuszone, używał ich jedynie po to, by utrzymać się jakieś czterysta metrów nad maleńkimi w tej scenerii wędrowcami. Wicher smagał twarz Harry’ego, szalał w jego włosach, wciskał się do oczu i nosa. – Już strasznie dawno nie widziałem takiego wiatru – zawołał, próbując przekrzyczeć narastający szum. Żadnej odpowiedzi. Tylko ta wichura, tłumiąca wszelkie odgłosy i z uporem zastępująca drogę. – Mówiłem, że już dawno nie widziałem takiego wiatru. To cudowne! Wspięła się na palcach tak, że jej usta znalazły się tuż przy jego uchu. – Ale czy to nie jest tak samo, jak czasami na morzu? Czyżby w tamtych latach, kiedy pływałeś, ani razu nie zdarzyło ci się przeżyć sztormu? Te słowa trafiły go mocno, zagłębiły się w nim jak ostrze. Wycofał się, uciekł w siebie. – To było inaczej. Morskie wiatry są zawsze inne, nie takie jak ten. Wypadło to słabo. Głupio. Nie dość dobrze i nieprzekonywająco. Czuł, że pogrąża się coraz głębiej. Sam przyparł się do muru. Ogarnęła go słabość. Tak elementarny błąd! Zerknął w tył, za siebie, tam, gdzie jej głowa skryła się w fałdach kurtki. Pochylił się, by zajrzeć w jej oczy, i dostrzegł w nich to, czego się spodziewał, zdumienie i lekką kpinę, zmieszanie i rozbawienie. Odkryła go. Niekonsekwencja, o której wiedział już w chwili, gdy wypowiedział tamte słowa. Przebiegał w myśli zdanie po zdaniu, usiłując znaleźć jakiś punkt, coś, co mogłoby jeszcze odkręcić fatalne potknięcie i naprawić szkodę. Kiedy powiedział to drugi raz, mogła być już pewna tego, co usłyszała. Za pierwszym razem jeszcze nie. Ale gdy powtórzył, upewniła się. Tak, wtedy właśnie się odsłonił. Aż do szczytu wzgórza nie padło między nimi ani jedno słowo. Trzymali się razem, aby łatwiej pokonać napierający wiatr. Mknące nisko chmury tworzyły ponad nimi zmieniającą się, szarą mozaikę, lecz pod tą ciężką szarością powietrze było przejrzyste i jasne. Z wierzchołka wzrok ogarniał ogromne przestrzenie. Na północ i na południe – łańcuchy gór, od wschodu i zachodu – wstążki dróg prowadzących z powrotem ku cywilizacji. Kilka metrów niżej dostrzegli stertę kamieni. Zapewne był to kopczyk oznaczający szczyt, lecz przez lata padający deszcz i ściekające wody przesunęły go w dół. Brnąc w grząskim piachu, dotarli do niego i znaleźli dosyć przytulne schronienie przed wiatrem. Długą chwilę Josephine stała uczepiona kurtki Harry’ego, z głową opartą na jego ramieniu i pochyloną tak, że widział jedynie jej czarne, splątane włosy. Nawet teraz czuł ciepło jej ciała, przenikające przez grube warstwy ubrania. Ten moment, kiedy stali tak, tylko we dwoje, wydał się Harry’emu samym pięknem. Przepełniło go uczucie ogromnej miłości dla tej dziewczyny. Z rozmarzenia nagle i brutalnie wyrwał go jej głos. – A więc jednak trochę powinęła ci się noga, chłopcze. Nie mam racji? Nie spodziewałam się tego po tobie. Ciągle nie odwracała ku niemu twarzy. Nie widział jej oczu. Trafiła w sedno. Nic na to nie odpowiedział. – Chyba się zaplątałeś, prawda Harry? W każdym razie twoja historyjka trochę ci się pomieszała. Ktoś, kto całe lata pływał na statkach handlowych, nie widział takiego wichru jak tu, w Sperrius? Spieprzyłeś to, Harry. Głos jej był teraz spokojny, odprężony. – Harry – odkręciła się, zwracając ku niemu twarz, spojrzała na niego. Jej wielkie oczy przyglądały mu się zarazem szyderczo i przenikliwie. – Dopiero teraz powiedziałam, że powinęła ci się noga. Ale to nie pierwsze twoje potknięcie. Choć tym razem naprawdę poważnie spierdoliłeś sprawę. Harry, to wszystko, co mówiłeś o swoim życiu, to wielkie, cholerne kłamstwo. Tak? Jedyne, czego teraz pragnął, to żeby dała już spokój. Żeby nie doprowadzała do sytuacji, w której będzie zmuszony do wyjaśnień czy jakiegoś działania. Żeby machnęła ręką i zostawiła mu jakąś furtkę, jakąś drogę ucieczki. W mieście zapewne myślałby o zabiciu jej, o zaciśnięciu palców na tej długiej, białej szyi. W ten sposób usunąłby niebezpieczeństwo grożące całej operacji. Lecz w górach było inaczej. Pośród tych wznoszących się ponad mokradła, dziwnie powyginanych, pełnych zagłębień wzgórz, przy akompaniamencie wichru zaprzeczanie jej słowom wydawało się Harry’emu bezsensowną stratą czasu. W rozkazach, które mu dano, nie figurowało duszenie młodych dziewczyn. Zapewne takie rozwiązanie byłoby logiczne, lecz nie tutaj. Tutaj było zupełnie wyrwane z kontekstu, absurdalne. – Harry, w dzisiejszych czasach Belfast nie jest dobrym miejscem dla obcych. Gdyby to chłopcy z IRA odkryli, że twoja historia nie jest tak całkiem czysta, byłoby dużo gorzej. Jeśli dowiedzą się, że nie jesteś tym, za kogo cię uważali, znajdziesz się w bardzo złej sytuacji. Widzisz, nikt tutaj nie jest głupcem. Ja też nie jestem idiotką. Irlandzką dziwką, którą łatwo przerżnąć. Która nie umie nawet zliczyć do dziesięciu i nie wie, że sto razy sześć to „szejset” jak ty to wymawiasz. Nie powiedziałam ci prawie nic. Po prostu ucięliśmy sobie krótką pogawędkę. Ale tamta biedna kurewka też zamieniła z tobą tylko kilka słów w sobotę wieczorem, a już w niedzielę w południe wojsko otoczyło jej dom. Zmobilizowali chyba z połowę brytyjskiej armii. Czego od niej chcieli? Myśleli, że co im powie? Bóg jeden wie. A może i ty to wiesz, Harry? W każdym razie wystarczyło tego, żeby dziewczyna się powiesiła, niech spoczywa w pokoju. Co by znaczyło, że chyba niedokładnie zacierasz za sobą ślady, nie? Wpatrzone w niego błyszczące oczy spokojnie czekały na jakąś reakcję. W głosie dziewczyny czuł rosnącą, zuchwałą siłę. Była bliska rozwiązania jego zagadki. Szła „na pewniaka”. Całkowicie przekonana do swoich racji, zaczęła się nawet niecierpliwić i popędzać go. – Było w tobie coś dziwnego, Harry. W jakiś oczywisty sposób. Coś obcego. Dopiero co wróciłeś do Belfastu, do samego centrum. Ale nie miałeś tam żadnych przyjaciół. Nikt cię nie znał. Poza tym kiedy ktoś chce po prostu osiąść z powrotem w domu i zacząć pracować, wybiera zazwyczaj jakieś spokojniejsze miejsce. Nie przyjechałeś tu, żeby walczyć, w każdym razie nie po stronie IRA. Oni nie mieszkają w pensjonatach. Niepokoiło mnie coś w twoim głosie. Kiedy umarła Teresa, zaczęłam się nad tym zastanawiać i odkryłam, co to takiego. Akcent. Teraz jest niezły. Bardzo wygładzony, jesteś zupełnie dobrym mieszkańcem Belfastu, ale widać, że nie zawsze nim byłeś. Więc nie liczyłabym za bardzo na twój sukces, zwłaszcza gdybyś trafił w ręce tych z IRA. Na razie jest parę rzeczy, które mogą odwrócić ich uwagę od ciebie, ale nie sądzę, żebyś miał jakieś szansę. Chyba, żebyś uciekł. Harry wiedział, że powinien ją zabić Jak zafascynowany patrzył na delikatną skórę, miękką linię szyi, dwa łagodne wgłębienia po obu stronach gardła, widział, a raczej domyślał się przebiegających pod gładką powierzchnią błękitnych żyłek. Lecz jej twarz nie wyrażała przerażenia, nawet najmniejszych oznak strachu. To nie była twarz kogoś, kto wie, że ma za chwilę umrzeć. Harry został wybrany do tej akcji, bo był twardy, był mistrzem w swojej profesji. Robił zawsze to, co było konieczne, gotowy za wszelką cenę bronić swego życia Potrafił zabić człowieka w szale wściekłości czy nienawiści, ale umiał też zrobić to z zimną logiką. Zazwyczaj jednak oczy przeciwnika zdradzały przynajmniej cień strachu i to ułatwiało mordercy zadanie. Wijące się kosmyki czarnych włosów Josephine wędrowały po jej twarzy, zaglądały do oczu, ruchliwymi pierścieniami okalały usta... ciepło jej ciała zdawało się być coraz bliżej... To nie była taka sama kobieta jak tamta, którą musiał zabić w Adenie. Poza tym czuł, że jest na obcym terenie. Tu nie miał żadnych doświadczeń. Harry słyszał, jak ktoś kiedyś mówił, że aby zabić człowieka w walce wręcz, trzeba działać szybko, instynktownie, bo może nie być już drugiej okazji. Chęć uśmiercenia przeciwnika często trwa tylko chwilę i zazwyczaj nie powraca, chyba że u psychopatów. Lecz ręce miał zdrętwiałe, a dłonie w wielkich, grubych rękawicach nie zacisnęłyby się wystarczająco mocno. Decydujący moment minął. Harry objął wzrokiem podmokłe pola u stóp wzgórza, obserwował grę świateł i cieni, gdy promienie słońca długimi snopami wystrzeliwały spomiędzy mknących po niebie chmur. Raz się zawahał i to już starczyło, by przegrać. Wysoko ponad nim ciągle szalał wicher, a Josephine ciągle jeszcze mówiła. Pomyślał, że mimo wysokiego wzrostu nie była zbyt silna. W walce wręcz nie dałaby mu rady. Mógłby zabić ją teraz. Przerwać to jej zrzędzące marudzenie. Zanim ktoś by ją znalazł, minęłoby dużo czasu. Może dopiero wiosną. Pewnie próbowałaby się bronić, ale nie miała szans. Lecz wiedziała, że nie zrobiłby tego. Wiedziała to. Nie było w niej ani odrobiny strachu. Stracił okazję wcześniej, gdy mógł zacisnąć palce na jej gardle. Stracił ją i teraz. – Gdybym częściej bywała na wyścigach – mówiła dalej – powiedziałabym, że jesteś nad wyraz ociężałym, powolnym koniem. Nie postawiłabym złamanego centa na to, że w ogóle dotrzesz do mety. Nie żartuję, Harry. Wcale nie mam zamiaru cię straszyć, to nie są głupstwa. Mówię tylko, jak jest. Na twoim miejscu zawsze nosiłabym w kieszeni zapasowe gacie, na wszelki wypadek. No, dobra, nie siedź już jak kołek. Powiedz coś, Harry. – Co tu można powiedzieć? Co chciałabyś ode mnie usłyszeć? Pojedź do Portadown i pogadaj z tamtejszymi ludźmi, niech ci wyjaśnią, kim jestem. To prawda, przez długi czas nie było mnie tutaj. Dlatego mówię z obcym akcentem. Muszę się na nowo przyzwyczaić. A jeśli chodzi o dziewczynę – nie umiem ci tego wyjaśnić. Skąd miałbym wiedzieć, czego od niej chcieli? Nie mam zielonego pojęcia... – Gadasz bzdury – przerwała mu. Uśmiechnęła się do niego i znowu wtuliła twarz w szorstkie fałdy jego kurtki. – Nie weźmiesz mnie na to, Harry. Nie wierzę ci, ty sam też sobie nie wierzysz. Nie jesteś dobrym kłamcą. Jakie by nie było twoje zadanie tutaj, ten, który cię do niego zwerbował, zrobił cholernie kiepski interes. – Dobra, ale zostaw już to. Zapomnij o tym, naprawdę przestań. Kolejne patetyczne słowa. Czyżby nie miał tej dziewczynie nic więcej do powiedzenia? – Kim ty właściwie jesteś, Harry? Po co tu przyjechałeś? Zainteresowałeś się Teresą zaraz potem, jak ci opowiedziałam o niej i o człowieku, który zabił tego faceta w Londynie. Czy to w związku z tą sprawą znalazłeś się w Belfaście? Nie jesteś zwykłym pracownikiem wywiadu. Chodzi o coś więcej, niż tylko zwykłe szpiegostwo, przynajmniej mam nadzieję, że tak jest. Chciałabym, żeby mój facet był kimś chociaż trochę nadzwyczajnym! Jakże mam pana tytułować, sir? – zażartowała. – Czy to pana nazywają Tym, Który Śledzi Najbardziej Poszukiwanego w Anglii Mężczyznę? – parsknęła krótkim, wesołym śmiechem. Zaraz jednak spoważniała. – A tak serio, Harry, naprawdę masz takie zadanie? Chodzi o jakaś szczególną sprawę? O zabójstwo Danby’ego? Zamilkła. Chciała teraz dać mu trochę czasu. Wiedziała, że nie był jeszcze gotowy, by zaczął mówić. Rzuciła tylko, jakby mimochodem. – Zrozum, nie musisz się mnie obawiać. Nie zdradzę cię ani nie zrobię ci żadnego świństwa. To poniekąd cecha narodowa... my, katolicy z Ulsteru, nigdy nie donosimy. Ale tamci nie są zbyt przyjaźnie nastawieni do kręcących się tutaj szpiegów, Harry. Gdyby cię odkryli, chyba tylko Bóg mógłby ci pomóc. I byłby ci wtedy naprawdę potrzebny. Harry poruszył się. – Nie mam ci wiele do powiedzenia. Czego oczekujesz? Spowiedzi, dramatycznych rewelacji? Że będę próbował cię zakrzyczeć? Że wstanę i zostawię cię, pójdę sobie? Że cię uduszę tu, na tym pustkowiu? Co, do diabła, chcesz ode mnie usłyszeć? Wyszedł z kotlinki, w której się schowali, i poszedł z powrotem w kierunku szczytu wzgórza. Tutaj wiatr znowu natarł na niego, gwałtownymi podmuchami usiłował go zatrzymać. Był tak silny, że czasami niemal przewracał go na ziemię. Kiedy siedzieli w przytulnym, osłoniętym ze wszystkich stron miejscu, na zewnątrz znów się rozpadało i teraz silne strumienie deszczu smagały Harry’ego po twarzy, ramionach, plecach. Pochylił głowę i uparcie wpatrywał się w swoje stopy. Kaptur nasunął głęboko na oczy. Szedł przed siebie, co chwila potykając się o kępki ostu i gęste wrzosy, ślizgając i przewracając, jakby nie zauważał nierówności terenu. Był już jakieś sto pięćdziesiąt metrów od niej, kiedy dogoniła go, złapała i podtrzymała, chroniąc przed kolejnym upadkiem. Zarzuciła sobie jego rękę na ramiona Bez większych potknięć, zeszli na dół, z trudem odnajdując coraz mniej widoczną ścieżkę i dotarli do samochodu zaparkowanego u stóp wzgórza. Ostatnie kilka metrów, już po gładkiej szosie, pokonali biegiem. Podczas gdy Harry szukał kluczyków, Josephine niecierpliwie szarpała za klamkę drzwiczki po swojej stronie. Lało teraz jak z cebra. Gdy tylko skryli się wewnątrz samochodu, Harry natychmiast włączył ogrzewanie. Na zewnątrz woda szerokimi strumieniami spływała po szybach, lecz w ich prywatnym schronieniu czuli się bezpiecznie i przytulnie, bardziej nawet niż w tamtej kotlince pod szczytem. – Co zamierzasz zrobić, kiedy go znajdziesz? – zapytała. – Czy mówimy teraz poważnie, czy dalej jeszcze będziemy się kłócić? – Poważnie. Naprawdę serio. Co z nim zrobisz? – Zabiję go. Zlikwiduję. On nie da się tak po prostu złapać. Na początku sądziliśmy, że istnieje taka możliwość, pierwotny plan akcji opierał się na tym przypuszczeniu. Ale to się zmieniło. Jeśli go dostanę, musi umrzeć. – Więc po prostu zabijesz go. – Nie tak po prostu. Najpierw muszę go znaleźć. Wtedy po zabawie w sobotę, zdawało mi się, że już go mamy. Ale nie udało się. Od tego czasu właściwie nie ruszyliśmy z miejsca. Tak, jakbyśmy zapędzili się w jakąś ślepą uliczkę. Może pozostanie nam tylko gadanie o zabiciu tego faceta. Jest taka szansa, chociaż myślę, że kiedyś w końcu się uda. Chciałbym już go załatwić, a potem rzucić to wszystko w diabły. – Czy po to właśnie tu przyjechałeś? Przysłali cię tutaj dlatego, że jakiś facet zabił w Londynie angielskiego polityka? – Po to właśnie przyjechałem. Żeby znaleźć i zabić mordercę. – Od czasu, kiedy zaczęło się to wszystko, zginęło już więcej niż tysiąc osób. A ty znalazłeś się w Belfaście z powodu tylko jednego człowieka? Jedna ofiara... poczekaj, niech policzę... jedna ofiara stanowi dziesiątą część procenta wszystkich zabitych. Dziesiąta część procenta. To niezły wynik, prawda? Muszę ci powiedzieć, że nikt tutaj nie opłakiwał specjalnie Danby’ego. I nikt nie potępia jego zabójcy. Minister! Nadęty, pompatyczny bubek. Z tą swoją tłustą gębą w telewizji. Zawsze nam powtarzał, jaki to był wspaniały, kiedy udało mu się wypłoszyć stąd terrorystów. Dlaczego akurat on okazał się taki ważny? Kiedy zastrzelili senatora w Strabane albo tego faceta, też jakąś szychę, na drodze do Derry, nikt nie przysłał tu ani żadnych specjalnych oddziałów, ani szpiegów... Więc czemu przysłali ciebie? – Tym zabójstwem rzucili nam wyzwanie, rozumiesz to? Tylko po to zamordowali Danby’ego. Żeby zmusić nas do jakiejś reakcji i zobaczyć, czy umiemy skutecznie odeprzeć atak. To miał być test naszej siły. Musimy złapać faceta, który to zrobił i dotrzeć do tych, którzy nim kierują. Albo nam się uda, albo oni będą górą. To zwykła gra. – Więc nie chodzi tu o starcie Potęgi Dobra z Mocami Zła? – Nic podobnego. Chcieli, żebyśmy zmierzyli się z nimi, więc dla zachęty podsunęli nam morderstwo ministra. Takiej rzeczy nie mogliśmy już zignorować. Teraz my atakujemy. Musimy dostać zabójcę, zanim załatwi kogoś następnego. – Więc kim ty właściwie jesteś, Harry? Dla kogo pracujesz? Kto podpisuje czeki dla ciebie? Kto ci płaci? – Tego się ode mnie nie dowiesz. I tak wiesz już zdecydowanie za dużo. Bóg jeden wie, dlaczego... – Ale powiedz mi jeszcze – przerwała mu. – Gdzie tutaj jest miejsce dla takiej, na przykład, małej Teresy? Przybyłeś do Belfastu, żeby pomścić śmierć, i już na twojej drodze znalazła się jedna więcej ofiara. Ilu ludzi możesz jeszcze zranić, zabić, zanim to wszystko straci dla ciebie jakąkolwiek wartość? – O, całkiem sporo! – Więc nawet śmierć ma dla każdego inną miarę. – Chyba masz rację. Josephine zaczęła teraz inaczej i trochę złagodziła atak. – Jaki właściwie jest facet, którego szukasz? – Niewiele o nim wiem. Mamy jeden jego opis i to kiepski, i stąd domyślam się, jak może wyglądać. Nie wiem, jak się nazywa. Przypuszczam, że to zimny, trzeźwo myślący typ i do tego zapewne bardzo dobrze strzela. Jest chyba jednym z ich najlepszych ludzi, chociaż wydaje się, że ostatnio odsunięto go trochę od centrum wydarzeń. – Czy wiesz, co skłoniło Teresę do tego, że zaczęła o nim mówić? – Oczywiście, że nie. Skąd miałbym wiedzieć? – Chodzi mi o to, że nie wyciągnęłaby na jaw takich rzeczy ni stąd, ni z owąd, zupełnie nagle. Wtedy na zabawie dowiedziałam się od niej, że człowiek, który zabił Danby’ego, też był na sali. Siedział tam cały czas razem ze swoją żoną, która tego wieczoru wyglądała na bardzo nieszczęśliwą. Teresa sądziła, że musi jej brakować faceta, a mąż chyba jej nie zaspokaja. I tak zaczęła się nasza rozmowa. Powiedziała jeszcze: „Żadna babka nie wytrzymałaby teraz z tym typem”, a potem nie rozmawiałyśmy, wróciła do swoich „obowiązków”. I to już wszystko. No, jeszcze to, co ci opowiadałam wtedy, w nocy. Sam widzisz, Teresa nie była wcale dobrze poinformowana, nic prawie nie wiedziała o tym człowieku. – Czy to prawda, Josephine? – Nie musiała umrzeć, nie miała za co umierać. I to jeszcze w taki sposób. Zupełnie sama, otoczona przez tych cholernych żołnierzy. Prawie nie znała tego mężczyzny, wątpię nawet, czy wiedziała, jak się nazywa. Znowu zaczęła krzyczeć, rzucała Harry’emu w twarz jakieś absurdalne oskarżenia. Poprzednia łagodność minęła bez śladu. Atakowała go teraz z ognista energią, rozpalającą jej twarz, wypełniającą wnętrze samochodu. Harry czuł się jak zamknięty w niewielkiej i gorącej klatce. – Równie dobrze mogłeś zabić ją własnoręcznie, Harry. Przecież i tak nie miała z tym wszystkim nic wspólnego. Przyjechałeś tu z tym twoim gadaniem i rzuconym wyzwaniem, i w porządku, możesz prowadzić wszystkie cholerne, polityczne rozgrywki, ale czemu wciągasz w to niewinnych ludzi! Teresa nie miała z tym nic wspólnego, a jednak umarła. Jest wystarczająco dużo ludzi, których zabija się za niewinność. Mamy dosyć ofiar i bez obcych, którzy przyjeżdżają, włażą wszędzie ze swoimi brudnymi łapami i tylko dowalają więcej gówna. Zamilkła z wykrzywioną w złości twarzą, oddychała głośno, powoli. Patrzyła gdzieś za okno z prawej strony, odwracając się tyłem do Harry’ego. Deszcz ciągle padał. Harry wiedział już co zrobi, kiedy wróci do Belfastu. Dziewczyna odkryła jego tajemnicę i to wydarzenie mocno naruszyło jej normalny, trzeźwy sposób rozumowania. Powinien był zabić ją tam na wzgórzu, ale powiedziała, że nie musi się jej obawiać, i Harry uwierzył jej. Jednak kłopoty z pozbieraniem się po tym wszystkim zeszły na drugi plan wobec informacji, jakie uzyskał od Josephine. Człowiek, którego poszukiwał, był w klubie tego samego wieczoru, co on. Dziewczyna wstrząsnęła głową, jakoby chcąc zrzucić z siebie ciężar ostatnich godzin. – Jedźmy już, mam ochotę na drinka. Niedaleko stąd jest mały bar przy szosie. Nie można ubolewać w nieskończoność nad jednym umarłym. Przynajmniej w Ulsterze. Tutaj ludzie mówią, że wszystko jest ciągłym trwaniem, ciągłym odnawianiem się. Pamiętam to jeszcze z dawnych lat. Jedźmy, wypijemy sobie po szklance gorącego ponczu. Przechyliła się i lekko pocałowała go w policzek, tak jak na początku. Potem przejrzała się w lusterku i wyjęła z torebki niewielką, zgrabną kosmetyczkę. Czerwoną szminką delikatnie pociągnęła wargi, przypudrowała cienie pod oczami. Gdy skończyła, powiedziała jakby z nutką żartu: – Nie przejmuj się, bohaterze, nie zamierzam opowiadać o tobie wielkim, niedobrym, protestanckim wrogom. Ale, jeśli jesteś w stanie przyjąć od kogoś jakąkolwiek radę, proponuję ci, żebyś przestał się tu szwendać. Inaczej odznaczenie, na które liczysz, powędruje razem z tobą do grobu. Zjechali w dół wzgórza, aż do miejsca, gdzie w niewielkiej, wyciosanej w skale wnęce zbudowano bar i stację benzynową. Zamówił poncz. Irlandzką wódkę z gorącą wodą, cukrem i cytryną. Słabe słońce, które żegnało ich, gdy rano opuszczali Belfast, dawno już zaszło i wracali do miasta po ciemku, wjeżdżając w mokre, lśniące od deszczu ulice. Przez całą drogę zamienili zaledwie kilka słów. Harry dowiózł dziewczynę do miejsca, w którym spotkali się rano, na róg Grosvenor i Falls. Zanim się zatrzymał, próbował się jeszcze dowiedzieć, gdzie mieszka, proponując, że podrzuci ją pod sam dom. Powiedziała jednak, że byłoby lepiej, gdyby wyrzucił ją tutaj, na głównym skrzyżowaniu. – Kiedy się znowu zobaczymy? – zapytał, gdy wysiadła. Stojący za nimi kierowcy zaczynali się niecierpliwić i trąbili natarczywie. – U pani Duncan. Będę tam w przyszłym tygodniu. – Dasz się gdzieś wyciągnąć? Pójdziemy na drinka? – Może, zobaczymy. Wiedziała o nim dużo więcej niż chciała, więcej, niż była w stanie znieść. To, co zapowiadało się na niewinną igraszkę, stało się nagle czymś bardzo poważnym. Myślała o tym przez całą drogę do domu, od momentu, kiedy zamknąwszy z trzaskiem drzwiczki samochodu odwróciła się i bez jednego gestu pożegnania zniknęła w tłumie, gdzieś w plątaninie ulic dzielnicy Clonard. Harry odstawił samochód do garażu i pieszo wrócił do „Delrosa”. Myślał o rozmowie z Davidsonem, dawno temu, w ogrodzie. Najtrudniej jest znieść samotność – powiedział mu wtedy szef. W ustach niemłodego już, doświadczonego faceta, słowa te brzmiały zaskakująco. To miałby być problem? Zaraz, jak on to ujął? „Chociaż teraz wydaje ci się, że to bzdury, przyjdzie taki moment, kiedy będziesz chciał się komuś zwierzyć.” Zahaczył o tą sprawę w obawie, że wybrany przez niego człowiek mógłby kiedyś wpaść w pułapkę własnej samotności, a to mocno skomplikowałoby całą akcję. Przez jakiś czas zastanawiał się nawet, czy w ogóle mówić Harry’emu o takiej możliwości. I stało się właśnie tak, jak powiedział Davidson. On wiedział, jak to jest. On jeden z nich wszystkich naprawdę znał takie sytuacje. Ilu było takich, którzy zdecydowaliby się opuścić dom i żyć tak dzień po dniu w ciągłym niebezpieczeństwie, ciągłym strachu, z dala od kogokolwiek bliskiego? Przestań już o tym rozmyślać, Harry – powiedział do siebie. – Niech zostanie, jak jest. Inaczej ta sprawa zniszczy cię, zeżre od środka. Wątpliwości rozłażą się szybko, mnożą się jak rak. Olej to, Harry. * * * Billy Downs doszedł do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli załatwi Rennie’ego nazajutrz, w niedzielę. Ludzie, którzy ciągle obserwowali dom policjanta, dostarczali codziennie szczegółowych raportów o jego rozkładzie dnia. Wynikało z nich, że w każdą niedzielę po południu Rennie wychodzi do biura, z którego wraca około siódmej wieczorem. Zatem niedzielne popołudnie najbardziej odpowiadało planom Downsa. Obawiał się trochę, by żona tego faceta nie sprawiła mu kłopotu, ale sądził, że gdy będzie sama, wewnątrz domu, poradzi sobie z nią. Downs został poinformowany, w jaki sposób otrzyma karabin typu Armalite, broń, której miał użyć przeciw Rennie’emu. Odwrotną pocztą miał przekazać informację, na kiedy planuje akcję, z podaniem dnia i dokładnego czasu. Sugerowano mu wprawdzie, że armalite nie jest najlepszy, kiedy strzela się w zamkniętych pomieszczeniach, lecz on upierał się przy tym typie. Duża moc tego rodzaju broni fascynowała go do tego stopnia, iż nie wyobrażał sobie, żeby się posłużyć czymkolwiek innym. Na wszelki wypadek poprosił o dwa pełne magazynki naboi, po trzydzieści sztuk w każdym. Z prawdziwą lubością wyobrażał sobie huk pierwszego, wymierzonego w Rennie’ego strzału i następne, rozpruwające jego ciało jak worek. Karabin był lekki, niewielki i łatwo można go było ukryć w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Słowem, odpowiadał mu idealnie. * * * Pułkownik Frost siedział samotnie w rogu mesy oficerskiej w Lisburn. Trzymał w dłoni kieliszek brandy i przeglądał najnowsze tygodniki. Czytanie najświeższych wiadomości dawało mu poczucie, że nie pozostaje w tyle, że wciąż jest na bieżąco poinformowany o wydarzeniach w kraju. Przerzucanie „Spectacora”, „The Economist” i „The Statesman” stało się częścią jego codziennego rytuału i, w jego mniemaniu, stawiało go ponad zwykłymi, niższymi rangą oficerami, którzy tego zwyczaju nie mieli. Przy tym traktował to zajęcie jako rodzaj pracy i co wieczór opuszczał mesę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Przechodzący obok kelner zatrzymał się przy krześle Frosta i wahał chwilę, zanim zdecydował się przerwać mu lekturę. – Pan wybaczy, sir. Przepraszam, że pana niepokoję. Dzwoni do pana reporter z „The Times”. Mówi, że musi z panem porozmawiać. I że to pilne. Prosił, żeby wybaczył mu pan to nagłe zamieszanie, ale sądzi, że to, co ma do powiedzenia, powinno pana zainteresować. Frost skinął głową, podniósł się i podążył za kelnerem w stronę budki telefonicznej. – Halo, tu Frost. A, tak, spotkaliśmy się już. Latem, na przyjęciu pożegnalnym, prawda? Czym mogę panu służyć? Przez jakiś czas nie odzywał się i słuchał uważnie. Dziennikarz opowiadał mu historię, którą przygotowano do poniedziałkowego wydania „Timesa”. Jakiś tajemniczy informator, zapewne z ugrupowań IRA, ostrzegł ich najlepszego reportera w Belfaście, że Brytyjczycy wysłali do miasta tajnego agenta w jakiejś bardzo delikatnej sprawie, o której wie tylko generał głównodowodzący i generał Fairbairn. Przedstawiciele IRA twierdzą, że ta operacja nie jest po myśli członków sztabu armii brytyjskiej i doprowadza ich do białej gorączki. W poniedziałek cała ta sprawa może się pojawić w gazetach w Dublinie, a może i w całej Anglii. IRA wezwała do specjalnych poszukiwań, żeby za wszelką cenę odnaleźć szpiega. Mówi się, że ta operacja będzie zupełnie inna od dotychczasowych akcji i że na ten czas zawiesza się pozostałe sprawy. – Nie oczekuję od pana żadnych komentarzy, pułkowniku. To prywatna rozmowa, chciałem tylko powiedzieć, co się tu dzieje. Życzę panu dobrej nocy. Pułkownik wybąkał coś na kształt podziękowań, lecz tamten już odłożył słuchawkę. Po krótkim namyśle oficer znów podniósł słuchawkę i wykręcił numer. – Tu Frost. Proszę mnie połączyć z generałem. Usłyszawszy głos generała oświadczył mu, że chce natychmiast się z nim widzieć. Nie rzucił nawet kilku słów usprawiedliwienia, że pozwala sobie dzwonić o tak późnej porze do naczelnego dowódcy sił Zbrojnych Irlandii Północnej. To nie byłoby w jego stylu. Zresztą sprawa była zbyt poważna, by tracić czas na grzeczności. Rozmawiali prawie godzinę, po czym umówili się na następne spotkanie w niedzielę, o ósmej rano. Być może do tego czasu zdołają uzyskać szersze informacje. Mogliby wtedy zażądać natychmiastowego odwołania Harry’ego, zanim jeszcze sytuacja nie posunęła się tak daleko, że będą musieli wyciągać go gdzieś z krzaków, rozwalonego przez IRA strzałem w tył głowy. * * * W milczącym, pogrążonym w ciemności pensjonacie pan Duncan Harry spał niespokojnym przerywanym snem. Zaraz po powrocie do swojego pokoju odsunął dywan i ze skrytki w podłodze wydobył sześciostrzałowy rewolwer Smith and Wesson, z magazynkiem pełnym naboi. Kładąc się do łóżka z ciężkim sercem patrzył na pomiętą pościel, wgniecioną poduszkę, ślady po nocnej wizycie Josephine. Teraz rewolwer spoczywał w rogu pod poduszką. Miniony dzień był prawdziwą porażką. Istnym samobójstwem. Wróciwszy w miejską rzeczywistość, czując pod głową twardy metal pistoletu, raz jeszcze przypomniał sobie to, co zaszło między nim a dziewczyną w górach, pośród szalejącego wichru i ulewnego deszczu. Więc jednak był słabym facetem. ROZDZIAŁ 14 Niedzielnego ranka Harry znów obudził się wcześniej i jeszcze przed ósmą wyszedł z domu. Skierował się do centrum miasta, do telefonu, aby porozmawiać z Davidsonem. Tym razem zabrał ze sobą rewolwer, ukrywając jego nieregularne kształty pod połą płaszcza. Decyzję wzięcia broni powziął instynktownie, ale teraz, gdy miał ją ze sobą sytuacja, której miał stawić czoło, wydawała się bardziej przejrzysta. Pierwszy raz, odkąd przyjechał tu z Niemiec, czuł się niepewnie. Chodziło o dziewczynę. Myślał i mówił masę głupstw, podczas gdy powinien być szczególnie skoncentrowany. Ostatniej nocy pozwolił jej odejść, wrócić do swoich, którzy byli jego wrogami. To była głupota, wiedział o tym i to go irytowało. Męczyła go także świadomość, że trop, który jeszcze tydzień temu wydawał się taki gorący, teraz nie dawał już wielkich nadziei. Idąc wzdłuż Falls Road w kierunku centrum czuł, jak smith-wesson obija mu się o biodro. Gdy opuścił Delrosa, nikt nie miał prawa go śledzić, rozkazy oficera wywiadu batalionu były ściśle przestrzegane. Wykręcił numer, cztery – siedem – zero – cztery – sześć – osiem – jeden. Po kilku trzaskach usłyszał przerywany sygnał i na drugim końcu linii ktoś podniósł słuchawkę. – Mówi Harry, jak tam rodzina? Davidson także wstał wcześnie tego dnia i czekał na telefon. – Świetnie, pocztówki im się podobały. – Mam problem – urwał na moment. – Dziewczyna wystawiła mnie do wiatru. Ta, która pomagała mi w sprawie, mówiłem o tym w zeszłym tygodniu. To była wielka pomyłka – umilkł. – W każdym razie, gdyby dostać tego ptaszka, ona wpadłaby prosto w moje ręce. Wie, jaki jestem. Nie kim jestem, ale po co tu jesteśmy. Chciałbym, żeby ją pan stąd zabrał, niech zniknie na jakiś czas. Może pan to zrobić, prawda? Ona mówi, że człowieka, którego poszukujemy, widziała na tej zabawie, na której i my byliśmy dwa tygodnie temu. Trochę go pamiętam. Tylko że inna to całkiem twarz niż na portrecie. Zgarnęło go wojsko, ale wyglądało to na rutynowe zatrzymanie jednego z podejrzanych. Była z nim jakaś kobieta, chyba żona. Miała na sobie żółty kostium. Ma pan to wszystko? – Mam na taśmie, Harry. Czy coś jeszcze? – Do diabła, czego pan więcej chce? Na razie to wszystko, co mam. Ale proszę posłuchać, nie chcę żadnej awantury w środku dnia z tą dziewczyną. Chcę tylko usunąć ją stąd, żeby się więcej nie mieszała. Nazywa się Josephine Laverty i mieszka z matką przy jednej z tych małych ulic w Clonard, w górę od Springfield, na prawo. Znajdziecie ją na pewno, ale zależy mi na czasie. Tam jest teraz jakiś facet. – Coś wymyślimy, Harry, nie martw się. – To już wszystko. Na razie mam mały zastój w śledztwie, ale jestem już całkiem daleko i na dobrej drodze. Jeżeli nie zrobicie tego, co powiedziałem, sprawa zajmie mi jeszcze dużo czasu, a czy my dysponujemy tym czasem? – Mamy go całe mnóstwo, dopóki będziesz uważał, że się opłaca. Ale, jak sam powiedziałeś, powinniśmy go skrócić. Z tą dziewczyną zrobiła się diablo wielka afera. Było wiele pochwał, wielka satysfakcja. Jesteś zadowolony, prawda? Nikt nie depcze ci po piętach, żadnych niewygodnych pytań. Sądzimy, że gdyby chcieli cię zdmuchnąć, byliby teraz przy tobie i ty też prawdopodobnie byś coś o tym wiedział. Nie mówię tego, żeby cię pocieszać, ale jeśli nikt teraz za tobą nie węszy, może to oznaczać, że wszystko jest w porządku. – Nic z tych rzeczy – odparł Harry. – Ja tymczasem pracuję na złomowisku w Andersonstown, nieźle płacą. Znów jestem w akcji. – Posłuchaj, Harry, powinieneś o tym wiedzieć. Dużo myślałem o twoich obecnych metodach. Są nie tylko niezwykłe, ale także nieprofesjonalne. Bardzo nieprofesjonalne. – Cała ta sprawa jest nieprofesjonalna – odparł Harry – i stwierdzenie tego niczego nie zmieni. Chyba nie ma pan zamiaru mi rozkazywać, prawda? Nie sądzę, aby to w czymkolwiek pomogło. Tu chodzi o moją głowę. Ale wielkie dzięki za zainteresowanie. Do zobaczenia, mistrzu. – Na razie, Harry. Rozumiem cię, jak nikt inny. Uważaj na siebie i miej uszy i oczy otwarte. Kiedy tylko usłyszysz, że go mamy, wracaj natychmiast. Najpierw zadzwoń do mnie, jeśli będziesz mógł, i na lotnisku sprawdź, czy nie podłożyli ci bomby pod siedzeniem. Uważaj na siebie. Harry odłożył słuchawkę i pospiesznie wyruszył w górę Falls Road. Był przekonany, że dziewczynę trzeba usunąć z całego interesu i należy zrobić to szybko, zanim nie zamiesza się w to wszystko do tego stopnia, że nie będzie się mogła wyplątać... zanim podzieli los poprzedniej, młodej kobiety, którą wciągnął do tej gry. Lecz tej niedzieli wypadki nie toczyły się zbyt szybko. * * * Dwadzieścia minut później Davidson zadzwonił do biura podsekretarza. Zastał urzędnika kończącego właśnie wczesną, poranną prasę. Najpierw przekazał mu złe wiadomości. Zawsze rozgrywał to w ten sposób. Kopnąć parę razy, a potem w magiczny sposób wszystko załagodzić. Im także się to podobało. Agent wciąż nie chciał podać nazwy punktu kontaktowego. Nie odmawiał wprost, lecz odsuwał tę sprawę na później. Davidson nie chciał mu rozkazywać, powiedział, że to głupie, ale nic ponadto. „Jeżeli go złapią, my zapłacimy skandalem, a on głową.” A teraz nagroda. Dobre wieści od naszego chłopaka. Będą się podobały. – Proszę chwilę poczekać – powiedział urzędnik. – Dzwonił do mnie w nocy generał i jego człowiek, Frost, ten z wywiadu. Chcieliby naszego chłopaka usunąć ze sceny, myślą, że już po nim. Davidson przygryzł wargi. Z drugiego końca linii usłyszał polecenie dla reszty rodziny: pracować dalej. – Był jakiś przeciek. Informacje są trochę niepewne. Gazety podają, że opozycja wie o ważnym agencie. Wybuchła panika. W każdym razie jest polecenie, albo gościa się wycofa, albo generał pójdzie z tym do premiera. Jakimś pocieszeniem może być to, że, jak twierdzi agent, w IRA nie znają jego nazwiska. Jeszcze nie znają. A czy pan wie, gdzie moglibyśmy go znaleźć? – Wiem tylko, że pracuje na złomowisku w Andersonstown. Nic więcej. – To nam niewiele daje. – Ale znów robi dobrą robotę. Człowiek, którego nam trzeba, był na tańcach w tym samym miejscu i o tej samej godzinie co Harry. Dorwało go wojsko i albo go puścili, albo mają wobec niego jakieś inne zamiary... – Na Boga, Davidson, niech pan posłucha. Będę teraz w domu, potem idę do kościoła. Nie musi mi pan przekazywać tych informacji przez telefon. Niech pan porozmawia z Frostem. Będzie w swoim biurze. Niech się pan z nim rozmówi. A jeśli ten facet, Harry, zadzwoni jeszcze raz, to proszę go wycofać. To rozkaz. Davidson zawsze twierdził, że bawią go skomplikowane sposoby wprowadzania agentów w teren. Teraz, kiedy zakończył wreszcie rozmowę i jego zwierzchnik jechał wiejską drogą, już spóźniony, do swojego kościoła, mógł rozważyć to wszystko krytycznie. Pracował kiedyś w zespole wysyłającym ludzi do Albanii. Przez całe miesiące uczestniczył w przygotowaniach agentów jadących między Turków i Greków na Cypr. Trzy lata pomagał władzom w Singapurze uczyć młodych policjantów o jasnych twarzach, jak należy przenikać w wielkomiejskie środowiska i jak podtrzymywać wrogie nastroje między ludźmi. Ale istniała przecież luka w jego doświadczeniach. Wiedział o tym. Wszyscy ci mężczyźni, których wysyłał do pracy w terenie, byli cudzoziemcami. Nigdy nie angażował się osobiście w losy ludzi, którzy słuchali jego wykładów lub działali pod jego rozkazami. Z Harrym było zupełnie inaczej. Świadomość niebezpieczeństw, na które ten człowiek był narażony, paraliżowała Davidsona do tego stopnia, że wstydził się przed samym sobą. Zawsze uważał się za twardego, prawie bezlitosnego faceta, człowieka na służbie, który poświęca życie innych bez sentymentów czy osobistych uczuć. Teraz załamała się bariera ochronna, jaka w sobie wytworzył. Zdał sobie z tego sprawę, gdy pomyślał o człowieku na wyspie, któremu wrogowie cały czas deptali po piętach. A Harry nie zdawał sobie z tego sprawy. Mówiono mu, że wszystko jest w porządku i sprawa rozwija się wspaniale. Bolało go to. Davidson czuł rosnącą odrazę na wspomnienie sposobu, w jaki ściągnięto Harry’ego do Dorking. Odrzucił wszystkie szansę wycofania się z tej operacji. „Premier podpisał się pod składem ekipy, a my wybraliśmy cię, jako najbardziej odpowiedniego człowieka. Jaką miałeś możliwość odejścia? Porwałeś się z motyką na słońce i jeśli wkrótce stamtąd nie znikniesz, czeka cię straszliwy, krwawy koniec.” Podniósł słuchawkę i zadzwonił bezpośrednio do Frosta, do jego biura, gdzie, jak mu powiedziano, powinien zastać pułkownika. Ten już na początku odebrał swojemu londyńskiemu urzędnikowi wszystkie złudzenia i nie krył się z tym, co myśli o organizowaniu akcji wywiadowczej bez konsultacji i z niedostatecznym zasobem informacji. Davidson przełknął to jakoś i, w przerwach między wywodami pułkownika, przekazał mu zapis wiadomości od Harry’ego. Zakończył podniesionym głosem: – Sprawdził się doskonale. Byliśmy niemile zaskoczeni, że tak mało udało wam się zrobić z tym materiałem, który wam przekazaliśmy. Powinniście mieć już wszystko zapięte na ostatni guzik, nie uważasz, stary? Frost nie podniósł głosu. Pokusa była wielka, lecz w biurze siedziało pełno ludzi i nie był to czas na kłótnie przez telefon. Zadzwonił na policję ze Springfield Road, nakazał odnalezienie i zatrzymanie dziewczyny – Josephine Laverty z Clonard, potem zwrócił uwagę na sprawę mężczyzny, aresztowanego przez wojsko w sobotnią noc dwa tygodnie wcześniej. – Ten facet, to jakaś twarda sztuka – stwierdził. Davidson wspomniał, że wcześniejsze operacje nie szły tak dobrze. Te niekończące się noce, podczas których wraz z kolegami z CIA na próżno czekali na jakiś sygnał od spadochroniarzy, zrzuconych do Albanii na błotniste tereny pomiędzy morzem a stolicą tego kraju. Albo te dni niepewności, kiedy zniknęli kontrolowani przez Davidsona cypryjscy agenci. Znaleziono potem ich ciała straszliwie zmasakrowane, każde z raną postrzałową z tyłu głowy. Ale byli przecież tylko cudzoziemcami, więc bezsensowne było wzajemne obwinianie się za to, co się stało. Lecz gdyby stracili Harry’ego, sprawa nabrałaby wielkiego, publicznego rozgłosu. Davidson nie miał wątpliwości, że w takim przypadku zarządzono by powszechną nagonkę i poszukiwanie kozłów ofiarnych. Byłby to koniec kariery podsekretarza. Stary koń musiałby spakować manatki i iść niańczyć dzieci. Wezwał swojego asystenta z sąsiedniego pokoju, w którym, dzięki Bogu, spędzał on większość czasu, i kazał mu siedzieć przy telefonie. Miał nagrywać wszystkie rozmowy bez względu na ich późniejszą przydatność i niezależnie od tego, z jakiego telefonu byłyby prowadzone. Davidson wyszedł z budynku. Niedzielny ranek w Covent Garden. Promienie słońca wędrowały po dachach wysokich domów. Wszędzie stosy owoców, budki z warzywami. Żadnych ludzi. Ruszył w kierunku północnej strony rynku do niewielkiego sklepiku, o którym wiedział, że na pewno będzie otwarty. Kupił chleb, kartonik mleka, kawę, herbatniki, trochę masła i jogurt. Lubił robić takie zakupy od czasów uczniowskich, a więc już od trzydziestu pięciu lat. Gdy wrócił, okazało się, że nikt nie dzwonił. Żonie powiedział przez telefon, że będzie w mieście przez jeden lub kilka dni i żeby się nie martwiła. Jej głos nie wskazywał zresztą na to, żeby specjalnie się przejęła. Koło biurka mógł rozłożyć przechowywane w szafie na ubrania polowe łóżko, okropnie niewygodne, ale zawsze lepsze niż nic. To będzie długie oczekiwanie, samotne, jeżeli nie liczyć towarzystwa nudnego młodego człowieka, którego przysłano mu do pomocy. Davidson wkrótce zrozumiał, że nie do końca pouczono jego asystenta o tym, co się tutaj dzieje. Sam też nie miał zamiaru tego robić. Byli teraz na służbie, dwadzieścia cztery godziny na dobę. * * * Chłopcy biegli krętą drogą pomiędzy wyniosłymi szeregami sosen, po miękkim dywanie z igieł i szyszek, cały czas bawiąc się w chowanego. Ich głosy były piskliwe i donośne, jakby chcieli przekrzyczeć podmuchy zimnego wiatru, zwiastujące nadejście prawdziwej zimy na wielkich równinach na wschód od Hannoveru. Harry lubił tu przywozić dzieci, w pełni lata łapać pstrągi, spędzać całe weekendy w drewnianej chatce, wczesną zimą urządzać rozgrzewające biegi i jeździć na sankach wtedy, gdy wokoło leżało pełno śniegu. Czasem udawało im się wytropić lisa, który ukrył się w rzadkim, skarłowaciałym poszyciu, mając nadzieję, że uniknie spotkania ze śledzącymi go ludźmi, a potem, kiedy tracił cierpliwość i wyskakiwał ze swej kryjówki, można było urządzić hałaśliwą, niezgrabną pogoń, zawsze kończącą się ucieczką ofiary. W czasie tych zabaw zapędzali się daleko w las, a potem zatrzymywali w głębokim cieniu gdzieś między drzewami i rozważali, w którym kierunku należy pójść, aby odnaleźć wypaloną ścieżkę i czekającą na niej matkę. A ona zawsze przygotowywała kanapki i termos z zupą pomidorową, więc mogli potem usiąść wszyscy przy drewnianym stole obok parkingu i zjeść obiad. Mary spacerując tymczasem ze swoją matką, wysoką, starszą kobietą, mogła słyszeć ich głosy, dobiegające z głębi lasu. Tydzień po tym, gdy Harry wyjechał, napisała do rodzinnego domu w środkowej Anglii. Jej trzystronicowy list został odczytany jako wołanie o pomoc. Wszystko zostało szybko zorganizowane. Ojciec obiecał sam dbać o siebie, gotować obiady i przygotowywać ogród do nadchodzącej zimy. Kiedy dzieci leżały już w łóżkach, rozmowa często, zupełnie przypadkowo, przechodziła na sprawę nagłego wyjazdu Harry’ego i na ciągłą niepewność co do przyczyn. – To jest zbyt trudne, aby zrozumieć – powiedziała matka Mary. – Że też nikt nie był w stanie powiedzieć ci czegokolwiek. Ale przecież ktoś mógłby coś wspomnieć, choćby przez grzeczność. – Nic takiego – odparła Mary. – Ani słowa od nikogo od czasu, kiedy przyszli spakować jego walizkę. Szperali w szafie na ubrania, tam gdzie leżały jego stare rzeczy. Połowa z nich miała w tym tygodniu iść na sprzedaż. Używał ich już tylko do malowania i pracy w ogrodzie, i na podobne okazje. Mamy tylko dwie pocztówki skądś na południe od Gulf, nic więcej. Pocztówki przedstawiały sułtańskie wielbłądy i meczet ze złotą kopułą. Wiadomość zwięzła i żartobliwa: „Świetnie się bawię, mam bardzo czerwony nos od gorąca, nie myślcie, że na Boże Narodzenie będzie tu śnieg. Całusy dla chłopców i dla ciebie, kochanie. Harry.” a na drugiej kartce: „W tym tygodniu tęsknię za kościelną procesją, tam u nas. Tęsknię za wami wszystkimi. Przepraszam za te nonsensy, ale wszystko wyjaśni się, kiedy wrócę do domu. Pozdrowienia dla wszystkich, Harry.” Pocztówki szły bardzo długo. Teraz zdobiły kominek w największym pokoju. – Ale powiedz mi jeszcze raz, kochanie, co ci dokładnie powiedzieli, kiedy byłaś w biurze? – Matka miała denerwujący zwyczaj pytania po kilkanaście razy o to samo i odpowiedzi trzeba było jej powtarzać słowo w słowo. – Dokładnie to, co ci powiedziałam. Że wezwano go z Londynu, że nikt tutaj nie wie nic więcej niż ja, że Harry wyjechał na co najmniej sześć tygodni, a prawdopodobnie na nie więcej niż osiem i że gdybym miała jakieś potrzeby, to żebym zwracała się do oficera zajmującego się rodzinami. Jest strasznym nudziarzem, dawnym majorem. Musiałabym być naprawdę umierająca, żeby poprosić go o pomoc. Nie sądzę, aby cokolwiek wiedzieli. – Domyślam się, że to musi być związane ze sprawą Aden. Z tym, za co dostał Military Cross. Twój ojciec i ja byliśmy z was bardzo dumni... – Nie wierzę, żeby o to chodziło – przerwała jej Mary. – To było całe lata temu i Harry omal się przez to nie rozchorował. Tygodnie na zwolnieniu. Nie mówił o tym dużo, ale z tego, co mi powiedział, to musiało być straszne. Mieszkał między nimi, nawet nie mówiąc płynnie po arabsku. Znośnie, ale nie płynnie. – Tak, to musi być jakaś tajemnica. – Musi. Wiatr rozwiewał jej wysoko upięte włosy i wyszarpywał je spod wielkiej klamry ze skorupy żółwia, zapiętej z tyłu głowy. Fryzura była w nieładzie; nie miała czasu jej ułożyć, zajęta ubieraniem dzieci i szykowaniem jedzenia na wycieczkę. Zdążyła tylko zrobić lekki, niestaranny makijaż. Nie wyglądała tak, jak by chciała, żeby zobaczył ją Harry. – Ale nie sądzę, żeby teraz zgłosił się jako ochotnik do czegoś podobnego i, na Boga, nie rozumiem, dlaczego spośród wszystkich ludzi, jakich mają, właśnie jego mieliby wybrać i kazać mu jechać w takim pośpiechu do Gulf. To po prostu nie ma sensu. Myślałam, że spalił za sobą wszystkie mosty. – Na razie nie jest długo poza domem, dwa tygodnie, może trochę więcej – pocieszała ją matka. – Tak jak mówili. Musimy im wierzyć, nie mamy wyboru. Mary nie umiała się zwierzyć swojej matce ze wszystkich zmartwień, jakie były jej udziałem. Lata małżeństwa i czas spędzony w londyńskim collegu oddaliły je od siebie. Jej małżeństwo było sprawą zbyt osobistą, aby mogła rozmawiać na jego temat. Najbardziej zabolało ją to, że już zdawała się rozumieć człowieka, z którym żyła, a tu nagle okazało się, iż w jego życiu są sprawy zupełnie jej nie znane. – Cóż, w końcu przecież wiemy, że potrafi o siebie dbać – powiedziała matka instynktownie wyczuwając rosnącą między nimi barierę milczenia. – Miejmy nadzieję, że nic mu nie będzie. Zawołajmy dzieci i chodźmy na lunch. Krzyknęła na dzieci i, kiedy brudne wyłoniły się z lasu, wszyscy poszli z powrotem do samochodu. * * * O tej samej porze Seamus Duffryn został wezwany do domu w Beachmount, gdzie oficer wywiadu batalionu rozkazał mu roztoczyć ścisły nadzór na McEvoyem. Powiedział też, że po południu zostanie wysłany specjalny oddział, którego zadaniem będzie odnalezienie przyjaciółki McEvoya, jego byłej dziewczyny, Josephine Laverty z Clonard. Kilkaset metrów dalej szukający tej samej dziewczyny żołnierze z zaskoczeniem stwierdzili, że nigdzie nie odnotowano, aby ona lub jej matka mieszkała w okolicy Springfield Road. Dom należał mianowicie do wuja Josephine, Michaela O’Leary. Krótko po trzeciej dowódca oddziału złożył raport, informujący o niepowodzeniu. Stało się to dokładnie wtedy, gdy czas, jaki jeszcze mieli na podjęcie działań, został wyczerpany. * * * Od momentu, gdy Frost zadzwonił do głównej kwatery wojska z rejonu Ardoyne i przekazał poufną wiadomość, do chwili, kiedy zidentyfikowano Billy’ego Downsa, minęły ponad dwie godziny. Najpierw trzeba było ustalić, jaki oddział brał udział w akcji w klubie. Porucznik, który prowadził obławę, spędzał weekend w Norfolk i w jego domu nikt nie odpowiadał na telefony. Sierżant, najstarszy po nim rangą, przypomniał sobie, że pilnował wtedy porządku przy drzwiach, ale potrafił wymienić nazwiska tylko sześciu żołnierzy, którzy podzielili się pracą, polegającą na przesłuchaniu ustawionych pod ścianą mężczyzn. Szeregowy Jones był teraz w Berlinie, ale starszego szeregowca Jamesa Llewellyna znalazł oddział zmotoryzowanych. Llewellyn, jak się okazało, był jednym z żołnierzy patrolujących najdalej położony rejon podległy batalionowi. Oczywiście żadnych notatek nie było. Jones sporządził wprawdzie dwukartkowy raport, ale cały gdzieś się zapodział. Lewellyn oglądał materiał zdjęciowy, który właśnie przyniesiono z pokoju wartownika. – To musi być on, jeśli jest nim którykolwiek z nich. To Downs. Nie ma wielkiego podobieństwa. Trudno rozpoznać go na zdjęciu, ale jeśli był w klubie, to ten. Była też jego kobieta, ubrana na żółto. Mając już nazwisko, sprawdzili w ewidencji. Billy Downs, Ypres Avenue czterdzieści jeden. Mieli już potwierdzenie informacji, że przebywał w Cork ze swoją matką. Garda oczyściła go więc z zarzutu, że był zamieszany w tę sprawę. Uzyskano potwierdzenie, że rzeczywiście był w Cork przez cały ten okres. Po jakimś czasie wiedzieli już więcej: pewien policjant widział go tamtej nocy we wczesnych godzinach rannych. – Był bardzo opanowany i zachowywał się spokojnie. Po południu zadzwonili do Frosta. – Chyba znaleźliśmy człowieka, o którego panu chodziło. Nazywa się Downs, bez „e” na końcu. Mieszka na Ypres Avenue, ma żonę i dzieci. Z tego co o nim wiemy, jest bardzo spokojny. Bezrobotny. Zrekonstruowaliśmy jego historię po tym, jak Garda potwierdziła podane przez niego alibi. Ale faceci, którzy ostatnio widzieli tego gościa, mówią, że wygląda inaczej niż ten na portrecie. Twarz ma bardziej okrągłą. Proszę powiedzieć, co pan by chciał, żebyśmy zrobili. Mamy zmobilizowany pluton. Możemy obserwować, co się dzieje na całej ulicy. Na dachu młyna jest punkt obserwacyjny. – Interesuje mnie, czy pan Downs jest aktualnie w domu – odparł ostro Frost. – Proszę chwilę poczekać. Wyczekując na odpowiedź Frost słyszał odległe dźwięki z centrali, z której łączono się z punktem obserwacyjnym. – Obawiam się, że informacja nie jest najświeższa. Zanotowali, że Downs opuścił mieszkanie pod numerem czterdzieści jeden około dwudziestu pięciu minut temu. Dokładnie wyszedł o piętnastej pięć, ale zawsze wychodzi i wraca bardzo regularnie. Nie ma powodu, by sądzić, że tym razem nie wróci. – Chciałbym na to poczekać – powiedział Frost – ale nie wchodźcie tam jeszcze, proszę. Możecie dzwonić pod ten numer przez cały dzień i noc. Dajcie mi znać, jak tylko go zobaczycie... * * * Downs jechał właśnie samochodem w górę Lisburn Road, kiedy żołnierze w punkcie obserwacyjnym zostali uprzedzeni, że mają na niego uważać. W notesie, w którym zaznaczali wyjścia i przyjścia, znalazło się kilkanaście nowych zapisków. Zanotowali jego wyjście z domu, kiedy tylko pojawił się w drzwiach frontowych i ruszył w górę ulicy, oddalając się od nich w stronę wyjścia z Ardoyne. Kiedy wiadomość o tym została przekazana krótkofalówką do oddziału, Downs był już na „ziemi niczyjej”, na szczycie wzgórza, i czekał na samochód, który miał go podwieźć. Teren ten nie należał ani do protestantów, ani do katolików. Dojście do bocznych uliczek po obu stronach drogi było odcięte wielkimi, otynkowanymi płytami z karbowanego żelaza. Dwa światy, przedzielone czteropasmową jezdnią z barykadami ustawionymi po to, by ludzie nie skakali sobie wzajemnie do gardeł. Na murze nabazgrano: „Niech żyje IRA” i „Precz z armią brytyjską,” a po drugiej stronie „Pierdolić papieża” i „UVF”. Downs czekał siedząc na krawędzi zatłoczonej ulicy, używanej głównie przez wojsko. Na jego twarzy odmalowała się ulga, kiedy wreszcie zatrzymała się przed nim cortina, a kierowca pochylił się na drugą stronę, aby otworzyć mu drzwi. Samochód został ukradziony na Falls Road trzydzieści pięć minut wcześniej. Chwilę później ruszyli obierając drogę przez miasto. Za skrzyżowaniami w centrum jednego ze średnio zamożnych przedmieść skręcili w lewo na jedną z dróg, prowadzących przez niewielki las do Down. Kierowca otworzył bagażnik i wręczył Downsowi armalite. Karabin był opakowany w przeźroczystą, plastykową torbę. Billy sprawdził broń. Różniła się od tej, której użył kiedyś do ataku na patrol i została wydana przez innego kwatermistrza. Ale karabin pochodził z tego samego oryginalnego źródła – Howa Industries w Nagoyi w Japonii. Opisano go jako broń służącą do polowań. Zdziwił się. Jakie zwierzęta nadawałyby się, aby zabijać je przy pomocy tej maszyny? Zwolnił zabezpieczenie, żeby przekonać się, czy mechanizm składający jest w porządku. Mógł skrócić broń o jedenaście cali, tak że jej długość nie przekraczała wtedy dziewięćdziesięciu centymetrów i doskonale pasowała do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Wziął dwa czasopisma, przejrzał je i wcisnął głęboko pod karabin. Naładował go i prztyknął kciukiem w uchwyt zabezpieczający. Kierowca, ochotnik, zafascynowany obserwował te przygotowania. Złożoną i naładowaną broń Downs wsunął do kieszeni. – Nie wiem, jak długo tam będę – powiedział. – na Boga, nie waż się stąd odjeżdżać. Zostań tu co najmniej do północy. Były to jedyne słowa, jakie Downs wypowiedział przed swym zniknięciem w głębokiej ciemności. Szedł potem ponad kilometr w kierunku domu Rennie’ego. Jedyne słowa podczas całej drogi. Zostawiony przy samochodzie nastolatek drżąc usiadł na miejscu kierowcy i zaczął czekać na powrót Downsa. Codzienne popołudniowe wizyty Rennie’ego w biurze, gdzie musiał dopełnić formalności, związanych ze swoją papierkową robotą, nie były już przyczyną nieporozumień między policjantem a jego żoną, Janet Rennie. Na początku padały oskarżenia o „odsuwanie rodziny na drugi plan”. Jednakże rosnące zagrożenie na tych terenach sprawiło, że dała się jakoś ułagodzić. Teraz Janet i dwie dziewczynki, Margaret i Fiona, będą piły herbatę i oglądały telewizję, a potem poczekają na jego powrót przed pójściem do łóżek. W ciągu ostatnich czterech lat Janet Rennie przyzwyczaiła się do problemów, wynikających z faktu bycia żoną policjanta. Przewieszony przez poręcz krzesła futerał na rewolwery stał się nieodłącznym elementem pokoju w niedzielne poranki, gdy można było dłużej pospać przed cotygodniową wyprawą do supermarketu za miastem. Zwykłym widokiem były także tablice rejestracyjne w garażu, co chwilę wymieniane w samochodzie, i zamki zatrzaskowe we wszystkich drzwiach zewnętrznych i wewnątrz domu. Przed nadejściem nocy zamykane były w rytualnej kolejności i nawet o najmniejszym nie można było zapomnieć, a na nocnym stoliku, obok dzwoniącego niekiedy do późnej nocy telefonu, leżała naładowana broń pana domu. Awans i przeniesienie do Belfastu wiązały się na początku z pewnymi trudnościami. Przerażał ją wzrost zagrożenia w mieście i, związana z nim, zwiększona częstotliwość policyjnych pogrzebów. Ale oprócz strachu doszła jeszcze dzika nienawiść do zapamiętałego wroga – IRA. Janet Rennie długo przyzwyczajała się do myśli, że jej mąż może nie wrócić kiedyś do domu, że może zostać zamordowany przez jednego z tych młodych ludzi o dzikich oczach i zimnych twarzach, których portrety przyczepione były z tyłu kartotek, przynoszonych przez Rennie’ego do domu popołudniami i na weekendy. Nie cofała się także przed myślą, że być może kiedyś przyjdzie jej pojechać czarnym austinem princess z flagą i wstęgami na szary, wiejski cmentarz. Kiedy długo nie wracał do domu, spędzała czas stosując obmyśloną przez siebie terapię, robiąc na drutach lub oglądając telewizję. Bardzo często nie było go do późna, rzadko wracał przed ósmą czy dziewiątą, ale ona była dumna z jego pracy i dzieliła jego zaangażowanie. Dziewczynki, siedmio i pięcioletnia, siedziały w jasnym i ciepłym pokoju gościnnym, klęcząc obok siebie na wyprawionej skórze owczej naprzeciwko kominka i oglądały telewizję, kiedy zadzwonił dzwonek. – Mamo, mamo, dzwonek! – krzyknęła Margaret, zbyt zaabsorbowana, by oderwać się od telewizora. Janet Rennie robiła właśnie kanapki do herbaty i rozważała możliwość użycia pasty rybnej. Zastanawiała się, jak najłatwiej rozmieścić na talerzu małe trójkąciki chleba. Takie niedzielne podwieczorki stały się zwyczajem dziewczynek i matki, traktowanym poważnie, lecz równocześnie entuzjastycznie. Z irytacją zastanawiała się, kto też to może być. Może któraś z koleżanek jej córek nachodzi ich właśnie w porze podwieczorku. Dzwonek znowu zadźwięczał. – Chodź, mamo, znów dzwoni – denerwowała się Margaret. – Czy mam otworzyć? – Nie, sama to zrobię. Zostańcie w środku, nie pójdziecie już na rower o tej porze. Wytarła ręce w fartuch wiszący koło zlewu. Od początku ignorowała podstawowe zasady bezpieczeństwa, które wpajał jej mąż. Gdy unosiła rękę do jak zwykle zamkniętego zamka typu yale, zauważyła, że od czasu gdy dzieci wróciły z zabawy z przyjaciółmi, łańcuszek nie był zapięty. Powinien być zapięty, powinna go zapiąć przed otwarciem drzwi. Lecz zignorowała tę zasadę i nacisnęła klamkę. – Przepraszam, czy pani Rennie? Spojrzała na stojącego w progu niskiego mężczyznę o uśmiechniętej, otwartej twarzy i ładnie ułożonych, ciemnych włosach. Nieznajomy trzymał ręce w kieszeni. – Tak, to ja. Bardzo cicho powiedział: – Połóż ręce za głowę i nie krzycz. Nie ruszaj się. Wiem, że dzieci są w domu. Patrzyła błagalnie, gdy spod niedopiętego płaszcza wyciągnął niezgrabnie wyglądający, czarny karabin. Trzymając go w ręku, końcem lufy popędzał ją w głąb korytarza. Czuła się dziwnie nieobecna w tym wszystkim, jak gdyby widziała to na filmie. Straciła kontrolę nad sytuacją, wiedziała o tym. Przeszedł przez dywan, minął schody i końcem buta kopnął drzwi. Zaskrzypiały, pchnięte gwałtownie. – Kto to, mamo? – zawołała Fiona zza zamkniętych drzwi do hallu. – Teraz wejdziemy. Pamiętaj – jeżeli spróbujesz czegokolwiek, zabiję ciebie i dzieci. Nie zapominaj o tym i nie próbuj zgrywać cholernej bohaterki. Usiądziemy tam i poczekamy na tego skurwysyna, twojego męża. W porządku? Czy wszystko jasne? Pchnął drzwi raz jeszcze i otworzył je. Ostra lufa wbiła się w jej ciało powyżej biodra. Matka była prawie w środku, gdy Fiona odwróciła się i krzyknęła, zobaczywszy człowieka z karabinem. Sytuacja była aż nadto jasna nawet dla dziecka, które przed trzema miesiącami obchodziło swoje piąte urodziny. Dziewczynka wstała z klęczek, na jej twarzy odmalowało się zdumienie pomieszane z przerażeniem. Twarz jej starszej siostry zmieniła się także, jakby w zwolnionym tempie. Oczy błyszczały jej jakimś dzikim blaskiem. Ujrzała najpierw twarz Fiony, potem zgarbioną postać matki, jak gdyby przytłoczonej jakimś wielkim ciężarem, a w końcu Downsa z małym, błyszczącym karabinem w prawej ręce. Zbyt przerażona, by krzyczeć, starsza dziewczynka stała nieruchoma niczym posąg, zanim matka nie podeszła do niej, aby zabrać obie siostry w kierunku sofy. Cała przestraszona trójka przytuliła się do siebie, podczas gdy Downs usiadł po drugiej stronie na krześle Rennie’ego. Z tego miejsca mógł je dokładnie obserwować, stłoczone w najbardziej oddalonym kącie sofy. Miał także świetny widok na drzwi do pokoju i okno naprzeciw, w odległym rogu hallu. Oczekiwał, że tam właśnie pojawi się pierwszy sygnał, mówiący o powrocie Rennie’ego – światła policyjnego samochodu. – Ostatni raz was ostrzegam. Żadnych ruchów, żadnych sprytnych pomysłów, bo będziecie martwe. Wszystkie. Proszę nie myśleć, pani Rennie, że jeśli do czegoś dojdzie, to tylko pani będzie w niebezpieczeństwie. To całkiem błędne kalkulacje. Jeśli zabiję panią, zabiję i dzieci. Zostawimy włączony telewizor, a wy będziecie po prostu siedzieć. I pamiętajcie, że was obserwuję. Patrzę na was cały czas. Więc bądźcie ostrożne, w porządku? Billy Downs przerwał, pozwalając, by jego słowa głęboko zapadły im w świadomość. Potem powiedział: – Po prostu będziemy czekać. ROZDZIAŁ 15 Czterech ludzi, wysłanych w celu przesłuchania Josephine Laverty, nie miało ze znalezieniem jej takich problemów, z jakimi spotkał się oddział armii brytyjskiej na Springfield Road. Przywódca grupy uśmiechając się szeroko zaproponował starszej pani Laverty, aby udała się do kuchni na dobry i długi podwieczorek. Zabrali Josephine do sypialni na górę, z dala od matki. Jeden z młodszych mężczyzn zasunął zasłony i zajął pozycję przy oknie. Drugi stanął koło drzwi. Trzeci ustawił się za krzesłem, na którym posadzili Josephine, prosząc ją grzecznie, żeby usiadła. Najstarszy, nazywany przez pozostałych Frankiem, traktowany był przez nich z respektem. Dziewczyna była słabo przygotowana do tego przesłuchania. Już pierwsze pytanie było, mówiąc oględnie, niedelikatne i Frank, tak jak i pozostali, zdziwił się, że Josephine od razu się załamała. Być może stało się tak dlatego, że nie była w nic zamieszana, należała do tej nielicznej grupy mieszkańców miasta, którzy próbowali wieść życie możliwie bez problemów. Ten brak zaangażowania spowodował, że w tej sytuacji górę wziął strach, druga natura tak wielu ludzi. Została pozostawiona sama sobie i nie było w pobliżu nikogo, kto obroniłby ją przed brutalnością tych mężczyzn. Otoczyły ją zimne i okrutne twarze, pozbawione wyrazu, twarze należące do ludzi przyzwyczajonych do zadawania bólu i szkolonych w tym celu. Przyczyna, dla której do niej przyszli, mogła być tylko jedna... Harry, słodki, kochany i rozmowny Harry. Spojrzała na ich ręce, wielkie, brudne, z połamanymi paznokciami, szorstkie od wykonywania fizycznej pracy. Buty mieli ciężkie, zdeformowane od ciągłego noszenia i brudno-brązowe od deszczu. Ci ludzie mogą ją zranić, kopnąć, uderzyć. Po co? Za co? Za to, że to co nieuchronne opóźni się o kilka minut? Powie im wszystko, co będą chcieli wiedzieć. Nigdy nie spotkała się z sytuacją, w której obcy mężczyźni zachowywali się w jej mieszkaniu tak swobodnie, jak gdyby byli lokatorami. Mają prawo, pomyślała. Wczoraj w Sperrins naruszyła ich terytorium i to pewnie dlatego przyszli. – Kim jest ten gość, z którym byłaś? Ten McEvoy? Zamiast odpowiedzi opuściła głowę i ukryła twarz w dłoniach. – Kim on jest – nalegał Frank. – Kim jest i skąd pochodzi? – Wiecie, kim jest. Dlaczego przychodzicie z tym do mnie? Dobrze wiecie. Frank przechadzał się małymi krokami wzdłuż łóżka zawalonego ubraniami. Gdy dochodził do jego końca i tracił dziewczynę z oczu, odwracał się i kontynuował marsz w odwrotnym kierunku. – Chcę, żebyś ty mi powiedziała – rzekł z naciskiem. Górował nad skuloną na krześle Josephine, jak sowa nad przestraszoną myszą. – Chcę to wiedzieć od ciebie. Słyszysz? Nie mam czasu. Skinęła głową. Zadrżała konwulsyjnie, zobaczywszy jego pięść tuż przed swoimi oczami. Poczuła uderzenie i strumyk krwi spłynął po jej ręce, którą zasłoniła twarz. Frank zdał sobie sprawę, że to, co wydawało mu się rutynowym przesłuchaniem, może stać się bardziej skomplikowane. Jej strach rozdrażnił go. Nie potrafiła odpowiedzieć na najprostsze pytania. O McEvoyu wiedział tylko tyle, że był on lokatorem w pensjonacie prowadzonym przez chlebodawczynię tej dziewczyny i że ona wyszła z nim raz lub dwa razy. Ładna lalka, pewnie mu się podobała, ale to nie był wystarczający powód, aby siedziała tu skulona i zalana łzami. – Zaczynam się niecierpliwić, kotku. Nie obowiązuje cię wobec niego żadna lojalność, natomiast powinnaś być lojalna wobec nas. Zastanawiał się, czy ma uderzyć ją raz jeszcze. Skinęła głową, z początku nieznacznie, potem już wyraźnie, dając tym do zrozumienia, że zgadza się i poddaje. Frank odetchnął. Nie musiał jej więcej bić. Wyprostowała się i uspokoiła nieco, jakby przygotowując odpowiedź na pytanie. – Jest z Brytyjczykami, prawda? Wiedzieliście o tym. Jest Brytyjczykiem. Nie wiem, co robi, ale został wysłany tu, między nas. Szuka człowieka, który zabił jakiegoś polityka. To jego zadanie. Ma znaleźć tego faceta. Powiedział, że kiedy go znajdzie, zabije go. Przerwała i niewielki pokój pogrążył się w ciszy. Jedyne odgłosy dobiegały z kuchni, gdzie krzątała się jej matka. Josephine zdała sobie sprawę, że zrobiła rzecz potworną. Czyż nie obiecała mu, że będzie milczeć na ten temat? Jedno uderzenie i sypnęła wszystko. Przypomniała sobie, jak mu to obiecywała przed pubem w Glenshane. Frank przyglądał się jej uważnie. – Więc jest tutaj agentem? Brytyjskim agentem? Przysłanym, żeby przeniknąć w nasze środowisko... święty Boże! – Wiedzieliście. Wiedzieliście o tym, prawda? Nie przyszlibyście, gdybyście nie wiedzieli. W pokoju było teraz prawie ciemno. Josephine ledwie mogła rozpoznać postacie mężczyzn. Dobrze widziała tylko tego, który stał przy oknie. Jego sylwetka rysowała się wyraźnie w słabym, ulicznym świetle. Matka zawołała jej gości na herbatę. Nikt nie odpowiedział. Starsza pani czekała jakiś czas u dołu schodów, a niedoczekawszy się odpowiedzi, odeszła rozumiejąc sytuację. Dziewczyna zawahała się po raz ostatni. Wychowanie, tradycja, lojalność wobec społeczności – wszystko to sytuowało się w jej skali wartości niżej niż śmiech, dorosłość i łóżko Harry’ego. Ale ta mała dziewczyna na chwiejnych nogach i w obcisłych pończochach, jej straszna, ponura śmierć w policyjnej celi, uwolniła Josephine od myśli o Harrym. Znów zaczęła mówić. – Po zabawie powiedziałam mu o Teresie, tej dziewczynie, która się powiesiła. Ona mówiła, że była kiedyś z facetem, który popełnił morderstwo w Londynie. Harry przekazał tę informację wojsku. Powiedział, że to zabójstwo było wyzwaniem dla Anglii, że muszą złapać człowieka, który to zrobił i zabić go. Coś w tym rodzaju. Żeby tylko pokazać, kto tutaj rządzi. Powiedział mi o tym wczoraj. Mężczyźni nie odzywali się. Słowa Josephine całkowicie zmieniły sytuację. Pierwszy przemówił Frank. – Czy był już blisko człowieka, którego szukał? Czy znał jego nazwisko? Gdzie mieszka, jak wygląda? Jak dużo ten skurwysyn zdołał się dowiedzieć? – Powiedział, że chyba wie, jak on wygląda. Wyobraziła sobie Teresę, znowu usłyszała jej chichot w małej kabinie w toalecie. To było wystarczające usprawiedliwienie... widzieć twarz tej dziewczyny, słyszeć jej śmiech. – Powiedział, że ten facet jest dobrym strzelcem i zimnym gnojem. Tak go nazwał. Aha, i powiedział jeszcze, że szukają człowieka, który byłby poza głównym nurtem wydarzeń. Tak się właśnie wyraził. – A ty, kotku, skąd wzięłaś tego wysoko wykwalifikowanego, brytyjskiego mordercę? – Spotkaliśmy się w bardzo głupi sposób. Musicie mi uwierzyć. Byliśmy wczoraj na Sperrins. Twierdził, że służył we flocie handlowej i przepłynął wiele mórz, ale gdy na szczycie powiał wiatr, to trząsł się jak galareta. Powiedziałam mu, że jeśli rzeczywiście przebywał tak długo na morzu, to nie mogło być to dla niego dobre. Wtedy już niczego więcej nie ukrywał. Miałam wrażenie, że chciał z kimś o tym porozmawiać. „Sprytna, mała suka” – pomyślał Frank. – Czy regularnie kontaktuje się ze swoim zwierzchnikiem? – Nie wiem. – Czy jest wojskowym? – Też nie wiem. Nigdy nie widziałam u niego pistoletu. Powiedziałam wam wszystko, co wiem. Samą świętą prawdę. – Jeszcze jedno pytanie, panno Josephine – głos Franka stał się teraz ostry, jakby metaliczny. – Nie powiedziałaś nam, co Teresa mówiła o człowieku z Londynu. Może wyjaśnienie zajmie ci trochę czasu, ty kurwo. Zdradziecka, mała kurwo. Podszedł do niej bardzo blisko. Czuła zapach tytoniu, piwa i odór jego przepoconego ubrania. Nie golił się tego dnia i jego twarz była zarośnięta. – Pomyśl o tym – powiedział – i powiedz chłopcom. Będą czekali na odpowiedź. Dla nas jesteś niczym. Śmieciem, podłą dziwką. Sprzedałaś jedną ze swoich... tę małą, która wolała się powiesić niż rozmawiać z pieprzonymi Brytyjczykami. Oszukałaś ją. Oszukałaś też swojego kochanka. Powiemy o tym, wszyscy się dowiedzą. Znajdź sobie jakieś miejsce, gdzie będziesz mogła uciec, ale przedtem dostaniesz taką lekcję, że na drugi raz dwa razy pomyślisz, zanim zdejmiesz majtki przed następnym Anglikiem. Frank odwrócił się i odszedł w kierunku drzwi. – Tym razem tylko mała lekcja, Jamie – powiedział do stojącego tam mężczyzny – żadnych trwałych czy widocznych uszkodzeń. Tylko mała nauczka, żeby miała o czym myśleć przez dłuższy czas. Potem stąd zjeżdżaj. Jeśli będziesz później potrzebny, wiemy gdzie jesteś. A ty, mała, jeśli masz choć trochę rozumu w tej farbowanej główce, lepiej nie mów nikomu o tym, co się tu dzisiaj działo, ani o tym, co dopiero będzie się działo. Zamknął za sobą drzwi i zszedł po schodach. Na dole w hallu stara kobieta odwróciła się na krześle, aby na niego spojrzeć. Uśmiechnął się do niej. – Niech się pani nie fatyguje – powiedział. – Znajdę drogę do wyjścia, proszę nie wstawać. Piętnaście minut później wyszli trzej pozostali, młodzi mężczyźni. Josephine leżała na łóżku i dyszała ciężko, czując w brzuchu ostry ból. Długo nie wychodziła z pokoju, usiłując go przezwyciężyć. Jej poszarpane ubrania leżały w rogu. – Będziesz to czuła jeszcze przez jakiś czas, głupia suko. Myślała, że chcą ją zgwałcić, ale oni po prostu bili. Zwinęła się w kłębek, zasłaniając rękami piersi i podbrzusze. W takiej też pozycji leżała, kiedy odeszli. Wkrótce odzyskała oddech, a potem poczuła długi, głęboki ból mięśni i mieszający się z nim ból, wynikający ze świadomości zdrady. Zdradziła Teresę, zdradziła Harry’ego. Być może mężczyźni nie chcieli zbyt mocno bić dziewczyny, może z powodu jej nagości, dość, że robota nie była wykonana dokładnie. Efekt szybko minął. Teraz był czas na przemyślenie sytuacji. Frank może pójść prosto do Harry’ego. Zabiorą go, będą torturować, a w końcu, może jutro rano, zastrzelą. Nie pomyślała nawet o tym, żeby go ostrzec. Już go pewnie mają. Ale czy chciała go ostrzegać? Jedno dobre rżnięcie i co? Szeptane do ucha czułe słowa potraktował jak informację dla wywiadu wojskowego. Niech z nimi zgnije. Kiedy późno wieczorem jej matka weszła do pokoju, Josephine wciąż leżała skulona i trzymała się mocno za brzuch, drżąc z zimna. Starsza pani obwiązała jej głowę nocną koszulą i zawinęła nogi w ciepłe ubrania. Przez kilka minut podnosiła z podłogi porozrzucane rzeczy. Na to, że były poszarpane, nie zwróciła uwagi większej niż na fakt, że w pokoju jest bałagan. * * * W niedzielny wieczór Davidson dwukrotnie dzwonił do Frosta. Wraz z zapadającym zmrokiem, biuro na pierwszym piętrze przybierało wygląd bunkra. Telefon do rozmów z terenem stał teraz na podłodze obok rozłożonego łóżka polowego. Davidson został sucho poinformowany, że nie ma żadnych wiadomości. Przypomniano mu, że zgodnie z umową, jeżeli coś będzie wiadomo, dadzą mu znać. Wcześniejsze podniecenie opuściło go, tak że pozwolił nawet Frostowi na ostatnie słowo. Pułkownik powiedział, że operacja jest przeprowadzona w sposób nieudolny, że nie można nawet porozumieć się z agentem, którego chce się wycofać. Ale mimo tych narzekali Frost był teraz wystarczająco zamieszany w operację. Połączył się z jednostką na Springfield Road, wezwał dowódcę i jeszcze raz podkreślił, jak pilną jest sprawa odnalezienia Josephine Laverty. * * * Dwaj żołnierze siedzący na dachu młyna obserwowali Ypres Avenue. Na ulicy nie paliły się żadne światła, co było przedmiotem zadawnionego konfliktu. Przez specjalną lornetkę, zapewniającą doskonałą widoczność w ciemności, patrzyli na drzwi wejściowe domu numer czterdzieści jeden. W godzinę później jeden z nich podniósł słuchawkę polowego telefonu i przekazał tę samą, co poprzednio informację. Nikt nie wchodził ani nie wychodził z budynku. * * * Tej nocy Frank nie wybrał się w pobliże „Delrosa”. Jechał na rowerze w górę Andersonstown, aby zobaczyć się z dowódcą swojego batalionu. Znał jego nazwisko, choć nigdy go jeszcze nie widział. Podsekretarz zarządził wysłanie do Belfastu fotografii Harry’ego. W poniedziałek rano zostały one przekazane oddziałom przeszukującym Andersonstown. Przyczynę tych poszukiwań znała mniej niż połowa ludzi, ale każda grupa miała do dyspozycji kilka dobrych zdjęć. Na wszystkich fotografiach wyretuszowano wojskowy mundur. * * * W rogu pokoju brzęczał monotonnie wielki telewizor. Niedzielne wiadomości, teksty piosenek, wypowiedzi łysych pastorów, wszystko to mówiło o nadziei, dobrej woli i uprzejmości panujących na świecie. Rodzina wciąż siedziała sztywno na sofie, wpatrując się w mężczyznę z karabinem. Janet Rennie w ogóle nie patrzyła w telewizor, cały czas obserwowała mężczyznę. Natomiast uwaga dzieci przez długie chwile skupiona była na ekranie, zanim w końcu nadchodząca senność nie zmusiła ich do opuszczenia główek. Przytuliły się do matki i czekały na to, co się wydarzy, co ona zrobi. Dla tych dwóch dziewczynek siedzący naprzeciwko nich mężczyzna reprezentował coś zupełnie innego niż wszystko, czego dotąd doświadczyły, lecz rozpoznały w nim wroga swego ojca. Prawie nie spuszczały teraz wzroku z jego twarzy, zafascynowane szarością i wyciśniętym na niej znamieniem śmierci. Tak jakby dostrzegły różnicę między tym intruzem, a ich własnym światem. Nie było w nim nic z wesołości, humoru i kolorów życia, które znały z wyglądu przyjaciół rodziców, odwiedzających ich często w tym mieszkaniu. Przez pierwszych dwadzieścia minut, ufna w swój urok osobisty, Fiona próbowała zwyciężyć nieznajomego uśmiechem. Lecz on patrzył na nią tak, jakby jej nie widział, jego wzrok przechodził przez nią, nie zatrzymując się na jej buzi i szczerbatym uśmiechu. Spróbowała jeszcze raz, a potem przytuliła się tylko mocniej do matki. „On nigdy nie wychodził na światło – pomyślała Margaret, starsza dziewczynka. Musiał być zamknięty jak zwierzę i właśnie uciekł z jakiejś klatki, w której go więzili.” Niewiele wiedziała o przyczynach, dla których więzi się ludzi. Patrzyła w jego, wydawałoby się, bezdenne oczy. Uważnie i z przejęciem obserwowała, jak lustrowały pokój, niczym światełko w więziennej wieży strażniczej, poruszały się bez widocznej przyczyny, jakby w oczekiwaniu na coś. Zwróciła także uwagę na jego ubranie. Płaszcz z zacerowanymi dziurami na rękawie, oberwane guziki na mankietach, niedoprasowane spodnie, wytarte na kolanach, z wystrzępioną podszewką i zabłoconymi nogawkami. Dzieci uważały, że ubranie powinno być porządne, najlepsze, a nie brudne i wyświechtane. Jego buty także ją dziwiły. Były obmyte przez deszcze i kałuże na zimowych chodnikach, przypominały jego twarz – nie miały połysku, jakby źle się z nimi obchodzono. Margaret zrozumiała, że Downs przyniósł karabin, aby zabić ojca. Jej siostra, o dwadzieścia miesięcy młodsza, nie umiała rozwikłać zagadki, więc cała pogrążyła się w oczekiwaniu, świadoma tylko jakiejś niezrozumiałej okropności tej sytuacji. Margaret miała wystarczające kontakty z chłopcami z jej szkoły, często bawiącymi się w wojnę, aby rozpoznać w tej broni karabin. „Jest wystarczająco twardy, żeby spełnić groźbę – pomyślała Janet. To jeden z tych, których wysyłają, aby zabijali. Nie da się zająć rozmową na tyle, by osłabić jego czujność. To twardy drań, zrobi to, co powiedział.” Zobaczyła obrączkę na jego palcu. Może on ma także dzieci wychowane po katolicku, swój własny dom. Ale byłby w stanie zastrzelić jej dzieci. Czuła palce swoich córeczek zaciśnięte na bluzce. Trzymała wysoko głowę i patrzyła na Downsa. W żaden sposób nie odpowiadał na to spojrzenie, jego twarz wyrażała obojętność zawodowca, któremu powierzono zadanie i który przyjechał za wcześnie, więc teraz musi czekać na rozpoczęcie pracy. Szybciej niż jej dzieci wniknęła w tego człowieka, szukając w nim śladu słabości. Najbardziej jej uwagę przyciągał karabin. Gdyby był zdenerwowany, dostrzegłaby niecierpliwe drżenie palców lub kropelki potu na kolbie czy lufie. Nie było jednak żadnego ruchu, nic. Broń trzymał swobodnie, lewą rękę położył na kolbie w połowie jej długości, a palcami oplótł hartowaną stal lufy. Jego ręka znajdowała się dokładnie nad magazynkiem, a oczy co chwilę wędrowały w kierunku naboi. „Jak człowiek, który coś ocenia, szacuje lub ubezpiecza swoje życie” – pomyślała. Nie dostrzegła w jego zachowaniu żadnego napięcia, jakiego mogłaby oczekiwać. W pół godziny przed przewidywanym powrotem męża zdecydowała się zacząć rozmowę. – Nie mamy z panem żadnego zatargu. Nic panu do nas ani nam do pana. Jeżeli teraz pan odejdzie, będzie pan bezpieczny. Wie pan o tym. Wystarczy tylko, żeby pan wyszedł, zanim wróci mój maż. To był początek. „Nędzny – pomyślała. – Nie odwróciłby uwagi nawet pchły.” Spojrzał na nią rozbawiony. – Jeżeli pan to zrobi, znajdą pana. Zawsze wszystkich znajdują. Nie wyjdzie pan z więzienia. Czy tego pan chce? – Może sobie pani tego oszczędzić, pani Rennie. Proszę siedzieć cicho i patrzeć w telewizor. – To nie doprowadzi do niczego – nalegała. – Tymczasowa IRA, prawda? Jesteście pokonani. Jeszcze jedna bezsensowna zbrodnia nie przyniesie niczego dobrego. – Zamknij się – powiedział cicho. – Zamknij się i siedź spokojnie. Zaczęła jeszcze raz: – Dlaczego pan tutaj przyszedł? Dlaczego właśnie do tego domu? Kim pan jest? – Jaka szkoda, że twój mąż nigdy nie mówi, co robi, kiedy wychodzi rano do pracy. Już późno. Przestań mówić i nie ruszaj się. Skierował na nią lufę karabinu, spokojnie, kontrolując się. Ale gest był znaczący, tak jakby mówił: „Trzymaj dzieci i siedź spokojnie.” Wyczuwał, że kobieta zaczyna się załamywać. Ona też o tym wiedziała. Z rosnącą desperacją jeszcze raz podjęła temat. – Ale teraz jest pan przegrany. Wkrótce będzie po wszystkim. Wasi wielcy ludzie są skończeni. Wkrótce czeka nas przerwanie ognia, a potem rozmowy. Dalsze zabójstwa w niczym nie pomogą. „Zachowaj spokój, nie płaszcz się przed nim, rozmawiaj jak równy z równym. Nie ma na swoją korzyść niczego, prócz karabinu, ale ty musisz uwierzyć, że nie ma nic.” – Nie jesteśmy pobici. Nic nie jest skończone. Ludzi mamy więcej niż potrzeba. Nie będzie żadnych rozmów ani przerwania ognia. Rozumiesz? Nic z tego. Nic z tego, dopóki takie świnie jak twój mąż chodzą po świecie. Dzieci zrozumiały, że nieznajomy mówi o ojcu. Janet Rennie była kobietą inteligentną i twardą, dzięki swojemu wiejskiemu wychowaniu. Było dla niej oczywiste, że będzie walczyć o życie męża. Problem polegał tylko na znalezieniu sposobu. Po raz pierwszy od dwóch godzin uwierzyła, że ma jakąś szansę. Wciąż wpatrywała się w ręce, które spoczywały na karabinie. Były teraz nieco inaczej ułożone. Nie leżały już spokojnie, lecz ściskały broń. „Zaatakować; jak będzie mógł oddać cios, zanim Rennie wróci do domu?” – Nie ma dla was przyszłości. Wszyscy wasi najlepsi ludzie siedzą w więzieniach. Wszyscy mają już was dosyć. Wiecie o tym. Nawet wy, w waszych szczurzych norach, macie już siebie dość... – Nie masz zielonego pojęcia o tym, co się dzieje. Zielonego pojęcia. Nie wiesz nic. Nic. Zamknij się. Zamknij tę swoją mordę... Spróbowała go wyśmiać starając się, aby głos nie drżał jej ze strachu. – Nikt was nie potrzebuje. Jesteście spisani na straty, żyjecie poza nawiasem społeczeństwa. Bez swoich karabinów nie znaczycie nic... – Co ty możesz wiedzieć o naszym życiu – krzyknął. – Co wiesz o poparciu, jakie mamy? Znasz tylko to, co mówią w tej waszej pieprzonej telewizji. Nie masz pojęcia o życiu na Falls z takimi skurwysynami jak twój mąż, którzy wypruwają flaki z naszych chłopców i dziewcząt. Robimy ludziom przysługę, zabijając takie kurewskie świnie jak on. – Mój mąż nigdy nikogo nie zabił. – Tak ci powiedział, prawda? – syknął niskim głosem. – Jaka szkoda, że nigdy go nie spytałaś, co go łączyło z tą małą, która powiesiła się w celi na Springfield. Zbliżała się do punktu kulminacyjnego. Był wzburzony. Czytała o tej dziewczynie, chociaż w domu nigdy nie padło na ten temat ani jedno słowo. W ogóle rzadko mówiło się o pracy. Zadrżała ze strachu. Ręce. Uważać na ręce, skoncentrować się na nich, one są najważniejsze. Lewy kciuk był biały od kurczowego ściskania lufy, wydawało się, że krew za chwilę tryśnie ze zgiętych palców. Trzymał karabin obiema rękami nawet wtedy, gdy podniósł je do twarzy, aby wytrzeć czoło rękawem. Pocił się. – Jest pan nikim; czy zdaje pan sobie z tego sprawę? Oto wszystko do czego się pan nadaje: siedzieć z karabinem w cudzym pokoju i pilnować kobiety z małymi dziećmi. Jest pan szczurem, skradającym się i roznoszącym choroby szczurem. Czy to jest pańskim celem? Mordować ludzi w ich własnych domach? Mówiła teraz podniesionym głosem sprawiając, że narastała w nim złość. Żyły na jego szyi napęczniały. Wiedziała, że jest bezpieczna. Odgłos strzałów natychmiast obudziłby sąsiadów, mieszkających za cienką ścianą z cegieł i cementu, zaledwie o parę metrów od niego. – Wszystko to nieprawda, pani Rennie. Niezależnie od tego, co mówi ten skurwysyn, pani mąż, nie da się zniszczyć IRA zamykając kilka osób. Jesteśmy ze społeczeństwem, ludzie popierają nas. To wy jesteście zgubieni, wy jesteście przegrani. Wasz sposób życia, wasze, pochodzące od Boga, pierwszeństwo skończyły się... My wygramy. Wygramy, bo mamy za sobą ludzi. Proszę iść do Andytown, Murph lub Ardoyne czy Turf Lodge. Proszę tam pójść i zapytać o IRA, a potem o męty z policji ulsterskiej. Krzyczał prawie wstając z pokrytego kapą siedzenia krzesła. Karabin trzymał teraz tylko w prawej ręce, lecz jego palec wciąż spoczywał blisko cyngla. Lewą ręką wymachiwał wokół głowy. Ich wzajemna nienawiść osiągnęła maksimum. Jego furię potęgował jeszcze fakt, że tak szybko dał się wyprowadzić z równowagi, podczas gdy twarz kobiety pozostawała przez cały czas spokojna Siły dodawała jej niechęć do republikanów, którą wpajano jej już od najmłodszych lat. Na zimno oceniała plusy i minusy jego zdenerwowania. Trzymał karabin, ale nie celował w nich. Mimo to nie miała szans. Czuła, że dziewczynki ściskają ją za ramiona. Jeśli rzuciłaby się nagle do przodu przez pokój, pociągnęłaby je za sobą jak dwie kotwice. Zobaczyła w oczach mężczyzny wyraz jakiegoś klaustrofobicznego lęku. Gdy usiadł z powrotem na krześle, widać było, że jego inicjatywa i kontrola nad sobą zostały poważnie podkopane. Pamiętała katolickiego chłopca wałęsającego się bez celu po ulicach, który kiedyś przyszedł do sklepu jej ojca. Ojciec chwycił go wtedy za kołnierz i potrząsnął jak psem, żeby dowiedzieć się, czego tutaj chce. Pamiętała strach w oczach tego drugoklasisty, pamiętała, jak uciekł, gdy tylko ojciec go puścił. Wybiegł ze sklepu szczęśliwy, że nie zbito go na kwaśne jabłko. Z twarzy siedzącego naprzeciw niej mężczyzny wyczytała, iż zdaje on sobie sprawę z tego, że nie panuje już nad sytuacją. * * * Kiedy Rennie skręcił w uliczkę prowadzącą do jego domu, od razu zauważył, że światło w garażu nie zostało zapalone. Zatrzymał samochód czterdzieści metrów od bramy, zgasił silnik i wyłączył światła. Dom wyglądał całkiem normalnie. Kotary były zasłonięte i przez nieliczne szpary przedostawały się jedynie słabe promyki, malując na szybach fantazyjne kształty. Wszystko tak, jak być powinno. Wszystko oprócz światła w garażu. Zawsze na godzinę przed przewidywanym powrotem męża, Janet schodziła do kuchni i zapalała lampę. W ciągu wielu miesięcy czynność ta urosła do rangi domowego rytuału. Ich garaż zawsze był pusty, inaczej niż u sąsiadów, u których panował wieczny rozgardiasz. Ponieważ nie ustawiali tam żadnych przedmiotów, więc nie było w całym pomieszczeniu miejsca, gdzie mógłby ukryć się potencjalny morderca. Policjant z powrotem wsiadł do samochodu i przez kilka minut obserwował dom. Oglądał frontową ścianę, szukając jakichś innych niezwykłych śladów. Nie było światła na piętrze. Być może nie powinno być. Może nie. Zwykle o tej porze Fiona kąpała się, a teraz na piętrze panowała ciemność. Jeszcze jeden znak ostrzegawczy. W ciągu wielu lat pracy Howard Rennie był na zbyt wielu pogrzebach policjantów, by nie zastanawiać się, jak to będzie w jego przypadku. Możliwość była tylko jedna: nieostrożność. Zawsze gdzieś, zazwyczaj w bardzo małym stopniu, coś zostało zaniedbane. Nie w każdym przypadku, ale najczęściej chodziło o rutynę, ktoś ulegał złudnej wierze we własne bezpieczeństwo. Niewielu znalazło śmierć w zaplanowanych atakach, większość – i Rennie wiedział o tym – ginęła przez przypadek. To dlatego zawsze chciał mieć światło w garażu i od razu zauważył, że nie zostało zapalone. Jego żona była osobą skrupulatną i ostrożną. Nie popełniłaby tak głupiego błędu. Często zastanawiał się, jak daleko powinni posunąć swoją ostrożność. Z jednej strony mogło stać się coś bardzo ważnego, co uniemożliwiało jego żonie dopełnienie cowieczornej czynności. Z drugiej, być może wyskoczyła po prostu do sąsiadów po cukier czy mleko i zagadała się, podczas gdy dzieci oglądały telewizję. Ale nie. Niemożliwe, żeby zapomniała. To nie leżało w jej naturze. Wysiadł z samochodu i popchnął drzwi, nie zatrzaskując ich jednak. Sięgnął po swojego PPK Walthera. Naładował go i sprawdził przed powrotem do domu w Castlereagh, ale teraz jeszcze raz obejrzał mechanizm zabezpieczający. Był w porządku. Na palcach podszedł do wejścia. Brama wykuta była z żelaza i nigdy nie umocowano jej zbyt dobrze. Skrzypiała niemiłosiernie i trzeba było dość dużego wysiłku, żeby ją otworzyć. Rennie poszedł więc spory kawałek wzdłuż ogrodzenia i przedostał się przez dziurę w płocie, a dalej przez klomb z różami i trawnik. Ścieżka do drzwi frontowych wysypana była żwirem, więc wolał iść po trawie, żeby nie robić hałasu. Stojąc pod oknem zobaczył, że światło przedostaje się przez szparę między zasłonami, zbyt małą jednak, aby mógł przez nią cokolwiek dojrzeć. Poza odgłosami włączonego telewizora, nie słyszał, aby ze środka dobiegał jakikolwiek dźwięk. Rennie zszedł z trawnika i stanął na pierwszym stopniu prowadzącym do drzwi. W prawej ręce trzymał walthera, lewą odszukał klucz i ostrożnie włożył do zamka. „Teraz spokojnie chłopcze. To jest decydujący moment. Jeżeli teraz narobisz hałasu, a tam naprawdę dzieje się coś niedobrego, to koniec.” Przez moment odczuł cały idiotyzm sytuacji, w której musiał po cichu skradać się przez własny trawnik. Czy sąsiedzi go widzieli? Otworzył drzwi na tyle tylko, by móc przecisnąć się do środka. Teraz drzwi od korytarza. Nie były zamknięte na klamkę i przez szparę dobiegły go ostatnie dźwięki programu – potężny śpiew chóru. Potem usłyszał głos swojej żony: „Wielki bohater, prawda? Ze swoją cholerną spluwą. Potrzebujesz jej, żeby czuć się, jak człowiek...” Ten głos donośny i agresywny skutecznie zagłuszył skrzypnięcie drzwi i siedzący na krześle mężczyzna niczego nie słyszał, dopóki drzwi nie zaczęły się otwierać. Downs zauważył ten ruch na długo przedtem, zanim dostrzegła go kobieta i dzieci. Wyprężył się cały, jakby próbował zapanować nad swoim ciałem. Wydawało się też, że wróciła mu koncentracja osłabiona w wyniku kłótni. W ręku wciąż trzymał przygotowany do strzału karabin. Rennie szybko i cicho skoczył na środek pokoju, padł na dywan i przetoczył się w kierunku ciężkiego fotela, który stał pomiędzy kominkiem a oknem. Wszystko to odbyło się tak błyskawicznie, że Downs strzelił trzy razy w stronę drzwi, zanim zorientował się, iż policjanta dawno już tam nie ma. Zmuszony był walczyć w pozycji siedzącej, wciśnięty w głęboki miękki fotel i nagle ogarnął go strach, gdy uświadomił sobie, że spudłował i nie wie teraz, gdzie znajduje się jego przeciwnik. Metaliczny dźwięk odskakującego zabezpieczenia i pojedyncza kula, która zaświstała mu koło ucha, pomogły Billy’emu zlokalizować wroga. Rennie nie był strzelcem wyborowym. Przeszedł kursy strzelania z pistoletu, które w większości opierały się na symulowanych sytuacjach walk ulicznych. Tylko jeden raz ćwiczyli wejście do pokoju. „Kiedy wchodzisz, padaj natychmiast na podłogę i przetaczaj się aż osiągniesz miejsce, w którym jesteś w miarę dobrze ukryty. Trudno jest strzelać, będąc w ruchu.” – uczyli go. Pierwszy strzał oddał opierając się przez chwilę na lewym boku, tak że swobodna prawa ręka mogła nakierować lufę na ciemny kształt po drugiej stronie dywanu. Lecz rozpęd sprawił, że nie udało mu się wycelować dokładnie i pocisk trafił w stojące obok krzesło. Przetoczył się teraz na prawy bok i kolba walthera wbiła mu się w udo. W tym momencie zdał sobie sprawę, że siła bezwładności rzuciła go pomiędzy ścianę i krzesło. Odwróciwszy głowę po raz pierwszy wyraźnie zobaczył mężczyznę, swoją żonę i dzieci. Szarpnął się rozpaczliwie, aby obrócić całe swoje ciało. Od tego zależało teraz jego życie. Downs oparł karabin na ramieniu i nie przejmując się skomplikowanym systemem celowniczym, użył lufy do namierzenia celu. Nie strzelił od razu. „Poczekaj teraz, ty, pierdolony gliniarzu, teraz sobie poczekaj.” Triumf był już bliski. Ciało policjanta na podłodze, bezwładne i nieosłonięte, a za chwilę – martwe. Rennie krzyknął: – Nie! Nie! Trzymaj się z daleka! Dla dwójki dzieci wszystko w pokoju było szybkim ruchem i dźwiękiem. Kiedy Fiona zobaczyła swojego ojca, kilka sekund po tym, jak wpadł do środka, zeskoczyła z sofy i rzuciła się ku niemu przez środek pokoju. To był właśnie moment, który Downs wybrał na strzał. W ułamku sekundy zamglony i niewyraźny obraz człowieka, którego przyszedł zabić, został przysłonięty przez kraciastą sukienkę i długie, złote włosy. Zawahał się patrząc na postać gorączkowo próbującą odsunąć od siebie dziecko. Teraz właśnie należało strzelić, to był najwłaściwszy moment. Wciąż jednak nie mógł się zdecydować. Widział to dziecko, takie niewinne, tak samo, jak tamte dzieci na ulicy w Londynie. One nie miały nic wspólnego z tą cholerną wojną. Dziewczynka przywarła do swojego ojca, tak że nie mógł dostrzec jej twarzy i widział tylko jasną sukienkę, białe skarpetki i różową skórę na małych, poruszających się nóżkach. Nie wolno mu było tego niszczyć. Rennie cały czas usiłował wepchnąć córeczkę pod siebie, aby ją ochronić. Downs widział to i zdawał sobie sprawę, że policjant gotów jest go zastrzelić. Wiedział o tym, ale niczego to nie zmieniało. Nie mógł zabić dziecka, w żadnym wypadku nie mógł. Jego myśli oddaliły się od tego pokoju i przed oczami pojawiła się twarz jego żony, dzieci w domu, może nie tak czystym i schludnym jak ten, lecz przecież podobnym. Gdyby jego żona wiedziała, że zabił takie małe... Zobaczył drobne ciałko, schowane pod ciałem policjanta, i wycelowany w siebie pistolet. Tuż za nim było okno w lekkiej, drewnianej framudze. Odwrócił się i skoczył w sam środek jednej z szyb. Konstrukcja z drewna i szkła rozsypała się w kawałki. Rennie, wciąż przyciskając sobą wyrywające się dziecko, wycelował w okno. Piąta czy szósta wystrzelona przez niego kula trafiła w lewe ramię mężczyzny, nieco powyżej łokcia. Wstrząs popchnął go do przodu. Downs wyskoczył na schludnie utrzymane patio i rzucił się do ucieczki przez trawnik. Ból dokuczał mu coraz bardziej. Na dole, między grządkami warzyw, przycisnął karabin do ciała przy pomocy zranionego ramienia, a na prawej ręce podciągnął się na ogrodzenie i przeskoczył na drugą stronę. Z trudem łapiąc oddech biegł wzdłuż ulicy, a potem przez pole, aby dostać się do szosy, przy której zaparkowany był samochód. Strach przed niedoszłą ofiarą dodawał mu sił. Wiedział, że ten nieudany atak może pociągnąć za sobą fatalne dla niego konsekwencje. Czuł się jak lis przyłapany w kurniku, kierując się teraz tylko instynktem samozachowawczym. Wszystko co przeżył w ciągu ostatnich minut, zmęczenie spowodowane biegiem i ból w ramieniu zlały się w jedną całość. W jego wyobraźni wciąż uparcie powracał obraz złotowłosej, dziecięcej główki wprost na linii strzału i leżącego na podłodze policjanta. Na tę wizję nakładało się wspomnienie zastygłych z przerażenia dzieci z tamtego londyńskiego placu, na którym chwilę wcześniej zastrzelił ich ojca. Wciąż i wciąż, niczym wyświetlany po wielokroć ten sam fragment filmu, pojawiała się przed nim twarz dziewczynki, rzucającej się w odległy kąt pokoju na leżącego na brzuchu mężczyznę. A potem, kiedy był już blisko samochodu, uświadomił sobie nagle, że gdyby wtedy strzelił, zabiłby policjanta. Mógł przy tym trafić w dziecko, trudno to stwierdzić na pewno, ale policjanta zabiłby, co do tego nie było wątpliwości. Zawahał się i z powodu jego wahania wróg żyje. To była słabość, uczucie, o którym myślał, że go nie dotyczy. Młody kierowca spał. Obudzony gwałtownym szarpaniem za ramię, ujrzał nad sobą przerażającą, nabiegłą krwią twarz mężczyzny. – Włącz silnik. Pospiesz się. Spieprzamy z tego cholernego miejsca. – Co zrobimy z tym... – zaczął młody człowiek, wskazując na wciąż złożony karabin, przerwał jednak, gdy spostrzegł krew na ręce, w której Downs trzymał broń. – Ruszaj. Zamknij się i jedź. Chłopak wyprowadził samochód na drogę do Andersonstown. – Czy wszystko się udało? – zapytał. ROZDZIAŁ 16 Członkowie Brygady Belfastu spotykali się w wolno stojącym domu przy jednej z zatłoczonych ulic, wśród przylegających do siebie budynków, które tworzyły mieszkalną dzielnicę Andersonstown. Ta okolica znacznie różniła się od Falls czy Ardoyne. Piękne aleje, schludnie utrzymane domy z czerwonej cegły mogłyby sugerować, że wojna nie dotarła tutaj z taką silą, jak do dzielnic położonych bliżej centrum. Było to jednak tylko złudzenie. Miejsce to stanowiło prawdziwą twierdzę IRA. Tutaj mieli swoje kryjówki oficerowie brygady, tutaj strzelcy wyborowi odpoczywali przed kolejnymi zadaniami, tutaj pięć tysięcy ludzi głosowało na republikanów w westminsterskich wyborach. Przysyłano tu najbardziej doświadczone oddziały wojska, które w tej dzielnicy rzadko zaznawały odpoczynku. Sam dom, w którym spotykali się ludzie z brygady, wybrano ze szczególną ostrożnością. Zakręt drogi w tym miejscu osłaniał tylne i frontowe drzwi przed spojrzeniami żołnierzy, stacjonujących o trzysta metrów dalej. Można było podejść tam będąc całkowicie niezauważonym. Dowódcy brygady odgrywali ważną rolę w kampanii najważniejszego, miejskiego okręgu Irlandii Północnej. Niektórzy z nich, jak Joe Cahill i Seamus Twomey, znani byli na całym świecie jako ci, którzy przekształcili wojny domowe w południowo wschodniej Azji i na Środkowym Wschodzie w sprawę dotyczącą całej zachodniej Europy. Awans zmobilizował tych młodych ludzi do pracy, żaden z nich nie folgował swojej młodości... Adams, Bell, Convery. Wszyscy wytrwale uczyli się sztuki milczenia i maskowania. Ich osiągnięcia stały się przyczynami licznych drinków i toastów w mesie należącej do oddziału, i artykułów w legalnej prasie, w których pisano, że ERA ma zamiar się poddać. W tym samym tygodniu, w którym jednego dowódcę zamykano w Long Kesh, następny młody człowiek awansował, aby zająć jego miejsce. Podczas panowania, chociaż krótkiego, każdy z nich wprowadzał własne porządki. Jeden faworyzował podkładanie bomb w samochodach, inny ograniczał ataki tylko do wrogów z wojska i policji lub był zwolennikiem prostych, lecz spektakularnych operacji, jak wielkie strzelaniny czy ucieczki z więzienia. Każdy odcisnął swoje piętno i każdy przeszedł później do legendy ruchu. Jedyną ich wspólną cechą była zdolność do działania. Ich nazwiska były dobrze znane w oddziałach wojska, ale twarze na ogół tylko ze starych fotografii. Jeden z nich kazał swojej żonie zniszczyć wszystkie rodzinne zdjęcia, na których był uwieczniony, a podczas odpraw ukrywał się za kotarą, aby żaden z oficerów, nawet w krzyżowym ogniu pytań, nie potrafił dokładnie opisać jego wyglądu. Najsłynniejszy ze wszystkich wymógł nawet przeprosiny na oficerze, który przeszukiwał jego mieszkanie. Wśród części społeczeństwa ich nazwiska wywoływały uwielbienie, wśród mniejszości budziły strach. Zbyt wielu młodych ludzi powtarzało slogan: „Zdrajcy zostaną zastrzeleni.” Oficerowie wywiadu stale dziwili się, że tak wielu jest mężczyzn przygotowanych na wszelkie ryzyko i śmierć. Jeżeli ktoś przekazywał policji szeptem przez telefon jakąś poufną informację, motywem najczęściej były pieniądze, niekoniecznie nawet duże. Rzadko dzwonili prawdziwi przeciwnicy IRA. Ludzie o takich poglądach woleli raczej nie wtrącać się do niczego i wieść spokojne życie. Dowódca brygady i jego najbliższy oficer nigdy nie byli do końca pewni lojalności mieszkańców Andersonstown, więc spotkania odbywały się najczęściej o północy, a godzina ich przybycia podawana była z dokładnością do siedemdziesięciu minut. Nikt nie był uzbrojony. Każdemu z obecnych groziło wiele lat więzienia w przypadku schwytania z bronią w ręku. Gdyby natomiast aresztowano ich bez specjalnego listu gończego, mogliby zostać po prostu odesłani do Long Kesh i wyjść po ogłoszeniu amnestii. Zebrali się w sypialni na tyłach, podczas gdy właścicielka domu na dole przygotowywała dla nich herbatę. Zaniosła ją na górę wraz z herbatnikami i mlekiem. Kiedy weszła, przerwali rozmowę i nikt nie odezwał się aż do chwili, gdy postawiła tacę na szafce na ubrania i skierowała się z powrotem do drzwi. – Dziękujemy pani – powiedział dowódca, a pozostali potakująco skinęli głowami. Poszła na dół, żeby zająć się szyciem i oglądaniem telewizji do późnej nocy. Gdy skończył się program, zasnęła na krześle, czekając aż ostatni z mężczyzn opuści jej dom i powie, że spotkanie już się skończyło. Nie zadawała żadnych pytań, niczego jej też nie wyjaśniono poza tym, że wybrano ten dom ze względu na jego położenie. Kiedy zaczęło się spotkanie, w pokoju siedziało sześciu mężczyzn. Dowódca wraz z dwoma innymi usiadł na łóżku, a jeden stał. Frank i Seamus Duffryn siedzieli na drewnianych krzesłach, które oprócz łóżka i szafki stanowiły jedyne umeblowanie pokoju. Obecny dowódca piastował swój urząd już od ponad sześciu miesięcy i rysy jego twarzy znane były dużo lepiej niż zazwyczaj. Maskowanie się uważał za coś godnego pogardy. Z kieszeni ciemnej kurtki wyjął małe, tranzystorowe radio ze specjalną bransoletką, która umożliwiała przyczepienie go do nadgarstka, tak żeby można było idąc ulicą przycisnąć je do ucha W ten sposób zawsze był na bieżąco poinformowany o ruchach jednostek wojskowych. Wiadomości słuchał zawsze o siódmej pięćdziesiąt rano, o dwunastej pięćdziesiąt pięć w czasie lunchu, a potem pięć minut przed północą. Każdego dnia północnoirlandzkie BBC ogłaszało jego sukcesy i porażki, donosząc o strzelaninach, porwaniach, bombach w samochodach i ulicznych rozruchach z rzucaniem kamieniami. Podawano dokładny czas każdego wydarzenia. Tej nocy najważniejsza była informacja o strzelaninie w domu policjanta w Dunmurry. Zebrani w pokoju wsłuchali się w dziwaczny, angielski akcent spikera. „Pani Rennie wraz z dwójką dzieci była przez kilka godzin terroryzowana w swoim domu przez mężczyznę uzbrojonego w karabin. Mężczyzna ten czekał na powrót ze służby męża pani Rennie. Przedstawiciel policji twierdzi, że zaraz po wejściu do pokoju pan Rennie rzucił się na podłogę i ukrył się za fotelem, podczas gdy nieznajomy oddał w jego kierunku jeden strzał. Młodsza dziewczynka podbiegła wtedy do swojego ojca i zasłoniła go własnym ciałem. Mężczyzna przerwał ogień i uciekł z domu. Pan Rennie oświadczył policjantom, że gdy zobaczył biegnącą ku niemu dziewczynkę, przekonany był, że mężczyzna ją zastrzeli, gdyż celował właśnie w tym kierunku. Członkowie rodziny doznali szoku i zostali na noc u swoich przyjaciół. W okręgu Shantallow w Londonderry wybuch bomby lekko zranił...” Dowódca wyłączył odbiornik. – To mi nie pasuje do tego cholernego Downsa z Ardoyne. Nie. Żeby stracił panowanie nad sobą! Dlaczego tak się stało? – Głupi sukinsyn. Potrzebna nam była śmierć Rennie’ego. Całe to planowanie, tyle pracy, wszystko po to, żeby on to zmarnował. A może po prostu chcą nam przekazać błędną wiadomość? – zasugerował kwatermistrz brygady. – Nie wygląda na to. Chyba Downs naprawdę spieprzył tę robotę. Niczego nie da się tutaj ukryć. Gliniarz Rennie jest żywy albo martwy. Wysłaliśmy do niego człowieka, żeby był martwy, a nie jest. Z tego wniosek, że się nie udało. Nie ma innej odpowiedzi. Tylko co powstrzymało naszego człowieka przed wykończeniem go? Wszyscy czekali na jego decyzję. Spośród nich tylko on wiedział, jaki związek łączy Danby’ego z Londynu i Downsa z Ardoyne. Postanowił, że może później wtajemniczy w to innych, ale jeszcze nie teraz. Czuł, że im mniej osób o tym wie, tym lepiej. – Na razie zostawmy to – powiedział jeden z obecnych. – A co z tym agentem, którego nam tu przysłali? Co o nim wiemy? – Myślę, że nasze informacje są prawdziwe – odezwał się Frank. Frank należał do IRA od czasu wpadki z wyższymi władzami, ale po raz pierwszy przyszło mu uczestniczyć w tak elitarnym zebraniu i był trochę zdenerwowany. – Jego kochanka wszystko wyśpiewała – kontynuował. – To niewiarygodne, co jej mówił. Powiedział, że jego zadaniem jest znaleźć faceta, który zabił Danby’ego w Londynie. Powiedziała mu o dziewczynie, tej, którą złapali i zabrali do Springfield, gdzie potem się powiesiła. Przyznał się jej do wszystkiego wczoraj po południu. Oficer wywiadu siedział na łóżku obok dowódcy. Miał surową twarz, wąskie zaciśnięte usta i świdrujące spojrzenie małych oczu. – Jak się nazywa ten Anglik? – zapytał. – Używa nazwiska Harry McEvoy. Wątpię czy jest prawdziwe... – Oczywiście, że nie. Ale to nieważne. Muszą być stuknięci, jeśli wysłali tutaj pojedynczego człowieka, żeby tak po prostu nas znalazł. – Pasuje to do informacji, jakie otrzymaliśmy z hotelu – powiedział Duffryn. – Policjant i wojskowy rozmawiali tam w restauracji. Udało się wyłapać słowa o jakimś wysłanym tutaj agencie. Myśleliśmy, że to żarty. Cały ten nonsens musiał wymyślić któryś z tych skurwysynów, siedzących za biurkiem w Londynie. Dowódca spojrzał na Duffryna z zainteresowaniem. Wiedział o tym człowieku niewiele więcej niż to, jak się nazywa. – Zapolujesz na niego, dobrze? Gdzie on teraz jest? – Mieszka w pensjonacie „Delrosa”, prowadzonym przez panią Duncan na Broadwayu. Wynajmuje pokój na tyłach. Frontowe i tylne drzwi są teraz obserwowane i godzinę temu chłopcy zostali poinformowani, że jeśli gdzieś wyjdzie, mają go śledzić. Ale są tam jeszcze. – A dziewczyna, z którą rozmawialiście, nie ostrzeże go? – Powiedzieliśmy jej, że lepiej, żeby tego nie robiła. Myślę, że zrozumiała. – odparł Frank. Dowódca zapalił papierosa – czwartego w czasie krótszym niż pół godziny. Zaciągnął się głęboko, pozwalając, aby dym wniknął do płuc. – Sądzę, że będziemy potrzebować go jeszcze zanim go zabijemy. Dobrze byłoby z nim najpierw gadać. Zabierzcie go więc i przyprowadźcie tutaj na rozmowę. Zrozumieliście? – Tak. On wychodzi na spacer około ósmej, może trochę później. – Weźcie go wtedy. Wsadzicie go w samochód przygotowany na głównej drodze i zawieźcie do Whiterock, do Crescent, do domu, który tam mamy. Chcę go mieć żywego, chyba, że trzeba by go zastrzelić, na przykład gdyby próbował uciec. Pamiętajcie, chcę odbyć z nim małą pogawędkę. Frank i Seamus sądzili, że na tym kończy się ich rola, więc wstali i zaczęli zbierać się do wyjścia. Głos dowódcy zatrzymał ich jednak w pół kroku. – Gdzie jest teraz Downs? Odpowiedział mu kwatermistrz. – Wiadomość otrzymałem tuż przed wyjściem z domu. Jest lekko ranny w ramię. To nic poważnego. Lekarz doprowadza go teraz do porządku. Czuje się dobrze, ale nie wróci jeszcze do domu. Lekarz chce mieć go na oku przez parę najbliższych godzin. – Co się mówi, kiedy kierowca ma wypadek? – zapytał dowódca, nie zwracając się do nikogo w szczególności. – Ciężarówka, autobus, kontener, coś w tym rodzaju. Co się wtedy robi? Po prostu wysyła się go jeszcze raz. Downs musi wrócić do tej sprawy. Ostatniej nocy zabrakło mu opanowania. Będzie tego potrzebował, żeby odzyskać dawną formę. Będzie chciał odzyskać siebie. Przyślijcie go tutaj najpóźniej za godzinę. Kiedy będzie już po rozmowie, Downs może także wykończyć tego faceta. Rozbawiła go nawet ta myśl. „Lis zawraca w stronę ogarów.” – pomyślał. Dla Franka i Seamusa spotkanie było skończone. Wyszli tylnymi drzwiami i, po przejściu trzystu metrów, dotarli do zaparkowanego samochodu. Frank zostawił Seamusa w pobliżu jego domu, a sam pojechał do lekarza. Seamus Duffryn czuł się nieco przestraszony. Miało to być jego pierwsze poważne zadanie. Trzy miesiące wcześniej obecny był przy przesłuchaniu pewnego chłopaka z Lenadoon, oskarżonego o to, że zdradził przed wojskiem swoich kolegów z ruchu. Wciąż brzmiał mu w uszach stłumiony krzyk tego młodego człowieka, odchodził i znów powracał. Przesłuchiwanego przywiązano do krzesła, a jego głowę szczelnie owinięto kocem, aby stłumić wrzaski. Nagi brzuch przypalano rozżarzonymi końcami papierosów. Krzyczał za każdym razem, kiedy rozpalony popiół dotykał jego skóry. W jego głosie brzmiała głęboka zwierzęca desperacja, całkowity brak nadziei, że to się kiedyś skończy. Seamus Duffryn brał w tym udział, a na jutrzejszą noc przydzielono mu kolejne zadanie. Papierkowa robota, którą się dotąd zajmował, nie była ważna. Czuł, że liczy się tylko akcja, w której on sam będzie uczestniczył. Jeszcze raz przebiegł go dreszcz na wspomnienie jasnych spodni zwęglonych na popiół, kropli moczu ściekających po nogach tego chłopca. W momencie kiedy do niego strzelili, dzieciak jeszcze jęczał, zupełnie nie panując nad sobą. Jeżeli McEvoy jest brytyjskim agentem, jak to będzie wyglądało w jego przypadku? McEvoy będzie inny. Czy wytrzyma przesłuchanie i rytualny koniec? Zobaczy się jutro. Pospieszył do domu i do swojej matki. * * * Po rozmowie telefonicznej z Londynem, Harry resztę dnia spędził w swoim pokoju. Przed zapadnięciem zmroku wpatrywał się bezmyślnie w abstrakcyjną konstrukcję dachów i murów widocznych z jego okna. Nie zszedł na niedzielną herbatę, a na nalegania pani Duncan odparł tylko, że prawdopodobnie ma gorączkę. Krzyknął jej przez drzwi, że chciałby się wcześniej położyć. Chciała przynieść mu coś gorącego do picia do pokoju, ale zdołał jej to, także przez drzwi, wyperswadować. Chciał być sam. Bez konieczności uczestniczenia w sztywnych spotkaniach towarzyskich, bez całego tego fałszu. Ta dziewczyna. Poruszyła go głębi. Wpadka przez głupią dziewczynę, która nie potrafiła trzymać języka za zębami. Na tamtym szczycie wśród deszczu i wiatru, jak na niektórych reklamach papierosów, to tam zaprzepaścił całą sprawę. Było to ryzykowne i, co gorsza, cholernie nieprofesjonalne. Stracił mnóstwo godzin. Uwierzył i zaufał dziewczynie, o której nie wiedział nawet, gdzie mieszka. Co, na Boga, pomyślą o nim w Londynie, kiedy złoży zapotrzebowanie na specjalną ochronę? Wściekną się. Nie ma mowy, żeby się na to zgodzili. Będą go chcieli wycofać. Słuchał wszystkich wiadomości radiowych, zastanawiając się jak będzie brzmiała ta ostateczna informacja. „Aresztowanie... mężczyzna przesłuchiwany... morderstwo w Londynie... wielka operacja.. wykryty...” – pojawi się wszędzie. To tylko żargon. Zesztywniał na samą myśl, co by było, gdyby usłyszał, że pojmali tego człowieka. Wyszedłby wprost przed siebie frontowymi drzwiami, bez żadnych pożegnań ani bagażu, prosto na Falls, skręciłby w prawo, potem wzdłuż głównej drogi, znowu w prawo przed szpitalem i w dół do koszar na Broadwayu, i do wejścia... Ale bez wiadomości, na którą czekał, nie mógł tego zrobić. Musiał zostać, skończyć swoją robotę. Żadnej wiadomości o aresztowaniu, fiasko, całkowite fiasko. Nie warto składać raportu po to, żeby opowiedzieć, że nic się nie udało. Nie ważne, co powiedział Davidson. Nie było aresztowania, nie ma powrotu. Ale gdzie jest to cholerne wojsko? Dlaczego tak się ukrywają? Zbyt duża siła, tak? Mają wystarczającą ilość ludzi, pistoletów i samochodów. A on tu po prostu czeka, żeby przyjechali i zabrali go stąd. Wszystkie dzienniki prześcigały się w wynajdowaniu różnych nowin, ale o Irlandii Północnej nie było ani słowa. W Harrym narastało uczucie frustracji. Ilu informacji dostarczał do Londynu w ciągu ostatnich dwóch, trzech tygodni? Ile z nich naprawdę wykorzystali? Wszystko było już dopracowane i zapięte na ostatni guzik – i znowu zwłoka. Ta Josephine. Cholerny traf. To przez nią stracił więcej niż kiedykolwiek miał. Długotrwałe podniecenie opadło... miał już dość... chciał, żeby to wszystko się skończyło... Ale kiedy naprawdę się skończy? Po zapadnięciu zmroku odpakował smith-wessona. Zamknął drzwi na klucz, rozebrał broń na części i położył to wszystko na chusteczce rozpostartej na łóżku. Drugą, brudną chusteczką, wyjętą z kieszeni, wyczyścił mechanizm zapłonowy. Potem złożył pistolet. Weźmie go ze sobą następnego ranka. Wsadził go do torby, do której zwykle chował kanapki. Zabranie broni było dla niego rodzajem terapii. W wiadomościach radiowych nie usłyszał niczego, na co czekał. Ta dziewczyna, to przez nią wszystko poszło tak źle. Piękna twarz, wspaniałe ciało, ale to właśnie przez nią wszystko się zawaliło. Nic więcej, jeden błąd i już wystarczyło. Plotki, prawda? A ona nie umiała trzymać gęby zamkniętej na kłódkę. Tak samo jak wszystkie. Plotkowała o nim tak samo, jak przedtem mówiła o Teresie. Samotny mężczyzna, siedzący na łóżku w tylnym pokoju. Pistolet był teraz jego lekarstwem i choroba przestała mu tak dokuczać. Położywszy się do łóżka, długo jeszcze rozmyślał o Niemczech, o rodzinie, domu i o ludziach, z którymi pracował. Inni oficerowie zaznają teraz miłego odpoczynku, nie wiedzą, co się dzieje z Harrym i nie dbają o to. Zazdrościł im, prawie odczuwał niechęć do takiego łatwego życia. Nie ufał tym innym, nie biorącym jak on udziału w operacji. Bardzo rzadko zdarzało mu się myśleć o żonie i dzieciach. Zabierało to tylko czas i z trudem godził się na fakt, że zostawił ich pod opieką NATO. Przepaść, jaka teraz dzieliła go od nich, była zbyt wielka do przebycia. Wszystko to stało się zbyt trudne, zbyt wyczerpujące. Jego ostatnią myślą było pragnienie ratunku i odpoczynku, snu. Oczywiście, na pewno już go mają. Muszą go tylko przesłuchać. Wszystko to zajmie jakieś trzydzieści sześć godzin. Jutro wieczorem ogłoszą to w dziennikach, a potem do domu, z dala od tego horroru. Jeszcze może czterdzieści osiem godzin – i wreszcie spokój. * * * Wcześnie rano w poniedziałek, kiedy Harry drzemał w swoim łóżku, a sztab brygady czekał w Andersonstown na przybycie Downsa, Davidson w biurze w Covent Garden przeglądał poranne gazety. Zarówno „Times” jak i „Guardian” donosiły, że ERA ostrzega mieszkańców katolickich dzielnic Belfastu przed specjalnym agentem, wysłanym tam przez wywiad angielski. Autorzy obu artykułów, nazwiska ich widniały pod tekstami, podkreślali, że niezależnie od tego, czy informacja jest prawdziwa, czy nie, jeszcze bardziej zmniejszy ona zaufanie społeczności mniejszościowej do sił bezpieczeństwa. Gazety zawierały też wiele informacji: o froncie dyplomatycznym, o stanie gospodarki i puste frazesy o potrzebach ludzi, co doprowadzało Davidsona do pasji. Informacja z Belfastu nie była zbyt szczegółowa, ale na niego podziałała jak uderzenie w twarz. Przysunął do siebie telefon, zastanawiając się, czy powinien do kogoś w tej sprawie zadzwonić, czy mógłby zdziałać coś konkretnego. Ci idioci wciąż nie potrafili odnaleźć Downsa i tej dziewczyny, Josephine. Prawie cały dzień poszukiwań bez najmniejszego rezultatu. Zbyt wiele czasu minęło od wojny, pojawiło się zbyt wielu nowych ludzi. Ludzi, którzy nigdy nie mieli do czynienia z czymś takim. Aresztowanie było przecież integralną częścią całego przedsięwzięcia, bez niego wszystko się zawali. Na pewno nie zadzwoni po raz kolejny do Frosta, do tego zarozumiałego gnoja, tylko po to, żeby jeszcze raz narazić się na jego kpiny. Wiszący koło drzwi ścienny zegar wskazywał, że jest już po drugiej. Przez chwilę pocieszał się myślą, że Harry będzie słuchał wiadomości i może zdecyduje się na ucieczkę. Davidson próbował przestać o tym myśleć i zasnął. Na chybił trafił wymacał ponad sobą sznurek od wyłącznika lampki. Przed zaśnięciem myślał jeszcze o swojej nieznanej przyszłości. Wczesna emerytura i popadniecie w niełaskę, a wszystko przez to, że wojsko nie potrafi złapać jednego człowieka. Jakie to niesprawiedliwe. * * * Frost położył się do łóżka nieco po północy i w stanie półsnu oczekiwał informacji starając się nie zasnąć na dobre. Wiadomość o odnalezieniu tego mężczyzny lub kobiety musiała w końcu nadejść. Zbudził go dzwonek telefonu. Oddział stacjonujący w Ardoyne nie zauważył, aby ktokolwiek wchodził lub wychodził z domu numer czterdzieści jeden przy Ypres Avenue. Pułkownik rozkazał zacząć poszukiwania o piątej trzydzieści. Potem zasnął w przekonaniu, że poniedziałek przyniesie coś nowego i naprawdę ważnego. * * * Lekarz oczyścił ranę. Nie była ani tak niebezpieczna, ani tak duża, jak się wydawało przed zmyciem, przy pomocy spirytusu, wielkiej plamy krwi w górnej części ramienia. Poszarpany został mały kawałek ciała, w pobliżu blizny po szczepieniu przeciw ospie. Rana była otwarta, z wlotem i wylotem położonymi blisko siebie, więc wystarczył mały opatrunek. – Może pan trochę ruszać ręką. Oczywiście, jeżeli zajdzie potrzeba. Ale jeśli to możliwe, proszę raczej trzymać sztywno. Niech pan wygodnie usiądzie i odpocznie. – Naprawdę nic mi nie grozi? – spytał Downs. – Jeżeli będzie pan uważał, to wszystko będzie w porządku. Proszę się nie martwić. Ale na początku musi się pan oszczędzać Najważniejsze, żeby nie wdała się infekcja. Ale chyba nie musimy się o to martwić, prawda? Lekarz związany był z ruchem od początku wojny. Nie zadawał żadnych pytań i nie interesowały go odpowiedzi. Raz na dwa tygodnie słyszał, jak żwir przed oknem skrzypi pod czyimiś stopami. Otwierał wtedy drzwi, ubrany w nocną koszulę i przyjmował pacjenta z urazem zbyt charakterystycznym, aby można go było posłać do normalnego szpitala. Już trzy lata temu oświadczył, że nie ma sensu przyprowadzać do niego ludzi bliskich śmierci. Jeśli ich rany są poważne, powiedział wtedy, będą goiły się przez całe miesiące i lepiej zapewnić im pomoc medyczną w najlepszych szpitalach niż w tym naprędce urządzonym gabinecie, który mógł im zaofiarować. Był świetnym fachowcem od opatrywania ran postrzałowych, wyjmowania kul, czyszczenia i zapobiegania zakażeniom. Sympatyzował z Tymczasową IRA, lecz pomoc swoją ograniczał do zapewnienia nocnego, nieoficjalnego gabinetu. Może gdyby pochodził z jednej z dzielnic katolickich, byłby jednym z nich, ale urodził się z dala od tej okolicy i po sześcioklasowej szkole średniej rozpoczął studia medyczne. Mimo że sprzyjał tym mężczyznom o twardych twarzach i dzikich oczach, którzy do niego przychodzili, wiedział, że różni się od nich znacznie. Downs bardzo blady siedział na krześle. Koszulę miał porwaną z lewej strony a marynarka, podziurawiona i zakrwawiona, podwinięta była do tyłu. Usłyszał ciche pukanie do drzwi od strony frontowego wejścia. Później jakieś szepty w hallu. Odwróciwszy się zobaczył lekarza, który właśnie wchodził do pokoju w towarzystwie mężczyzny wysokiego wzrostu, ubranego jeansy i golf. – Szef pana potrzebuje. Czeka w Andytown. Mówi, żeby przyjechać natychmiast. – Spójrzcie, w jakim on jest stanie – zaprotestował lekarz. – Zobaczcie sami. Powinien zostać tu przez całą noc, a potem pójść gdzieś i odpocząć. Jest w szoku. – Nie ma mowy. Potrzebują go na spotkaniu. Chyba nie stanie się nic strasznego, jeżeli go teraz zabierzemy? – Powrót do zdrowia będzie utrudniony i zwiększy się ryzyko zakażenia. – Będzie pan mógł zobaczyć go jeszcze jutro, ale teraz musimy iść. Proszę, niech się pan zbiera. To ostatnie zdanie skierowane było do Downsa. Billy dwukrotnie przenosił wzrok od posłańca do lekarza, mając nadzieję, że doktor będzie usilniej nalegał. Ten nie patrzył jednak na niego, unikając prośby, zawartej w spojrzeniu. Wysoki mężczyzna i kolega, który przyszedł wraz z nim, wzięli Downsa pod ramiona i delikatnie, lecz zdecydowanie pociągnęli w stronę drzwi. Z gabinetu mieszczącego się w tylnym pokoju, doktor przyniósł brązową butelkę z grubego szkła, do połowy wypełnioną tabletkami a od połowy watą. – Jeżeli czeka go jakieś zadanie, może to doda mu sił, które będą mu potrzebne – powiedział wręczając butelkę. – Jeśli je weźmie, pomogą na kilka godzin, ale potem będzie musiał wypocząć. Zawsze mówili, że wrócą, lecz nigdy nie wracali. Jeżeli potrzebowali dłuższego leczenia, jechali na południe, gdzie mogli odpoczywać z dala od napięcia, policyjnych łapanek i listów gończych. Lekarz odprowadził ich wzrokiem. Wsiedli do samochodu, mężczyznę umieszczając wygodnie na tylnym siedzeniu. Gotów był iść o zakład, że tabletki zostaną użyte jeszcze przed lunchem. Przejazd do Andersonstown zajął około dwudziestu minut. Pomogli rannemu wydostać się z samochodu i, podobnie jak inni nocni goście, weszli do domu tylnymi drzwiami. W kuchni nerwowo odepchnął ich od siebie i zaczął samodzielnie wspinać się na schody, a potem, zgodnie z ich wskazaniem, otworzył drugie drzwi po lewej stronie. W pokoju czekał na niego tylko dowódca brygady. – Jak się masz, Billy? Czy już cię opatrzyli jak trzeba? – Czuję się nieźle. To tylko zadraśnięcie w rękę. Kula przeszła na wylot. Rana jest zabandażowana i doktor twierdzi, że jest czysta. – Słyszałem o tym trochę przez radio. Mówią, że nie zastrzeliłeś tego skurwysyna. Jego dzieciak zastąpił ci drogę i nie strzeliłeś. Czy to prawda? – To nie takie proste. – „Chryste, tylko nie wypytywanie, nie teraz. Czemu, z jakiego powodu, jak i o której godzinie? Nie, tylko nie to.” – Strzeliłem raz, ale chybiłem, a potem, kiedy miałem go na celu, podbiegła córka. Zasłoniła dokładnie jego tułów i głowę. Nie mogłem nic dojrzeć i nie strzeliłem. Dowódca palił kolejnego papierosa. Stojąca przed nim szklana popielniczka pełna była petów, grzęznących w szarym popiele, którego wciąż przybywało. – Gdybyś po prostu strzelił w dziecko... trafiłbyś go, prawda? Gdybyś tylko strzelił, Rennie nie żyłby teraz, czy tak? – Czy to właśnie powiedzieli przez radio? – zapytał rozdrażniony. Nie był przyzwyczajony do takich przesłuchań. – Czy tak Rennie mówił w radiu? Że gdybym strzelił w dziecko, zabiłbym go? „Co sobie ten skurwiel wyobraża? – myślał Downs. – Czy on brał kiedykolwiek udział w takiej operacji? Czy kiedyś się narażał? Dobrze jest wydawać rozkazy i wysyłać dzieciaki, żeby podkładały bomby w tanich supermarketach. Czy chodził kiedyś w nocy po ulicach, czy znał ciszę oczekiwania i hałas strzelaniny, czy czuł na swoim ciele uderzenie dziesięciomilimetrowej kuli? Dopiero znając to wszystko miałby prawo wypytywać”. Billy czuł narastającą złość, nie dość jednak silną, aby potrafił krzyczeć, zareagować gwałtownie i wyłamać się z przyjętej dyscypliny. Nie mógł przecież zwymyślać dowódcy brygady. To byłby bunt. – Nie wiem, co sądzi Rennie – odparł dowódca. – W radiu mówili, że dziecko podbiegło do niego, a ty nie strzeliłeś. To wszystko. Nie wiem nic więcej i nie mam żadnego powodu, aby cię krytykować. Spryciarz. – Nie ma powodu. Rennie to nie jest miękki facet. Poruszał się cholernie sprawnie. – Ktoś, kto nie zna tej historii tak dobrze ja my, mógłby pomyśleć, że Billy Downs nie jest już taki jak dawniej, że stał się mięczakiem. Mógłby powiedzieć, że Billy otrzymał zadanie zabicia gliny, ale nie strzelił, bo w drogę wszedł mu jeden z bachorów tego policjanta. Downs właściwie nie znał dowódcy, który pochodził z innej części miasta. W zasadzie nie różnili się zbytnio, lecz wysoka ranga jednego z nich taką różnicę wytworzyła, więc Billy pozwolił mu na wypowiadanie podobnych słów. – Ludzie, którzy tak pomyślą – kontynuował – mogą sobie przypomnieć, że kiedy strzelano do Seana Russella, był cały obwieszony dzieciakami. Dwoje z nich zraniono, ale Russell zginął. Taki był rozkaz – zastrzelić go. Oczywiście wiemy, że nie byłoby fair zaliczyć twoją nocną wyprawę do tej samej kategorii. Wiemy też, że zawsze potrafisz być opanowany i jesteś jednym z naszych najlepszych zawodowców. Wiemy o tym, prawda, Billy? – Wiesz, że to bzdury – odparł Downs. – Nie jestem mięczakiem. Jestem tak samo opanowany jak zawsze. Ale nie walczymy przecież z pięciolatkami. Czy twierdzisz, że powinniśmy zabijać małe dziewczynki? Czy myślisz, że należało strzelić do tego dziecka? Czy tak właśnie miałem zrobić? – Nie wściekaj się, Billy. Po prostu musimy zdawać sobie sprawę, że niektórzy mogą tak myśleć. Mogą zwrócić uwagę, że to podejście do Rennie’ego zajęło mnóstwo czasu i nasz najlepszy człowiek spartaczył całą robotę... z powodu dzieciaka, który wszedł mu w drogę. To nonsens, Billy. Dowódca mówił głosem coraz bardziej podniesionym. Downs chciał zasnąć, odpocząć, uciec z tego pokoju i od tego nudnego, dokuczliwego faceta. – Wiemy, że to nieprawda, Billy. Wiemy, że miałeś uzasadniony powód, żeby nie strzelać. Wiemy, że nie widziałeś wroga, nie miałeś Rennie’ego na muszce. Nie wiem, ilu ludzi myśli tak samo. Ale dość już tego. Jutro w nocy nikt nie będzie miał prawa o tym mówić. W porządku, Billy. Mamy dla ciebie małe zajęcie na jutro, a gdy będzie po wszystkim, nikt już na ten temat się nie odezwie. Downs odwrócił wzrok załamany takim obrotem sprawy. – Ja, jako jedyny w brygadzie, wiem o Londynie. Trzymaliśmy to w tajemnicy dla twojego bezpieczeństwa. Wszystko szło świetnie... aż do teraz. Ale pojawiły się pewne trudności. Anglicy przysłali tutaj swojego człowieka, który ma cię znaleźć. Nazywa się McEvoy. Harry McEvoy. Mieszka na Broadwayu. Jego dowódcy mają sprzeczne opinie na temat jego pracy. Wydaje nam się, że popiera go Londyn, a przeciwników ma w Lisburn. Przerwał patrząc, jakie wrażenie wywołają jego słowa. Widział, jak twarz mężczyzny nabiera znowu koloru, w oczach pojawia się strach, a dłonie zaciskają się w pięści. – Jego zadaniem, zadaniem tego agenta, jest cię znaleźć. Być może zabić albo aresztować lub po prostu powiedzieć im, gdzie jesteś. Przypuszczamy, że chce cię zabić. Węszy za tobą i jest już blisko. Naprowadził wojsko na ślad pewnej dziewczyny, która się powiesiła. Naszym zdaniem zrobiła to, gdyż nie chciała cię wsypać. Rennie był jednym z tych, którzy ją przesłuchiwali. Doprowadził ją do samobójstwa. Nie mogłeś go zabić, bo jego dzieciak wszedł ci w drogę. Nie miałeś powodu oszczędzać Rennie’ego. Ale będziesz miał jeszcze okazję pokazać ludziom, z jakiej gliny cię ulepiono. Jutro chcemy mieć tego faceta, który przyjechał po ciebie, chcemy z nim porozmawiać, a potem go sprzątnąć. Dlatego jesteś nam potrzebny. Zastrzelisz go, tak jak zastrzeliłeś Danby’ego i jak powinieneś był zastrzelić Rennie’ego. Downs czuł się tak, jakby miał za chwilę zemdleć. Wyczerpały go kpiny tego człowieka. Skinął głową walcząc z ogarniającym go uczuciem mdłości. – Kiedy będzie po wszystkim, wyślemy cię do Donegalu. Prześpij to i przygotuj się. Dziś w nocy zostaniesz w Andytown. Zaraz cię zabiorą, a jutro przyjdą po ciebie o szóstej piętnaście. Broń będzie przygotowana. Musisz godnie odpowiedzieć tym, którzy mówią, że Billy Downs zmiękł. Downs miał ochotę skończyć już z tym wszystkim i oto nadarzała się okazja. Pokazano mu sposób. Sposób, w jaki może to zrobić zachowując twarz, bez konieczności ciągłego oglądania się za siebie i uciekania przez pół życia. Pójdzie prostą drogą. Jeszcze jeden dzień, jeszcze jedno zadanie. Potem wyjdzie i zostawi to tym kowbojom, bohaterom, którzy nie wahają się strzelać do małych dzieci. Niech oni celują w pięciolatków i naciskają spust. Czy na tym polega ta rewolucja, rewolucja Pearse’a, Connolly’ego i Plunketta? Czy na tym, do diabła? Jeszcze tylko jeden dzień, a potem niech zajmą się tym kowboje. ROZDZIAŁ 17 Długa noc miała się ku końcowi, kiedy kompania B wyległa na Ypres Avenue. Kilkaset metrów przed początkiem ulicy kolumna wozów pancernych rozdzieliła się i kierowane drogą radiową samochody jednocześnie podjechały do obu końców rzędów czarnych domów. Żołnierze wybiegli z pojazdów i zajęli pozycje strzeleckie mniej więcej co piętnaście metrów. Hałas na ulicy sprawił, że w wielu domach zapaliły się lampy. Umieszczone na szczytach wojskowych land-roverów szperacze omiatały skoncentrowanymi strumieniami światła frontowe ściany budynków. Major, który dowodził tą jednostką, otrzymał krótką instrukcję. Powiedziano mu, że człowiek, którego szukają, nazywa się Billy Downs i należy się spodziewać, iż przebywa w którymś z domów na tej ulicy. Major miał trzydzieści trzy lata i była to jego czwarta wizyta w Irlandii Północnej. Gdy był tutaj ostatnio, jako współdowodzący w południowym Armaghu, na własne oczy widział, jak czterech jego ludzi zginęło w wyniku wybuchu bomby. Miał w sobie głęboko zakorzenioną nienawiść do IRA. Podczas gdy niektórzy z jego kolegów oficerów szanowali doświadczenie przeciwnika, on odczuwał tylko pogardę. Nie powiedziano mu, do czego potrzebny jest Downs ani jaka jest jego rola w Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Przyczyny tych poszukiwań mógł się jednak domyślać, kiedy wręczono mu odczepione ze ściany zdjęcie. Fotografia ta pojawiła się w jednostce pięć tygodni wcześniej po wypadkach w Londynie i odnosiła się do sprawy o pierwszorzędnym znaczeniu. Oficer wywiadu z Lisbum dostrzegł błysk zrozumienia w oczach majora w chwili, gdy ten oglądał zdjęcie. * * * Kiedy cała ulica była już obstawiona, nadszedł czas na uważne i systematyczne przeszukiwanie. Dom, oznaczony numerem czterdzieści jeden był trzecim, do którego weszli. Żołnierze uderzyli w drzwi kolbami karabinów. Ci, którzy widzieli fotografię poszukiwanego, wstrzymali oddech czekając, kto otworzy. Z piętra dobiegł ich odgłos płaczu, nasilającego się stopniowo. Uderzenia w drewniane, wejściowe drzwi zbudziły widocznie mieszkańców domu. Żona Downsa zaczęła schodzić na dół, aby otworzyć. Szczupła i drobna postać, w nocnej koszuli i niedbale narzuconym szlafroku, zarysowała się na szczycie schodów. Wyciągnęła klucze, otworzyła zamek i stanęła przed żołnierzami. Ci minęli ją i natychmiast wbiegli na górę, obijając swój ekwipunek o poręcze schodów. Olbrzymie postacie w butach, hełmach i kurtkach. Sierżant i dwóch szeregowych. Oficer z przytroczonym do pasa, naładowanym browningiem ostrożnie uchylił drzwi prowadzące do sypialni i podszedł do okna. Człowiek, który wszedł za nim, zapalił światło i położył swój karabin maszynowy na łóżku. Dwie pary oczu, wielkich jak monety, przyglądały się intruzom. Dwie małe figurki, stojące nieruchomo z szeroko otwartymi buziami. Żołnierze pogłaskali dzieci i szczelniej nakryli je kocami. Szukali pod łóżkiem i szafą. Innych możliwych kryjówek w pokoju nie było, a i w całym domu nie znalazło by się ich wiele. Weszli tak obcesowo i w pośpiechu, lecz teraz zatrzymali się, w poczuciu nagłej bezsilności. Sierżant stanął na szczycie schodów i krzyknął: – Nikogo tutaj nie ma, sir. – Poczekaj tam, idę do ciebie. Major wszedł na górę i powoli obejrzał pokój. – Prawda, teraz go nie ma, ale musiał tu być wcześniej. Spójrz – jego spodnie, koszula, skarpety. Mało prawdopodobne, żeby leżały tu długo. Koło okna pod krzesłem, którego Downs używał do wieszania marynarki przed pójściem spać, leżała sterta brudnych ubrań. – Przyprowadź ją tu – powiedział. – I facetów z dołu też. Był tu niedawno. Może wciąż jest w domu. Jeśli tak, to chcę go znaleźć, gdziekolwiek by się ukrył, na dachu, w piwnicy, jeżeli jest tutaj jakaś piwnica, gdziekolwiek. Kobieta weszła do pokoju. Dwoje dzieci, jak małpki, uwiesiło się na jej ramionach. Dzieciaki trzymały palce w buziach i, tak jak ich matka, trzęsły się z zimna. Dopiero co wyszły ze swoich łóżek. – Zastanawiamy się, gdzie można znaleźć pani męża, pani Downs. – Nie tutaj. Wywęszyliście już wszystko swoimi cholernymi nosami, a teraz wynoście się. – Są tu jego ubrania, pani Downs. Oboje dobrze to widzimy. Nie sądzę, żeby taka kobieta, jak pani pozwoliła, by jego brudne rzeczy leżały na podłodze przez kilka dni. – Nie bądź taki cholernie sprytny – odgryzła się. – Nie ma go tu, jak widzicie. A teraz zabierajcie stąd swoich żołnierzy. – Jest tylko jeden problem, pani Downs. Wydaje nam się, że pani mąż może wciąż jeszcze tutaj być. To by tłumaczyło, dlaczego te ubrania leżą na podłodze. Przykro mi, ale będziemy musieli przeszukać cały dom. Postaramy się nie zrobić wielkiego bałaganu, obiecuję. – Wielcy bohaterowie, tak? Gdy macie swoje czołgi i pistolety, jesteście cholernie odważni. Żołnierz z łomem przeszedł obok niej, wymamrotał przeprosiny, odsunął róg dywanu i zaczął podważać deskę w podłodze. Czynność powtórzył w czterech miejscach, po czym wlazł do zrobionej przez siebie dziury, zanurzając się w niej po biodra i szperając w głębi. Major i żołnierze czekali, aż wynurzy się po raz ostatni z latarką w ręku i oświadczy, rozczarowanym głosem, że przestrzeń pod podłogą jest pusta. Żołnierze weszli po drabinach na poddasze. Belki trzęsły się pod ich stopami, tak że wiszący nad głowami majora i pani Downs żyrandol zaczął się kiwać. – Na górze także nic, sir. Na parterze ściany były kamienne. Jeden z żołnierzy rozbił młotkiem kafelki, poszukując jakichś skrytek w głębi muru. Opróżniono piwnicę na węgiel na podwórzu i zdjęto szafkę pod zlewozmywakiem. – Tu także nic, sir. Kobieta znowu zaatakowała. – Czy to już wszystko? Jeden mały dom, jedna bezbronna dziewczyna z dziećmi, ale wy potrzebowaliście wszystkich tych facetów z karabinami i samochodów opancerzonych... – Wie pani dlaczego go szukamy? – wybuchnął major. – Wie pani, co on zrobił? Będziemy go szukać, choćbyśmy mieli rozłożyć ten dom na części, choćby miało to zająć całe tygodnie, zrobimy to. Nie mówił pani, dokąd wychodzi w nocy? Nie mówił, co zrobił w zeszłym miesiącu? Niech go pani kiedyś zapyta. Wyszedł z domu, a za nim wszyscy jego żołnierze. Było trzy po szóstej. Niepowodzenie i frustracja – tak kończyła się większość podobnych eskapad. Wiedział o tym i nigdy przedtem nie stracił zimnej krwi, nigdy przedtem nie zachował się tak, jak wobec tej kobiety. Pocieszał się tylko tym, że żaden z oficerów, którzy chodzili za nim jak cienie, nie słyszał tego. Kiedy tylko żołnierze opuścili dom, wokół żony Downsa zebrała się grupka sąsiadów, którzy przyszli pocieszyć ją i współczuć z powodu zniszczeń w mieszkaniu. Nikt nie znał roli, jaką Downs pełnił w IRA, ale wieść o najściu wojska na jego dom szybko rozeszła się po okolicy. Sąsiedzi pomogli kobiecie ubrać dzieci, posprzątać, zrobić herbatę i śniadanie. Wszyscy widzieli jej przerażenie tym, co się stało. Zazwyczaj odejściu wojska w takich przypadkach towarzyszyły obelgi i przekleństwa. Pani Downs nie żegnała jednak żołnierzy w ten sposób; milczała. Potem, kiedy przyjaciele i sąsiedzi rozeszli się do swoich domów, aby ubrać i nakarmić swoje dzieci, i przygotować się do pracy, w uszach żony Billy’ego znowu zabrzmiały słowa oficera. W towarzystwie swoich dzieci cicho krążyła po mieszkaniu, sprawdzając, które z rzeczy, stanowiących jej własność, zostały zniszczone lub przestawiono na inne miejsce. Jej przeczucia potwierdziły się więc. Boże, tego się właśnie lękała. Czekała na to od czasu pierwszej nocy po wypadkach w Londynie. Billy tak bardzo wierzył, że nikt o nim nie wie. Był jak ukryty w stodole szczur, który czeka, aż rano przyjdzie po niego farmer ze strzelbą i psami. Ten wielki oficer o młodej twarzy, z plamami na policzkach i podejrzliwością w oczach – on jej nienawidził i to on ma wpłynąć na całą ich przyszłość. Był ucieleśnieniem nocnych koszmarów, które dręczyły ją podczas bezsennych nocy, spędzanych u boku męża. Przyszli raz, przyjdą i drugi – aż w końcu dopadną go i zabiorą. Ostatniej nocy nie było go w domu. Z odbiornika radiowego, który stał w sąsiednim pokoju, słyszała poranne wiadomości. „Policjant uniknął zastrzelenia w... intruz postrzelony... późnym wieczorem.” To była najważniejsza wiadomość. Ktokolwiek to był, powinien już wrócić do domu. Jej mąż zwykle był już w domu o tej porze albo przynajmniej dzwonił. Myślała o nim idąc przez hall, schody i półpiętro. Ranny, okaleczony i samotny gdzieś w mieście w godzinie świtu. Najbardziej bolało ją to, że nie mogła wpłynąć na bieg zdarzeń. Wiadomości szybko rozchodziły się po mieście. Wieść, że dom przy Ypres Avenue został splądrowany przez wojsko, rozprzestrzeniła się z szybkością informacji przekazywanych za pomocą plemiennych tamtamów. Billy Downs dowiedział się o tym wydarzeniu w niespełna godzinę od chwili, gdy major wyszedł z jego mieszkania i wsiadł do opancerzonego land- rovera. Sztab brygady zdecydował, że powinien się o tym dowiedzieć. W ich przekonaniu miało to pobudzić w nim motywację do dalszej pracy. * * * Odgłos budzika wyrwał Harry’ego z przyjemnego snu i przywrócił do rzeczywistości ciemnego pokoju. Śnił o domu, o żonie i dzieciach, o namiastce ogrodu za jego oficerską kwaterą, o wakacjach w drewnianym, letnim domku w lesie, o łowieniu ryb w zimnej wodzie przed wschodem słońca i pstrągach przynoszonych rano na śniadanie. Teraz jednak wróciła mu świadomość kolejnego, poniedziałkowego ranka. Minęły już trzy tygodnie od czasu, gdy opuścił dom w Dorking z widokiem na wzgórza i ogród warzywny. Dokładnie dwadzieścia jeden dni. – Musiałem być stuknięty – mruknął w pustkę ciemnego pokoju. Przez weekend myślał o tym, co powiedziała mu Josephine. Oskarżała go, że miesza się w nie swoje sprawy, w coś co prowadzi do śmierci. Głupia dziwka, mogła to samo powiedzieć facetowi, który przyjechał do Londynu z kałasznikowem. Rozmyślał o swojej sytuacji i jej naturalnym rozwoju. Chciał już to skończyć. Skończyć we właściwy sposób, strzelaniną, tak żeby uśmiercić człowieka z czarno-białego zdjęcia. Nie chodziło mu o emocje czy nieposkromnioną chęć rewanżu; po prostu było to jedyne możliwe zakończenie, bez tego sprawa pozostałaby otwarta. W Adenie wszystko było takie proste. Anglicy są tam zagrożeni, prawo ustala wszystko bez niedomówień, wróg jest jasno określony – Arabowie. Ale tutaj – kto jest wrogiem? Dlaczego nim jest? Czy wiesz, czemu masz go zabić? Wciąż powracają wątpliwości, są jak kamyki w maszynce do mielenia kawy, nie da się ich rozkruszyć. Pomimo, że Harry pochodził z małego miasteczka, godzinę drogi od Belfastu, na jego dzieciństwie najbardziej zaciążył model życia wojskowego. Podobnie jak inni oficerowie był nieustannie zdumiony silą opozycji. Nie podzielał jednak w pełni ich odczuć. Dla innych ludzi ci byli wrogami, dla niego zawsze pozostawali opozycją. Mógł ich zabijać, jeżeli wymagała tego konieczność lub z przyczyn taktycznych, ale cały czas traktował ich jak opozycję. Nie musieli być wcale wrogami, ale warci byli zabicia. Tylko w jaki sposób wciąż się utrzymywali? Co sprawiało, że gotowi byli ryzykować życiem, że rzucali się na oddziały piechoty angielskiej? Dlaczego rezygnowali z wygodnego życia na rzecz niekończącej się ucieczki? Skąd brali to poczucie od Boga danego prawa, które pozwalało im zabijać i torturować ludzi na oczach ich rodzin? Nie byli bohaterami. Cholerni fanatycy – powiedział do siebie, przeciągając sweter przez głowę. Odrzucili wszystkie zwyczajne sprawy zwyczajnych ludzi i wybrali marsz pod prąd. Dla Harry’ego nie miało to znaczenia. Jego zadanie było proste. Człowiek, którego szukał, był zabójcą, wyzwaniem, jasnym celem. Harry czuł to. – Filiżanka herbaty, panie McEvoy – stojąca za drzwiami pani Duncan przerwała bieg jego myśli. – Co chciałby pan na śniadanie? Jest duży wybór kiełbasy, bekon, pomidory, jajka i mam jeszcze trochę kwasu chlebowego. – Chcę tylko tosty i kawę. Zaraz zejdę na dół. – To panu nie wystarczy. Jest słotny dzień. – Nic więcej, dziękuję, pani Duncan. Naprawdę to wszystko, czego mi trzeba. Zaraz zejdę. – No więc dobrze. Łazienka jest wolna. Kawa gotowa. I proszę pamiętać ciepło się ubrać. Jest naprawdę chłodno. Kiedy już się ogolił, nie zostało mu zbyt wiele do ubrania. Sweter, który miał na sobie, zamoczył się od mydła i wilgotnego ręcznika. Resztę ubrania stanowiły ocieplane jeansy, skarpetki, buty i kurtka. Z wieszaka w łazience zabrał ręcznik do twarzy i, kiedy skończył się ubierać, rozłożył go na łóżku. Miał około sześćdziesięciu centymetrów długości i czterdziestu pięciu szerokości, był więc większy niż ten, w który zawinął poprzednio smith-wessona. Okręcił rewolwer nowym ręcznikiem. „Głupi gnojek – myślał. Czystym ręcznikiem owijać rewolwer.” Potrzebował czegoś, co ukryłoby charakterystyczne kształty broni, gdy będzie spoczywała w torbie, przygotowanej do zabrania do pracy. Lecz przecież nie musiał brać czystego ręcznika. Był to efekt zwykłego przyzwyczajenia. W poniedziałkowy ranek wszystko powinno być świeże. Śmiesznie, gdyby zatrzymał go korek uliczny. Pomyślał o tym bez specjalnego niepokoju. Poprzedniej nocy, dosyć późno zdecydował, że będzie nosić broń w kurtce, bo to łatwiej niż w torbie na kanapki, którą miał przewieszoną przez ramię. Torba z jedzeniem i butelka będzie leżała w baraku przez cały dzień i Bóg wie kto mógłby w niej szperać. Owinięty w ręcznik rewolwer stracił już nieco na ostrości swoich kształtów, lecz jego rozmiary trudno było zignorować. Wypychałby kieszeń dużo bardziej niż paczka papierosów i duże pudełko zapałek, jakie nosi przy sobie większość mężczyzn. Cicho wszedł do kuchni. – Dzień dobry, pani Duncan. Wszystko w porządku? – Nie tak źle. Nie ma co narzekać. Czy jest pan pewny tej kawy i tostów? Kiedy potwierdził, na jej twarzy pojawił się wyraz rozczarowania. O godzinie siódmej Harry był akurat w łazience i przez zamknięte drzwi słyszał, że na dole włączono radio. Było jednak zbyt daleko, aby mógł wyłowić jakieś słowa z nadawanych właśnie wiadomości. – Co nowego w wiadomościach? – Nic szczególnego, wszystko jak zawsze. Policjant gonił mężczyznę po swoim mieszkaniu i postrzelił go. W każdym razie taka jest jego wersja. W Dunmurry kłopoty z unionistami. Zawsze tak samo, nigdy nam niczego nie dadzą, jeśli się na nich tego nie wymusi... Harry zaśmiał się. – Nie złapali jeszcze tego faceta, tego zamachowca? – Cóż, panie McEvoy, gdyby złapali, powiedzieliby o tym, a więc nie złapali. Trąbiliby o tym na wszystkie strony. Ale wiadomości już się skończyły i nic. Zastanawiające jest, co mówili, zanim się to wszystko zaczęło. Prawie nie mogę sobie przypomnieć. Musieli mieć jakiś inny temat, ale teraz już o nim zapomnieli. – A więc nie mają w sieci żadnej grubej ryby... – Nie mają niczego naprawdę ważnego, same płotki. – Czytałem w jednej z gazet, którą tutaj znalazłem, że próbują znaleźć kogoś ważnego. – Mówią to co tydzień i jakoś nic im z tego nie wychodzi. Harry wiedział, że aresztowano wielu ludzi. Minęło już dwadzieścia jeden godzin od czasu, jak telefonował do Davidsona do Londynu. Czy to możliwe, żeby tak trudno było złapać tego skurwysyna? Dla brytyjskiego wojska nie powinien to być taki problem. Muszą go już mieć, lecz jeszcze tego nie powiedzieli. Na pewno tak. Jest jeszcze zbyt wcześnie; z pewnością, nie może być inaczej. Wyjaśnienie nie było trudne. Zadumał się nad swoim śniadaniem. Był jedynym gościem tego poniedziałkowego poranka. W porze podwieczorku będą już wszyscy inni. W poniedziałki to miejsce nie było już do tego stopnia jego własne jak w soboty i niedziele. Pan i władca obejścia – tak się czuł w weekendy. Złudzenie osobistej ważności. – Czy Josephine przyjdzie po południu? – zapytał od niechcenia. – Być może, panie McEvoy. Może przyjdzie mi pomóc przy podwieczorku i porządkach, które muszę tu zrobić. W tym tygodniu chodzi na ranną zmianę. Czy chciałby się pan z nią widzieć? „Stara czarownica – pomyślał Harry. Piękny tekst, prawdziwie mistrzowski.” – Obiecałem, że pożyczę jej książkę – skłamał bez mrugnięcia okiem. – Będzie tu, kiedy pan wróci. Jest mi bardzo potrzebna. Mamy dzisiaj komplet. To oczywiście bardzo dobrze, ale będzie w związku z tym mnóstwo pracy. – I pieniądze, pani Duncan. – To ostatnie stwierdzenie było już zbyt osobiste, bardziej niż na to pozwalała. – Pańskie kanapki są na kredensie – powiedziała sucho. – Bulion, tak jak pan lubi, i trochę kawy w butelce. Dodałam też gotowane jajko i jabłko. – Jest pani niepoprawna, pani Duncan. Zamieni mnie pani w słonia. Lubiła się przekomarzać i wciąż jeszcze śmiała się, kiedy szedł korytarzem do wyjścia. – Czy wystarczająco ciepło się pan ubrał? Nie potrzebujemy tutaj grypy. – Proszę się nie obawiać, pani Duncan. * * * Premier lubił zaczynać dzień od gazet, filiżanki herbaty i pierwszych wiadomości radiowych. Bawiło go to poranne słuchanie dziennika, bawili go ci wszyscy, którzy wyrażali zdziwienie, że nie słucha BBC i twierdzili, że jako kapitalista i głowa kapitalistycznego państwa powinien korzystać z wiadomości nadawanych przez kapitalistyczne stacje. Radio było dla niego czymś tak naturalnym, jak zasłony okienne, jak podkład muzyczny. Bez radia nie był w stanie pracować, nienawidził ciszy, ale nadawane wiadomości odciągały jego uwagę od gazet. Jak wszyscy politycy z apetytem pożerał codziennie drukowane informacje, potrafił je sobie przyswoić, wybrać część z nich, przedyskutować lub po prostu zignorować te tysiące słów, które stanowiły jego pożywienie każdego dnia. Na środku spoczywała już sterta gazet, między innymi „Western Mail” i „Scotsman.” Z chęcią przeczytałby także „Belfast News Letter”, lecz czas druku i problemy z transportem przez morze uniemożliwiały mu to, więc zadowalał się „Telegraphem” z poprzedniego popołudnia. Brnął przez politykę, dyplomację i ekonomię, przy kolumnie zawierającej rozmaite plotki zatrzymał się nieco dłużej niż chciałby, żeby inni wiedzieli. Strony z wiadomościami sportowymi zaledwie przerzucał. Czytał zawsze w tym samym tempie i każdy artykuł tylko jeden raz, chyba że dotyczył on jakiejś wyjątkowo ważnej sprawy. Nagle zmarszczka pomiędzy jego wysokimi, krzaczastymi brwiami pogłębiła się. Na nieogolonej twarzy pojawił się wyraz skupienia i złości zarazem. W „Timesie” nie było tego dużo: osiem akapitów na drugiej stronie. Bez podpisu. Tę samą historię znalazł w „Guardianie”, nieco dłuższą i podpisaną nazwiskiem stałego reportera. Długość artykułu miała dla premiera względnie małe znaczenie. Zafrapowała go zawartość. Aż trzy razy przeczytał, że Tymczasowa IRA zidentyfikowała angielskiego agenta i ostrzega mieszkańców dzielnicy katolickiej, wzywając całą społeczność do wzmożonej czujności. Na Boga! Od czasu zabójstwa Danby’ego minęło pięć tygodni. Cała wrzawa wokół tej sprawy dawno już ucichła i opinia publiczna nie dowiedziała się nawet, że sam Danby prosił o oddalenie ochrony osobistej. A teraz wszystko wróciło ze zdwojoną mocą! Bóg raczy wiedzieć, jakie to będzie miało konsekwencje. Odrzucił kołdrę i wyskoczył z łóżka. Nigdy nie potrafił telefonować w pozycji leżącej. Zrzucił przez głowę swoją nocną koszulę i zwiesiwszy nogi nad podłogą, usiadł na brzegu pojedynczego posłania, na którym sypiał od czasu śmierci swojej żony, następnie podniósł słuchawkę. – Dzień dobry, Jennifer, jako pierwszej dzisiejszego dnia. – Zawsze znajdował jakieś miłe słowa dla dziewcząt z centrali. – Połącz mnie z Sekretarzem Stanu Irlandii Północnej. Będziesz kochaną dziewczyną, jeśli zrobisz to tak szybko, jak tylko można. Przez następne dwie i pół minuty, zanim zadźwięczał telefon, siedział na łóżku i przeglądał pozostałe gazety, nie będąc w stanie całkowicie się na nich skoncentrować. – Sekretarz stanu znajduje się w tej chwili na pokładzie samolotu. Osiem minut temu opuścił Northolt. Za czterdzieści minut będzie w Aldegrove. Wstał dzisiaj wcześnie, gdyż jedzie do najbardziej uprzemysłowionego okręgu Londonderry. Czeka już na niego helikopter. To bardzo pilna sprawa. – Połącz go ze mną, kiedy tylko dotrze do Aldergrove. Chcę go mieć na linii bezpieczeństwa. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie zadzwonić do ministra obrony albo do Fairbairna, lecz odrzucił ten pomysł. Pogwałciłby w ten sposób obowiązujące zasady. Jeśli czeka ich jakaś straszliwa afera, sekretarz stanu powinien wziąć na siebie część odpowiedzialności. Nadszedł czas, aby sprawę rozegrać do końca. * * * Na przeciwległym krańcu Londynu Davidson właśnie się golił. Zmoczył twarz, potem wziął pędzel i nową żyletkę. W świetle dnia jeszcze raz przeczytał gazety. Od czasu, kiedy zbudził go telefon, wiedział, że Billy Downs i tamta dziewczyna w Belfaście wciąż są na wolności. Nie był w tej sytuacji pewny, jak wielkie niebezpieczeństwo zagraża Harry’emu. Na własny użytek dokonał logicznej oceny wszystkich ostatnich wydarzeń i doszedł do wniosku, że sytuacja jest więcej niż krytyczna. Powiedział to głośno, gdyż jego pomocnik był w innej części biura i nie mógł go usłyszeć. Wyrzucenie z siebie tych słów sprawiło mu przyjemność niemal seksualną, całe podniecenie i napięcie opuściło go. Stał w spodniach, skarpetkach i podkoszulce przed miską ciepłej wody, całkiem jak na wojnie. Operacja w Albanii, na Cyprze. Ale jak się pogodzić z tym, że główny sztab znajdował się w Covent Garden, we wschodniej części centralnego Londynu? Wytarł twarz, czerwoną od wody i ostrej żyletki. Wkładając koszulkę połączył się równocześnie z Lisburn przez bezpośrednią, wojskową linię. Gdy odezwał się pracownik centrali, poprosił o połączenie z Frostem. Pułkownik wywiadu był już w swoim biurze. – Dzień dobry, pułkowniku. Dzwonię do pana, żeby zorientować się w aktualnej sytuacji. Chciałbym rano odbyć kilka spotkań. Ludzie chcą znać prawdę. Pewnie nie ma żadnych pomyślnych nowin, bo w przeciwnym razie zadzwoniłby pan do mnie? – Zgadza się, panie Davidson. – To „panie” było konieczne, nie wolno o nim zapominać. – Nie ma nic nowego. Dziewczyny nie znaleźliśmy. Mieszkanie Downsa mamy pod obserwacją. Raport sprzed godziny mówi, że nie ma go w domu. Wyszedł parę godzin wcześniej. Musi mieć jakieś kłopoty. Człowiek o jego wyglądzie napadł wczoraj na dom policjanta i spartaczył robotę. Policjant uważa, że postrzelił go podczas ucieczki. Znaleziono jedną czy dwie plamy krwi na ścieżce, którą uciekał, ale nic z tego nie wynika, dopóki nie mamy następnego raportu. W każdym razie nie wygląda to na poważną ranę. Jeżeli chodzi o pańskiego człowieka, to, cóż, wyciągniemy z Andersonstown jakieś informacje za czterdzieści minut. Nic więcej nie mam. – Czy sądzi pan, że to Downs brał udział w tej strzelaninie ostatniej nocy? – Jest prawdopodobieństwo, ale nie ma całkowitej pewności. Żona policjanta twierdzi, że jego włosy różniły się od tych na zdjęciu. Widziała go przez dosyć długi czas. Sam policjant nie jest w stanie wiele pomóc, ponieważ nie miał możliwości przyjrzeć się napastnikowi. Przez większość czasu poruszał się i strzelał. Mamy zdjęcie, które pan nam wysłał. Jest teraz w jednostce, rozprowadzimy je między naszymi ludźmi. – Dziękuję bardzo, panie pułkowniku. – W porządku. Wierzę głęboko, że nigdy już nie będziemy mieli okazji przeprowadzania operacji, która pod względem organizacyjnym przypominałaby tę, kierowaną przez pana. Davidson odłożył słuchawkę. – Głupi, napuszony skurwysyn. Cholerny facet. Czy jemu się wydaje, że urządzamy piknik? Powiedział to wystarczająco głośno, aby zbudzić asystenta, który spał w fotelu koło drzwi, po drugiej stronie ścianki działowej. Młody mężczyzna ocknął się. – Żadnych nowin? – Ani pół słowa * * * Pracownik sekcji wywiadu poruszał się po pokoju cicho, nie chcąc zwracać na siebie uwagi Frosta. Pułkownik siedział na krześle, jego na wpół przymknięte oczy wpatrzone były w ścianę. Był człowiekiem dokładnym i działającym metodycznie. Stosował się do reguł, przez siebie ustanowionych, i tego samego oczekiwał od innych. Harry McEvoy naruszył te reguły. Założenia, przygotowania i wykonanie operacji McEvoya swoim rozmachem daleko wykraczały poza ramy ustalone dla tego typu akcji. Jego poczynania złościły Frosta i skłaniały do odcięcia się od całej tej sprawy. Pułkownik dostrzegał wszystkie słabe strony tych działań. Walka na ślepo pomiędzy departamentami i służbami. Rozgrywki na wysokim szczeblu kosztem ludzi pracujących na ulicy. On sam był winny nie mniej niż pozostali, lecz o żadnych powtórkach nie mogło być mowy. Dlaczego wszystko było tak amatorskie? Premier i generał... Powinni stuknąć się głowami. Ale współzawodnictwo nie bierze się ze zwycięskich parad i wygranych bitew. Jest zawsze efektem długiego pasma nieporozumień. Stukanie dalekopisu, odgłosy kroków, otwieranie drzwi i stłumione rozmowy, wszystko to nie było w stanie przerwać toku jego myśli. „Właśnie dlatego, że wszyscy napadamy na siebie pośród całego tego bałaganu, szukając rozwiązania, które nie istnieje, sprawa taka, jak ta, bardzo się przedłuża. Po pięciu niekończących się latach, po niezliczonych obietnicach, to, co miało się nie zdarzyć, stało się nieuchronnym: profesjonaliści działają coraz mniej sprawnie, a ludzie z zewnątrz chcieliby przejąć ich rolę. Taka jest kolej rzeczy. A cena, jaką za to płacimy, jest ogromna. Teraz ten biedny McEvoy, czy jak on się tam naprawdę nazywa, pracuje sam na ulicy, nie bardzo wiadomo dla kogo.” Frost wyprostował się na krześle. – Proszę jeszcze kawy. Czarnej. I upewnijcie się, czy macie jej duży zapas na ten ranek. Był zmęczony, wyczerpany tym wszystkim – tak jak każdy z nich. * * * Kiedy Mary Brown zajrzała do skrzynki, zobaczyła pocztówkę leżącą kolorową stroną na dół. – Jest kartka od taty, kochani – zawołała w głąb mieszkania, gdzie chłopcy jedli śniadanie. – A nie list, mamo? – krzyknął starszy z braci. – Nie, tylko kartka. Wiecie, jak ojciec nienawidzi pisania listów. Pocztówka przedstawiała scenkę rodzajową z jakiegoś rynku. Człowiek w kaftanie, stojący przy stoisku ze złotem i patrzący gdzieś beznamiętnym spojrzeniem. „Mam nadzieję, że wkrótce was zobaczę. Wciąż bardzo gorąco i niewiele do roboty. Ucałowania. Harry.” To wszystko. Kartka pochodziła z Biro i była napisana dużym pismem Harry’ego. * * * Josephine Laverty była spóźniona i na wpół biegła przez Falls do zakładu, w którym pracowała. Nie mogła iść zbyt szybko z powodu bólu, jaki wciąż odczuwała w żebrach. Ona także uważnie słuchała porannych wiadomości radiowych, niemal oczekując informacji, że Harry McEvoy został znaleziony martwy. Jednak, ku jej zaskoczeniu, nie było o tym żadnej wzmianki. Tego ranka był moment, w którym zastanawiała się, czy nie pójść sprawdzić, czy on jest jeszcze w Delrosa, ale zabrakło jej siły woli i wywołane sztucznie emocje same ją opuściły. Być może powinna dziś wieczorem iść do pani Duncan i pomóc jej przy podwieczorku. Zdecyduje o tym później. Czuła jakiś wstręt do wszystkiego, co miało związek z Harrym. Zapomnieć o nim. Zapomnieć o tym wścibskim facecie, przez którego zginęła młoda dziewczyna. Zapomnieć go, wymazać z pamięci tego skurwysyna. Patrole z Fort Monagh, zaopatrzone w fotografie Harry’ego przeszukały pięć złomowisk w Andersonstown. Żaden z ludzi, biorących udział w operacji, nie wiedział, dlaczego szukają tego uśmiechniętego mężczyzny o włosach krótszych niż ci wszyscy, których kazano im odnaleźć wcześniej. Zgodnie z rozkazem, jeśli uda im się odszukać tego człowieka, mają go niezwłocznie odstawić do dowództwa batalionu. Ci, którzy byli zazwyczaj, z racji swoich funkcji, lepiej poinformowani, dziwili się, że tylu ludzi zatrudnia się do poszukiwania mężczyzny, którego zdjęcie nie wisiało wcześniej w pokoju operacyjnym i którego nazwisko było całkowicie nieznane. Regularnie dostawali swoją paczkę fotografii, najważniejszą dziesiątkę na tydzień, najważniejszą trzydziestkę na miesiąc, cztery na każdy dzień tygodnia. Zrobione były na małych kartkach i każdy musiał je dokładnie przestudiować przed wyruszeniem na patrol. Lecz tej twarzy nie widzieli jeszcze ani razu. Pracowników złomowisk ustawili pod murem, kazali im położyć ręce za głowy, przeszukiwali ich, a następnie porównywali z otrzymanymi fotografiami. Raporty z pięciu miejsc mówiły, że poszukiwania nie zostały uwieńczone powodzeniem, lecz żołnierze kręcili się po podwórkach do godziny dziewiątej w nadziei, że mężczyzna z fotografii jeszcze się pojawi. Był już spóźniony. Pracownicy złomowiska, na którym Harry rzeczywiście pracował, okazali niedowierzanie na widok zdjęcia, pokazanego im przez wojskowych. Ten facet nigdy w nic się nie mieszał, nie rozmawiał o polityce, był za stary, żeby towarzyszyć chłopcom podczas akcji. Kierownik zakładu, zobaczywszy opancerzone samochody i żołnierzy, doszedł do wniosku, że Harry musi być kimś ważnym i postanowił milczeć. Potwierdził tylko, że zatrudnił człowieka o nazwisku McEvoy i że ten pracuje tu od niedawna. To wszystko. Reszty niech dowiedzą się sami. – Gdzie on mieszka? – zapytał sierżant, który prowadził poszukiwania. – Nie wiem. Nigdy nie mówił. Gdzieś przy Falls, to wszystko, co wiem. – Musiał chociaż sprawiać wrażenie, że pochodzi stąd czy stamtąd. – Żadnego. – A co z jego ubezpieczeniem? Niski mężczyzna wyglądał na zakłopotanego. Przecież dość wyraźnie odpowiedział. Sierżant przebywał w Irlandii Północnej od niedawna. Człowiek, który stał naprzeciw niego, wydawał mu się solidny, a nawet godny szacunku. – Proszę posłuchać, potrzebujemy tego faceta więcej niż bardzo – powiedział tak cicho, żeby go inni nie usłyszeli. – Cóż, będziecie musieli na niego poczekać, no nie? Lecz czas uciekał, żołnierze usadowili się za opancerzonymi samochodami i czekali, a człowieka z fotografii wciąż nie było. Nawet niski mężczyzna zdawał się być zmartwiony nieobecnością Harry’ego. Z początku sądził, że zaszła pomyłka, lecz teraz doszedł do wniosku, że zbieżność w czasie tajemniczego spóźnienia McEvoya i tego najazdu wojska nie może być przypadkowa i że jego najnowszy pracownik jest osobą o wiele bardziej intrygującą niż się na pierwszy rzut oka wydawało. Żołnierze porozumieli się z dowództwem przez radio, poczekali jeszcze parę minut i w końcu odjechali z pustymi rękami do Fort Monagh. ROZDZIAŁ 18 Sekretarz stanu rozmawiał z Downing Street z parterowego budynku zbudowanego z czerwonych cegieł, który służył Aldegrove za siedzibę RAF-u. Wcześniej zaoferowano mu samochód do kwater oficerskich i możliwość skorzystania z telefonu kapitana, lecz odmówił. Czekająca nań wiadomość była z rodzaju tych, jakimi premier rzadko go obdarzał i musiała być przekazana jak najszybciej. Kilkanaście minut czekał na połączenie. To opóźnienie spowodowane było koniecznością naprawienia aparatu, który miał wbudowany system, zapobiegający włączeniu się na linię jakiegoś przypadkowego rozmówcy. Gdy urządzenie było już gotowe, w oddzielonej części biura zadzwonił telefon i jakiś głos zawiadomił, że rozmowa może już być zrealizowana. Obsługujący dyskretnie wycofali się z pomieszczenia. W pokoju pozostał tylko współpracownik sekretarza. – Dzień dobry, panie premierze. Odpowiadam na pański telefon. – Nie zajmę panu wiele czasu. Zastanawiam się, jak dokładnie przeczytał pan poranne gazety, „Guardiana” i „Timesa.” IRA twierdzi, że zidentyfikowała naszego agenta i ostrzega przed nim ludzi. Wszystko to brzmi trochę melodramatycznie, ale może wywołać niepokój. – Przykro mi, nie wiedziałem o tym. – Jesteśmy tutaj trochę niespokojni, że to może być ten człowiek, którego wysłaliśmy do Belfastu w związku ze sprawą Danby’ego. Będzie ciężko, jeżeli go złapią i zacznie sypać. – To jakaś nieprzyjemna sprawa. Nie ma wątpliwości. Cóż, znajdziemy ludzi, którzy go stamtąd wydostaną, zabiorą szybko i po sprawie. – Tu właśnie leży problem – odparł premier. – To okropne, ale ludzie, którzy kontrolują go z Londynu, stracili z nim kontakt. Wygląda na to, że on dzwoni, gdy ma coś do przekazania. Sekretarz stanu skrzywił się. – Trochę to niezwykłe, prawda? Niecodzienna procedura. Z tego, co pan mówi, wynika, że on może nie wiedzieć, iż jest prawie zdemaskowany. Możemy nie usłyszeć od niego już zbyt wiele. – Przecież jest pan niedaleko... – A co mamy zrobić...? Przepraszam, sformułuję to inaczej; co pan zamierza z tym zrobić? – Ja tylko informuję o sytuacji. Przede wszystkim należy robić to, co zawsze. Stać blisko i trzymać rękę na pulsie. – Jeżeli coś się wydarzy, będzie to raczej duża sprawa. – Sekretarz stanu uśmiechnął się lekko na myśl o niepowodzeniu premiera. – Spróbujmy być sprytni – głos premiera był zmęczony i dobiegał jakby z bardzo daleka. – Cieszę się, że tym razem nie mnie to spotkało – przerwał i krótką chwilę nie odzywał się, pozwalając wybrzmieć słowom. – Zobaczymy, co z tego wyniknie. Może to tylko latawiec, który wypuścili, żeby nas zmylić. Często tak robią. Zawsze patrzę pogodnym okiem na wszystkie sztormowe chmury. Do widzenia, panie premierze. Swoim ludziom nie powiedział nic. Grupa opuściła budynek i szła do wielkiego helikoptera Puma, by za chwilę odlecieć do Londonderry. Sekretarz poprosił swojego wojskowego łącznika, by poinformował go o ewentualnych morderstwach w ciągu dnia. Sprawdzając pasy wypowiedział cichą uwagę, którą dosłyszał jedynie siedzący obok policjant Scotland Yardu, pełniący rolę jego osobistej ochrony. „Dziecinne pomysły, w samą porę.” * * * Zasadzka była przygotowana. Sposób wypróbowany i śmiesznie prosty. Sześćdziesiąt metrów od „Delrosa”, tuż przy wjeździe na Falls Road stał skradziony ford escort. Samochód był pusty i nie powinien wzbudzać podejrzeń. Tablice rejestracyjne zostały zmienione. Harry spacerował po drugiej stronie chodnika, zwrócony twarzą w kierunku głównej drogi. Obserwowało go trzech mężczyzn, stojących za koronkowymi firankami przy oknie w domu, pod którym był zaparkowany wóz. Gdy wychodził zza rogu, jeden z nich mógł wyjść z domu, ruszyć samochodem i zajechać wroga od przodu. Była to metoda szybka, efektywna i przez całe lata uważana za niezawodną. Ci stojący w oknie trzej mężczyźni – to Downs, Frank i Duffryn. Wszyscy byli w tej chwili bez broni, ale w escorcie leżał luger, a pod siedzeniem kierowcy złożony armalite, gotowy do użycia, naładowany i zabezpieczony. Dla Franka i Duffryna była to nowa sytuacja. Żadnemu z nich nie powierzono dotychczas tak ważnej misji i napięcie, jakie odczuwali, widoczne było z częstotliwości, z jaką obaj podchodzili do okna, by wyjrzeć na ulicę. Rozmawiali po cichu, unikając wzroku Downsa, który stał za nimi. Ani Frank, ani Duffryn nie znali nazwiska trzeciego mężczyzny, wiedzieli tylko, że ma reputację strzelca wyborowego. Przypominali sobie o tym nawzajem nocą, parę godzin przed tym, jak wyśliznęli się na to spotkanie, dodając sobie w ten sposób odwagi. Downs nie mówił wiele od czasu, gdy dowiedział się o całej operacji. Rozpalał w sobie złość i frustrację, aż naładował się nimi do granic. Dokuczał mu ból w zranionym ramieniu i musiał brać tabletki. Czuł się słaby, a przede wszystkim rozprężony. Frank i Duffryn patrzyli na niego jak na dowódcę, lecz on trzymał się z dala od nich i nie zwracał uwagi na ich oczekiwania. Miał na sobie luźny, zapinany sweter, którego jeden z rękawów zwisał swobodnie. Rękę trzymał na temblaku pod ubraniem. Wiedział, że nie nadaje się do udziału w strzelaninie, ale, przez wzgląd na doświadczenie i wysoką rangę, polecono mu czuwać nad tą akcją. Wykazanie się siłą i sprawnością należało do dwóch pozostałych ludzi. Miał siedzieć z przodu obok prowadzącego Duffryna, a zadaniem Franka było pilnować Anglika na tylnym siedzeniu w drodze z Brodwayu do Whiterock. – Spóźnia się – powiedział Frank. – Ale to nie potrwa już długo. To wielki facet, na pewno go nie przeoczymy. W tym domu jest tylko gościem. – Jak długo przetrzymamy go na rogu? – zapytał Duffryn. Odpowiadano mu już trzykrotnie, lecz wciąż pytał, jak uczeń, który nie chce, aby nauczyciel zapomniał o jego obecności. – Tylko trochę – odparł Frank. – Niech przejdzie kilka metrów. Chcemy go dorwać na zakręcie koło cmentarza, więc nie powinien przejść więcej niż sto metrów. – Miejmy nadzieję, że ten cholerny samochód zapali. – Duffryn zaśmiał się niepewnie i spojrzał na Downsa. – Robiłeś już przedtem coś takiego? Ujrzał bladą, ściągniętą i pełną nienawiści twarz. Wyczuł przyczynę tego gniewu. – Tak – odparł Downs. – Wszystko idzie zgodnie z planem, prawda? Mam na myśli, że wszystko wydaje się takie proste, kiedy opracujesz to na papierze i układasz plan. Ale czy naprawdę idzie tak łatwo? – Czasem tak, a czasem nie. – Martwi mnie... – „Jak cholerna katarynka” – pomyślał Downs, gdy Duffryn mówił dalej, – ...czy w krytycznym momencie nie nadjedzie jakaś suka. Bóg jeden wie, co wtedy zrobimy. Ostatnie zdanie powiedział tylko do siebie, odczuwając nagły niepokój o wszystko i o tego rannego człowieka, od którego zależało powodzenie jego i Franka. Kiedy tylko Duffryn skończył, Frank drgnął i pochylił się w stronę okna. – Nadchodzi. Idzie ten angielski skurwiel. Duffryn odepchnął przyjaciela na bok chcąc samemu zobaczyć. Ujrzał w oddali wysoką, niezbyt dobrze widoczną z tej odległości, postać, która właśnie zamykała za sobą bramę. To był ich wróg. Myślał o nim przez większą część nocy, myślał o zabiciu go i oto teraz ten człowiek nadchodzi. Szedł prosto, nie rozglądając się na boki. Duffrynowi przyszło na myśl, że facet wygląda tak, jak gdyby był właścicielem tego miejsca. – Odsuńcie się od okna – syknął stojący z tyłu Downs. Harry uświadomił sobie, że wyszedł tego ranka zbyt późno i przyspieszył kroku, zdając sobie sprawę z tego, że i tak się spóźni. Przyczyną była gadanina pani Duncan i jej nalegania, żeby wypił filiżankę świeżej kawy. Szybko wszedł na znajomy chodnik. Torba zawierająca kanapki i butelkę obijała się o bok, a rewolwer ciążył na biodrze. Ujrzał samochód, jeden z wielu zaparkowanych po drugiej stronie drogi. Był mały, czysty, dobrze utrzymany, ale jakiś inny, było w nim coś dziwnego... kluczyki zostawione w stacyjce. Kretyn, kto zostawia kluczyki w samochodzie przy Falls Road. W tej okolicy nikt tak nie robi, chyba, że wychodzi na krótko. Harry minął samochód i poszedł w stronę skrzyżowania bocznej drogi z Falls Road. Tędy wjeżdżano do katolickiej części miasta i tutaj zaczynały się uliczne korki. Chodnik, po którym szedł, był prawie pusty, z rzadka jedynie mijały go pędzące samochody. Był człowiekiem punktualnym. Tak wychowała go ciotka i tak później wychowało go wojsko, toteż fakt, że był spóźniony, irytował go. Chciał spojrzeć na zegarek, aby stwierdzić, czy opóźnienie jest duże i zaklął cicho: nie zabrał zegarka. Gdzie go zostawił... nie w swoim pokoju, nie podczas śniadania... w łazience przy goleniu. Przeszedł już jakieś trzydzieści metrów przez Falls, pensjonat znajdował się około siedemdziesięciu metrów z tyłu za rogiem. Musiałby się cofnąć jakieś sto metrów, żeby go zabrać. Potem wrócić w to samo miejsce – to już dwieście metrów do przejścia. To nic. Bez zegarka czuł się jak nagi. Wprawdzie gorzej byłoby, gdyby zapomniał okularów albo miał rozpięty rozporek, ale mimo wszystko było to irytujące. Obrócił się na pięcie i zawrócił w kierunku „Delrosa”. Gdy skręcał na rogu, Duffryn otwierał drzwi przy siedzeniu dla kierowcy, Frank siedział już z tyłu, a mężczyzna, wychodzący jako ostatni, był w połowie drogi do samochodu. Na moment wszyscy czterej zastygli. Umysł Harry’ego zadziałał błyskawicznie, usiłując powiązać całą sytuację ze znajomą twarzą mężczyzny, którego ujrzał przed sobą. Co to za twarz? Przypomnij sobie. Minął ułamek sekundy i wspomnienie wróciło. Taniec, kobieta w żółtym ubraniu, wojsko wpadające znienacka. Jeszcze chwila koncentracji i twarz, którą miał przed sobą, pokryła się w każdym szczególe z wizerunkiem na zdjęciu. Zgadzał się kształt kości policzkowych. Ponadto jego rysy zlały się w umyśle Harry’ego z wyobrażeniem starannie ukształtowanym w Londynie. Być może to napięcie, pod wpływem którego Downs pozostawał przez ostatnie godziny lub ból spowodowały, że jego twarz zaczęła w końcu przypominać tę, którą widziała w parku starsza kobieta, i w którą wpatrywała się dziewczyna z metra, usiłując jednocześnie zachować równowagę. Pierwszy ruch: Harry wepchnął obie ręce głęboko do kieszeni kurtki, aby wyciągnąć pistolet. Pociągnął gwałtownie za białe płótno i wyszarpnął broń, rozrywając materiał ostrą muszką. Dziewięć metrów dalej Duffryn na widok pistoletu rzucił się na ziemię za samochodem i przywarł do niej twarzą w dół. Frank przegiął się przez przednie siedzenie, by sięgnąć do schowka, w którym ukryty był luger. Musiał w tym celu cały przewiesić się przez przeszkodę, jaką stanowił podgłówek. Downs pochylony rzucił się w stronę samochodu. Ukrył się za nim i sięgnął do tylnych drzwi, za którymi spoczywał jego ukochany armalite. „Celuj dobrze, Harry, nie spudłuj, musisz trafić tych kretynów”. Zrzucił z ramion worek, przykucnął i podniósł pistolet. Kolana lekko zgięte, ciężar ciała przeniesiony do przodu, pistolet w obu dłoniach na wysokości oczu. Klasyczna pozycja. Ręce i pistolet stanowią jedną całość. „Nie szarp za spust. Naciśnij delikatnie”. Kciuk przesunął się do przodu i spoczął na bezpieczniku. Harry odbezpieczył broń. Na muszce miał wielkie ciało Franka pochylonego do przodu w poszukiwaniu lugera. Kiedy ten opadł z powrotem na tylne siedzenie, Harry znieruchomiał i oddał pierwszy strzał. Lewa strona tylnej szyby rozprysła się i Frank gwałtownie drgnął, gdy kula przebiła jego gardło. Sięgając po rewolwer nie był w stanie obserwować Harry’ego. Na jego twarzy pojawił się wyraz bezbrzeżnego zdumienia i osunął się na siedzenie. Strumień krwi zabarwił na czerwono jego kołnierz i spływał w dół po koszuli. Rana nie była śmiertelna, ale przy braku natychmiastowej pomocy mogła się taką okazać. Frank był teraz poza zasięgiem wzroku Harry’ego. Anglik stał nieruchomo, wypatrując następnej ofiary. „Wychodźcie skurwysyny. Pokażcie się. Gdzie jest ten cholerny gnój, którego szukam? Który z was ma broń? Kto strzeli następny? Spokojnie, Harry. Sterczysz tu na samym środku, jak wielka latarnia. Kryj się, głupcze.” Przykląkł na chodniku. – Ręce za głowy i wychodźcie. Nie próbujcie uciekać, bo będę strzelał. „Dobrze, Harry, musisz być górą.” Downs szepnął do Duffryna, gdy obaj skulili się po drugiej stronie samochodu. – Zbiegnij na dół. On nie trafi cię z ręcznego pistoletu. Ale, na miłość boską, biegnij – i to natychmiast! Pociągnął go i wypchnął na otwartą przestrzeń, poza schronienie, jakie dawał samochód. – Biegnij zygzakiem, mały... – krzyknął jeszcze za nim. Duffryn biegł opętany strachem, niemal nieprzytomny, widząc tylko pustą ulicę przed sobą. Pędził w stronę Delrosa. Miał zamiar zmienić kierunek z prawej na lewo i jednocześnie zmniejszyć prędkość. W efekcie zwolnił i stał się przez to łatwiejszym celem. Harry wystrzelił cztery razy. Już po pierwszym strzale zdał sobie sprawę, że ma przed sobą człowieka, który z podobną sytuacją spotyka się po raz pierwszy. Słyszał, jak Duffryn szlochał, błagał o litość, to znów krzyczał. Trzecia kula utkwiła mu między łopatkami. Wpadł prosto na latarnię, na chwilę przywarł do niej, po czym powoli zsunął się i, niczym bezkształtna masa, zastygł na chodniku. Czwarta, już niepotrzebna kula wstrząsnęła jeszcze jego bezwładnym ciałem. Mógł żyć, żaden z tych czterech strzałów nie był śmiertelny. Teraz, gdy minął pierwszy szok, Duffrynowi wróciła jasność umysłu. Wróg zabije go – nie ma co do tego wątpliwości. Wydawało się to bez znaczenia. Rana była bolesna, lecz nie tak bardzo, jak się spodziewał. Dziwiło go, że ledwie zauważył twarz Anglika, który go postrzelił. Widział jego ubranie, spoczywający w dłoniach pistolet, zauważył gwałtowny ruch do tyłu, kiedy strzelał do Franka. Nie mógł jednak dostrzec jego twarzy. Zasłaniał ją pistolet. Nie widział nawet swego wroga. Nigdy go nie zobaczy. Podczas gdy Duffryn biegł, Downs otworzył przednie drzwi escorta, usiadł na miejscu kierowcy i zapalił silnik. Cztery strzały, które Harry oddał do przynęty, królika, którego zadaniem było odwrócenie uwagi, dały Downsonowi czas, potrzebny, aby ruszyć samochodem w kierunku Falls Road. Harry przesunął teraz pistolet, celując w odjeżdżający samochód. Ujrzał jeszcze głowę Downsa zanim ten pochylił się na tablicą rozdzielczą. Wystrzelił, lecz w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że wycelował zbyt wysoko. Kula odbiła się rykoszetem od dachu i uderzyła w ścianę stojącego obok domu. „Licz strzały, przecież uczono cię tego tyle razy”. Uświadomił sobie, że nie ma już naboi, był kompletnie wyczerpany. Miał jeszcze trzy na samym spodzie torby, pod kanapkami i butelką z kawą. Schowane były w plastikowym pudełku. W szaleńczym pośpiechu rozłożył pistolet i wypchnął z niego zużyte łuski, które z brzękiem upadły na chodnik. Wsunął w to miejsce trzy zapasowe naboje, z miedzianymi końcami i zagiętymi czubkami. Downs był już na szosie i rozpaczliwie usiłował ominąć pędzące wokół niego samochody, lecz w ulicznym tłoku nie był w stanie jechać dostatecznie szybko. Harry odruchowo pobiegł za nim, wciąż trzymając w ręku pistolet. Wpadł na ulicę słysząc pisk hamulców i widząc samochody, których kierowcy starali się ominąć go w pędzie. Odniósł wrażenie, że jest źródłem jakiejś zarazy i wszyscy rozpaczliwie usiłują uniknąć zetknięcia się z nim. W tym czasie jego ofiara zdołała umknąć. Oddzielona dziewięcioma samochodami cortina estate również skręciła, aby uniknąć spotkania z człowiekiem, który trzymał w dłoni pistolet. Harry jednak podbiegł do samochodu i stanął przy zamkniętych drzwiach dla pasażera. Spojrzał w oczy kierowcy i krzyknął do niego: – Jest naładowany. Jedź za tym białym escortem i trzymaj się blisko. Nie próbuj się sprzeciwiać, dla swojego własnego bezpieczeństwa. Jestem wojskowym, ale to ci nie pomoże, jeżeli mi przeszkodzisz. Dwudziestosiedmioletni Donald McKeogh, mieszkający dwadzieścia kilometrów dalej koło Dungannon, sprzedawca wyrobów z plastiku, bez słowa skinął głową. Nie był w stanie o niczym myśleć. Samochód ruszył naprzód. Harry ujrzał, że escort się oddala. – Nie utrudniaj mi, kretynie – wrzasnął mu prosto w twarz, aby jeszcze raz dać do zrozumienia, co zamierza z nim zrobić. Oddał pojedynczy strzał przez dach samochodu. Jechali w kierunku świateł przy Springfield Road. McKeogh przyspieszył. Zrozumiał teraz i nie trzeba mu było niczego powtarzać. „Mógł widzieć, jak wchodziłem na jezdnię – rozważał Harry. Ale chyba nie wie, który samochód go ściga. W każdym razie szansa jest niewielka.” McKeogh skręcił na wewnętrzną stronę jezdni i przejechał przez podwójną linię, wywołując gniewne okrzyki innych kierowców. Gdy dojechali do świateł, odległość dzieląca ich od escorta zmniejszyła się do pięciu samochodów. Magazynek smith-wessona zawierał dwie kule. * * * Ustalenie, w jakim kierunku jedzie, zajęło Billy’emu trochę czasu. Fakt, że nie udało mu się zabić Anglika, przeważył szalę decyzji. Przegrany i skończony postanowił jechać do domu. Był zmęczony. Potrzebował jakiegoś kąta, gdzie mógłby się przespać, zapomnieć o bólu i rozczarowaniach ostatnich kilku godzin. Potrzebował spokoju i ciszy, z dala od broni, z dala od strzelaniny i krwi. Nade wszystko pragnął uciec od huku wystrzałów rozbrzmiewających tuż nad jego uchem, od ciągłego napięcia skręcającego mu wnętrzności. Jedynym miejscem, do którego mógł się w tym celu udać, był jego dom. Chciał jechać do żony, do dzieci, na swoją ulicę, na Ypres Avenue. Cała siła woli, logika i umiejętność kontrolowania samego siebie, które zadecydowały, że to jego wybrano do londyńskiej misji, teraz go opuściły, wyczerpały się. Nie czuł już nic. Nawet jęki Franka, siedzącego z tyłu, nie przeszkadzały mu. Człowiek, uważany za tak wartościowego, że przydzielano mu tylko najpoważniejsze zadanie, doznał porażki. Najlepszy z najlepszych przegrał. Co więcej, przegrał z człowiekiem, którego zadaniem było zabicie go, wyeliminowanie JEGO. Myśli nadchodziły go falami, jak pulsujący ból w ramieniu. Chryste, jak bardzo go bolało. Zły, podstępny ból, który uderzał nagle, potem odchodził, by za chwilę powrócić z nową mocą, zżerał ostatki drzemiących w nim sił. Pod jego siedzeniem wciąż spoczywał karabin armalite, teraz bezużyteczny. Skończyły się dni jego przydatności. Wszystko było skończone, podsumowane, zaledwie w połowie życia. Prowadzenie samochodu sprawiało mu trudności. Co kilka sekund musiał sięgać do gałki zmiany biegów, a nawet przechodzenie z dwójki na trójkę powodowało ostry ból. Rozplanował sobie całą trasę. Najpierw pojedzie do Divis, potem przetnie skraj miasta koło Unity, a następnie skręci w kierunku Carlyle Circus. Tam, na rondzie, będzie mógł zaparkować. Do Ardoyne pójdzie pieszo, zostawiając samochód i Franka w pobliżu Mater, miejskiego szpitala. Tam ktoś na pewno zauważy Franka i w szpitalu udzielą mu niezbędnej pomocy. Po drodze nie było żadnych ulicznych korków, więc posuwali się do przodu w strumieniu innych wozów. Frank był zbyt pochylony, aby ktoś mógł go dostrzec, a ślady po kulach na tylnej szybie zniechęcały ludzi do jakiegokolwiek zainteresowania. Dziewięć minut drogi dzieliło go od Circus, gdzie Cnimlin schodzi się z Antrim Road i gdzie można bezpiecznie zostawić samochód. Dojechał do tego miejsca i zatrzymał się. Aby wysiąść z wozu, musiał unieść się na prawej ręce i mimowolnie spojrzał na tylne siedzenie. Frank był bardzo blady, a na plastikowej kapie obok niego utworzyła się kałuża krwi. W jego oczach tliło się jeszcze tyle światła, aby można było stwierdzić, że żyje. – Nie martw się, chłopcze. Jesteśmy blisko Mater. Będziesz tam za pięć minut. Idę ich zawołać. Już idę, nie martw się. Z Bogiem. Wszystko jest w porządku. Będziesz bezpieczny, to tylko parę minut. Frank nie był w stanie nic odpowiedzieć. Down odchodząc zostawił włączony silnik i otwarte drzwi od strony kierowcy. To powinno wystarczyć, aby ktoś zajrzał do środka, wybita szyba tym bardziej powinna zwrócić uwagę. Pod siedzeniem kierowcy wciąż leżał armalite, a pod ciałem Franka spoczywał luger. Dobiegł do Crumlin i, mając po prawej stronie niewielką, czerwoną ścianę szpitala, skierował się w stronę więzienia. Wysokie mury, zwoje drutu kolczastego, wzmocnione wieże wartownicze, a ponad tym wszystkim wielki punkt obserwacyjny. Minął więzienie i stojących na warcie żołnierzy i policjantów przed gmachem sądu naprzeciwko. Nikt nawet nie spojrzał na niego. Na początku starał się szybko biec, potem już tylko truchtem, a w końcu, w pobliżu Ardoyne, szedł wolno potykając się co chwilę. Zmuszał mięśnie nóg do pracy, zdawało mu się, że ciężar ciała przygniata go do ziemi. Zostawił za sobą uliczny zgiełk i hałas. Jego oddech przemienił się w szloch. Ze wszystkich sił starał się nie zwalniać. Jedyną rzeczą, jakiej od siebie teraz żądał, było dotarcie do domu, do żony i dzieci, i ukrycie się w cieple własnego mieszkania. Circus, szpital i więzienie były już daleko w tyle, gdy doszedł do żelaznego płotu, oddzielającego Shankhill od Ardoyne. Poprzedniego popołudnia stał w tym miejscu, czekając na samochód, którym miał pojechać do Rennie’ego. „Boże, ten gliniarz, skurwysyn i jego cholerne dzieci. To właśnie przez nich wszystko się zawaliło.” Ani przez chwilę nie widział dokładnie tego faceta, cały czas widok zasłaniała mu głowa dziecka. Dysząc ciężko zwolnił i ostatnie parę metrów przeszedł już normalnym krokiem. Mieli rację, stracił panowanie nad sobą. Billy Downs, wybrany osobiście przez szefa sztabu, nie wykonał zadania, ponieważ przeszkodziła mu głowa dziecka. A potem, tego ranka... krzyczący Frank i ten gówniarz, którego mu przysłali, leżący tam na chodniku. A ty, ty sprytny draniu kazałeś mu uciekać, żeby uratować siebie, i on pobiegł, dał się przekonać i zginął. * * * Podczas jazdy przez miasto McKeogh kilkakrotnie dawał się wyprzedzać przez inne samochody i zupełnie tracił z oczu białego escorta, zanim dostrzegał go ponownie daleko z przodu, manewrującego między ciężarówkami, furgonetkami i samochodami osobowymi. W takich momentach Harry krzyczał i przerażony kierowca dodawał gazu. Nie wierzył, że jego porywacz jest człowiekiem armii brytyjskiej, ale nie był pewien, czy ma do czynienia z człowiekiem z IRA czy z UVF. Tego, że zginie, jeżeli nie wykona wykrzykiwanych poleceń, był pewny. Gdy wydostawszy się z miasta dojechali do Circus, escort zniknął. Schodziły się tutaj cztery główne szosy, jeżeli liczyć prowadzącą do Ardoyne Crumlin Road i Antrim Road, która wiodła do bliżej położonej New Lodge. Ta ostatnia dzielnica zapewniała szybkie schronienie i Harry ruchem ręki nakazał kierowcy jechać w tamtym kierunku. Okrążyli Circus i znaleźli się na szerokiej szosie. Przejechali prawie dwa kilometry, mijając wjazd do dzielnicy, kiedy Harry kazał kierowcy zawrócić. – Spróbujemy pojechać Crumlin Road. To chyba jest właściwa droga. – Być może uciekł nam i jedzie mimo wszystko tą samą drogą. Jeżeli pojechał przez Crumlin, to teraz jest już za miastem, gdzieś koło Ligoniel, w połowie drogi na lotnisko – powiedział McKeogh. – Wiem, gdzie może być. Ty masz tylko prowadzić i na tym skoncentruj swoją uwagę – ostro odparł Harry. Tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności mógłby teraz znowu trafić na ten samochód. Wiedział o tym, ale nie zamierzał wysłuchiwać pouczeń od jakiegoś pieprzonego kierowcy. Stwierdziwszy, że escort nie stoi zaparkowany przy Circus, pomiędzy innymi samochodami, skręcili w Crumlin Road. Harry pochylił się do przodu i uważnie obserwował drogę po obu stronach. Nagle krzyknął, niczym myśli wy zrozpaczony faktem utracenia swej zwierzyny. – Jest tam, koło muru. McKeogh zwolnił i podjechał do najbliższego chodnika. – Kto to jest? – zapytał. Harry spojrzał na niego i nie odpowiadając wysiadł z samochodu. Przebiegł przez ulicę i zniknął za srebrzystą ścianą, przechodząc przez znajdujący się tam otwór. Downs miał nad nim przewagę nie przekraczającą stu metrów. * * * Wiadomość o strzelaninie szybko rozeszła się po mieście. Jeden z oficerów w towarzystwie szeregowca poszedł odwiedzić zalaną łzami panią Duncan. Szlochając i co chwila wycierając nos, właścicielka pensjonatu opowiedziała o przebiegu zdarzeń, co stało się podstawą późniejszego raportu. – Pan McEvoy wyszedł właśnie do pracy, kiedy usłyszałam strzelaninę i pobiegłam do drzwi. Pan McEvoy stał na końcu ulicy z pistoletem w ręku, a jakiś człowiek uciekał w drugą stronę. Pan McEvoy po prostu wycelował i zastrzelił go. Wtedy inny mężczyzna wsiadł do samochodu i zaczął odjeżdżać, i pan McEvoy także do niego strzelił, ale nie wiem, czy trafił. To się stało zbyt szybko. Potem pan McEvoy wbiegł na drogę, machając i krzycząc na ludzi w samochodach. Wtedy weszłam do domu. – Kim jest McEvoy? – zapytał odruchowo zdezorientowany oficer. – Jest moim lokatorem, mieszka tu od trzech tygodni. Cichutki jak mysz i w prawdziwym tego słowa znaczeniu dżentelmen. A wtedy przykucnął tam z tym pistoletem i strzelał raz za razem. Karetka zabrała Duffryna do szpitala, a wydany później komunikat określał jego stan jako krytyczny. Frost, przebywający w Lisburn w dowództwie trzydziestej dziewiątej brygady, przeczytał raport przesłany dalekopisem. Szybko połączył się z generałem, z dowódcą brygady w Londonderry, aby sekretarz stanu mógł być o wszystkim poinformowany, gdy tam przybędzie, i z Davidsonem w Londynie. Każdemu z nich przekazał wiadomość o tym samym brzmieniu. – Na pierwszy rzut oka wygląda, że tego ranka zmontowali jakąś zasadzkę na McEvoya. Coś im nie wyszło i nasz przyjaciel postrzelił przynajmniej jednego z tych ludzi. Ranny jest w szpitalu. Drugi facet uciekł samochodem, a McEvoya widziano po raz ostatni, jak stał na szosie i starą metodą próbował zatrzymać jakiś środek transportu, aby ruszyć w pościg. Wszystko to robi się coraz zabawniejsze. Zamieszkał w małym pensjonacie tuż przy Falls Road w dzielnicy Broadway. Więc jest na wolności i idę o zakład, że usłyszymy o nim jeszcze przed lunchem. Cztery minuty później dalekopis odezwał się znowu. Podziurawiony kulami samochód znaleziono przy Carlyle Circus. Na jego tylnym siedzeniu leżał człowiek z poważnymi ranami postrzałowymi. – Ten McEvoy jest naszym człowiekiem – powiedział Frost do stojącego obok majora z jego departamentu. – Pracuje dla nas? – zapytał tamten zaskoczony. Obecni urzędnicy, oficerowie i kaprale znieruchomieli, aby usłyszeć odpowiedź. – To nie takie proste. Pracuje po naszej stronie, ale nie dla nas, nie dla naszego departamentu. To skomplikowana sprawa. Rzecz w tym, że premier chciał wprowadzić tam kogoś z dobrą przykrywką, kto działałby na miejscu, kontrolowany przez Londyn. Jego zadanie polegało na zlokalizowaniu człowieka, który zabił Danby’ego. Sądzę, że tego dokonał. Zamachowiec to chłopak z Ardoyne, nazywa się Billy Downs. Jego dom jest pod obserwacją i dzisiaj rano zrobiliśmy obławę, ale z negatywnym skutkiem. McEvoy nie miał zaufania do swojego zwierzchnika i niewiele większe do nas. Nie możemy go za to winić. Z rozmowy, jaką przeprowadziłem z jego zwierzchnikiem, wynika, że człowiek ten ma go za kompletnego idiotę. Doszło więc do absurdalnej sytuacji, w której McEvoy telefonował do swojego zwierzchnika, nie mówiąc, jak można się z nim skontaktować. Informacje przekazywał raz na tydzień i to wszystko. Nowatorska taktyka, w porządku. Ale doszło do przecieków. W jaki sposób opozycja dowiedziała się o tym – nie wiem. Siłą tej akcji miała być jej całkowita tajność, a tymczasem katolicy usłyszeli o niej. Były nawet wzmianki w dzisiejszej prasie. Major skinął głową. Czytał już gazety i wiedział o tym. Frost kontynuował: – Więc wydaje się, że ci faceci postanowili dorwać go dzisiaj rano, gdy będzie szedł do pracy, którą tu podjął. Ale McEvoy potrafi zachować zimną krew. Była niezła strzelanina. McEvoy postrzelił przynajmniej jednego z nich. Drugiego znaleziono półżywego w samochodzie koło Mater. W wozie był też rewolwer. Jeden z sierżantów sztabowych podszedł do pułkownika, pchając z drugiego końca pokoju wózek z telefonem. Wmontowana w aparat żarówka migotała jaskrawo. – Telefon do pana. Frost podniósł słuchawkę, przedstawił się i przez nieco więcej niż minutę nie odzywał. Potem podziękował rozmówcy, poprosił cicho, by niczego nie ruszał i oświadczył, że zaraz tam jedzie. – Była strzelanina na Ypres Avenue. To ulica, na której mieszka Billy Downs. Wszystko to przypomina film „W samo południe”. Martwe ciała na każdej ulicy – powiedział Frost opanowanym głosem. – Pojadę tam, więc sami dopilnujcie reszty. Zadzwońcie do dowództwa RUC, poproście o połączenie z sekcją Specjalną. Zapytajcie o Rennie’ego. Howarda Rennie. On też może chcieć tam pojechać. Ja będę na miejscu za około piętnaście minut. Jeżeli w międzyczasie będą jakieś informacje o McEvoyu, dajcie mi natychmiast znać. I wyszedł, zanim major zdążył cokolwiek powiedzieć, poskarżyć się, że jak zwykle o niczym nie jest poinformowany. Zresztą fakt, że Frost zazwyczaj zatrzymywał wszystkie wiadomości dla siebie stanowił niewielką pociechę. Nagle wszyscy w pokoju ożywili się. Rzadko się zdarzało, by ekipa, rezydująca na pierwszym piętrze, miała okazję odczuć tempo charakterystyczne dla działań w terenie. Frost wciągnął ich w te sprawy, jednakże kosztem swojej osławionej dyskrecji. Sierżant znów podjechał z wózkiem. – Do pułkownika Frosta. Podobno z Londynu. Mówią, że to rozmowa osobista i ważna. Dzwoni jakiś Davidson. Pułkownik telefonował do niego parę minut temu. Czy pan odbierze? Major podniósł słuchawkę. – Mówi zastępca pułkownika. Poczekał, aż z drugiej strony padnie pytanie, a potem kontynuował: – Mamy jeszcze jednego rannego i strzelaninę na ulicy Ypres Avenue w Ardoyne. Nie znamy nazwisk zabitych i nie wiadomo, czy ma to jakiś związek z porannymi zajściami. Musi pan poczekać jakieś pół godziny, wtedy może będziemy znali odpowiedź. ROZDZIAŁ 19 Rozgorączkowana i dręczona niepewnością żona Billy’ego Downsa posłała dzieci do społecznego żłobka. Ubrana w swój podniszczony płaszcz, wziąwszy torebkę i portmonetkę, poszła do sklepów, mieszczących się na szczycie Ardoyne. Jej nerwy znajdowały się w stanie skrajnego napięcia. W wiadomościach sprzed niespełna dwóch godzin podano raport o strzelaninie w mieszkaniu policjanta, uzupełniony zeznaniami naocznego świadka. BBC wysłało na miejsce swojego człowieka, który zdał relację z zajścia, opowiedział o napastniku, o jego wahaniach, o interwencji dziecka i postrzeleniu tego człowieka. Znaleziono ślady krwi, a, jak stwierdzał raport, policjant był dobrym strzelcem. Gdy pani Downs oddawała dzieci pod opiekę, u sąsiadów mieszkających trzy domy dalej widziała numer „Irish news” ze zdjęciem, przedstawiającym wnętrze schludnie utrzymanego bungalowu i policjantów o białych twarzach, zdejmujących właśnie odciski palców przy frontowych drzwiach. Gazeta mówiła także o postrzeleniu zamachowca. Niedługo mieli przyjść pracownicy miejscy, aby zreperować zerwane przez wojsko deski podłogowe, lecz na razie zwały gruzu, bałagan w domu i hałas, czyniony przez dzieci, w połączeniu ze świadomością niebezpieczeństwa grożącego jej mężowi niemal zwaliły ją z nóg. Najbardziej jednak doskwierała jej świadomość, że wojsko wie o Billym, zidentyfikowano go i ich wspólne życie praktycznie było już skończone. Jeżeli udało mu się przeżyć ostatnią noc, to w tej chwili uciekał i będzie musiał zejść do podziemia, gdyż w przeciwnym wypadku czeka go Long Kesh lub Crumlin. I po co to wszystko? Nie była jedną z tych bojowych kobiet, które dmuchają w gwizdki, przewracają kosze na śmieci, maszerują wzdłuż Falls Road wznosząc okrzyki przeciwko żołnierzom i posyłają do więzień paczki z żywnością. Z początku sprawa w ogóle jej nie interesowała, zanim stopniowo, wraz ze wzrostem niebezpieczeństwa zagrażającego jej mężowi, nie zaczęła się stawać przeciwniczką tego ruchu. To wrogie nastawienie nie wynikało z faktu, że w Londynie zginął jakiś tam minister, nie miało też związku ze śmiercią żołnierza na Brodwayu czy policjanta w Dunmurry. Pobudki były znacznie bardziej prozaiczne. Chodziło jej tylko o to, aby pozostać w stanie obecnej nędzy, nie tracić tego, co już miała. Jeszcze w zeszły czwartek, po otrzymaniu zasiłku, miała portmonetkę pełną pieniędzy, teraz zostało ich zaledwie na podstawowe wydatki, jak chleb i mleko, uzupełnione kiełbaskami, pieczoną fasolą i konserwami. Stojąc w kolejkach czuła zwrócone na siebie spojrzenia. Rozniosło się już po mieście, że wojsko urządziło obławę na jej dom, że jej mąż jest poszukiwany i nie było go przez całą noc. Po latach niepokoju takie sytuacje nie były w tej małej społeczności niczym niezwykłym, teraz jednak chodziło o rodzinę, znajdującą się w centrum porannego napadu, więc zewsząd otaczały ją ciekawe spojrzenia, przyciszone komentarze, a gdy przechodziła ulicą, we frontowych oknach rozchylały się zasłony. A ona spoglądała na gapiów w taki sposób, że zakłopotani odwracali wzrok. Zapłaciła za zrobione zakupy, otworzyła wejściowe drzwi i wyszła na ulicę. Od szczytu Ypres Avenue dzieliło ją niecałe czterdzieści metrów. * * * Skręciwszy w wąską, długą ulicę, znalazła się w zasięgu punktu obserwacyjnego. Żołnierze ukryci byli na dachu młyna, zamienionego teraz na skład. Wchodzili i wychodzili tylnymi schodami, a w miejscach, gdzie deski były przegniłe, wspinali się po drabince sznurowej. Znalazłszy się na miejscu, zamykali znajdujące się za nimi drzwi na kłódkę. Siedzieli w surowo urządzonym kącie, na siedzeniach zaimprowizowanych z worków z piaskiem i koców. Stanowiły one jako taką osłonę i dawały nieco ciepła. Aby spojrzeć w dół na ulicę, kładli się na brzuchu i wystawiali głowy za krawędź dachu, w miejscu, gdzie brakowało dachówki, co dawało możliwość obserwacji. Dwoje ludzi trwało w tej niewygodnej pozycji przez dwanaście godzin, po czym zmieniali ich inni, należący do jednej z trzech pozostałych grup. Zaznajomili się z ulicą wystarczająco, by poznać każdego mężczyznę, kobietę czy dziecko, które tam mieszkało. Wszystkie wyjścia i przyjścia były wytrwale odnotowywane ołówkiem w notesie, a potem, każdego wieczora, szczegółowo rozpatrywane przez oficera wywiadu i ich batalionu. Pod koniec tygodnia sprawozdanie z życia ulicy przysyłano do sztabu. Proces ten powtarzał się na wielu ulicach katolickiej części Belfastu, tak że siły bezpieczeństwa zgromadziły obszerne i wszechstronne dossier, dotyczące życia mniejszościowej społeczności. Starszy szeregowy David Burns i szeregowiec George Smith przebywali w młynie od szóstej rano tego dnia. Przybyli, gdy było jeszcze ciemno i pozostali długo po tym, jak zapaliło się kilka ulicznych latarni. W Belfaście byli od jedenastu tygodni. Zostało im jeszcze pięć, a dokładnie trzydzieści cztery dni. Do punktu obserwacyjnego przynieśli ze sobą kanapki, termos ze słodką herbatą oraz silną, niemiecką lornetkę, pozwalającą dostrzec twarze przechodniów, a także karabiny z dziennymi, teleskopowymi celownikami i noktowizorami do pracy w nocy. Wszystko, czego potrzebowali, sami wnieśli po sznurowej drabince, gdyż do stałego wyposażenia punktu należał jedynie radiotelefon, wykorzystywany do prowadzenia pilnych rozmów. Burns, z twarzą skrytą za szkłami lornetki, opisywał szczegóły oblicza kobiety, idącej pod nimi. – To ta kotka spod czterdzieści jeden. Musiała robić zakupy. Nie wyszła na długo, chyba nie trwało to nawet dziesięciu minut Wygląda na zgnębioną, nie znaleźli jej męża, prawda? Żołnierz przysunął się bliżej otworu i przycisnął lornetkę do brwi. Na jego twarzy widoczny był wyraz koncentracji. – Hej, Smith, spójrz tam. Wydaje mi się, że to on idzie, z tamtej strony. To chyba jej stary. Popatrz sam. – Nie jestem pewien, za duża odległość. Zobaczymy, jak podejdzie bliżej. – Smith pochylił się nad otworem. – Czy jest rozkaz, żeby strzelać bez ostrzeżenia? – Nie wiem. Nic o tym nie mówili. Teraz jestem pewny, że to on. Wezwij dowództwo przez radio. Wygląda jak po biegu maratońskim. Jest kompletnie wyczerpany. * * * Odgłos kroków wyrwał panią Downs z rozmyślań o rannym mężu i rozpadzie życia rodzinnego. Odwróciła się w stronę, z której dobiegał dźwięk i zdrętwiała na widok tego, co zobaczyła. Downs usiłował teraz biec. Jego głowa kiwała się na boki, a ręce poruszały bezwładnie. Ostatnie dzielące go od niej metry przebył z jakąś dziką determinacją, nogi plątały się pod nim, stawiając nierówne kroki. Poczuła gwałtowne ukłucie w żołądku. Jego twarz była trupio blada, policzki zapadały się przy każdym oddechu, oczy pałały jakimś straszliwym blaskiem, a skóra wokół nich błyszczała od potu. Ogromny, wyciągnięty sweter, przetarty na lewym ramieniu nadawał mu groteskowy wygląd człowieka o wiele bardziej otyłego, niż był w istocie. Lecz kiedy zbliżył się do niej, najbardziej przeraziły ją oczy, odmalowana w nich samotność, rozpacz i zaszczucie. Odstawiła siatki z zakupami na chodnik, ostrożnie, aby się nie przewróciły i wyciągnęła do niego ręce. Upadł w nie potykając się, tak że niemal straciła równowagę pod nagłym ciężarem. Przywarł do niej, drżąc konwulsyjnie i z trudem łapiąc powietrze. Mówił coś, czego nie mogła zrozumieć, gdyż miękki materiał płaszcza pochłaniał jego głos. W dali, na rogu ulicy, zebrała się grupka kobiet. – Przyszli po ciebie, wiesz? Dzisiaj rano. – Wiem. – Przeszukali wszystko i powiedzieli, że jeszcze przyjdą, że będą przychodzić tak długo, aż cię dopadną. Pokiwał głową, zdrętwiały i otępiony bólem, wywołanym krwawiącą raną. – Wiedzą, prawda? Wiedzą wszystko. Nie są tak głupi, jak mówiłeś. – Jak mi powiedziano. Mówienie przychodziło mu teraz łatwiej, oddech uspokoił się, a nogi przestały drżeć. Jego obojczyk wpijał się boleśnie w jej policzek, więc obróciła się nieco. Poczuła, jak drgnął i gwałtownie cofnął lewą rękę. – Czy to tutaj cię zranili? To ty byłeś zeszłej nocy w domu tego policjanta? Czy on cię uderzył? Ból napływał falami i pulsował w ramieniu. – Czy ktoś to oglądał? Czy widział to lekarz? Znów pokiwał głową. – Dokąd teraz idziesz? Co masz zamiar zrobić? – Idę do domu. Wszystko skończone, chcę tylko iść do domu. – Ale oni przyszli po ciebie dziś rano – wykrzyknęła wysokim histerycznym głosem, zdenerwowana, że nie potrafił zrozumieć rzeczy tak prostej. – Wrócą, gdy tylko przejdziesz przez drzwi. Szukali wszędzie, pod podłogą, na dachu, cały dom przewrócili do góry nogami, żeby cię znaleźć. Nie słuchał jej. – Podstawili swojego człowieka tylko po to, żeby mnie odszukał – powiedział ze zdumieniem, zaskoczony, że wróg uznał go za tak groźnego przeciwnika i zdecydował się na podjęcie podobnego kroku. – Ale my znaleźliśmy go pierwsi. Poszliśmy do niego dzisiejszego ranka, tylko że wszystko się popsuło. Dwóch chłopców zginęło przez tego Anglika. A ostatniej nocy – kolejny błąd. Ten cholerny gliniarz, ach... – Słyszałam w radiu. – Więc teraz nie ma sensu uciekać. Jestem skończony. Miałbym powód do ucieczki, gdybym chciał to jeszcze ciągnąć, ale już nie chcę. – Naprawdę tak myślisz? Czy to nie dlatego, że jesteś ranny? Możemy cię stąd zabrać, chłopcy przeniosą cię gdzieś. – To już skończone – powiedział. Był teraz bardzo zmęczony, doszczętnie wyczerpany. Pragnął wreszcie usiąść, pozwolić odpocząć nogom. Podniósł siatkę z zakupami prawą ręką, a lewą położył jej na ramieniu. Zaczęli iść, mijając kolejne domy, kolejne wejściowe schody i mury z wyszczerbionych, czerwonych cegieł. Szary poranek w Belfaście, zapowiadający deszcz i zimny wiatr ze wschodu, nadciągający od strony Lough. Szli po popękanych płytach chodnikowych, mijając kupy psiego łajna, posuwali się w kierunku domu, który był teraz jedynym celem Downsa. Nagle usłyszeli za sobą odgłos kroków. Oboje instynktownie zrozumieli, że ktoś ich ściga. Każdy mieszkaniec Ardoyne posiadał taki nieomylny instynkt. Stojące na rogu kobiety nie odezwały się słowem, gdy Harry przebiegał obok nich posuwając się na skos, w kierunku oddalającego się mężczyzny i jego żony. W dłoni trzymał rewolwer, czuł w palcach przyjemną twardość drewnianej kolby, wyrobionej przez lata używania. Zatrzymał się sześć metrów od nich. Mężczyzna i kobieta odwrócili się do niego. – Nie ruszać się. Nie próbuj uciekać ani wyciągać broni. Jeśli to zrobisz, strzelę – krzyknął Harry. Ostrość tonu i pewność, z jaką to powiedział, zdumiały jego samego. Czuł się tak, jakby to ktoś inny wydał polecenie. – Postaw siatkę na ziemi i idź w moim kierunku. Powoli. Ręce za głowę. Kobieta niech zostanie na miejscu. „Bądź ostry. Nie cackaj się z nim. Nie spiesz się, poczekaj jeszcze chwilę, zanim sprzątniesz tego skurwysyna. Nie pozwól mu przejąć inicjatywy. Trzymaj go na muszce i patrz cały czas na jego ręce. Obserwuj i trzymaj rewolwer na linii strzału. Trzymaj tak, żeby wystarczyło go tylko podnieść i wystrzelić. Sprawdź kciukiem, czy jest odbezpieczony. Jest z pewnością. Teraz ich rozdziel, nie pozwól im być blisko siebie, bo ona może go osłonić. I zrobi to. One wszystkie by tak zrobiły, rzuciłyby się na ciebie, żeby dać mu pole do ucieczki. I strzelaj. Jeśli się poruszy, zastrzel go. Nie wahaj się. Stój spokojnie. Nie poruszaj się, to może utrudnić oddanie strzału. Masz tylko dwie kule, jedną w lufie, drugą – w sąsiednim otworze magazynka, to wszystko.” Harry wpatrywał się uważnie. Tamten był jego przeciwnikiem. Był brudny, zaszczuty i przerażony. Czy jest terrorystą? Czy do tego sprowadza się jego istnienie? Czy to jest właśnie ten otoczony blaskiem chwały morderca? Nie ma na co patrzeć. Bez swojego kałasznikowa to jakby nie ten człowiek. – Zacznij teraz iść i pamiętaj – spokojnie, bo cię zastrzelę. Jak się nazywasz? – Billy Downs. Ty jesteś tym Anglikiem, którego po mnie przysłali, tym, przez którego zabili dziewczynę? Powiedzieli mu, że Brytyjczyk nie przybył po to, żeby go pojmać i wpakować do Kesh, lecz by go zabić. Znów poczuł chęć do walki o przeżycie, walki spokojnej i pewnej. – Nie wydostaniesz się stąd, wiesz o tym. Nie uda ci się to, jeżeli będziesz trzymał mnie na muszce. Spojrzał w jakiś punkt za plecami Harry’ego i jakby skinął komuś głową. To było sprytnie zrobione. „Doskonale, Billy. Ale teraz, chłopcze, masz do czynienia z profesjonalistą. Nowicjusz mógłby się w tym momencie odwrócić i dać ci czas potrzebny do ataku. Nowicjusz, ale nie Harry. Odwróć się, stań tyłem do muru i przesuwaj się do tyłu, aż poczujesz, że dotknąłeś cegieł. Ale obserwuj tego skurwiela, cały czas patrz na jego ręce.” Gdyby naprzeciw niego stali żołnierze w mundurach, Downs prawdopodobnie poddałby się bez walki i pozwolił zaprowadzić do opancerzonego samochodu, zgodziłby się na życie w niewoli. Ale nie w ten sposób. Nie ugnie się przed jednym, przysłanym z Londynu draniem, na oczach własnej żony i na własnej ulicy. Potem przez rok opowiadano by sobie o dniu, w którym samotny Anglik przybył do Ardoyne i zabił potulnego, małego Billy’ego Downsa, o dniu, w którym opuściła go odwaga. Straszny był ten Anglik w starych dżinsach i ciemnej kurtce, o wyrazistych rysach twarzy, nie wymodelowanej przez ostry klimat Belfastu. Nie ciągnęło się za nim pasmo niekończących się udręk i kłopotów; widać to było po jego twarzy. Lecz był twardy, Downs nie miał co do tego wątpliwości. Wytrenowali go i przysłali tutaj z Londynu i Downs wiedział, że jego życie zależy teraz od tego, czy będzie umiał wyczytać coś z pozbawionego wyrazu oblicza wroga. Kiedy zatrzyma się, wszystko będzie zależało od umiejętności strzeleckich Anglika i od tego, jak jemu samemu uda się wycelować. Downs oszacował... Wystrzeli, lecz zrobi to za późno i spudłuje. Bardzo powoli odwrócił się w kierunku swojej żony. Był blisko niej, o wiele bliżej niż Harry. Stojąc do niej profilem, samym kącikiem ust wypowiedział jedno słowo: – Krzycz. Wyczytała je z ruchu warg. Harry niczego nie usłyszał, był skoncentrowany na obserwowaniu rąk mężczyzny, kiedy kobieta krzyknęła. Głos miała głęboki i przenikliwy, mimo, iż należał do tak drobnej istoty. Harry drgnął, zaabsorbowany Downsem nie spodziewał się czegoś takiego. Chcąc stwierdzić, skąd dobiega ten dźwięk, spojrzał na chwilę w innym kierunku. Downs podjął decyzję. „Teraz albo nigdy.” Albo teraz, albo ten skurwiel zastrzeli go jak szczura w zamkniętej klatce. Gwałtownie popchnął żonę w kierunku Harry’ego i rzucił się do ucieczki w otwartą ulicę. Pierwsze dwa kroki zaniosły go na skraj chodnika. Gwałtowne pulsowanie krwi... W oczekiwaniu strzału skulił się i pochylił głowę. „Teraz! Albo on strzeli, albo ja to zrobię. Jeszcze trzy, cztery kroki i przeciwnik znajdzie się w zasięgu strzału i łatwiej będzie wycelować.” Miał na wpół przymknięte oczy, nie widział nic przed sobą, aż jego lewa noga uderzyła o krawężnik. Czuł oparcie dla pięt, lecz reszta stopy natrafiła na lukę między płytą chodnika a rynsztokiem. Kiedy gwałtownie rzucił się do przodu, cały ciężar ciała spoczął właśnie na tej stopie. Uświadomił sobie, że upada i usiłował obrócić się na plecy. Nie starczyło mu czasu ani miejsca. Uderzył w ostry żwir lewym ramieniem, dokładnie w miejscu, gdzie ciało rozdarte było kulami Rennie’ego. Słaby, płócienny bandaż nie wytrzymał. Podparł się lewą ręką, próbując wstać i uciec od Harry’ego, który zbliżał się już z wyciągniętym rewolwerem... Harry ujrzał grymas bólu na twarzy Downsa i rękę przygniecioną ciężarem ciała. Jeżeli ten człowiek ma broń, to jest schowana właśnie tam, poniżej pasa, w miejscu, w którym szperała teraz jego ręka. Decyzja nie była trudna. Uniósł rewolwer tak, że jego oko, ręka, lufa z muszką i czoło mężczyzny tworzyły jedną linię. Odczekał chwilę, aż ręka uspokoiła się i palcem wskazującym nacisnął spust. Hałas nie był wielki. Broił szczęknęła tylko nieznacznie i ramię Harry’ego odskoczyło do tyłu. Ciało Downsa zwinęło się konwulsyjnie. Z ust popłynęła strużka krwi, coraz szersza i szersza. Harry wiedział, że nie musi strzelać po raz drugi. – Dlaczego go zabiłeś? Nie miał broni. Dlaczego go zabiłeś? – kobieta przesuwała się w kierunku Downsa, lecz cały czas patrzyła na Harry’ego. – Nie musiałeś tego robić, mogłeś pobiec za nim i złapać go. Wiesz, że postrzelono go zeszłej nocy, nie stawiałby oporu. Ty brytyjski skurwysynu. Uklękła obok męża. Leżał na boku tak, że nie mogła go objąć. Obiema rękami dotknęła jego twarzy, wodząc palcami po nosie, ustach i oczach. Harry nie widział tego wszystkiego, lecz coś podpowiadało mu, że powinien się wytłumaczyć. – On znał reguły gry. Znał tę grę, w której wziął udział. Przyjechał do Londynu i z zimną krwią zamordował ministra. Zastrzelił człowieka przed jego własnym domem i zniknął. To było dla nas wyzwanie. Na pewno wiedział, że muszę go dostać i ty też to wiedziałaś. To była próba, test. Nie wolno było nam przegrać, nie mogliśmy sobie na to pozwolić. Już kiedyś Harry zastanawiał się, jak będzie wyglądała ta chwila, co będzie czuł, gdy ten człowiek będzie leżał przed nim martwy, pokonany. Nie czuł nienawiści ani odrazy do tego leżącego na bruku ciała. Nie czuł także dumy z tego, że reprezentowany przezeń system zniszczył młodego człowieka, którego uznano za wroga. Odczuł jedynie pustkę. Więc tygodnie przygotowań, strachu, bólu miały służyć zabiciu tego niezdarnego, bezkształtnego nędznika. A teraz nicość. Raz jeszcze spojrzał na kobietę pochyloną nad ciałem męża i ruszył w górę, w kierunku granicy Ardoyne. Obserwowała go, z rękami wciąż spoczywającymi na ciele Downsa, gdy padł strzał. Równocześnie ujrzała, jak Harry zatoczył się, przez chwilę wydawało się, że zdoła utrzymać równowagę, potem ruszył do tyłu, aż uderzył we frontową ścianę domu. Obiema dłońmi trzymał się za czoło. Potem powoli osunął się na chodnik. * * * W punkcie obserwacyjnym Smith wyglądał przez szczelinę i na bieżąco opisywał sytuację starszemu szeregowcowi, który przekazywał wiadomości przez radiotelefon do dowództwa. – Jakiś człowiek biegnie za Downsem. Ma w ręku broń, chyba rewolwer, jakiś mały. Powiedz im, żeby przenieśli się z powrotem do dowództwa. Downs podniósł ręce, rozmawiają. Niewiele, ale coś mówią. – A co z tym drugim facetem? – zapytał Burns od telefonu. – Chcą wiedzieć, jak wygląda. – Cywilne ciuchy, kurtka i jeansy. Ma krótkolufowy rewolwer. Nie Downs... ten drugi. Paskudnie to wygląda. Downs ucieka. Kurwa, przewrócił się. Tamten chce go zastrzelić, chce go zastrzelić. Buns usłyszał pojedynczy strzał. – Mogę sprzątnąć tego skurwysyna, prawda Dave? Właśnie zastrzelił drugiego gnoja. Smith ustawił karabin we właściwej pozycji Stary lee enfield z wielkim celownikiem optycznym, broń snajpera, strzelca wyborowego. – Wyceluję z tego miejsca bez problemu – szeptał do siebie Smith z ustami przyciśniętymi do kolby. Burns siedział nieruchomo, wciśnięty pomiędzy koce i worki, patrząc, jak jego towarzysz poprawia się na swoim miejscu, aby przybrać” dogodną pozycję do strzału. Celował długo, nie chcąc spudłować za pierwszym razem. Po chwili rozległ się huk. Echo odpowiedziało z wnętrza młyna. – Masz go? – niecierpliwił się Burns. – W samą dziesiątkę. * * * Ostry ból oszołomił Harry’ego. Leżał na brzuchu i nie odczuwał nic. Twarz miał zwróconą w kierunku domów po drugiej stronie ulicy. Rosnąca tu zielona kępka mchu łaskotała go w nos. Dalej leżały resztki rozbitej butelki po mleku, a potem ogromny, wysoki stopień, wiodący do drzwi jakiegoś domu. Nie rozumiał, co się stało. Słyszał hałas, a potem poczuł uderzenie, które zwaliło go z nóg. Powoli wyciągnął spod siebie prawą rękę, którą trzymał przyciśniętą do klatki piersiowej. Palce były purpurowe i błyszczące. Włożył w ten ruch wiele wysiłku. Opuściła go cała energia, wszystkie siły. Tak wiele kosztowało go zwykłe poruszenie ręką. Pracowały wszystkie mięśnie ramion i brzucha pod potłuczonymi żebrami, każdy ruch powodował gwałtowny, ostry ból. Twarz, poranioną podczas upadku, wykrzywiał bolesny grymas. Ostre, górne zęby przecięły do krwi jego wargę. To właśnie ten ból uświadomił mu, co się stało. „Mają cię, Harry. Dorwali cię, kiedy stałeś tam, jak idiota i cieszyłeś się swoją nietykalnością. Tak głupio. Po prostu stałeś, stałeś w samym sercu Ardoyne czekając, aż cię dorwą.” Jego umysł pracował coraz sprawniej, podczas gdy pulsujący ból wokół wielkiej rany stawał się coraz silniejszy. Tak to się właśnie kończy, wiedział o tym. Tutaj, na mokrym chodniku, wśród zielska i potłuczonych szkieł, wśród nienawiści i odrazy. Jakaś mała świnia z karabinem straciła sporo czasu, czekając na odpowiedni moment, nie spiesząc się. Tak się właśnie umiera, Harry. Martwy Billy Downs, ta kobieta obok niego, to było gdzieś daleko, daleko poza nim. Teraz pojawiły się inne twarze, widział je wyraźnie... Davidson w ogrodzie koło Dorking – ‘To będzie niebezpieczne” – powiedział. Nie chciał tego powiedzieć, myślał, że to może przestraszyć... teraz Mary podeszła do niego i chłopcy, duże roześmiane twarze, cały ten hałas i bieganina. Trzymaj się, Harry, walcz.” Siła strzału odrzuciła Harry’ego o kilka stóp, zanim go powaliła. Instynkt kazał mu przycisnąć ręce do ciała. Tym samym rewolwer wypadł z dłoni i leżał teraz na ulicy. Podpierając się prawą ręką, Harry uniósł się nieco, na tyle, żeby móc przenieść ciężar ciała na kolana. Pierwsza próba zakończyła się niepowodzeniem i upadł w kałużę krwi. Za drugi razem poszło lepiej i niczym groteskowy pies powlókł się na czworakach ulicą do góry. W drzwiach okolicznych domów stali gapie, nikt jednak nie odezwał się słowem. Tylko jakieś dziecko krzyknęło, gdy spod zsuniętego z lewej ręki płaszcza spłynęła krew, tworząc na chodniku kałużę, którą Harry starł za chwilę kolanami. Sto par oczu obserwowało go, stu ludzi świadomych, że jest to daremny wysiłek człowieka skazanego na śmierć, lecz nie mogącego się z tym pogodzić. Ci mężczyźni i kobiety znali nieuchronność śmierci. Wiedzieli, jak człowiek walczy, by ją oddalić i potrafili poznać, czy ma jakąś szansę, czy nie. Wiedzieli, że Anglik przegra, powiedział im to instynkt, poznali to z bladości jego twarzy, z nieregularnego oddechu. I wtedy zobaczyli, że żona Billy’ego podniosła się z ziemi i szybkim krokiem zaczęła iść w kierunku Harry’ego. Ujrzeli, że na jej drodze leżał rewolwer. Schyliła się i podniosła go. Był ciężki i niewygodny dla jej małej dłoni. Musiała wyciągnąć palec wskazujący na całą jego długość, aby dotknąć chłodnego cyngla. Nie patrzyła na broń, może sprawdziła rewolwer tak, jak uczyniłby to mężczyzna, przyzwyczajony do posługiwania się nim. Ci, którzy stali pomiędzy nią a Harrym, rozsunęli się, szukając schronienia w drzwiach swoich domów, reszta jednak została, aby zobaczyć, co się stanie. Pół metra od jego głowy zatrzasnęły się drzwi. Ten hałas odwrócił uwagę Harry’ego od mozolnej ucieczki z Ypres Avenue. Wtedy usłyszał kroki zbliżającej się do niego kobiety. Minęła go, po czym odwróciła się zastawiając mu drogę. Jego twarz znalazła się teraz blisko jej nóg. Harry opadł na tył. Ręce wciąż miał przyciśnięte do ciała, lecz cały ciężar spoczywał teraz na biodrach. W ten sposób mógł widzieć ją całą, nie tylko nogi, lecz także stary i zniszczony płaszcz, twarz, niegdyś piękną, zeszpeconą teraz przez ból, jakiego doznała w ciągu ostatnich paru minut, wyciągnęła ramię i zbielałe palce zaciśnięte w pięść. I rewolwer, wielki, groteskowo wyglądający w jej małej dłoni. Lufa rewolweru była nieruchoma, podobnie jak jej oczy wpatrzone w leżącego przed nią, twarzą do ziemi mężczyznę. – Nie musiałeś zabijać mojego męża – powiedziała. – Kim był dla ciebie Billy? Jakie miało dla ciebie znaczenie, co się z nim stanie? Był skończony, załamany, a ty zdeptałeś go jak szczura w rynsztoku. I ty mówisz o regułach i wyzwaniach. Jakaż to reguła pozwoliła ci zabić Billy’ego, rannego i bezbronnego? Harry nie czuł już strachu. Ulotnił się dawno temu. Słowa przychodziły mu z trudnością. – Wiesz, dlaczego zginął, wiesz, co zrobił. Był przeciwko nam. Każdy z nas zdecydowany był zniszczyć drugiego; on to rozumiał. – Nic o nim nie wiedziałeś, nie miałeś pojęcia, jakim był człowiekiem, jaki był dla nas dobry. A jednak przyszedłeś na naszą ulicę i zabiłeś go, nieuzbrojonego. Harry chciał znów coś do niej powiedzieć. Tak trudno, tak beznadziejnie trudno. Ta wykrzywiona twarz ponad nim, twarz kobiety, która nic nie rozumiała ze świata własnego męża i nic nie rozumiała z całej tej wojny, toczącej się na jej własnej ulicy. To wszystko było takie proste, takie banalne, lecz Harry nie miał już sił, aby próbować porozumienia z nią. Więc ciągnęła dalej: – Myślisz, że my tutaj jesteśmy zwierzętami. Ale cóż dla ciebie znaczy śmierć Danby’ego, śmierć jakiegoś żołnierza czy policjanta. Sądzisz, że jesteście lepsi niż nasi ludzie? Harry milczał przez pewien czas, usiłując zebrać myśli. – On zasługiwał na śmierć. Był złym, małym skurwysynem. Lepiej, że zginął... Jej palce szarpnęły za spust. Huk wystrzału zlał się w jedno ze szlochem kobiety, Harry powoli przetoczył się na plecy. U wylotu Ypres Avenue pojawiło się dwóch umundurowanych Anglików. Żołnierze obejrzeli oba ciała i, stwierdziwszy, że pomoc medyczna nie jest już potrzebna, zostawili je tam, gdzie leżały. Harry i Billy Downs nie żyli i było to widoczne na pierwszy rzut oka. Downs leżał na ulicy o metr od krawężnika. Krew utworzyła kałużę, urywającą się przy studzience kanalizacyjnej. Jego żona znowu stała obok i w dalszym ciągu trzymała w ręku pistolet, swobodnie, jakby od niechcenia. Sierżant podszedł do niej i ze słyszalnym w głosie zdenerwowaniem poprosił, by oddała broń. Otworzyła dłoń i rewolwer z brzękiem upadł na ziemię. Gdy żołnierz powtórnie do niej przemówił, nie odpowiedziała. Stała milcząca, pogrążona w swoich myślach. * * * Harry leżał pod ścianą jakiegoś domu z twarzą zwróconą do góry. Z okna spoglądała nań bez wyrazu współczucia jakaś stara twarz. Kobiety podeszły bliżej do żony Billy’ego, a mężczyźni utworzyli osobną grupę, swoim żonom pozostawiając pocieszenie wdowy. Kobiety, poowijane w szale, ubrane w krótkie spódnice, zaczęły krzyczeć na oficera. – To jeden z waszych. Ten martwy skurwiel. – To pieprzony Anglik. – Zastrzelił nieuzbrojonego człowieka. – Morderca z SAS. – Zabił bezbronnego na oczach jego żony. Kobiety zebrały się wokół młodego mężczyzny. Za parę chwil zastąpią go dowódca jego kompanii i dowódca batalionu, lecz na razie to na nim skupiła się cała wściekłość. Usłyszawszy oskarżenie, że Harry był jednym z jego żołnierzy, spojrzał z zainteresowaniem na potężne ciało tego człowieka. Wiedział co nieco o tajnych działaniach wojska, szczególnie MRF, lecz dla ludzi w mundurach był to świat wstrętny i obcy. Żołnierze mieli swoje własne prawa, których musieli przestrzegać. – Dobrze, skoro uważacie, że ten gość, który zabił Downsa był jednym z naszych, to kto jego zastrzelił? – zawołał porucznik rozdrażniony. Powiedział to ze złością i nie oczekiwał odpowiedzi. Odpowiedział mu jednak chór zadowolonych głosów: – To nasi go dostali. Strzelec z IRA. Jednym strzałem z końca ulicy. Odległy koniec ulicy był pusty. Górował na nim czerwony ceglany mur i szary dach młyna. Porucznik spojrzał w tamtym kierunku i skrzywił się. – Do diabła – powiedział. Podszedł do niego sierżant, który przedtem oglądał Harry’ego. – Ten facet na chodniku został trafiony dwukrotnie. Powiedziałbym, że pierwsza kula leciała szybko. Jest rana wejściowa i wyjściowa. Jest też wielki krwawy ślad, wygląda, jakby próbował odejść. Może pan pójść tym śladem. Zaczyna się około piętnastu metrów od miejsca, gdzie leży teraz. Później znów go trafiono, prosto w głowę. Brak wyjścia, to musiał być jakiś ręczny pistolet lub coś w tym rodzaju. – Dziękuję, sierżancie. Ta kobieta, która miała pistolet, niech pan ją odprowadzi. Postępujcie z nią łagodnie, jest w szoku, a ja nie chcę tu żadnych zamieszek. * * * – Niczego nie ruszaliśmy, tak jak pan prosił – powiedzieli Frostowi, który przed chwilą przyszedł. Dowódca batalionu wyjaśnił mu sytuację: – Ten facet pod ścianą zastrzelił Downsa, a potem ktoś zastrzelił jego. Nie jestem w stu procentach pewny, skąd pochodził drugi strzał. Wciąż czekam na dalsze informacje. Wydaje się, że strzelił jeden z moich żołnierzy z punktu obserwacyjnego na dachu młyna. Jesteśmy raczej spokojni o to miejsce, ale jeszcze nie rozmawiałem z ludźmi, którzy tam siedzą. Zdaje się, że oni go tylko zranili, a później wykończyła go żona Downsa, którą teraz zatrzymaliśmy. Na twarzy Frosta nie odmalowała się żadna reakcja. Rozglądał się wokół, przypatrując się zebranym i ciałom na ulicy. Spacerował od jednego do drugiego w towarzystwie swoich dwóch goryli, idących po jego obu stronach. W Harrym rozpoznał człowieka z fotografii, którą mu przysłano poprzedniego wieczoru z Anglii. „Wydawało się, że to jedna wielka bzdura, a jednak udało się. I teraz na koniec tak się wszystko popieprzyło. Nieszczęsny wariat.” Zatrzymał się w miejscu, gdzie leżał Downs, spojrzał na profil jego twarzy i porównał z opublikowanym portretem. Trzeba było mieć dużo szczęścia, żeby znaleźć go na podstawie czegoś takiego, pomyślał pułkownik, to nie był dobry portret. Minął otwarte drzwi wojskowego samochodu, który stał obok. W głębi w cieniu siedziała pani Downs. Milczała, wytrzeszczonymi oczami wpatrując się w opancerzone ściany, obwieszone kilofami, pojemnikami z gazem i skrzynkami z amunicją. Pilnowało jej dwóch żołnierzy. – To, co powiem podlega tajemnicy – powiedział do dowódcy batalionu – ale wkrótce i tak pan o tym usłyszy. Premier rozkazał wysłać specjalnego agenta, którego jedynym zadanie miało być odnalezienie zabójcy Danby’ego, rozumie pan. Ministra zastrzelono w Londynie około sześciu tygodni temu. Zabójcą był Downs. Ten agent wyśledził go chyba jakimś cudem i z pomocą nieprawdopodobnego szczęścia. Takie jest przynajmniej moje prywatne zdanie. Wyśledził go i zabił piętnaście minut temu. Myślę, że twój człowiek właśnie zastrzelił wysłannika premiera. Frost umiał to rozegrać. Zamilkł na chwilę, po czym kontynuował: – Zrobimy z tym, co będziemy mogli, ale radzę panu zostawić sprawę raportu ludziom z Lisburn. Może będzie dla pana jakąś pociechą, że ja też niewiele wiedziałem o tym agencie. Nie pracował dla mnie. Nie martwiłbym się o rolę, jaką odegrali żołnierze z punktu obserwacyjnego. – Nie martwiłem się o to... Frost przerwał mu. – Zdarzało się to już w przeszłości i dziać się będzie jeszcze. W New Lodge żołnierze z Marines strzelali do własnych ludzi. Policja ulsterska zabijała naszych, my zabijaliśmy ich. To się zdarza. Jego rozmówca milczał, rozważając wszystko. Stali z dala od ludzi, nawet goryle odsunęli się, aby pozwolić im swobodnie porozmawiać. Dowódca przypomniał sobie teraz żołnierza, którego kiedyś wysłali do Berlina, przypomniał sobie także to, co sam widział podczas pewnej zabawy w klubie, oddalonym od miejsca, gdzie stali, o niespełna trzysta metrów. Nie było nic do powiedzenia, nic co mogłoby pomóc leżącemu pod ścianą człowiekowi, co nie wprowadziłoby tylko niepotrzebnego zamieszania. Ze zwykłą u siebie energią w głosie powiedział do Frosta: – Czy jest jakiś powód, by nie zrobić z tym porządku raz? Nasz fotograf zrobił zdjęcia, a ludzie z RUC i tak nie będą chcieli tu przyjść. – Nie ma żadnego powodu. Uprzątnijcie ulicę, zanim zbiegną się dziennikarze. – Czy będzie dużo kłopotów w związku z tym, że Downs był nieuzbrojony? – Nie sądzę – odparł Frost. – Zazwyczaj nie robi się z tego problemu, jeżeli uda nam się dostać któregoś z ważniejszych. Wydaje się, że oni akceptują te reguły gry. Zwykle tylko na samym początku jest zamieszanie. Ale ciągłe mówienie o tym zaczyna ich męczyć. Oni wszyscy są bezbronni – w tym cały ich urok. Nie trzeba ich bardziej podburzać. Ciekawe, jakie nekrologi pojawią się w jutrzejszej, porannej prasie. Zorientujemy się z nich, jak bardzo był przez nich szanowany. O kimś ważnym potrafią pisać na czterech kolumnach. Zobaczymy. Będzie ich to kosztowało fortunę, ale gazety pójdą jak woda. Obaj mężczyźni skierowali się w stronę samochodu Land-Rover należącego do Frosta. * * * Frost odjechał w chwili, gdy na Ypres Avenue przybył w wojskowym samochodzie Rennie z dowództwa. Ostrożnie wyjrzał z wozu i zeskoczył na ulicę. Po raz pierwszy w Ardoyne od szesnastu miesięcy. Ludzie z Sekcji Specjalnej nie lubili spacerować po tych katolickich dzielnicach. Rzucał się w oczy i wiedział o tym. Każdy człowiek, ubrany po cywilnemu, który potrzebuje do ochrony pięciu żołnierzy i opancerzonego wozu musi zwrócić na siebie uwagę. Czuł, że spoza zamkniętych drzwi i okien obserwują go niezliczone pary oczu. – Czy ciała jeszcze tu są? – zapytał dowódcę batalionu. – Obawiam się, że już je przenieśliśmy. Moi ludzie zrobili potrzebne zdjęcia. Nie ma na co teraz patrzeć. Tam, gdzie jest krew na jezdni, leżał Downs. Ten drugi facet, McEvoy, został zastrzelony na chodniku pod dwudziestym dziewiątym. Tam też jest mała kałuża. – Kim jest ten McEvoy? – zapytał Rennie. – Wydaje mi się, że więcej się pan o nim dowie z własnego biura. Ale to drażliwa sprawa. Powiedziano mi, że to jeden z naszych. Przyciągnął tutaj Downsa i zabił go. Ciągle czekam na dalsze szczegóły, ale wygląda to raczej czarno. Myślę, że zastrzelił go jeden z moich ludzi z punktu obserwacyjnego. McEvoy miał broń i ubrany był po cywilnemu. Nic dziwnego. Rennie nie potrzebował pytać o Downsa. Dobrze jeszcze pamiętał tę dziką twarz, którą czternaście godzin wcześniej widział w swoim salonie. Teraz Downs nie żył. Rennie podziękował oficerowi i wrócił do wozu. * * * Notatka prasowa z Lisburn była zwięzła, a jej przygotowanie zajęło nie więcej niż dwie godziny. Była rezultatem kompromisu, lecz w swej treści najwięcej zawdzięczała szefowi departamentu wojskowego do spraw informacji publicznej, przeniesionemu niedawno z Treasury i mającemu duże doświadczenie w redagowaniu tego typu wiadomości. O godzinie dziewiątej dziesięć na Ypres Avenue zastrzelono zamieszkałego tam, znanego bandytę z IRA, Billy’ego Downsa. Downs był zamieszany w atak z bronią w ręku na człowieka sił bezpieczeństwa, pełniącego obowiązki nadzorcy. Oficer, którego nazwiska nie możemy ujawnić przed zawiadomieniem jego najbliższych krewnych, został zastrzelony pojedynczym strzałem w klatkę piersiową. Zmarł, zanim nadeszła pomoc medyczna. Downs figurował na wojskowej liście poszukiwanych. Poszukiwany był także w Londynie w związku ze sprawą zabójstwa pana Henry’ego Danby. Starał się, aby notatka była krótka, zawierała maksimum informacji i odwróciła uwagę prasy od drażliwych punktów w całej sprawie. Gdy skończył pisać, powiedział: – To powinno wystarczyć aż nadto, żeby odwieść tych gryzipiórków od dalszego drążenia sprawy. Pierwszego dnia tylko jeden dziennikarz próbował poruszyć delikatne kwestie, ale ponieważ nie był zorientowany w temacie, więc łatwo udało się go uciszyć. – Więc Downs miał przy sobie broń? – zapytał oficera dyżurnego. – Oczywiście, drogi panie, napisaliśmy przecież, że doszło do wymiany strzałów. Musiał więc być uzbrojony, prawda? Dziennikarz nie miał więcej pytań. Wśród reporterów, zebranych tego wieczoru w pubie McGlade’a, panował nastrój gorący, lecz nie wyjątkowy. Sprawę omawiano w sposób rzeczowy i oparty na faktach. Na miejscu zaprzeczano jednak informacji, że Downs był uzbrojony i po ukazaniu się biuletynu, zawierającego oficjalną notatkę, wybuchły zamieszki i doszło do rzucania kamieniami. Po trzech godzinach zaczęło jednak padać. ROZDZIAŁ 20 Premier dowiedział się o wszystkim w porze lunchu. Wiadomość przekazał mu podsekretarz ministerstwa obrony, dbając o to, by szef gabinetu zwrócił uwagę na kolejność, w jakiej odczytywał informacje o wydarzeniach na Ypres Avenue. Po pierwsze, Billy Downs, zidentyfikowany jako zabójca Henry’ego Danby, został zastrzelony. Po drugie, rozpoznał go agent, wysłany przez premiera specjalnie w tym celu do Irlandii Północnej. Po trzecie, niestety, podczas całego zajścia agent został postrzelony i zmarł. W trakcie czytania wręczonych mu przez pomocnika wiadomości, premier przestał się uśmiechać, a na jego twarzy pojawił się wyraz zakłopotania, uważnie obserwowany przez przedsiębiorców bankowych, którzy siedzieli wokół stołu w salonie numer dziesięć na parterze. Mieli oni nadzieję na pojawienie się jakiejś informacji, która pozwoliłaby powrócić do zakończonej już dyskusji na temat wahań wartości funta na giełdzie. Premier zauważył wyczekujące spojrzenia i postanowił zaspokoić ich ciekawość. – Jeszcze jedna rzecz na koniec, panowie – powiedział składając maszynopis. – Wprawdzie napiszą o tym jutrzejsze gazety, ale panów może już teraz zainteresowałaby wiadomość, że człowiek, który zastrzelił ministra Danby’ego, został zdemaskowany i zabity. Zastrzelono go dzisiejszego ranka w Belfaście po wcześniejszym wytropieniu. Było to uwieńczenie akcji, rozpoczętej w tym budynku w kilka godzin po śmierci naszego kolegi. W sali dał się słyszeć pomruk zadowolenia i odgłosy uderzania dłońmi o zawalony papierami, mahoniowy blat stołu. – Lecz, tak jak i mnie, przykro będzie panom usłyszeć, że człowiek, którego wysłano, aby odnalazł terrorystę, został również zabity podczas wymiany strzałów. Ukryty pod fałszywym nazwiskiem pracował w Belfaście przez kilka tygodni i z powodzeniem wykonał to, nad wyraz trudne i wręcz brawurowe, zadanie. Pomysł przeprowadzenia takiej operacji wziął się z doświadczeń, wyniesionych z ostatniej wojny. Członkowie mojej rodziny brali udział w operacjach specjalnych. Jak panom wiadomo, polegało to na wysyłaniu własnych ludzi na tereny okupowane. Trudno mi było przekonać wojsko i policję do tego pomysłu. Lecz, jak się właśnie okazało, potrzeba czasem nowego podejścia do tych spraw. Być może powinniśmy zaproponować temu generałowi, który zawsze optował za zwiększeniem liczebności wojska, aby zajął się bankowością i zarządzaniem budżetem. Wszyscy obecni roześmiali się uprzejmie. – Ten człowiek dostanie medal, prawda? Ten, którego wysłał pan do Belfastu. Myślę, że ktoś zajmie się jego rodziną? – zapytał elegancko ubrany prezes Banku Angielskiego. – Och, z pewnością. Dobrze. Sądzę, że możemy zrobić przerwę. Może zechcą panowie wypić ze mną drinka? Mam właśnie lunch, ale nie chcę jeść, zanim nie napiję się czegoś. Nieco później, tego dnia, premier wezwał podsekretarza i polecił mu, aby w jego imieniu wyraził uznanie dla sposobu, w jaki została przeprowadzona operacja. – Myślę, że gazety przedstawią to w korzystnym świetle – powiedział. – Powinniśmy się trochę pochwalić, skoro tak nam się powiodło. – Nie sądzę, aby pisano na ten temat zbyt wiele, sir – odparł urzędnik. – MOD opublikowało tylko krótki raport. Myślę, że oni czują, iż taka tajna akcja nie oznacza w Ulsterze niczego dobrego i że nie ma tak wielkiego znaczenia, czy to nasz agent dostał ich człowieka pierwszy, czy odwrotnie. – Jak pan uważa. Chociaż czasem wydaje mi się, że nie chwalimy się tak, jak na to zasługujemy. Jeszcze jedna sprawa. Chciałbym odznaczyć tego człowieka, którego tam posłaliśmy. A przy okazji, co to jest za facet? – Dopilnuję tego. On dostał już Military Cross za pracę w Adenie. Możemy dodać jedną belkę, ale osobiście byłbym za Orderem Imperium Brytyjskiego. Krzyż Jerzego, to byłoby trochę za dużo, jak na taką akcję i mogłoby wywołać plotki. Pytał pan, co to był za facet. Raczej prostolinijny, niezbyt błyskotliwy. Gotowy do poświęceń, sumienny, bardzo odważny. Był porządnym człowiekiem. Premier podziękował mu i zakończył rozmowę. Pospiesznie wyszedł z gabinetu i skierował się do czekającego przed frontowym wejściem humbera. Miał jechać do parlamentu i był już spóźniony. * * * W Radzie Wojskowej Tymczasowej IRA, najważniejszym wojskowym sztabie ruchu, odnotowano zabójstwo Downsa. W liście, który otrzymał szef sztabu, dowódca brygady w Belfaście donosił mu o załamaniu się morale Billy’ego i niepowodzeniu dwóch ostatnich misji, które mu przydzielono. Dwaj członkowie rady, których poproszono o zrelacjonowanie szans i zasadności dalszych zamachów na arenie politycznej, w szczególności na premiera Wielkiej Brytanii, wypowiedzieli się na ten temat na pierwszym spotkaniu wszystkich członków Rady, zwołanym po strzelaninie w Ardoyne. Radzili nie kontynuować ataków, przeprowadzonych w stylu zamachu na Danby’ego. Dowodzili, że miał on fatalne skutki dla wzrostu kapitału w Stanach Zjednoczonych. Zdjęcia, przedstawiające panią Danby z dziećmi na pogrzebie, zostały przesłane przez Atlantyk i na drugie wybrzeże systemem kablowym. Amerykańscy stronnicy IRA donosili o załamaniu na rynku w listopadzie i przewidywanym także na grudzień. Twierdzili, że jeśli tego rodzaju akcje będą kontynuowane, efekty mogą być fatalne. A pieniądze zawsze były dla ruchu czynnikiem kluczowym. RPG7 i rakiety nie stanieją dla nich, ani te sprowadzane z Czechosłowacji, ani te z Libii czy skądkolwiek indziej. Podsumowując szef sztabu stwierdził, że nie może być mowy o przeprowadzeniu podobnych ataków w przyszłości, powiedział jednak: – Mimo wszystko będę bronić naszego zamachu na Danby’ego. Ten drań zasłużył sobie na taki koniec. Mieliśmy prawo do tej akcji i przeprowadziliśmy ją bez zarzutu. Przeciwna strona także to przyznaje. Mimo, iż zastrzelili naszego człowieka, ich nastroje nie są triumfalne. Przez ponad tydzień chodzili ze spuszczonymi głowami. Wśród członków rady krytycznie odnoszono się do pracy szefa sztabu, który sam planował operację, praktycznie nie dopuszczając do głosu nikogo innego. Gdy Downs ukrywał się, opinie takie nie były głośno wyrażane, lecz w przyszłości miały stać się jednym z głównych czynników, które zadecydują o ewentualnym ustąpieniu dowódcy ze stanowiska. * * * Davidson nie doczekał się zbyt wielu pochwał za uwieńczoną sukcesem operację. Największe uznanie spotkało pośmiertnie Harry’ego McEvoya. Frost sformułował długą i szczegółową krytykę metod pracy niezależnego i przez wiele dni niezidentyfikowanego agenta. Zwrócił uwagę na ilość godzin, jakie zmarnowano na poszukiwanie Harry’ego i dziewczyny z Clonard, podkreślając, jak rozrzutnie i nieprofesjonalnie gospodarowano czasem. Nie oszczędził też sposobu, w jaki sprawowano kontrolę nad agentem, zwłaszcza zaś brak kontaktu między nim a Londynem i, co za tym idzie, niemożność wycofania go w razie nagłej konieczności. Dokument kończył się żądaniem, aby nie przeprowadzano więcej takich operacji przez najbliższych osiemnaście miesięcy, dopóki Frost będzie w sztabie wojskowego dowództwa Irlandii Północnej. Podsekretarz, który dysponował kopią tego pisma, polecił przeczytać je przez telefon Davidsonowi. Zgodnie z przewidywaniem, odpowiedź była pełna wściekłości. – On zapomina, że to ktoś z jego ludzi się wygadał. Davidson miał już w ręku kopię zeznań rannego Duffryna. Znajdujący się wciąż pod wpływem szoku młody mężczyzna przekazał Sekcji Specjalnej całą swoją skromną wiedzę na temat Tymczasowego IRA i sprawy Harry’ego McEvoya. – Zapomina także, że to nasz człowiek dostał tego faceta, a nie wojsko, policja, Sekcja Specjalna i SIB, czy jak tam oni to nazywają, SAS i cała ta reszta. – syknął Davidson do słuchawki. Podsekretarz zaczął łagodniej: – Mają się do czego przyczepić, rozumie pan. Nie mógł się pan z nim skontaktować, nie można go było znaleźć tam, gdzie się spodziewano. To nie było całkiem prawidłowe. – Wcale mnie nie zdziwiło, że nie chciał zamieszkać w domu, który dla niego przygotowali w ten sposób. Trzeba trzymać się faktów. Mieliśmy do wypełnienia zadanie i odnieśliśmy sukces. Czy to jest powód do prowadzenia jakiegoś cholernego śledztwa? Davidsonowi nie powiedziano, jak zginął Harry. Tę informację trzymano w Londynie w ścisłej tajemnicy. Zasadę: „Wiedzą tylko ci, którzy muszą wiedzieć” stosowano rygorystycznie. Podsekretarz doszedł do wniosku, że skoro nawet premier nie znalazł się na liście wtajemniczonych, to tym bardziej Davidson nie musi o niczym wiedzieć. – Oczywiście, był to wielki sukces, ale są wielkie naciski na służby wewnętrzne i resort spraw wewnętrznych, żąda się współpracy. Uważa się, że podobnych operacji powinno się w przyszłości zaniechać. Znaczy to, przykro mi to powiedzieć, że zespół, który powołano do pracy z naszym agentem, będzie musiał zostać rozwiązany. – To decydujące zdanie wypowiedział nie zmieniając głosu ani o ton. Nie sprawiło mu to przyjemności, ale Davidson tak był podekscytowany, że ktoś musiał mu wreszcie powiedzieć o tym w prostych słowach i skończyć z całą sprawą. Mówił dalej: – Miałem nadzieję, że gdyby sprawa poszła całkiem gładko, moglibyśmy utrzymać Dorking, jako bardziej regularnie działającą placówkę. Ale nie udało się. Gdy Davidson zrozumiał, że tamten już skończył, zapytał: – I co teraz? Co będzie ze mną? – Uznano tutaj, Davidson, że spisał się pan bardzo dobrze. Podkreślano, że świetnie przygotował pan agenta do tego zadania, tak przecież trudnego, które zostało następnie wykonane bardzo dobrze i fachowo. Nie powinien pan brać zbyt poważnie wszystkiego, co mówił Frost. Sposób, w jaki przygotował pan naszego człowieka, dowiódł, że ma pan do zaoferowania swoje ogromne doświadczenie. Chciałbym, żeby pan o tym poważnie pomyślał i nie podejmował żadnej pośpiesznej decyzji, ale wieść niesie, że szykuje się dla pana jakieś dobre zajęcie za granicą. „Stara gadka – pomyślał Davidson. Co mogą dla niego mieć? Szycie koców na Aleutach?” – Ma pan ogromne doświadczenie w prowadzeniu operacji antyterrorystycznych – ciągnął dalej podsekretarz, powtarzając sobie w myśli: „Nie trać spokoju, nie pozwól sobie przerwać.” – Nie będę owijał w bawełnę. W Hongkongu potrzebują człowieka, który poradziłby im, jaką mają przyjąć postawę. Proszę nie decydować pośpiesznie. Warunki są pierwsza klasa. Dostanie pan więcej pieniędzy niż ja dostaję. Przydział, zakwaterowanie i dużo wolnej ręki. Prawdopodobnie życie bez wydatków. Proszę jeszcze raz, żeby nie podejmował pan decyzji teraz. Niech ją pan przemyśli i zadzwoni do mnie jutro rano. Do zobaczenia. Głowa do góry, wszyscy tu uważamy, że operacja się udała. Rozmowa była skończona. Davidson zaczął krążyć po pokoju, szperał w swoich papierach. Zaglądał do szuflad starego biurka Wymierzył kopniaka w stojące w rogu polowe łóżko, którego nie używał od czasu bezsennej, niedzielnej nocy. Dobrą godzinę zajęło mu doprowadzenie do jako takiego porządku swoich nerwów. Dokumenty i mapy związane z operacją wypełniły dwie walizki. Reszta była własnością państwa. Ktoś mógłby to wszystko, do cholery, uporządkować. Niech sami sortują swoje papiery. Zadzwonił do żony. Nie rozmawiali długo. Powiedział tylko, że wróci wcześnie, że otrzymał ważne nowiny i wyjdą razem na kolację. Potem zamknął za sobą drzwi na klucz. Od czasu strzelaniny sporo myślał o Harrym. Opadła już cała wściekłość i kiedy usiadł w rogu ławki w kolejce, którą zawsze dojeżdżał do pracy i rozłożył przed sobą wieczorną gazetę, spokojnie już wspomniał tego młodego człowieka, zabitego w Belfaście... człowieka, którego wysłał tak daleko wraz z całym jego głupim, cholernym optymizmem. * * * Przez wiele dni pani Duncan mówiła niemal wyłącznie o wszystkich dziwnych wydarzeniach, które poprzedziły śmierć jej ulubionego lokatora. Nie starczyłoby jednej rozmowy, aby nadziwić się, że człowiek, który dzielił z nią łazienkę, pokój frontowy, a czasem także kuchnię, który mieszkał w jej najlepszej, tylnej sypialni okazał się być angielskim agentem. Jej sąsiedzi przychodzili parokrotnie, aby wysłuchać pełnej sagi, kończącej się opisem finałowej strzelaniny za furtką od ogrodu, a wszystko to w relacji naocznego świadka. Miała nie dowiedzieć się nigdy, jaką odegrała rolę w życiu Harry’ego i Billy’ego Downsa. Nigdy nie odkryła, że to jej gadanina o dziwnym akcencie człowieka, który właśnie u niej zamieszkał, stała się punktem wyjścia dla śledztwa i prostą drogą doprowadziła do ulicznej strzelaniny (tej, która przerwała jej późne, poniedziałkowe śniadanie). Tym, którzy przyszli ją przesłuchiwać, powiedziała, że najbardziej zdumiała ją pewność siebie i powaga, z jaką Harry trzymał broń, kiedy strzelił do biegnącego obok latarni Duffryna (Parę metrów od miejsca, w którym stała). Zimne, metodyczne zdecydowanie z jakim ten spokojny człowiek, którego już zaczynała lubić, chociaż tak mało o nim wiedziała, zastrzelił młodego mężczyznę, było dla niej większym szokiem niż wszystkie przerażające zdarzenia, na jakie napatrzyła się przez pięć lat mieszkania koło Falls. Późnym rankiem przybyło wojsko. Wozy opancerzone podjechały do bramy. Dwaj mężczyźni w cywilu stanęli przed wejściem, osłaniając widok od strony chodnika, a kiedy drzwi otworzyły się, pośpiesznie weszli do środka. Przeszukiwali pokój Harry’ego powoli i dokładnie, podczas gdy koło domu kręcili się żołnierze, a ulica była zablokowana przez wojskowe samochody. Po pewnym czasie wyszli, niosąc ze sobą plastikowe torby zawierające wszystkie rzeczy Harry’ego. Później tego samego dnia przyszła Josephine, aby pomóc przy podwieczorku. Przyjęcie nie udało się jednak, gdyż goście po kolei odwoływali swoje przyjście. Nie chcieli mieszkać w domu zajmowanym przez brytyjskiego agenta. Niektórzy wymawiali się w rozmaity sposób, inni po prostu nie przyszli. Toteż, zamiast nich, Josephine musiała wysłuchać opowieści o wydarzeniach minionego dnia. Nie komentowała niczego, siedziała sztywno na krześle w kuchni, popijając swoja herbatę i paląc papierosy. Była kolejną osobą, która miała nigdy nie dowiedzieć się, jaką rolę odegrała w całej sprawie. Tej nocy, idąc do domu, wierzyła, że to wyłącznie dzięki jej informacjom IRA trafiła na ślad Harry’ego. W ciągu następnych miesięcy miała pozostać z dala od polityki i wszelkiej przemocy. Zostawiono ją w spokoju, więc spędzała wszystkie wieczory w domu ze swoją matką, rozpamiętując tych kilka godzin, które przeżyła z Harrym, to jak ją zdradził i jak ona zdradziła jego. * * * Dzień pogrzebu Billy’ego Downsa był w historii tego człowieka ważniejszy niż którykolwiek inny dzień jego życia. Ogromny kondukt krewnych i przyjaciół szedł w górę Falls Road za trumną przykrytą trójkolorową flagą. Wojsko pragnęło zapobiec oddaniu salwy honorowej, lecz procesja skręciła w boczną uliczkę i, zanim ponownie pojawiła się na głównej drodze, oddano tradycyjne strzały. Ostrzeżono fotografów, jakie konsekwencje spotkają ich, jeżeli będą robić zdjęcia. Przez pierwszą część drogi do cmentarza Milltown trumnę niosło ośmiu mężczyzn z Ypres Avenue. Osiem ponurych twarzy na czele pochodu liczącego, według oszacowań policji, około trzy tysiące osób. Manifestacji towarzyszył pokaz siły. Za procesją szli młodzi ludzie i dziewczęta w ubraniach przypominających mundury. W ich strojach dominował kolor zielony. Na rytmiczny odgłos ich kroków nakładały się wykrzykiwane komendy. Twarze ludzi przechodzących przez ponurą, przesadnie ozdobną bramę cmentarza zostały zarejestrowane przez wojskowe kamery Asahi, ukryte za workami z piaskiem na murze, otaczającym przystanek autobusowy Andersonstown. Na cmentarz przybył, niedostrzeżony przez tropiących go żołnierzy, dowódca sztabu armii i wygłosił mowę nad grobem. Podczas gdy grano „Ostatnią placówkę”, dzieciaki ubrane w swoje najlepsze rzeczy skakały i bawiły się pomiędzy kamieniami, znaczącymi miejsce wiecznego spoczynku innych bohaterów Sprawy. Z upływem tygodni i miesięcy wzrastał szacunek i poważanie, jakim otaczano Billy’ego Downsa. Nazwano klub jego imieniem, a na wielkim sztandarze umieszczono jego portret. Miał prawie dwa i pół metra, licząc po przekątnej, z otworami po obu stronach, aby podczas uroczystości mógł być niesiony wysoko, widoczny z daleka. Powstały pieśni, które śpiewano milczącym ludziom w barach Andersonstown i Ardoyne, pełne żalu lamentacje. Te sentymentalne piosenki szybko ugruntowały legendę. Legendę o odważnym żołnierzu, zastrzelonym przez brytyjskiego mordercę na oczach żony i dzieci. Dokładnie tak, jak opisała jego żona. * * * Sekretarz stanu nie spełnił prośby żony Billy’ego Downsa i nie pozwolił jej uczestniczyć w pogrzebie męża. W dzień pogrzebu, wcześnie rano, przetransportowano ją z komisariatu policji, gdzie dotąd przebywała, do żeńskiego więzienia w Armagh. Zaklasyfikowano ją automatycznie do kategorii „A”, biorąc pod uwagę to, o co była oskarżona, a nie stopień zagrożenia, jaki stanowiła lub możliwość jej ucieczki. Z lotniska wojskowego w Belfaście poleciała helikopterem do tego starego miasta, szczycącego się zabytkową katedrą, i wylądowała na placu do ćwiczenia musztry w koszarach w Gough. Kiedy schodziła po stopniach na płytę zaimprowizowanego lotniska, ledwie widoczna spoza otaczających ją uzbrojonych mężczyzn i skierowanych w nią ostrzy bagnetów, wyglądała jak ktoś całkiem nieszkodliwy i godny pożałowania. Miała jeszcze na sobie ten sam zielony płaszcz, który włożyła w poprzedni poniedziałek, idąc po zakupy do sklepu warzywnego na rogu Ypres Avenue. Drżała w czasie, gdy prowadzili ją od helikoptera do opancerzonego samochodu, który stał już przygotowany na skraju placu. W celi będzie cieplej i dostanie tam kubek herbaty. * * * Królewskie Linie Lotnicze przewiozły ciało Harry’ego na pokładzie transportera „Herkules”, a wraz z nim poleciał frachtowy ładunek i dwóch wracających do domu żołnierzy. Chłopcy, obaj w wieku lat-nastu, tylu akurat, aby mogli już służyć na prowincji, usadowili się z dala od niewielkiej trumny, przywiązanej pasami do podłogi samolotu. Do pudła przyczepiona była brązowa etykietka, pokryta ładnym, odręcznym pismem. – To był kapitan. – Jeden z tych, którzy brali udział w strzelaninie w poniedziałek rano. – Jest też tutaj napisane, że dostał Military Cross. – Zabił jednego z ich ważnych facetów, prawda? – Polował na niego przez całe tygodnie. Mówili o tym oficerowie. Słyszałem to, kiedy czekałem na obiad. Mieszkał wśród nich przez długi czas. – Byłem tam po raz pierwszy w życiu, ale za to dosyć długo, cała ta wyprawa trwała trzy i pół miesiąca. Mimo to nigdy nie widziałem nikogo z IRA ani nikogo takiego jak ten. Jedyne, co tam robiliśmy, to ciągłe patrole, patrole i patrole. Ale niewiele znaleźliśmy. – Tajny agent, tak go nazywali w gazecie. – Kimkolwiek był, nie wyszło mu to raczej na zdrowie. Rozmowa urwała się. Nie rozmawiali już więcej o Harrym. Samolot podchodził do lądowania w Northolt, gdzie sześć tygodni wcześniej wszystko się rozpoczęło. * * * Harry Brown został pochowany na wiejskim cmentarzu niedaleko domu, w którym mieszkali rodzice jego żony. Jak na wojskowe zwyczaje, był to raczej cichy pogrzeb. Nad grobem zabrzmiały wystrzały salwy honorowej. Kapelan wojskowy wygłosił kazanie, a potem, razem z miejscowym wikarym, odprawił tradycyjne nabożeństwo. Cała uroczystość nie różniła się wiele od tej, którą przygotowano na pogrzeb Billy’ego Downsa. Była może skromniejsza, mniej sentymentalna, nie tak wystawna, ale w gruncie rzeczy przebiegała tak samo. Na cmentarzu było niewielu cywilów, większość zgromadzonych stanowili umundurowani żołnierze stojący na baczność, podczas gdy trębacz grał na pożegnanie tradycyjną, wojskową melodię. Przysłano ogromny wieniec od premiera. Davidson zajął się jego odpakowaniem i ułożeniem na mogile. Frost również był obecny na cmentarzu. Stali obaj nieco z tyłu i żaden z nich nie podszedł, by złożyć rodzinie kondolencje. Podtrzymywana z dwóch stron przez matkę i ojca, Mary Brown powoli odchodziła od grobu męża Przed przyjściem tutaj wypiła dwie potężne szklanki brandy i mogła sobie powiedzieć, że nieźle zniosła to wszystko. Lecz gdy wsiadła do wielkiego, czarnego samochodu, zrzuciła tę publiczną maskę. Łzy popłynęły strumieniami, kiedy zrozpaczona wtuliła twarz w ramiona matki. Wciąż tylko powtarzała: – Dlaczego, na Boga, wybrali właśnie Harry’ego? Dla mnie był taki kochany, taki jedyny na świecie, a dla nich nie znaczył nic. Mogli na pewno znaleźć tysiące innych facetów zamiast niego. Więc dlaczego to musiał być Harry? W tym czasie cmentarz opustoszał, wszyscy rozeszli się w różne strony, pozostawiając świeżo usypany grób, pokryty grubą warstwą kolorowych kwiatów. Uroczystość trwała prawie do wieczora. A daleko za morzem zawieszenie broni, chwiejne i niepewne, nie miało przetrwać nawet do zapadnięcia zmroku. Parę minut później nad Falls, Murph, Andytown i New Lodge zapanowała ciemność. Młodzi chłopcy przygotowywali swoje karabiny, odbierali rozkazy, wyruszali na ulice. Nieco później zabito policjanta, a jeden z barów został całkowicie zniszczony przez podłożoną w nim bombę. Nic nie zmieniło się tutaj, życie i śmierć Billy’ego Downsa były bez znaczenia, świat nawet nie zauważył, że nie ma już na nim Harry’ego Browna. KONIEC