Andrzej Trepka Końcówka 1983 HISTORIA PEWNEJ SEKUNDY Binatyjska nauka nie obfitowała w wielkie uogólnienia. Historia tego kosmicznego ludu, surowa i pełna mężnych decyzji, z których najtrudniejsza pchnęła go pod powierzchnię globu, aby utrzymać przy życiu pomimo stygnięcia gwiazdy-słońca – wyrobiła w Binatach hart i wolę wytrwania. Przejawiło się to w wytężaniu umysłu ku sprawom dającym natychmiastowy pożytek. Architektura podziemi, medycyna, a nade wszystko doskonalenie metod syntetycznego wytwarzania produktów spożywczych, gdyż Binatowie od tysięcy pokoleń nie żywili się niczym innym – były to dziedziny, których pogłębianie leżało najbardziej na sercu ogółowi, a szczęśliwych badaczy darzyło chwałą i znaczeniem w społeczeństwie, dla którego pojęcie władzy było – w tłumaczeniu na ludzki język – autorytetem opartym na zasługach wynikłych z pracy myśli pomnażającej pospólne dobro. Ale każdy gatunek rozumny – jeśli to nie jest społeczność trzymana sztucznie w karbach, a wówczas, w myśl podstawowych praw cybernetyki, wpadająca w regres, aż do samounicestwienia – musi rodzić twórców, krytyków i potencjalnych burzycieli swej własnej linii rozwojowej. Ci wichrzyciele reguł niosą ożywcze, błogosławione tchnienie w ustabilizowany nurt swojego świata – bez względu na rodzaj tego wichrzenia i skutki, jakie ono pociąga. Literatura binatyjska nie znała beletrystyki powieściowej w naszym rozumieniu. Nawet te publikacje, które nie stanowiły fachowych rozpraw, zawsze rozwijały jakąś myśl naukową – tyle że w kształcie dowolnym, wyzbytym sztywności rozumowań, a narzuconym li tylko wyobraźnią artysty. Jeśli były zuchwale oryginalne, tym samym spełniały swój cel. Binatowie postrzegali świat jako piękno różnorodności i podporządkowywali go tej samej swojej filozoficznej arche: pięknu. Lubowali się w improwizowanych wystąpieniach, jaskrawo odbijających od głównego nurtu obrad. Żadna z binatyjskich konferencji nie była obwarowana z góry ustalonym porządkiem debat, tak typowym dla zjazdów naukowych na Ziemi. A zarazem każdy taki głos spotykał się z wybuchami sprzeciwu, które w gruncie rzeczy służyły rozognieniu improwizowanego pomysłu. Przyspieszenie jednej z takich imprez, na której – jak o tym wiedział stary Lipo, Ban i kilku innych Binatów – olbrzymi Milo, miał ujawnić coś bardzo szokującego, wiązało się z pragnieniem pokazania kosmicznym przybyszom czegoś typowego dla binatyjskiej kultury umysłowej. Drzemała w tym chęć pochwalenia się swoim gatunkowym „ja” od strony szczególnie egzotycznej dla Ziemian. Goście zajęli miejsca honorowe w samym środku łagodnie wysklepionej niszy o ścianach wygładzonych w nie zwietrzałym, czarnym bazalcie. W wyżłobieniach wygodnych, lecz zbyt obszernych dla ludzkiej postaci, czuli się jakby leżeli na kamiennej posadzce. Nastawili regulatory temperatury w skafandrach. Nie panował tu kosmiczny mróz, jak paręset metrów nad nimi, na powierzchni globu, gdzie termometr sprężynowy wskazywał trzydzieści osiem stopni Kelvina. Było jednak znacznie chłodniej od temperatury pokojowej, dogadzającej ludzkiemu poczuciu wygody. Mimo to zadaniem regulatora było bardzo intensywne wypromieniowywanie ciepła, jakim organizm nagrzewał przestrzeń podskafandrową. Wsparłszy głowę na ramieniu, Darzbór przymknął powieki, a wyobraźnia podpowiadała mu, iż jest biesiadnikiem jednej ze starożytnych uczt. Przyszło mu to tym łatwiej, że nie narzekał na brak fantazji. Wprawdzie na rzymskiej sofie z pewnością spoczywało się wygodniej, lecz ogólne ułożenie ciała było takie samo. Impreza zgromadziła ponad czterdziestu Binatów. Darzbór rozejrzał się niepewnie. – Chciałbym wiedzieć, ile czasu oni przywykli powitalnie mruczeć. Oby zawsze tak krótko, jak ten pierwszy – pomyślał. Nie wypowiedział tego głośno. A nuż Binatowie posiadają zmysł radiowy; albo aparaturę przechwytującą fale stosowane w skafandrach. Z ciekawością wpatrzył się w żółtawe oko Milo, olbrzyma nawet według binatyjskich ocen, który śmignął giętką wicią w powietrzu – co znaczyło, że jest gotów wystąpić przed zebranymi. Zaraz też odezwał się – tą egzotyczną mową, która, słyszana bezpośrednio, byłaby przyjęta tylko za osobliwe mruczando z modulacją tak ubogą, że trudną do uchwycenia. Oryginał był nagrywany. Darzbór, Sten i Karol pilnie słuchali transpozycji. – Ton, nie ton. Barwa, nie barwa. Wszystko jedno. Nie troszczcie się o szczegóły. Nieważne miejsce, czas, wygląd i zainteresowania bohaterów. Nazwałem moich dziwnych przyjaciół Binarni. Mądrze czy głupio, mniejsza o to. Skoro już tak ich nazwałem, naśladujcie mnie. Trwają naprzeciw siebie w bezruchu, narzucającym porównanie z ciszą kamiennych pustyń w nieskończone bezwietrzne wadelacyty tam, u góry – wskazał wicią. – Mogłoby się zdawać, iż taki stan rzeczy potrwa wiecznie – gdyby nie silne napięcia przestrzeni, podobne sprężonej wyobraźni. Coś nieuchwytnego czai się w tej mazi albo próżni, jak kto woli. Niewiadome chwytałoby za gardło, ale przecież żadne gardło nie istnieje w tej nieobjętej przestrzeni. Trwa przestrzeń. I trwają Biny – jeden, dwa, trzy i nieskończenie więcej. Aż wrzawa niepojęcie gwałtowna popycha je ku sobie, na skołtunionym pobojowisku nie zostawiając ani okruszyny z obrazu przeszłości. Wypiętrzają się grzbiety fal, uginają doliny. Po ich płynnych zboczach chyżo pomyka rój giętkich postaci i zapada jak archaiczne ptaki w gniazda. Ponad wszystkim przetacza się majak nowych wrzaw, nie zrodzonych w czasie. Tak trwa. Ile drobin czasowych, nie policzyłem. Ile myślowych iskierek Binów, nie sprawdziłem. Ale nie martwcie się. Wysłuchajcie opowieści o tym świecie, rozpoznanym tylko przez jednego Binata. Po niszy przebiegł mrukliwy szmer, którego sensu konwernom nie był w stanie udostępnić ludziom. Mógł wyrażać zachwyt dla oryginalności pomysłu. Mógł też znamionować rozczarowanie, że Milo, znany zarozumialec, znów demonstruje właśnie tę wadę, a nie jakąś inną. Ale przybysze z dalekiego nieba nie mieli o tym pojęcia. Poruszenie wśród słuchaczy ani trochę nie wzruszyło artysty. Jakby nie zauważając nikogo i niczego, mruczał w dalszym ciągu: – Naprzód, do tyłu! Naprzód, do tyłu! Przestrzeń skręca się w skurczu Binów, rozbłyska i nieruchomieje. Wtedy zza zakrętu powoli, prawie nieskończenie powoli wynurza się nieprzenikniony, bezprzykładnie mroczny kłąb czegoś, co nie jest ani czernią, ani przestrzenią. Przybliża się to samoistne „coś” z nieustającą gnuśnością następowania, pochłaniając górę i dół, uszczuplając prawą i lewą stronę. Określilibyśmy, że zagraża leżącym pod ścianami: prawicy albo lewicy. Ale w świecie Binów – binatyjskie pojęcia tracą sens, tak samo jak nasze rzeźby wyzbyłyby się kształtów, ze skalnych malowideł wyparowałyby barwy. Każdy świat przetwarza na swój niepowtarzalny sposób własną zawartość, zarówno rodzimą jak zapożyczoną. – A kiedy ta powolność mroku i obłoku, staczającego się ni to z góry, ni to znikąd, staje się fermentem rozmieniającym niepokój na drobiny drobin – skrzypi Czas, jak maszyna Tornata, kiedy wysyła promień śmierci. Trzej ludzie poruszyli się, jakby przestraszeni. Na to wspomnienie, którego nie rozumieli, przeszedł ich dreszcz wielkiej niewiadomej. – Oto już są: bezcieleśni, wyrośli z przestrzeni na krzyżujących się wzajemnie polach sił, wydzieleni z masy bezosobowej, rozstrzeleni na przeliczalne kwartały – niby wola wszechprzestrzennego trwania rozbita na oddechy tańczące w takt elektrycznego wiatru. Nie mają postaci. Albo mają zgodną z życzeniem każdego. Oddźwięk niszy zdawał się być coraz trudniejszy do opanowania. Wprawdzie większość stanowili leżący jak trusie i radzi – gdyby się dało – skupioną ciszą zarazić innych; ale wystarczyło kilka zapalczywych mózgów, by stać się plagą zarówno dla tej większości, jak dla prelegenta. – Proszę o spokój – padł mruk z prezydium. – Cudna fantazja – dobiegł z sali przytłumiony, ledwie uchwytny akcent podziwu, na poparcie tej prośby o nieprzeszkadzanie słuchającym. Milo dosłyszał. Sprężył się w sobie. Potem wciągnął oko jak mógł najgłębiej i uderzając wszystkimi wiciami naraz o kamienną posadzkę, co było oznaką zupełnego braku panowania nad nerwami, zamruczał porywczo: – Dość tych kpin! Zaległa raptowna, jakby wylękniona cisza. Ale zaraz przerwał ją mówca: – Kto uważa to za fantazję, niech mlaśnie. Z tylnej części niszy dobiegło kilka uderzeń wicią o posadzkę. Ktoś w zapale mlasnął aż dwoma wiciami. Leżący bliżej zachowywali postawę wyczekującą. Jeszcze kilku Binatów szykowało się do wyrażenia solidarności z tak wyłonionym „stronnictwem fantastów” – gdy nagle niszą wstrząsnął, jak grobowe echo, skurczony pomruk: – Głupcy! Milo trwał nieruchomo, z okiem teleskopowym podanym do przodu. Odpowiedź nie kazała długo na siebie czekać. Odgłos, podobny do dudnienia gradu po szybach, zaklekotał rzęsiście, odbity echem od wysklepionych ścian binatyjskich niszy. Wici mlaskały z zacięciem o wygładzoną posadzkę. Nim umilkły ostatnie akordy, Milo podjął, wysuwając do przodu sterczące oko, a nawet całą głową: – Świat, który opowiedziałem, jest tu. Przepełnia sobą i nas, i wszystko dokoła – zamruczał głośniej i szerokim gestem dwóch wici zamiótł przestrzeń, trącając w głowę leżącego obok Binata z prezydium obrad. – Pohamuj swoje ruchy, ty... odszczepieńcze – odburknął tamten. Ludzie nie mogli dociec, ile w tym odezwaniu się było złości, ile zaś dowcipu. – Nawet kpiny muszą mieć przecież granice – rzucił ktoś z widowni. – Racja. Zakpił z nas. Niech się kaja. – Wariat! – zabrzmiało kilka pomruków. – Czasami najtrudniej być właśnie wariatem – odparł Milo ze stoickim spokojem. – A jednak ten świat, mój świat – zamruczał donośniej – jest tu, w tej niszy. Więcej: jest w każdym z nas. Także w naszych gościach – przyjaźnie wskazał wicią trzech ludzi siedzących naprzeciw. – Całe nasze życie przenika on swoim własnym, samoistnym bytem. Toczy je... albo mu służy. Jak kto woli. Leżący obok Binat specyficznym podniesieniem koniuszka wici zażądał satysfakcji, co pozostało nieczytelne dla konwernomu i dla ludzi. – A więc: satysfakcji w jakiej postaci? – spytał Milo. – Przyznania swojej winy. Nie chciej, przyjacielu, obrazić nas rzeczywiście. – Właśnie ja czuję się obrażony. Moje wystąpienie oprze się o areopag uczonych. O cały świat naukowy. O cały świat w ogóle. Bo jeśli chodzi o drugi świat, ten, który dyletantom wydaje się fantazją – powtarzam, trwa on w każdym z nas. Trwa w każdym kamieniu i w każdej gwieździe, w każdym martwym albo żywym skupisku materii – jak daleko rozciąga się Wszechświat. Trwa zawsze i wszędzie. Nieskończenie wszędzie. Trzeba tylko uzbroić się w takie oko, które go dostrzeże. To znaczy, w moje oko. – Wszechmądry Milo, wymrucz kiedy raczysz nam, dyletantom, użyczyć swego magicznego oka – jadowicie przerwał Wapun, leżący w prezydium. Był jednym ze szczególnie cenionych kodyfikatorów wiedzy ripu, dla której brakowało ścisłego odpowiednika w ludzkich pojęciach. Stanowiła syntezę nauk biologicznych w ujęciu Wszechświata, egzobiochemii, telepatii, rozważań o ruchu materii w ogóle, a wiązała się z metodologią nigdy nie stosowaną przez Ziemian. Ten marzyciel i badacz życia wszechobecnie rozlanego w biokosmosie patrzył na rodaka z zachwytem tak długo, dopóki jego zwierzenia przyjmował za poetycki obraz. Teraz buntowniczo wysunął na moment wszystkie trzy wici, co było dobitnym poparciem opozycji wszystkich przeciwko jednemu. Milo wciągnął oko, zwinął wici w ślimacznice i tak znieruchomiał przez dłuższą chwilę. – Zbliżył oko do mózgu – sarkastycznie zamruczał ktoś w głębi niszy. Konwernomy przetłumaczyły to dosłownie, co stanowiło poważny błąd. Właściwy sens ściśle odpowiadał powiedzonku: Schował głowę w piasek. Wtem Milo rozprostował oko, nieco rozprężył wici, a nawet leciutko podniósł głowę, co zdarzało się Binatom rzadko i świadczyło o wyjątkowym skupieniu uwagi. Białawy wielograniasty przedmiot, o przeznaczeniu jednakowo nieodgadnionym i dla gospodarzy, i dla gości, znalazł się tuż przed mówcą. Dopiero teraz trzej astronauci, pilnie śledzący zachowanie się Binatów, a zwłaszcza grupy prezydialnej, mogli przekonać się o zdumiewającej zręczności, z jaką tuziemcy manipulowali wiciami zależnie od potrzeby. Skośnie okręcony tylko jedną wicią, przedmiot przemieścił się poziomo w powietrzu i osiadł idealnie równo przed głową Miio, który zdążywszy już wysunąć na bok drugą wić, zwrócił się do fizyka Ose, leżącego z prawej strony. – Podaj mi kronikę Binów. Zagadnięty pogrzechotał ledwo dosłyszalnie trąbką ssącą podobną do ryjka niektórych chrząszczy, jakby zachłystywał się zdumieniem. Chodziło o zapis – nie taśmowy – strukturalnego filmu ilustrującego poprzedni referat, ani tak dynamiczny, ani tak kontrowersyjny. Dotyczył krzywej statystycznej elektromagnetycznych napięć na zewnętrznej powierzchni elektronowych powłok atomów, ściśle uzależnionej od ich zderzania się w ośrodku rozrzedzonego gazu. Darzbór przedtem oglądał ten obraz na kamiennym ekranie powleczonym jakąś jasną, matową substancją. Powiększenie rzędu kilkunastu milionów razy pozwalało dobrze odróżnić poszczególne atomy, swobodne bądź skupione w cząsteczki chemiczne. Pobudzone ukośnymi wiązkami elektronów, sprawiały wrażenie ostrych smug, chaotycznie krzyżujących się we wszelkich kierunkach. Od czasu do czasu sprężyście odbijały się od siebie jak piłki pingpongowe, błyskawicznie znikając z pola widzenia. W przeciwieństwie do komnat mieszkalnych, nisza nie miała ścian luminoforowych, gdyż była przystosowana do filmopodobnych projekcji. Goście nawet nie zorientowali się, kto i w jaki sposób wyłączył oświetlenie. Ekran – tym razem polowy – ożywił się natychmiast delikatną grą cieni. Obraz był tak jasny, że szczodrze sączył blask. Mleczną poświatą spływał na zebranych, rysował kamienne wklęsłości i kontury głów. W samym środku, gdzie zbiegały się wąziutkie ramiona systematycznego krzyża, pokrewnego tym, jakie ziemscy astronomowie zakładają z nitek pajęczych w lunetach przeznaczonych do badań astrometrycznych – spoczywała jasna okrągła bryłka. Nagle ekran zgasł. Czarną, niemal gęstą ciemnością owładnął szmer przyciszonych mruczeń, monotonnie rozlany w coś, co przypominało gwarzenie górskiego potoku, zsuwającego się po wyboistej mozaice z kamieni. Chwilami jakiś pomruk, ważki albo tylko bardziej zapalczywy, wyrywał się z tego wyrównanego poziomu. To znów dało się słyszeć chlaśnięcie wici – niby plusk pstrąga śmigającego w powietrze – i zapadało w tę samą jednostajność. Szum przycichł nagle, jakby potok się wysuszył. Milczenie pełne napiętej uwagi powitało taniec wątłego światła sączącego się z ekranu. Jasna plamka nie wróciła na dawne miejsce. I subtelny krzyż nie ćwiartował już pola widzenia. Bezkształtna masa, sporadycznie rozjarzająca się do jaskrawej bieli, jednym wieściła narodziny nieznanego, dla innych była tylko panoramą blasków męczącą wzrok. Rozbłyski powtarzały się coraz rzadziej. Ekran raz po raz chmurzył się wielokształtną nasyconą czernią, którą przepływały jasne plamy gasnące w mroku, niby kłąb dymów roztapiających się w powietrzu. Inne były podobne do świecenia latarki, jeszcze inne kierowały myśli Ziemian ku łunom dalekich pożarów. Jedne można było porównać do jasnych mgławic galaktycznych widzianych przez silny teleskop, inne do samych galaktyk. Milo trochę pomanipulował dwoma wiciami przy aparacie, po czym zatrzymał obraz. – Wielka galaktyka w Peso? – niespodziewanie padło z widowni. Goście nie mogli ustalić, który obiekt astronomiczny nosił tę nazwę w mowie Binatów, ale to było bez znaczenia. – O, o! – Milo zachęcił dyskutanta. – Nareszcie głos godny Binata. Szybki, potrójny cień wici mignął w półmroku. Trudno było utożsamić go z entuzjastą gwiezdnego nieba, który wdzięcznie mlasnął uczonemu. Milo zauważył go jednak, a może bardziej się domyślił. W każdym razie życzliwy gest przyjął bez reszty do siebie i podjął polemikę: – Sądzisz, że to wielka galaktyka w Peso? – Tak przypuszczam – podjął ten sam pomruk. – Albo jakaś inna, też o budowie spiralnej. – Mylisz się – nieoczekiwanie odparł Milo. – Ale istnieją pomyłki z rangą. Także one stanowią robocze rusztowania nauki. Jak każda hipoteza. Jakież to ludzkie – pomyślał Darzbór. – Aż dziw bierze. Obraz na ekranie drgnął, po czym rozproszył się na wsze strony. Później wysypał pęk drobniutkich iskier, które pierzchały na boki jak fruwająca chmara świetlików. Ich zapas nie wyczerpał się. Milo wrócił do przerwanej dyskusji: – Czy sądzisz, przyjacielu, że te gwiazdy wyroiły się jak iskry elektryczne? Sto miliardów jestestw rozdygotanych atomowym płomieniem? Po chwili odpowiedział sobie i milczącej niszy: – Nie, zacny Binacie. Nie, uczeni koledzy. Obecni i nieobecni, Binatowie i goście z dalekiego nieba, jeśli nas dobrze rozumiecie; wy wszyscy, którzy nie zrezygnowaliście z myślenia! Będę wam powtarzał i dziś, i zawsze, aż do buntu: nie, i tylko nie! – Nauka, która dla siebie samej mości szeroki gościniec, jest podobna do głupca urzeczonego przekonaniem, że urodził się pod gwiazdą absolutnego szczęścia – donośny pomruk Milo odbijał się samotnie po niszy. – Mówicie o wydzieraniu tajemnic przyrodzie, ale zaraz dodajecie z pychą: przybliżyliśmy się o krok do prawdy. I zadufani w sobie, nie fatygujecie się pomyśleć. W przeciwnym razie – musielibyście pojąć, że jesteście bardziej naiwni niż ten kosmiczny olbrzym z uroczej legendy, który w czasach przed przygaśnięciem Gino, przybrawszy postać dziecka bawiącego się pod stokiem wzgórza, zapragnął trójką swych wiotkich wici rozrzucić wzgórze tak, aby każde ziarenko piasku zajaśniało żywą gwiazdą w niebie. – Wszechświat jest nieskończony nie tylko w czasie i w przestrzeni – podjął Milo. – Lubicie iść między nas z gotowymi sloganami o różnorodnych stanach materii od atomu do gwiazdy i od kryształu do białka. To brzmi mniej więcej tak, niech nikt nie zaprzecza. To brzmi prawdziwie. Ale czemu przemilczacie sedno sprawy: że takich stanów jak atom i gwiazda, ba, nawet jak białko, które imponuje wam złożonością budowy (choćbyście nie wiem jak uroczyście zaprzeczali) – jest nieskończenie wiele! I twierdzą śmiało, że ani my, ani żaden z naszych potomków choćby za tysiące wieków nie wskaże wicią takiej struktury materii, która stanowi szczytowe jej osiągnięcie, więc granicę doskonałości – w jakimkolwiek obranym kierunku. – Wobec tak światoburczych tez – zamruczał z ironią sędziwy Lipo – zaproponuj model jeszcze bardziej skomplikowanej, doskonalszej formy ruchu materii aniżeli ta, którą przywykliśmy nazywać życiem. Milo nie speszył się. – Cierpliwości. Odrobinę cierpliwości, a odpowiedź na dręczącą cię niepewność sama spłynie z ekranu. Lipo, polihistor binatyjskiei wiedzy, z gniewu niespokojnie poruszył wszystkimi wiciami naraz. Może nie chcąc, by zwrócono na to uwagę, niedbałym tonem mruknął tak głośno, że się echem rozniosło po niszy: – Nudzi mnie to. – A mnie zachwyca – odciął się Milo. – Co to jest życie? Żywe białko, po prostu? A przecież wiemy, że na planecie Czwartej jaśniejszego Gino żyją rozumni krzemowcy, którzy bardzo swoistymi sygnałami dali znać o sobie. Krzemowcy, albo fluorokrzemowcy – bo w takim skwarze istoty zbudowane z białka węglowego wyparowałyby z kretesem. Trzej przybysze z Ziemi drgnęli na wieść o tym doniosłym odkryciu. Milo ciągnął swój wywód: – Płynem ustrojowym Binatów jest woda, podobnie jak naszych gości. A krzemowców – być może, siarka. Albo oleje krzemoorganiczne. Organizmy z zimnych globów zapewne pływają w amoniaku, w metanie, bądź nawet w wodorze – blisko zera bezwzględnego. A jakie jeszcze formy życia, – falowe, polowe, elektryczne, grawitacyjne – musiała gdzieś powołać do bytu wieczna, nieskończenie różnorodna materia? Wyobrazić sobie możemy wszystko – ale wykluczyć nie potrafimy niczego! Siarczysty potok iskier tryskających ze środka ekranu powstrzymała dopiero wić Milo, zaciśnięta na regulującym występie aparatu. Obraz wrócił do poprzedniego stanu: przypominał jedną z odległych galaktyk. – Spójrzcie wreszcie na materię – ciągnął Milo – jako na coś niezgłębionego. Jak na wzorzec nieskończonej rozmaitości kształtów i epos nieograniczonych dokonań w czasie i przestrzeni. Spójrzcie na nią z miłością, jak gdybyście patrzyli w głąb własnej duszy. Wtedy wyda się wam możliwe, że to, co nazywacie materią, przyrodą. Wszechświatem – jest tylko jednym okiem posągu o nieskończonej liczbie twarzy. – Wiara w duchy? – zamruczało w niszy. Było to ciche odezwanie się, zapewne nie przeznaczone do wiadomości Milo. Niemniej mówca dosłyszał je, i wtrącił w tok wynurzeń: – W naszych czasach posądzenie o posłuch gusłom nie grozi myślącemu Binatowi. Potem spokojnie kontynuował swój wywód: – Spójrzcie na ekran. Kto przez silne przyrządy astronomiczne oglądał galaktyki spiralne: skupiska miliardów gwiazd tak dalekich, że promień ich światła podróżuje do nas dłużej niż w przyrodzie istnieją Binatowie – tego uderzy łudząca zbieżność obu obrazów. Lecz na tym nie koniec. Uświadomiwszy sobie, że Binat jest tyle razy większy od atomu, ile razy jest mniejszy od naszej macierzystej gwiazdy – podziwiajmy nieskończoność przyrody, której dwa ornamenty, różniące się rozmiarami znacznie bardziej niż atom i gwiazda, są tak podobne, gdy ich obraz sprowadzimy do jednakowych rozmiarów. Przez dłuższą chwilę ekran dygotał istną rewoltą blasków, jakby strząsał z siebie nadmiar światła. Potem tylko w chwilach przejaśnień, coraz rzadszych, głowy obecnych migotały srebrzyście. Luźne kadry, przemykające wciąż jeszcze bardzo szybko, zdawały się uosabiać bajkę. Ale ich zwiewna nierzeczywistość przesuwała je poza granicą wszystkich fantazji, jakie narodziły się w mózgu Binata i człowieka. Ruchy świateł i cieni powolniały. Była w nich harmonijna płynność – z wyjątkiem gwałtownych przeskoków burzących jeden obraz na korzyść następnego. Milo manipulował przez chwilę aparatem. Teraz jedynym motywem widowiska była zupełna anarchia świetlnych rozwiązań. Zaczęło się to jednak szybko przecierać. Oczyszczony z chaosu przypadkowości, zbiór błyskowych drgań utworzył coś, co jeśli się dało nazwać obrazem – to zgoła niezrozumiałym. Choć nikt nie potrafił tego udowodnić – zarówno Binatom, jak ludziom wydawało się oczywiste, że nurt oglądanych wydarzeń nie przebiega w przestrzeni trójwymiarowej. Było to podbudowaniem wywodów Milo o najszerzej pojętej, strukturalnej nieskończoności Wszechświata. Ziarna tego błogosławionego niepokoju, jaki towarzyszy nieodłącznie każdemu pierwszemu spotkaniu Rozumu z czymś, co choćby tylko przez swą ciekawość nie jest mu obojętne – zapadły głęboko w umysły widzów. Kpiąca postawa niektórych przedzierzgnęła się zrazu w łapczywe chłonięcie niezwykłej wizji. Był to wyścig każdego z własną bystrością umysłu – o zagarnięcie dla siebie jak najpełniejszego bogactwa tego nieoczekiwanego świata. Zwłaszcza że ciągłość obrazów pozwalała szukać wejścia do tajemnicy dziwnego bytu, pierwszy raz odsłoniętego przed okiem Binata. Zaproszeni Ziemianie tak samo intensywnie głowili się nad rozwikłaniem tej oszałamiającej zagadki, która nie dawała im spokoju. W długiej historii binatyjskiego filmu ten był z pewnością najtrudniejszy w odbiorze. Nie poprzestawał na egzotyce widoków, odpierającej porównania z jakimkolwiek obrazem z makrokosmosu lub mikrokosmosu. Dziwność sięgała tu znacznie dalej: w miąższ samych pojęć. Już teraz było jasne, że utarte drogi naukowego myślenia okażą się tak samo zawodne, jak chęć pochwycenia przyrodzonymi zmysłami sygnałów radiowych Wszechświata. Należało popatrzeć ze spojrzni neutralnej w stosunku do tego, co zgromadziły procesy myślowe wszystkich binatyjskich pokoleń. Musiał to być obiektywizm wyższego rzędu: niech badacz wyłączy się jako Binat i dopiero wtedy szuka dróg rozszyfrowania tej szarady – ale nie nawiązując do posiadanej znajomości świata. – Czy nie wkraczamy w kręgi nonsensów? – zapytywał siebie Lipo, którego mniej więcej taki bieg rozumowania w pewnej chwili przeraził. – Binat pozostaje zawsze sobą, i jego umysł pracuje niezmiennie nad kojarzeniem binatyjskich i tylko binatyjskich pojęć. Czy można użyć tego umysłu jako narzędzia całkiem niezależnego? Z błędnego koła wynurzało się pytanie, którego wagę trudno było przecenić: Jakim sposobem Milo rozgryzł istotę świata, który przedstawia. I co wyraża ten świat: sugestywną legendę, czy urzekającą prawdę? – Zwróćcie uwagę na tempo – zamruczał mówca. Wtem rozjarzył się oślepiający błysk, ogarnął cały ekran i zgasł zupełnie nagle, jak za pociśnięciem wyłącznika. Milo pospiesznie skomentował: – Oto narodziny Życia. Kilkadziesiąt wielkich prostokątnych oczu oraz trzy pary oczu ludzkich uważnie wodziło za nowym obrazem. Polowy ekran jakby pulsował. Kurcząc się, to rozprężając, stwarzał złudzenie żywej istoty. Jak elastyczny zwierz, wypinający się i chowający sam w sobie, bez ostrych zarysów, zostawiał rzeźbienie swego kształtu wyobraźni każdego z patrzących. W tym zjeżaniu i rozprostowywaniu się potwora miała nieustanny udział subtelna gra efektów świetlnych, przebiegających w samej jego postaci. Chwilami rysując coś jakby zdjęcie rentgenowskie, przypominała wybuch wulkanu, który przeistaczał się w dym z papierosa, sam z siebie układający zgrabne kółka. Te znów, pęczniejąc, zagarniały przestrzeń. Działy się w tym nieludzkim i niebinatyjskim świście rzeczy zgoła niepojęte i dla gospodarzy, i dla gości. Przyjmując, że oglądana forma ruchu i świecenia stanowi przejaw życia – trzeba było odrzucić wiele pojęć tradycyjnie związanych z tym określeniem. Binatyjskie kryterium biologicznego ustroju nie pasowało tam zupełnie; ludzkie również. Przywykliśmy uznawać organizm za pewną samoistną całość, która wprawdzie może zmieniać kształty pod naporem daleko posuniętych przeobrażeń, lecz w tych procesach podlega niezmiennym regułom właściwym dla swego gatunku. Tu – wprost przeciwnie – obiektywny kształt był czymś mogącym podlegać zakwestionowaniu, a w wizji patrzącego wciąż się zmieniał, wykluczając przewidzenie czym będzie za sekundę, i czy w ogóle będzie. Czasami sieć jaskrawo świecących żyłek przywodziła na myśl jakiś układ krążenia właściwy zwierzętom. Ale zahaczenie o sprawy znajome człowiekowi było wątłe i zwodnicze. Bo oto za chwilę obraz tracił iluzoryczną łączność z kręgiem ludzkiej wiedzy i doświadczeń, roztapiał się w świetle albo nurzał w cień przez siebie rzucony. Niewiele spostrzeżeń mógł człowiek pochwycić z wizji życia nieskończenie samodzielnego, które urągało tylu regułom... Nawet tym uznawanym za najbardziej niewzruszone. To życie działo się na przedpolach wszelkiego ładu. Próby wtłoczenia go w przestrzeń znaną z codziennych doświadczeń miały tyle sensu, co chęć wpędzenia wieloryba do klatki kanarków. Było nieprzeliczalne: jak ustalić ilość czegoś, co jest ze wszech miar niestałe w czasie? Co ustawicznie zmienia nie tylko swój ubiór, lecz także wewnętrzną treść... – Opuszczamy przestworza kosmiczne – gruchnął w ciszę mocny, niespodziewany pomruk. Ekran uspokoił się nagle, świecąc jednostajnie. Milo domruczał: – Wróciliśmy na własną planetę. Blask bijący od monotonnego obrazu pozwalał czytać duży druk. Po kilkunastu minutach tego zwariowanego filmu, które widzom wydały się zgoła nieokreślone w czasie – rozładowało się napięcie zebranych, dotąd tak niepodzielnie panujące w niszy. Ktoś nieznacznie przesunął wić, ktoś dyskretnie rozprężył ramiona. Milo zamruczał: – Uwaga! Zwalniam tempo trzysta sześćdziesiąt dwa miliony siedemset dziewięćdziesiąt siedem tysięcy pięćdziesiąt sześć razy. Ekran zadrgał niespokojnie. Kłąb szybkich cieni przetoczył się po nim, by skonać w nagłym błysku. Powtórzyło się to samo i znowu błysk – jeden, drugi, trzeci. Były częste, niezbyt regularne. – Zwalniam tempo o dalsze dwieście szesnaście razy. Łączne spowolnienie siedemdziesiąt osiem miliardów trzysta sześćdziesiąt cztery miliony sto sześćdziesiąt cztery tysiące dziewięćdziesiąt sześć razy. Uwaga, otrzymujemy lacytowy cykl błysków. Konwernom wyjaśnił, że lacyt jest jednostką czasu odpowiadającą w przybliżeniu dziewięciu sekundom. Binatowie starali się odgadnąć cokolwiek z tej nowej łamigłówki. Zjawisko na ekranie było posłuszne tempu, jakie nadawał Milo. Lecz co oznaczały te jaskrawe błyski, unicestwiające ciąg obrazu na rzecz nowego, który podlegał tylko pewnym wspólnym, nieodgadnionym regułom? Coraz więcej zaciekawionych spojrzeń spoczywało na oku mówcy, co jakiś czas przez moment wyłaniającym się z półmroku. Tymczasem Sten z pasją człowieka, który chce rozwiązać rebus, lecz bardzo się spieszy – na własną rękę wyciągał wnioski. Zastanowiły go zawiłe liczby; żadnych przybliżeń, zaokrągleń. Wtedy uświadomił sobie, że utrwalony w kulturze Ziemian system dziesiętny jest czymś zupełnie umownym, a wywodzi się od najstarszych, naturalnych liczydeł: dziesięciu palców u rąk. Czemu wszelkie cywilizacje miałyby go stosować? Ponadto, wybór nie był udany. Dziesiątka dzieli się – prócz jedności i siebie samej – tylko przez dwie liczby. O ileż korzystniejsza jest dwunastka, nieznacznie większa, za to podzielna przez cztery liczby. A szóstka ma te same zalety co dziesiątka, choć jest prawie dwukrotnie mniejsza. Nietrudno było ustalić, że Binatowie używają właśnie systemu szóstkowego. Konwernom tłumaczył ich oryginalny zapis liczbowy na stosowany przez ludzi. Sprawa się uprościła dopiero w potęgach szóstki: 362 797 056 to 611, 216 jest sześcianem szóstki; natomiast 78 364 164 096 równa się 614. Teraz Sten pojął i resztę. Film, który na samym początku wyświetlał Ose, ukazywał zderzenia atomów w wysokiej próżni laboratoryjnej. Ludzie stosowali tak samo gigantyczne powiększenia, ukazujące poszczególne atomy. To pozwalało przekonać się naocznie, jak przebiega ich nieuporządkowany ruch w rozrzedzonym gazie. W dawniejszych czasach jedyną ilustracją tego zjawiska było proste doświadczenie dotyczące ruchów Browna. Wprowadziwszy do cieczy pewną ilość drobniutkich ciał stałych, badano zawiesinę pod mikroskopem. Pyłki uwięzione w kropli wody odprawiały bezładny taniec, Działo się to pod wpływem bombardowania przez cząsteczki wody, które tylko w ten pośredni sposób ujawniały swą obecność. Sten snuł dalsze rozważania. W temperaturze pokojowej i przy ciśnieniu atmosferycznym, atomy gazów wchodzących w skład powietrza zderzają się przeciętnie trzysta milionów razy na sekundę. Binatowie utrzymują w swych podziemiach prawie dwukrotnie większe ciśnienie. Właśnie takie panowało niegdyś na ich globie, zanim jego słońce zestarzało się i kosmiczny chłód skroplił atmosferę planety z wyjątkiem wodoru i helu. W gazie dwukrotnie gęstszym zderzenia następują dwa razy częściej. Trzeba było jeszcze wprowadzić poprawkę na nieco niższą temperaturę. W pamięci przeliczywszy te dane na liczby, jakie Milo podał w stosunku do binatyjskiej jednostki czasu, Sten otrzymał zadowalającą zgodność. – To, co przedstawiłem przy użyciu swego aparatu – ciągnął Milo – jest dalszym ogniwem łańcucha zstępującego w głąb najdrobniejszych struktur materii. Udało mi się uzyskać powiększenie tak niewiarygodnie olbrzymie, że obraz jednego jedynego atomu nie zdoła się pomieścić na ekranie. Urządzenie regulujące nadąża za skocznymi ruchami atomu w gazie, utrzymując go stale w polu widzenia. – Cóż oznaczały te błyski, regulowane przez ciebie? – padł niecierpliwy mruk z sali. Milo życzliwie spojrzał w kierunku pytającego. – Odrobinę cierpliwości. Wyjaśniam kolejno, zresztą w wielkim skrócie. Teraz napomknę o związku z moją opowieścią. Dlaczego oburzyło mnie nazwanie jej fantazją? Bo właśnie tak widzę wnętrze atomu. Ktoś inny może ujrzeć je całkiem inaczej – i zapewne też będzie miał słuszność. W świecie, w którym nasze codzienne pojęcia tracą sens, świetną pożywkę znajduje wyobraźnia. – Ale to nie jest fantazja – wzmocnił pomruk. – Nasza wiedza o materii zaczyna sięgać tak daleko, że w pewnych wypadkach musimy pogodzić się z wieloznacznością zjawisk. Każda interpretacja będzie posiadała swój obiektywny sens... – Dowód? My chcemy dowodu! – przerwał głos z prezydium. – Przyroda Wszechświata jest niewyczerpalna – odparł Milo ze spokojem. – Atomy i cząstki gazów atmosferycznych poruszają się ze średnimi prędkościami paruset metrów na sekundę. Ze względu jednak na wielkie ich zagęszczenie, prosta droga” atomu jest niezwykle krótka. Zderza się on z przygodnie napotkanymi sąsiadami przeciętnie trzysta sześćdziesiąt dwa miliony sześć razy na jeden wadelacyt. Ta liczba padła już z moich ust. Konwernom uzupełnił, że wadelacyt, jest jednostką czasu zawierającą dwieście lacytów, co wynosi około pół godziny. Miloo ciągnął: – Każde zderzenie atomów stanowi w tym małym światku raptowny, burzycielski wstrząs. Możemy to porównać do katastrofy planet, które zderzyły się zboczywszy z bezpiecznych orbit. Planety uległyby strzaskaniu, atomy zaś sprężyście odbijają się od siebie. Jednak skutek dla życia występującego w tak różnych siedliskach jest ten sam: zostaje ono zgładzone. – Lecz życie, będąc powszechnym prawem przyrody, rozwija się rozmaicie w różnych warunkach. Także rozmaicie w czasie. Na planetach upływają długie okresy geologiczne, zanim z coraz bardziej udanych zlepków aminokwasowych powstanie pierwsza komórka. W mikrokosmosie dzieje się inaczej. Zderzenie atomu unicestwia tamtejsze życie, a równocześnie jest impulsem nowych narodzin. Oba te procesy dzieją się zawrotnie szybko, w miliardowych częściach lacytu. Każdy błysk, jaki oglądaliśmy, był wyrokiem śmierci i powołaniem życia. – Więc twierdzisz – podjął leżący obok egzobiolog – że odkryłeś życie znajdujące świetne warunki rozwoju dopiero w przestworzach międzygwiezdnych? – Właśnie do tego zmierzam. Przypomnę tylko, że życie, które zaprezentowałem, przechodzi swój cykl rozwojowy nawet w powietrzu tej niszy, gdzie jego trwanie przez milionową część lacytu trzeba uznać za sukces wielkiego przypadku. Milo zbierał myśli. – Jak wiadomo, to co potocznie nazywamy próżnią kosmiczną zawiera pewne ilości materii korpuskularnej. Jednak w tych warunkach atomy mogą nie zderzać się całymi latami. I tak długo trwa życie, raz rozpoczęte w ich obrębie. Któż z nas ogarnie bogactwo takiego życia, nieposłusznego prawu innej śmierci prócz katastrofy swojego świata? To jest właściwie nieśmiertelność. Porównując do naszych pojęć – jak gdyby Binat był odporny na wszelkie schorzenia, nie podlegał wypadkom, jakby nie czyhała na niego starość, a jedyną perspektywą śmierci było zderzenie naszej planety z innym globem, które może nie zdarzyć się nigdy. Niszę wysklepionych podziemi zaległa cisza. Cisza doskonałej zadumy nad eposem nieśmiertelności. A ludzi, solidarnych z tą ciszą, urzekła potęga binatyjskiej sztuki-wiedzy, której adepci sięgają myślą skrzydlatą ku nieobjętym nieskończonościom poznania. KOŃCÓWKA Karol jest moim rówieśnikiem. Chodziliśmy do tej samej klasy, poszliśmy razem do wojska, a kiedy wybuchnął tamten Wrzesień, którego na mojej ziemi nikt z żyjących nie zapomni, służyliśmy w tym samym plutonie. Mówię „służyliśmy”, zamiast: „walczyliśmy” – bo zostałem dziwnym trafem wymieciony z wojny, zanim zdążyłem wystrzelić do wroga. Jak było z Karolem, nie wiedziałem. Pamiętam rozległy sosnowy bór nad Wartą. I mordercze bombardowanie, które – samo w sobie – nie było dla mnie najmocniejszym akordem tamtego dnia. Bo wydarzyło się jeszcze coś – w gruncie rzeczy błahego – co chętnie wymazałbym z pamięci. Nieprzyjaciel musiał dobrze znać nasze zamaskowane stanowisko. Ale nie należało go upewniać. Toteż padł rozkaz, by się nie poruszać. Każdy żołnierz wybrał taką pozycję, która – na rozum albo na wyczucie – wydała mu się najbezpieczniejsza. Jedni przywarli do pnia, inni skulili się w drobnych zagłębieniach terenu. Opodal był rów, ale skryć się w nim mogli tylko ci, którzy akurat znajdowali się blisko niego. Ja po prostu ległem na ziemi. O czym myślałem wtedy, słysząc bliskie wybuchy bomb, jazgot strzelających z nieba karabinów maszynowych, jęki rannych, czasami jakiś wykrzyknik, jakieś przekleństwo?... Nie pamiętam. W pewnej chwili moja pozycja, twarzą w trawę, nasunęła mi porzekadło o chowaniu głowy w piasek. Skojarzenie bez sensu, lecz nie zastanawiałem się nad tym. Może aby nie „chować głowy w piasek”, a może z braku oddechu, bo zbyt mocno wtuliłem się w trawę – leciutko uniosłem głowę. Zobaczyłem tylko jedną rzecz. A przynajmniej tylko tę zapamiętałem. Tuż przed twarzą – na tyle blisko, by zasłaniać mi widok – rósł grzyb: kania. Kremowopopielata, młoda, bo z jeszcze nie rozwiniętym kapeluszem o ledwo zaznaczonych postrzępieniach skórki, który przylegał do trzonka jak obły korpus rakiety. Z profilu, na tle niższych traw, grzyb wyglądał niezwyczajnie. Wydał mi się obeliskiem majaczącym w jakiejś odrealnionej scenerii. A chyba wcale nie zwracałem uwagi, że to właśnie kania, świetny w smaku, lecz dość rzadki grzyb, za którym nieraz ganiałem po lasach, polanach i pastwiskach. Teraz, nie szukana i niepotrzebna, rosła tuż przed moim nosem, ślepa i głucha na szalejące piekło, które ludzie – z zacięciem i znawstwem – przygotowali ludziom. Aż stało się to, czego nigdy nie zapomnę. Jak było naprawdę, uświadomiłem sobie dopiero później, w innym rozdziale mojego życia, choć dla obiektywnie płynącego czasu znaczyło to zaledwie kilka godzin. Poczułem gwałtowne pacnięcie wilgotnej, rozszarpanej tkanki grzyba w twarz. I zasnąłem – nagłym, ciężkim, nienaturalnym snem. Pół wieku później, podróżując po Meksyku, wpadłem na ślad Karola. Przeczytałem o nim w gazecie. Imię to samo, nazwisko zniekształcone hiszpańską pisownią w oparciu o fonetykę; aby Pohorski wymawiał się po naszemu, musiał być napisany: Pojorski. Notka mówiła o jakichś eksperymentach. Z kontekstu wynikało, że są powszechnie znane – może przez to, iż budzą wiele kontrowersji. Bez trudu dostałem adres szkolnego kolegi. Zapytany, czy to on (nie poznałbym go teraz), odpowiedział po polsku z ledwo uchwytnym cudzoziemskim akcentem, że rad widzieć rodaka. I jednym niemal tchem zapytał, co mnie sprowadza. Widocznie przywykł do odwiedzin interesantów. Na dźwięk mego nazwiska – twarz gospodarza, dotąd nieczytelna, jakby ożyła. Przypatrzył mi się, wyciągnął dłoń i mocno uścisnął moją. Nie było to powitanie wylewne, ale – mogłem uznać – życzliwe. Poprosił mnie do gabinetu. Przyglądaliśmy się sobie w milczeniu. Nie umiałem odnaleźć w nim znajomych rysów, zagrzebanych w pamięci. Nawet wkradła się we mnie wątpliwość: – Może to jednak ktoś inny? Rozproszył ją, wymawiając moje imię. – Co cię do mnie sprowadza – ponowił pytanie, tyle że teraz per „ty”. Speszyłem się. – Wspomnienia młodości. Koleżeństwo. Przyjaźń... – dorzuciłem mniej pewnie. Nadal czułem się nieswojo. Nie pierwszy raz odnalazłem kogoś bliskiego po kilkudziesięciu latach. Tamte spotkania przebiegały inaczej. Jakoś cieplej. Starałem się pocieszyć, że nie jest źle, skoro mogło być gorzej. A nuż by powiedział: „Ach tak, proszę pana... Coś sobie jak gdyby przypominam”. O takich zdarzeniach też słyszałem. Wyrzuciłem prosto z mostu: – Nie mam do ciebie absolutnie żadnego interesu. Przeczytałem notatkę w gazecie. Potem odszukałem cię w książce telefonicznej. Uśmiech Karola niósł coś nieodgadnionego. Mocno klepnął – mnie po plecach – co albo mogłem przyjąć za obyczaj hiszpański, albo za przypieczętowanie przyjaźni. Wybrałem drugie tłumaczenie, bo dogadzało mi bardziej. – Przepraszam cię, zajmę się kawą – powiedział wstając. Na chwilę wyszedł z pokoju. Wróciwszy, zaczął od progu swoim cichym, starczym głosem: – Kopa lat... Nie dziw się niczemu. Tamte czasy to odległy sen. – Później nie słyszałem o tobie – podjął po chwili. – Wyglądasz młodziej niż ja, weselej; powiedziałbym – bardziej po ludzku. Co innego ja. Życie nie rozpieszczało mnie. Zwłaszcza w ostatnich kilkunastu latach. Coraz mniej rozumiałem. W prasie nazywano go profesorem. Mógł to być tytuł grzecznościowy, z czym nieraz tu się spotykałem – lecz w takim razie świadczył o szacunku i popularności. Karol mieszkał w najelegantszej dzielnicy Guadalajary. – Zajmował uroczą willę, chyba własną. Dotąd poznałem tylko ganek ze schodami na piętro, hali i gabinet, w którym mnie przyjął. To wszystko tchnęło dobrym gustem i komfortem. Wyglądało na to, że Karol głęboko zapuścił tu korzenie i powodzi mu się dobrze. Widocznie życie obeszło się z nim szorstko pod jakimś innym względem. Wolałem nie pytać. Chyba sam powie. Odniosłem wrażenie, iż nie przerwałem mu pilnych zajęć. Drzwi się otworzyły i do pokoju weszła młoda, nadzwyczaj piękna brunetka o typowo meksykańskiej urodzie, niosąc na tacy dwie kawy, bardzo dobry koniak i dwa kieliszki. Czemu tylko dwa nakrycia? – pomyślałem. Wytworny strój oraz pewność siebie wykluczały, aby mogła być służącą. Karol wstał i przedstawił nas szarmanckim gestem. Wtedy przekonałem się, że to jego żona, i że nie mówi po polsku. Luiza dyskretnie wysunęła się z pokoju. Skojarzyłem, iż wyglądała na wnuczkę Karola – ale to tylko dlatego, że on postarzał się ponad swój wiek. Natomiast z powodzeniem mogła być jego córką. Rozmowa ożywiła się dopiero wówczas, gdy Karol poprosił, bym mu opowiedział swoją drogę życiową. W dość chaotycznym, poszarpanym monologu spróbowałem zawrzeć pięćdziesiąt lat: od wybuchu ostatniej wojny. Nie jestem krasomówcą; nigdy mi to nie było potrzebne. Dlatego chciałem wywnioskować z wyrazu twarzy Karola, czy się jeszcze nie znudził. Trochę skróciłem, zaokrągliłem. – Trzy razy chciałeś już kończyć, w przeświadczeniu że mnie nudzisz. Tak było naprawdę. Spytałem, czy jest psychologiem. – Największym w dziejach – wyznał bardzo naturalnie, bez patosu i bez powątpiewań. Struchlałem. Lęk przed wariatem, podniecenie, ciekawość – walczyły ze sobą w gmatwaninie myśli. Naraz uświadomiłem sobie, że bez względu na to, co się kryje za tak szokującą wypowiedzią, Karol umie czytać w myślach przynajmniej na tyle, na ile udaje się to ludziom o wyostrzonej wrażliwości. Toteż starałem się zagłuszyć w sobie wszystko inne, i powtarzałem w myśli: Podziwiam, zachwycam się! Jeszcze mocniej zachwiało moją równowagę ducha to, że Karol zamilkł, a po twarzy rozlał mu się wyraz znużenia. Wszak wiedział, że nie znam jego sukcesów: powołałem się na wzmiankę prasową, która ściśle nie określała niczego. Również na mym obliczu, cokolwiek i jak pragnąłem zataić, z pewnością malowały się mieszane uczucia. Aby to spostrzec, nie był konieczny ani największy, ani w ogóle żaden psycholog. Doprawdy, nie miałem pojęcia, co powiedzieć. Karol podniósł w górę kieliszek, uważnie patrząc mi w oczy. Wypiliśmy. Do pokoju wpadła Luiza. Tak: nie weszła, tylko wpadła z chyżością strzały i zatrzymała się trzy kroki przed naszym stolikiem. Uśmiechnęła się do mnie, co niedwuznacznie pojąłem jako wyraz przeprosin za przerwanie nam rozmowy, i szybko powiedziała parę zdań po hiszpańsku. Zrozumiałem tylko, że szykuje się jakaś awantura. Spytałem Karola, czy nie przeszkadzam. Zamiast odpowiedzi, nerwowo machnął ręką. Zaraz potem zagadnął mnie: – Znasz hiszpański? Potrząsnąłem głową. – Tylko cośkolwiek rozumiem, przez podobieństwo do francuskiego i łaciny. Luiza stała nieporuszona, jakby w oczekiwaniu dyspozycji męża. Najwyraźniej speszyło ją, gdy Karol poprosił nieskazitelną francuszczyzną: – Powtórz po francusku. Nasz przyjaciel nie zna hiszpańskiego. Chciałem zaoponować, lecz Karol przeszkodził mi ruchem ręki. Aby wyjaśnić sytuację, zwrócił się do żony: – Stefan jest nadto moim klientem. Nie mamy przed nim tajemnic. Taka szarada zaciemniła mi obraz do reszty. Byłem ciekaw, co powie Luiza. Widząc zdenerwowanie malujące się na jej pięknej twarzy, spojrzałem w bok i wytężyłem słuch, jakby w obawie, że uronię jakieś ważne słowo. – Hernando Mopez żąda – powiedziała francuszczyzną nie tak doskonałą w akcencie, lecz poddaną urokowi jej miękkiego głosu – abyś przyznał, że seans był szarlatanerią, a jego sen rozwijał się samoczynnie, bez nacisków z zewnątrz. W przeciwnym razie się zastrzeli. – „Się”, czy „mię”? – spytał Karol. Zadrgały mu kąciki ust. Rzeczywiście, Luiza wypowiedziała francuskie „se” niezbyt wyraźnie, i można je było odebrać jako „te”. – „Się” – zaakcentowała. – To gorzej – mruknął Karol. – On czeka przy telefonie. Karol bez słowa wyszedł z pokoju. Luiza wahała się przez moment, ale wzięło w niej górę dobre wychowanie. Nie chcąc zostawić mnie samego, usiadła na opuszczonym fotelu i ze swadą światowej damy wypytywała o wrażenia z pobytu w Meksyku, od czasu do czasu wtrącając cenny komentarz, niby dokoloryzowanie czegoś, co mogło ujść uwagi cudzoziemca. Gdy Karol wrócił, ustąpiła mu miejsca. Na jej pytające spojrzenie wyjaśnił: – Oświadczyłem mu krótko, że to była mistyfikacja. On poprawił: – „Szarlataneria”. – Aby nie przedłużać rozmowy, przytaknąłem: – Niech będzie. Tylko proszę mnie więcej nie odwiedzać. Duże, prawie czarne oczy Luizy rozszerzyły się niemym wyrzutem. – „Szarlataneria”? Jak mogłeś... Ty, który to robisz tak bardzo odpowiedzialnie! Karol zasępił się. – Wszystko mi jedno. Nie chcę brać ofiar na swoje sumienie. Tym bardziej, że nie znam kart rozstrzygających w tej grze. – A jeśli Mopez zaskarży cię przed sądem? – niepewnie spytała Luiza. – Przegrałby z kretesem. Nie biorę pieniędzy za te usługi. Luiza wyszła z pokoju. Byłem zupełnie zdezorientowany. Karol poczęstował mnie papierosem, sam głęboko zaciągnął się dymem. Patrząc nad moją głową na palmę, którą tuż za otwartym oknem tarmosił wiatr, rzucił znienacka: – Miewasz ciekawe sny? Zaskoczony, odparłem: – Badasz te sprawy? Leciutko skinął głową. Wydało mi się, że samo mówienie o tym kosztuje go dużo wysiłku. Ale dlaczego? Wszak sam zaczął. Pragnąłem mu pomóc. – Spytałeś, jakie sny mnie nawiedzają. Czy ciekawe? Dla psychologa – być może. Lecz dużo dałbym, by się od nich wreszcie uwolnić. Spostrzegłszy ożywienie na twarzy Karola, spytałem: – Może byś mi w tym pomógł? Mój gospodarz zasmucił się wyraźnie. Żałowałem, iż nie potrafię odgadnąć, co myśli. – Jak wiesz, przed chwilą, ratując człowieka, musiałem bezsensownie oskarżyć siebie. A więc nie pomogłem mu. – Bez obaw – dorzucił na widok mojej niewyraźnej miny. – Nie wpadłeś między zbójców. Jestem prywatnym uczonym, którego doświadczenia, owiane mgłą tajemnic (bynajmniej nie z pobudek reklamiarskich), w najwyższym stopniu fascynują szczupłe grono tych, którzy albo w nich uczestniczą, albo też... boją się uczestniczyć. Eksperymentuję na ludziach, którzy mnie o to proszą. Nie taję przed nimi niczego, co wiem o tych sprawach. O tym, czego ja nie wiem, oni dowiadują się sami, lecz wyłącznie w razie powodzenia eksperymentu. Wtedy odbieram takie właśnie telefony. Albo podobne. Albo załatwiają porachunki na miejscu. Niedawno klient wstał po seansie i spoliczkował mnie. Drgnąłem. – Nie do wiary! Jak zareagowałeś? – Zasłoniłem się przed następnym uderzeniem. – Tylko? Na czoło Karola wystąpiły krople potu. – Niech cię to nie dziwi, mój drogi – powiedział wolno, zapatrzony w przestrzeń. – Zajęcie, które obrałem, ociera się o wielką niewiadomą. Może o śmierć.. To jest front. Ostre strzelanie. Jak wiadomo, na froncie – łatwiej niż dłonią w pysk – można oberwać kulą w łeb. Liczę się z tym w każdej chwili. Zwłaszcza że nie znam ani siły, ani natury ciosów, jakie zadaję. Może przestałbym to robić, gdybym raz poznał tę końcówkę. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że Karol oczekuje takiej przysługi ode mnie. Ale nie miałem pojęcia, o co chodzi. Tymczasem on wrócił do przerwanego wątku: – Opowiedz mi o tych niemiłych snach. Jeśli chcesz, jeśli możesz... Ale całkiem szczerze, do końca. To zostanie między nami. – Nie dbam o tajemnicę – odparłem. – Sensacji też się nie spodziewaj. Nie lubię ich dlatego, że mnie wyczerpują nerwowo. Zresztą sam osądzisz. – Ach, jeszcze jedno: czy te twoje sny zaczęły się przed wojną? – W drugim dniu wojny. Karol uderzył się dłonią w czoło. – Wtedy? Ach, pamiętam. Widzieliśmy się wtedy ostatni raz. Drugi września w rychłocickim lesie. Podczas nalotu bombowego straciłem cię z oczu. Każdy krył się gdzie mógł i nocna przeprawa przez Wartę, Okopaliśmy się na wzgórzu pod Konopnicą, by przez niedzielę bronić brodu. Dłużej nie dało rady. Czasu nie starczyło nawet by zliczyć poległych. Pogrzebali ich miejscowi chłopi. – W listopadzie odwiedziłem pobojowisko – ciągnął. – Polowy cmentarzyk darnią okrytych mogił. Na przedzie grób majora Stanisława Jaszczuka, za nim trzy znacznie większe podłużne kopce, w których – jak głosił napis – spoczęło czterdziestu ośmiu polskich żołnierzy poległych za Ojczyznę. Doliczyłem się sześciu, może siedmiu znajomych. Wśród nich – ciebie. Bo chyba przeprawiałeś się brodem. – Zostałem za rzeką, w rychłocickim lesie. – To dziwne – odparł Karol. – Przenosiliśmy rannych przez Wartę; Ale w ciemnościach. Może nie zdradzałeś oznak życia... – Nie, byłem raniony. – Tylko? – Zasnąłem. Na twarzy mego rozmówcy odbiło się bezbrzeżne zdumienie. – Padł rozkaz, by się nie poruszać – pamiętasz? Zaległem twarzą do ziemi. Tuż przede mną rosła kania. Myślałem wtedy o niej to i owo, może pragnąc wydostać się duchem z zaklętego kręgu bombardowań: że taka ładna, strzelista, akurat tu, na odległość dmuchnięcia. Aż naraz – jednocześnie usłyszałem ostry gwizd i zgrzyt kuli karabinowej wwiercającej się w grunt, odczułem pod brodą trzęsienie ziemi, zobaczyłem rozpryskujący się grzyb, którego szczątki bluznęły mi w twarz. Momentalnie wpłynąłem w inny świat. Reszta była rozwijającym się snem. Chyba nie od razu, bo – jak słyszałem – marzenie senne trwa krótko. Karol potwierdził skinieniem głowy – Otaczał mnie las. Ten sam, ale jakby przemieniony. Więcej słońca sączyło się spoza gałęzi smukłych sosen, wstrząsanych spazmami bomb. Wokół pni i dalej, w ściółce i w trawie, podnosiły się grzyby Same kanie Przebijały darń, korzonki brusznic i wysuszone igliwie. Rosły w oczach, lecz nie prostowały kapeluszy, które u dojrzałych owocników wyglądają z dala jak białe parasole krasnoludków. Moim kaniom nie starczyło na to czasu: skoro tylko młody kapelusz, jeszcze przywarty do trzonka, zaczynał odwijać się na boki – już zlatywał na niego mały zaostrzony pocisk lśniący metalem, widoczny tak dokładnie jak kulka gradu. Rozpryskiwał grzyb, na którego miejsce wyrastał następny, lecz zaraz wybuchał pod nowym trafieniem. I tak w kółko. – Potem zobaczyłem... diabła. Szedł prosto na mnie. Bez rogów, wideł, ogona z jarmarcznych malowanek. Nie było w nim apokaliptycznej przewrotności kusiciela z Biblii, ani maskarady zła i brzydoty z płócien Boscha, ani ekskluzywności księcia piekieł z wschodnich fresków i bułgarskich ikon. Miał ludzką postać – jeśli podłość i nienawiść wyniesione do ekstremów zwyrodnienia mogą jeszcze wyrażać człowieka. Przez chwilę zastanawiałem się, jak to coś opisać, dosadnie i prawdziwie. – Okupację przeżyłeś w Polsce? – spytałem. – Do drugiej zimy, kiedy zakopiańscy górale przeprowadzili mnie na Węgry. Stamtąd uszedłem do Grecji i dalej. – Więc nie muszę ci malować sylwetki gestapowca. To było właśnie to; nic dodać, nic ująć. Pojęcia nie miałem wtedy o takim czymś. Szło prosto na mnie. Wzięło mnie z marszu. Z tego marszu depczącego wolną ziemię. Poczułem kopnięcie w szyję, które podrzuciło mnie, a potem sztywny uchwyt łap dławiących gardło. Tak: nie rąk, tylko łap. Czy działo się to tak błyskawicznie, czy też straciłem rezon – dość, że łapska wciskały mi się w szyję jak w ciasto. Nie oderwały głowy od tułowia, bo się obudziłem. Nade mną świeciły prawdziwe gwiazdy, do uszu dobiegały prawdziwe niemieckie nawoływania się. Całe szczęście, że nie krzyknąłem w tym złym śnie. Owionęły mnie tamte wspominki na rozstajach epok: zamach niemieckiej barbarii na człowieczeństwo. Przymknąłem oczy. Otworzywszy je, spostrzegłem we wzroku Karola dziwne podniecenie. Chyba nie myślał o tym samym. Zapytał trzeźwo: – Jak często tamten sen powracał do ciebie? – Ani razu. Mój rozmówca nie dał za wygraną: – Powiedziałeś, że nawiedzają cię sny, od których rad byś się wyzwolić. Wyraźnie zaznaczyłeś: sny. W liczbie mnogiej. – Tak. Ale tamten konkretny sen miałem tylko raz. Potem przychodziły, owszem, i przychodzą do dziś – inne, także drażniące. Twarz Karola wyrażała skupienie i pracą myśli. – Gzy łączy je wszystkie jakiś motyw przewodni? – spytał po chwili. – Tak, łączy – rzuciłem bez wahania. – Motyw nieszczęśliwego wypadku, zbójeckiego ciosu, nawet samobójstwa. Może tym dziwniejsze, że po wojnie, więc jakże długo! – żadne takie dramaty nie otarły się o mnie. Z oblicza Karola wywnioskowałem, iż jest nader przejęty. Tylko ostatniego zdania jakby nie dosłyszał. – A widzisz! – wyrzucił zapalczywie. – Tu cię mam. Karol połapał się, że nie zgadnę o co mu chodzi. Ale nie wyjaśniał. – Czy każdy taki sen z reguły kończy się tym, że umierasz? – spytał. – Każdy. – Dobrze sobie przypomnij: czy właśnie w tym momencie się budzisz? Znów potwierdziłem. Coś mi się przypomniało z naszej rozmowy, i dodałem niepewnie: – Mówiłeś o jakiejś końcówce, którą chciałbyś poznać. Czy to właśnie to? Karol uśmiechnął się do swych myśli. Potem wyznał: – Ach, gdyby to było takie proste! Oszczędziłbym sobie wiele mitręgi, wielu niepotrzebnych zmarszczek, i takich telefonów jak dziś. Ty nie masz pojęcia, czym jest końcówka! Nie mogłem mieć pojęcia. Czekałem, co powie Karol. – Kiedy nam się śni, że umieramy – właśnie budzimy się. Zawsze! A co by nastąpiło, gdybyśmy się w tym momencie nie obudzili? Czy podświadomość pozwoliłaby nam umrzeć naprawdę? Jeśli tak, to drogą jakich mechanizmów? – A może spadlibyśmy na głębszy poziom snu – ciągnął w skupionej zadumie. – I cóż to w ogóle oznacza? O czym byśmy śnili wówczas? Czy może przekroczylibyśmy granice innego świata, nieosiągalnego dla zwykłych snów? I czy ten świat jest w nas (w podpodświadomości?), czy gdzieś indziej, poza nami? – Retoryczne pytania – wyrwało mi się. – A tak – skwapliwie podchwycił Karol. – Retoryczne, dopóki nie odpowiem na nie. Ale wierz mi: to nie są pytania źle postawione przyrodzie. Ja to wiem! Tylko mogę nie zdążyć: jeśli wcześniej umrę, albo... zginę. Żaden z tych, którym pozwoliłem spojrzeć przez peryskop w inny świat, zakryty przed nami, nie zdradził mi niczego z tamtych pejzaży. Dlaczego tak jest – zaledwie się domyślam. A ja to muszę wiedzieć! Przy ostatnich słowach Karol zacisnął prawą pięść i uderzył nią w stół, co prawda na tyle powściągliwie, że nie zadzwoniły kieliszki. A jednak zaszokował mnie – tak bardzo nie pasowało to ani do jego starczej flegmatyczności, ani do wytwornych manier. Utwierdziłem się w przypuszczeniu, że ten człowiek liczy na pomoc z mojej strony. Tymczasem opanował się i zaczął prawie szeptem, jakby chcąc zatrzeć wrażenie tamtego wyskoku: – Widzisz, Stefanie... Sny snom nierówne. Bywają takie, wcale nierzadkie, które niosą rzeczywiste elementy przyszłości. Nie migawki, lecz całe panoramy zdarzeń. To wcale nie przepowiadanie – w tym wulgarnym ujęciu, które Sączymy z pospolitymi wróżkami, magami itp. Charakter tych spraw jest najzupełniej odmienny: wiąże się z tym, czego jeszcze nie wiemy dokładnie o naturze Czasu. – Udowodniłeś to? – spytałem z zaciekawieniem. Karol uśmiechnął się dobrotliwie. – To wiedziano przede mną. Nieważne, że jeszcze dziś oficjalna nauka często mówi o tym półgębkiem, jakby z zawstydzeniem. Albo nabiera wody w usta. Tak samo nieufnie sto lat temu patrzono na hipnozę, a jeszcze niedawno – na telepatię. Wciągnąwszy głęboki oddech, podjął: – Ja wiem więcej. I koniecznie chcę to wyjawić światu. Jeśli zdążę. Wiem, ale brakuje mi dowodu. Tak się pechowo składa... Dowód spoczywa w cudzych rękach. To znaczy, w cudzych umysłach – sprostował. Teraz byłem pewien, że Karol poprosi mnie wręcz o pomoc. Wciąż nie wiedziałem, na czym polegają jego badania. To, czego mogłem się domyślać, też było poszarpane. Robił z ludźmi jakieś seanse, chyba sztucznie sprowadzając na nich marzenia senne. Czy ukierunkowywał je? Zapewne tak. Jeden klient go spoliczkował, inny chciał się zastrzelić. Żadna z tych perspektyw nie pociągała mnie. Może po to, by przynajmniej odwlec spodziewaną propozycję Karola, która wisiała nade mną jak miecz Damoklesa, wywnętrzyłem tok swoich obaw: – Kim są twoi klienci? I o co miewają pretensje? Wspomniałeś tylko o dwóch. – Przeraziło cię? – spytał dość obcesowo. Zwlekałem z odpowiedzią. Karol nie chciał ratować się unikiem. – Żaden z tych, z którymi eksperyment prawdopodobnie się powiódł, nie wydał mi tajemnicy końcówki snu. Niektórych straciłem z oczu. Jeden powiesił się; na szczęście nie wiem, czy z tego powodu. Co do trzech, może nawet czterech – mam poszlaki, że zmienili zawód, zainteresowania, tryb życia. Karol spojrzał na drzwi, by się upewnić, czy są zamknięte, i dorzucił ściszonym głosem: – Ale największą zagadką w tym wszystkim jest moja żona. Już otwierał usta. Zamknął je wszakże razem z myślą, której nie odważył się wypowiedzieć. Uprzytomniłem sobie, iż musiała to być naprawdę wielka tajemnica: przecież wszelkie ostrożności były zbyteczne, bo Luiza nie znała polskiego. Zaczynałem wierzyć – choć tylko na wyczucie – że Karol może być największym psychologiem. Nie zazdrościłem mu tego. Dobrze pamiętając trzpiotowatego Karolka z ławy szkolnej, którego stale trzymały się sympatyczne psikusy – było mi go coraz bardziej żal. Postanowiłem nie podejmować samodzielnie żadnego tematu, z obawy przed potrąceniem którejś z bolesnych albo drażliwych strun jego duszy. Karol przemówił: – A kim są moi klienci? – gdyż o to także pytałeś. Wszystkim możliwym. Zresztą wiem o nich tylko to, co mi powiedzą o sobie (jeśli nie są ludźmi powszechnie znanymi; takich usilnie namawiam, by dali sobie spokój). Przecież nie jestem jasnowidzem; nie mam z tym nic a nic wspólnego. Odnosiłem wrażenie, iż wiem o Karolu coraz mniej. W przekonaniu, że nie naruszę żadnego z domniemanych tabu tego sfinksa, poprosiłem: – Opowiedz mi o swych eksperymentach. Ile możesz, ile zechcesz. Bez tego – wszystko, cokolwiek mówisz, dla mnie jest zawieszone w próżni. Karol nie zwlekał: – Niczego nie zataję. Sam podjąłem temat. Jeśli kluczę wokół sedna problemów, co spostrzegłeś – to dlatego, abyś oswoił się ze sprawami, które i dla mnie mają wiele kart nieprzejrzystych. Nie wciągnę ciebie w całą historię mych doświadczeń, ani w ich techniczną stronę, bo to nużące. Dowiesz się co robię, jakie mam wyniki i co pragnę osiągnąć. Niepokoiłem się tym ostatnim. Brakło mi czasu na przemyślenia, bo Karol rozpoczął opowieść: – Jak to wyrazić najzwięźlej?... Przypadek jest prawowitym i najsprawiedliwszym sędzią. Temida, przedstawiana z zawiązanymi oczami – to właśnie on. Ślepy traf pchnął mnie do badania snów. Przedtem byłem fizykiem. Pracowałem nad teorią nieciągłości Czasu. Długo, wytrwale i niepomyślnie. Na pewno Czas można hamować i popędzać – jak pchamy wskazówki zegara, w tył albo do przodu. Na to przyjdzie poczekać. Musimy specjalnie opracować parę nowych technik. To nie kwestia epok; raczej lat. Ale mogę nie dożyć. Zresztą nie o to chodzi. Robiłem co się dało. I robiłbym nadal, gdyby nie... znowu przypadek. Oczywiście. Karol jakby zaczynał się plątać. To był pozór. Wprawdzie w swej relacji zbaczał tu i ówdzie z głównego toru, lecz widocznie miał taki zwyczaj. – Pracowałem więcej niż wymagał kontrakt. Ale nie liczyłem się z godzinami na to wyznaczonymi. Nie wszystkim w Instytucie podobała się ta sytuacja. Raz ślęczałem całą noc nad pewnym cząstkowym, choć nader ważkim problemem mych badań, i wydawało mi się, że jestem bliski rozwiązania. Tak to wyglądało u mnie. Ale każdy medal ma dwie strony. Ósma rano, kierownik laboratorium zaczyna pracę, czegoś ode mnie potrzebuje, wchodzi i... zastaje mnie śpiącego, z głową zwieszoną na pulpit chronoanalizatora. Jest zgorszony. A mnie dławi dziki gniew. Śniłem rozwiązanie problemu. Nie tego cząstkowego – tylko całości!! Żonglowanie Czasem: odwieczne pożądanie ludzkości... To był sen naukowy – nie obawiajmy się tak go nazwać. Do sukcesu, do sławy w historii, do porównań z Einsteinem, ale na moją korzyść – zabrakło mi ostatniej sekwencji snu. – Owej końcówki? – spytałem. – Być może. Ale tego nie jestem pewien. Karol posmutniał. – Mija siedemnaście lat... Tak wlazłem w kierat, w którym drepcę do dziś. Po chwili podjął: – Wtedy rozumowałem logicznie: jeśli dokładnie, we wszystkich szczegółach, powtórzę bieg zdarzeń – osiągnę ten sam skutek. Spędzałem noce w laboratorium, aż do krańcowego znużenia i zaśnięcia. Powtarzałem pracę nad tym samym cząstkowym problemem, oczekując na sen i całościowe zwycięstwo. W końcu rozwiązałem problem cząstkowy, wbrew swej woli. Teraz gnębiło mnie, że ciąg zdarzeń się zmienił, więc jeśli przyjdzie sen – to już nie tamten. Mimo to nie dawałem za wygraną. Lecz wtedy popełniłem największe głupstwo: nie kryłem się z metodą swej pracy. Nawet tamten sukces, choć przyniósł mi uznanie, ani trochę nie równoważył uśmieszków i drwin za plecami: naukowiec, który czeka, by go oświecił sen! – Śniłem coraz rzadziej, i bez związku z chronomią. Tymczasem stawałem się głośnym znawcą snów. Była to herostratesowa sława. Dla psychologów – fizyk badający marzenia senne był dyletantem, lub najwyżej nieszkodliwym maniakiem. Koledzy z Instytutu i z Uniwersytetu, przedstawiciele nauk ścisłych – uważali, że się ośmieszam. Zawisnąłbym w próżni, gdyby w porę nie zjawili się sprzymierzeńcy, którzy we wciąż nowych wcieleniach mej idei – towarzyszą mi przez resztę życia: moi klienci, ufni, zapalczywi, gnani niecierpliwością. Wierzą w triumf, choć łupią ich klęski. Zarazili mnie tą wiarą. Zamyśliliśmy się obaj. Karol podjął: – „Klienci” to całkiem fałszywe określenie. Nie biorę od nich zapłaty, nie gwarantuję spełnienia życzeń. Ale jak ich nazwać? Współwyznawcami Idei? Marzycielami końcówki? Sami siebie mienią klientami powtarza to prasa, i tak mówią o nich ludzie postronni, rozplotkowując to, co dla mnie stało się sensem życia. – Czy wespół z nimi poszukujesz klucza do żonglowania Czasem? – zaryzykowałem. – Skąd ci to przyszło do głowy? – rzucił Karol nieoczekiwanie. – Tak sobie – odparłem strapiony, choć tok mego myślenia był przecież logiczny. – Od tego zacząłeś badania. – Owszem. Ale dla mnie – to dawność ogromna. Jak w innym życiu. Potem przyszły, niby spieniony potok, wszystkie gorycze i wszystkie nadzieje, które unoszą mnie w dal. Karol dodał wolno, z rozwagą, jak gdyby odkrył coś bardzo ważnego: – Właściwie masz słuszność. To się ze sobą wiąże. Wtargnięcie pod poziom zwykłych snów, jakie nawiedzają każdego z nas, więc przekroczenie podświadomości – to chyba rozłamanie konwencjonalnej strugi Czasu; płynięcie w niej raz z prądem, raz pod prąd, zanurzanie się i wynurzanie. I może jeszcze wiele innych rzeczy, które poznam pewnego dnia... Kiedy zwyciężę jeden jedyny raz – zapanuję także nad Czasem; choć nie wiem dokładnie – jak. Dopiero ty naprowadziłeś mnie na to. Wdzięcznie witam przysługę przyjaciela z zamierzchłej przeszłości. Więc jednak mam być kozłem ofiarnym w tym jego zwycięstwie – przebiegło mi przez głowę. Struchlałem. Lecz rychło wzięła górę ciekawość. A nuż... Raz, od święta, można zaryzykować. Tym bardziej, że gra idzie o wielką stawkę. Karol uśmiechnął się serdecznie. Z narzuconej przeze mnie dygresji wrócił do poprzednich wynurzeń. – Najwcześniejsi moi klienci pojawili się wówczas, gdy jeszcze pracowałem i wykładałem. To oni uzmysłowili mi, że dzięki końcówce można odkryć nie tylko skokową naturę Czasu – podobnie jak ty uświadomiłeś mi teraz, że można nią, wykorzystaną nieco inaczej, posłużyć się mimochodem tak, aby rykoszetem odbiła się ku sprawom chronomocji i rozwiązała je. Porzuciłem Instytut, zrezygnowałem z docentury. Wydałem siebie na łup idei rządzącej mną. Wydałem również i tych, którzy mi zaufali. – Czy wywołujesz pożądane sny, czy może kontrolujesz naturalne? – spytałem. – Ułatwiam ich wystąpienie, potem wzmacniam, co jest najistotniejsze, a wreszcie przedłużam ze wszystkich sił i wszelkimi sposobami. – I to jest końcówka... – rzuciłem niepewnie. – Tak, o ile doświadczenie się uda. Wtedy trzeba powiedzieć: „Finis coronat opus”. Nie znam trafniejszej sytuacji dla tej mądrości Rzymian... – Ale... – podjął Karol z dojmującym smutkiem – ja wciąż nie znam tej końcówki. Nie wiem, jaka ona jest. I nie wiem – jaka może być. Dla mnie jedno było w tym niezrozumiałe: – Żaden klient, któremu udostępniłeś końcówkę, nie wyjawił ci jej. Czy nie prościej eksperymentować na sobie samym? Chyba się nie boisz. Z twarzy Karola łatwo odczytałem, że dotknąłem którejś z tych bolesnych strun, jakie solennie obiecałem sobie omijać. Upłynęła dłuższa chwila nim wyjawił: – Chyba tylko ten może się bać, kto został zniewolony do walki. Mnie nikt nie zmuszał. Ale mówiłem ci, że to, co robię na co dzień, to jest front. Ostre strzelanie. „Kto sieje wiatr, zbiera burzę”. Przypominasz sobie, jak bardzo niegdyś lubiłem to przysłowie? Skinąłem głową. – Wtedy to była tylko sztubacka fanfaronada – podjął Karol. – Chęć czynu i niebezpiecznych przygód, do których nie mieliśmy sposobności. A dziś – to mój chleb powszedni. Otóż końcówki nie wyświetliłem osobiście nie dlatego, że nie chcę: po prostu nie mogę. Spostrzegłszy mój zdziwiony wzrok, Karol wyjaśnił: – Dam porównanie z hipnozą. Nie każdy stanowi dobre medium dla hipnotyzera. Dlatego wybiera on do seansów osoby podatne na sugestię, łatwo ulegające naciskowi zjawisk parapsychicznych, także skłonne do somnambulizmu. Podobnie jest w dziedzinie, którą się zajmuję. Niestety – wyznał z nie tajoną goryczą – ja należę do ludzi najbardziej opornych pod tym właśnie względem. – A tamten sen w Instytucie? – wtrąciłem. Karol machnął ręką. – Trafiło się ślepej kurze ziarno... – A czy predyspozycje do twoich doświadczeń da się z góry przewidzieć? Pożałowałem pytania, usłyszawszy: – Z twarzy – nie. Przynajmniej ja tego nie potrafię. Nie jestem fizjonomistą. Koniecznie muszę coś wiedzieć o wrażliwości kandydata, a zwłaszcza znać historię jego snów. Nie wskazując palcem – uśmiechnął się szeroko – ty przedstawiasz ideał pod tym względem. Alea iacta est – pomyślałem, lekko zwieszając głowę. Karol udał, że nie dostrzega, co mnie nurtuje. Podjął z widocznym ożywieniem: – Aby mogło dojść do końcówki, niezbędna jest długa sekwencja snu, rozkręcająca się tak logicznie i konsekwentnie, jak się rozwija sztuka sceniczna pod piórem wytrawnego dramaturga. To chyba jasne. Gdy we śnie nakładają się na siebie rozproszone, nie powiązane wątki, którym towarzyszą urywane obrazy, niepodobne do toczącego się filmu; dalej, jeśli to jest dowolna zbieranina sytuacji pełniących rolę znaku, metafory, sygnału, zarówno znanych, jak i nieznanych podmiotowi, rozumianych przezeń i nie rozumianych – gdzież marzyć o końcówce! Wiadomo: zakończenie ma powieść, nowela, epopeja, ale nie może go mieć – przypadkowy zlepek aforyzmów. – Ot, przykładowo przelecę, co mi się śniło dziś w nocy. Najogólniej ujmując – łąka, mieszkanie, biuro, jeleń, biedronka, dinozaur, kilka oderwanych ludzkich postaci i coś tam jeszcze. Takiego snu nie można ani streścić, ani opowiedzieć dokładnie. Gdyby znać sposób utrwalenia go na taśmie – przypominałby wyzbyte i oblicza, i dobrego smaku próby ekscentrycznych poszukiwaczy „nowoczesności” w sztuce, które nazywam wzrostem entropii tam, gdzie ona powinna maleć. Coś, co urąga harmonii – jest próżnią sensów. W moim śnie biedronka dwukropkowa, wierna w zasadniczym wyglądzie, miała na lewej pokrywie skrzydłowej – prócz ciemnej plamki – niebieski półksiężyc, wykraczający poza i tak bardzo wydatną osobniczą zmienność deseniu u tego gatunku. Dinozaur mógł być diplodokiem – gdyby nie kaczodzioby pysk trachodonta. I tak dalej. Ludzie byli ludźmi, spotkałem wśród nich nawet jednego sąsiada, ale cóż z tego? Całość nie wiązała się żadną akcją. – Co innego twój sen – ciągnął Karol. – Można patrzeć nań jak na dobry film. Scenarzysta i reżyser nie uchybili w nim wymogom harmonii – tej wiodącej siły przyrody, więc także odbicia przyrody, jakim jest sztuka. Ten film-sen to przemodelowanie twej ówczesnej, ściśle aktualnej sytuacji. Powstał w oparciu o jednostkowe zdarzenie, które tobą wstrząsnęło: rozbicie kulą karabinową grzyba tuż przed twoją twarzą. Sen powielił ten motyw i wybiegł ku przyszłościowym zagrożeniom, których jeśli nie przewidywałeś na jawie (w drugim dniu wojny wszyscy wierzyliśmy w zwycięstwo), to przecież musiały one kołatać się w twej podświadomości. Gdybym kierował tamtym twoim snem – nie obudziłbyś się wówczas, kiedy łapska podczłowieka wciskały się w twoją szyję jak w ciasto. Czy akurat oderwałby ci głowę od korpusu? Nie wiem. Za to śmiało twierdzę, że śniłbyś swoją śmierć, że z tej przyczyny nie umarłbyś naprawdę, i że wszechobecnie objęłoby cię to, co stało się moją obsesją. – Końcówka – mimowolnie dopowiedziałem za Karola. – Więc rozumiesz, na czym to polega. Milczałem, trochę zdetonowany. – Twój przypadek ciągu marzeń sennych, które kończą się umieraniem, a zamiast śmierci – przebudzeniem, wcale nie jest odosobniony. Natomiast takie właśnie sny są najświetniejszym surowcem dla wniknięcia w świat, który wprawdzie tkwi w nas samych bardzo głęboko, lecz przed moim odkryciem nikt nie podejrzewał jego istnienia. Nie będę cię wprowadzał w eksperymenty, jakie opierałem na innych typach snów: ot, choćby takich, jak mój w Instytucie... – Ależ one bardzo mnie ciekawią – przerwałem impulsywnie. – Mówiłem ci, że jestem chemikiem. Pracuję nad tworzywami sztucznymi. Masz przed sobą człowieka, którego mocniej pociąga jakiś konkretny wynalazek, jakiś nowy proces technologiczny, oraz droga, która do niego przywiodła – niż los mogący spotkać człowieka za barierą śmierci. Zostawmy to filozofom, rozmaitym szamanom wiar i jasnowidzeń, a chociażby tylko ludziom wierzącym. W ten sposób próbowałem odwrócić uwagę Karola od moich snów i eksperymentowania z nimi. Sądzę, że się w tym połapał. Nie dał za wygraną. – Przerwałeś mi zdanie, w którym pragnąłem wyjaśnić, że jeśli chodzi o te właśnie sny (nazwijmy je roboczo wynalazczymi), najmniej wiem o potencjalnej możliwości sukcesu. Nawet skłonny jestem przypuszczać, że kierownik laboratorium nie przerwał mi rozwijania się tak obiecującego snu, tylko wszedł w chwili jego zakończenia albo zaraz potem. Zakończenia, lecz w żadnym razie – końcówki. – Czy sądzisz, że sny tego rodzaju w ogóle nie mogą mieć końcówki? – wtrąciłem. Karol zastanowił się. – Moja praktyka z wieloma klientami wprawdzie tego nie wyklucza, ale i nie potwierdza. Właśnie tu było najwięcej niewątpliwych porażek (w sensie fiaska eksperymentu), a najmniej ludzkich dramatów – sugerujących, że doświadczenie się powiodło. Dlaczego? Nie wiem – Karol rozłożył dłonie gestem bezradności. – Musiałbym znać najgłębszą istotę tej sekwencji, którą nazwałem końcówką. Badania na wspomnianym materiale zdają się wskazywać, że końcówka (przynajmniej ta, którą ja potrafię wydobyć) nie może polegać na wzmożeniu twórczej pracy umysłu; nie może ekstrapolować już spełnionych dokonań na wyższy poziom odkryć, które tkwią w nich potencjalnie. A więc autor poszukujący pointy do opowiadania, którego obraz ma w zarysie, nigdy nie pozna jej na tej drodze. – W takim razie mów o snach mojego typu – rzuciłem z rezygnacją. I tak wiedziałem, że Karol już dosiada tego konia. – Przypuszczalnie końcówka nie jest dopełnieniem snu, tylko raptownym przejściem na głębszy, zgoła odrębny poziom. Mówiąc obrazowo, jest wpadnięciem w inny świat. Nie wiem, dlaczego właśnie w takich snach, jak twój, to się udaje najłatwiej, i chyba w sposób najradykalniejszy. Nie sądź, że na tej drodze pragnę się dowiedzieć o pozagrobowych losach duszy – przed czym się broniłeś. Ale większości zgłaszających się do mnie chodzi właśnie o to. I jak jeszcze! – Tylko wśród pierwszych – ciągnął – którzy prosili o moją pomoc, pobudki mistyczne często pozostawały w cieniu. Za to później zagłuszyły wszystko inne. Był to zresztą mistycyzm nader niejednorodny. I nie tylko pod tym względem, że katolik chciał obejrzeć „na własne oczy” chrześcijańskie niebo, muzułmanin – raj obiecany przez proroka, buddysta – ciąg swoich przyszłych wcieleń uwieńczony nirwaną. To byłoby zbyt proste. Z wyjściowego pytania: – Co jest „po tamtej stronie?” – wykluwały się dalsze, raz banalne, to znów zaskakujące. – Siedemnaście lat... Przez moje mieszkanie przewija się galeria typów, temperamentów, wiar napuszonych powagą religii, to znów wkontemplowanych w samotność albo w zgiełk; suma żądań, buntów i rezygnacji, hardości i pokory, zwątpień, pokuszeń, nadziei... Doprawdy, każdy wypatruje czegoś innego. Jedni chcą przeżyć w transie coś, co się im wydaje nieosiągalne w życiu, a niepewne po śmierci. Inni pragną poddać próbie jakąś wydumaną tezę – naukową, pseudonaukową, dowolną; sensowną, iluzoryczną, maniakalną, stuprocentowo wariacką. – Rzecz jasna, empirycy sądzą, że ich podejście jest z gruntu racjonalniejsze. W teorii to się zgadza. Ale w praktyce... Wiesz, praktyka moich seansów wprowadza taki mętlik do obrazu świata, że ciśnie się na usta szekspirowskie wyznanie: „Są rzeczy na niebie i na ziemi, o jakich się naszym filozofom nie śniło”. – Moim empirykom nie chodzi o udowodnienie oczywistości, że nie ma duszy opuszczającej ciało po śmierci. Za to chcą testować – w najprzeróżniejszych wariantach – koncepcję progu mogącego znajdować się poniżej podświadomości. I każdy z nich domyśla się go inaczej. Granica przebiega tu bardzo nieostro. Są tacy, których ja uważam za mistyków, lecz oni siebie – nie. Bywa także odwrotnie. Zresztą, powiem ci szczerze, pod wpływem tych badań moje własne poglądy na różne sprawy przekształciły się dość istotnie. – Ale w jakim kierunku? – spytałem, coraz mocniej zaciekawiony. – Relatywizmu. I to w ujęciu tak szerokim, jak szeroko można ogarniać świat z tej – zaryzykujmy określenie – ponadosobowej spojrzni. Przeczuwam, czym ona jest. Czym może być. Wiem, że na pewno istnieje – choć jej nie doświadczyłem. Ogromnie dużo muszą wiedzieć ci, którzy popatrzyli przez ten peryskop; a może nawet przez wierzeje szeroko rozwarte na kłąb form, zjawisk, praw przyrody innych niż potoczne: zasłoniętych przed naszą jawą i przed naszymi snami. Popatrzyli stąd – palcem wskazał w dół. – Z mego mieszkania. A ja nie towarzyszyłem im w tej wędrówce... Dyskretnie rozejrzawszy się po pokoju, nie spostrzegłem niczego, co mogło być wspomnianą raz mimochodem przez Karola skrzynką snów. A zresztą... W ogóle się nie domyślałem, jak ona wygląda. Karol podjął: – Byłem fizykiem. Ty, jako chemik, dobrze rozumiesz krąg tamtych moich dawnych pojęć. Zbiór ścisłych, wyważonych realiów materialnego świata, gdzie jedne zależności wypływają z drugich: poznawanych, mierzonych, przeliczalnych. Na podstawie zastanych warunków można tam ustalić przyszły rozwój zdarzeń, byle nie stał na przeszkodzie nadmiar zmiennych niezależnych. Kłopoty nastręcza tylko zawiłość obliczeń, ale nie – relatywizm praw natury. Powyżej poziomu atomowego nie ma w fizyce zasad nieoznaczoności. Karol zamyślił się. – W zjawiskach psychicznych, być może, te procesy przebiegają inaczej. Podejrzewam, iż zachodzi tu hierarchiczność poziomów, którą jeszcze trafniej byłoby nazwać hierarchicznością światów. Każdy z nich ma swój ciąg zdarzeń nie stykających się z sąsiednimi ciągami. Ich współobecności chyba nie da się przedstawić graficznie; co najwyżej w takim przybliżeniu, jak bohrowski planetarny model atomu. Oczywiście żaden z tych światów nie jest nadprzyrodzony, bo wszystko cokolwiek istnieje jest materialne przez sam fakt swego istnienia. Sądzę, że końcówka wyraża właśnie któryś z tych poziomów. Może zawsze ten sam, a może nie... Znacznie bardziej ciekawiły mnie widome skutki, z których Karol wysuwał te mgliste hipotezy. Toteż nieśmiało naprowadziłem go na to. – Wiesz, dlaczego moi klienci zachowują się dziwnie? – odparł w zamyśleniu. – Bo nie znamy bardzo silnego bodźca, który ich do tego nakłania. Patrzymy z zewnątrz. I ty, i ja – na ich miejscu zachowywalibyśmy się podobnie. W gruncie rzeczy, oni po ludzku reagują na to, co ich spotyka: dobre, złe lub obojętne. Obojętność tych, z którymi eksperyment się nie powiódł, jest zresztą problematyczna. Odchodzą zawiedzeni, czasami pełni goryczy. Liczyli na bardzo wiele, a nie udało się. Przepraszam ich, przypominam, że nie ręczyłem za sukces. Na tym sprawa się kończy, dla nich i dla mnie. Z niektórymi ponawiam próbę, lecz najczęściej i ta zawodzi. Natomiast osiągnięcie celu poznaję z miejsca po zachowaniu się klienta. Nie było takiego, który by mi powiedział: – Zobaczyłem to, czego pragnąłem. Albo: – Jestem wściekły; świat, do którego zajrzałem, nie spełnił mych nadziei. – Ci, którzy mówią cokolwiek na temat seansu, zwyczajnie stwierdzają, że mieli pospolity sen, nic nie wnoszący; albo się tylko zdrzemnęli. Natomiast cechą wspólną wszystkich, którzy zobaczyli owo tajemnicze „coś”, jest zamknięcie się w sobie. – Jednak wspomniałeś o gwałtownych reakcjach niektórych klientów – wtrąciłem. – Tak. Niemniej żaden z nich nie puścił pary z ust o tym, co go wzburzyło. – A ten, który dziś telefonował? – sondowałem. – Czy nie napomknął ci bodaj aluzyjnie? – Nic. Groził samobójstwem. Mniej lub bardziej podobny przebieg miały reklamacje innych. Rekord pobił pewien stateczny urzędnik: powiedział prosto z mostu, że świństwo, jakie mu wyrządziłem, przebaczy mi tylko wówczas, gdy wysadzę w powietrze taką a taką fabrykę! – Co mu odpowiedziałeś? – Że nie jestem pirotechnikiem. Zapadło milczenie. Z kolei zagadnąłem: – Domyślasz się, choćby w przybliżeniu, czym się kierował? – Zapragnąłem to wyświetlić. Wykosztowałem się na ekspertyzę biura detektywów. I cóż się okazało? Delikwent nigdy nie pracował w tym zakładzie, nie wiążącym się zresztą z jego wykształceniem, nie miał tam bliższych znajomych, a nawet – z całą pewnością – w życiu nie był w tamtym mieście, położonym w Stanach Zjednoczonych. – Trudny orzech do zgryzienia – rzuciłem sentencjonalnie. Karol skinął głową. Potem spojrzał na drzwi i wyznał cicho, już drugi raz: – Ale największą zagadką w tym wszystkim jest moja żona. Wstrzymałem oddech, jakby w obawie, że znów na tym urwie. Owładnęła mną ciekawość daleko wykraczająca poza przyjacielskie zwierzenia; tym większa, że nie domyślałem się, jaki związek może mieć z eksperymentami Karola ta piękna kobieta. Czyżby obsługiwała skrzynkę snów, subiektywnie wpływając na bieg seansów? Karol przemówił, siląc się na opanowanie: – Nadmieniłem ci, że jeśli zgłaszają się do mnie znane osobistości, usiłuję odciągnąć je od tych spraw. Powód prosty: większa odpowiedzialność, wzrost ryzyka. Nie mogąc sobie pozwól iść na taki spokój, jakiego w moim wieku na ogół zażywają ludzie niezależni materialnie – pragnę kłopoty spadające na mnie ograniczyć przynajmniej tak, aby móc swe badania doprowadzić do końca. Zdarzyło się to w czwartym roku mych eksperymentów ze snami. Trzynaście lat temu. Zajmowałem skromny pokój sublokatorski w ubogiej dzielnicy. Jak wiesz, odmawiam zapłaty za przeprowadzane seanse. W tamtym czasie już porzuciłem obie posady. Proponowano mi odczyty o mych pracach z dziedziny snów, za dobre honoraria. Ale jakże mógłbym opowiadać, że osiągam sukcesy, lecz nie mam pojęcia na czym one polegają? Więc najpierw udzielałem korepetycji z fizyki. Potem je rzuciłem, chcąc się odciąć od mej dawnej specjalności. Brałem rozmaite prace zlecone; nawet redagowanie podań albo przepisywanie na maszynie. Czasami klepałem biedę, ale nikt nie cierpiał z tego powodu, gdyż byłem zupełnie sam. Ubóstwo nie krępowało mnie. W świecie ducha, w świecie owej nie poznanej końcówki z krainy leżącej dalej od snów, byłem sobą – i to mi wystarczyło. Ludzi, którzy przychodzili do mnie, także nie obchodziło jak mieszkam; pochłaniały ich wizje spełnienia najskrytszych tęsknot. A mnie wystarczyło, że mogłem ich posadzić na krześle i przystąpić do seansu. W pewien wieczór, kiedy burza huczała za oknem, odezwał się krótki dzwonek. Do pokoju weszła dziewczyna i spytała od progu, gdzie może postawić parasol ociekający wodą. Większość moich klientów to ludzie starzy, albo przynajmniej w sile wieku. Widok młodziutkiej piękności, jakby zdjętej z rafaelowskich płócien, speszył mnie na tyle, że nie zapamiętałem nazwiska, którym przedstawiła się. Wtedy mocno tego żałowałem. Dziewczyna była wprawdzie zbyt młoda, by już zabłysnąć własnymi osiągnięciami, lecz mogła należeć do jednego z tych możnych rodów, których wszystkich przedstawicieli traktowałem jako „znane osobistości” – w sensie, o którym ci mówiłem. Nadto trawiła mnie ciekawość, kto to taki. Wytworne jej obejście nie zostawiało złudzeń, że należy do elity towarzyskiej. Gdy spytałem, co spodziewa się zyskać dzięki seansowi, odparła z prostotą: – Chcę rozszerzyć mój obraz świata. Podobno pan to potrafi. Karol zbierał myśli. – Seans się powiódł. Spośród wszystkich moich klientów wprowadzonych w końcówkę, Luiza była jedyną osobą, która nie zwymyślała mnie ani w żaden inny sposób nie dała odczuć swego wzburzenia. Ale końcówka, owa czarodziejka z innego świata, nigdy nie pozwala siebie zbagatelizować. Więc Luiza także nie pożegnała mnie zdawkowym „dziękuję” – jak się opuszcza kancelarię adwokacką po uzyskaniu porady prawnej. Siedziała na zwykłym topornym krześle, wpatrując się we mnie z napiętą uwagą. Miałem przeczucie, że zwyciężyłem tym razem: ta urzekająca dziewczyna opowie mi, co widziała. Lecz tu się zawiodłem. Luiza odmówiła, łagodnie acz stanowczo. Na jej prośbę przyrzekłem, iż nigdy więcej o to nie zapytam Byłem pewien, że później nawet nie nadarzy mi się sposobność. Karol napełnił kieliszki koniakiem. Kiedy wychyliliśmy je w milczeniu, znowu spojrzał na drzwi. I podjął z wyraźnym podnieceniem: – Pomyślałem, iż moja niezwykła klientka powiedziała już wszystko. Tym bardziej, iż odmówiła prośbie starszego pana, który mógł poczuć się urażony. Przecież nie wiedziała, że odmawiają mi wszyscy w czambuł – tylko nie w tak kulturalnej formie. Luiza wstała z krzesła. Również ja wstałem i z roztargnienia pierwszy wyciągnąłem rękę na pożegnanie mego gościa. Podała mi swoją swobodnie, jakby nie dostrzegając mego uchybienia dobrym manierom, lecz zamiast „do widzenia” spytała najprościej w świecie: – Pan nie jest żonaty, prawda? – Nie wiem, czy dałem poznać po sobie zdumienie. Odpowiedziałem rzeczowo: – Rozwiodłem się dawno temu, jeszcze w Polsce. Bo jestem Polakiem – dodałem wyjaśniająco. Miałem tylko krótką chwilę na myślenie. Wystarczyła, mi, aby – bez jakiejkolwiek przenośni – uznać Luizę za zjawisko z innego świata: z końcówki snu, w której, może jeszcze przebywa, i z której rozmawia ze mną. Wtedy zjawisko poprosiło mnie, zwyczajnie i bez ogródek, byśmy się pobrali; i abym teraz wyznaczył bliską datę naszego ślubu. – Rzecz brzmi jak w chałowatym melodramacie – skomentował Karol. – Ale było dokładnie tak. To, co Karol dopiero zasygnalizował, wprawiło mnie w stan napięcia. Przez głowę przelatywało mi wiele myśli o tajemniczym wpływie skrzynki snów na ludzi poddawanych jej działaniu. Gdyby Karol opowiedział tylko historię jakiejś klientki, już tu włączyłbym się z paroma uwagami. Lecz on mówił o swoich sprawach życiowych. Karol opowiadał dalej: – Potem też wszystko potoczyło się jak w kiepskim romansidle. Ale wróćmy do tamtej chwili. Oczywiście zbaraniałem. To trwało krótko. Niezwykłość sytuacji skojarzyłem dodatkowo z grubiaństwem, jakie popełniłem, pierwszy wyciągając rękę na pożegnanie. Wziąłem się w garść. Nie stało czasu na roztrząsanie, co mi da to małżeństwo, i czy ono ma jakikolwiek sens. Taka szansa wydawała się i niezwykła, i wariacka, i zagadkowa jak skrzynka snów, która wyreżyserowała ten obrót zdarzeń. Uznałem za bardzo prawdopodobne, że to żart. Nie byłem na tyle próżny, by sobie pochlebiać, iż ta przepiękna istota zakochała się we mnie od pierwszego wejrzenia. Żart, nie żart – czyż wiele ryzykowałem? Dziewczynie należało się maksimum satysfakcji również z tego względu, że była pierwszym człowiekiem, którego udany seans nie usposobił wrogo do mnie. Przejąłem inicjatywę i oświadczyłem się o jej rękę. Na co odparła: – Propozycja wyszła ode mnie. Czekam odpowiedzi wprost. Po chwili Karol ciągnął: – Analizowanie tego nie miało sensu. Obawiałem się zresztą, że przestanę sprawnie myśleć i znów popełnię jakąś gafę. Zakpiła sobie czy nie – ale dobrze wiedziałem, że stoi przede mną kobieta wychowana w wykwintnej kulturze wyższych sfer. Nie chciałem okazać się gorszy, tym bardziej wobec cudzoziemki. Więc powiedziałem tylko: – Urządźmy nasz ślub za dwa tygodnie. – Luiza uśmiechnęła się triumfująco i sprecyzowała: – Dwudziestego drugiego maja. Ślub odbył się w naznaczonym dniu. Ani serdeczność Luizy, na której niedostatek nie mógłbym narzekać zarówno wtedy, jak i dziś, ani żadne inne znaki na niebie i ziemi nie przybliżyły mnie choćby o krok do wyświetlenia zagadki: co wówczas, po tamtym pamiętnym seansie, kierowało krokami najdziwniejszej z mych klientek? Karol zamyślił się. Ale już wiedziałem, że doprowadzi wyznanie do końca. – Przez te dwa tygodnie byłem statystą wydarzeń otwierających nowy rozdział mego życia. Utrapieniem stały się tabuny klientów, walące przez cały dzień. Nie sprostałbym obsłużeniu ich wszystkich, więc odradzałem komu tylko się dało. Stali na schodach godzinami. Na szczęście większość udało mi się zniechęcić do seansu pod najrozmaitszymi pozorami. Z najwyższym wysiłkiem baczyłem, by nie być opryskliwy dla tych, których obejście nie zostawiało złudzeń, że przygnała ich li tylko ciekawość zobaczenia człowieka, którego zapowiedziane małżeństwo z Luizą Pentarez było sensacją sezonu. Ci oglądali mnie akurat w ten sposób, jak gapiliby się na żywego dinozaura. Musiałem to ścierpieć. Luizę widywałem rzadko. Wpadała o różnych porach dnia, na bardzo krótko, w oględnej formie zapoznając mnie z rozwojem wypadków u niej w domu. Zresztą nie było gdzie swobodnie porozmawiać. Zwykle szeptaliśmy przechyleni przez okno, w krótkich przerwach między seansami, które kończyłem dopiero późnym wieczorem, kiedy wreszcie mogłem się usprawiedliwić przed natrętnymi, że idę spać. Zaręczyny Luizy nie zachwyciły jej rodziny. Ojciec, potentat przemysłowy, bliski krewny byłego prezydenta państwa, z początku w ogóle nie chciał słyszeć o naszym ślubie. Ale zabronić nie mógł, bo Luiza była pełnoletnia. Na groźbę wydziedziczenia odparła z godnością, iż ojcowskich bogactw nie pragnie, a swej decyzji nie cofnie. Cóż papa miał zrobić na takie dictum? Wiedział, że jestem hołyszem, z ledwością zarabiającym na życie. Chyba uważał mnie za maniaka, który porzuciwszy docenturę – uparcie prowadzi jakieś tajemnicze doświadczenia ze snami, wciąga w nie obcych ludzi i nawet nie bierze za to pieniędzy. Wiedział natomiast, iż mam nieposzlakowaną opinię, co było dla niego bardzo ważne. Skapitulował ostatecznie, chciał już tylko odwlec wesele do czerwca, powołując się na rozpowszechniony przesąd, że małżeństwa zawierane w maju są nieszczęśliwe. Luiza, z natury stanowcza, nie poszła nawet na takie ustępstwo – ciągnął Karol. – Papa nie sprzeciwiał się więcej. Kaprys jedynaczki przyjął za dopust boży. Duma nie pozwoliła mu, by Luiza klepała biedę w mojej pracowni-prowizorce, na co ona godziła się bez szemrania. Tuż przed ślubem ojciec kupił Luizie tę willę, w której cię przyjmuję, i wyznaczył jej pensję pozwalającą na wystawne życie. Luiza nie przystała, bym brał jakiekolwiek prace zlecone. Moje skrupuły, że nigdy w myślach mi nie postało być na utrzymaniu kobiety, choćby nawet – własnej żony, ucięła krótko: – Rozpętałeś eksperyment, który uszczęśliwi ludzkość. Nie przejmuj się niczym. Karol umilkł. Teraz powiedział już chyba wszystko. Natężałem myśl, lecz nie nasuwało mi się żadne rozwikłanie zagadki. Nie dziwota, jeśli on, tkwiący w niej całym sobą, także nie wiedział co o tym sądzić. Związek ze skrzynką snów był oczywisty. Pozostawało dociec, na czym polegał. Niewiele było pytań, jakie wypadało mi zadać Karolowi. Wybrałem jedno, które nie powinno go urazić: – Jak pani Luiza odnosi się teraz do twoich eksperymentów? Karol ożywił się. – Jest rozentuzjazmowana. Cieszy mnie to ogromnie, a zarazem dziwi. Tym bardziej dziwi, że sama nie uczestniczy w tych doświadczeniach, rzadko kiedy omawia je ze mną, nie podsuwa projektów ulepszeń, nie rozpytuje o przebieg seansów; jak mahometanin wierzący w zapowiedziane przez Allacha nieuchronne fatum, którego żadne ludzkie zabiegi zmienić nie mogą. Tylko czasami – jak dziś zauważyłeś – troszczy się, by ktoś nie przysporzył mi kłopotów. Często sprawia wrażenie jasnowidzącej: jakby dokładnie wiedziała, którego dnia i w jaki sposób te doświadczenia przyniosą mi sławę. – Czym to wytłumaczyć? – zapytał Karol po chwili zastanowienia. Miałem o tyle wolną rękę, że sam otworzył mi drogę do snucia hipotez. Mimo to chciałem zachować ostrożność, by nie urazić go czymkolwiek. – No cóż... – bąknąłem nieśmiało. – Wydaje mi się, że twoja żona w jakiś sposób, trudny do odgadnięcia, dyskontuje wizję tamtej końcówki. – Czy sądzisz – szybko włączył się Karol – że ona miała wtedy jasnowidzenie, które się ziści? Zachowanie się Karola dobitnie wskazywało, iż w najwyższym skupieniu oczekuje poparcia swego domysłu. Poznając – choć nader powierzchownie – rozterki przyjaciela, żadną miarą nie mogłem poskąpić mu tej przysługi. A zresztą, nie było to wyłącznie tanim pocieszeniem: Karol mógł mieć słuszność. Oznajmiłem więc bez wahań: – Sądzę, że właśnie tak. Ściągnięte mocnym niepokojem krzaczaste brwi Karola wygładziły się trochę. – Jest jeszcze coś, co na to wskazuje – podjął z ożywieniem. – To nasz syn, Estanislao. Czyli Staś. Chłopak jest wyjątkowo udany. Luiza widzi w nim cały świat. Ale od czasu do czasu w jej trosce o dziecko spostrzegam coś, co nie da się wyjaśnić tylko miłością choćby najbardziej zwariowanej matki. Ani nawet tym, że Staś jest nadzieją rodziny, spadkobiercą rodowych tradycji i rodowej fortuny. Zauważam tu jeszcze pewną nadwyżkę – nie tyle uczuć, bo to brzmiałoby głupio, ale ukierunkowania edukacji Stasia, wskazującą na to, że Luiza wiąże z nim jakieś niezwykłe, jakby z góry wiadome przeznaczenie, i stara się pewnymi działaniami wyjść temu przeznaczeniu naprzeciw. W zeszłym miesiącu, kiedy Staś ukończył dwanaście lat, Luiza poprosiła mnie, abym powoli, systematycznie wdrażał go w całokształt spraw związanych ze skrzynką snów. Zgodziłem się z radością. Powinienem przecież powierzyć w dobre ręce to nie dokończone dzieło, by wykluczyć ryzyko, że ono umrze razem ze mną. Czy Luiza myślała tak samo? W każdym razie zastrzegła, bym nie poddał Stasia seansowi. Po chwili Karol ciągnął: – Jeszcze jedno zdarzenie, błahe z pozoru, nie daje mi spokoju. Staś ma uzdolnienia typowo humanistyczne. To samo dotyczy jego zamiłowań: lubi muzykę, pasjonuje się malarstwem, dużo czyta. Wdał się w matkę; bo mnie pociągały niegdyś w pierwszym rzędzie nauki ścisłe. Luizę żywo obchodzą jego postępy w szkole, lecz – z przyczyn, których się nawet nie domyślam – fizykę uczyniła świętą krową. Podstawowy obowiązek szkolny Stasia, zlecony mi przez Luizę do rygorystycznego przypilnowania, to mocna piątka z fizyki. W zeszłym roku coś poplątał przy tablicy i fizyk wpisał mu trójkę do dziennika. Trójką z odpowiedzi. Nawet nie na okres. Tymczasem reakcja Luizy wprawiła mnie w osłupienie. Zawsze łagodna, świetnie umiejąca trzymać nerwy na wodzy, przestała panować nad sobą. Łając Stasia tak ostro, jak tego nigdy nie czyniła, w pewnym momencie krzyknęła: – Czyś ty oszalał? Trójka z fizyki!! Ty, ty najsłynniejszy... – I raptownie urwała, jak człowiek, który w ferworze był o włos od rozgłoszenia tajemnicy stanu. Zbladła na twarzy i wyszła z pokoju. Karol westchnął. Przywarł mocniej do oparcia fotela. Był spokojny i chyba zadowolony z siebie. – To wszystko. Wyznałem szczerze, jak na spowiedzi. Pierwszy raz. Bo przedtem nie miałem komu się zwierzyć. Istota najbliższa mi, Luiza, uczestniczy w tej grze. Przyrzekłem nigdy nie pytać jej o końcówkę. Ta obietnica sięga głębiej: do wszelkich konsekwencji tamtego seansu. To musiała być piękna bajka, bo połączyła nas tak, jak w bajce. Odpryski, o których ci mówiłem, pochodzą z innego świata, zakrytego przed moimi oczami A tak bardzo chcę go poznać... Właściwie – ja muszę to wiedzieć. Muszę chociażby dlatego, by się wypełniło jasnowidzenie Luizy: „Rozpętałeś eksperyment, który uszczęśliwi ludzkość!” Spojrzeliśmy sobie prosto w oczy. Dopiero teraz odkrywałem dawny obraz w twarzy Karola, w sposobie trzymania głowy, lekko odrzuconej do tyłu, a szczególnie we wzroku, który, aczkolwiek przygasł nieco pod brzemieniem lat i przeżyć, zachował wyraz zapamiętany z tamtych wspomnień. Doskonale wiedziałem, czego Karol oczekuje ode mnie. Gdybym przeczuł to wszystko, może bym tu nie przyszedł. Chociaż, kto wie... A teraz jakiś głos wewnętrzny nakazywał mi, że skoro wpadłem w krąg tych dziwnych spraw, winienem poddać się kaprysowi losu. – Przygotuj seans – powiedziałem spokojnie. – Jestem gotów. Twarz Karola jakby odmłodniała, a głos jego nabrał temperamentu. – Poznaję cię, Stefanie. Taki byłeś zawsze. Poczułem się lżej na duszy. Rzeczywiście, chyba biło teraz od nas obu coś z tamtych dalekich lat promiennych pierwszą, wiośnianą wiarą w świat i w ludzi – zanim rozdzielił nas Wrzesień i to wszystko, co wydarzyło się po nim. Karol oparł mocniej prawą rękę na poręczy fotela. Najwidoczniej zamierzał wstać, ale rozmyślił się, jakby sobie coś przypomniał. – Czy jeśli ci pokażę legendarną już końcówkę, zechcesz opowiedzieć mi ją? – spytał. Potwierdziłem bez wahania. Karol milczał dłuższą chwilę. – W takim razie mam do ciebie prośbę. Chciej nadal – lecz nie przyrzekaj mi, że to spełnisz. – Dlaczego? – rzuciłem bez głębszego zastanowienia. – Dlatego – podkreślił – abym mógł prowadzić uczciwą grę. Zdajesz sobie sprawę, że w mych eksperymentach nie ma żadnego oszustwa. Nie pragnę wzbogacić się na tym wynalazku, nie łaknę taniej sensacji. Jeśli mam przyjąć sławę, to uczciwą – nie tylko w oczach świata, ale i w moich własnych. Na tobie, człowieku honoru, nie mogę wymuszać obietnicy czegoś, co i dla ciebie, i dla mnie jest kompletną niewiadomą. Także nie chcę, byś mi łatwowiernie udzielił takiej poręki. Nie wiesz, co jest tam, gdzie chyba kończy się zwykły sen, a rozpoczyna inny wymiar doznań. Dlaczego nikt mi nie wyjawił tej tajemnicy? A przecież prosiłem o to wszystkich, którzy dzięki mnie zajrzeli poza tę czarodziejską zasłonę. Może jakaś fizyczna przeszkoda udaremnia takie zwierzenia... – Wątpię – wtrąciłem. – Ja także. Ale coś musi w tym być. Jeśli owo „coś” nie okaże się nieprzekraczalne lub jakieś inne względy nie odrzucą cię od ujawnienia tej zagadki – opowiedz mi ją. Może naprawdę uszczęśliwimy ludzkość odsłonięciem tych spraw. Albo ją uchronimy od igrania z ogniem... W każdym razie niczego nie obiecuj. Może tak będzie ci łatwiej, z dobrej woli, oddać mi tę niewymierną przysługę. Od siedemnastu lat budzę się każdego dnia z nadzieją, że może właśnie dziś... Spodobało mi się takie męskie postawienie sprawy. Obiecywałem sobie, że zrobię wszystko co możliwe, by dopomóc człowiekowi zaplątanemu w sieci, które w najlepszej wierze zastawił na wielkie, jakże ryzykowne łowy. – Czy znasz angielski? – nieoczekiwanie spytał Karol. Zaprzeczyłem. – W takim razie wybaczysz, że będę rozmawiał z synem po hiszpańsku? – Nie zaprzątaj sobie głowy taką drobnostką – odparłem żywo. Ujął słuchawkę i połączył się ze Stasiem odrabiającym lekcje na parterze. Za chwilę poznałem chłopca, który zapewne był ważnym ogniwem w łańcuchu zagadek tego domu. Przyjrzałem mu się uważnie. Wysoki ciemny blondyn o niebieskich oczach i słowiańskich rysach twarzy, bardzo przypominał ojca. Karol zaznaczył, że ze względu na wyjątkową wagę tego seansu pozwoli synowi tylko asystować, podczas gdy wszelkie operacje wchodzące w skład eksperymentu przeprowadzi osobiście. Nie miałem pojęcia, na czym doświadczenie polega. Zrobiło mi się nieswojo. We trzech przeszliśmy do pracowni Karola. Był to duży pokój. Rzucało się w oczy, że jego wystrój jest podporządkowany badaniom wynalazcy. Grube, prawie nieprzezroczyste zasłony na obu oknach, z ledwo dostrzegalnymi zarysami jakichś mitologicznych scen, wnosiły głęboki półmrok. Karol był tuż przy mnie. Staś dyskretnie trzymał się z tyłu. W pewnej chwili nacisnął kontakt i blady potok światła wypełnił pomieszczenie. Znieruchomiałem jak wryty. Cała ściana przede mną pokryta była wielkim malowidłem o silnej ekspresji i dynamicznej formie. Symboliczna scena, pełna udziwnień, trudna do ogarnięcia w bogactwie podtekstów, ukazywała postacie jakby wyrwane z koszmarnych snów. Z dwudziestowiecznym meksykańskim malarstwem ściennym, szeroko dyskutowanym i w Europie, otrzaskałem się na tyle, by rozpoznać mistrza w jego dziele. – David Siqueiros? – spytałem. Karol potwierdził. Kiedy zacząłem rozglądać się nieufnie po rozmaitych urządzeniach oplecionych zwojami przewodów, mój gospodarz – jakby chcąc przerwać tę lustrację – posadził mnie w głębokim fotelu klubowym. Prawie natychmiast poczułem nasunięty szczelnie na głowę ciężki, bardzo gruby hełm. – Nie uduszę się w tym? – spytałem odruchowo. Własny głos zabrzmiał mi w uszach jak z dna studni. – Nie bój się – serdecznie odpowiedział Karol. To były ostatnie słowa, jakie usłyszałem z zewnątrz. Po chwili – nie mam pojęcia jak długiej – poczułem lekki zawrót głowy, potem coraz silniejszy, i równocześnie wydało mi się, że surrealistyczne postacie Siqueirosa, ukrzyżowane do ściany, zaczęły żyć własnym życiem. Jeden z gnomów wyraźnie się poruszył. Wkrótce dalsze zeszły ze swych miejsc, tańcząc wokół wielkiej ociężałej poczwary, która jeszcze drzemała bezwładem ściany. Po chwili olbrzym zbudził się, zamrugał prawym, większym i bardziej sugestywnym okiem, a potem drugim, rozmazanym czernią. Ściana ustąpiła. Znalazłem się w jakimś kolorowym ogrodzie, chyba na innej planecie. Główna postać, pełna ruchu, życia i grozy, zbliżała się do mnie powoli, lecz nieubłaganie – jak czołg, którego nie powstrzymają błahe przeszkody. A ona nie miała żadnych przeszkód po drodze. Szła przez łąkę traw albo kwiecia, już z dala rozwiewających się jak strusie pióropusze pod jej oddechem, który niebawem poczułem na sobie niby smrodliwy wir. Byłem bezbronny. Nie wiedziałem, co znajduje się za mną; czy mam dokąd uciec. Jakaś niewyrażalna moc przygważdżała mnie do ziemi. Głowa była o wiele za ciężka, abym zdołał obejrzeć się za siebie. Upiorny stwór nie wydawał żadnego dźwięku, prócz zgniatania tych dziwnych traw, szeleszczących pod jego nogami jak szklana wata. Przyjrzawszy mu się bliżej, struchlałem. Maszkara z wizji Siqueirosa – mimo wszystko dosyć poczciwa przez swą groteskowość – przedzierzgnęła się w straszliwego potwora. Już nie kołysał traw swoim oddechem; był bardziej realny. Teraz kroczył ku mnie dwunożny gruboskórca wielki jak słoń, lecz zbudowany całkiem inaczej. Wyraźnie odczuwałem, że ziemia trzęsie się pod jego krokami, i te drżenia przechodzą na mnie. Ogromne, niesymetryczne, przejmujące oczy z tamtej ściany – teraz nie istniejącej – ustąpiły małym gadzim oczkom bez wyrazu, osadzonym wysoko na głowię. Raz za razem metrowa paszcza rozwarła się z upiornym kłapnięciem, odsłaniając gąszcz sztyletowatych zębisk kilkunastocentymetrowej długości. Bardzo wątłe, krótkie dwupazurzaste ręce, wiszące mu tuż pod szyją, mogły być nawet słabsze od moich własnych. Cóż z tego! Nie każdy zwierz miażdży ofiarę w uścisku ramion, jak napadnięty goryl. Potwora widziałem z przodu, więc mogłem zapamiętać niemal wszystkie szczegóły sylwetki – prócz masywnego ogona, który zwierz zasłaniał sobą. Ten ogon potrafiłem mu z pamięci doprawić: dobrze wiedziałem, iż powoli, bezlitośnie powoli naciera na mnie tyranozaur, słynny rozbójnik z górnej kredy. A więc obsunąłem się w przeszłość osiemdziesięciu milionów lat, w erę dinozaurów! Każdy czterometrowy krok drapieżcy wydał mi się krokiem w pochodzie mordu. Tyranozaur wyglądał jak góra mięśni z kruszarką zębową na wysokości drugiego piętra: istna maszyna do zabijania. Stałem nieporuszony, w nie dopuszczającej wahań mocnej świadomości dogorywania mojego losu. Jakiś wewnętrzny głos mówił mi, że ta przerażająca paszczęka istnieje tylko po to, aby przegryźć mnie na pół. Ale wewnętrzny głos kłamał. Paszcza, która wznosiła się nad mą głową niby straszliwy dźwig, nie opadała. Za to ugięły się słoniowate nogi kolosa. Jego tułów, masywny jak dom, runął z wysoka. Usłyszałem zgrzytliwy trzask swoich kości i wydałem się sobie cieniutkim plackiem rozpłaszczonym pod górą mięsa. Nie czułem ani bólu, ani przerażenia. Flegmatycznie zapadłem w śmierć. Jak to zazwyczaj bywa w takich właśnie snach, obudziłem się. Swój sen pamiętałem bardzo dokładnie. Dziwiło mnie tylko, że nie spoczywam pod jakąś rzewnią albo drzewem chlebowym, lecz idę żwawym krokiem razem z Mietkiem i czterema innymi kolegami. Odwracam głowę: wszystko w porządku, z tyłu gęsiego podążają tragarze. Lecz jakże to: spałem w marszu? Wilgotna, kolczasta górska dżungla jest już za nami. Zbocze, którym – łatwo jak na przechadzce po parku – schodzimy ku rozległej kotlinie, przypomina lasostep. Nie widzę żadnych zwierząt prócz kłębiących się wokół nas grubych kleistych much i pojedynczych motyli, zresztą wcale nie najpiękniejszych. Mietek długim kijem popukuje trawy przed sobą. Ostrzega, nie pierwszy raz, byśmy bardziej uważali na węże, które mogą się wygrzewać na tym osłonecznionym stoku. Bacznie rozglądam się wokoło. Tak, mam żywo w pamięci wczorajszą śmierć tragarza ukąszonego przez daboję. Jeden z kolegów podnosi lornetkę do oczu i woła, abyśmy przystanęli. Rzeczywiście, tam w dali coś jest. Przez szkła powiększające wyraźnie widać łysy owal, który stąd wygląda jak boisko pokryte roztłuczoną i gładko przywałowaną cegłą. Każemy tragarzom iść tuż przy nas. Rozglądamy się na boki, z bronią gotową do strzału. Mietek przyspiesza, gnany niecierpliwością odkrycia, które wydaje się nader obiecujące w tej głuszy uważanej ponad wszelką wątpliwość za nie zamieszkaną. Proszę go, aby zwolnił, bo tragarze nie mogą nadążyć. Idziemy tyralierą przez odkryty teren, ubezpieczając naszych krajowców, którzy ścieśnili się tworząc zwarty środek grupy marszowej. Intrygujący owal, ku któremu zdążamy, z bliska zatyka dech w piersi. Jest to coś, czego wżyciu nie widziałem, najmniej zaś mogłem się spodziewać w tej kotlinie górskiej, gdzie diabeł mówi dobranoc. – Jakież to oszałamiające bogactwo! – wyrywa się jednemu z kolegów. – Co masz na myśli? – zapytuję. Ten uderza z całych sił obcasem w gładziznę, na której nie pojawia się nawet najlżejsza rysa. – Chińska czerwona laka... Wylano jej setki, a może tysiące ton. Przecząco potrząsam głową. – Więc cóż to? – zapytuje zdziwiony. – Jeszcze nie wiem. Ustępuje, gdyż nie jest chemikiem. Zastanawia się: – Kto to zrobił? Kiedy? I po co? Hipoteza, która zakiełkowała mi w głowie, nabiera znamion pewności. – Tylko środkowe pytanie może da się wyjaśnić na miejscu. Nasz tygodniowy pobyt w tej niezwykłej kotlinie, zapomnianej przez Boga i ludzi, lecz odwiedzanej niegdyś przez gości z nieba, otworzył nową kartę badań egzobiologicznych. Niebawem zaczęto przebąkiwać, iż prawdziwa egzobiologia zaczyna się od tej daty i z tego miejsca. Przedtem żyła ona w poszlakach legend i pradawnych ksiąg mówiących o podróżach z nieba i w niebo, w spekulacjach przyrodników, w żarliwych, lecz bezpłodnych poszukiwaniach prowadzonych przez radioastronomów. Jak bywało często w dziejach nauk, również tym razem ziściło się akurat to, z czego podkpiwali specjaliści. Nieważne, że ani tarasy z Baalbek, ani freski z Tassilli, olbrzymie rysunki z płaskowyżu Nazca, ruiny znad jeziora Titicaca, posągi z Wyspy Wielkanocnej, ani mnóstwo zagadkowych budowli, rzeźb, inskrypcji i pradawnych przedmiotów niewiadomego pochodzenia, zagubionych znaków czasu – nie okazało się tworami innych cywilizacji. Dowód – tym razem nie budzący niczyich podejrzeń – zdobyliśmy w rejonie świata, który wprawdzie sąsiaduje z ogniskami świetnych minionych kultur, lecz ani często, ani śmiało nie kojarzono go z odwiedzinami zaziemskich przybyszów. W tym mieście-muzeum, nazwanym przez nas Doliną Kopernika, co dzień rozpoczynaliśmy badania o świcie, czyli około szóstej, a kończyliśmy przy świetle żarówek zasilanych z prądnicy chałupniczo zbudowanej na górskim potoku. Co wieczór przygotowywaliśmy się na spoczynek wśród dziwnych przedmiotów wykonanych przez gwiezdnych wędrowców, którzy – jak można było już wtedy ustalić – zostawili swój wiek elektryczności daleko w tyle, wykorzystując zupełnie inne źródła mocy, tkwiące w tak subtelnych strukturach podatomowych poziomów, że – w zestawieniu z ich energetyką – dzisiejsze stosy nuklearne to, w najlepszym razie, krzesanie ognia przez naszych jaskiniowych przodków. Ósmy wieczór nie wróżył żadnych sensacji. Choć zmęczeni jak zwykle, gawędziliśmy do późnej nocy leżąc na wznak i patrząc w gwiazdy tropików – aż kłujące w oczy, pozornie tak bliskie, że ręką dosięgnąć. Potem szybko zasnąłem. Pierwszy raz w Dolinie Kopernika miałem sen. Był beztroski i wyjątkowo przyjemny, co mi się rzadko zdarza. Śniłem o mojej Alicji, ale w żadnym wypadku nie mógł to być powrót z wyprawy, bo witaliśmy się nie tak, jak po długiej rozłące. To się mogło dziać przed moim wyjazdem, albo w przyszłości. Obudziłem się w Sali Lustrzanej Pałacu Staszica w Warszawie. Znów nie bardzo kojarzyłem, jak to się stało. Pamiętałem, że jestem w ojczyźnie od miesiąca. W głowie miałem pełno informacji o tym, co w ciągu mej nieobecności wydarzyło się tu w kręgach spraw bliższych mi i dalszych. Znałem także ekspertyzy dotyczące zabytków z Doliny Kopernika oraz dane o ich budowniczych. Siedzieliśmy przy stole prezydialnym w towarzystwie luminarzy kultury i nauki, a także paru oficjalnych osobistości. Mietek, jako kierownik ekspedycji, składał ogólne sprawozdanie. Każdy z nas miał przygotowany referat i czekał na swoją kolejkę. Ja nie doczekałem. Bardzo wyraźnie odczułem, że serce przestało mi bić. Nie mogłem wydobyć głosu. Rozejrzałem się błagalnie po sąsiadach z prezydium obrad. Czyżby moje zasłabnięcie nie rzucało się w oczy? Ocknąwszy się z omdlenia poczułem, iż coś uciska mi głowę. Rękami namacałem szczelnie nasunięty, ciężki, bardzo gruby hełm. Przez szybkę zobaczyłem pochylającą się nade mną zatroskaną twarz Karola. Wpatrywał się we mnie. Może chciał o coś spytać, lecz ubiegłem go: – Koniecznie musiałeś mnie sprowadzić z powrotem? – szepnąłem z wyrzutem. Widząc nadal przejęty, a teraz jeszcze zmieszany i wyczekujący wzrok Karola, uspokoiłem go: – Opowiem ci wszystko, niech tylko przyjdę do siebie. Już nie gramy w ciemno. Rozpromieniona twarz szkolnego kolegi sprowadziła mnie do rzeczywistości. Dał znak Stasiowi, by nas zostawił samych. Chłopiec wysunął się cicho z pracowni. Zacząłem: – Wyznam ci prosto z mostu, czym jest końcówka: ukazaniem takiej drogi życiowej eksperymentowanego, która nie spełniła się, bo akurat wybrał inną. Nie wiem, czy z reguły jest to droga bardziej pociągająca. W moim wypadku niestety tak. Dowiedziałem się co mogłem wygrać, gdybym był w pewnym momencie powziął biegunowo odmienną decyzję. Ale znów kosztem innej ofiary... Zamyśliłem się. – Chyba także twoi – klienci oglądali to, co stracili. Bo gdybyś im unaocznił, że uniknęli nieszczęść, jakie na nich czyhały – byliby ci wdzięczni. – Masz rację – machinalnie potwierdził Karol, wciąż pochłonięty rewelacyjną wieścią. – Abyś zrozumiał rzeczywisty sens mojej końcówki, opowiem ci historię sprzed czterdziestu lat. Jeden z mych przyjaciół, Mietek, kompletował załogę wyprawy badawczej w rejon malajsko- melanezyjski. Załatwiłby mi wszystko; musiałem tylko przystać. Był to uśmiech losu, który niefrasobliwie odtrąciłem – trochę z wygodnictwa, trochę z osobistych względów; za dwa miesiące planowałem ślub z moją obecną żoną. Pięcioosobowa ekspedycja, której z początku dopisywało szczęście, zaginęła bez wieści. Ostatni ślad pochodził z Morza Banga. Przypuszczano iż motorowa łódź, którą płynęli, poszła na dno. Jak było naprawdę, nikt nie wie. Wyobraź sobie, że gdybym nie odmówił, to samym swoim pobytem z nimi (siłą rzeczy zmieniając nurt wydarzeń przez zmianę okoliczności wyjściowych) uchroniłbym od zguby wszystkich uczestników wyprawy i zyskałbym olbrzymią sławę. Mało tego: przyspieszyłbym o całe wieki postęp cywilizacji. Skąd mogłem wiedzieć?... Karol słuchał z napiętą uwagą. Zaproponował, byśmy wrócili do gabinetu. Usiadłszy na tych samych miejscach co poprzednio, chyba obaj odnosiliśmy to samo wrażenie: iż krótki nasz pobyt w pracowni dużo zmienił, bo czas, mierzony nie zegarem, lecz ludzką wiedzą i ludzkimi możliwościami, rozburzył swój spokojny, rytmiczny bieg. Ja odczuwałem to mocno, a Karol utwierdzał się w tym samym przekonaniu w miarę jak odsłaniałem przed nim – kronikarsko, dzień po dniu – olśniewający tydzień spędzony w Dolinie Kopernika. A kiedy przeszedłem do „okresu warszawskiego”, był już ha tyle zniecierpliwiony, że przejął inicjatywę dyskusji. – Czy końcówkę można uznać za dalszy ciąg snu, który tylko staje się głębszy, bardziej wyrazisty? Żywo zaprzeczyłem. – Końcówka to zupełne, niewątpliwe wypłynięcie ze snu do rzeczywistości, prawdziwej, ale innej niż nasza osobista; niż ta, którą znamy. – Jak to rozumieć? – spytał Karol z najwyższym zaciekawieniem. – Całkiem zwyczajnie – odparłem bez namysłu. – Tamta rzeczywistość nie jest ani na jotę mniej realna od tej, którą właśnie przeżywam tu, u ciebie. Wszak przeżycie nie posiada natury uniwersalnej: istnieje nie dla obiektywnego świata, lecz dla odczuwającego podmiotu. Karol myślał intensywnie. Jego czoło ściągnęło się nowymi bruzdami, powieki drgały nerwowo. – Więc jak to? Maszerowałeś przez dżunglę, żyłeś naprawdę w Dolinie Kopernika, robiłeś ekspertyzy budowli wzniesionych przez kosmitów, a potem, jak napomknąłeś, w Warszawie zdałeś z tego sprawozdanie? – Miałem przygotowany referat, lecz nie zdążyłem go odczytać. Obudziłeś mnie bardzo nie w porę, mój drogi – dodałem z nutą żalu. Karol, wyraźnie stropiony, zaprzeczył leciutkim ruchem głowy. – Twój sen, przepraszam – sprostował – twoja rzeczywistość numerowa, trwała u mnie dwadzieścia sześć sekund. Wróciwszy do świadomości tutejszego świata zrobiłeś mi wyrzut, dlaczego sprowadziłem cię z powrotem. A ja wysilałem całe posiadane doświadczenie, byle tylko przedłużyć końcówkę. Dlatego żadnej czynności nie powierzyłem Stasiowi, wszystkiego chcąc dopilnować samemu. Mogłem nie lękać się o ciebie, bo wszyscy moi klienci obudzili się. Żaden nie oznajmił później, że to zaszkodziło mu na zdrowiu. Wszelkie ich wyrzuty i reklamacje były całkiem innego rodzaju. Spytałem przez ciekawość: – Czy cokolwiek poznałeś po mnie, kiedy zaczęła się końcówka? – Momentalnie! Przedtem kręciłeś się niespokojnie. To był ten przykry sen, napaść tyranozaura. Puls miałeś przyspieszony i chwiejny. Potem znieruchomiałeś, serce przestało ci bić. Zaufany lekarz, z którym nieraz konsultowałem te sprawy, sądzi, że taki stan trzeba przyrównać do głębokiego omdlenia połączonego z obniżeniem temperatury ciała, kiedy serce bije raz na kilka lub kilkanaście minut; coś w rodzaju letargu. Nie sprawdziłem, bo końcówka trwa zwykle od dziesięciu do czterdziestu sekund. U żadnego z moich klientów nie przekroczyła minuty. Wspomniane dwadzieścia sześć sekund zarejestrowały liczniki od znieruchomienia twojej twarzy do pierwszego ruchu rąk, które podniosłeś aby namacać hełm. – Tak... – rzuciłem w zamyśleniu. – to są dwa zupełnie różne, nie przystające poziomy rzeczywistości. W świecie, z którego niestety wróciłem, czas płynie powoli, choć nie odczuwa się tego. – Powiedz mi całkiem szczerze, z ręką na sercu – poprosił Karol – czy tamten świat końcówki, który tak wymarzyłem, jest piękniejszy od naszego? – Nie różni się niczym. Dla mnie był piękniejszy o tyle, że przeżywałem młodość. Obiektywnie patrząc, jest to rzeczywistość zupełna, absolutna jawa, w której człowiek żyje, działa, ma wolną wolę... – Czy sądzisz – impulsywnie przerwał mi Karol – że gdybyś tam uległ jakiemuś wypadkowi, na przykład spadł ze skały, to zginąłbyś naprawdę? Ja też o tym pomyślałem. Dylemat wydawał mi się nie do rozstrzygnięcia. – Wynalazłeś końcówkę – odparłem. – Otworzyłeś dla ludzkich doznań nowy świat. A ja mam wiedzieć, jakie prawa rządzą w tamtym świecie? – Bo ty tam byłeś. A mnie się nie powiodło. – Byłem tam – przytaknąłem jak echo. – O tamtym świecie mogę mówić dużo. Jak o tutejszym, bez różnicy. Lecz o każdym oddzielnie. Jeszcze raz podkreślam: to są dwa całkiem— odmienne, samoistne, nie przystające pola zdarzeń. Jakbyś poleciał na Marsa. Spostrzegłem w mig, że porównanie jest niecelne. Karol to podchwycił: – Przecież gdybym umarł na Marsie, mógłbym tu powrócić tylko w trumnie. Speszyłem się. – Tak... No cóż, nie umiem znaleźć trafnej analogii. Przeżyłem to, co ci opowiedziałem: przebudzenie w marszu przez puszczę, fascynujące odkrycie, tydzień prac badawczych, zaśnięcie w Dolinie Kopernika, wreszcie przebudzenie się na konferencji naukowej w Warszawie. Ale wtedy miałem przerwę w życiorysie. Pamiętałem, że w kraju jestem już około miesiąca. – A twój powrót do tutejszego świata? – Nie towarzyszyły mu żadne sensacje na miarę przekraczania bariery dwóch różnych, nieprzywiedlnych sekwencji zdarzeń. Zasłabłem, zemdlałem, a w chwilę potem ocknąłem się w twojej pracowni, czterdzieści lat później. Karol spytał z przejęciem: – Czy jesteś pewien tego datowania? – Najzupełniej. Wyprawa Mietka wyruszyła w lutym 1950 roku. Zaginęła w czerwcu. Aha, więc nie czterdzieści, a trzydzieści dziewięć lat temu. Gdybym wziął w niej udział, udalibyśmy się w drogę w tym samym czasie. Mietek coś mi wtedy tłumaczył, że badania na miejscu trzeba rozpocząć wiosną. Chyba dla uniknięcia pory deszczowej. Tak czy inaczej, odkrycie Doliny Kopernika nastąpiło w roku 1950. Nie mogłem rozpoznać, czy to akurat wiosna, bo tam zawsze ciepło i zielono. Twarz Karola wyrażała napięcie. – Jak można to rozumieć: „Odkrycie Doliny Kopernika nastąpiło...”? – Nurtuje cię problem, czy ona została rzeczywiście odkryta? Karol skinął głową. – Tak – potwierdziłem. – Została rzeczywiście odkryta. – A czemu świat o tym nie wie? – Ponieważ to się stało w strumieniu zdarzeń równoległym do tego, który płynął tutaj. Te strugi nie spotykają się nigdy i nigdzie. – Jaką masz pewność, że te obrazy nie były tylko snem? – spytał Karol po dłuższej chwili. Wzdrygnąłem się. – To przecież nie obrazy, tylko przeżycia – pomyślałem. – Nie pojmuję cię – odparłem. – Grasz ze mną w ciuciubabkę? Przecież tu, na tym miejscu, przed... seansem – słowo wydało mi się źle dobrane – sugerowałeś mi, że końcówka oznacza wpadnięcie w inny świat... Karol przerwał z ożywieniem: – Właśnie: sugerowałem. Kiedy wahałeś się, czy wziąć udział w eksperymencie – miałem obowiązek uprzedzić cię, co podejrzewam w kwestii końcówki. Nie chciałem cię zaskoczyć, omotać, otumanić... – dobierał określeń. – Wtedy się tylko domyślałem. Teraz już nie bierz pod uwagę tamtego, bo sam wiesz najlepiej, czym jest końcówka. Jeśli cię pytam, czy to sen – to abyś zaprzeczył albo potwierdził. Wolę usłyszeć zaprzeczenie, lecz nie o to chodzi. Nareszcie muszę wiedzieć, jak jest naprawdę. – Właściwie już wiesz – odparłem. – To nie będzie egzamin, jeśli cię zapytam, w jaki sposób mógłbyś zdefiniować końcówkę już teraz. Powiedziałem ci wszystko. Reszta będzie komentarzem, twoim i moim. Bo nie tylko ty, jako wynalazca, ustosunkujesz się do tych spraw. Ja również poznałem rewelacje, które zmuszają mnie do myślenia. Może i do działania... – Chcesz poszukiwać Doliny Kopernika? – To jest moim obowiązkiem. Ale najpierw spróbuj ułożyć tę definicję. Karol zastanawiał się dość długo. – Jestem zbyt przejęty, bym się zdobył na ścisłe naukowe myślenie. Dlatego to, co powiem na razie, może zabrzmieć infantylnie. W pierwszym przybliżeniu, końcówka wydaje mi się nie spełnioną drogą życiową, która byłaby się stała udziałem danego człowieka – ale pod koniecznym i wystarczającym warunkiem, że w pewnej chwili przeszłej dokonałby on w jakiejś swojej kwestii życiowej odmiennego posunięcia niż to uczynił. Czy zgadzasz się ze mną? – Coś tu nie gra. W szczegółach. A właściwie nie: w definicji o takim ciężarze gatunkowym – niczego nie wolno potraktować jako szczegółu. – Może: „warunek konieczny i wystarczający”? – Głośno myślę – odparłem. – Bo nie ręczę, że mam rację. Nie jestem filozofem. U mnie, w chemii, definicje są o niebo prostsze. Każdą da się zweryfikować jednoznacznie. Ciągnąłem: – Warunek konieczny? Tak. Na pewno. A czy wystarczający? Nie wiem. To tkwi w problemie predystancji – tak zawiłym, że nie uporała się z nim przekonująco żadna filozofia. Na to, „co by się stało, gdyby…” – ma wpływ nie tylko decyzja człowieka w danym, dla niego zwrotnym momencie, lecz również gąszcz okoliczności zewnętrznych, modyfikujących nasze działania. Więc to, co potocznie nazywamy losem. A co nim rządzi? Wydaje mi się, że właśnie przypadek, który nazwałeś prawowitym i najsprawiedliwszym sędzią. Po namyśle dopowiedziałem: – Zwłaszcza teraz mam zastrzeżenia, czy rzeczywiście przypadek może być sprawiedliwym sędzią – uśmiechnąłem się pojednawczo, bo przecież Karol potraktował to raczej jako żonglerkę pojęć niż wyznanie wiary. – Uważasz, że mógł cię obdarować większymi sukcesami? – spytał tak samo żartobliwie. – Mógł ponadto uchronić od zguby pięciu porządnych ludzi i pchnąć cywilizację na nowe tory. Mógł zdziałać jeszcze wiele innych dobrych rzeczy, o których się nie dowiem. Ale to sofistyka. Wróćmy do twojej definicji. Mnie uderzyło to, czy można końcówkę nazwać nie spełnioną drogą życiową. Karol zastanowił się. – A jak sformułować to inaczej? – Mnie chodzi o konkretną treść. Bo ta droga spełniła się jednak... Rozważałem, jak to określić zwięźle, tak by pasowało do definicji. Karol nie pomógł mi w tym, gdyż jego rozumowanie biegło innym torem. Musiałem brnąć dalej: – Zrozum: spełniła się w moich doznaniach – tak samo prawdziwych, namacalnych, jak wszystko inne, co kiedykolwiek przeżyłem. To nie był sen. Musisz mi uwierzyć na słowo. Karol drgnął. Wydało mi się, że olśniła go jakaś odkrywcza myśl. – W takim razie zastanówmy się – powiedział z naciskiem – czy potrafimy zdobyć materialny dowód twojego pobytu w Dolinie Kopernika. – Materialny, to chyba za mocno powiedziane – odparłem po chwili. – Wiem, o co ci chodzi. Gdyby się udało odkryć po raz wtóry to lądowisko kosmitów – albo mnie samemu, albo komukolwiek na podstawie moich wskazań – świadczyłoby to niezbicie, że oglądałem obraz tego niezwykłego miejsca. Ale mogłem je widzieć w proroczym śnie. Tylko ja wiem, że i tę wyprawę, i konferencję w Pałacu Staszica – przeżyłem naprawdę. W oczach Karola zabłysły ogniki zapału, kiedy rzucił z nutką wyzwania: – Lecz ja, wynalazca końcówki, nie zrezygnuję z poszukiwania właśnie materialnego dowodu. To mi zabiło ćwieka w głowę. Co mógł mieć na myśli? Tymczasem on zachęcił mnie: – Zastanów się. Warto! – Nie przeniosłem w tutejszy świat żadnego przedmiotu stamtąd. Na obradach w Warszawie wprawdzie nie miałem przy sobie żadnego eksponatu z Doliny Kopernika, wszakże trzymałem w ręku wieczne pióro, którego wtedy długopis jeszcze nie wyparł z użycia. Byłem ubrany inaczej, zgodnie, z ówczesną modą. Nawet gdyby przypuścić, że na mych rękach albo na twarzy tkwił kurz, osad, pyłek sadzy, który specjaliści rozpoznaliby dziś jako pochodzący z czasów, kiedy naturalne środowisko zatruwano innymi pestycydami... Nie zapominaj jednak, że to było prawie czterdzieści lat temu. Od tamtych czasów kilkakrotnie wymieniły się wszystkie atomy mojego ciała, z wyjątkiem tkanki nerwowej: A cóż dopiero mówić o pyłach, które wówczas osiadły mi na skórze! Karol wysunął na stolik rękę i eksponując kciuk, powiedział: – Przypatrz się tej bliźnie. Rażąca nie jest, lecz łatwo ją dostrzec. Ona ma sześćdziesiąt lat. Jako dziecko skaleczyłem się szkłem. Nic groźnego. A pamiątka została. Przyjrzałem się usiłując odgadnąć, do czego Karol zmierza. Tymczasem on ciągnął: – Byłeś w dzikim terenie: w górach, w dżungli, wśród zarośli. Nie uległeś poważniejszemu wypadkowi, bo nadmieniłbyś o tym. Ale przypomnij sobie, czy nie zdarzyło ci się skaleczyć ostrą skałą, nadepnąć bosą stopą na twardy kiełek lub połamaną skorupę żółwia, poparzyć się przy ognisku... Doznałem nagłego olśnienia. – Rzeczywiście raz, szukając dalszych pozostałości kosmitów, dostałem się w gąszcz lian palmy rotangowej, których kolce pokaleczyły mnie do krwi. Na twarzy Karola odmalował się zachwyt. – Gdzie? Koniecznie sobie przypomnij, w które miejsce zraniłeś się najmocniej. – W prawą łydkę – odparłem bez wahania. Karol wstał i zdecydowanym ruchem podniósł nogawkę mych spodni do kolana. Z promiennego wyrazu jego oczu wyczytałem, że odnalazł to czego szukał. – Nie patrząc, pokaż mniej więcej, w którym miejscu. – Gdzieś tu – odparłem, machinalnie dotykając środkowej tylnej części łydki. – Przyjrzyj się! – zawołał Karol z triumfem. Zaniemówiłem z wrażenia. Na mej nodze widniało kilka zadawnionych, lecz dostrzegalnych blizn. Zwłaszcza jedna, w kształcie litery „L”, była zupełnie wyraźna. – Czy jesteś całkowicie przekonany, że nie miałeś tych śladów okaleczeń, kiedy przyszedłeś do mnie? – spytał Karol drżącym głosem. – Bez wątpienia. Spór, czy końcówka jest realną rzeczywistością, został rozstrzygnięty ostatecznie. Nie załatwiło to jednak sprawy. Naraz stanęły przed nami w całej ostrości nowe zgoła problemy, z jakimi dotąd nikt nie miał do czynienia. A przy każdym – pytanie: jak się z tym uporać? – Powiedz zupełnie szczerze, czy żałujesz, iż dałeś się wciągnąć w tę wielką grę? – spytał Karol. – Wiem, że zrobiłeś to dla mnie. – Dla siebie też – odparłem. – Czy żałuję? Tego nie da się zawrzeć w jednym zdaniu. W zasadzie nie żałuję niczego, co spotkało mnie w życiu. Dobre i złe, mądre i głupie – to wszystko rzeźbi kształt człowieczeństwa. Może wyjątek stanowią denerwujące sny. Dlatego spytałem cię na samym początku, czy potrafisz mnie od nich uwolnić. A to przecież nie był sen – jak się przekonaliśmy. To było drugie moje życie, którego nurt popłynął obok. I teraz nakłada na mnie zgoła nowe, dotąd nie przeczuwane obowiązki. – W dalszym ciągu przemyśliwasz o poszukiwaniu Doliny Kopernika? – Nie tylko. Ale przede wszystkim to. Karol zastanawiał się. – Tak – powiedział wolno, patrząc mi w oczy. – Bardzo wiele się dziś wydarzyło. I dziś, i przed trzydziestu dziewięciu laty... Ujawniłeś końcówkę. Nie zmarnuję tego sukcesu i skrupulatnie wyzyskam go w moich eksperymentach, zgodnie z nową wiedzą i starym sumieniem. Dokonałeś epokowego odkrycia, którego autentyzm poświadczają twoje blizny. I musisz odnaleźć Dolinę Kopernika! – Ale jak? – rzuciłem tonem bezradności. – Wszak wiesz, gdzie to było. Rozłożyłem ręce. – Wiem tylko, w której stronie świata. Po twarzy Karola szeroko rozlał się wyraz bezbrzeżnego zdumienia. – Ja tam trafię – odpowiedziałem jego myślom – lecz dopiero wówczas, gdy zbliżę się do tej kotliny. Jak wiesz, obudziłem się maszerując nie dalej niż pięć kilometrów od niej. Bliski widnokrąg zewsząd zamykały góry. Gdzie to jest? Chyba w Indonezji lub w Melanezji. Ale może być także na Filipinach. Zdajesz sobie sprawę, jaki to przepastny obszar. A przyroda wszędzie podobna. Górska dżungla, połogie stoki jednako skąpane w zenitalnym słońcu, lasostepy, zarośla i kępy drzew – są prawie takie same na kilkunastu dużych wyspach i bez liku mniejszych. Więc gdzie to było? Jeśli wykluczę Jawę i Bali, jako zbyt gęsto zamieszkane (choć to nie jest argument niezawodny), zostają w pierwszym rzędzie, posuwając się ku wschodowi: Sumatra, Borneo, Celebes, Nowa Gwinea, Nowa Brytania, Wyspy Salomona. – A Flores, Timor, Seram? – podpowiedział Karol. Skinąłem głową. – Tak samo. Można wymienić i Haru, wyspy Sula, Moluki, Nową Irlandie. Wątpię, by to działo się gdzieś dalej na Pacyfiku. Lecz i tego nie sposób wykluczyć. Mietek planował badania głównie na Nowej Brytanii oraz archipelagu Wysp Salomona. Liczył się wszakże z ewentualnością dotarcia później na Nowe Hebrydy i Fidżi. A zaginął bliżej: w Indonezji. Nie mam zielonego pojęcia, jak potoczyły się losy wyprawy w tym zmienionym wariancie. Karol drgnął. – Jak to rozumieć: „potoczyły się”? Czy uznajesz, że tamta, rzeczywista wyprawa nie zginęła, tylko odkryła Dolinę Kopernika? Odparłem bez wahania: – W pierwszym wariancie – prawdopodobnie zginęli. W drugim odkryli Dolinę Kopernika, ale ze mną. Przecież stwierdziłeś namacalnie, że tam byłem. A ponieważ towarzyszyłem im wszystkim – więc oni też tam byli, tak samo prawdziwie. Dobrze rozumiałem, co budziło tak uparte powątpiewania Karola. W gruncie rzeczy, również ja nie potrafiłem uznać tego za stan normalny. – Jakże to: „w pierwszym wariancie”? – spytał. – Ile tych wariantów? – A jeśli ci powiem, że nieskończenie wiele? Była to z mej strony raczej przekora niż próba rozwikłania szarady, która zdawała się nie mieć żadnych rozwiązań. Ale musiałem coś powiedzieć. Może właśnie sprowadzenie tematu do absurdu wyłoni, przez opieranie się temu absurdowi, jeśli nawet nie całą prawdę, to przynajmniej hipotetyczne drogi wiodące do niej. Jak oczekiwałem, Karol sprzeciwił się: – Skoro pięciu ludzi, o których wiesz, że zginęli w Indonezji, wyłania się – trochę później, albo nawet równocześnie – gdzieś opodal, i odkrywa rzeczy, których nie odkryli za życia, wraca potem do kraju, dokąd nie udało się nawet sprowadzić ich zwłok, udziela się, przemawia na specjalnej konferencji naukowej – to wybacz... Karol najwidoczniej zaplątał się. Zachęciłem go, by kontynuował. – Właściwie nie mam co mówić. Jest jasne jak słońce, że tak, jak to zacząłem po linii twego rozumowania, zdarzyć się nie mogło. – Tylko przypuszcza się, że oni zginęli; nie odnaleziono ciał – wysunąłem rzecz nieistotną dla problemu, byle podtrzymać dyskusję. – Cóż z tego? – zaperzył się Karol. – Gdyby przywieziono ich zwłoki do Warszawy i pochowano na Powązkach, gdzie można by je utożsamić dokonując ekshumacji – w gruncie rzeczy nasza sprawa wyglądałaby tak samo. – Aha – dodał po chwili namysłu. – Ciekawi mnie, czy w tym, co przeżywałeś na planie końcówki, były rozdziały bardziej i mniej wyraziste. – Jak to? – Bardziej i mniej namacalne. Właściwie chodzi mi o to, czy Dolina Kopernika mogła być rzeczywistością, Warszawa zaś – snem? – Wykluczone – odparłem z mocnym przekonaniem. – Mówiłem ci, że ostatniej nocy spędzonej w tropikach śniłem o Alicji. To był sen tak samo nie odbiegający od snów, które każdego z nas nawiedzają tutaj – jak moje realne przeżycia tamtych dni nie różnią się niczym od sposobu przeżywania w moim... (dobierałem odpowiednich słów) pierwszoplanowym życiorysie. – Tu cię mam – uśmiechnął się Karol, wciąż bardzo przejęty. – Więc zgadzasz się, że życiorysem właściwym jest ten, i tylko ten, którym od urodzenia do śmierci wodzi nas niewidzialny los. Zaprzeczyłem ruchem głowy, chcąc pobudzić Karola do dalszych wynurzeń, ale on milczał. – Nie zgadzam się – podjąłem. – Zmyliło cię określenie: pierwszoplanowy życiorys. Nie użyłem go ze swobodnego wyboru. Bardziej z rozpaczy, bo nie umiem tego wyrazić w sposób najwłaściwszy. Jeszcze nie wpadliśmy na to. Język jest narzędziem opisania świata – ale takiego, jaki znamy. Giętkość i precyzja języka zawodzi, ilekroć poznajemy nowe obszary rzeczywistości. Nowo odkryte zwierzę, roślina, gwiazda, prawo przyrody; dalej, wynaleziona maszyna, instrument muzyczny, przyrząd pomiarowy; także każdy świeży prąd w literaturze, w sztuce, nowinki religijne, nowości obyczajowe i światopoglądowe – i w ogóle wszystko czego wcześniej nie wykryto, lub co przedtem w ogóle nie istniało, musi zostać nazwane. Bo bezimienność jest próżnią. Obawiam się, że najdotkliwsza przeszkoda w naszej dyskusji to nieumiejętność adekwatnego nazywania pojęć, o których rozprawiamy. – Jednak spróbujmy jakoś w to wniknąć, stosując nasz język i nasze pojęcia – zaproponował Karol. – Ty rozpocznij. Byłeś tam, znasz sprawy z autopsji. – Nie damy rady – odparłem po dłuższej chwili. – Na to musielibyśmy wiedzieć znacznie więcej o naturze Czasu. Szkoda, że niegdyś zaprzestałeś tych badań – dodałem serdecznie. Karol zasępił się. Nie podjął tematu. – No cóż... – zacząłem niepewnie. – W futurologii używa się pojęcia nie jednej, ale kilku równoległych przyszłości. Można ich wziąć na warsztat dowolnie dużo. Dlaczego? Bo przyszłość jest tym, co dopiero ma się stać. Znając sytuację wyjściową, czyli dzień dzisiejszy, badacz obstawia rozmaite zmienne. Jedne z nich zależą od postanowień podejmowanych przez ludzi, inne od okoliczności zewnętrznych. Tak samo pojedynczy człowiek dokonuje w ciągu swego życia – w granicach rzeczywistej lub pozornej swobody wielu wyborów, ważko oddziałujących na uformowanie jego losu. To wszystko dotyczy przyszłości – którą w pewnym stopniu umiemy przewidywać oraz w pewnym stopniu modelować. – Gdybyśmy zapragnęli przenieść to samo na przeszłość – podchwycił Karol – tu nam właśnie brakuje nowych pojąć. Przypuśćmy, że chcę napisać twoją biografię. Lata szkolne, okupacja, studia, i tak dalej. Dochodzę do roku 1950. Co robisz? Pracujesz jako chemik w takim a takim przedsiębiorstwie. Przyjaciel proponuje ci udział w wyprawie do Indonezji, lecz odrzucasz tę ofertę. – Dodasz, że wtedy żenię się z Alicją, a dwa lata później przychodzi na świat nasz syn Roman. Dowiesz się za chwilę, czemu to wtrąciłem. Karol podjął: – Potem ciągnę twój życiorys do dzisiejszego dnia. Tu muszę się dłużej zatrzymać nad ważnym wydarzeniem w twoim życiu: seansem u mnie w domu. A teraz ty odpowiedz: jak mam opisać tę sprawę? – Chyba w zależności od obranej konwencji – rzuciłem niepewnie, dobrze rozumiejąc, że niczego nie wyjaśniam. Aby to jeszcze podkreślić, dodałem: – Biografia jest przecież literaturą. Karol odparł z uśmiechem: – W konwencji przerzutu rzeczywistości o cztery dziesiątki lat wstecz, dokonania tam rewelacyjnego odkrycia, prowadzenia wielostronnych badań i... powrotu w nasze czasy po dwudziestu sześciu sekundach – i wydawca, i czytelnik muszą uznać ten utwór za powieść fantastyczną. – Dodaj: dzisiejszy wydawca i dzisiejszy czytelnik. Jeśli wyciągniemy z końcówki praktyczne wnioski, już jutro spojrzenie na te sprawy zmieni się diametralnie. Twarz Karola odbijała wysiłek gorączkowego myślenia. – Dostrzegam zdumiewający paradoks: opisanie tego, co faktycznie przeżyłeś, nie udałoby się nawet w powieści fantastycznej – bez wprowadzenia dodatkowej konwencji zupełnego absurdu. Zabieram głos jako dyletant, ale chyba mam rację. Bo jak? Musiałbym czarno na białym odwołać to, że cały rok 1950 spędziłeś w kraju; dalej, że wszystkie sukcesy zawodowe osiągnąłeś jako chemik, ale żadnych – jako geograf-odkrywca. – Musiałbyś także sprostować podaną wcześniej omyłkę, iż ożeniłem się z Alicją – gdyż mniej więcej w tym samym czasie wyszła ona za mąż nie za mnie, lecz za Leona. Z twarzy Karola wyczytałem zaciekawienie tą dodatkową wiadomością. Milczał tylko przez delikatność. Ciszę, która zaległa, ktoś musiał przerwać. Zrobiłem to bez entuzjazmu. – Mówienie o rozmaitych równoległych przyszłościach wydawało mi się dotąd samą abstrakcją, jak nieskończoność w matematyce. A teraz mam uwierzyć, że nie przeżyłem wyłącznie tej jednej jedynej przeszłości, ale co najmniej dwie! Że trzydzieści dziewięć lat temu i zrezygnowałem z wyprawy do Oceanii, i wziąłem w niej udział. Że się ożeniłem z Alicją, i że się nie ożeniłem... – ... życiorysy... Podwójne, może potrójne, może wielokrotne. I pojedynczy człowiek, oddzielnie a jednak równocześnie doświadczający każdego z tych swoich życiorysów. Powracam do tego samego: najpierw musimy się dowiedzieć, czym jest Czas. Gdybyś, Karolu, wznowił tamte badania sprzed siedemnastu lat i uwieńczył je sukcesem – zrozumielibyśmy sens końcówki oraz jej przydatność. – A bez tego? – rzucił Karol pytająco. – Nie wnikając jak to się stało, że przeżyłem zupełną nowość: coś, czego dotąd nie znałem w swym życiorysie – muszę spożytkować tę mannę niebieską. Pod świeżym wrażeniem miałem szerokie plany, lecz doszedłem do wniosku, że zajmę się tylko Doliną Kopernika i jej naukowymi konsekwencjami. – Co wiesz o tym odkryciu? – spytał Karol. – Czy masz pewność, że tej budowli nie wzniosła jakaś starożytna, zapomniana ziemska kultura? – Wykluczone. Wszyscy badaliśmy tę oprawę. Już to, co sam stwierdziłem, jest dla mnie stuprocentowo przekonujące. Nie mam pojęcia, jakiemu celowi służył wielki regularny owal z czerwonej masy plastycznej. Natomiast wiem z całą pewnością, że nawet teraz, po dokonaniu gruntownych analiz tego tworzywa, nie potrafimy go wyprodukować. Inne technologie, lepsza znajomość struktury atomu, co już – samo w sobie – brzmi śmiesznie dla dzisiejszej chemii, rozpoczynającej się od poziomu cząsteczki. Ale oni stosowali ciśnienia większe od panującego w samym środku Ziemi! W naszych warunkach trwałość platformy z Doliny Kopernika przewyższa trwałość Planety. Tego dzieła nieznanych inżynierów nie pokruszyłoby żadne trzęsienie ziemi, nie stopiłby wybuch wulkanu. Ta ogromna płyta mogłaby się przechylić, stanąć dęba, przewrócić – ale nic ponadto. Nie sposób zrobić na niej rysy diamentem. Nawet palnik plazmowy nie uszkadza jej! Nie muszę cię przekonywać, że gdyby w przeszłości ludzie stworzyli gdziekolwiek na Ziemi cywilizację o niebo wyższą od dzisiejszej – nie ograniczyłaby się ona do jednej górskiej kotliny. Znacznie bardziej kruche wizytówki w skałach pozwalają nam odtworzyć obraz życia sprzed kilkuset milionów lat. Nie wiemy, w jaki sposób wytworzono ten owal. Jego budowniczowie nie zostawili na miejscu żadnych kadzi ani czegoś w tym rodzaju. Domyślam się, że dokonano tego metodą natryskową, że zbiornika w grawilocie zawieszonym parę metrów nad podłożem. – Jak duży mógł być ich pojazd? – Rzędu stu tysięcy ton. Karol był zaskoczony. – Wprawdzie to pasuje do statku międzygwiezdnego, ale czym wytłumaczysz, że lądowanie takiego olbrzyma nie zostawiło śladu w zapiskach lub choćby tylko w legendach? Przecież on musiał być widoczny z daleka. Jego osiadanie też nie odbyło się dyskretnie. A to rejon dość gęsto zamieszkany od prehistorii. Wielki żelazo niklowy meteoryt, który pięć tysięcy lat temu przeleciał nad Arizoną, a pozostałością po jego upadku jest krater Canion Diablo – do dziś ma odzew w podaniach okolicznych Indian: „Bardzo, bardzo dawno temu w tym miejscu ognisty bóg z łoskotem zstąpił z nieba”. – Masz słuszność. Lecz w moim wypadku nie był to ani syderyt, ani żadne inne ciało kosmiczne, które z grzmotem, blaskiem i dymem przedzierałoby się przez atmosferę, wzbudzając potężny wstrząs swoim upadkiem. Pojazdowi elektrograwitacyjnemu, jakim z całą pewnością był ten statek, nie towarzyszą podobne sensacje. Jeśli kosmici wylądowali nocą, mogli nie zostać spostrzeżeni nawet z sąsiednich dolin. Za dnia potrafili otoczyć się polem niewidzialności przez odpowiednie załamanie promieni świetlnych. – Czy ich odwiedziny odbyły się w czasach historycznych? – spytał Karol Skinąłem głową. – Początkowo mieliśmy kłopoty z datowaniem tego wydarzenia. Wiek tworzyw sztucznych lub metali opieramy głównie na korozji. To metoda niezbyt dokładna. W tym wypadku – zawodziła zupełnie. Mówiłem ci, że ta czerwona masa jest trwalsza od wszystkiego, cokolwiek znamy. To samo dotyczyło pokrewnych substancji. Wyrobów metalowych mieli niewiele. One również nie podlegały w mierzalnym stopniu żadnym wpływom zewnętrznym. Wiązało się to z technologią skrajnie wysokich ciśnień. Byliśmy w poważnym kłopocie. Wydawało się, że nie znajdziemy drewnianych przedmiotów obrobionych przez nich. Nawet kamień uznali za zbyt nietrwały do rzeźbienia. – Czy zostawili po sobie jakieś dzieła sztuki? – spytał Karol. Skupiłem się. – Wiesz, do końca nie byliśmy zgodni, czy pewne ich wytwory przypisać twórczości artystycznej. Walało się tam sporo różnych przedmiotów, wszystkie nader oryginalne, czasami swoiście piękne, choć dla nas niezrozumiałe. Jednak niezwykle trudno ustalić, czy choćby niektóre zostały pomyślane jako dzieła sztuki. Może miały służyć za informację Ziemianom, którzy je kiedyś odnajdą. Na tę myśl naprowadziło nas niespodziewane odkrycie, że rdzeń pewnych eksponatów był wykonany z drewna miejscowego pochodzenia. Jedne zawierały obrobiony kawałek drzewa tekowego, inne – rasa-mali, rozmaitych figowców, wawrzynowatych, a nawet łodyg bambusa, których puste wnętrze zostało nasycone jakąś gąbczastą, niezwykle trwałą substancją. – Czy drewno zatopione w tych cackach nie spełniało żadnej roli? – spytał Karol. – Chyba żadnej. Albo nie wpadliśmy na właściwy trop. Trudno przypuścić, że gości zachwyciły drzewa jako takie (może nie rosną w ich ojczyźnie), więc użyli ich jako materiału ozdobnego: z reguły drewno bywało powleczone nieprzezroczystą powłoką, przez co mogło się ujawnić dopiero po rozcięciu przedmiotu, bądź zastosowaniu subtelniejszych metod laboratoryjnych. Najprawdopodobniej przybysze, licząc na postęp ludzkiej cywilizacji, spodziewali się, że te znaleziska poddamy analizie wówczas, gdy poznamy już sposób datowania niezbyt starych próbek drewna z pomocą węgla promieniotwórczego. Tak się też stało. Stwierdziliśmy, że kosmici odwiedzili Ziemię w trzynastym wieku przed naszą erą, zaś ich pobyt w Dolinie Kopernika trwał krótko. Przerwałem widząc, że Karol pragnie o coś spytać. Włączył się natychmiast: – Czy jesteś pewien, iż powłoka z tworzyw sztucznych, ukrywająca przed nami rdzeń sporządzony z drewna, była tak samo nieprzezroczysta dla ich oczu? Przyznałem, że nie wzięliśmy tego pod uwagę. – A widzisz... Barwny świat akurat taki, jaki oglądamy – jest nasz własny, niepowtarzalny, ściśle i tylko związany z budową ludzkiego oka. W różnych grupach wyższych i niższych zwierząt, a nawet u blisko spokrewnionych gatunków, wygląda to odmiennie. Pomijam takie przystosowania, jak jamki policzkowe grzechotników, które możemy nazwać pomocniczą parą oczu wrażliwą tylko na podczerwień; albo trzecie oko skrzypłocza, odbierające jedynie nadfiolet. Posługując się wyłącznie parą oczu złożonych – owady widzą osobliwe kolory i zestawienia barw, o jakich nam się nie śni. Chyba nigdy nie poznamy wrażeniowe jak wygląda purpura pszczela i fiolet pszczeli, nader ważne dla tych błonkówek przy rozróżnianiu ulubionych kwiatów. A przypatrzmy się niektórym motylom! Jedwabnik z gatunku Actias luna jest dla nas jasnozielony; samce i samice niczym się nie różnią. A dla tych właśnie jedwabników, których wzrok sięga do nadfioletu? Mówiąc obrazowo, ona jest blondynką, on zaś brunetem. Barwa ochronna czyni je na tle liści trudnymi do zauważenia i dla nas, i dla polujących ptaków. Tymczasem one same wzajemnie odnajdują się z dala – jako jaskrawo błyszczące punkty na ciemnym, szarozielonym tle listowia. – Sądzę jednak – odparłem – że tworzywa typu tej czerwonej masy były nieprzezroczyste również dla swych twórców. Tym bardziej, że analizowaliśmy ich sposób widzenia świata. Chociaż są wzrokowcami, przypuszczalnie odbierają obrazy inaczej od nas. Mogą to być istoty jednookie, dobrze rozróżniające barwy, nawet w nieco szerszym zakresie widma niż my. Przybysze nie zostawili żadnych inskrypcji – ciągnąłem. – Rzeźby, nieliczne malowidła oraz te dziwne przedmioty, o których ci napomknąłem, były – moim zdaniem – adresowane do nas. Nie wiem, czy oni sami zetknęli się z ludźmi albo z owocami ich działań – bo nie mam pojęcia, gdzie leży Dolina Kopernika. Tysiąc lat wcześniej imigracyjna fala południowo- chińskich ludów Junnan parła przez tamtejsze wyspy i archipelagi ku Polinezji. Jedne już ogarnęła w dobie lądowania kosmitów, innych nie zdążyła. Właśnie w tym czasie te neolityczne kultury pozostawiły megality oraz kamienne sarkofagi z wyobrażeniami ludzi i zwierząt. W samej Dolinie Kopernika, a także wcześniej, schodząc do niej, nie spotkaliśmy tego rodzaju zabytków. Nie znaczy to, że nie ma ich gdzieś w pobliżu. – Może przypomnisz sobie z rozmów z kolegami – wtrącił Karol – jakąś wzmiankę o wcześniejszym odkryciu przez was czegoś podobnego? – Wiem, o co ci chodzi... – Dziwi mnie od początku, czemu nie orientujesz się, gdzie leży Dolina Kopernika. Tego mogli nie wiedzieć kosmici, którzy spadli z nieba. Ale ty wyruszyłeś z Polski. Wasza podróż zaczęła się na lotnisku albo w porcie, albo na dworcu kolejowym. Wyście lecieli, płynęli, jechali pociągiem – nie wiem. Najpierw dotarliście jednym rzutem w tamten rejon, może do Dżakarty, albo Singapuru. Potem też nie podróżowaliście z zawiązanymi oczami. Dolina Kopernika nie stanowiła celu wyprawy – bo nikt nie wiedział o niej. Mieliście jakiś plan badań tamtejszej wyspy. Czy nie przypominasz sobie, w jakiej miejscowości wynajęliście tragarzy? Rozłożyłem ręce. – Nie pamiętam niczego, co naprowadziłoby mnie na właściwy trop. To największy szkopuł. Co gorsza – jestem przeświadczony, że wtedy znałem takie detale. Karol zapytał: – Czy uleciała ci z głowy cała ówczesna wiedza o tym, co poprzedzało moment twego przebudzenia się w marszu? – Nie cała. Właśnie to jest najdziwniejsze. Pamiętam trochę luźnych impresji, nic nie wnoszących. Poprzedniego dnia jeden z tragarzy został śmiertelnie ukąszony przez węża, który napadł go znienacka na leśnej ścieżynie. – Wiem. Nawet wymieniłeś nazwę gada – wtrącił Karo! – Daboja, czyli żmija łańcuszkowa. – Jesteś pewien? Przecież w tamtych rejonach – zwłaszcza jeśli to był Archipelag Malajski – żyje bardzo wiele gatunków jadowitych węży. – Zawsze ciekawił mnie świat zwierząt. Podczas przygotowań do wyprawy chyba mocno pogłębiłem te wiadomości w rozmowach z naszym zoologiem, który specjalizował się właśnie w herpetologii. Tak, z pewnością, inaczej nie rozpoznałbym daboi. Jeszcze teraz mam przed oczami tę okazałą żmiję o trzech szeregach dużych, czerwonych, jasno obrzeżonych plam na brązowym tle. Zatłukliśmy ją kijem, by nie pomylić gatunku, co w takich wypadkach jest najważniejsze. Niestety, nasz lekarz nie miał odpowiedniej surowicy, bo daboja nie była typowa dla tej wyspy. Ani fakt, że się tam trafiła, ani że to jest gdzieś na peryferiach jej zasięgu – chyba nie dopomoże w umiejscowieniu Doliny Kopernika. Daboja zasiedla bardzo rozległe obszary. Według tej wskazówki da się wyłączyć tylko Nowe Hebrydy, które uchodzą za pozbawione wszelkich jadowitych węży – ale i tego nikt nie sprawdził dokładnie. – Jednak przypomnij sobie jakieś wydarzenie, które skurczyłoby tereny poszukiwań – nalegał Karol. Skojarzyłem, że to właśnie on w nader pomysłowy a prosty sposób ułatwił mi znalezienie namacalnego dowodu, iż końcówkę przeżyłem naprawdę. Może i tym razem naprowadzi moje rozumowanie na zbawczy tor. Lecz Karol milczał. Musiałem radzić sobie sam. Nic rewelacyjnego nie przychodziło mi do głowy. – Niektóre obrazki z wcześniejszych stadiów wyprawy pamiętam dobrze – zacząłem. – Są wyraziste, plastyczne, ale cóż z tego? Ot, na przykład pewne łowy. Nie dla zdobycia eksponatów zoologicznych, tylko dla zaspokojenia głodu. We trzech, z Mietkiem i tragarzem, oddaliliśmy się znacznie od naszego obozu w puszczy. Zapadał wieczór, należało pomyśleć o noclegu. Z tym żaden kłopot, bo było sucho i ciepło. Ale kończyły się zapasy żywności, a czekał nas wyczerpujący marsz powrotny. Zostało tylko parę sucharów. Mieliśmy diabelną ochotę zjeść coś konkretniejszego. Mnie dopisało szczęście: zastrzeliłem świnię. Nie mam pojęcia, czym się kierował Mietek polując w dalszym ciągu. Długo nie trwało, kiedy zabił warchlaka. Doszliśmy do wniosku, że będzie bardziej kruchy, więc tylko jego upiekliśmy w ziemnym kopcu z odpowiednim tunelem na ognisko – szczelnie oblepionego gliną, wypchanego aromatycznymi ziołami w miejsce wypatroszonych wnętrzności. Była to najlepsza wieprzowina, jaką jadłem kiedykolwiek. Świetnie pamiętam jej smak. Po polinezyjsku. Tak to nazwał Mietek. – Czy on znał Polinezję? – spytał Karol. – Znał dobrze, ale z opisów. Sądzisz, że to może naprowadzić na trop? Karol niezdecydowanie skinął głową. – Wykluczone. Nasza droga nie wiodła przez Polinezję. Więc albo to pieczyste rzeczywiście tak się nazywa, albo Mietek wymyślił na poczekaniu. To pasuje do niego. Karol nastawał w dalszym ciągu: – To była świnia domowa, czy dzik? – Wszystko jedno – wyrwało mi się niezbyt mądrze. Widząc zdziwioną minę Karola, próbowałem wyjaśnić: – W całym tamtym kącie świata nie ma nic pospolitszego od świni. Mnóstwo wysp zasiedlały z dawien dawna dziki azjatyckie. Imigranci czasami oswajali je, kiedy indziej przywozili własne trzody. Populacje wymieszały się. Nawet spotykając w pobliżu osiedli czarne świnie z wydłużonym ryjem – trudno orzec, czy są domowe, zdziczałe czy dzikie. Gdybyśmy tego świniaka nie upolowali, tylko kupili – byłaby to przynajmniej wskazówka, że okolica nie jest zamieszkana przez mahometan, i nie pozostaje w sferze wpływów misji adwentystów dnia siódmego, też zakazujących swoim wyznawcom spożywania wieprzowiny. Tak zaś po prostu zabiliśmy świnię – rozłożyłem ręce. Karol nie ustępował: – Jak wyglądał ten nieszczęsny tragarz? Jakim językiem mówił? – Znami w pidgin-english. Ponieważ Mietek słabo znał ten żargon mórz południowych, a ja prawie wcale – porozumiewaliśmy się głównie na migi. A jak tragarz wyglądał? Nie mam dobrej pamięci do twarzy. Nie był tak czarny i tak wysoki, jak Salomończycy czystej krwi, nie przypominał typowego Papuasa z Doliny Wahgi, ani typowego Dajaka z wnętrza Borneo. Miał chyba uśredniony wygląd tych kulisów i przekupniów, jacy nawoływaniem i gestami oferują swe usługi albo swój towar każdemu cudzoziemcowi w portach, miastach i mieścinach całej Indonezji oraz sąsiednich regionów. Karol zasępił się. – Niedobrze – powiedział wolno, jakby do siebie. – Ale nie tracę nadziei. – Liczysz nadal, że przypomnę sobie coś, co samo przez się określi miejsce wydarzenia: jakieś endemiczne zwierzę albo roślinę, zjawisko przyrodnicze bądź kulturowe... – Na przykład warana z Komodo – uśmiechnął się Karol. Po chwili podjął: – Obszar, który wchodzi w grę, jest nie tylko bardzo rozległy, lecz także nader zróżnicowany pod wieloma względami. Jakże to: w ciągu wyprawy, która już wtedy trwała wiele tygodni, miałbyś nie zetknąć się z niczym ciekawym a ograniczonym do bardzo szczupłego terenu? Takie rzeczy musiały was szczególnie pochłaniać od strony badawczej. Potwierdziłem, choć przedtem nie zastanawiałem się nad tym. Zachęcony w ten sposób, Karol podjął: – Po nitce do kłębka, może dobrniemy. We trzech oddaliliście się na znaczną odległość od obozu w puszczy. Przecież nie po to tylko, żeby upiec świnię po polinezyjsku. Więc jaki był cel tego wypadu? Intensywnie zbierałem myśli, ale jakoś nic z tego nie wychodziło. – Zaraz, zaraz... Wyruszyliśmy... – plątałem się jak sztubak przy tablicy. – Nie! Przecież nie będę zmyślał. Nie pamiętam. – Dziwne. Bardzo dziwne – zastanawiał się Karol. – Sięgnijmy do świeższych porównań. Jesteś w Meksyku. Załatwiasz jakieś poważne sprawy... Przytaknąłem. – Załóżmy, że pertraktujesz z firmą chemiczną w sprawie zakupu tworzyw sztucznych. Twój kontrahent zaprasza cię na bankiet. Czy byłoby możliwe, abyś z tego kontaktu zapamiętał tylko potrawy, które cię zachwyciły – a zapomniał o transakcji handlowej, jaką przeprowadziłeś? Roześmiałem się. – Tak bezmyślnym łakomczuchem nie jestem. – A widzisz... – analizował Karol. – W tamtym, równoległym życiorysie zapewne dochodzą do głosu inne prawa, z którymi nie spotykamy się tutaj. Coś mi świtało, ale wciąż jeszcze niejasno. Karol rozwinął swoją myśl: – Po prostu tam pamięć działa inaczej. – To było prawie czterdzieści lat temu – napomknąłem. – Pewne wspomnienia z młodości (z pierwszego życiorysu) też przechowuję właśnie w taki fragmentaryczny sposób. Wcale nie muszą to być rzeczy najważniejsze: czasami bardzo przyjemne, czasami natomiast niezwykłe, jedyne w swoim rodzaju – choć w rzeczywistości błahe. Karol spojrzał na zegarek. – W Dolinie Kopernika byłeś przed godziną. Pieczenie świni pamiętałeś wtedy najwyżej sprzed paru miesięcy. A może sprzed tygodnia. I znowu zwariowany świat końcówki, niby fantazja nieprzywiedlna do zwyczajnych pojęć – przemknęło mi przez myśl. Głośno zauważyłem: – Zastanawiam się, czy rozumujesz poprawnie. Godzinę temu?... Przecież w Dolinie Kopernika miałem trzydzieści lat, i mocno, namacalnie czułem to całym sobą. Ani razu nie zadyszałem się, podchodząc pod strome zbocza. I wszystkie marzenia młodości, w całej krasie i ekspresji, były mym udziałem. A przed godziną miałem siedemdziesiąt lat! Karol zamyślił się. – To jałowa dyskusja: czy przed godziną, czy przed czterdziestu laty. Zależy tylko i wyłącznie od punktu widzenia. Dla mnie ważne, że teraz masz Dolinę Kopernika w najświeższej pamięci. Przytaknąłem. – A to siłą rzeczy przybliża również twoje wspomnienia z okresu poprzedzającego tamte badania. Dlatego jeszcze raz podkreślam: musiałeś zapamiętać coś, co umiejscowi przynajmniej jedno z twych przeżyć i wskaże dalszy kierunek wyprawy, wiodący na obszar tego szokującego odkrycia. Rysowały mi się przed oczami rozliczne obrazy, których ani rusz nie mogłem powiązać w szersze panoramy. – Nic takiego ci nie przychodzi, do głowy? – spytał Karol. Pod jego zasmuconym wzrokiem wydało mi się, że muszę coś powiedzieć. – Na przykład rajskie ptaki spotkałem na swobodzie ze cztery razy. A może więcej. – Dobrze przypominasz je sobie? – spytał Karol z nagłym ożywieniem. – Jakby to było dziś! Ot, choćby ptak rajski królewski. Ma purpurową głowę i grzbiet, brzuch biały, a nogi błękitne. Prócz normalnych skrzydeł, czerwonych, tuż za szyją sterczą mu kremowe wachlarze z piór przecięte żółtą przepaską, zielone u nasady i na czubkach. Z czerwonego ogona wystają dwie esowato wygięte sterówki, nagie prócz skręconych w ślimacznicę zakończeń... – ... które w locie wyglądają jak wirujące za ptakiem zielone motylki – dokończył Karol. – Oglądałeś go żywego? – zdumiałem się. – Tak. W naszym ogrodzie zoologicznym. Jeden z najcenniejszych eksponatów. – Więc sam widzisz, jak łatwo to zapamiętać. Drugi, który szczególnie zachwycił mnie, to latawiec beznogi, znacznie większy. U niego jasnocynamonowe tło kontrastuje z ostrą zielenią i żółcią, a promieniście rozpinane skrzydła i dwa długie frędzelki w ogonie są tylko swoistą paletą dla najwspanialszej ozdoby: tuż za skrzydłami tryskają ruchliwą fontanną złota dwa ogromne puszyste pióropusze rozwiewające się za lada podmuchem. Raz widziałem jak tokował: szeroko rozpostarł skrzydła i obracał je ruchem młócącym powietrze, z głową zwieszoną w dół. Fantastyczny popis! Karol słuchał z zaciekawieniem, po czym skonstatował: – Więc mamy wreszcie jakiś punkt zaczepienia. Zaprzeczyłem ruchem głowy. – To nie da nic. – Dlaczego? Przecież ptaki rajskie mają bardzo ograniczony zasięg, a niektóre formy to endemity poszczególnych górskich dolin, albo małych wysepek. Tak mi się zdaje. – Zgoda. Występują w Nowej Gwinei oraz na niewielu okolicznych wyspach. Lecz ja i tak wiem, że byłem w tamtym rejonie. A nie potrafię stwierdzić, czy te cudowne kolorowe zjawy podziwiałem tuż przed osiągnięciem Doliny Kopernika, czy znacznie wcześniej. – Czyżby tamte wspomnienia – spytał Karol – dotyczące kilku miesięcy wyprawy, nie układały się w chronologiczny ciąg? Jeśli nie dzień po dniu, to przynajmniej w postaci pewnych sekwencji: przybywania na jakieś miejsce, prowadzenia badań, pewnych ważniejszych wydarzeń, pakowania się do dalszej drogi. Sam nie zwróciłbym na to uwagi. Ale pod wpływem słów Karola uświadomiłem sobie, że w świecie końcówki również pod tym względem rządzą inne prawa. – Jak by to wyrazić?... – zastanawiałem się. – Rzeczywiście, to nie jest strumień wydarzeń płynący w jednym kierunku. Nie potrafię go opowiedzieć tak, jak każdy z nas mógłby bez trudu zrelacjonować swe wrażenia z ostatnich paru miesięcy. Obrazy są żywe, pełne barw, ruchu i kształtów, zmieniające się w czasie, lecz każdy sprawia wrażenie, iż jest epizodem wyobcowanym z całości, której nie znam. A zresztą... Może ją znam, nawet w szczegółach, lecz podzieloną na wycinkowe fragmenty, z których nie potrafię skleić logicznej całości. – Pamiętasz jakieś znaczące odkrycie etnograficzne? – podsunął Karol. – Owszem – powiedziałem powoli, by nie wzbudzić w moim rozmówcy niepotrzebnych nadziei. – Odkryliśmy dość prymitywne, wyjątkowo ciekawe plemię górali, u których popularną formą małżeństwa jest poliandria... Nie zważając na znudzony ton mej wypowiedzi, Karol przerwał ochoczo: – Świetnie! O ile wiem, dotąd nie zanotowano poliandrii w tamtym rejonie świata. – Rzeczywiście to było doniosłe osiągnięcie wyprawy. Lecz właśnie dlatego, że my pierwsi i jedyni dokonaliśmy tego odkrycia – wszelkie nici urywają się. Trzeba by wznowić poszukiwania. Cóż z tego? Powtórzenie odkrycia nie dałoby nic, gdyż to nie było w sąsiedztwie Doliny Kopernika. Ile dni czy miesięcy wcześniej – nie wiem. Nie chcąc zrazić Karola milczeniem, rzuciłem kolejny obraz: – Płynąc po morzu, niedaleko jakichś wybrzeży, gdzie z gąszczy namorzyn tu i ówdzie wyłaniały się jaskrawobiałe plaże, spotkaliśmy ogromną ławicę węży morskich: niewielkie, całe w poprzeczne pasy białe i kremowe. Tuż pod powierzchnią, woda zdawała się gęsta od nich. – Możesz coś z tego wywnioskować? – spytał Karol, tym razem znacznie powściągliwiej. – Absolutnie nic. Te oraz inne pławice trafiają się w tamtych regionach wszędzie, nieraz w potężnych skupiskach. Pełno ich na Oceanie Indyjskim, na ciepłych wodach Pacyfiku, u wybrzeży Australii. Karol podsunął: – A może to było właśnie gdzieś w północnej Australii; na przykład u nasady Półwyspu Jork, gdzie się zaczynają Wielkie Góry Wododziałowe? Obszary dzikie, słabo poznane. – Niewykluczone, że byliśmy i tam. Lecz Dolina Kopernika z pewnością nie leży w Australii. Dobrze pamiętam, jak w rozmowach używaliśmy często określenia: Wyspa. Zastępowało imię własne. Dlaczego nigdy nie padła nazwa tej wyspy – przecież ani pierwszej w naszej wyprawie, ani docelowej? Doprawdy nie mam pojęcia. Obaj zamyśliliśmy się. Dla mnie brak jakichkolwiek punktów zaczepienia, które ułatwiłyby poszukiwania Doliny Kopernika, był mocno zastanawiający. Dla Karola też, bo spytał, czy nasuwa mi się prawdopodobne wyjaśnienie tej zagadki. Rozłożyłem ręce. – Sprawia wrażenie – zaczął powoli – jak gdyby komuś zależało na tym, aby to doniosłe odkrycie zostało zaprzepaszczone. Ale takie tłumaczenie zgoła niczego nie wyświetla. – Wprost przeciwnie – zauważyłem. – Stawiałoby to pod znakiem zapytania realność końcówki, spychając ją do poziomu wyreżyserowanego seansu; czegoś w typie sterowanej fantomatyki. – Właśnie – podchwycił Karol. – Zapewniam cię solennie, że niczego takiego nie stosuję w swych doświadczeniach ze snami. Sam ich miąższ, istota zapadania się w inny wymiar Czasu, pozostaje dla mnie nadal przysłowiową czarną magią. Dzięki tobie poznałem, co się tam dzieje z eksperymentowanym człowiekiem. Ale w dalszym ciągu nie mam pojęcia w jaki sposób. Za to realność przeżywanych wrażeń dobitnie uwierzytelniają twoje blizny. – Aha – podjął po chwili. – Nie pojmuję jeszcze jednego: jak mogła później, w Warszawie, nie paść nazwa geograficzna umiejscawiająca Dolinę Kopernika? – To nie dziwi mnie zbytnio – odparłem. – Nie przywykliśmy uszczegóławiać rzeczy, które znamy. Na tejże konferencji nieraz wymieniano Dżakartę, a przecież nikt nie dodawał, że to stolica Indonezji. Dolina Kopernika też mówiła sama za siebie. – Zgoda. Ale ty przemawiałbyś na tym zjeździe, gdybyś – według mojego czasu – zbudził się ułamek sekundy później. Nie zdążyłeś. Mimo to chyba jako tako pamiętasz treść referatu, który przygotowałeś? – Pamiętam. Rozważałem odkrycie jako chemik. Położyłem nacisk na wielką czerwoną płytę, na przedmioty z tworzyw sztucznych, na zawarte w niektórych rdzenie z drewna, ich datowanie metodą Libby’ego, oraz na szereg innych specjalistycznych problemów. Oczywiście to wszystko dotyczyło odkryć w Dolinie Kopernika – z narzucającym się podtekstem, iż jej położenie jest zbyt dobrze znane obecnym na sali, aby o tym nadmieniać. Karol pokręcił głową. – Jednak nie rozumiem, dlaczego ty sam nie zachowałeś tego w pamięci. Przyznałem mu rację. Sprawa wydała mi się tym dziwniejsza, że jednak przypominałem sobie mnóstwo rozmaitych szczegółów. – Powiedz mi – podjął Karol – co jeszcze omawiano na tej konferencji, – Zdążyłem wysłuchać tytko jednego referatu. W całości dotyczył kosmitów z Doliny Kopernika i programu nawiązania łączności z nimi. Karol miał taką minę, jakby chciał podskoczyć z radości. – Dopiero teraz to mówisz? Znów musiałem zasmucić kolegę. – Jesteś wielkim optymistą. To dobrze. Ja również wierzę, iż uda się wyświetlić i spożytkować to, co przeżyłem. Ale jeszcze nie teraz. To znaczy, nie w oparciu o te informacje, jakie wyniosłem z końcówki. – Jak to? Pamiętasz referat o programie porozumienia się z tymi konkretnymi przybyszami, którzy zostawili trwałe ślady swej bytności na Ziemi. Wybacz, ale chyba prelegent nie posługiwał się szyfrem i kryptonimami! – Cóż z tego? – odparłem. – Sprawę naświetlał Janek, uczestnik naszej wyprawy. Rzeczowo wyliczał przygotowania specjalnej komisji do wysłania w Kosmos obszernego serwisu informacyjnego. Najpierw miały to być sygnały wywoławcze dla zwrócenia uwagi na sztuczny charakter przekazu, potem wprowadzenie w strukturę języka LINCOS, wreszcie treściwe dane o całokształcie kultury Ziemian, w tym krótki kurs historii obejmujący ostatnie piętnaście wieków. – Dokąd postanowiono to skierować? – Do układu gwiazdy Copernicus. Karol drgnął. – Gwiazd posiadających nazwy jest niezbyt wiele. Znam je chyba wszystkie. A tej z pewnością nie przegapiłbym. – A mnie specjalnie interesują polonica w atlasie nieba. Z całą pewnością nie ma takiej gwiazdy – ale w naszym tutejszym Czasie. – A tam? – spytał Karol z miną stropioną. – Tam jest konsekwencją odkrycia Doliny Kopernika. Skoro udało się ustalić, nie wiem w jaki sposób, skąd przybyli kosmici – wypadało nazwać ich układ planetarny. Wcześniej jego gwiazda centralna widniała pod jakimś numerem katalogowym. Powiązanie jej z lądowiskiem przybyszów aż się narzucało. – Poznałeś bliższe dane o tej gwieździe? – Typ widmowy F-8. Niestety nie zapamiętałem odległości. Padła tylko raz. Potem mówiono bardziej ogólnie: kilkadziesiąt lat świetlnych. Karol zdenerwował się. – Znowu niewypał. „Kilkadziesiąt lat świetlnych...” Może być dwadzieścia parę, albo dziewięćdziesiąt. Przeklinałem w duchu, że wyleciała mi z pamięci odległość do tej gwiazdy. Miałem bardzo głupie uczucie, jakby ta liczba była fizycznie niemożliwa do powtórzenia. – Wielka szkoda... – rzucił Karol. – W kuli o promieniu stu lat świetlnych jest bardzo dużo takich gwiazd. Zwróć uwagę, że F-8 to dosyć wczesny typ widmowy – z punktu widzenia powstania istot myślących w układzie planetarnym. Takie gwiazdy, jako masywniejsze od Słońca, starzeją się szybciej. Życie, które w zasięgu ich promieniowania osiągnie szczebel Rozumu, może już wkrótce zostać zagrożone unicestwieniem wskutek rozgrzewania się swej gwiazdy, która akurat wyczerpała zapasy wodoru i zaczyna wyzwalać energię z przemian jądrowych zachodzących w atomach pierwiastków cięższych. Wtedy trzeba rozpaczliwie poszukiwać nowej ojczyzny wokół takiej gwiazdy, która ma przed sobą miliardy lat stabilnego świecenia... – ... jak nasze Słońce – dokończył Karol. – Właśnie. Zapanowała przykra cisza. Wyobraziłem sobie hufce kosmicznych najeźdźców z determinacją atakujących Ziemię – bo to dla nich „być albo nie być”. – Czy prelegent uwzględnił to niebezpieczeństwo? – spytał Karol. – Nie. On skupił się na projekcie wysłania sygnałów wywoławczych w taki sposób, by ich sztuczny charakter musiał zwrócić na siebie uwagę. – Choć tego nie sprecyzowałeś, jestem pewien, że chodziło o przekaz radiowy. Również sądzę, iż przeprowadzano nasłuch tej gwiazdy z pomocą najsilniejszych anten parabolicznych. – Zgadłeś. Próbowano usilnie przez cały czas, na razie bez powodzenia. – A widzisz! – zapalił się Karol. – Nie dam trzech groszy za to, że to słuszna droga. – Dlaczego? – spytałem machinalnie. Jakoś nie chciało mi się podążać za tokiem myśli Karola. – Fale radiowe są najdogodniejsze do kontaktów kosmicznych, ale tylko z naszego punktu widzenia. Na dzisiejszym etapie techniki. Może już jutro zmienimy zdanie. Wykluczone, by to był uniwersalny środek łączności we Wszechświecie. – Jako alternatywę proponujesz łączność optyczną? – spytałem niepewnie. – Może być. Ale tylko z tego względu, że – prócz fal radiowych – to niemal jedyna forma sygnalizacji kosmicznej, którą już obecnie potrafimy odebrać i zrozumieć. Zresztą nie od dziś. Z pomocą teleskopu zwierciadlanego na amerykańskim satelicie Copernicus przeprowadzono w roku 1974 eksperyment polegający na omiataniu nadfioletowej części widma trzech stosunkowo bliskich gwiazd podobnych do Słońca. Chodziło o zakres fal krótszych od 2800 angstremów, w których występuje grupa linii naturalnych bardzo przydatnych do laserowej łączności międzygwiezdnej. Szczególną uwagę zwrócono na falę długości 1214 angstremów, zwaną alfa Lymana, na której promieniowanie gwiazd typu Słońca jest – milion razy słabsze niż w zakresie widzialnym. – Janek nie był fizykiem – wtrąciłem. – Dlatego uszło to jego uwagi. Karol pokręcił głową z dezaprobatą. – Przecież oprócz łączności radiowej i laserowej zarysowuje się wiele innych rozwiązań. Jedne z tych technik są dla nas tylko bardziej kłopotliwe od dwóch wspomnianych, ale inne – zgoła nieosiągalne Z pewnością ktoś nieznany używa również takich, których istnienia nawet nie podejrzewamy – bo zbyt niski jest poziom naszej wiedzy o materii. Zwróciłem uwagę, że łączność radiowa wydaje się jednak najbardziej ekonomiczna. – Dla nas – obstawał Karol. – I dodajmy: konkretnie dziś. Bardzo możliwe, że już wkrótce radioastronomia cofnie się do swych dawnych klasycznych badań. Kontaktów kosmicznych zaś będziemy poszukiwali na innej drodze. Mogą to być wiązki neutrinowe albo fale grawitacyjne. Pierwsze wymagają modulowania energii strumienia neutrin, drugie – ogniskowania fal grawitacyjnych przez wykorzystanie wewnętrznego pola przyciągania gwiazdy. Jestem przeświadczony, że niektóre cywilizacje, technicznie bardziej rozwinięte, stosują te metody. To jest wejrzenie w naszą własną przyszłość. Karol podniósł kieliszek. – Za powtórne odkrycie Doliny Kopernika – rzucił z błyskiem w oczach. Wychyliliśmy do dna. Mój rozmówca spytał, patrząc na pustą butelkę: – Napijemy się jeszcze? – Dziękuję. Jestem zmęczony. – Ja także. Dobrze nam zrobi kawa – powiedział Karol wstając. Zastanawiał się chwilę, po czym zaproponował: – Ciekaw jestem reakcji Luizy, gdyby się dowiedziała o twoim udanym seansie. Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Odpowiedz całkiem szczerze. Spodobał mi się ten pomysł. – Ależ oczywiście! Nie zamierzam trzymać pod korcem tego, co przeżyłem – przynajmniej w kwestii lądowania kosmitów. Jeśli nie poczytają mnie za maniaka, może ktoś zajmie się poszukiwaniami na własną rękę. Przecież warto! Karol sprzątnął butelkę i kieliszki. Wróciwszy oznajmił: – Moja żona zaraz przyjdzie. Wiesz, było coś zagadkowego w jej twarzy, kiedy usłyszała, że wpadłeś w inny wymiar przeżyć. Sam nie wiem, co sądzić o tym wszystkim. Do pokoju weszła Luiza, niosąc trzy filiżanki kawy na srebrnej tacy grawerowanej – scenami ze staroindiańskich mitów. Konwersacja potoczyła się po francusku. Od pierwszej chwili czułem się jak na cenzurowanym. Co Karol chce wygrać w tej rozmowie? Czyżby liczył, że Luiza wróci do swej końcówki sprzed siedemnastu lat? Mnie również mocno ciekawiło, czy ta piękna kobieta, która pokierowała własnym losem według wskazań odbytego seansu, posunie się do jakichkolwiek, choćby aluzyjnych zwierzeń. Przez cały czas, kiedy Karol naświetlał mój pobyt w Dolinie Kopernika, starałem się dyskretnie obserwować Luizę. Nie była zaskoczona. Raz po raz patrzyła na mnie wielkimi czarnymi oczami, rzadko mrugając firanką bardzo długich rzęs. Wyczułem w jej wzroku życzliwe poparcie. Nicią porozumienia była końcówka, którą przeżyło każde z nas. Przeczuwałem, iż kiedy Karol wyczerpie temat, Luiza powstrzyma się od komentowania tych spraw. Rzeczywiście zapadło milczenie. Intensywnie zastanawiałem się, kto z naszego trio otworzy dyskusję. Może jednak Luiza? Ale nie. Ona wyraźnie wykorzystywała swój przywilej damy: nie musiała zabawiać panów rozmową – Dostrzegłszy stropioną minę Karola, teraz miałem pewność, że wiąże on wcale niebłahe nadzieje z tak zaaranżowanym spotkaniem towarzyskim. Ponieważ milczał, powinienem był przemówić nie zwlekając. Ale nic błyskotliwego nie wpadło mi do głowy. Więc rzuciłem zdawkowo: – Gzy nie żałuje pani, że Dolina Kopernika nie leży w Meksyku, albo przynajmniej gdzieś na Karaibach? A przecież mogło tak się zdarzyć. To tylko przypadek, że kosmici nie wybrali tych ślicznych okolic. O tamtym wydarzeniu rozmyślnie mówiłem w trybie oznajmującym, traktując je jako fakt, który rzeczywiście zaistniał. Nuż Luiza spyta, dlaczego właśnie tak to pojmuję? Ale nie spytała. Odniosłem wrażenie, iż uszło to jej uwagi, bo realność końcówki była dla niej aż nadto oczywista. Może już sprawdziła ją na sobie samej? – Tak samo ci dobroczyńcy mogli wylądować w Polsce – odparła z miłym uśmiechem. Taki ukłon w naszą stronę był zepchnięciem dyskusji z toru niewygodnego dla Luizy. Udając, że to uszło mej uwagi, na razie podążyłem za tokiem jej myśli: – Czy pani była w Polsce? – spytałem serdecznie. – Niestety nie. – A zamierza pani kiedyś ją odwiedzić? Luiza zaprzeczyła delikatnym ruchem głowy. – Staś zrobi to za mnie. Ja nie będę w Europie. W tym momencie nawet się nie zdziwiłem, że imię syna wymówiła po polsku z nienagannym akcentem. Z całą mocą uderzyło mnie coś innego: Luiza mówiła o przyszłości tak, jak gdyby to był czas już spełniony. Karol odebrał to w ten sam sposób. Może chciał wygrać przewagę zaskoczenia. W każdym razie spytał wprost: – Skąd wiesz, że nigdy nie pojedziemy do Europy? W zeszłym roku byliśmy w Argentynie. Równie komfortowo leci się do Warszawy. Luiza drgnęła, jakby wyrwana z transu. Zostawiwszy nie dopitą kawę, zwróciła się do mnie przepraszająco: – Łaskawie pan wybaczy, że nie mogę dłużej dotrzymywać towarzystwa. Mam bardzo, bardzo pilną pracę. Mój mąż wie... Karol niedbale skinął głową. Kiedy drzwi zamknęły się za Luizą, powiedział z goryczą: – Nic nie wiem. Ach! – machnął ręką. – To jest abrakadabra. – Co cię zaszokowało w tej rozmowie? – spytał po dłuższej chwili. – To samo, co i ciebie – rzuciłem prawie mimowolnie. Widząc skupienie na twarzy Karola, wyjaśniłem: – Wybacz, że powiedziałem tak obcesowo. Ale przecież sytuacja jest jasna. – To znaczy? – Pani Luiza zna przyszłość swoją i swej najbliższej rodziny – stwierdziłem z przekonaniem. – Albo... stara się ją przewidzieć. – Jak wróżka? Nie. To nie to. Chyba nie to – złagodziłem spostrzegając, że Karol jest wstrząśnięty. – Mogę się mylić. Ale pozwól mi przedstawić swój punkt widzenia. Sam uznałeś, że nagła decyzja pani Luizy, aby ciebie poślubić, była odpowiedzią na przeżytą końcówkę... – Tego jestem pewien – wtrącił Karol. – W takim razie musiała zobaczyć, przepraszam – realnie odczuć, własną przyszłość w roli twojej żony. Trafia ci to do przekonania? Karol zmarszczył brwi. – Jak to? Zobaczyła całe swoje życie? Rozłożyłem ręce. Nagle Karol złapał się za głowę. – Nie zazdroszczę jej – wyrzucił z przejęciem. Podminowana sytuacja tego domu udzielała mi się coraz mocniej. Czyżbym był intruzem, który zburzył tutejszy ład? Podzieliłem się tymi niepokojami z Karolem. Żywo zaoponował: – Proszę cię, Stefanie, wyzbądź się tych irracjonalnych skrupułów. I to zaraz. Spadłeś mi z nieba! Taki dzień... Czekałem nań przez całe długie, trudne siedemnaście lat. Zapadło milczenie, którego nie śmiałem zburzyć. Karol zagadnął nerwowo: – Powiedz mi, co sądzisz o końcówce. W ogóle. Uparcie pcham ten swój wózek – ale czy słusznie? Tego nie wiedziałem wczoraj. I nie wiem dziś – pomimo, że się tyle wyjaśniło. A ile pogmatwało... Im dalej w las, tym więcej drzew. Znalazłem się w kropce. Karol nastawał: – Wspólnie roztrząsaliśmy trudności, jakie wynikałyby przy pisaniu twej biografii – gdyby chcieć uwzględnić w niej dzisiejszy seans. W pewnym punkcie twojego życiorysu, kiedy miałeś trzydzieści lat, zaszłaby konieczność opisania aż dwóch twoich dróg – równoległych, wykluczających się wzajemnie. W tej rozmowie wtrąciłeś że jako biograf musiałbym sprostować wcześniej podaną informację o twym małżeństwie z panią Alicją – gdyż ona poślubiła nie ciebie, a kogoś innego. Niedelikatnie to wyciągać, lecz przecież sam mówiłeś... – Właśnie miałem poruszyć ten fakt. Dlatego zasygnalizowałem go. Jak wiesz, moje dzisiejsze przeżycia w tamtym, cofniętym Czasie były najzupełniej rzeczywiste. Rozporządzałem wtedy normalną pamięcią przeszłości, bez żadnych luk w życiorysie, i nie miałem pojęcia o przyszłych kolejach swego losu. Przy zbliżaniu się do Doliny Kopernika zdumiało mnie, jak mogłem zasnąć w marszu – ale wiedziałem skąd i kiedy rozpoczęliśmy tę wędrówkę, miałem w oczach dzień wczorajszy i przedwczorajszy, i wcześniejsze. Pamiętałem przygotowania do wyprawy i cały jej przebieg. Wiem to z całą pewnością – pomimo że wróciwszy stamtąd już nie potrafiłem tego należycie uporządkować. Ale tam, przed czterdziestu laty, znałem swe życie jako nieprzerwany ciąg od pierwszych wspomnień dzieciństwa. W stosunku do tego, co przedtem wiedziałem o sobie, ten ciąg radykalnie przeinaczył się w dniu, kiedy odrzuciłem niespodziewaną ofertę wzięcia udziału w wyprawie. W nowej wersji – entuzjastycznie przyjąłem uśmiech losu i zaczęła się moja wielka przygoda. – W pierwszym życiorysie zaniechałeś tej podróży między innymi z powodu zbliżającego się ślubu – Karol delikatnie naprowadzał na rozpoczęty temat. – Mieliśmy się pobrać za miesiąc. A według końcówki – w ogóle do tego nie doszło, gdyż Alicja wyszła za mąż za mego serdecznego kolegę, Leona. Dowiedziałem się o tym dopiero w Warszawie. – W Pałacu Staszica? – Nie. Mój brat wprowadził mnie w tę przykrą sprawę pierwszego dnia pobytu w kraju, by oszczędzić mi zaskoczenia przy spotkaniu z Alicją. Nie zobaczyłem się z nią, tylko napisałem w krótkim liście, że nie żywię do niej urazy – choć to była nieprawda. – To wszystko tylko pamiętałeś? – wtrącił Karol. – Tak. Moje warszawskie przeżycia zaczęły się na sympozjum w Pałacu Staszica. Ale – podobnie jak przed zaśnięciem w Dolinie Kopernika – miałem wiedzę ciągłą swej przeszłości. Na konferencję nie spadłem z gwiazd, lecz przyjechałem autobusem z Mokotowa, gdzie mieszkam do dziś. Także pamiętałem mój przylot samolotem wraz z trzema uczestnikami wyprawy (dwaj pozostali przypłynęli statkiem). Później powitania ze strony różnych ludzi, moje przykre zdziwienie, że Alicji nie ma na lotnisku, wymijająca odpowiedź brata, który nie chciał w tym momencie zaszokować mnie całą prawdą. – Jak długo byłeś w kraju przed tą konferencją? – spytał Karol. – Około miesiąca. Więc zdążyłem już trochę przemyśleć swoją osobistą klęskę. Byłem rozgoryczony i wściekły. Nigdy nie spodziewałem się takiego obrotu spraw. Coś z tych uczuć tkwi we mnie i teraz – dodałem nieśmiało. – Bo pomyśl: jak mam przyjąć wiadomość, że gdybym był wyjechał na rok, zdradziłoby mnie dwoje bliskich ludzi, żyjących do dziś? Ewidentnej winy nie ma, pretensji właściwie mieć nie można, ale został jakiś niedobry osad. – Nie powinieneś mieć żalu do żony ani do kolegi – wtrącił Karol. – Brak moralnych podstaw. Podpadłem w zadumę. – Merytorycznie dałoby się podważyć twój pogląd – jeśli końcówkę traktujemy poważnie. Ale przemogę się, by nie komplikować swojego życia. Zresztą, w jaki sposób miałbym zrobić Alicji tę wymówkę? Wyśmiałaby mnie. Nikomu więcej nie powiem o tej sprawie. I ciebie proszę o dyskrecję. – Masz moje słowo – zapewnił Karol. – Wobec Alicji, której zawdzięczam mnóstwo dobrego, ten cios byłby niegodziwy także z innego względu. W stosunku do niej w swoim drugim życiorysie również ja nie jestem bez winy. Tu otwiera się obszar zagadek psychologicznych. Dlatego opowiadam ci o sprawie Alicji. Jej ustosunkowanie się do mnie, a także moje do niej – w obrębie tamtych przeżyć – jest nowym argumentem świadczącym, że końcówka, choć wrażeniowo identyczna z naszym tutejszym światem, dodatkowo rządzi się jednak odrębnymi prawami. Znając Alicję z górą czterdzieści lat, dobrze pamiętając nasze narzeczeństwo – nie potrafię uwierzyć, by tak pochopnie zapomniała o mnie. Co więcej, Leon nigdy nie wzbudzał jej żywszych sympatii. Nadal, po tylu latach, czuje się znudzona w jego towarzystwie. – Nadmieniłeś – przypomniał Karol – że również twoje zachowanie się w tamtym świecie nie bardzo potrafisz wytłumaczyć. – Właśnie. Kochaliśmy się rok. Moja miłość do niej z pewnością nie była przelotnym uczuciem. I cóż się dzieje? Odkładam ślub w związku z wyprawą. W moim konwencjonalnym życiorysie, gdybym przyjął propozycję Mietka – najpierw bym się ożenił, a potem wyjechał. Ale to dopiero początek udziwnień. Dalsze moje reakcje są całkiem niedorzeczne. Wyruszam w podróż i... właściwie zapominam o Alicji. A może nie zapomniałem o niej zupełnie. Tego nie umiem ustalić. Nie pamiętam, czy wymienialiśmy listy. Natomiast wiem, że w Dolinie Kopernika ani razu nie pomyślałem o swej dziewczynie, która – jak winienem był sądzić – z utęsknieniem czeka na mnie w kraju. Poza końcówką – to byłoby wręcz wykluczone. Karol słuchał z wzrastającą uwagą. – Mam dobre porównanie – ciągnąłem. – Niewiele wcześniej, w moim pierwszym życiorysie, na zaproszenie znajomych pojechałem do Norwegii. Był to mój pierwszy wyjazd zagraniczny. Zaplanowałem dwutygodniowy pobyt. Podobało mi się tam, przyjmowano mnie gościnnie, miałem pieniądze i miesiąc urlopu – więc mogłem się nie spieszyć. Lecz tak mnie zżerała tęsknota za Alicją, za krajem, za polską mową – że nie wytrzymałem: po pięciu lub sześciu dniach byłem z powrotem. Natomiast w Dolinie Kopernika, tak daleko – ani trochę nie dokuczała mi nostalgia. – Dlaczego? – machinalnie spytał Karol. – Żebym to wiedział! Ot, chociażby teraz: otrzaskany już z wieloma podróżami po świecie, Meksykiem zachwycony – jednak marzę, aby znaleźć się w domu. Twarz Karola znieruchomiała i jakby pobladła. Uświadomiłem sobie, iż rozmawiam z człowiekiem, który opuścił ojczyznę kilkadziesiąt lat temu. Szczegółów nie znam, lecz jestem pewien, że przecież tęskni za Polską. Nie zwierzyłem się Karolowi z tych skrupułów, nie chcąc jątrzyć dawnych ran. On sam podjął: – Mniej więcej w tym czasie, kiedy ty, z punktu widzenia końcówki, wyjechałeś daleko na wschód – ja popłynąłem w odwrotną stronę. Niestety, nie przebyłem Atlantyku po raz wtóry. Taki los... Po chwili dodał: – A wiesz, ogarnęła mnie żałość, że Luiza nigdy nie odwiedzi Europy. Więc chyba ja też nie. Ale jakże to – wyznał z nutą bolesnej skargi – umrzeć za oceanem i nawet nie pożegnać się z Polską? Stanął mi w oczach dawny Karolek w ławce szkolnej, chłopięcy, trzpiotowaty. Porównałem ten obraz z pomarszczoną twarzą dobrowolnego wygnańca, który siedział przede mną. Tym skwapliwiej przypomniałem: – Jak słyszałeś, Staś będzie w Europie. Sądzę, że razem z tobą. Karol uśmiechnął się blado. – Któż to wie... Mój syn wkracza w życie, kiedy ja schodzę ze sceny. Milczenie, jakie zapadło, znów przerwał Karol: – Luiza nie będzie w Europie... A Staś będzie... I co jeszcze? Czy jesteśmy jasnowidzami? – To nie my – sprostowałem nieśmiało. – Tak. Moja żona. Ale skąd ona to wie? Czyżby Karol wciąż nie ogarniał sytuacji? Odnosiłem wrażenie, iż w ogólnych zarysach rozumiem całą sprawę. Dla Karola były to jednak problemy nader osobiste. Bałem się urazić go albo zasmucić. Dobrze, iż sam przyszedł mi z pomocą: – Stawiam sobie zasadnicze pytanie: co końcówka da ludziom. Bo jeśli nic, albo jeśli ma przysparzać więcej zgryzot niż radości – to jakiemuż celowi ja służę? Miałbym pomnażać nieszczęścia? Jak gdyby ich nie dostawało na świecie! – Myślisz o domniemanej końcówce pani Luizy? – To nie przypuszczenie. To jest fakt. – Masz słuszność. Tylko nie znamy szczegółów. – Sądzę – powiedział Karol zadumie – że ty domyślasz się ich lepiej niż ja. Patrzysz z boku. Nie było sensu zaprzeczać. Napomknąłem: – Gdyby to nie były twoje osobiste sprawy, dyskusja popłynęłaby łatwiej... – Nie krępuj się – przerwał mi impulsywnie. – Przez zbytek delikatności zaprzepaścisz szansę, która ma służyć nie mnie, lecz ogółowi ludzi. Siedemnaście lat eksperymentowań przysporzyło mi dość niepokojów i zgryzot. Nadszedł czas rozliczeń. Choć stanowisko Karola podobało mi się, pragnąłem nadal zachować powściągliwość wobec jego spraw rodzinnych. – W tym wszystkim jest jeden szkopuł: mogę się mylić. Cokolwiek sądzę w tej kwestii – to tylko hipotezy. Nie chciałbym prowadzić cię fałszywym tropem. – Wydaje mi się – odparł Karol – że widzimy te problemy podobnie. Może nawet bardzo podobnie. Powtarzam: masz przewagę obserwatora z zewnątrz. Dlatego mocno liczę na obiektywizm twego spojrzenia. – Zgoda. Lecz najpierw ty przedstaw swój punkt widzenia. Karol miał zadowoloną minę. Wciągnął głęboki oddech i rozpoczął: – Chcąc cię zachęcić do roztrząsania moich spraw, poruszę aspekt nie najsubtelniejszy wobec ciebie. Cóż zyskałeś przystając na seans? Końcówka roztoczyła przed tobą kuszącą panoramę wielkiej wygranej, po którą mogłeś sięgnąć samowolnie, bez żadnych zachodów – ale czterdzieści lat temu. Ukazała ci to, co utraciłeś bezpowrotnie. – Nie ma w tym żadnej niedelikatności – ośmieliłem Karola. – Posunę się dalej. Masz siedemdziesiąt lat. Tyle, co ja. Nie twierdzę, że gdyby końcówka ukazała ci taką drogę życiową, która rozpoczynałaby się od dziś – nie mógłbyś osiągnąć jakichś wielkich sukcesów. Ale zgódźmy się, że w lepszej sytuacji była dwudziestodwuletnia Luiza, którą dobre przeczucie natchnęło, by zgłosić się do mej pracowni. Skwapliwie potwierdziłem. – Nie znam końcówki Luizy – podjął Karol. – Lecz mogę się dużo domyślać. Skoro po tym seansie błyskawicznie zapragnęła mnie poślubić – znaczy to, że przeżyła próbkę swojej przyszłości, która jej się spodobała. Zresztą to twoje spostrzeżenie, z pewnością słuszne. Przeraziło mnie ze względu na Luizę. Przymierzyłem do siebie: za nic w świecie nie chciałbym wiedzieć, co mnie spotka jutro, za tydzień, za rok... Poczułem się rozgrzeszony. Teraz mogłem podtrzymywać temat. – Pani Luiza znalazła się w uprzywilejowanym położeniu: czas jej końcówki pokrywał się z czasem zegara. U mnie zaś była to przepaść czterdziestu lat. – Masz rację – przytaknął Karol. – Byłby to bardzo szczególny wypadek zrealizowania swojej końcówki w pierwszoplanowym życiorysie. Luiza pokierowała własnym losem tak, aby nie wypaść z końcówki. Osiągnęła to samo, jak gdyby w ogóle się z niej nie przebudziła. Tym sposobem dwie równoległe drogi życiowe (przypadek twój i wszystkich moich klientów wnoszących reklamacje) sprowadziła do wspólnego mianownika. – Czyli odwołała tę swoją nieznaną przyszłość – wtrąciłem – która byłaby jej udziałem, gdyby nie zdecydowała się śmiało zaingerować w bieg spraw. – Zreasumujmy – zaproponował Karol. – Według naszej hipotezy, Luiza odbyła seans na tych rozstajach dróg, na których ty znajdowałeś się czterdzieści lat temu. Dlatego nie musiała tylko ograniczać się do zgadywań: „Co by było, gdyby?” I podporządkowała nurt życia własnej woli. Ponieważ jej drugi życiorys rozpoczynał się nie w przeszłości, lecz od chwili bieżącej – swobodnie wpłynęła w ten strumień wydarzeń, czyniąc go swym pierwszoplanowym życiorysem Teraz mogłem włączyć się z czymś przyjemnym dla Karola: – No cóż... Powinieneś się cieszyć. Pani Luiza wybrała i nadal wypełnia ten wariant swej drogi życiowej, który jest waszą wspólną drogą. Co mogę sądzić logicznie? Że zyskasz ogromną sławę i uszczęśliwisz ludzkość – jak twoja żona zapowiedziała. Zrozum: ona tego nie przewiduje – tylko wie na pewno! Karol zastanawiał się dłuższą chwilę. – Powinienem zaprzeczyć, choćby przez skromność – odparł posoli. – Nie zrobią tego. Po prostu wydaje mi się, że jest właśnie tak, jak mówisz. Zresztą, gdybym w to nie wierzył – po cóż miałbym trawić szmat życia na ustawicznym doskonaleniu skrzynki snów? I znosić tyle afrontów od ludzi, którym ani krztyny zła nie wyrządziłem? Zbierałem myśli. – Trzon naszych rozumowań jest chyba prawidłowy. Natomiast w szczegółach błądzimy po omacku. Zauważyłeś, że pani Luiza nazwała moich kosmitów dobroczyńcami? – Tak. Ale to chyba przypadkowe. Nie wyobrażam sobie, by o Dolinie Kopernika wiedziała cokolwiek z innego źródła. – Ja też tak sądzę – zgodziłem się. – Lecz za innymi poszlakami stoją jakieś konkrety. Choćby wykrzyknik o karierze Stasia... Jaki udział przypadnie mu w tej sprawie? Karol się rozczulił. – Mój syn... – powiedział miękko. – Oby mu się poszczęściło! Wróciwszy do kraju czyniłem wszystko, by Doliną Kopernika zainteresować sfery naukowe i organizacje międzynarodowe. Nic z tego nie wyszło, bo nie dawano mi wiary. Z czasem pamięć niesamowitego seansu zacierała się i we mnie. Raz po raz jeszcze chodziło mi po głowie, żeby napisać o tym powieść i w niej powtórnie odnaleźć lądowisko kosmitów, nawiązać z nimi łączność, wysłać poselstwo do ich ojczyzny. Lecz i to odkładałem w nieskończoność. Aż nagle pewnego dnia na ustach całej ludzkości znalazł się Staś. Tę radość powszechną przeżyłem tym mocniej, że siedem lat wcześniej, podczas jedynej bytności u Karola w Guadalajarze, przejąłem się sprawami tych tajemniczych seansów i robiłem co mogłem, aby podtrzymać jego wiarę w przyszły sukces. Przyjacielską depeszę zaadresowałem: ESTANISLAO POJORSKI NAJSŁYNNIEJSZY FIZYK WSZECHCZASÓW PLANETA ZIEMIA. Dla nie wtajemniczonych tylko imię, nazwisko i miejsce pobytu dziewiętnastoletniego geniusza brzmiały naturalnie. Zbędne było podkreślanie jego wielkości. Jedynie Karol wiedział, dlaczego tak napisałem. Przecież mi się zwierzył z okrzyku Luizy, która niegdyś nieopatrznie wyjawiła pierwsze słowa tej prawdy przyszłości, srożąc się, skoro Staś przyniósł trójkę z fizyki. Teraz obaj wiedzieliśmy dokładnie, co miała wówczas na myśli. Mógłbym także nawiązać do tego, co wyznał mi bez chełpliwości, po prostu tak, jak czuł: że jest największym psychologiem w dziejach. On tylko to sobie uroił. Wszakże tą właśnie okrężną drogą, poprzez eksperymentowaną z takim zacięciem końcówkę, utorował zwycięstwo dziełu, które ongiś zarzucił pięć minut przed dwunastą. Osobą, którą końcówka doprowadziła do celu wytyczonego najbardziej konsekwentnie, była Luiza. Zrozumiałem ją w pełni dopiero teraz. W podobnej wizji, namacalnej w każdym szczególe, w jakiej ja przeżyłem swoją zaprzepaszczoną szansę – ją olśniło własne przeznaczenie: ślub z Karolem i syn zrodzony z tego związku, postawiony na piedestale wdzięczności, jaką dziś składa mu pięciomiliardowa ludzkość za proste, naturalne, bezbolesne wyzwolenie nas z kajdan Czasu. KONTRA Jeszcze nie przebudziłem się dobrze. Opadły mnie uparte myśli, którymi żonglowałem przed zaśnięciem. „Lepszy świat”... „Szczęśliwy świat”... Co tam było dalej? Jakże liczni chcieli tego samego przede mną! Jednych spalono na stosie, inni się zniechęcili, albo tknięci szaleństwem widzieli wszędzie miraże dobrotliwych zjaw, w jakie przemieniał! przyjaciół i wrogów. I jeszcze wiele, wiele innych przeznaczeń rozdzielał ślepy los nam – ZBUNTOWANYM, A UFNYM. Wstrząsam się na samą myśl, co by to było, gdyby oni – wszyscy razem i każdy z osobna – przemówili naraz wszystkimi głosami. Ci zapomniani wczoraj, nie zrozumiani dziś. Ale moja wiara w prawdziwie ludzki świat zwycięży – upieram się. – Przecież nie jestem sam. „Inni także niebyli sami” – podszeptuje mi jakiś niegodziwy zwid bez twarzy. Walczę z nim ostatkiem sił. Jak długo to trwa? Nie wiem. Aż wreszcie, rozbudzony ze snu na tyle, by przetrzeć oczy, podnoszę się na łokciu. Nadal śnię, lecz teraz coś zgoła innego. Gdzieś zniknął mój zwykły świat prostych sprzętów i więziennej ciszy. Najpierw uderzają we mnie dźwięki: niegłośne, ale wszechobecne, rozproszone, natarczywe, a przede wszystkim – bardzo obce. Nie ma w nich żadnej zrozumiałej sekwencji ani ładu. Coś jak tykanie zegara, poświst wiatru, chrobot myszy, przepływ cieczy w rurach kanalizacyjnych. Odczuwam, że te dźwięki są jakby umyślnie ściszone, łagodne, i że mi nie przeszkadzają. Spoglądam w górę. Dawny sufit zniknął. Miejsce białej tynkowanej płaszczyzny nad moją głową zajmuje gąszcz najrozmaitszych urządzeń: jakieś skrzynki, zasobniki, przyrządy pomiarowe dyskretnie błyskające od czasu do czasu, przewody i przejrzyste rury rozedrgane mgiełką. Ani śladu dawnych prostych ścian: otacza mnie wklęsła powierzchnia walca. Podłoga już nie z desek, lecz z nieokreślonej kremowej substancji, szorstkością przypominającej beton. Całe pomieszczenie wygląda jak jednolita bryła odlana z tego tworzywa. Wystrój wnętrza sprawia wrażenie jakiegoś laboratorium. Opuściwszy rękę, którą się podpierałem, ostrożnie dotykam podłogi. Jest chropowata i zaskakująco ciepła. Przechylam głowę w dół i stwierdzam, że nie leżę na swojej starej pryczy – tradycyjnie tak nazywanej, choć była posłaniem raczej wygodnym. Zastąpiło ją coś w rodzaju elastycznego tapczanu. Ten dziwny, zwariowany sen narzuca mi tylko scenerię. Ale myśleć mogę według własnego uznania. Korzystam z tego. Chcę wstać, by lepiej zbadać otoczenie. Ale cóż to? Mogę swobodnie poruszać rękami i nogami, nawet obracać się do woli – lecz na tym koniec. Więc nie mogę opuścić osobliwego łoża, które – jak się właśnie teraz przekonuję – stanowi nagromadzenie skomplikowanych urządzeń: pojemników, przyrządów rejestrujących, kabli i jakichś instalacji elektronicznych. Nie uwierają mnie: są tak elastyczne, że w dotyku prawie niewyczuwalne. Sen nadal się nie zmienia. Mogę szczegółowo obserwować otoczenie, w którym niepodzielnie panuje nuda i jednostajność: żadnych postaci, żadnej akcji. Nie mam też tego wewnętrznego, uzupełniającego wyczucia sytuacji, jakie prawie zawsze towarzyszy marzeniom sennym. Ten szeroki margines powinienem sam wypełnić. A jednak nie chce mi się. Może dlatego raptownie pragnę się obudzić. Lepsza rzeczywistość, nawet więzienna, niż takie zawiśnięcie w próżni. Nagli mnie zresztą pisanie pilnie potrzebnej odezwy, na którą czekają tam – po drugiej stronie muru. Uniósłszy głowę, potrząsam nią mocno. Zamykam oczy, a potem otwieram je szeroko. Nic nie zmienia się wokół mnie. Szukam wzrokiem towarzysza celi. Jego leże powinno stać naprzeciw mojego, z lewej strony okna. Nie zostało nic z tych rzeczy. Nie ma okna ani rogu celi. Cylindryczna ściana, nic więcej. Mimo to, wołam: – Zbudź się, Waldek! Chcę zakończyć odezwę mocnym akcentem. Pomożesz mi. Wyraziście słyszę każde swoje słowo. Zamiast Waldka, odpowiada mi Głos: – Wzywasz na próżno. Nie nadszedł jego czas. – A kiedy nadejdzie? – pytam, byle nie stracić łączności z Głosem, która wydaje mi się oknem na świat. – Za sześć tysięcy lat czasu ziemskiego. Podrywam się na równe nogi. Teraz nic mi w tym nie przeszkadza. Nawet nie czuję, bym pokonał jakikolwiek opór przy unoszeniu się ze swego leża. Postąpiwszy krok naprzód, przystaję. Robię obrót w miejscu, by ogarnąć wzrokiem dostępny mi świat. Jest przedłużeniem mojego snu. Uważnie przyglądam się sobie. Zamiast piżamy okrywa mnie obcisły kostium jakby z gumy, szczelnie przylegający do ciała. Tu i ówdzie tkwią w nim jakieś okrągłe tarczki; może liczniki przyrządów umieszczonych poza mną. Tylko twarz mam odsłoniętą. Podnoszę ręce do czubka głowy i wtedy macam miękki hełm, ledwo wyczuwalny pod palcami. – Pytaj o co chcesz – słyszę. To mnie przeraża. Głos czyta w moich myślach. Zbieram się odwagę, by wyrzucić szybko: – Wolność pytania o wszystko jest jedną, ze swobód poręczonych konstytucją. Mam to w nosie. Żądam prawa do uczciwej, rzetelnej odpowiedzi na każde pytanie postawione dzierżcom władzy. Za to żądanie odsiaduję karę. – Nie podlegasz władzy – mówi Głos. – Możesz dowolnie korzystać z zasobów informacji Banku Pamięci. – Czy również informacji politycznej? – Tak. To mi dopiero fantazja!! Chcę sprawdzić, czy takie rzeczy są możliwe choćby we śnie: – Wyjaw mi wobec tego, co się stało z Rudym Lisem od czasu, gdy zniknął z aresztu domowego. – W nocy poprzedzającej wyznaczoną rozprawę sądową został wyprowadzony w przebraniu i odwieziony do Schronu Państwa, gdzie przyjęto go z honorami. Tam konferował z grupą głównych przywódców przez resztę nocy i cały następny dzień. Z jego poduszczenia rozszerzono o dalszych dwadzieścia sześć osób listę proskrypcyjną bojowników zamieszanych w przygotowanie przewrotu. Cztery spośród nich zawiniły jedynie tym, że osobiście naraziły się Rudemu Lisowi. Reszta nie przygotowywała przewrotu – tylko ujawnienie przecieków informacji nie przeznaczonych dla ogółu. Aresztowano ich pojedynczo w ciągu dwóch tygodni, by zapobiec panice wśród Kontry. Kłębią mi się pod czaszką najgorsze przekleństwa. Pytam tylko: – A Rudy Lis? Głos ciągnie: – Rudy Lis otrzymał order „Za bezwzględność”. Po dekoracji schowano order w archiwum, bo i tak nie miałby potem sposobności paradować w nim. Z doklejoną brodą, ucharakteryzowany nie do poznania, z dokumentami na nazwisko Johna Flinta odleciał do Buenos Aires. Stamtąd... – Na razie dość. Powtórzysz kiedy zechcę, do końca? – W każdej chwili. To jedna z tajemnic najściślej strzeżonych, gdyż popieranie zamordyzmu Rudego Lisa kompromituje kilka osobistości na świeczniku. Cieszę się, że teraz będę wiedział najważniejsze: gdzie i w jakiej roli ukrywa się Rudy Lis. Muszę to przekazać za mur! Ale jeszcze raz sprawdzę Głos, by rozwiać ostatnie wątpliwości. Dzięki rozmaitym kontaktom, znam trochę tajemnic państwowych. Dotyczą prywatnego życia dygnitarzy, nie ujawnionych bogactw kopalnych, nakazów i zakazów wynikłych z politycznych zależności od zewnętrznych mocodawców. Dla siebie nie potrzebuję ich zupełnie: jestem filozofem, przeobrazicielem ładów społecznych, a nie – szpiegiem. Ale mogę przekonać się, czy Głos mnie oszukuje. Egzamin wyjaśnił, że zyskałem nieskrępowany dostęp do całej piramidy informacji – aż po jej wierzchołek, odsłonięty jedynie dla kilkunastu uprzywilejowanych. Co z tym począć? Przypominam sobie sprawę Rudego Lisa. Muszę ją poznać do końca i przekazać za mur. – Nie ma muru – oznajmia Głos. – Informacji też nie masz dokąd przekazać. Denerwuję się. Znowu? Co u licha? Głos najwyraźniej przechwytuje moje myśli. Jest to tak niepokojące, że boję się spytać. Wolę poznać problem podstawowy. – W jakim mieście jestem? – W żadnym. – Na wsi? – Też nie. Lecisz w pojeździe kosmicznym. – Poza Ziemią? – Zbliżasz się do epsilon Indianina. Skaczę na równe nogi. Żarty? Porządkuję w głowie wszystko, co wiem o tej gwieździe. – Tak. Przeszło jedenaście lat świetlnych od Ziemi – Głos beznamiętnie potwierdza moją myśl. – Gwiazda ciągu głównego, podobna do Słońca. W jej układzie planetarnym może istnieć życie. Ciarki przechodzą mi po ciele. – Czy jestem więźniem? – pytam. – Nie. – Straceńcem? – Jesteś dowódcą „Pegaza”, pilotem wielkiej żeglugi galaktycznej. – Bzdura! – wybucham. – Przecież ja się na tym nie znam. Głos objaśnia, spokojnie jak zawsze: – Mózg krystaliczny wytypował ciebie, odrzucając setki innych kandydatur. Nawigację zna pilot automatyczny. Ty podejmujesz decyzje nie związane z techniczną stroną lotu. Odpowiadasz przed historią i przed swoim sumieniem. Ci, którzy zadysponowali tobą, dawno umarli. Włosy jeżą mi się na głowie. Odpowiadać przed historią... Za ideę – tak. Ale za jakąś wyprawę, o której dopiero co się dowiaduję? Za nic w świecie nie chcę spytać, z jaką prędkością odbyłem tę podróż. Panicznie boję się dowiedzieć, jakie jest skrócenie mojego czasu; czy podczas mego snu hibernacyjnego upłynęły na Ziemi setki, czy może tysiące lat. Właściwie co za różnica: obcość wcześniejsza, obcość późniejsza... Ale mogę się łudzić, że ta wcześniejsza będzie mniej odpychająca. Ponadto nie wiem, czy wrócę na Ziemię. Czy to jest fizycznie możliwe, i czy zaprogramowane. – Nie odpowiadaj moim myślom – rozkazuję na wszelki wypadek. – Zapoznaj się ze szpulą instrukcji – mówi Głos. Okrągłe pudełeczko w zasięgu mojej ręki miga zielonym światełkiem. Obracam głowę w tamtą stronę. To wystarczy, by Głos mnie pouczył. – Kiedy wdusisz błyskający guzik, uzyskasz dane podstawowe: mapy, wykresy, tabele, spis wymaganych badań, charakterystykę celu eksploracji układu planetarnego; w ogóle wszystko, co się wiąże z wyprawą. Lecz nie z moim losem – przebiega mi przez głowę. – Może to lepiej. Nie wiem czemu, ale złe, bądź nawet tragiczne wieści wolę usłyszeć od Głosu, niż poznać z tamtej instrukcji. Zapytuję: – Czy mam się już zapoznać z tymi danymi? – Do sześciu godzin. Oddycham z ulgą. Więc mogę bez pośpiechu pogadać z Głosem. Zaprogramowano go na dostarczenie mi każdej żądanej informacji. – Nie odpowiadaj moim myślom – ponawiam na wszelki wypadek. – A teraz pierwsze pytanie. Dlaczego złamano prawo, i to dwukrotnie: pozwalając mi nie odsiedzieć wyroku oraz wysyłając mnie – bez żadnego powiadomienia – poza Układ Słoneczny? – Odpowiedzieć wyczerpująco? Skinąwszy głową, wymawiam głośno: – Tak. – Byłeś skazany na piętnaście lat więzienia. W twoim kraju i w twoim czasie to był najwyższy wymiar kary. Specjalnie jego dotyczyły dwa orzeczenia Kodeksu Podstawowego: 1. Skoro wyrok się uprawomocni, nie podlega żadnej amnestii; 2. Odsiadywanie kary nie może zostać przedłużone. Ludzie, którzy spędzili w więzieniu tyle czasu, potem na ogół zachowywali się lojalnie. Postarzali ponad wiek, przygaszeni. Starano się o to metodami, jakich doświadczyłeś na sobie. Ale w epoce, która wydaje się tobie wczorajszym wieczorem przed zwyczajnym zaśnięciem, prowadzono usilne badania nad przedłużeniem życia oraz zahamowaniem procesów rozpadu do późnej starości. Ze względów politycznych trzymano je w tajemnicy. Wyniki tych prac dawały rękojmię, że wyjdziesz na wolność jako człowiek młody, pełen zapału i energii życiowej. W tym położeniu ty oraz niektórzy inni więźniowie stawaliście się groźni dla reżimu. Dotyczyło to tylko politycznych; bo kryminalistów można zastraszyć, przekupić, ugłaskać. Zastanawiano się nad zgładzeniem was, ale to mogło przynieść więcej szkód niż pożytku: byłoby niepopularne. W tym miejscu przerywam Głosowi: – Przemawiasz w naszych kategoriach; czyli Kontry. Powiedz, kto cię zaprogramował. – Technolodzy. Jestem biuletynem specjalnym dla eksploratorów gwiezdnych. Reżimowa propaganda i kamuflaże polityczne już cię nie dotyczą. Nie zagrażasz nikomu z epoki, która jest odległą historią. – Mów dalej – zachęcam Głos, który mówiłby i bez tego. – Racja stanu państwa wymagała, byście nie wrócili do społeczeństwa. Tymczasem nadarzyła się sposobność, by najniebezpieczniejszych spośród was wykorzystać zgodnie z potrzebami ludzkości. To posunięcie miało – waszym kosztem – złagodzić wyrok historii na władzę niewiele dbającą o postęp czystej nauki. W myśli zleciłem Głosowi, aby przerwał. „Racja stanu państwa”, „wyrok historii”... To było w innym świecie, do którego żadna droga nie mogła mnie zaprowadzić. Tam, nieskończenie daleko, ugrzęzły ideały, które kochałem, o które walczyłem. Musiały zwyciężyć. Ale jak szybko? Ilu nieugiętych, zdecydowanych na wszystko, gardzących własnym losem, pozostawiono na Ziemi? ilu wyszło z więzień? Potencjał gospodarczy ludzkości stać było wtedy na wysłanie kilkudziesięciu relatywistycznych statków przestrzeni. Zapewne skończyło się na kilkunastu, gdyż tylko niektóre państwa chciały w tym uczestniczyć. Czy wszystkie załogi składały się z buntowników? Jak były liczne? Wiedziałem, że starczyło miejsca zaledwie dla garstki spośród tych najlepszych, najpotrzebniejszych swojej epoce. Moje myśli uleciały do nich. Doszukałem się paru inżynierów, jednego fizyka, dwóch biologów. Brakło tam astronomów i radioastronomów, astrofizyków, cybernetyków, pilotów rakietowych. Czy załogi statków międzygwiezdnych mogły składać się z samych humanistów? Widocznie mogły, skoro ja jestem dowódcą okrętu. Mózg krystaliczny wytypował mnie spośród setek kandydatów! Chyba zaprogramowano go według wskazań polityki, a nie – nauki. Z drugiej strony, wyprawy międzygwiezdne nie były przecież jedynym sposobem pozbycia się ludzi niewygodnych... Wzbiera we mnie bezsilna wściekłość. Nie kieruję jej do ludzi: po tych, którzy podstępnie wysłali mnie na banicję, spodziewałem się każdej podłości. Pierwszy raz w życiu zawładnął mną pusty, niedorzeczny żal do przyrody, że jest źle urządzona. Że jej prawa – z samej swojej struktury ani złe, ani dobre – są takie zimne i niewzruszone. Że nie znają wahań, załamań, ustępstw, przypływów srogości i miłosierdzia. Że spełniają nieodwracalne skutki ludzkich postanowień. Czy pozostałem sobą? Czy może być tym samym dawnym „ja” osobowość człowieka wyobcowana ze świata, który ją zrodził? Nie znajduję odpowiedzi. I dobrze wiem, że Głos także mi jej nie użyczy. Przemagam się, by spytać: – Jaka data jest dziś na Ziemi? – Trzynasty grudnia roku 5278. Zaciągam się mocnym oddechem – raz, drugi, trzeci. Nie wiem co począć, aby wytrzymać to uderzenie. Najchętniej wybiegłbym i popędził na przełaj – pod wiatr, w deszcz, pod grzmoty... U mnie trzynasty grudnia. Zima? Śnieg? Trzy tysiąclecia techniki odmieniły wszystko nie do poznania, to pewne. Rozkład klimatów jest taki, jaki zaprogramowali ludzie. Bez głębszego zastanowienia rzucam: – Powiedz, czy w prawach przyrody jest taki kruczek, który pozwoli – obojętnie jakim kosztem – zwrócić mnie mojej epoce na mojej Ziemi? – Wrócisz za dalsze trzy tysiąclecia albo nie wrócisz w ogóle. Czyż mogłem się spodziewać innej, „nowocześniejszej” odpowiedzi? Głos jest – tak samo jak ja – produktem mojej epoki i magazynem ówczesnej wiedzy. Nie ma pojęcia o tym, co odkryto później. Nagle odczuwam chęć – porozmawiania z Ziemią. Za dwadzieścia dwa lata dostanę odpowiedź. Głos odpowiada, choć nie zapytany wprost: – Nie mamy tak silnej radiostacji. Możemy tylko odbierać audycje z Ziemi wysłane kierunkowo, umyślnie dla nas. Będę próbował pochwycić sygnały, to jasne. Ale na razie chcę przetrawić to, co zostało zaplanowane. Mąci mi się w głowie. Powrót. Ziemia, osiemdziesiąty któryś wiek... Dla moich pojęć pusty, ahistoryczny przystanek. Co innego dla ludzkiej kultury. Lecz ja nie jestem sondą historiozofa – tylko czującym człowiekiem, przypisanym do czasu, kraju i wydarzeń jednego pokolenia. Moja metryka zatrzymała się tam, w dniach poświęceń i zmagań o lepszą przyszłość. Czy również o tę z ósmego tysiąclecia? Na pewno. Ale bezpośrednio wyrzeźbiły kształt tamtej obcej epoki nowe zmagania nowych pokoleń bojowników, których pochłaniały inne problemy, rozpalały inne nadzieje, uskrzydlały inne cele. Cóż mogę wiedzieć o tych sprawach – ja, lokator dwudziestego trzeciego wieku? Dziwna rzecz. Na Ziemi marzyłem o przyszłości ludzi. Dalekiej, choćby najdalszej. Jeszcze dziś, kiedy mówiłem: „Zbudź się, Waldek, pomożesz mi zakończyć odezwę” – mocno wierzyłem, że walczę o wszystkie przyszłe dni i przyszłe lata Ziemi, nawet te niewyobrażalnie odległe, dla których my będziemy jakimś paleolitem... A teraz sześćdziesiąt wieków przygniotło mnie. Chyba dlatego, że przedtem, ilekroć widziałem przyszłość ludzkości – nie przymierzałem jej do siebie. Ta przyszłość miała być przecież władztwem innych ludzi: Ocknąwszy się z tych dumań, pytam: – Jakim sposobem czytasz w moich myślach? – Masz na głowie mikroskopijne czujniki rejestrujące bioprądy mózgu. Komputer je opracowuje. Jak wiesz, encefalogramy prognostyczne łatwo sporządzano na Ziemi... Tego akurat nie wiem. Głos ciągnie: – Lecz stosowanie ich dopuszczano rzadko, w odosobnionych wypadkach. Nie przejmowali się tymi ograniczeniami tylko sami prawodawcy, bo stali poza wszelką kontrolą. Wystarczy mi. Żałuję, że nie jestem w więzieniu, skąd mógłbym tę wiadomość przesłać za mur. W dalszym dialogu z Głosem dowiaduję się o mojej ekipie i samej wyprawie. Potem poznaję całą załogę, choć tylko na obrazku: w świetle telewizora. Kolejno wpływają na polowy ekran nieruchome twarze kobiet i mężczyzn, zastygłe latami snu. W trzynastoosobowej grupie jest aż dziewięć kobiet. Taka „babska ekspedycja” dziwi mnie. Lecz przekonuję się wkrótce, że to nie przypadek. Poszukujemy dogodnych obszarów osiedleńczych. Więc jesteśmy zalążkiem nowej ludzkości – oczywiście potencjalnie. Z tym wiąże się wybór układu epsilon Indianina. Promieniowanie tej gwiazdy, tylko trochę chłodniejszej od Słońca, mogło którejś z tamtejszych planet zapewnić klimat typu ziemskiego. Mogło, lecz przecież nie musiało. Zważywszy różnorodność przyrody Wszechświata – nadzieja spotkania globu, gdzie człowiek czułby się swobodnie pod gołym niebem, jest nikła. Mam zdecydować, czy tu zakończyć kosmiczny rejs także w wypadku, jeśli jedyną szansą zamieszkania będzie tworzenie sztucznych siedzib pod kloszami. „Pegaz” wiezie sprzęt potrzebny do wzniesienia stacji, która zapewni nam elementarną wygodę na czas nieokreślony. Surowców do syntetyzowania żywności starczy na wiele lat. W tym czasie możemy z pomocą brygad robotów przetwórczych stworzyć najkonieczniejszy przemysł. Później da się rozbudować go dowolnie, w miarę rosnących potrzeb. Sensowność takiego pokierowania naszym losem zależy od wielu czynników związanych i z charakterem samej planety, i z postanowieniem ludzi, podjętym nie tylko za siebie samych, lecz i za przyszłe pokolenia. Spędzić życie w zamkniętym pudle? Buntuję się przeciwko takiej kapitulacji. A zarazem wiem, że nie zechcę narzucić swej woli załodze. Szukanie szczęścia w jeszcze innych systemach planetarnych jest także bardzo niepewne. Ale mamy też inne wyjście: wrócić na Ziemię, chyba w dalszym ciągu zaludnioną, wszakże dla nas – dotkliwie obcą. Tamci ludzie, bogatsi o sześć tysięcy lat, będą światem hermetycznie zamkniętym wobec wszystkich odczuć, w jakich wzrośliśmy. Tymczasem dowiaduję się, że otrzymam z Ziemi komplet danych o sąsiednich układach planetarnych. Jest to niezwykle cenne. Rejsy na chybił trafił w Kosmos są bardzo niepewne. Wprawdzie astronauta pogrążony w letargu starzeje się znikomo; z tego punktu widzenia można podróżować od gwiazdy do gwiazdy nawet kilkaset – lat. Kryją się za tym jednak inne zagrożenia. Powrót organizmu ludzkiego ze stanu anabiozy do czynnego życia jest zawsze rokowany, ale nigdy – całkowicie pewny. Kiedy opuszczaliśmy Ziemię, prawdopodobieństwo nieudanych hibernacji przy locie non stop bez budzenia, trwającym kilkanaście lat, szacowano na około pięć promili. Była to ocena probabilistyczna, związana z samą strukturą działania tak wysoko zorganizowanego układu materialnego, jakim jest mózg człowieka. Uczeni sądzili, że tego ryzyka, jako wynikłego z charakteru samych procesów biologicznych, nie da się usunąć ani nawet zmniejszyć. Dochodziła możliwość błędów w działaniu aparatury, trudniejsza do ujęcia w liczby. Śmierć mogła nastąpić w każdej fazie snu, ale najniebezpieczniejsze było samo usypianie oraz budzenie załogi. Dlatego wielokrotne „ożywianie” astronautów nie wróżyło sukcesu założenia pozaziemskiej kolonii osiedleńczej. Muszę przemyśleć skład załogi. Imiona i nazwiska mówią mi niewiele, twarze również. Nie mam tu nikogo z przyjaciół. Waldek, towarzysz walki i więziennej celi, leci w takim samym pojeździe po innych bezdrożach nieba, znacznie dalej. Tadzio, Krzysztof, Wiktor – wtedy mieli zostać wysłani podobnie. Jednego z moich obecnych astronautów spotkałem parokrotnie na Ziemi, drugiego znałem z opinii. Walczyli w Kontrze. Trzeci był bojownikiem w innej części świata, co wyjaśnił mi Głos. Z dziewiątki kobiet znałem Teresę: żonę mego przyjaciela, którego aresztowano wcześniej. Nie wiadomo, co się z nim stało. Leciały z nami jeszcze dwie żony naszych buntowników, same także mocno związane z Kontrą, i jedno małżeństwo. Reszta kobiet to uczone, z których trzy podobno zgłosiły się dobrowolnie, a dwie uprowadzono podstępem. Nie chcę statystować przy budzeniu Andy. Choć prognoza medautomatów jest pomyślna, bardzo się przejmuję. Wiem, że każde następne „ożywianie” kolegów też będzie dla mnie przeżyciem szarpiącym nerwy. Również nie chcę, by pierwsze przytomne spojrzenie Andy padło na mnie. Kiedy Głos mi oznajmia, że jest powiadomiona o wszystkim i czeka na mnie, wpadam w świetny nastrój. Widocznie byłem rozdrażniony silniej, niż zdawałem sobie z tego sprawę. W tej chwili myślę nie o Andzie, lecz o całej załodze. Mocniej niż dotąd czuję się odpowiedzialny za tych dwunastu. Z drugiej strony – odwrotnie niż przed kilkoma minutami – przywracanie hibernowanych do świadomości wydaje mi się zwykłym porannym budzeniem po zdrowym śnie. Korci mnie, żeby przywołać wszystkich: za kwadrans rozgwarzą smutną ciszę – rota gwiezdnych wędrowców zdanych na wspólny los. Wzdragam się przed podjęciem pochopnej decyzji: nie przemawiają za nią żadne racjonalne względy. Winda przenosi mnie o trzy kondygnacje. Kieruję się wskazaniami Głosu, choć i tak trafiłbym, bo ze szpuli instrukcji znam rozkład pomieszczeń, przejrzysty i łatwy do zapamiętania. Anda jest uprzedzona, że zaraz wejdę. Wie o mnie tyle, iż nie muszę niczego wyjaśniać. Witamy się uśmiechem, w którym nie ma odrobiny sztuczności. Anda żywym ruchem ręki wskazuje mi miejsce obok siebie Wciąż jeszcze w kostiumie hibemacyjnym, który sylwetkę kobiety upraszcza do sztampy astronautów, ma pod hełmem twarz letargicznie bladą. Wygląda jak po nie przespanej nocy. Może dlatego jej nos wydaje się bardziej wydatny, a łuki brwi mocniej ściągnięte ku powiekom. Jest to porównanie ze zdjęciem Andy sprzed odlotu. Poznałbym ją tylko po bursztynowych oczach, jakich nigdy dotąd nie spotkałem. Odzywa się: – Jak to dobrze, iż jesteśmy u celu. Zaskakuje mnie tym. Lecz rychło uprzytamniam sobie, że Anda leci z własnej chęci. Dla mnie lot jest banicją. A dla niej – upragnionym sukcesem życiowym. Wypowiadam tę uwagę głośno. – Wiem – mówi tak, jakby liczyła, że usłyszy właśnie to. – Ciebie uprowadzono. Jak większość załogi. A ja o niczym nie marzyłam gorącej. Od dzieciństwa. I do końca wierzyłam, że polecę. Było dużo chętnych. Och, jak dużo! Jedni walczyli o swoje miejsce uczciwie, inni szli na całego, bez skrupułów. Ja położyłam wszystko na jedną kartę: w dociekliwości, w zachłanności badań i odkryć. Lecz to było kosztem życia osobistego, wypoczynku, snu. A teraz wyspałam się za wszystkie czasy... Roześmiana twarz Andy przypomina mi historyczne zdjęcie pierwszej kobiety w Kosmosie. Wiem, że to specyficzne podobieństwo, powiedziałbym – nastrojowe. Nasuwa mi się refleksja: – Mówisz, że było tylu chętnych na każde miejsce w statku. Więc dlaczego dwie uczone, nie związane z Kontrą, zabrano wbrew ich woli? – Polityka... – melancholijnie odparła Anda. – Nie zwalczały ustroju bezpośrednio, ale głosiły poglądy niemiłe koryfeuszom władzy. Poglądy naukowe, filozoficzne, a w konsekwencjach także społeczne. – Prócz tego pamiętaj – dodaje – że normalnej eksploracji obcych układów planetarnych służyły statki fotonowe o standardowej prędkości międzygwiezdnej 0,5 c, czyli połowie prędkości światła. W tych wyprawach – znacznie tańszych – czas ziemski różnił się nieznacznie od czasu astronautów, którzy wracali po kilkudziesięciu latach. Natomiast loty z chyżością dwustu dziewięćdziesięciu kilku tysięcy kilometrów na sekundę nazwano wprosi zsyłkami politycznymi. Tak, to przykre – westchnęła – że z pionu tych, którzy nie znajdą terenów osiedleńczych i wrócą na przyszłą Ziemię, skorzystają historycy, socjologowie, badacze minionych kultur – ale nie przyrodnicy. – To błędne koło – dorzuca ze smutkiem. – Tak samo w naszym wypadku. Jeśli w tym układzie jest planeta dogodna dla ludzi – zajęli ją ziemscy astronauci, którzy wyruszyli po nas, lecz dotarli tu wiele stuleci temu. – Mogło być także inaczej – wtrącam. – To w razie jeśli Ziemia, do cna pochłonięta ładem albo bezładem na własnym podwórku, odcięła się od kolonizowania Kosmosu. – Też możliwe – rzuca Anda bez większego przekonania. – Czy najpierw starałaś się wziąć udział w takiej „normalnej” wyprawie? – pytam. – O, tak. Z wielką pasją. Kiedy przegrałam, było mi wszystko jedno; byle polecieć. Czasami nawet myślałam o tym, żeby się związać z Kontrą, walczyć, dać się zamknąć. – Per aspera ad astra – uśmiecham się. – Rzeczywiście. Tym razem, to by się tłumaczyło: „Przez więzienie do gwiazd”. Ale czułabym się głupio, walcząc za ideę dla jakichś ubocznych celów, choćby uczciwych. Anda pyta po dłuższej chwili: – Dlaczego zbudziłeś właśnie mnie; i nikogo więcej? Pod świeżym wrażeniem tego, że Głos przechwytuje moje myśli, wpada mi do głowy, iż Anda potrafi to samo. Szybko otrząsam się z fałszywego skojarzenia. A szkoda! Byłoby mi zręczniej, gdyby Anda mogła ogarnąć cały wachlarz motywów, różnorodnych i zazębiających się, jakie mną kierowały. – Musiałem kogoś zbudzić – zaczynam. – Dlaczego ciebie... Jak to ująć najzwięźlej? Najpierw eliminowałem tych, którzy jeszcze nie potrzebują się włączyć do akcji... Wydaje mi się, że jasne oczy Andy powlókł leciutki, ledwo uświadomiony cień zawodu. Może powinienem powiedzieć, że jej zdjęcie też na tym zaważyło; jak dalece, tego sam nie potrafię określić. Wyznaję cząstkową prawdę: – Nie tylko to. Ale skończę rozpoczętą myśl. Odłożyłem na później tych, którzy razem ze mną walczyli o lepszy świat. Także odpadła Krystyna, jeżeli nie miałem zbudzić jej razem z mężem. A właściwie musiał to być ktoś z uczonych; czyli spośród was, pięciu kobiet. Ponieważ wartość ma to, co się czyni z sercem, właściwie pozostały trzy ochotniczki. Spośród nich wybrałem ciebie. Zagaduję po chwili: – Czy dobrze zrobiłem? Anda ożywia się. – Dla mnie świetnie. Przecież marzyłam nie o tym, żeby spać. – Mamy dużo czasu – rzucam, byle coś powiedzieć. – Jeszcze nie bardzo wiem, od czego zaczniemy rozpoznanie terenu. Na twarzy Andy wypływa nieokreślony uśmiech. Zastanawia mnie, czy ją zaskoczyłem, czy może rozczarowałem. Wyjaśnia to w pierwszym zdaniu: – Nie mówisz jak dowódca wyprawy. A przecież nim jesteś, z władzą nieograniczoną. – Cóż z tego? Przypomnienie przez Andę mej nieograniczonej władzy wydaje mi się wprost niedorzeczne. – Co z tego? – powtarza bez namysłu. – Przywykłam, że ludzie cenią i kochają posiadaną władzę. A nawet jeśli w pewnych okolicznościach nie bardzo wiedzą, co z nią począć – nie dają tego poznać po sobie. – Ja zwalczałem władzę pod każdą postacią. Więc nie mogę jej cenić. Właśnie za to siedziałem w więzieniu, za to znalazłem się tutaj. A kochać władzę?... Jak gdyby nie było na świecie spraw bardziej godnych kochania! Nie. To mógłby tylko łobuz albo wariat. – Czy czujesz tak samo? – pytam po chwili. – Oczywiście. W oczach Andy błyskają ogniki zapału. – Więc dlaczego sądziłaś... – Wiem, o co ci chodzi – przerywa mi. – Czy miałam ciebie za kacyka upojonego tym, że czarodziejski los przerodził go z więźnia w rozkazodawcę? Po stokroć – nie. Ale żyliśmy w świecie, który wychował ludzi w kulcie wszelkiej siły. A władza była najdobitniejszym jej symptomem. Władza i pieniądze. Jedni z pomocą swej władzy zdobywali bogactwa; inni przepychali się przez życie nurtem przeciwnym. Ci, którzy parli szlakiem walki o sprawiedliwość albo szlakiem nauk, albo sztuki – stanowili tylko peryferie czerstwej, napastliwej, żarłocznej ludzkości, której góra pławiła się w doskonałej sytości wszystkiego, a nieprzebrany tłum, ani głodny, ani pozbawiony uciech cywilizacji, żył z dnia na dzień, myśląc niewiele albo zgoła nic. Ty walczyłeś o uczłowieczenie jednych i drugich. Nagle mocno czuję dostojeństwo takiego życia, które nie jest tylko gołym przeżywaniem. Mówię z naciskiem: – Jednych i drugich Leonardo nazwał surowo, lecz jakże sprawiedliwie – worami do trawienia pokarmu. – Co do mnie, trafiłaś w sedno – uzupełniam. – Ani dzierżcy władzy nie byli dla mnie potworami, ani bezmyślny tłum – motłochem. Chciałem ich wszystkich, zjadaczy chleba, przerobić wprawdzie nie w aniołów – jak zamarzył poeta – ale w prawdziwych ludzi. Wracam do spraw bardziej przyziemnych: – Jesteś zmęczona. Sądzę po sobie. Już się przespałem dwie godziny. Radzę ci to samo. – Szkoda czasu – wyznaje Anda. – Powiedz mi, jaka jest pozycja i prędkość statku. Wiem tylko, że wtargnęliśmy w układ epsilon Eridani. Astronomią pasjonowałem się w latach szkolnych. Teraz może mi to pomóc, lecz nie na tyle. by rozprawiać z fachowcem jak równy z równym. Anda ukończyła astronomię i egzobiologię. Ma znaczące osiągnięcia w obu tych dziedzinach. Starannie przygotowując się do wyprawy, zdążyła zgłębić wszystkie ważne aspekty związane z badaniami planet oraz oceną ich przydatności do osadnictwa. – Jestem dyletantem w tych sprawach – wyznaję. – Dlatego nie zdziw się, jeśli palnę jakieś głupstwo. Z naszym położeniem i z nowym opisem układu, bardziej szczegółowym niż to było możliwe z Ziemi, zapozna cię Głos. Tak nazwałem komputer, będący biuletynem specjalnym dla eksploratorów. Anda potwierdza skinieniem głowy. – To, co zapamiętałem z jego wyjaśnień, mogę ci streścić. Pod względem swobody ruchów nasz pojazd jest w dobrej sytuacji. Już dawno temu wytraciliśmy prędkość relatywistyczną. Hamujemy z przyspieszeniem ziemskim. Prócz czterech planet epsilon Indianina, o których wiesz, wykryto dwie wewnętrzne oraz przedostatnią. Anda drgnęła. Pytam: – Czy to ważne dla nas? – Bardzo. Według moich założeń, zresztą nie całkiem zbieżnych ze znaną regułą Titiusa- Bodego, ten układ powinien mieć właśnie dwie małe planety wewnętrzne, nie rozpoznane z Ziemi. Pomijam zadowolenie osobiste – przecież nie o to chodzi. Glob, który dotąd uważaliśmy za krążący najbliżej tego słońca, ma klimat zbyt surowy dla nas; mniej więcej odpowiednik dawnej, jeszcze naturalnej Antarktydy. Natomiast termika dwóch planet wewnętrznych, o których mówisz, powinna z grubsza odpowiadać sytuacji Wenus i Ziemi. Pierwsza więc, o najciaśniejszej orbicie, byłaby dla nas zbyt gorąca. Za to druga – w sam raz. Dostrzegłszy radość na mej twarzy, Anda wyjaśnia: – To jeszcze nie przesądza, że będziemy mogli przebywać tam bez skafandrów pod gołym niebem. Siła napromieniowania przez gwiazdę centralną, czyli odpowiednik stałej słonecznej, jest tylko jednym z czynników określających klimat na powierzchni planety; nie rozstrzyga nawet o średniej temperaturze panującej na globie. Tu chodzi o nasilenie promieniowania epsilon Indianina (dla wygody nazwijmy je – naukowo nieściśle – promieniowaniem słonecznym), docierającego przez próżnię do najwyższych warstw atmosfery. Od gęstości i składu chemicznego tej powłoki gazowej zależy, jaką część promieniowania słonecznego ona pochłania, ile tego ciepła dociera bezpośrednio do powierzchni globu, ile zaś dzięki prądom konwekcyjnym. Ziemskie powietrze przeniesione na Marsa i Wenus w takiej ilości, by stworzyło tam ciśnienie równe panującemu na Ziemi – zmieniłoby nie do poznania oblicze tych planet. Obie nadawałyby się do zamieszkania, przynajmniej częściowo. W tropikach Marsa panowałby, według kryteriów ziemskich, klimat umiarkowany chłodny, od szerokości zaś odpowiadającej Morzu Śródziemnemu – raczej arktyczny. Wenus natomiast, mająca wyrównany żar około pięciuset stopni w tym modelu byłaby planetą polarną, czyli zdatną do zasiedlenia przez ludzi tylko w strefach podbiegunowych. Dochodzi jeszcze nadmiar lub niedobór wody, charakter skalnego podłoża i wiele innych czynników przesądzających o tym, czy i jakie organizmy mogą powstać na danym globie, a także – czy może się tam pomyślnie zakotwiczyć życie pochodzące z najazdu; w naszym wypadku – ludzie, zwierzęta, rośliny zielone, pierwotniaki, flora bakteryjna. Na tyle znam fizykę planet. Z najwyższym zainteresowaniem wsłuchuję się w każde słowo Andy. Za tym, co powiedziała nader przystępnie, stoją nie tylko rozległe pola jej wiedzy, lecz i niecierpliwość poznania rzeczywistych warunków panujących zwłaszcza na wewnętrznych, najbardziej obiecujących planetach. Ona przecież wie, że zbliżamy się do nich i z każdą chwilą Głos magazynuje nowe porcje danych. – Spać nie będę – mówi po chwili. – Czuję się jako tako wypoczęta. Czy prócz szpuli instrukcji dla dowódcy są jeszcze jakieś inne? – Instrukcja jest jedna. Nie zastrzegam dla siebie tajemnicy jakichkolwiek informacji. W naszym małym światku byłby to bezsens. Po chwili oznajmiam, wstając: – Ando, pójdę do siebie. Przebierz się z kostiumu hibernacyjnego w swobodniejszy strój. Głos ci wyjaśni, cokolwiek zechcesz. Poznasz instrukcje, zastanowisz się nad nią. Zainteresują cię rozmaite warianty projektów osadnictwa planetarnego. Powiążesz je z napływającymi nowościami o specyfice tutejszego układu. Porozum się ze mną za godzinę. Jeśli wcześniej uznasz to za potrzebne albo będziesz miała ochotę to w każdej chwili. Tuż przed wyjściem odwracam się. – Aha, sprawdź, czy dobrze lecimy, kiedy zmienić trajektorię, czy i gdzie wejść na orbitę parkingową. W tej chwili naukowa strona lotu spoczywa na tobie. Anda łączy się ze mną po kwadransie. Fotonowy napęd pojazdu chce zastąpić elektrograwitacyjnym. Zleciłem Głosowi przyjąć jej polecenie. Zmianą napędu zajmie się automatyczny pilot. Siedząc w bezruchu zaciskam ręce na klamrach nad tapczanem. Następuje lekki wstrząs, po kilku sekundach zapanowuje krótkotrwała nieważkość. Później wraca poczucie ciężaru. Odtąd czerpiemy dla statku – jak z akumulatora – energię z pól grawitacyjnych otaczających mas: gwiazdy i jej planet. Pytam Andę, czy obawiała się, że struga fotonów, dająca odrzut hamującemu statkowi, może paść na jakąś zamieszkaną planetę i dokonać tam zniszczeń. – Naturalne ciała kosmiczne nie wchodzą w rachubę – oznajmia. – Globy na tyle masywne, że mogłyby, jako otoczone atmosferą, być widownią życia, nie ukryją się przed nami z tej odległości. Tor wiązki fotonowej nie przebiegał obok żadnego z nich. Ale któż zaręczy, że w tym układzie nie istnieją sztuczne urządzenia, coś w typie „eterycznych miast” wymarzonych przez Ciołkowskiego jako stałe ludzkie siedziby krążące w przestrzeni? Proszę Andę, żeby przyszła. Wolę rozmawiać z nią bezpośrednio. Doskwiera mi samotność, pogłębiona wciąż jeszcze świeżym szokiem, że nie jestem na Ziemi; że wartki nurt życia, przemian, walk rodzących nowy ład, W których, choć oddzielony więziennym murem, przecież uczestniczyłem – teraz jest poza mną; starożytność ludzkich dziejów, w której nic nie mogę zmienić. Inni już to zrobili za mnie, lepiej albo gorzej. Twarz Andy tchnie zadowoleniem. – Nasz tutejszy system planetarny jest wyjątkowo interesujący – Anda wpada w tok naszej telewizyjnej rozmowy. – Ale to jeszcze niczego nie przesądza. Dotąd nie przechwyciliśmy żadnego rodzaju sygnałów. Lecz przynajmniej jedna planeta – jak można wnosić z wstępnych danych – ma warunki odpowiednie dla organizmów białkowych. – Jako astronoma, zaciekawił cię cały układ? – Oczywiście. – Scharakteryzuj mi go – proszę Andę. – Epsilon Indianina ma siedem planet. Dwie wewnętrzne nie mogły być odkryte z Ziemi; są małe i krążą blisko swojej gwiazdy, więc z dalekiej perspektywy toną w jej blaskach. Każda z nich jest mniejsza od Wenus. Trzecia, krążąca w peryferyjnych, zewnętrznych obszarach ekosfery, masą dwukrotnie przewyższa Ziemię. Dwie następne są w typie Urana. Szósta nie została odkryta w naszych czasach ze względu na małą masę: jej blask odbity od swego słońca jest zbyt nikły, a zakłócenie torów sąsiednich masywnych planet – zbyt słabe. Ostatnia planeta, choć krąży daleko, po takiej orbicie jak Neptun, łatwo dała się zdekonspirować wskutek niespodziewanych rozmiarów: około sześciuset pięćdziesięciu mas ziemskich, czyli dwa razy tyle co Jowisz. Na długo przed zbudowaniem odpowiednio silnych teleskopów wykryto ją z perturbacji ruchu własnego jej słońca. Można się nawet zastanawiać, czy ta ogromna planeta nie jest wystygłą gwiazdą. Ale dla naszej misji osiedleńczej – to bez znaczenia. Anda wpada w zadumę. Daje mi to sposobność baczniejszego przyjrzenia się jej. Jest blada, ale już nie tak, jak zaraz po przebudzeniu. Twarz jej, w otoku jasnych włosów zamiast hełmu, zmieniła się nie do poznania. Wiem, że ma trzydzieści cztery lata wieku startowego. Z dwunastu lat podróży dolicza się do tego – według przyjętych ocen starzenia się hibernowanego organizmu – zaledwie siedem miesięcy. Wygląda młodziej. A nawet młodziej niż na zdjęciach sprzed odlotu. „Trudy podróży”, z jakimi w myślach zawsze kojarzyłem zamrażanie kosmicznych załóg, nie zostawiły na niej żadnej zmarszczki, żadnego śladu tak długiej anabiozy. To pociesza mnie, że usypianie astronautów, w którym za moich ziemskich czasów nie miano jeszcze zbytnich doświadczeń, już wtedy osiągnęło wysoki poziom. Z tego co powiedziałaś wnioskuję – wracam do tematu pochłaniającego mnie najbardziej – że szansę posiadania biosfery mają trzy planety wewnętrzne. Pozostałe są zbyt masywne – z wyjątkiem Szóstej, chyba skutej wiecznym mrozem. – Masz słuszność – potwierdza Anda. – Chodzi zresztą nie tylko o masę. Czwarta krąży już na zewnątrz ekosfery i trudno ją sobie wyobrazić nawet jako glob ekwatoralny, gdzie życie rozwija się wyłącznie w pobliżu równika. Kilka następnych dni wypełniają mi rozmowy z Andą. Polubiłem przesiadywanie w dyspozytorni, gdzie (prócz dostępu na bieżąco do wszelkich danych, bez pośrednictwa Głosu) mam laboratoria, dobrze wyposażone obserwatorium astronomiczne i przezroczyste okno na świat, przez które mogę oglądać Kosmos twarzą w twarz. A w kabinach niebo ukazuje się tylko na polowym ekranie. Tak. Lubię patrzeć przez iluminator. Komuś może się wydać, że to nudne. Ale tylko temu, kto nie miał sposobności tego robić z dala od Ziemi Za młodu żeglowałem samotnie po morzach. Nie wyczynowo: dla siebie. Gdyby połączyć trasy moich rejsów – opłynąłem świat. Koledzy wypytywali, czy się nudziłem: woda i woda, dniami, tygodniami... Odpowiadałem niechętnie. Bo to trzeba przeżyć samemu. Dziś żeglarze mórz spytaliby o to samo mnie, żeglarza gwiezdnego. Bo morze ma zawsze inną twarz, i niebo nad nim także. I jeszcze dzieje się tam mnóstwo zdarzeń dyskretnych a niepowtarzalnych. A próżnia kosmiczna? Nauczyłem się tu patrzeć w niebo. Patrzeć inaczej... Mogę bez znudzenia oglądać stale tę samą aksamitnoczarną kropkowaną nieskończoność, bo w jej głębi szukam samego siebie. Epsilon Indianina, wprawdzie oślepiająco jaskrawa, wciąż jeszcze jest punktem zamiast tarczy. Wiem, że gdy stanie się dla nas prawdziwym słońcem, coś zacznie się dziać. Wtedy przyjdzie czas decyzji, skierowania statku na nowy tor, wstępnego zwiadu na powierzchni obchodzących nas planet wewnętrznych. Na razie planety są widoczne jedynie przez teleskop. Wyjątek stanowi Siódma: glob olbrzymi, który świeci jak gwiazda piątej wielkości, więc wyraźnie dostrzegalna gołym okiem wobec braku rozpraszania światła w przestrzeni międzyplanetarnej. W lunecie to szeroki sierp o wydłużonych rogach i rozmytym konturze wewnętrznym, co świadczy o rozległej atmosferze. Oglądana bezpośrednio, Siódma niczym specjalnym nie odstaje od mrowia otaczających ją słabych gwiazd, które w próżni kosmicznej nie mrugają, więc są podobne do planet oglądanych z Ziemi. Anda oswoiła się z tym obiektem na tyle, że szybko odszukała go okiem nieuzbrojonym. W końcu i mnie tego nauczyła. Początkowo nie byłem pewien, często myliłem planetę- olbrzyma z jakąś gwiazdą. Teraz odnajduję ją bez kłopotu. Czynię to często, żeby z godziny na godzinę śledzić jej przesuwanie pomiędzy gwiazdami. To jedyny widomy znak, że nie stoimy w miejscu. Trudniej uchwycić narastający blask tutejszego słońca. Omawiam z Andą plany badań, na razie płynne, zależne od tego co przyniosą najbliższe dni. W tych rozmowach zaczynam odczuwać pewne różnice w podejściu do sprawy, tkwiące korzeniami w ziemskiej przeszłości życiowej, od której żadne z nas ani nie chce, ani nie potrafi się odciąć. Dla Andy obcy układ planetarny, w którym każdy jej krok jest krokiem odkrywcy – to euforia z bajki. Pasjonuje ją tu dosłownie wszystko: rodzaje promieniowań, rozmieszczenie pyłu, wiatr słoneczny, rozkład mas planetarnych, pola magnetyczne. Na szczęście to, w czym dla mnie zawiera się „być albo nie być” wyprawy, Andzie też leży na sercu. I ona wie, że musimy się jakoś urządzić. Tłumaczy mi, iż rozpoznanie planet wewnętrznych, jeszcze dalekich, jest bardzo fragmentaryczne. Obecnie kładzie więc nacisk na te badania, które są dostępne z naszej pozycji. Podoba mi się jej zapał. Wiem, że kiedy przyjdzie właściwy czas, przejmie się Drugą, najbardziej zachęcającą. Gapię się w otchłań nieba. Czarny strop nabijany kolorowymi gwoździami gwiazd, zastygły jak na zdjęciu, nastraja do marzeń. Demokryt, Kopernik, Bruno patrzyli w te same gwiazdy i jawiła im się podobnie owa wielka, oszałamiająca Wspólnota Rozumnych we Wszechświecie. Tylko nie wiedzieli, że epsilon Indianina – gwiazdę słabą, jak setki innych – człowiek obejrzy z bliska pod postacią gorejącego słońca. Odwracam się usłyszawszy kroki Andy. Czytam w jej oczach dobre nowiny. I rzeczywiście: – Jest! – wykrzykuje z emfazą. Obejmuję jej twarz pytającym wzrokiem. – Jest życie – mówi szybko. – Na Drugiej. Najchętniej uścisnąłbym Andę. Lecz nie chcę, aby pomyślała, że to tylko z powodu dobrej wieści... Czekam. Przecież i tak opowie. – Każda planeta świeci blaskiem odbitym od swego słońca. Jeśli glob ma atmosferę, świetlny promień wnika w nią aż do nieprzezroczystej powierzchni: lądu, morza, chmur. I jeszcze raz przebija atmosferę uchodząc w przestrzeń kosmiczną. Dlatego widmo planety nie jest tożsame z widmem gwiazdy. Wzbogacają je prążki gazów wchodzących w skład atmosfery. Natomiast o rodzaju podłoża, które odbija światło, wnioskujemy z albeda. Choć minerały nie ujawniają się w widmie – może to dotyczyć pewnych substancji organicznych rozpuszczonych w cieczach; głównie barwników. W ten sposób odkryliśmy chlorofil na Drugiej – kończy Anda z błyskiem w oczach. Podrywam się na równe nogi. – Czy to pewne? – rzucam, byle coś powiedzieć. – Sama sprawdziłam. To przekonujący dowód występowania na Drugiej jakichś ustrojów żywych zdolnych do fotosyntezy; występowania w tej chwili, a nie tylko w przeszłości – dodaje z naciskiem. – Czemu Głos tego nie obwieścił? – Wyłączyłeś go. – Ale warunkowo. A to przecież tak oszałamiające odkrycie! – Tylko dla nas. Komputery nie znają emocji. Jeśli nic nie zakłóca bezpieczeństwa lotu, nie alarmują. Na tych samych prawach stwierdziły chlorofil w widmie Drugiej, co metan i amoniak w atmosferze Siódmej. Wpadam w zadumę. Więc rośliny są! Czy i coś więcej? Pytam Andę. – Wiemy tylko, że tam jest biosfera. Cokolwiek bliższego bym powiedziała o niej, będzie czystym fantazjowaniem. Dowód istnienia życia niepodważalny. Struktur posiadających swego rodzaju chloroplasty – raczej także. Ale nie ręczę, czy to akurat rośliny. Zdumiewam się. – Fotosynteza zwierząt? – Dlaczego nie? Zwierząt... Zwierzorośli... Innych nieznanych wielkich grup królestwa życia. Przychodzi mi na myśl euglena, czyli klejnotka. W chwilę potem ta nazwa pada z ust Andy. Drgnąłem. Znów przypominam sobie przechwytywanie myśli przez Głos. Ale tu nie ma nawet zbytniego przypadku: euglena sama się narzuca. Postanawiam nie przerywać Andzie. – To przykład oklepany, lecz pouczający. Nie tylko euglena zielona, lecz cały rząd, do którego ją zaliczamy, to ustroje wyłącznie lub przynajmniej częściowo samożywne: wykorzystują związki nieorganiczne do budowy swoich tkanek. Większość ma ciałka zieleni, reszta potrafi syntetyzować węglowodany z soli octanowych; cechy typowe dla roślin. Wprawdzie rząd nazywa się wiciowcami roślinnymi, lecz należy do pierwotniaków, więc jednego z tych bezkręgowców. U nas samoźywność wśród zwierząt zatrzymała się na poziomie tych mikroskopijnych żyjątek, jakby odgałęzienia ze świata roślin. Ale czy wszędzie ewolucja musi pójść właśnie po tej linii? Konieczność czy przypadek? Anda zamyśla się. – Nie wiem. A chciałabym wiedzieć. Och, jak bardzo! Wiedzieć i to, i poznać jeszcze tyle innych tajemnic przyrody... – Trudno wszystko odkryć samemu... Zawieszam głos w chwili, gdy wpada mi w oczy zacięty wyraz twarzy Andy. Jest ledwo zauważalny. Zdaję sobie sprawę, że ona stara się ze wszystkich sił, aby go stonować. Zapada milczenie. – Uraziłem cię? – pytam serdecznie. – Sądziłam, że się lepiej rozumiemy – mówi miękko. W tym momencie przepraszam ją, choć nie wiem za co. – Zbigniewie, to nie tak... Uświadamiam sobie, że pierwszy raz wymawia moje imię. – To nie tak – powtarza wolno. – Chciałabym odkryć jak najwięcej. Chyba każdy chciałby. Lecz to całkiem inna sprawa. Tylko starożytni mędrcy, pięćdziesiąt parę wieków temu, miewali błogie uczucie, że znaczną część wiedzy, jaką posiadali, tworzą ich własne odkrycia. Powtarzam, chyba bezmyślnym tonem: – Pięćdziesiąt parę wieków temu. – No tak. Grecy. Wzdrygam się. Ale już wiem... Do reszty otrzeźwia mnie Anda: – Mamy dziś pierwszy stycznia. Nowy Rok 5279. Szok nie swojego czasu przeżywam po raz drugi. – Jesteśmy w położeniu odwrotnym do tamtych mędrców – mówi Anda melancholijnie. – Względność czasu... Dosłowna i w pewności. Mieliśmy przerwę w życiorysie: dwunastoletni sen, który nas prawie nie postarzył. A w ziemskim wymiarze czasu przecwałowaliśmy trzydzieści wieków! Bursztynowe oczy Andy jakby poszarzały. – Jak wiele tajemnic wyświetlono po naszym odlocie. Mogłam tyle się dowiedzieć. Jaka szkoda... – Za wcześnie opuściłaś Ziemię? – Nie to. Wyprawy naukowe, lecące z normatywną prędkością 0,5 c ku układom planetarnym mającym życie rozumne, miały wrócić za sto, dwieście i trzysta lat. W starości mogłam doczekać relacji naszych astronautów z najkrótszej trasy – gdyby odczytano słabe sygnały ich stacji pokładowej z oddalenia kilkudziesięciu lat świetlnych. Ale byłoby się dało to zrobić inaczej. Po dwóch latach naszej podróży wszystkie te wyprawy wróciły na Ziemię, jeśli nie przydarzyło się im jakieś nieszczęście. Prosiłam, aby mnie wtedy zbudzono, synchronizując to z nadaniem we właściwym czasie serwisu informacyjnego o tamtych cywilizacjach. – I co? – pytam z przejęciem. – Odmówiono mi. Wyprawę inspirowali politycy. Nie nastawiono jej na badania ściśle naukowe. Cóż mogła – tym bardziej – obchodzić organizatorów moja prywatna ciekawość plonu innych załóg kosmicznych. Ekspedycja miała jasno wytyczony cel: ludzi niewygodnych dzierżcom władzy dogłębnie wyobcować i z Ziemi, i z epoki. Uczyniono to w sposób uznawany za humanitarny w czasach, kiedy od dawna zniesiono karę śmierci. Wyście musieli polecieć. Na miejsce każdego ochotnika natomiast była kolejka oczekujących. Nie mogłam stawiać żadnych warunków. – Wspomniałeś kiedyś o zasadniczej różnicy między dawnym milczeniem Wszechświata a milczeniem Ziemi teraz – ciągnie Anda. – Tak, to dzień po nocy. Silentium Universi było stresem dla ludzi pragnących przełamać swój kompleks kosmicznego osamotnienia; a ciężką próbą dla tych, którzy widzieli w materii i tylko w materii jedyny czynnik wszelkich przemian w czasie i w przestrzeni. Nie był to jednak warunek konieczny dla istnienia ludzkości mającej własną kulturę, naukę i gospodarkę jako autonomiczny świat sam dla siebie. My zaś potrzebujemy pomocy Ziemi. – Powtarzam, to się nie da porównać. Milczenie Wszechświata w czasach, kiedy stworzyliśmy środki pozwalające odkryć kosmicznych braci i porozumieć się z nimi, było dziwne, i przykre zarazem, lecz – na zdrowy rozum – przecież nie absurdalne. Nawet nasze pokolenie wie mało o warunkach i okolicznościach niezbędnych dla powstania życia na jakiejkolwiek planecie. Wtedy wiedziano o tym znacznie mniej. Życie jest prawem przyrody, ale to nie przesądza, że musi występować nagminnie. Już w końcu dwudziestego wieku poznano mnóstwo kosmicznych uwarunkowań i Ziemi, i Słońca, których łączny napór zapoczątkował biogenezę, po czterech miliardach lat uwieńczoną powstaniem człowieka. Brak któregokolwiek z nich, choćby pozornie marginesowego, oznaczałby przegraną Życia. – My jesteśmy w całkiem odmiennym położeniu – ciągnie Anda. – Istnienia cywilizacji na Ziemi nie musimy odkrywać (ufajmy, że nie zniszczyła jej jakaś katastrofa). Natomiast koniecznie potrzebujemy stamtąd różnorodnych danych, by rozpatrzyć się w naszej własnej sytuacji. – I nie tylko – uzupełniam. – Jeszcze musimy wiedzieć to, w co wierzymy całym sercem: że ojczyzna nie zapomniała o nas. Poczułem się nieswojo na duszy. Pytam, byle się nacieszyć odpowiedzią, którą zawczasu znam: – Ale jeśli zechcemy, wrócimy na Ziemię? – Przecież dla komputerów, dla silników fotonowych, dla wszystkich urządzeń statku – to taki sam kierunek, jak każdy inny. – Może automatyczny pilot został zaprogramowany na niemożność wykonania takiego manewru? Sam nie wiem, czemu podchwytliwie spytałem jeszcze o to. Dobiega mnie krótkie zaprzeczenie Andy i czuję natłok myśli. Milczymy dłuższą chwilę. Chyba oboje lękamy się – po części z tych samych przyczyn – roztrząsania ewentualności powrotu na Ziemię. Przede mną Transpluton. Tak się akurat złożyło, iż wpływamy w Układ Słoneczny w epoce, kiedy ta skrajna planeta, która zużywa niemal tysiąclecie na jeden obieg wokół Słońca, znajduje się blisko trasy „Pegaza”. Kazałem Głosowi, by mnie obudził tak wcześnie – bo chcę w skupieniu przetrawić to wszystko, co przeżyliśmy w układzie epsilon Indianina. Przed zaśnięciem brakło nastroju do tego: i Anda, i ja – byliśmy zbyt roztrzęsieni. Może z perspektywy ujrzę te sprawy inaczej. A może będę żałował, że przegłosowaliśmy odlot?... Krótko przemyślę to sam. Potem zbudzę moją Andę. We dwoje raźniej. Resztę ekipy też przyjdzie zbudzić, lecz dopiero na gotowe. Po cóż mają denerwować się niepewnością własnego losu? Niech od razu poznają prawdę. A jaka ona będzie? Nie mam pojęcia. Przeraża mnie cisza w Układzie Słonecznym: dotąd nie wykryliśmy sygnałów żadnej radiostacji. Czyżby ludzkość wymarła? Nie wierzę!! Misja w układzie epsilon Indianina zakończyła się całkowitym fiaskiem. Nawet przyrodnicy nie dokonali bodaj podstawowych badań, jakie zamierzyli. Jedyne, co nam się udało – to wyjść cało z opresji. Odkrycie chlorofilu na Drugiej skierowało wtedy uwagę Andy i moją ku tej planecie. Nazwaliśmy ją Orną. Na razie, nie znając panującej tam sytuacji, można było z ufnością patrzeć w przyszłość. Zdawało się, że Orna – mniej albo bardziej przydatna do zamieszkania – w każdym razie będzie naszą nową ojczyzną; że okrzepnąwszy tam, zajmiemy się – i dla celów poznawczych i gospodarczych – badaniem sąsiednich, jakże różnorodnych globów. Tak postąpili ludzie na własnym podwórku, skoro tylko zbudowali statki kosmiczne. Tymczasem pochłaniało nas mnóstwo problemów przygotowawczych. Nie odebraliśmy serwisu radiowego z Macierzy. Pocieszała nas myśl, iż sami jakoś sobie poradzimy, byle Orna spełniła pokładane w niej nadzieje. Nie była to tylko sprawa klimatu. Wiedzieliśmy, że występuje tam życie, lecz nie mieliśmy pojęcia, w jakiej mierze okaże się ono przydatne, a w jakiej – wrogie ludziom. Wreszcie najważniejsze: czy to glob bezpański? Wydawało się logiczne, że jeśli Orna nie ma rozumnych gospodarzy, to została zasiedlona przez którąś z ziemskich ekspedycji. Czy z epoki zsyłek politycznych, w której się urodziłem? Czy może dokonała tego wyprawa ściśle naukowa? A jak ułożą się nasze stosunki z taką małą, samorządną, wyspową ludzkością? Te pytania oraz mrowie innych cisnęły się nam na usta. Anda i ja postanowiliśmy, że zbudzimy kolegów dopiero wówczas, gdy to się okaże konieczne. Dobrze nam było we dwoje. Nie pogniewałbym się na los, gdybyśmy byli tylko sami dla siebie na ogromnej żyznej planecie. Tak odżywała w nas odwieczna utopia o robinsonadzie zakochanych na bezludnej wyspie – tyle że aż w kosmicznym wymiarze. Odwlekaliśmy gwar podnieconych głosów i gąszcz nowych problemów, w który każdy z osobna tchnie własne zdanie i osobiste dążenia. Nawet po wejściu na orbitę parkingową Omy, mogliśmy jeszcze być sami bez uszczerbku dla misji wyprawy. Zbiorowa dyskusja niczego by tu nie zmieniła. Napływające dane przyjmowały komputery do wszechstronnych opracowań. Już wtedy wiedzieliśmy, że Orna dobrze się nadaje do zamieszkania pod gołym niebem. Ciśnienie na podstawowym poziomie planety (nie ma tam poziomu morza, wobec braku mórz) odpowiada najwyższym szczytom Alp, lecz zwiększona zawartość tlenu poprawia sytuację. Nie występują żadne trujące gazy. Było więc jasne, że jeśli wirusy, bakterie lub inne czynniki chorobotwórcze nie okażą się nazbyt groźne – możemy bezpiecznie poruszać się w plenerze bez uciążliwych skafandrów, masek lub jakichkolwiek urządzeń ochronnych. Tymczasem niepokoiło nas co innego: milczenie Orny. Znowu milczenie... Jak ongiś, przed wiekami, Silentium Universi, tak w dalszym ciągu trwające dla nas wtedy uporczywe milczenie Ziemi, a teraz jeszcze tej planety, w której chcieliśmy widzieć Ziemię Obiecaną. Z przyrodniczego punktu widzenia nie był to żaden szok. Zapewne istnieje w Galaktyce wiele takich globów, na których powstało życie, lecz nigdy nie powstanie Rozum. Albo: jeszcze nie powstał. Taką była Ziemia przez miliardy lat. I gdziekolwiek wytworzył się gatunek istot myślących – to przecież nie jako początek biogenezy, lecz późne piętro jej rozwoju, poprzedzone długotrwałą ewolucją życia, narastającą w pochodzie er geologicznych. Mimo to czuliśmy się nie tyle zawiedzeni, co zagrożeni. W tej ciszy globu nie byłoby nic podejrzanego, gdyby nie wyprawy eksploracyjne z Ziemi w naszych czasach, a chyba i późniejsze. Układ epsilon Indianina, jednej z trzech najbliższych gwiazd podobnych do Słońca, kusi zbyt mocno, by pomijać go w planach badań Kosmosu. Charakteryzując serwis radiowy, który miał być wysłany dla nas z Ziemi trzy tysiące lat po starcie „Pegaza”, szpula instrukcji wymieniała umiejscowienie trwałych źródeł informacji. Było to zrozumiałe samo przez się. Nie łudziliśmy się, że jesteśmy pierwszą ludzką wyprawą, jaka tam dotarła. Załogi lądujące na Omie mogły – z najrozmaitszych względów – nie chcieć, czy nawet nie móc zagospodarować jej. Ale chyba liczyły się z tym, że przybędą ich następcy. Nadto istnieje solidarność z wszelkimi istotami rozumnymi, wprawdzie nie wypróbowana praktycznie w moich czasach, lecz mocno zakorzeniona w mentalności astronautów. Każe ona ułatwiać przepływ informacji wszędzie, gdziekolwiek choćby świta nadzieja odczytania jej przez kogoś nieznanego. Układ epsilon Indianina, a w jego obrębie druga planeta – to właśnie miejsce ogromnie zwiększające prawdopodobieństwo dotarcia jakichś kosmitów albo ich sond badawczych. Takie banki informacji umieszcza się najczęściej na sztucznym satelicie, gdzie mogą być bezpieczne przez długie miliony lat. Nie wykryliśmy tych spodziewanych urządzeń. Żadne sygnały nie docierały również z samej powierzchni Orny. Nie było tam więc stacji radiowych ani telewizyjnych. Wprawdzie planeta mogła nie mieć rodzimych gospodarzy, lecz nadal pozostawało intrygującą zagadką, czemu ziemskie wyprawy nie zostawiły śladu swego pobytu w postaci próbników informujących. Podejrzewając niebezpieczeństwa zaczajone na tej planecie, jako wstępny zwiad wysłaliśmy sześć robotów, mających – prócz zadań rozpoznawczych – dostarczyć próbek drobnoustrojów dla zbadania ich toksyczności wobec ludzi. Chodziło nam o sporządzenie odpowiednich szczepionek przed wylądowaniem Tylko przez krótki czas te automaty utrzymywały łączność z „Pegazem”. Potem kolejno milkły. Znów skierowaliśmy dwie grupy robotów z tym samym poleceniem: jedną w poprzednie miejsce, drugą w inny rejon. Ta pierwsza miała ponadto odszukać swych poprzedników. Lecz i tym razem kontakt został szybko przerwany. Pozostałe roboty wróciły, dostarczając potrzebnych próbek, którymi zajął się mechaniczny analizator. W tym czasie wyświetliliśmy filmy z Orny: dzika przyroda bez symptomów cywilizacji. Na tych filmach niektóre leśne zwierzęta nasuwały tyle analogii do ziemskiej fauny, że najwyżej zorganizowane spośród nich Anda roboczo nazwała kręgowcami. Na Ziemi – rzecz jasna – te gatunki nie mieściłyby się wśród kręgowców, z uwagi na odmienne pochodzenie; podobieństwo pokroju wynikało z pewnych zbieżności ogólnego planu budowy. Zdjęcia strukturalne pozwoliły poznać anatomię i fizjologię tych zwierząt. Ich mózg wskazywał, iż żaden poznany rodzaj nie osiągnął inteligencji szympansa ani nawet lwa; najwyżej poziom kangura. Zagadkę wyjaśniła Anda stwierdziwszy, że mamy przed sobą samych roślinożerców. Nieobecność drapieżników, więc brak potrzeby umiejętnego chronienia się przed nimi, nie sprzyja rozwojowi mózgu. Było to odkrycie wyjątkowo doniosłe z punktu widzenia naszego bezpieczeństwa na Ornie. Gdyby bowiem tamtejsza fauna rzeczywiście ograniczała się do jaroszów – nieuchronnie musiałby istnieć jakiś czynnik skutecznie hamujący przerost populacji zwierzęcych, by w krótkim czasie nie dopuścić do katastrofalnej degradacji biotopów, z kolei obracającej się przeciwko ich mieszkańcom. Podejrzewaliśmy, że mogły to być drobnoustroje chorobotwórcze oraz różne inne, nie mniej groźne pasożyty zewnętrzne i wewnętrzne. Ale cóż to?... Muszę przerwać dyktowanie tych wspominków, bo właśnie zapaliła się czerwona lampka: znak zarejestrowania ważnej informacji. Wymawiam hasło zwalniające blokadę Głosu. I dowiaduję się: – Dotarły bardzo słabe sygnały radiowe sztucznego pochodzenia. – Podaj współrzędne źródła tych sygnałów. Głos podaje. Nie mam już wątpliwości. Jedynie dla satysfakcji usłyszenia tego, zapytuję: – Ziemia? – Tak. Każę odtworzyć te nagrania. Rozczarowuję się. Tylko szum i szum. Natężam słuch, by wyłowić jakiś artykułowany dźwięk. Nadaremnie. – Czy to na pewno audycja? – pytam. – Na pewno. Planeta chłodna, typu Ziemi, nie może sama z siebie nadawać na tej długości fali. Jestem bardzo podniecony. – Co analizator odczytał z tego przesłania? – Nic. Stwierdził, że na powierzchni Ziemi nadaje równocześnie co najmniej kilkaset tysięcy radiostacji bardzo słabej mocy. Kumulowanie się tych wszystkich audycji sprawia, że po maksymalnym wzmocnieniu można wykryć ich obecność w postaci jednostajnego szumu. – Czy niektóre z tych radioźródeł krążą wokół Planety – na sztucznych satelitach albo na Księżycu? – Zarejestrowane dźwięki pochodzą wyłącznie z powierzchni Ziemi, gdyż nie odebrałem żadnych takich, które w drodze do „Pegaza” nie przeszły przez atmosferę. Każę zbudzić Andę. Idę prosto do jej kabiny. Znów lecimy we dwoje przez układ planetarny, tym razem ku Ziemi. Raz po raz w rozmowach odnajdujemy niepokojące podobieństwa między tamtym lotem a tym obecnym. Zbieżności widoków nieba cisną się w oczy: nadzwyczaj jaskrawa gwiazda przybiera na blasku zanim rozgorzeje prawdziwym słońcem, planety wolno wędrują po gwiezdnym polu dzięki ruchowi własnemu i ruchowi statku, i tam, i tu gwiazdozbiory mają bardzo podobny rysunek. Nic w tym dziwnego. Złymi przeczuciami napawają natomiast inne analogie. Wtedy radowało nas wykrycie chlorofilu na Omie – jak gdyby samo to już załatwiało misję osiedleńczą. A teraz cieszymy się, że na Ziemi działają radiostacje – chociaż nie niosą żadnego przesłania dla nas. Orna zgotowała nam klęskę tak wielką, jakiej może nie wymyśliłby najlepszy dramaturg. A co nam przyniesie Ziemia? Znowu wracamy do tamtych wspomnień. Anda mówi powoli, jakby z wewnętrznym wahaniem: – Nie wiem, czy dobrze się stało... – ... że powróciliśmy tu? – wpadam w tok jej myśli. Anda mruży powieki w sposób zrozumiały tylko dla nas dwojga. Więc potwierdza. – Ty też głosowałaś za tym – mówię ni w pięć, ni w dziewięć, bo zaraz uświadamiam sobie, że wówczas zrobiła to wyłącznie dla mnie. Przepraszam ją i ciągnę: – Nie wiem, co nas czeka. Ale gdybyśmy teraz lecieli na poniewierkę, a choćby i na zgubę – dodaję z mniejszą pewnością siebie – nie żałuję tamtej decyzji. Zamieszkanie na Omie skończyłoby się bardzo smutno. A przecież nie chodziło o spędzenie wczasów... Działo się to przed dwunastu laty czasu pokładowego, a trzy tysiąclecia temu – zgodnie z datowaniem ziemskim. Lecz w odczuciach Andy i moich to był wczorajszy wieczór i dni poprzedzające. Bo dla hibernowanych czas stoi w miejscu. Te wydarzenia tkwią więc w naszej najświeższej pamięci. Wówczas, po euforii natrafienia na glob o klimacie zachwycająco podobnym do ziemskiego, otrzymaliśmy cios w plecy: nie życzono nas sobie na Ornie! Wbrew wstępnym rozeznaniom, planeta okazała się zagospodarowana przez cywilizację bardzo odrębną, dlatego trudną do porównania z naszą, lecz prawdopodobnie stojącą na równorzędnym poziomie ewolucyjnego rozwoju oraz sprawności intelektualnej. To odkrycie było wielkim zaskoczeniem – bo rozważając status Orny, sądziliśmy według siebie samych. Nie nastawiliśmy się na to, by jakaś rozumna społeczność nie ujawniła się w przekształcaniu krajobrazów, w bezprzewodowym przesyłaniu energii na duże odległości (przynajmniej w formie sygnałów porozumiewawczych), we wszechstronnym wykorzystaniu zasobów przyrody. A to dałoby się wykryć ponad wszelką wątpliwość z orbity satelitarnej. Zdecydowaliśmy się wylądować tam we dwoje. Wciąż jeszcze nie zbudziłem nikogo więcej. Miałem z tego powodu wyrzuty sumienia, bo kierowały mną względy czysto osobiste: pragnąłem jak najdłużej odwlekać moment, kiedy przestaniemy być sami na bezludnej wyspie. Tak mocno przywykłem do obecności Andy i tylko Andy, że instynktownie mierził mnie ten przyszły szum, gwar, rwetes kilkunastu ludzi, z których każdy zechce podzielić z nami własne życzenia i niepokoje, własne radości i grozy, i będzie wtrącał swoje trzy grosze. Szczęśliwym trafem, to moje kunktatorstwo okazało się zbawienne w skutkach. Gdybyśmy gremialnie polecieli na Orne, chyba nie obeszłoby się bez ofiar w zabitych, a może – w wyniku samych tylko akcji ratunkowych – wszyscy bylibyśmy zgubieni. Nam dwojgu, mniej zwracającym uwagę, zręczniej było wycofać się na „Pegaza”. Nasz pobyt na Ornie trwał krótko. Po bardzo starannych przygotowaniach, wyposażeni w doborowy sprzęt medyczny i obronny, w asyście automatów wylądowaliśmy w rejonie wcześniejszego zaginięcia robotów, sądząc że tam – łatwiej niż gdzie indziej – znajdziemy klucz do rozwiązania zagadek żyznej, a milczącej planety. Był to obszar pokryty niezbyt gęstą puszczą, miejscami przechodzącą w busz gęstych, ale wiotkich krzewów, albo widny, rozsłoneczniony lasostep. Formacje te, choć składające się z innych typów roślin, dla nas często nader dziwacznych – na tyle przypominały ziemskie, że dla wygody mogły być nazywane tak samo jak u nas. Porównując otaczający krajobraz z licznymi zdjęciami pochodzącymi z innych okolic Orny, niebawem Anda dostrzegła pewne wprawdzie subtelne, lecz niewątpliwe odrębności. Wtedy rzuciła myśl, że podczas gdy automaty wróciły z rejonów dzikiej przyrody – my badamy obszar zamieszkany i wykorzystywany przez tuziemców. Lecz na czym polegała ta eksploatacja? Gubiliśmy się w najrozmaitszych domniemaniach. Minęło kilka dni, zanim podejrzenie Andy potwierdziło się. Byliśmy na cudzej ziemi. Co gorsza, jej włodarze wiedzieli zarówno o nas, jak o statku krążącym na orbicie. Czemu nie chcieli się ujawnić? Charakter zagospodarowania terenu okazał się inny niż w Macierzy: z ludzkiego punktu widzenia znacznie bardziej dyskretny. Brak tam pól uprawnych, upraw leśnych, jakichkolwiek plantacji i hodowli. Przemysł opiera się – może wyłącznie – na spożytkowaniu zasobów organicznych tkwiących w glebie. Urządzenia przetwórcze umieszczono pod ziemią. Jeszcze głębiej, w mrocznych sztolniach, które poznaliśmy tylko ze zdjęć prześwietlających, skupia się całe życie tego zagadkowego społeczeństwa, które mocno narzuca mi porównacie do termitów nie cierpiących światła. Kierując się wskazaniami radiozwiadowców, na kolistym gołoborzu odkryliśmy zarośnięty korzeniami – może umyślnie zamaskowany w ten sposób – otwór zstępujący do bardzo rozległych sztucznych pomieszczeń. Trzeba było odsłonić go, a nawet poszerzyć ostrożnie. Zapewne Ornowie są mniejsi od nas. A może nigdy nie wychodzili tamtędy na powierzchnię? Zejście w dół, do obszernych nisz wysklepionych w stwardniałej wyprażonej glinie, dało nam pojęcie o niedawnych dramatycznych wypadkach, jakie rozegrały się na Ornie. Było to bowiem bardzo swoiste mauzoleum. W sposób mało czytelny dla nas, lecz łatwy do rozwikłania przez komputery – mówiło o brutalnej inwazji odpartej kosztem dotkliwych ofiar, o zniszczeniu statku najeźdźców i wybiciu ich do nogi. Dopiero stwierdziwszy ze zgrozą, ze zaborcami byli Ziemianie, którzy chcieli podbić glob – pospiesznie wróciliśmy na „Pegaza”. Wtedy wiele wydarzeń dziejących się wokół nas, przedtem tłumaczonych jako przypadkowe zbieżności – zazębiło się w logiczny ciąg. Teraz patrzę Andzie w oczy i mówię miękko: – Naprawdę żałujesz tamtej decyzji? Anda waha się. – Wszystko to było okropnie zagmatwane. Wierzę ci, Zbyszku, że nie mieliśmy innego wyjścia. Ale wzgardzić tak niezwykłą szansą!... – Wiem, że zachwyciła cię przyroda Orny – wtrącam. – Jak jeszcze! – A dla mnie to ogród cudownych wspomnień. Lecz gdyby nie ty – widziałbym tylko obcą, bardzo sztuczną scenę, jak w teatrze. O ileż powabniejsza jest Ziemia! A w każdym razie była taką – za naszych dni. – Wszystko inne może być zaledwie anemiczną, kaleką namiastką Ziemi. Pochwyciwszy moje zdziwione spojrzenie, Anda zaraz wyjaśnia: – Wszak jedno nie przeczy drugiemu. Bo ja nie porównywałam Orny z Ziemią, tylko z Wszechświatem. Kiedy szliśmy weseli przez odkrywane co krok uroczyska, przecież już nie istniała realnie nasza Ojczyzna – taka, jaką pamiętamy. Mieliśmy do wyboru: zasiedlić Orne, albo polecieć na przyszłą Ziemię – planetę innych ludzi. Braliśmy też pod uwagę możliwość szukania szczęścia w układach innych gwiazd. Zgadzam się z Andą. A ona ciągnie: – Orna oczarowała mnie inaczej niż ciebie. Patrzyłam na nią okiem astronoma. Gdy przedzieraliśmy się przez widne, strzeliste, nie ulistnione lasy, ubogie w zwierzynę – nie porównywałam ich ani do cienistej polskiej dąbrowy, ani do dżungli amazońskiej, ani do tajgi. Za to stawał mi w oczach obraz miliardów planet, których jeszcze nie znamy, lecz jakże łatwo je sobie wyobrazić. Globy bez atmosfer, bez wody, bez życia; spękane, pokryte pyłem, podziurawione kraterami. – Tylko raz w życiu byłam na Srebrnym Globie – podejmuje. – Starczyło mi to w zupełności. Nie uzmysłowisz sobie czegoś tak odpychająco obcego. – Nawet dla astronoma? – pytam. Anda się dziwi. – Po prostu dla człowieka. Bo w gruncie rzeczy obce jest nam wszystko to, co martwe, mroczne, nienaturalne; atawizm po przodkach ze stepów i buszu. Obcością tchnie próżnia kosmiczna, szyb węglowy, głębia morska, poszarpane zerwy lodowców – nawet dla astronauty, górnika, oceanografa, alpinisty. Bo najpierw jest się człowiekiem. – A piękno to odrębna sprawa – ciągnie Anda. – Podziwiamy je – lecz chcemy żyć w przytulnym otoczeniu. Krajobrazy księżycowe oszałamiają surowym majestatem, ale równocześnie przygniatają obcością. Podobny jest Mars, Merkury, satelity Jowisza. Planety martwe o gęstych atmosferach są równie odpychające; prócz tego znacznie bardziej niedostępne. Ach, to był niesamowity przypadek, że poleciawszy w sąsiedztwo – bo epsilon Indianina jest przecież jedną z bliższych gwiazd – znaleźliśmy glob odpowiedni do zamieszkania pod gołym niebem. Liczba takich obiektów w całej Galaktyce jest chyba znikoma. Wygraliśmy wielki los – i musieliśmy go porzucić. – Nie było innego wyjścia – stwierdzam z głębokim przekonaniem. Pomijam teraz milczeniem, że tę decyzję niemal wymusiłem na siedmiu współtowarzyszach, zarazem odmawiając zbudzenia reszty załogi. Anda poparła mnie wtedy, na przekór sobie samej. Nigdy jej tego nie zapomnę. – Co za pech – rzuca Anda w rozdrażnieniu. – A wystarczyło lecieć tylko troszkę szybciej, by wylądować wcześniej od tamtych. Głupie trzysta lat różnicy... Nie mam pojęcia, czy to by wiele zmieniło w naszej sytuacji na Ornie. – Kimże byli ci astronauci? Jeszcze jedna zsyłka? – pyta Anda. – Być może. Chyba dowiemy się na Ziemi, mając listę zaginionych wypraw, czas startu, prędkość, kierunek. Mało nam to powie w gruncie rzeczy. Imiona i nazwiska, działalność – jednych polityczna, innych naukowa, kwalifikująca do lotu: pierwszych na banicję, drugich tytułem nagrody. Nie dowiemy się o nich nic więcej. Cokolwiek robili po przebudzeniu, ich zmagania, życie i śmierć – pozostaną w sferze domysłów. To mogło przebiegać dość podobnie jak u nas: wielkie nadzieje, debaty pełne kontrowersji i wahań, wreszcie trudna decyzja. – Czy sądzisz, że już oni rozpętali to piekło, czy też dopiero ich potomkowie? Zastanawiam się. – Chyba oni sami. Nic nie wskazywało na to, że ludzie kiedykolwiek rozgościli się na Ornie. Może odwiedzali ją kilkakrotnie. Ale nigdy nie zagospodarowywali się. Nawet w okolicy mauzoleum – chyba zbudowanego na polu tamtejszej tragicznej rozprawy – nie odkryliśmy przecież śladów żadnych budowli, ani w ogóle niczego co świadczyłoby, że przybysze tam się zadomowili. A to się działo tylko dwieście kilkadziesiąt lat przed nami. W suchym klimacie Orny korozja przebiega wolniej niż na Ziemi. Być może – ludzie, zaślepieni marzeniami zasiedlenia odkrytej planety, postanowili spełnić to bez skrupułów. Napotkawszy opór, odpowiedzieli przeciwuderzeniem. Czy mieli odcięty odwrót na statek? Na co liczyli?... Chyba nie dowiemy się nigdy. – Sądzisz – pyta Anda – że będąc w ich skórze, znaleźlibyśmy jakiś pokojowy kompromis? Był to niezwykle trudny dylemat, który nurtował mnie jeszcze tam, zanim postanowiliśmy odlecieć na Ziemię. Mówię wolno, z namysłem: – Zbyt dużo w tym niejasności. Najpierw musiałbym wiedzieć, czy to była jedyna, a przynajmniej pierwsza ziemska próba zawładnięcia Orną. I czy odbył się zaplanowany najazd, czy walka w obronie własnej skóry. – Mogło być kilka systematycznie ponawianych wypraw łupieżczych? – To zależy od politycznego oblicza Ziemi po naszym odlocie. Jeśli apoteza siły przed słusznością – którą dobrze pamiętamy – utrzymała się jeszcze dość długo, nic nie stało na przeszkodzie planom podboju Orny. W takim wypadku wina tych, którzy doprowadzili do masakry, była aż krzycząca. Odcięci czasem i przestrzenią od swych mocodawców – cokolwiek czynili, to dla siebie, na własny rachunek. W oczach Andy maluje się bunt. – Przypuszczasz, że bywają takie zaborcze wyprawy? – Wolałbym sądzić, że nie – odpowiadam. Lecz nasza własna przeszłość nasuwa inny obraz. W nurcie kilku tysięcy lat pisanej historii mamy na sumieniu niezliczone bratobójcze rzezie, które ustały dopiero dwa wieki przed naszym urodzeniem – zresztą w późniejszych czasach ustępując miejsca oddziaływaniu wewnętrznego terroru na znacznych połaciach Planety. A nie wiemy, co się działo po nas. – Ale czy taka inwazja jest fizycznie możliwa, zważywszy kosmiczne odległości i czas przelotu? – zapytuje Anda. – Na to trzeba rozporządzać kolosalną przewagą militarną, wątpliwą wskutek rażącej dysproporcji między liczebnością uczestników wyprawy a społeczeństwem całej planety. – Obsadzenie się w zaplanowanej kolonii może mieć rozmaity przebieg. Zawojowanie odkrytego globu w pierwszym starciu jest najmniej skomplikowane, lecz wykonalne tylko przy olbrzymiej różnicy technicznego poziomu obu przeciwstawnych kultur kosmicznych. Łatwiej sobie wyobrazić powrót do swoich i powtórne wysłanie flotylli – tym razem armii, która nie działa w ciemno, gdyż została wyposażona odpowiednio do zebranych informacji o samym terenie i uzbrojeniu przeciwnika. Można też oczekiwać posiłków wezwanych drogą radiową lub innym sposobem dalekosiężnej łączności – jeśli odsiecz ma szansę nadejść za życia pionierów. Mogą oni przycupnąć w niezamieszkałym pustkowiu, nie ujawniając swej obecności; albo wznieść twierdzę i z niej skutecznie odpierać ataki; albo udawać przyjaciół – do czasu wylądowania siły uderzeniowej. I jeszcze wiele innych rozwiązań jest do pomyślenia. – Zawojowanie Ornów nie nastręczałoby chyba nieprzezwyciężonych trudności? – zauważa Anda. Jestem tego samego zdania. – Ale tylko w wypadku desantu armii, specjalnie przygotowanej i wyszkolonej do tej nikczemnej napaści. Dlatego sądzę, że najeźdźcy, których Ornowie pokonali, to była wyprawa podobna do naszej. Mogli badać glob i zostać napadnięci, nawet przez nieporozumienie. Albo też chcieli się osiedlić za wszelką cenę, zajmując okolicę bezpańską. Także mogli nie spostrzec, że obszar jest zagospodarowany. Pamiętasz: na powierzchni Orny to się nie rzuca w oczy. Anda potwierdza zmrużeniem powiek. – Dlatego chciałeś uniknąć ryzyka ewentualnego konfliktu? – pyta. Zaprzeczam ruchem głowy. – Nie o to mi chodziło. Współistnienie dwóch równorzędnych, suwerennych kultur planetarnych na wspólnym gospodarstwie wydaje się nieprawdopodobne na dłuższą metę. A w tym wypadku – to nie było tylko ryzyko konfliktu, lecz całkowita pewność. Oczywiście, jeśli logika Ornów jest podobna do naszej. Czy wpuściłabyś na Ziemię kosmitów, których pobratymcy wcześniej dokonali rzezi? – Nie. – Więc nie wymagaj tego od Ornów. Do rozpamiętywania tamtych spraw, żałowania powrotu, niepokoju o przyszłość – skłania nas dwuznaczna sytuacja, coraz bardziej doskwierająca w miarę zbliżania się ku Ziemi. Problem oscyluje wokół sygnałów radiowych, których odbiór jest z każdym dniem wyraźniejszy. Początkowo sam fakt istnienia na Ziemi jakichkolwiek radiostacji poprawił nasz nastrój. Na razie są one jedynym dowodem, że ludzkość przeżyła. Choć nigdy nie dawałem wiary krakaniom pesymistów, jakoby każda cywilizacja naukowo-techniczna trwała bardzo krótko, gdyż niesie w sobie zarody nieuchronnej samozagłady – różnie mogło to wyglądać. Za moich. czasów narastało pod tym względem wiele niepokojących symptomów. Groźby z zewnątrz też nie umiałem całkowicie wykluczyć: widok tragicznego mauzoleum na Ornie, który wciąż mam przed oczami, uczulił mnie pod tym względem. Po minięciu orbity Jowisza, lecąc już na silnikach elektrograwitacyjnych z powolną prędkością, jaka obowiązuje w „terenie zabudowanym”, czyli wewnątrz układu planetarnego – otrzymaliśmy pierwsze komputerowe ekspertyzy strzępków przechwyconych audycji. Jeszcze nader fragmentaryczne, niewiele wnosiły. Udawało się odtworzyć zaledwie pojedyncze wyrazy. Wyrwane z kontekstu, mówiły właściwie tylko o zamianach, jakim język ogólnoludzki uległ przez sześćdziesiąt wieków. Ku naszemu zadowoleniu, te zmiany wydawały się stosunkowo skromne. Było to tym ważniejsze, iż w wyprawie „Pegaza” nie uczestniczył żaden lingwista. Przypuszczalnie na Ziemi wyszły już z użycia języki narodowe, czego po upływie tak długiego czasu należało się spodziewać. Wprawdzie pewnych wyrazów nie rozumieliśmy, lecz mogły na to wpływać zarówno trudności odbioru, jak też nieuchronne wzbogacenie języka o nowe pojęcia. Teraz odczuwam te sprawy z pozycji humanisty. Anda, silniej związana z techniką, w sposobie nadawania ziemskich audycji wyławia przede wszystkim te aspekty, które budzą jej niepokój. Po jednej z konsultacji, jakie często odbywa z Głosem, wpada do mnie mocno wzburzona. – To się w głowie nie mieści – rzuca bez wstępów. Spostrzegłszy mój pytający wzrok, wyjaśnia: – Wyobraź sobie, że Ziemia nie wysyła jakichkolwiek sygnałów przeznaczonych do przyjęcia poza powierzchnią Planety! Dla mnie to nie jest aż tak szokujące, jak dla Andy. Wszystkie dążenia, którymi pałałem przed deportacją w Kosmos, zespoliły się z losem ludzkości na Ziemi. Nie przeoczając astronautyki, uznawałem ją za potrzebną i ciekawą – lecz ani mniej ani bardziej od geologii, botaniki, oceanografii oraz wielu innych nauk. Nie podzielałem hurraentuzjazmu zapaleńców snujących wizje multimiliardowej ludzkości rozproszonej po naturalnych i sztucznych ciałach kosmicznych – byle więcej, byle dalej, za wszelką cenę. Skoro, na szczęście, nie sprawdziły się dawniejsze wróżby futurologów o makabrycznym przeludnieniu, „które zmusi ludność, duszącą się beznadziejnie na macierzystym globie, do ekspansji wzwyż – raz na zawsze upadł jedyny względnie sensowny bodziec pozaziemskiego osadnictwa. Układ Słoneczny przecież nie posiada swojej Orny... Anda, z którą dzielę się tymi uwagami, wyłuszcza nurtujące ją obawy: – A jednak takie zasklepienie się Ziemi w sobie przeraża mnie. Nie sądź, iż marzę o „eterycznych miastach” Ciołkowskiego, o „sferze Dysona”, o wydrążonych planetoidach Asimova – w których tryliony Ziemian, opuściwszy swą kosmiczną kolebkę, miałyby pędzić życie w szczelnych sarkofagach krążących gdzieś w przestrzeni. Przypomnij sobie sytuację sprzed naszego odlotu. Wtedy nikt nie planował jakiejś emigracji kosmicznej. Upadł nawet wcześniejszy projekt wzniesienia na księżycu eksperymentalnego miasta pod hermetycznym kloszem, gdzie ludzie osiedliliby się na stałe z rodzinami. Lecz nie zapominaj, że wówczas istniało wiele badawczych baz umiejscowionych rozmaicie: na Srebrnym Globie, Marsie, Merkurym, księżycach Jowisza i Saturna, wreszcie jako przestrzenne próbniki wokół Ziemi, innych planet i księżyców, również na orbitach okołosłonecznych. Ich załogi porozumiewały się drogą radiową przede wszystkim z Ziemią, lecz bardzo często także między sobą. Znajdź logiczny powód zwinięcia tych wszystkich placówek. Jestem w kropce. Jednak chcę za wszelką cenę rozwiać niepokoje Andy – tym bardziej, że sprawa wydaje mi się raczej dziwna niż groźna. Nie przejmuj się – mityguję ją. – Bardzo różne powody mogły wpłynąć na odstąpienie od dalszych badań Układu Słonecznego. – Na przykład? – Wyczerpanie się złóż najpotrzebniejszych kopalin, zmuszające do drastycznego ograniczenia wszelkich inwestycji. Już za naszych czasów raz po raz alarmowano, że zapasów ropy naftowej starczy na tyle a tyle lat, węgla na jeszcze mniej, rtęć się kończy, inne metale też są na wyczerpaniu. Te prognozy ciągnęły się zresztą od końca dwudziestego wieku, więc w dobie, kiedy węgiel i ropa w mniejszym stopniu służyły przetwórstwu chemicznemu, a lwią ich część roztrwaniano w charakterze materiałów pędnych. Potem, gdy niemal wyłącznym źródłem energii stał się deuter otrzymywany z wody morskiej, a zużywany w siłowniach termojądrowych – zapotrzebowanie na węgiel i ropę, które przestaliśmy traktować jako paliwa, wcale się nie zmniejszyło. Nie potrafiliśmy też uniezależnić się od naturalnych pokładów siarki, fosforytów, rud metali – gdyż przekształcanie pierwiastków na skalę przemysłową wciąż jeszcze było nieopłacalne. Cóż z tego, że z roku na rok odkrywano wciąż nowe złoża niezbędnych surowców, sięgając głębiej pod ziemię, pod morskie dno, pod lodowce Antarktydy i Grenlandii? W końcu dostępne zasoby mogły się wyczerpać. Po twarzy Andy łatwo poznaję, że nie dała się przekonać. Ledwo skończyłem, replikuje: – I dlatego zniesiono pozaziemskie placówki? Chyba wprost przeciwnie: ludzkość została zmuszona do sprowadzania bogactw kopalnych z innych ciał kosmicznych. W nikłym stopniu robiono to już za naszych czasów. Brzmi to przekonująco. Podświadomie jednak wyczuwam, że postęp rozwiniętej cywilizacji może przebiegać najrozmaitszymi drogami. – Tak my byśmy postąpili – odpowiadam. – Ty i ja. Zgoda! Ale postąpilibyśmy w pewnym konkretnym momencie – podobnie, jak resort handlu rzuca na rynek posiadane rezerwy wówczas, gdy trzeba złagodzić braki zaopatrzenia. Czy można patrzeć tak samo na dokonania historii w biegu sześciu tysiącleci? Ileż mogło się zdarzyć przez ten ogromny szmat czasu! Rozmaite kryzysy – moralne, materialne, techniczne... Szukanie dróg wyjścia z trudnej sytuacji, albo wręcz dróg ratunku – czy zawsze pomyślne? Świat, w którym żyliśmy, później musiał przeistaczać się w tyglu przemian – i to jakich! Zdajesz sobie sprawę, że wracamy na przyszłościową, daleką w czasie, więc i zupełnie inną Ziemię? Czyż nie tak? Bursztynowe oczy Andy powleka smutek. – Wiem o tym – mówi z wysiłkiem. – Tak chciałeś. Tak przegłosowaliśmy. Doszło do tego, że „sprawę Ziemi” utożsamiamy z analizą odbieranych stamtąd audycji. Zadanie to nie jest ani łatwe, ani wdzięczne. Jednak nie sposób z niego zrezygnować. To przecież głos Planety. Powinien zawierać wszystko, czego poszukujemy: dzień dzisiejszy, marzenie Jutra. Anda, która od wczoraj rana nieprzerwanie pracowała nad tym zagadnieniem, poszła spać. Przedtem poprosiła mnie, bym na własną rękę skonsultował te problemy z Głosem, nie porównując ich z nagraniami jej dyskusji. Może przez to zyskam świeższe spojrzenie... Podchodzimy do orbity Marsa. Odbiór audycji poprawia się z godziny na godzinę. Czy niebawem będziemy słuchali ich podobnie, jak niegdyś na Ziemi słuchaliśmy normalnych programów radiowych? Raczej wątpię. Stacji nadawczych jest takie mrowie, iż nawet przy bardzo selektywnym odbiorze muszą one nieraz nakładać się na siebie. Ale z pomocą komputerów powinniśmy nawiązać dialog z Ziemią. Tymczasem Głos mnie ubiegł. Wcześniej poleciłem mu włączyć się skoro zostaną przechwycone jakiekolwiek realia wykraczające poza Bank Pamięci, albo gdy będzie mowa o powracającej wyprawie „Pegaza”. Ledwo dosłyszałem sygnał, przebiega mi przez głowę, że zostaliśmy rozpoznani w ojczyźnie. Wielki czas! Jeśli na razie bodaj tylko plotkują o nas – i to przyjemne. Bądź co bądź, ludzie z Ziemi. Nie odgadłem. Głos oznajmia, że ma informacje naukowe. Wytężam słuch, żeby się dowiedzieć: – Krasnoludek Mi przeskoczył strumyk, by przed pościgiem Burego Wilkołaka skryć się w koszyczku z paproci, uplecionym przez Królewnę Śnieżkę. Jak sądzisz: czy Bury Wilkołak go dopadnie? Tracę głowę. Już chcę skląć Głos za to, że kpi ze mnie w żywe oczy. Lecz opanowuję się. „Informacje naukowe”? Ależ tak. Dla niego i Bury Wilkołak, i Królewna Śnieżka, i krasnoludek Mi – to pojęcia nieznane. Nie nauczyliśmy go bajek. Zgłosił więc dane, które musiał uznać za odkrywcze. Nie chcę włączać się w ten dialog. Audycja dla dzieci dałaby mi niewiele, lub zgoła nic. Poczekam na coś ciekawszego. Tymczasem zapytuję: – Czy to pierwsza opracowana informacja? – Pierwsza. Wcześniej były urywane słowa, takty muzyczne, czasami nieskomplikowane melodie. Kierujemy się już prosto ku Ziemi. Dla rozstrzygnięcia dodatkowego testu niedawno zboczyłem z kursu, by wprowadzić „Pegaza” na orbitę kołową wokół Marsa, wślizgując się między tory Fobosa i Dejmosa. Podczas kilku okrążeń zgromadziliśmy komplet zdjęć zarówno planety, jak obu jej księżyców. Nie wychwytując stamtąd żadnych sygnałów radiowych, chcieliśmy się przekonać, czy Mars jest zaludniony chociażby w takim stopniu, jak za naszych ziemskich czasów, kiedy działały tam dobrze wyposażone placówki badawcze ze zmieniającymi się załogami. No cóż... Widoki nie były zachęcające. Dostrzegłszy zaledwie ruiny jednej z tych baz oraz ślady dawnej obecności ludzi na Fobosie, poniechaliśmy lądowania. W połowie drogi między Marsem a Ziemią już wiemy, że nie będzie możliwy bezpośredni odbiór jakiejkolwiek ziemskiej audycji. W dalszym ciągu komputery muszą selekcjonować teksty, siłą rzeczy wybrane dość przypadkowo spośród kroci równoczesnych emisji. Zalew materiałów, najczęściej odcedzonych bardzo fragmentarycznie, potężnieje z dnia na dzień jak tocząca się lawina. Anda budzi się i pyta mnie o nowiny. – Nic doniosłego. Zastopowałem Głos, każąc mu włączyć się tylko w razie wyjątkowej rewelacji. Z grubsza wyjaśniłem o co chodzi, ale nie wiem, czy dobrze zrozumiał. Bo przecież dla niego rewelacją jest wszystko, cokolwiek nie zostało wprowadzone niegdyś do Banku Pamięci. – Czy wpłynęły jakieś dane mówiące o postępie cywilizacyjnym? – zapytuje Anda. Myślę przez chwilę. – Raz po raz mowa o rzeczach, których nie znamy. Mimo to, sprawa postępu, tak jak ja go pojmuję, wciąż wydaje mi się problematyczna. To, co na razie dotarło, świadczy chyba wyłącznie o upływie czasu. Przecież sam fakt, że w ciągu sześćdziesięciu wieków narosły nowe pojęcia – jeszcze nie świadczy o postępie. Przy zupełnym zastoju, a nawet regresie – siłą inercji musiałyby napływać pewne dane, jakich przedtem nie było. Człowiek, który przestał się uczyć czegokolwiek mimo woli z biegiem lat nabiera doświadczeń i wiedzy o otaczającym świecie. Na razie trudno mi osądzić postęp ludzkości – dlatego, że strzępy audycji, które podał Głos, nie dotyczą ani spraw nauki, ani techniki. – Bądźmy ostrożni z sądami – przestrzega Anda. – Dzisiejsza Ziemia nie ma nic wspólnego z tym, w czym wzrośliśmy; co ukształtowało nasz sposób myślenia. Wiesz, lubię sięgać do historii nauki; poznawać, jak widzieli świat nasi poprzednicy. Ileż tam przebłysków wizjonerstwa, które jeszcze przy nas nie spełniły się! Ot, choćby taki cytat z połowy dwudziestego wieku, który wczoraj zwrócił moją uwagę podczas wyrywkowej lektury. Autor – polski astronom Włodzimierz Zonn. Anda uruchamia szpulę nagrania tej archiwalnej książki, wprowadza parę informacji o żądanym fragmencie tekstu i włącza fonię: „Prawa przyrody straciły więc swoje imponderabilia filozoficzne. Owszem, posługujemy się tymi prawami w dalszym ciągu, ponieważ są dotychczas najskuteczniejszym sposobem porozumiewania się uczonych w sprawach swoich spostrzeżeń i rozmyślań w danej dziedzinie zjawisk. Nie wiemy jednak, czy istotnie ten sposób jest jedynym i najlepszym. Kto wie, czy kiedyś nie znajdziemy innych jeszcze form komunikowania się w sprawie prawd przyrodniczych; wtedy, gdy do poznawania ich przywołamy inne władze człowieka: intuicję, podświadomość lub emocje. Może wtedy prawa natury będą miały postać obrazów, rzeźb, bądź też pewnych rysunków abstrakcyjnych... ” Zamyślam się. – Gdyby chcieć to traktować dosłownie – zauważam odpowiedzi użyczyłyby nam audycje telewizyjne, których Ziemia jednak poniechała. – Dosłownie? – powtarza Anda. – Przecież to tylko piękna metafora. Wcale nie jestem przekonany o tym. Po chwili rzucam trochę niepewnie: – Nawet jeśli przypuścić, że tak lekka, wręcz infantylna forma kamufluje doniosłe treści bądź informacyjne, bądź artystyczne zważ co innego: śmiesznie mały zasięg tych audycji. Bezpośrednio, czyli z pominięciem komputerowego przetwarzania, najsilniejsze stacje mogłyby być odbierane na powierzchni Ziemi z odległości dwustu, czy najwyżej dwustu pięćdziesięciu kilometrów. Lecz zakłócający wpływ mnóstwa sąsiednich emisji ogranicza ten dystans co najmniej dziesięciokrotnie. Czy potrafisz sobie wyobrazić planetarną społeczność pozbawioną szybkiej globalnej wymiany informacji? – Nie potrafię – odpowiada Anda. – A jednak sądzę, że twoje pytanie jest źle postawione. Zakładasz w nim a priori, że to, co akurat odbieramy, jest trzonem informacyjnego przekazu całej ludzkości. W czasach dawniejszych zasięg poszczególnych radiostacji bywał różny, nieraz podporządkowany nie tyle logicznym potrzebom, co lokalnym zwyczajom. W końcu dwudziestego wieku istniały, zwłaszcza w Europie i Ameryce, stacje osiągalne dla zwykłych abonentów na całym świecie. A równocześnie w Australii normalny odbiór żadnej stacji nie przekraczał stu kilometrów. Sydney sobie, Melbourne sobie, Perth to samo, i tak dalej. A przecież było to w tamtych czasach jedno z wysoko rozwiniętych państw. – Zgoda. Lecz istniała już wtedy satelitarna sieć łączności oraz inne drogi przepływu informacji. Ani Sydney, ani Melbourne ze swą słabą radiostacją nie były odcięte od pulsu życia całego świata. A co się dzieje teraz na Ziemi? Stwierdziwszy tylko te wątłe, chałupnicze środki przekazu – i nic, dosłownie nic ponadto. Włączam Głos, każąc podać te spośród świeżych przechwytów, które zostały najlepiej odtworzone. Bliskość ojczyzny znacznie zwiększa liczbę zapisów. Teraz już nie stanowiąc tylko wyrwanych z kontekstu słów albo taktów muzycznych, dają one jakie takie pojęcie o charakterze audycji. Jest to istny bigos hultajski, w którym krótkie, niewymuszone bajeczki, chyba improwizowane, proste piosenki bez wartości artystycznej, przyśpiewki, gra na wierzbowej fujarce – idą o lepsze z pogwarkami o pogodzie, z opisem niezbyt ciekawych sztuczek tresowanych piesków, z wspominkami niedzielnej wycieczki. A jeśli się pojawi poważniejszy temat, zwykle bywa spłycany do jarmarcznej plotki. Anda wydaje się wręcz załamana. – Co począć z tym mętlikiem? – pyta bezradnie. – Żebym to wiedział... Żądam zwięzłej komputerowej oceny tych nagrań. Po chwili Głos oznajmia: – Z pozycji dwudziestego trzeciego wieku są to skomasowane marzenia o przyszłości, z reguły niosące ważki ładunek wizjonerstwa, myśli, odkryć; opracowania futurologiczne. A z pozycji osiemdziesiątego szóstego wieku – mogą dotyczyć aktualnego poziomu nauki i techniki ludzkości... – Wyłącz się! – rozkazuję z pasją. Patrząc na zawiedziony wyraz twarzy Andy nagle odczuwam, jakbym przeglądał się w zwierciadle: z pewnością mam tak samo rozczarowaną minę. – Jak sądzisz: zbudzić Agnieszkę? – pytam niepewnie. Ten pomysł nie zachwyca Andy. – Cóż tu poradzi cybernetyk, kiedy komputery gubią się w wątpliwych domysłach... Dopóki nie poznamy rzeczywistej sytuacji panującej na Ziemi – ani mózg ludzki, ani sztuczny układ rozumujący niczego nie wskóra. Niebawem i tak przyjdzie zbudzić załogę – wzdycha. Włączam Głos. – Ile radiostacji działa na Ziemi? – Sześćdziesiąt do stu milionów. Równocześnie nadaje około półtora miliona. Anda drgnęła. Przez chwilę patrzymy na siebie, do reszty zdezorientowani. – Sto milionów stacji nadawczych... – mówi Anda cicho, jakby do siebie. Wciąż stoimy w miejscu, ani o krok nie przybliżając się do rozwikłania zagadki – myślę z niesmakiem. – Naciskam guzik, każąc Głosowi podać bezpośredni odbiór ziemskich audycji na fali o najlepszej słyszalności. W odpowiedzi rozlega się przeciągłe, jednostajne buczenie. Stopuję Głos. Anda pyta: – Spodziewałeś się czegoś innego? Robię niezdecydowaną minę. – Niczego nie zyskamy na tej drodze. Półtora miliona stacji o podobnej mocy, nadających równocześnie – to o wiele za dużo, by bezpośredni odbiór pozwolił wyłowić jakikolwiek artykułowany dźwięk Tworzy się tylko wyrównane tło: ciągły, jednostajny szum. – A w jaki sposób to jest odbierane na Ziemi? – pytam, wciąż nie mogąc uchwycić sensu tej zwariowanej radiofonii. – Czy także komputerowo? – Nie wiem. Łatwiej byłoby to pojąć, gdyby zasięg poszczególnych stacji był znacznie mniejszy: parę kilometrów. Wówczas byłyby to prywatne nadajniki małej mocy, dawniej powszechnie używane na wycieczkach, majówkach, obozach, turystycznych, albo nawet dla komunikowania się z sąsiadami z tej samej miejscowości, zamiast telefonu. Włączam Głos. – Z jakiego dystansu te audycje są odbierane na Ziemi – pytam. – Komputerowo, stacje średniej mocy do stu dwudziestu kilometrów. Najsilniejsze – dwukrotnie dalej. – A bezpośrednio? – W terenie gęsto zamieszkanym – kilkaset metrów. Na obszarach bezludnych – podobnie jak komputerowo, przy jednakowej mocy odbiorników. Wyłączywszy Głos, uśmiecham się smutno. – „Obszary bezludne”... To pasuje akurat do bajeczek z Ziemi, w które się wsłuchujemy. Kiedyż to było! Już za naszego dzieciństwa człowiek zagospodarował niemal wszystko. A teraz? Strach pomyśleć! – Sądzisz, że populacja ludzka wzrosła wielokrotnie? – pyta Anda z zatroskaniem. – Wtedy utrzymywała się od dawna na znośnym poziomie dziewięciu miliardów. Ani trochę nie zanosiło się na spełnienie hiobowych wróżb futurologów o Ziemi tak zagęszczonej, iż zabraknie ludziom nie tyle żywności, co... miejsca do poruszania się. – Sto milionów radiostacji zdaje się niestety potwierdzać te ponure prognozy – zauważam. – Trudno przypuścić, by każda z nich miała zasięg mniejszy od jednego miasta. A wyobraź sobie sto milionów miast! – Lepiej o tym nie myśleć – rzuca Anda, zupełnie zrezygnowana. Od wczoraj krążymy po orbicie parkingowej prawie dwieście tysięcy kilometrów nad Ziemią. Tak dziwny tor, w połowie drogi do Księżyca, obraliśmy ze względów bezpieczeństwa, chcąc trzymać się w sporej odległości od obu tych globów. Zaszły bowiem wypadki, które jeszcze bardziej pogmatwały i tak mgliste nasze wyobrażenia o stosunkach panujących w Macierzy. Teraz nie wiemy już nic. Wśród licznych hipotez, oznaczanych nikłym stopniem prawdopodobieństwa, komputery uwzględniły ewentualność, że Ziemia przyczaiła się, gotowa zniszczyć „Pegaza”. Podejrzenie to nie jest tak bezsensowne, jak może się zdawać nie zorientowanym w sytuacji. Przyczyny, dla których ludzie odległej przyszłości chcieliby nas zgubić – niewarte zastanowienia, bo nic na ten temat nie wymyślimy. Są natomiast realne poszlaki, że Ziemia dobrze zdaje sobie sprawę z naszego powrotu, lecz gra na zwłokę. – Czy to możliwe, aby nikt nie odebrał naszych wezwań? Anda zaprzecza ruchem głowy. – Sygnały, wysyłane przez „Pegaza” na rozmaitych długościach fal, obejmują zasięgiem całą Planetę. Wysoki, świdrujący akord wywoławczy nie tylko zagłusza inne audycje, lecz także stanowi ostry zgrzyt, niemiły dla ucha. Dopiero potem następuje krótki, bardzo przejrzysty komunikat: prośba o nawiązanie łączności z konkretnym statkiem, wracającym po sześćdziesięciu wiekach. Te nasze wezwania odbierane są nie tylko przez poszczególnych słuchaczy. Wszak trudno wyobrazić sobie stację radiową bez odbiorników, nie korzystającą z jakiegoś serwisu informacyjnego. Choć odsłoniliśmy karty – żadna z milionów placówek nadawczych nie odpowiedziała nam. Mało tego! Nasza obecność jest konsekwentnie przemilczana, zapewne wskutek rygorystycznego nakazu. – Czym to wyjaśnić? – rzucam w zamyśleniu. – Lepiej nie dociekać – całkiem nieoczekiwanie odpowiada Anda. Jestem wstrząśnięty. – Jak to? Anda mówi dobitnie, z przekonaniem: – Bo do jakich wniosków dojdziemy? Że ludzie chcą nas zniszczyć? Nie. To zbyt makabryczne. Sprawa wyjaśni się sama, zwyczajnie i bezboleśnie. – Co proponujesz? – Wybrać którąkolwiek audycję, na chybił trafił, włączyć się w tok narracji bez ujawniania kim jesteśmy i w jakim celu to czynimy. Na chama wciśnijmy się w dialog. Jeśli nie przy pierwszej próbie” to za którymś razem spiker nie wytrzyma i coś odpowie. Chociażby tylko wyłaje nas, że mu przeszkadzamy A to już będzie dwustronna łączność. Dalej, pociągniemy rozmówcę za język, i przynajmniej coś się wyjaśni. Dobry pomysł. – A gdybyśmy posunęli się jeszcze dalej, stwarzając pewien kamuflaż... – To znaczy? – Anda przerywa z ożywieniem. Zastanawiam się dłuższą chwilę, bo jeszcze nie sprecyzowałem planu działania. – Dajmy na to – rzucam niepewnie – do jakiejś audycji włączymy się z głupim sztubackim psikusem, brużdżąc ile wlezie. Chyba najlepiej nadają się do tego bajki, albo niewyszukane opowiastki dla dzieci, jakich już tyle wysłuchaliśmy. Ot, choćby na przykładzie tamtej audycji, którą tak się przejąłem: krasnoludek, wilkołak, Królewna Śnieżka... Anda rzuca impulsywnie: – Wiesz, chyba już wtedy przeoczyliśmy coś bardzo ważnego. Także potem, przez cały czas. Jeśli dobrze pamiętam, ta historia z krasnoludkiem zakończyła się pytaniem czy wilkołak przeskoczył strumyk, albo coś w tym guście. – Retoryczne pytanie – odpowiadam zdawkowo, nie nadążając za tokiem rozumowania Andy. – Utarty chwyt, stosowany od starożytności. – Nagrałeś tamten tekst? – Chyba tak. Ale po co szukać? Prościej będzie, jeśli Głos go powtórzy. Po chwili słuchamy: „Krasnoludek Mi przeskoczył strumyk, by przed pościgiem Burego Wilkołaka skryć się w koszyczku z paproci, uplecionym przez Królewnę Śnieżkę. Jak sądzisz: czy Bury Wilkołak go dopadnie?” – Chyba jednak to nie jest zwrócone do rzeszy radiosłuchaczy – komentuje Anda – tylko do jednej osoby. W przeciwnym razie, byłoby powiedziane w liczbie mnogiej: – Jak sądzicie? – Może utarł się taki zwyczaj – rzucam dyskusyjnie. – To kwestia przyjętej formy. Nie byłoby w tym zresztą nic nowego. Bardzo stare książki roją się od inwokacji w rodzaju: „A teraz rozważ, miły Czytelniku... ” – Być może – odpowiada Anda, niezbyt przekonana. – Ale powinniśmy to wyjaśnić. Zapytuję Głos, czy komputery przechwyciły odpowiedź na tamto pytanie. Dowiaduję się, że nie. – To niczego nie dowodzi – stwierdza Anda. – Zwłaszcza wówczas, jeszcze przed orbitą Marsa, wyłowienie czegoś sensownego z morza szumów i trzasków dobiegających z Ziemi było kwestią zupełnego przypadku. Zgadzam się. – To zresztą pierwszy opracowany fragment tekstu. – No widzisz. Teraz mamy trudności innego rodzaju. Jak się zdaje, komputery mogą wyłowić i obrobić każdą spośród miliona audycji emitowanych równocześnie. Powątpiewam natomiast, czy dałyby sobie radę ze wszystkimi na raz. Powinniśmy jak najszybciej ustalić, czy każde nadanie stanowi normalną audycję radiową. Może niektóre są dialogiem narratorów z dwóch różnych stacji? – Jak to sobie wyobrażasz: pogaduszki między spikerami? – Chociażby. Czyż w pewnym stopniu nie stosowano tego niegdyś przy transmisjach z rozmaitych imprez, albo też włączając na antenę umyślnego korespondenta, który przebywał w odległym kraju wyłącznie po to, aby stałe, na żywo podawać nowości stamtąd? – To wiele nie zmienia – wtrącam. – Audycja pozostaje audycją, z góry przygotowaną. – Tak. Ale pamiętaj, że dawniej rozmowy nie tylko z astronautami, lecz i z marynarzami w rejsach odbywały się drogą radiową. A załóżmy jeszcze inną sytuację: na Ziemi brak łączności telefonicznej. – Dlaczego? – Nie wiem. Tak samo, jak nie mam zielonego pojęcia czemu ludzie zrezygnowali z telewizji. Mogą mieć bardziej nowoczesne środki przekazu, których istnienia nawet nie podejrzewamy. Albo wyczerpywanie się źródeł energii zmusiło do tak drastycznych posunięć. – Czy sądzisz – pytam – że niektóre przekazy dotyczą prywatnych rozmów radiowych? Dobrze byłoby to wyjaśnić. Mamy pełne ręce roboty. Potwierdziło się przypuszczenie Andy, że niektóre emisje to audycje zwrotne, dialogi pomiędzy dwoma lub nawet więcej osobami. Takie rozmowy są prowadzone zazwyczaj na bardzo małą odległość: kilometra, a czasami znacznie bliżej. Banalne treści tych pogwarek do reszty zaciemniają obraz. Po raz któryś z rzędu wpychamy się w dialog dwóch ziemskich rozmówców, sami zachowując incognito. Ach, żeby chociaż ktoś chciał nas zbesztać za taką wścibskość... Gdzież tam! Coś odpowiadają, niby do rzeczy – ale to nic, absolutnie nic nie wyjaśnia. – Doprawdy już nie wiem, co o tym sądzić – mówi Anda z rezygnacją. – Ciągle to samo: traktują nas jak przedszkolaków. Nie da się temu zaprzeczyć. Podczas kolejnej takiej infantylnej pogwarki nie wytrzymuję nerwowo i krzyczę na całe gardło: – Jesteśmy załogą „Pegaza”! Człowieku, słuchaj uważnie: my, wyprawa kosmiczna wysłana w roku 2278 do układu epsilon Indianina, powracamy na Ziemię. – Co to epsilon Indianina? – pada ze zdziwieniem. – Gwiazda. Jedna z najbliższych. Może teraz inaczej ją nazywacie. Podam jej współrzędne... – Co to współrzędne? – A niech was gęś kopnie – klnę bez głębszego zastanowienia. – Was też. Ta szara gęś cioci Kroy... Et, szkoda czasu na takie bajdurzenie. – Halo, halo – impulsywnie wkracza Anda. – Opamiętaj się, Człowieku! I otacza nas cisza. – Jak to? – pytam w osłupieniu. – Nie zaciekawił się, nie wzruszył, iż „Pegaz” powrócił? Czyżby tego właśnie oczekiwał? A może ludzie od dawna śledzą nasz statek... Bo przecież spiker nie wyraził najmniejszego zdziwienia, że przybyliśmy ze starożytności. – Mógł przeoczyć tę informację. Albo nie zapytał... z lenistwa. – Jak to? Anda zastanawia się. – Czy ja wiem.. Niektóre ich rozmowy są jakieś gnuśne. Albo tak je odbieramy. – A jeśli właśnie mowę o „Pegazie” przyjął za bajdurzenie? – rzucam niepewnie. Ta moja luźna sugestia wcale nie szokuje Andy. – Czemu nie. Skoro nie wiedział, co to współrzędne... – Debil? – rzucam w zamyśleniu. – Albo cała ludzkość zapadła na jakąś łagodną, otępiającą chorobę psychiczną? Tego nie sposób wykluczyć. Na twarzy Andy maluje się napięcie. – Mam pomysł – mówi do mnie. I zaraz zleca Głosowi: – Dostarcz statystyczną analizę wysokości dźwięków z dotychczasowych nagrań. Chodzi głównie o płeć i wiek spikerów. Że też na to nie wpadłem! Ponieważ audycji z Ziemi nie odbieramy bezpośrednio, lecz jako treści wydzielone przez komputery spośród tysięcy emitowanych na tej samej fali – słuchamy nie oryginału, tylko mechanicznego głosu z konwernomu. Podtekst, emocje, wszelkie odcienie nastroju, jakie zawsze niesie żywy głos – tu możemy sobie tylko intuicyjnie dośpiewać. Ale czy trafnie? Zaraz dostajemy odpowiedź: – Wszystkie nagrania to głosy dzieci, głównie w wieku od czterech do dziesięciu lat. Anda ożywia się. – Właśnie to podejrzewałam. A więc koniecznie musimy porozumieć się z kimś dorosłym. Okazuje się to bardziej kłopotliwe niż przypuszczałem. Już pierwszy z brzegu rozmówca zbywa nas lekceważącą uwagą: – Tata jest za leniwy na takie dowcipy. Nie będzie się bawił z wami po dziecinnemu. Przyszło nam jeszcze wysłuchać niejednego epitetu o andronach, banialukach, dyrdymatkach i tym podobnych, aż wreszcie któryś chłopiec namówił matkę, aby podeszła do nadajnika. Zanim zdążyłem wyłuszczyć jej do końca, kim jesteśmy i skąd przybywamy, przerwała: – Pegaz, pegaz?... Co to takiego? A że z dwudziestego trzeciego wieku, to wolne żarty. – Może kobiety mają teraz węższy krąg zainteresowań? – przebiega mi przez głowę. – Czy twój mąż jest w pobliżu? On wie z pewnością... – Mąż, mąż? Kto to taki? – Ręce opadają!... Z tym wykrzyknikiem zwracam się już do Andy. Oczywiście nie mam racji. Prawie natychmiast zdaję sobie z tego sprawę. Opuszczaliśmy Ziemię w czasach pod wieloma względami przełomowych. Walczyłem w Kontrze o Nowy Świat: za moje pokolenie, i dla niego. Ostro widziałem jeszcze Ziemię mych wnuków, a w perspektywie – może prawnuków. Dalej majaczyły mgły: pola zmagań ludzi innych ode mnie, mających własne cele, budujących swój świat na obraz swoich marzeń. A sześćdziesiąt wieków! Bezdenna otchłań. Trudno nawet przymierzać to, o co walczyłem – do tej niewiadomej, która jest dziś. Więc jakże dziwić się czemukolwiek? Tu rządzą już niemal te same prawa obcości, które – z nakazu rozsądku – zabraniają nam wartościować duchowe władztwo jakiejś nowo odkrytej kultury kosmicznej. Podświadomie odczuwam, iż żaden człowiek nigdy nie był dla mnie tak cenny, jak właśnie ten nieznajomy informator o odległych sprawach, o których nie mam pojęcia. Gdyby również on wyłączył się teraz, choćby z lenistwa – byłby to dla mnie taki cios, jakby mnie opuściła najwierniejsza kochanka. Żałując, że nie mogę go zobaczyć, pytam: – Powiedz, bo tego nie rozumiem: dlaczego my poniechaliśmy telewizji? – Celowo mówię „my”, zamiast: „wy” – bo chcę podkreślić, mimo wszystko, jakąś ciągłość dawnej i nowej ludzkości. Czynię to trochę dla siebie, trochę dla niego. A może również dla Andy, która bardziej zważając na postęp cywilizacyjny niż kulturowe transformacje, pragnie widzieć Ziemię jako dalszy ciąg tego, w czym wzrośliśmy. Rzeczywiście, nie dostrzegam zdziwienia w jej wzroku. Natomiast mężczyzna z Ziemi odpowiada, używając formy bardziej pasującej do sytuacji: – Wy mieliście waszą telewizję. Mieliście radio dla dorosłych, loty kosmiczne, zabawę w ideologie, wojny na serio, bale maskowe i pocieszne maskarady, walki o coś tam... A my? No cóż... My po prostu żyjemy. Ciarki przechodzą mi po skórze. Potem czuję lodowaty dreszcz, jakby całe niebo przygniotło mnie potęgą Wszechświata. Trzeźwieję i uświadamiam sobie, że walą się na mnie te dziesiątki wieków mojego nieprzystosowania. Jeszcze mocniej żałuję, iż nie mogę spojrzeć w twarz memu rozmówcy. Adwersarzowi? Raczej – istocie z innej planety. W każdym razie on wierzy w tożsamość nas, przybyszów z dwudziestego trzeciego wieku, którzy – wprawdzie w sposób niezrozumiały dla niego – dotarli aż tu. Muszę się pogodzić, że właśnie to jest dla mnie najważniejsze w tym dialogu. Nareszcie mam kogoś, dla kogo to już nie żart sąsiada z naprzeciwka. On przyznaje, że mgliście słyszał o wysyłaniu niegdyś jakichś wypraw międzygwiezdnych, które wskutek „pomieszania czasów” mogą wrócić po tysiącach lat. Nie wie po co je wysyłano, i komu to było potrzebne. – Twój statek nazywa się „Pegaz” – dobiega z głośnika. – Dlaczego? Wiem, że powinienem wyjaśnić to szerzej. Tytułem próby, mówię zwięźle: – To taki skrzydlaty koń z greckiej mitologii. – Nic z tego nie rozumiem – przekazuje Głos. Niespodziewanie włącza się Anda: – A czy wiesz, kim byli: Kopernik, Szekspir, Rembrandt, Szopen? Chwila kłopotliwej ciszy. I odzywa się nasz nieznany rozmówca: – Czy to ludzie? Jak na komendę Anda i ja patrzymy wzajemnie na siebie z przerażeniem. – Ustaliliśmy ostatecznie, że Ziemia nie posiada jakichkolwiek radiostacji emitujących zaprogramowane audycje. A te miliony nadajników – to zabawki dziecięce. Nasze szczęście, iż przynajmniej one istnieją. Nie mogąc inaczej, tą „infantylną amatorszczyzną” zasięgamy języka na tyle, by rozeznać się bodaj cokolwiek w sytuacji. Ale nikt nie ma cierpliwości wyłuszczać nam zbyt wiele. Na dobitek, sporo objaśnień to istna czarna magia, z którą nie radzą sobie nawet komputery – bo pamięć ich stanowi kompendium starożytnej wiedzy. Tymczasem rozmawiamy z dyletantami, nie umiejącymi w żaden sposób opisać podstawowych mechanizmów wielu procesów technicznych, z których oni sami korzystają na co dzień. Intelektualistów prawdopodobnie brak w tamtym świecie. Wiedza jest chyba zmagazynowana w układach pamięciowych i okazjonalnie porcjowana każdemu według złożonego zamówienia. Anda zapytuje mnie, czy nie dałoby się jednak dowiedzieć, jaką techniką ludzie zastąpili radiofonię. – Po co? – rzucam bez namysłu. – I tak nie wyjaśnią nam tego zrozumiale. A zresztą, czy na Ziemi mają teraz jakąkolwiek globalną sieć informacyjną? Anda szeroko otwiera oczy ze zdumienia. Więc przypominam jej: – Jesteśmy dziećmi odległej starożytności. Raz po raz, z przyzwyczajenia, to ty, to ja – przymierzamy tamten świat do Ziemi roku 8320. A przecież ustaliliśmy już, że ta dzisiejsza społeczność nie ma organizmów państwowych, sądownictwa, szkół. Rodzina już tam nie istnieje. Czy zastąpiła ją inna, względnie trwała więź pomiędzy ludźmi? – Niełatwo mi pojąć to wszystko – wyznaje Anda z rezygnacją. – Mnie również. Lecz to o niczym nie świadczy. Występowania życia także trudno byłoby sobie wyobrazić – gdyby nie empiryczny dowód jego istnienia. Musimy działać. Przecież nie sposób wiecznie krążyć nad tajemniczą, z tego pułapu niepojętą Ziemią obcej epoki. Już po trosze czujemy się repatriantami, choć może każde z nas nieco inaczej. Wszak nie odlecimy z orbity bez postawienia stopy w ojczyźnie. I zapewne w ogóle nie odlecimy. W tej kwestii musi się wypowiedzieć cała załoga. Na razie leżą w hibernatorach – ziemni, nieświadomi. Zegary odmierzają ostatnie godziny ich snu i naszego intymnego spokoju. Potem „Pegaz” rozebrzmi burzą głosów przejętych, niecierpliwych, wezbranych emocją. Te ostatnie chwile ciszy chcemy mieć dla siebie. Po cóż miałyby je zakłócać mało wydajne, jakby rozlazłe dialogi z Ziemią, dziecięce żarciki i przedrzeźniania, niechętne odpowiedzi dorosłych ukazujące tyle niemiłych prawd tamtej nowej rzeczywistości? Zlecam sprawę komputerom. Będzie to zbiór wywiadów odbytych z przypadkowo zaangażowanymi rozmówcami, z których każdy reprezentuje całą Ziemię – bo nikt na niej nie rządzi. Komputery mają opracować uzyskane odpowiedzi – niezależnie od sporządzenia oryginalnych nagrań. Siedzimy jak skamieniali, słuchając złych bajek o świecie, który za wszelką cenę, na przekór oczywistości, żarliwie pragniemy uznać za swój. Padają kolejne komunikaty Głosu, oddzielone krótkimi przerwami: Ile ludzi zamieszkuje Ziemię? Nie przeprowadza się spisów populacji. Oceny szacunkowe (różnych dorosłych informatorów): od osiemdziesięciu milionów do pół miliarda. Votum separatum: – Może milion” „Brak pojęcia narodów, grup społecznych i zawodowych. Całkowite przemieszanie się dawnych ras”. „Czy przed trzema tysiącami lat wysłano serwis informacyjny w kierunku epsilon Indianina? Mało prawdopodobne. Nikt o tym nie słyszał. Pytanie pomocnicze: Czy wtedy stosowano jeszcze globalną radiofonią? Odpowiedzi niepewne. Konkluzja: Dawne wyprawy międzygwiezdne już wtedy zasadniczo poszły w niepamięć. Wiedziano o nich z historycznej dokumentacji, lecz nikt się tym nie przejmował, gdyż było dość palących problemów aktualnych”. „Czy starożytni astronauci, wróciwszy na Ziemię, będą mogli swobodnie rozporządzać sobą i „Pegazem”? Charakterystyczna wypowiedź: – Każde jestestwo rozumne dysponuje sobą bez ograniczeń. Także swoim mieniem. A cóż dopiero mieniem tak nieprzydatnym dla nas, jak archaiczny pojazd! Planetarny zbiór informacji jest dostępny dla każdego, kto umie z niego korzystać. Możecie odlecieć ku gwiazdom. Albo zostać na Ziemi. Jak wolicie. Nam to jest doskonale obojętne”. – Zamknij się! – krzyczę, roztrzęsiony nerwowo. Anda powoli gładzi sobie włosy dłońmi, co czyni w chwilach mocnego wzburzenia. Zapytuje mnie: – Co dalej? – Żebym to wiedział... – A gdyby zasięgnąć opinii Ziemi o nadających się do osadnictwa globach w sąsiednich układach? – Po co? – rzucam bez namysłu. – Wśród nich powinny znaleźć się także bezpańskie, bo ludzkość wcześnie poniechała zasiedlania Wszechświata. Być może, błąkają się jeszcze wyprawy „na banicję” z dwudziestego trzeciego wieku... – Jedna z nich chciała podbić Orne – mówię w przestrzeń, w gruncie rzeczy pochłonięty własnymi myślami. – Dałoby się przed taką podróżą unowocześnić wyposażenie „Pegaza”. Uważam to wszystko za nonsens. Nie przerywam. Może Anda sama do tego dojdzie. Zapada milczenie. – Co o tym sądzisz? – Że jesteśmy ludźmi z planety Ziemia – oświadczam twardo. – Uważasz, że to jednak nasza ojczyzna? – Tak. – Ale zastanawiałeś się chwilę nad tą odpowiedzią – zauważa Anda. Wzdycham. – Tak. W ogóle zastanawiam się dużo. Bardzo dużo. To nie zmienia faktu, że jesteśmy dziećmi Ziemi. Z Orny mogliśmy polecieć dalej w Kosmos, szukać globu o dogodnych warunkach. Lecz skoro wróciliśmy na stare śmieci – kto z nas oprze się pokusie wylądowania? Anda lekko skłania głowę. – I dalej pomyśl: kiedy spojrzymy w błękitne albo chmurne niebo, a wiatr przyniesie nam zapach ziół, lasu, morza: kiedy zaćwierka nam wróbel, zaklekoce bociek, zagrają żaby w bajorku – czy zmusisz siebie do odlotu ku gwiazdom? – Po stokroć – nie. – Ani ja. Ani nikt z naszych. – Czy jakoś wyobrażasz sobie tę nową Ziemię? – zapytuje Anda. Czytam w jej oczach prośbę i strach. – Niektóre problemy już sobie wyobrażam – mówię, usiłując nadać słowom pewność, której mi brakuje. – Na Ziemi nie ma żadnej władzy. Zaludnienie znacznie się zmniejszyło. Chyba poszczególne komputery i miniprzetwórnie służą tylko niewielkim grupkom, lub pojedynczym ludziom, których układy cybernetyczne raz na zawsze wyzwoliły od wszelkich obowiązków na rzecz społeczeństwa. – To byłyby dobre strony – mówi Anda. – Tych poszukuję z zapałem – wyznaję bardzo szczerze. Chce ufać, że ludzkość w jakiś sposób spełnia ideały, o które walczyłem sześć tysięcy lat temu. Na bieżąco – może to wyglądało mniej więcej tak, jak sobie wtedy wymarzyłem. Lecz pochód wieków przeobraził ludzi, ich mentalność i sposób życia. – I zburzył wszystko – wyznaje Anda w skupieniu. – Musiał zburzyć... Ten dramat nas, starożytnych, potężnieje we mnie o dramat bojownika Kontry. Walka mego pokolenia to odległa historia, nie obchodząca już nikogo. Liczyłem się poważnie z obcością Ziemi i z własnym niedopasowaniem. Ale przecież nie z tym, że my: odkrywcy dalekich światów, szermierze wolności, męczennicy Sprawy – dla nowych ludzi na Nowej Ziemi będziemy pustym dźwiękiem. Serdecznym wzrokiem ogarniam moją dziewczynę. Na ile ona potrafi mnie w tym wszystkim zrozumieć? Zamyślony, słyszę jej stanowczy głos: – Trzeba zbudzić załogę. Niczego lepszego nie wymyślimy. Potwierdzam skinieniem głowy. Właśnie chciałem, żeby ta propozycja wyszła od Andy. VISTULA Parki planetarne to przedłużenie tradycji dworskich, świątynnych i cyrkowych menażerii, zwierzyńców łowieckich, późniejszych ogrodów zoologicznych i rezerwatów. Powstanie egzobiologicznych wiwariow stało się możliwe dopiero w dobie wypraw transgalaktycznych. Podobnie jak w epoce wielkich odkryć geograficznych na dwory królów, możnowładców i bogatych patrycjuszów sprowadzano faunę i florę z zamorskich krain, prześcigając się w przepychu zakładanych lwiarni, wolier, otwartych wybiegów – w trzecim tysiącleciu naszej ery wszelkie takie placówki uświetniano okazami przywożonymi z dalekich globów. Wkrótce doszło do tego, że nie wystarczyły w nich tylko eksponaty z własnego podwórka. Odtąd parkami planetarnymi nazywano te rozległe wiwaria, które kładły nacisk właśnie na egzoty należące do wszelkich grup królestwa Życia; już wcześniej zarzucono podział na ogrody botaniczne i zoologiczne. Kosztem dużych nakładów powstawały tam laboratoria wielorakich mikroklimatów, pozwalające hodować żywe ustroje z nader różnorodnych siedlisk, w kilkusetstopniowym przedziale temperatur. A równocześnie dbano o szeroki wachlarz ziemskich form, zwłaszcza dla celów porównawczych. W miarę ubożenia rodzimej przyrody – coraz ciekawsze gatunki, nieraz skrajnie trudne albo kłopotliwe w hodowli, sprowadzano nawet z bardzo odległych dziedzin nieba. Niektóre zwierzęta, znoszące klimat Planety Ludzi, wypuszczano swobodnie do specjalnych sfer chronionych; tak samo obce rośliny i ustroje pośrednie: zwierzorośla. Jeden z parków planetarnych, powołany ze szczególnym rozmachem i znawstwem, wkrótce naśladowano szeroko poza Układem Słonecznym. Położony na obszarze Wisły, perły karpackich uzdrowisk, użyczył ogólnej nazwy podobnym kosmicznym wiwariom, które tu i ówdzie po Galaktyce zaczęto z łaciny nazywać Vistulami. Ta nazwa przetrwała i później, kiedy – w miarę napływania okazów z wszech stron nieba – szmat ziemi pnący się z beskidzkich dolin na zbocza Kubalonki, Stożka i paru pomniejszych szczytów stał się o wiele za ciasny. Na lądach, wyspach i morzach pobudowano już wtedy rozległe zwierzyńce kosmiczne, gromadząc w nich paręset tysięcy gatunków. Te Vistule zyskały taką sławę, że w znacznej mierze uatrakcyjniały Planetę, wciąż widniejącą w prospektach na liście zabytków przyrodniczych najwyższej, zerowej klasy. Chętnie zjeżdżali tu egzobiologowie z Kosmosu, zyskując możność badania tylu form przeróżnych istot, że na poznanie ich wszystkich w rozmaitych placówkach hodowlanych rozrzuconych po Układzie Drogi Mlecznej nie starczyłoby życia nawet szczególnie długowiecznych psychozoów. Przez kilka wieków Ziemia nie miała pod tym względem poważnych rywali. Aż pewnego dnia rząd Jemisza, planety oddalonej o sto kilkadziesiąt lat świetlnych od nas, uchwalił budowę Centralnego Parku Planetarnego. Początkowo nazwę tłumaczono sobie zwyczajnie: że to główna Vistula na tym globie, w porównaniu z którą prowincjonalne zwierzyńce mają charakter zaściankowy. Nie w smak poszło jednak ludziom, kiedy Jemiszanie twardo wyjaśnili w przewodnikach, iż nazwa „Centralny” określa pewien nadrzędny wzorzec, czyniąc z tamtej Vistuli podstawowy dla całej Galaktyki ośrodek egzobiologicznej hodowli. Ziemianie postanowili bojkotować tę placówkę. Dlatego znali ją tylko z cudzych opowieści. Z upływem czasu zaczęły krążyć plotki. Rozmaici podróżnicy we wspomnieniach z odwiedzin Jemisza dawali wieloznaczne opisy osobliwego zwierzyńca, rzadko kiedy nazywając go Vistula albo parkiem. Gdy już pisano o „miejscu zsyłek”, „obozie katorżniczym” albo nawet „jatce” – wzbudziło to czujność sfer rządzących na szczeblu federacji kosmicznych. Jedną z półoficjalnych not w kwestii zagadkowego obiektu zbyli Jemiszanie telegramem: „Psy szczekają, pan jedzie”. Była to aluzja do ludzi, bo na Jemiszu psów nie ma. Wszczęto zaoczne śledztwo. Od dawna dziwiło ufortyfikowanie tego parku w stopniu nie dającym się wyjaśnić ochroną zwiedzających i pracowników zakładu hodowlanego przed napaścią nawet najdzikszych zwierząt. Klatki, wybiegi oraz inne kwatery miały własne zabezpieczenia, które dawniej wystarczały. Trudno więc przychodziło pojąć sens przeróżnych umocnień odgradzających park od okolicy, a także mnóstwa urządzeń w jego wnętrzu, utrudniających swobodę zwiedzania. Gospodarze krótko ucinali wszelkie indagacje. To utwierdzało niesprawdzone, lecz uporczywe pogłoski, że jemiszańska Vistula zawiera – prócz egzotycznej fauny – także istoty rozumne, przemocą uprowadzone lub zwabione podstępem. Sprawa oparła się o Sąd Galaktyczny, który – wobec braku dowodów – zlecił jedynie wyjaśnić status podejrzanego parku. Znając kłopoty mieszanych komisji, sprawę powierzono Ziemianom, jako jednemu z gatunków psychicznie dość zbliżonych do Jemiszan. Przewód był prowadzony przez Rozjemczy Sąd Międzyplanetarny na Ziemi. Nie dołączono żadnych instrukcji; problem należało rozpatrzyć z pozycji Kodeksu Unifikacji Prawa Międzycywilizacyjnego oraz kilkunastu galaktycznych konwencji, podpisanych również przez Ziemian. Delegacja zbliżała się do celu. Wandula, słońce Jemisza, świeciła już blaskiem rażącym wzrok. Wciąż jeszcze była punktem gwiezdnym – nie tarczą – lecz lśniła tysiące razy ostrzej od najjaśniejszych gwiazd. Astronauci mknęli przez rubieże układu planetarnego. Czterej ludzie zamknięci w pudle kosmicznego statku, po latach zbudzeni ze snu hibernacyjnego, w milczeniu nastawiali się psychicznie do wypełnienia trudnej misji. Pocieszał ich fakt, że mieli tylko poznać sytuację panującą w jemiszańskiej Vistuli; decyzje przypadną komu innemu. Dlatego jedynie Al, przewodniczący delegacji, był prawnikiem: rozjemcą międzyplanetarnym. Wład ukończył egzobiologię, Stach zajmował się etologią czaszkowców. Rom, jako antropolog porównawczy, powinien był rozstrzygać wątpliwości, czy jakiś gatunek zaliczyć jeszcze do zwierząt, czy już do istot rozumnych. Wszyscy oni uczestniczyli na Ziemi w obradach Sądu Międzyplanetarnego, który rozpatrzył skargę na Jemiszan: Al z głosem doradczym, Rom jako ekspert, Stach i Wład w charakterze obserwatorów. Dobrze pamiętali przeciągające się rokowania: prawnicze, proceduralne, specjalistyczne. W pierwszym rzędzie chciano ustalić miernik zaliczenia danego gatunku do psychozoów. Czy honorować immunitet nietykalności wszelkich szczepów Rozumu, czy też wyłącznie „najwartościowszych”, „całkowicie wartościowych”, „dostatecznie rozwiniętych ewolucyjnie”? Czy może z ochroną wykluczyć społeczności „nadmiernie drapieżne”, „zbrodnicze”, „zwyrodniałe starością gatunku”? Zdawano sobie sprawę, że takie określenia są i pozostaną umowne. Jednak prawnicy obyć się bez nich nie mogli. W burzliwych debatach padały nawet głosy, by – wbrew przyjętym normom – ze względów poznawczo-naukowych zatrzymać na Jemiszu przedstawicieli niektórych kultur dowolnie rozwiniętych, za ich niewymuszoną zgodą. Należało wówczas zapewnić rozumnym lokatorom parku warunki wszechstronnie znakomite z ich punktu widzenia oraz swobodę kontaktowania się ze zwiedzającymi – na zasadach pełnoprawnego partnerstwa. Rom, przeciwny temu wnioskowi, nadmienił, że jeśli w ogóle go rozważać, to w formie mocno przekształconej: oddania jakiejś bezpańskiej planety kilku rozumnym gatunkom – władającym każdy na swym obszarze – dla wymiany poglądów, wzajemnych badań psychiki i porównywania postaw. Przewodniczący sądu zareplikował, że kłóciłoby się to z postanowieniami jednej z dawno przyjętych konwencji: ,. Granica państwa nie może biec ani lądem, ani morzem, tylko zakrzywioną powierzchnią przestrzeni zamykającej jedno lub więcej ciał kosmicznych, naturalnych bądź sztucznych”. Al podkreślił w swym wystąpieniu moralną dwuznaczność wszelkich badań na istotach myślących poza ich suwerennym terytorium, dając porównanie z wiwisekcją. Przypomniał, że ludzie z dawien dawna wykluczyli u siebie hodowlę jakichkolwiek istot rozumnych, choćby stojących na wczesnym piętrze rodowodowym. Spośród przodków człowieka, z przywileju nietykalności korzystałyby już te późne formy australopiteków, które krzyżowały się z pitekantropem. Wynikało to stąd, iż za podstawowy miernik rozumności gatunku przyjęto bezinteresowne uprawianie sztuki, pojmowanej bardzo szeroko. Nie brano natomiast w rachubę wytwarzania narzędzi, bo na Ziemi posługują się nimi szympansy i inne małpy, nawet szerokonose, a także ptaki: afrykańskie ścierwniki rozbijające kamieniem strusie jajo, zięby Darwina, które oderwanym kolcem kaktusa wydłubują owady z pęknięć w korze, albo budnik fioletowy z grupy altanników, sporządzający lepką farbę i prawdziwy pędzel do malowania wzniesionej przez siebie z chrustu alkowy małżeńskiej. Również użytkowanie ognia, choć to ważki czynnik, samo nie rozstrzygało sprawy. A zresztą nawet hodowlę zwierząt o rozbudowanej psychice, jak delfiny i antropoidy, dopuszczano tylko przy stworzeniu im wiernej imitacji naturalnych warunków. Jakże więc rozważać demonstrowanie twórców kultury w roli eksponatów? Zgodzono się, że w sprawie jemiszańskiej Vistuli trzeba przyjąć te same probierze, nieugięte w swym humanizmie, jakie od początku przyświecały z żelazną konsekwencją budowaniu takich parków na Ziemi. Wysiadłszy z grawilotu, ludzie poczuli się lekko; na Jemiszu panowało przyciąganie słabsze od ziemskiego. Występowali jako dyplomaci podróżujący turystycznie. Przywitawszy się z pracownikami parku, ruszyli raźno ku bielejącym dwom pękatym, beczkowało wybrzuszonym wieżom przy bramie wejściowej. Po chwili spostrzegli, że miejscowi nie nadążają. Przystanęli. Niebieskawa jasność zakłuła astronautów w oczy, więc nastawili przeciwodblaskowe pole okularów na silniejsze rozpraszanie światła. Tymczasem referendarz Obsługi Turystyki był już przy nich. Zaraz dołączyli podlegli mu urzędnicy o ruchach jeszcze cięższych, odpowiednich do szczebla władzy tak niskiego, że puszeniem się koniecznie trzeba wspierać własną groteskową dostojność. – Park stoi otworem – zabrzmiał z konwernomu głos skrzekliwy, lecz nietrudny do zrozumienia. – Widzimy to! – uciął Rom, starając się dostroić do oschłego stylu bycia gospodarzy. Widok, jaki się roztaczał, mógł napawać podziwem, lecz nie budził krzty sentymentu. Chyba taki sam podziw nieciłaby – odlana z całego żelaza dostępnego na planecie – pięść supergiganta bodąca niebo wyzwaniem wobec znanych i nieznanych pobratymców Rozumu. Już sam tylko zamysł niósł potężny ładunek czegoś, co mierziło. Zwłaszcza Rom coraz bardziej umacniał się w przeświadczeniu, że całkiem podobnie musi to odebrać nie tylko człowiek, lecz w ogóle każdy, kto potrafi odczuwać coś subtelniejszego niż kult brutalnej siły. – Chyba zbyt mało wiem o istotach rozumnych – pomyślał. Szli przed siebie po brudnopłowej wykładzinie przypominającej te, które niegdyś używano na pasy startowe lotnisk. Z obu stron tej arterii ciągnęły się trzy wysokie, esowato powyginane palisady, każda opleciona zwojami drutów i jakichś sześcianików błyskających kolorowo a nieregularnie. Kiedy Wład zboczył w prawo, chcąc lepiej przyjrzeć się tym dziwacznym ozdóbkom, został ostrzeżony: – Nie zbliżać się do ściany! Sześć metod śmiertelnego rażenia. Pierwsza działa w połowie odległości od nas. Ziemianie osłupieli. Sama budowa Vistuli przypominała twierdzę, a może jeszcze bardziej hitlerowski obóz zagłady wykorzystujący techniki późniejszych epok. Mówił o tym sposób wzniesienia murów, a na nich wieżyce z miotaczami cząstek dezintegrujących, działka ultradźwiękowe, sztuczne pioruny bijące ostrzegawczo między zwojami drutów, a także prymitywne zabezpieczenia w kształcie staroświeckich sztyletów o ruchomych ostrych przesuwających się w sposób niemożliwy do przewidzenia. Palisady sprawiały wrażenie, iż są świeżej daty. Al głowił się, jaki cel przyświeca tak naiwnej demonstracji siły. Dobiegł go głos z konwernomu: – Chcąc zachować życie, trzymajcie się tuż przy nas. „Klucza bezpieczeństwa” wam nie zdradzimy. Zakrawało to na żart, ale żart złowrogi. Rom nie powstrzymał się od uwagi: – W waszej Vistuli kubek w kubek jak na polu minowym. O ile macie pojęcie – dorzucił – co w ogóle znaczy to określenie z epoki wojen. – Dobrze wiemy. Jak na polu minowym. Idący przodem Dudur laseczką nacisnął guzik ukryty w podłożu. Z gładzizny pod ich stopami wyrósł chodnik wąski na grubość dłoni, a migające światełka upstrzyły jego obrzeża. – Ustawcie się gęsiego na pasie – zabrzmiał głos. – Prędkość sto trzydzieści kilometrów na godzinę. Mijali palety kudłatych łąk, żółtych i purpurowych gaików, małych jeziorek, sztucznych skał i wąwozów. Uświetniało je bujne życie, kolorowe, nieraz krzykliwe, kształtami znajome lub szokujące, sielankowe i dzikie, widne i dyskretne: przekrój ucieleśnionych prób i błędów Natury, rodem z wszelkich okolic Galaktyki. Przybysze wiedzieli, że w plenerze zobaczą tylko ustroje jakoś współbrzmiące z ziemskimi, w systematyce egzobiologicznej zaszeregowane do nadgrupy akwenidów. Wprawdzie zimnolubna flora i fauna takich planet, jak Kordumala bądź Prenocja, o klimacie zbliżonym do arktycznego, miała swe mroźne pawilony, lecz to były wyjątki. Natomiast życie oparte na innym płynie ustrojowym niż woda musiało być chronione przed stycznością z aurą Jemisza – skwarną dla jednych, dla innych przeraźliwie zimną. Pomieszczenie, w którym się zatrzymali, brutalnie ciężkim stylem jeszcze bardziej podkreślało nastrój topornej masywności całej architektury parku; jak gdyby budowniczowie i planiści wysilili inwencję na odbiór beznadziejnej grozy warowni – zamiast miejsca pogodnego wypoczynku. Otoczyły ich grube plastykowe mury pasujące do podziemnego schronu, a surowe sześcienne wnętrze przypominało kasę pancerną. Tylko pulpity sterownicze i polowy ekran z mnóstwem lampek oraz zielono drgających wykresów uświadamiały, że są w dyspozytorni. Przy obu pulpitach stały wyprostowane roboty, których uzbrojenie wcale nie usposobiało zachęcająco. Ludzi ostrzegł głos z konwernomu: – Strażnicy zabiją każdego, kto przekroczy białą linię. Szeroka jasna krecha odgradzała znaczną część podłogi, więc goście cofnęli się odruchowo. Niechcący potrąciwszy jednego z Jemiszan, Stach wyczuł pod jego bluzą twardy kanciasty przedmiot, który mógł być tylko ukrytą bronią. – Przepraszam – powiedział pospiesznie. – Dyplomatom wolno. Nieujawnieni parlamentariusze umacniali się w przeświadczeniu iż poszlaki, które ich tu przywiodły, nie są płonne. Chcieli poznać rozplanowanie Vistuli. Gospodarze, zagadnięci w tej sprawie, włączyli polowy ekran rzucając nań barwną mapę parku. Raz po raz, z konwernomu padały uzupełniające objaśnienia. Rom uświadomił sobie, że spod podłogi dobiegają stłumione hałasy. To wyostrzyło jego czujność. Pomyślał o pradawnym handlu murzyńskimi niewolnikami, których podczas całego rejsu przez Atlantyk przetrzymywano w dusznych pod-pokładowych kryjówkach statku w obawie przed rewizją. Rozterka gościa nie uszła uwagi Jemiszan. Referendarz Oriunga przekazał dyspozycje automatowi, który cienkim lśniącym prętem błyskawicznie dotknął czerwonej listewki wystającej z pulpitu. W oka mgnieniu część podłogi uskoczyła, odsłaniając przezroczystą płytę. Był to dach sporego basenu, niby wielka podwójna szyba, za którą przepływał bystry strumień gazu chroniący dyspozytornię przed kilkusetstopniowym żarem. Zbiornik, wypełniony mieszaniną krzemoorganicznych olei, kipiał orgią ruchliwości. Zwiedzający dostali ręczne wizjery polaryzacyjne, które mętną toń czyniły przenikliwą dla wzroku na głębokość kilkunastu metrów. Powierzchnia gęstego płynu kłębiła się przerostem bujności. Także głąb rozburzała się krewkim nieuporządkowanym rytmem. Życie gwałtownie, jakby odurzone upojną witalnością – raz strzelało w górą, to znowu nurkowało siarczyście, rozpryskując wielkie leniwe krople nie płetwą, nie ogonem, ale czymś, co przypominało kunsztowny japoński wachlarz; a chwilami – brzozową miotłę. W miejscach bardziej wyrównanych toń marszczyła się znienacka w ten sposób, jak kiedy na Amazonce stado piranii mknie ku wypatrzonej ofierze. W dole raz za razem coś pobłyskiwało wśród przesuwających się rozmytych plam, które narzucały wyobraźni fantastyczne wizje głębinowych potworów. Miejscami – pulsowały światła, miejscami cienie. Pełen zachwytu, Stach zapomniał o pożądanej sztywności zachowania się, jaką przyjęli. Schwycił Włada za ramię i zawołał w uniesieniu: – Jakież to piękne! – Pierwszy raz widzisz krzemowców”? – Tak. – Ja oglądałem ich w układzie Procjona. – Na Kordobii? – Nie. Tam są fluorokrzemowcy. Zresztą bardzo podobni. Badałem silikonowy ocean Tonubii. W ich dialog wdarł się głos z konwernomu, w istocie beznamiętny, choć wszyscy czterej ludzie wyczuli w nim szyderstwo. Było to sprostowanie, że w basenie pływają zwierzęta fluorosilikonowe, i właśnie z Kordobii. Al ze zmieszaniem szepnął po polsku, aby go nie zrozumiały jemiszańskie konwernomy: – Koniecznie musimy się naradzić, co począć. Bez świadków. Widziany z antygrawitacyjnej spojrzni, jak z wysoko wzniesionej myśliwskiej ambony, park planetarny wyglądał przyjemniej niż podczas bezpośredniego zwiedzania. Forteczne mury oraz inne urządzenia obronne straciły na sile i grozie, skarlały, wtopiły się w tło. Niby na wielkiej makiecie, sięgającej po widnokrąg – tamtejsze białe słońce, tonowało barwy ciepłą glazurą. Seledynowe niebo, jakby przyprószone jasnym popiołem, rzucało subtelny odblask na jeziorka, sadzawki i głęboko zapadnięte fosy wypełnione wodą. Swoiste lasostepy i rozległe wybiegi powlekały tu i ówdzie dyskretne mgiełki, barwione refleksami różnokolorowych liści ziół i drzew. Większe zwierzęta wyraźnie było widać gołym okiem, jak na sawannach ziemskich rezerwatów. Wład rozejrzał się wokoło. – Czy rzeczywiście jesteśmy sami? Na tej samoistnej wysepce zawieszonej w powietrzu, pytanie musiało się wydać wręcz niedorzeczne. Mimo to Al odparł w zamyśleniu: – Nie ręczę. Cóż łatwiejszego, jak ukryć kryształ transmitujący? Ratuje nas to, że rozmawiamy po polsku. Al przesunął dźwigienkę sterów w ten sposób, by poziomo przemknąć parę kilometrów. Napęd elektrograwitacyjny spojrzni sprawił, że w ogóle nie odczuli olbrzymiego przyspieszenia, gdyż rozkładało się równomiernie także na nich samych; na każdy atom ich ciał. Spojrzeli w bok. Na północy daleki łuk obrzeża Vistuli odcinał się od jednostajnej skalistej panoramy otaczającego płaskowyżu: okolicy słabo zagospodarowanej i prawie niezamieszkałej. Pod nimi spoczywał rozległy kwadrat krytych urządzeń dla ustrojów sprowadzonych z odmiennych klimatów. Znaczną jego część zajmowały siedliska gorącego życia: zwierząt pływających bądź w siarce, bądź w olejach krzemoorganicznych. Z góry wyglądało to całkiem inaczej, niż kiedy oglądali te kwatery od środka. Teraz wyraźnie widzieli rozległe koło obramowane dwiema warstwami izolacyjnymi. Wyżłobione głębokie przejście dla zwiedzających pozwalało obserwować spoza przezroczystych ścian zarówno skwarne baseny wewnątrz kręgu, jak też zewnętrzne, gdzie od linii koła aż po umocnienia zamykające kwadrat rozciągały się hermetyczne baseny wielkich mrozów: strefy amoniaku, metanu, a nawet płynnego wodoru, owego dna zimna, królestwa mało ruchliwych gatunków, głównie przytwierdzonych do podłoży, odczuwających jeszcze dwustupięćdziesięciostopniowy mróz jako zabójczy upał. Z dołu objęcie wzrokiem całej Vistuli było niemożliwe, bo w tym płaskim krajobrazie zewnętrzny okrąg umocnień znikał pod horyzontem. Natomiast z wyniosłego punktu obserwacji ludzie widzieli wszystko jak na dłoni. Przez lunetki mogli nawet na krańcach parku dostrzec zwierzęta wielkości myszy, choć wymagało to żmudnego przeszukiwania terenu, gdyż pole widzenia kurczy się ze wzrostem skali powiększeń. – Ile z tego zdołamy zwiedzić? – rzucił Al w zamyśleniu, jakby do siebie. Rozejrzeli się po Vistuli rozciągniętej pod nimi. – Ciężko będzie westchnął Wład. – Z pewnością znowu znajdą jakieś utrudnienia, zachowując pozór uczciwej gry. Pokażą tylko to, co zechcą. Tym bardziej, że – bądź co bądź – występujemy jako turyści. – Ale wiedzą, że jesteśmy dyplomatami. – Dlatego nas nie zaaresztują. To wszystko. – Może nieroztropnie zostawiać statek bez opieki? – zauważył Rom. Koledzy uśmiechnęli się blado. Stach wskazał ręką na zachód, gdzie mleczne zorze oświetlały potężne umocnienia, których zarysy nawet z odległości kilkunastu kilometrów sprawiały wrażenie aż groteskowo wyolbrzymionego systemu fortyfikacji. Ich potrzeby nie mogło usprawiedliwiać hodowanie tam choćby najsilniejszych i najdzikszych zwierząt. Chyba, że zagrożenie tkwiło w inteligencji tych istot... – Nie mam pojęcia – powiedział wolno – czemu oni wariują z tyloma rekwizytami bojowymi. Pod każdą szerokością galaktyczną Vistule istnieją dla kształcącego wypoczynku i badań naukowych. Czy cośkolwiek zbliżonego widziałeś na Ziemi w zwierzyńcach i rezerwatach? Drapieżcę oraz inne groźne bestie trzyma się w ogrodach zoologicznych w takim odosobnieniu, często bardzo dyskretnym, by udaremnić im kontakt z widzami. W niektórych parkach narodowych zaleca się nie opuszczać swego pojazdu. Gdyby zaszła konieczność obrony przed jakimś szczególnie napastliwym zwierzem – idą w ruch pistolety ładowane środkiem usypiającym. Jeśli tam są uzbrojone roboty, to jako informatorzy i opiekunowie zwiedzających, lecz nigdy – postrachy, mające zabić tego, kto przekroczy jakąś ubzduraną linię demarkacyjną. – A zabezpieczenia naszego pojazdu – wtrącił Władz wyrazem smutku – w ogóle się nie liczą przy tych środkach, które Jemiszanie stosują nawet tam, gdzie to jest najzupełniej zbędne. – Powiedzcie wreszcie: więzicie tutaj istoty rozumne, czy nie więzicie? – A jakże, więzimy. – Gdzie? – W innej części Vistuli. – W której? – Nie zobaczycie ich. – A dla kogo wznieśliście ten system umocnień? – Dla was. O, nie sądźcie, że jesteście najbardziej przebiegłym szczepem w Galaktyce... – Jesteśmy szczepem najszlachetniejszym. Słowo „humanizm”, powszechnie przyjęte, wywodzi się przecież od Homo. – Bu-bu-uum... buum-bu!! Dowiedzcie się teraz, iż to słowo jest u nas najczarniejszą obelgą, której nigdy, przenigdy nie ciskamy na swoich. Buum-bu-bu! Tak... To właśnie na was czekaliśmy – cierpliwie, wytrwale”. – Co znaczy takie niskie, postękujące buczenie Jemiszanina? – padło zza stołu sędziowskiego. – Chyba śmiech – podsunął jeden z arbitrów. – Niezupełnie – włączył się Bąk, porównawczy lingwista. – Ludzki śmiech jest reakcją samorzutną. Buczenie, które słyszeliśmy, to dźwięk w znacznym stopniu kontrolowany, który wprawdzie wynika z pewnych uczuciowych podniet oraz budowy narządów oddechowych tamtych istot, i jest zapewne starszy od ich mowy – ale w języku jemisz zyskał znaczenie sardonicznego szyderstwa. Ich normy dobrego wychowania wykluczają użycie go w jakichkolwiek pertraktacjach. To bismarckowska depesza emska w wydaniu Jemiszan. – Koniec nagrania? – spytał sędzia. – Właściwie tak – potwierdził inżynier odtwarzający taśmę, której reemisja wymagała nie lada kunsztu w związku z bezczasowym przejściem przez podprzestrzeń. – Ostatniej partii, mimo pieczołowitych starań, nie uzyskałem jako tekstu zrozumiałego. Nie da się uzyskać. Huki, urywane słowa... – Czyje? – Naszych. – Puść resztę – poprosił sędzia. – Tak długo, dopóki jest jakiś dźwięk. Inżynier leciutko cofnął taśmę, by powiązać końcówkę dialogu z późniejszym hałasem. „... czekaliśmy – cierpliwie, wytrwale”. I natychmiast dał się słyszeć głośny zgrzyt, chrzęst, łomot przygłuszający stuknięcie czegoś, jakby spadających ciał. – Może uzupełnię. Cybernetyczna obróbka tej części taśmy wyłowiła z niej kilka słów, z pewnością wypowiedzianych przez ludzi. Są to: „nietykalność dyplomatów”, „bezprawie”, „odwet Ziemian”, i jeszcze raz „srogi odwet”. Prócz tego strzępki sylab i wykrzykniki, które nic nie wnoszą. Ustaliłem, że nadajnik zamilkł wskutek mechanicznego uszkodzenia. – To znaczy? Konkretniej! – wtrącił drugi sędzia. Inżynier rozłożył ręce. – Mógł spaść na twarde podłoże. Mógł zostać zniszczony umyślnym uderzeniem. Rozjemczy Sąd Galaktyczny, zwołany do Warszawy, obradował już drugi tydzień – co było wypadkiem bez precedensu. Wysłuchanie taśmy – odwlekane z przyczyn proceduralnych, by dać pozwanym pierwszeństwo wypowiedzenia się w sprawie internowania dyplomatów z ziemi – też wiele nie wniosło. Ale sprowokowało jedyne dotąd odezwanie się Jemiszan: – Właśnie my trzej osobiście uwięziliśmy waszych wysłanników. Sala zamarła z wrażenia. Jedni uznali to za wyzywającą zuchwałość. Inni pochlebiali sobie, że ta butna rasa głęboko zaufała wielkoduszności Ziemian i nie lęka się odpłacenia jej pięknym za nadobne. Oczy arbitrów i sędziów zwracały się raz po raz w prawy róg sali, na delegację pozwanych. Jemiszanie siedzieli tam z wyciągniętymi przed siebie nogami, odziani w obcisłe skafandry spełniające rolę ubrań – lekko podgrzewanych, gdyż w pokojowej temperaturze odczuwali chłód. Ich płaskie, beznose oblicza, o szeroko rozstawionej parze oczu, były bardzo egzotyczne, lecz nie – odpychające. Masek tlenowych nie potrzebowali. Każdy z nich połączył się z konwernomem tak dyskretnie, by stwarzać złudzenie, że to on sam mówi ludzkim głosem, a nie – kombinacją ledwie modulowanych wdechów i wydechów o rozmaitym czasie trwania. Czyżby to było obliczone na stworzenie pozoru większej bezpośredniości? Sztywne zachowanie się Jemiszan nie wskazywało na to. Nadal zresztą milczeli jak zamurowani. Toteż wzbudziło poruszenie wśród zgromadzonych, kiedy Oriunga wydobył małe pudełeczko i podłączył do konwernomu, po czym długim kanciastym palcem prawej ręki wgniótł w nie jeden z kryształów, jakie zastępowały Jemiszanom książki, prasę i dokumenty. Chropawy głos mechanicznego tłumacza dźwiękami naśladującymi ludzką mowę obwieszczał protokół, sporządzony przez Radę Planetarną Jemisza: Krętymi drogami chcieliście ustalić, czy w Centralnej Vistuli przebywają jakieś istoty rozumne zniewolone przez nas. Chociaż nie zapytani wprost, odpowiadamy wprost: Rzeczywiście, przechowujemy takowe. „Przechowujemy” to najwłaściwsze określenie. Mówiąc precyzyjnie: przechowywaliśmy. W roli zakładników. Teraz te istoty są już wolne. Szczegółową ich listę załączamy osobno. Cała sprawa zaczęła się od Ziemian i skrupiła na Ziemianach. Obecnie więzimy wyłącznie ich, pod bardzo silną strażą. Centralna Vistula miała – być w zamyśle parkiem planetarnym, i niczym więcej. Wzorowym i najważniejszym, to prawda. Tak samo za wzorową i najważniejszą uznajemy naszą ojczyznę. Tak chcemy. Każdemu wolno to samo uważać u siebie, i byłby spokój – gdyby nie warcholstwo Ziemian. To oni zapragnęli być w kwestii parków planetarnych pierwsi i niedoścignieni. Czyż nie byli pierwsi? A co do osiągnięć, małodusznie zwątpili w siebie. Tradycje takich wiwariów są na Jemiszu dziesięciokrotnie młodsze niż na Ziemi. Dlatego, z braku czasu, nie mogliśmy skupić tyle eksponatów, ile ich zgromadziła Ziemia. Mimo to staliśmy się przedmiotem zawiści. A wystarczyło przybyć, popatrzeć... Zaczęło się od wszechświatowej wideonii. Z sześciu stron nieba coraz częściej dobiegały mgliste, pełne niedopowiedzeń pogłoski, że w Centralnej Vistuli coś nie tak... To nam zbrzydło. Ale jak się rozprawić z przeciwnikiem, który kąsa znienacka, bo mu nie starczy męstwa na otwarty bój? Więc czekaliśmy. Najpierw cierpieli niewinni. Cóż można było na to poradzić? Inaczej niż u was – według jemiszańskich praw, podyktowanych odwiecznym obyczajem – najcięższą zbrodnią jest oszczerstwo. Winien tylko ten, kto je wymyślił i puścił w obieg. Ale dopóki nie ujmiemy właściwego sprawcy – odpowiadają ci, którzy przenoszą oszczerstwo. Od was nikt nie przybywał. Wasi turyści szwendali się po Galaktyce, strzępiąc języki na Centralnej Vistuli, której żaden Ziemianin nie oglądał. Mieliście obsesję na jednym punkcie: że to jest miejsce zniewalania i gnębienia rozmaitych psychozoów. Nie mogliśmy na to pozwolić. Ale dosiężni byli dla nas tylko ci, którzy zjawili się na Jemiszu. Oni ponosili karę za wasze intrygi. Kolejno pakowaliśmy ich pod zamknięciem w Ogrodzie. Chcecie wiedzieć, jak to się odbywało? Właśnie tak, jak postąpiliśmy z waszymi dyplomatami. Z tym się wiąże ufortyfikowanie Centralnej Vistuli, które was zadziwiło. Gdyby nie wy, taka bzdura nigdy nie przyszłaby nam do głowy. Skala zewnętrznych umocnień była prowokacją, mającą zwabić oszczerców, A wewnątrz Vistuli musieliśmy stworzyć pułapkę, z której wypuścimy tylko tego, kogo zechcemy wypuścić. W rozbudowywanej części Ogrodu, gdzie znajdą się w przyszłości na wybiegach rozmaite drapieżcę (także wasze lwy, tygrysy, niedźwiedzie) – do nie zajętych jeszcze kwater dobudowywaliśmy specjalne zapadnie. Kiedy upatrzeni goście, czyli personae non gratac, zbliżali się zaciekawieni co może być poza ruchomymi drzwiami, służącymi za atrapę – zapadnia leciała w dół razem z nimi. Na ogół obywało się bez wypadków. Również wasi czterej wysłannicy nie odnieśli poważniejszych obrażeń ciała. Tylko miotali bezsilne przekleństwa, grożąc odwetem Ziemian”. Po sali przebiegł szmer. Konwernom beznamiętnie odtwarzał ciąg dalszy sprawozdania: „Sytuacja stawała się nie do zniesienia: wypełniło się oszczerstwo, które rzucili na nas Ziemianie. To my wypełniliśmy je sami. Lecz cóż mieliśmy dalej począć? Turystów, reporterów, rozmaite półoficjalne komisje zamykaliśmy teraz już nie za oszczerstwo, lecz wskutek zarzucania nam istniejącego stanu rzeczy, który pogłębiał się z każdymi nowymi odwiedzinami. Nie pozostało nam nic innego, jak cierpliwie wypatrywać waszej wizyty... ” POGODNA – Proponuję wycofać się stąd natychmiast. Co o tym sądzicie? Ton Fizyka nie dopuszczał sprzeciwu. Może nawet zabrzmiał trochę sztucznie. On sam dołożył starań, by jego pytanie posłużyło załodze tylko za zachętę do wyrażenia zgody. Zmusił się do tego wbrew swemu najżarliwszemu pragnieniu kontynuowania kursu, na którym pojawił się wymarzony obiekt jego życia. Popadł w rozterkę. Pierwszy raz żałował, że dowodzi statkiem. A stało się to przez przypadek. Po tragicznej śmierci kapitana w układzie Kernar, z wyboru załogi Fizyk zajął jego miejsce. Teraz ciekawość brała w nim górę nad poczuciem zagrożenia. Zazdrościł kolegom, którzy czując tak samo, mogli otwarcie wygłaszać swe myśli. On musiał zrzec się praw badacza, gdyż odpowiadał za życie ludzi. Jednak nie sądził, że swoją sugestią rozpęta istną burzę sprzeciwów, które wreszcie przekrzyczał Astronom: – Czarna dziura na kursie statku! Może to nie wzbudzać żywszych uczuć w badaczach planet, egzobiologach, etnografach kosmicznych. Ale dla astronomów, kosmologów, czy... fizyków – zawiesił głos i znacząco spojrzał na kapitana, który sprężył się pod jego wzrokiem. – Pomyślcie tylko: czarne dziury odkryto już w dwudziestym wieku – wszakże wyłącznie w teorii. I nadal pozostały na papierze – ze wszech miar wiarygodne, jako znak upływania czasu; jako pamiątka po tym, co przez miliony lat było przepotężną gwiazdą, by w ułamku sekundy zniknąć z naszego Wszechświata. A teraz właśnie taką dziurę mamy przed sobą, zupełnie blisko, twarzą w twarz! – Też mi twarz, której przenigdy nie dojrzy ani oko, ani żaden przyrząd! – sarkastycznie rzucił Zoolog. Po chwili Fizyk mruknął, cedząc słowa: – Czarna dziura... Tak. Dostrzeżona, ale cóż z tego? Potem jeszcze wyrzucił z siebie, patrząc na Astronoma: – Zauważ, że nawet przymiotnika „dostrzeżona” użyłem w przenośni. Bo czarnej dziury nie da się zobaczyć. Jej obecność mogą zdradzić tylko pewne zjawiska zachodzące w sąsiedztwie. Więc nie powinniśmy tam się pchać – uciął szybko, jakby w obawie, że już za moment nie zmusi siebie do powiedzenia tego. – To przecież najbezwzględniejsza pułapka, jaką potrafimy sobie wyobrazić. Owszem, można tam wniknąć, ale... bezpowrotnie. – Krakać nie mamy co. Miniemy tę twoją pułapkę na myszy po lewej – palnął Astronom. – A co zbadamy, to zbadamy. – Czy to aż tak ciekawe, żeby ryzykować? – naiwnie spytał Telegrafista. Astronom zgromił go spojrzeniem. – Nie zna się, a bruździ – pomyślał z niesmakiem i odparł zaczepnie: – Ależ to świat postawiony na głowie. I jak jeszcze! Czarna dziura jest dramatem wszystkich gwiazd powyżej ośmiu mas Słońca. Taka gwiazda zapada się w stutysięcznej części sekundy i powstaje twór niepojęty dla naszych wyobrażeń, a tylko dający się opisać z pomocą równań ogólnej teorii względności jako miejsce czasoprzestrzeni, w którym masa i gęstość przybierają wartość nieskończoną. – Czy nie kłóci się to z prawami przyrody? – spytał Telegrafista. – A jakże! Jak najbardziej – zacietrzewił się Astronom. – Bo to już wcale nie nasz świat. Oddzielona od otoczenia kosmologicznym horyzontem zdarzeń, czarna dziura nie należy fizycznie do tego Kosmosu, w którym żyjemy. Żadna informacja pod jakąkolwiek postacią stamtąd się nie wydostanie. W astrofizyce relatywistycznej określa się to jako stan osobliwy; przez analogię do chwili, która zapoczątkowała obecną fazę Wszechświata. Naradę zakończyła decyzja utrzymania dotychczasowego kursu. Fizyk obwieścił ją, nie dając poznać po sobie zadowolenia. Kamień spadł mu z serca. Przeszedłszy do dyspozytorni, przekazał komputerom do rozwiązania wszystkie problemy bezpieczeństwa związane z przelotem obok kosmicznej dziury. Czarną dziurę odgraniczają od otoczenia dwie powierzchnie sferyczne. Na zewnętrznej, światło dobiegające do oddalonych obserwatorów ulega nieskończonemu przesunięciu ku czerwonej stronie widma. Dla patrzącego z zewnątrz, obiekty spadające na czarną dziurę zatrzymują się po nieskończenie długim czasie. Nie da się więc spostrzec wychwycenia ciał przez tę pułapkę – choć jest to zjawisko rzeczywiste. Z oddalenia, ten osobliwy obiekt może się ujawnić tylko przez wykrycie silnego promieniowania rentgenowskiego obłoków materii przy rozgrzewaniu się ich cząstek spadających w tę dosłownie bezdenną otchłań. Po opustoszałej sali obrad, w której został tylko Astronom, w napięciu rozważający plan badań, zajrzał niecierpliwy Zoolog. – Gdzie stary? – spytał impulsywnie. – W dyspozytorni. Nie przeszkadzaj mu. W razie czego wpakujemy się w kabałę, z której nie będzie odwrotu – To znaczy, w jakim wypadku? – Gdybyśmy nieopatrznie trafili pod horyzont zdarzeń, leżący poniżej powierzchni nieskończonego przesunięcia widma ku czerwieni. – Więc co? – Ergosfera, zawarta między tymi dwoma kulistymi powierzchniami, znajduje się na kursie statku. Przejdziemy przez nią skośnie, dokonując unikalnych obserwacji. Tym sposobem da się sprawdzić założenia budowy peryferyjnych warstw czarnej dziury; tych, które jeszcze należą do naszego Wszechświata. Potwierdzić doświadczalnie, no i wrażeniowo – dodał z błyskiem w oczach. – A rozważyłeś, czym to grozi? – raptownie przerwał Zoolog. – Wiem tyle, że czarna dziura rządzi się innymi prawami fizycznymi niż te, które panują w naszym świecie. Czy ich interpretacja jest całkiem jasna? – Nie całkiem. Ale to tylko tam: głębiej, pod horyzontem zdarzeń. A ergosfera stanowi jakby strefę przejściową – jeszcze dostępną dla bezpośrednich badań. – Czy aby bezpieczną? Zachodzące w niej zjawiska znamy jedynie z teorii. A jeśli akurat nie wiemy o nich czegoś ważnego, co jest wyjątkowo groźne? Albo błędnie oceniamy grubość ergosfery? Nie czarujmy się: przecież wniknięcie pod horyzont zdarzeń zgubiłoby nas z kretesem. Dobrze wiesz, że natychmiastowym skutkiem przecięcia go jest absolutna niemożność wydostania się stamtąd do obszaru zewnętrznego, czyli powrotu do naszego Wszechświata. – Boisz się? – obcesowo spytał Astronom. – A jeśli tak?... – odparował Zoolog z trochę sztucznym grymasem. – Ja też się, boję. Ale ciekawość jest we mnie silniejsza. To ona powiodła mnie w Kosmos. Teraz Zoolog zaperzył się: – Ja też nie chciałem być piecuchem. Dlatego znalazłem się tutaj. Lecę ku gwieździe moich marzeń, mającej aż dwie planety z pasami chlorofilu w widmie. Więc są tam rośliny. Z pewnością i zwierzęta. Jakie? – Jakie?? – potrząsnął ramionami Astronom. – Czyżbyś chciał, abym nie ujrzał ich nigdy – tylko przez to, że badaczom martwych światów zachciało się zerknąć ukradkiem w jakąś tam... dziurę? I wtedy nagle zaczęło się. Niebo stanęło dęba. Gwiazdy przed statkiem leciały w górę jak rój świętojańskich robaczków – wyżej, coraz wyżej, kotłując się w iluminatorze. Zoolog pobladł z gniewu. – Coście narobili? Astronom także był wstrząśnięty. – Istna fatamorgana – wyszeptał zmienionym głosem. Zoolog pienił się z wściekłości. – Aha, teraz się boisz. Dobrze ci tak! – rzucił bez sensu. Płynna kurzawa gwiazd zgasła raptownie, jakby przykryta grubą kotarą. Ciężka smolista czerń gniotła wzrok. – Aż dusi – wycedził Zoolog. Zerwał się z fotela. – Rób coś! – krzyknął. – Nie chcę ginąć w twojej zafajdanej dziurze. Nie chcę!! Rozumiesz? I przyskoczył do kolegi z pięściami. Ten, jakby tego nie zauważając, połączył się z komputerami. Polowy ekran rozjarzyły świetlne błyski, wykresy i trochę liczb. – Mów, co się dzieje – krzyczał Zoolog. – Nie wariują Jesteśmy w ergosferze. Przyrządy rejestrują rozwijające się zjawiska. Dla niektórych na razie brak wyjaśnień. Nawet do tego stopnia – zawahał się – jakby to nie była czarna dziura. Ale później będzie dość czasu... – Albo nie będzie! – wrzasnął Zoolog. W tej samej chwili obaj mocno zwarli powieki pod uderzeniem oślepiającego światła, które buchnęło przez iluminator. Nie wiem, czy można to nazwać pamiętnikiem. Bo pamiętnik, choćby nie przeznaczony do publikacji, choćby pisany w ukryciu, zawiera podtekst myślowy, że ktoś go przeczyta. Nie piszę do szuflady. Ani do druku. Piszę dla kontaktu ze swoimi, o ile starczy mi życia na zbudowanie radiostacji dość silnej, by kierunkowym sygnałem przesłać tę wiadomość ludziom. Nagram ją na taśmę, która obracając się nieustannie, słać będzie w przestrzeń, ku Ziemi odległej o czterdzieści sześć lat świetlnych – stale ten sam tekst, raz za razem, choćby przez wieki całe. Znając kierunki rozwoju badań radioastronomicznych, mogę mieć pewność, że tutejszy świat, na ziemskim niebie położony bardzo korzystnie, bo blisko ekliptyki, nadal znajduje się – przynajmniej od czasu do czasu – w polu nasłuchu naszych wielkich anten. Wystarczy wybrać dogodne pasmo widma radiowego, a ten list zostanie przejęty i odczytany. Stawiam na linię wodoru międzygwiezdnego. Planeta, na której zamieszkałem z konieczności, dla astronoma nie wyróżnia się niczym wyjątkowym. Ale człowiek może, a nawet musi, pokochać właśnie ją, w odróżnieniu od milionów globów tchnących obcością. To jest odczucie subiektywne. Kosmos wyłania tylko niezliczone kombinacje wiecznej, wiecznie przekształcającej się materii i energii. A miłość narodziła się w ludziach. Tak samo, jak w kobiecie kocham w gruncie rzeczy moje własne uczucie dla niej – w miłości do planety, po której stąpam, kocham moją Ziemię. Najpierw ogarnę ją okiem astronoma. Nazywa się Pogodna. Z początku sądziłem, że przez przypadek: że powtórzyła się historia Oceanu Spokojnego, który Magellan ochrzcił właśnie tak, bo ujrzał go akurat w dzień bezwietrzny, przy małej fali. Odkrywcy Pogodnej mogli też wylądować podczas pięknej aury, choć słoty nie są tu rzadsze niż na Ziemi. Teraz wiem, iż chodziło o coś innego. Jeśli wśród rozmaitych klas planet we Wszechświecie uwzględnić ziemiopodobne, to w pierwszym rzędzie należy do nich ten glob. Rozmiarami trochę ustępująca Ziemi, lecz o znaczniejszej gęstości. Pogodna ma prawie dokładnie ziemskie przyciąganie i podobną prędkość ucieczki, tak samo wystarczającą, by trwale przytrzymać wszystkie gazy prócz wodoru. Przeszłość tutejszej atmosfery była odmienna niż u nas: w jej przekształcaniu się nie uczestniczyły procesy biologiczne. A mimo to, możemy nią swobodnie oddychać. Nadmiar tlenu jest złagodzony niższym ciśnieniem. Argon zastępujący azot nie ma znaczenia, natomiast chroni przed chorobą kesonową przy nagłym wynurzaniu się nurka ze znacznej głębi. Brak tu wprawdzie oceanów, lecz są wielkie jeziora typu bezodpływowych mórz. Pogodną odkryliśmy w sposób niezamierzony. Pewne symptomy wskazywały, że przed nami leży czarna dziura. Niesamowita gratka. Postanowiliśmy przejść przez ergosferę, choć to nie było bezpieczne. Jakiś czas towarzyszyły nam dziwne zjawiska związane najpierw z wirowaniem nieba, a później ze zniknięciem gwiazd w polu widzenia. Już nie można było polegać na wskazaniach przyrządów. Wydawało się, że przekroczyliśmy horyzont zdarzeń... Jednak los potraktował nas łaskawie. Całkiem nagle wypadliśmy z tej ciemni w przenikliwy, rażący blask. Stałem z Zoologiem przed iluminatorem. Jak na komendę, zamknęliśmy powieki. Nałożywszy okulary rozpraszające światło, ujrzałem żółtopomarańczową kulę obramowaną nieregularnie – niby orlimi skrzydłami – srebrzystą poświatę korony słonecznej. Nasza gwiazda okazała się nieznacznie chłodniejsza od Słońca. Niebawem zasłonił ją wielki czarny łuk, gaszący blask. To była Pogodna. Wylądowaliśmy w miejscu nie pozbawionym życia. I rozpoczął się ciąg zdziwień. Botanik sądził, że wszystkie tutejsze rośliny są spokrewnione z formami ziemskimi, a niektóre – nawet bardzo blisko. Toteż konsekwentnie utrzymał dla nich taksonomię ziemskiej flory, przy czym żadnego gatunku nie zaliczył do nowej jednostki systematycznej wyższej niż podrząd. Zoolog miał mniejsze pole do porównań, bo fauna nie wykraczała poza jednokomórkowce. Ale poszedł po identycznej linii: lądowe i wodne pierwotniaki zmieścił w tych samych czterech gromadach, jakie występują na Ziemi. Bakterie i wirusy różniły się nieco bardziej. Zdawałem sobie dobrze sprawę, że fenomeny astrofizyczne, które omamiły nas sugestią zbliżania się do czarnej dziury, miały charakter sztuczny. Wywołał je ktoś rozporządzający techniką wyższą od naszej. Pragnęliśmy poznać tych astroinżynierów, zarazem obawiając się ich: cóż nasza szczupła załoga znaczyła w starciu z całą planetarną społecznością... ? Dokonując kilku okrążeń po orbicie parkingowej, spostrzegliśmy na powierzchni Pogodnej niewątpliwie znamiona pobytu istot rozumnych: duże aglomeracje, które bez cudzysłowu dało się nazwać miastami. Rozplanowanie ich, a nawet styl budowli – dziwnie przypominały ziemskie wzory, zwłaszcza pochodzące z dawniejszych epok. Jedną różnicę stanowiło to, że te miasta były nieliczne i położone w jednym rejonie. Gdzie indziej zauważyliśmy tylko małe odosobnione skupiska – może osiedla mieszkalne, albo stacje badawcze. Na wszelki wypadek opadliśmy w okolicy odległej o sto kilkadziesiąt kilometrów od najbliższych oznak cywilizacji. W tej scenerii, podejrzanie często nawiązującej do ziemskich spraw i widoków, najbardziej zaskoczyli nas sami gospodarze. Najpierw posądziliśmy zwiadowców o żart primaaprilisowy (był pierwszy kwietnia), kiedy wróciwszy z rekonesansu nazwali ich ludźmi, a spytani dlaczego – wyjaśnili, że wyglądają tak samo jak my. Gubiliśmy się w domysłach. Ale już wtedy jedno uważałem za niewątpliwe: nawet jeśli Pogodni nie pochodzili z Ziemi – ich powiązania z ludźmi musiały być starej daty. Jakże sobie wyobrazić tak przedziwny zbieg przypadków, by nie tylko wygląd zewnętrzny, lecz także upodobania, zdolności i kierunki poszukiwań były niemal jednakowe? Niektórzy koledzy wciąż jeszcze upierali się, że to jest pierwszy kontakt gospodarczy z kulturą Ziemian. Być może, tkwili przy swym poglądzie z czasów, kiedy zebraliśmy tu bardzo mało danych. A potem siłą inercji obstawali przy tym – jak ktoś, kto na wyścigach raz, postawiwszy na nieznanego konia, którego inni nie biorą w rachubę, stawia nań i w następnych gonitwach, z upartą nadzieją, że w razie jego zwycięstwa zdobędzie dużą wygraną oraz satysfakcję. Kiedy startowaliśmy z Ziemi, niektórzy, nawet poważni badacze, hołdowali teorii, że gdziekolwiek życie oparte na białku węglowym zanurzonym w wodzie wytworzy istoty rozumne – będą to ustroje w najwyższym stopniu człekopodobne. Nie zrażało ich przypomnienie, iż był to także pogląd dawno ośmieszonych mitomanów spod znaku latającego spodka, którzy głosili z zawzięciem wartym lepszej sprawy, iż postać człowieka jest jedna we Wszechświecie, nieprzeliczone zaś rasy kosmiczne rozsiane po Galaktyce różnią się tylko wzrostem i barwą skóry. Większość uczonych uważała wprost przeciwnie: że życie przybiera najrozmaitsze kształty, zależnie od mutacji zaakceptowanych przez dobór naturalny; dalej – zależnie od radiacji adaptotywnych; wreszcie od całokształtu warunków środowiskowych, w jakich powstał szczep mający na późnym piętrze swego rozwoju wyróżnić się spośród innych gwałtownym powiększeniem mózgu i skomplikowaniem jego budowy. Ale już wtedy istniała mniejszość badaczy, widząca te sprawy zgoła inaczej. O wiele wcześniej Konstanty Ciołkowski sądził, że globy biogeniczne, czyli rodzące życie, muszą mieć otwarte zbiorniki wodne i atmosferę zasobną w tlen, a temperatury ich powierzchni wahają się w wąskich granicach kilkudziesięciu stopni Celsjusza powyżej i poniżej zera – z tym zastrzeżeniem, iż nie może tam panować nieustający mróz. Prekursor astronautyki posunął się w tych rozważaniach jeszcze dalej: kiedy zgłębił Wspólnotę Rozumnych we Wszechświecie, właściwie myślał o ludziach z innych planet. Przypisywał im tylko rozmaity poziom duchowej i materialnej kultury, zależnie od długości przebytej drogi ewolucyjnej. Może nie jest to pogląd tak naiwny, na jaki zakrawa w pierwszej chwili. Obrawszy za punkt wyjściowy konwergencję, dobrze znaną z fauny Ziemi – łatwo wyciągnąć właśnie takie wnioski. Czy na pobieżny rzut oka ichtiozaury oraz delfiny (jedne i drugie pochodzące od czworonożnych lądowych przodków) nie są uderzająco podobne do ryb? Szeroko omawiałem te sprawy z Zoologiem. Dawniej, na Ziemi, niewiele interesowały mnie zwierzęta. Co innego gwiazdy, mgławice, pył kosmiczny, samo tworzywo Wszechświata! Dopiero na Pogodnej, gdzie wizualne obserwacje astronomiczne, wobec zakrycia gwiezdnego nieba sztuczną przesłoną, zacieśniają się do tutejszego słońca i tylko jednej planety – problemy życia wciągnęły mnie i zachwyciły. Walnie mi w tym dopomógł mój cicerone. Czynił to z dużym zacięciem. A wiem, iż dawniej uchodził za egoistycznego, zamkniętego w sobie badacza; miano mu za złe, że nigdy nie chciał wykładać. Zresztą cały jego sposób bycia zmienił się nie do poznania. Niegdyś ostry, przesadnie drażliwy, apodyktyczny w swych sądach nawet gdy chodziło o jakąś luźną hipotezę – wylądowawszy na Pogodnej, niemal z dnia na dzień złagodniał jak baranek. Raz przypomniałem mu, jak się awanturował podejrzewając, że wniknęliśmy w ergosferę czarnej dziury i możemy nieopatrznie dostać się pod horyzont zdarzeń. Nie pamiętał tego. Wierzę mu. To samo zresztą dotyczyło wszystkich członków załogi. Fizyk samorzutnie zrzekł się dowodzenia wyprawą – twierdząc, że jeśli był kapitanem statku, to chyba tylko honorowym – bo na co komu przewodzić innym? A zresztą niczego takiego sobie nie przypomina. W innych kwestiach natomiast jego pamięć nie pogorszyła się ani trochę. Były to jakieś dziwne zmiany, które każdy z nas obserwował i u kolegów, i u siebie samego. Zanotowałem te sprawy na samym początku, dopóki to było wykonalne. Spostrzegłem bowiem, że w miarę jak mój charakter łagodniał poza granicę, jaką dawniej uznawałem za jeszcze możliwą – zacierała się we mnie świadomość, iż kiedyś mogłem kogoś urazić ostrym słowem albo kpiną. Nie zbywało nam czasu ani chęci do zastanawiania się nad metamorfozą nas samych, bo właśnie wtedy dopięliśmy najważniejszego celu: nawiązania bezpośredniego kontaktu z gospodarzami. Z początku nie tylko my, lecz również Pogodni przejawiali dużą powściągliwość, choć ryzykowali znacznie mniej. W dalszym ciągu pozostawało wiele spraw niejasnych. Trudno było pojąć, czemu krajowców nie entuzjazmował sam fakt naszego przybycia z Macierzy, z którą nie posiadali żadnej łączności. Skąd mogliśmy przypuścić, że oni nie traktują Ziemi jako swą praojczyznę; i, że nie wiedzą o niej nic pewnego? Najpierw posądziliśmy Pogodnych o nieszczerość. Nie mieścił się nam w głowie ich stosunek do własnej historii: opiewała tylko czasy bardzo świeże – zresztą wyzbyte dokładnych datowań; przedtem – jak nożem uciął – urywała się na kosmogonicznej legendzie. Tę legendę poznaliśmy zbyt późno, by w porę zrozumieć swą sytuację na tej planecie. Przez to straciliśmy i statek, i wszelką możność powrotu. Krok za krokiem – z klechd, z badań nieba i ziemi, z kronik i konfrontacji wyłaniał się przed nami na różnych, niezależnych piętrach historii obraz wydarzeń, jakie ukształtowały ten suwerenny świat – w jednych swoich obliczach zbieżny z naszym, w innych diametralnie odrębny; a zarazem odsłaniający takie sprawy z naszego ziemskiego podwórka, których w żaden sposób nie podołalibyśmy odkryć w sobie. To ostatnie jest głównym powodem moich usilnych starań, aby ten list dotarł na Ziemię. Rodzime życie nigdy nie wykwitło na Pogodnej, choć spełnia ona – przynajmniej w naszych oczach – wymogi planety biogenicznej. Może stanął na przeszkodzie jakiś nieznany czynnik, a może zadziałał przypadek. Dość, że kiedy niecałe półtora tysiąca lat temu dotarli tu ludzie – powitali krainę żyzną, ale martwą. Był to urodzajny łan oczekujący zasiania. Okoliczności dotarcia na Pogodną tamtych astronautów musiały przypominać naszą własną przygodę: ciekawość nieznanego, potem strach, wreszcie miłe odprężenie. Trudno przypuścić, by jakoś nie utrwalono tych wrażeń. Widocznie zapiski zostały rozmyślnie zniszczone. Ale sprawa jest jasna. Astronomiczny dziw, który zwiódł naszą wyprawę, omamił także ich złudzeniem czarnej, dziury. Zapewne tak samo dyskutowali co robić, i tak samo postanowili przejść przez ergosferę. To, co ujrzeli, oglądałem na własne oczy – piętnaście wieków później. To nie są tylko płonne domysły. Fenomeny nieba, tak szokujące przy zbliżaniu się do Pogodnej, powstały w czasach znacznie wcześniejszych, powołane mistrzostwem nieznanych astroinżynierów. Ślepe siły przyrody nie wyróżniły Pogodnej niczym specjalnym. Z dawien dawna były tam regularne następstwa dnia i nocy, kaprysy słot i czystego nieba, zmiany pór roku – jak na wszelkich planetach szybko wirujących i nachylonych do ekliptyki pod kątem dostatecznym dla podziału na strefy klimatyczne. W bezchmurne noce lśniły gwiazdy, mgławice, Droga Mleczna – jak na Ziemi. Także świeciły planety; ile – nie wiem. Przed paroma milionami lat Pogodną zasiedlili jacyś kosmici. Wynieśli się stąd na długo przed przybyciem ludzi. Ślady, które zostawili na powierzchni globu, są skąpe i mówią mało o swych twórcach. Za to na niebie wznieśli pomnik trwały w kosmicznej skali czasu: macierzystą gwiazdę Pogodnej otoczyli sferycznym polem siłowym o promieniu stu sześćdziesięciu milionów kilometrów, obejmującym dwie planety wewnętrzne układu. Odtąd w tym rejonie załamanie światła wprowadza w błąd przyrządy oparte na utrzymywaniu kierunku według gwiazd. To powoduje, że każdy zbliżający się pojazd zatacza łuk i w konsekwencji przebija sztuczną sferę, przedostając się pod jej powierzchnię – Stamtąd widać już tylko gwiazdę-słońce i dwie planety. Reszta nieba jest monotonną czernią. Odczucia ludzi, którzy odkryli ten glob, mogę sobie odtworzyć. Były o tyle smutniejsze od naszych, że zastali planetę martwą, o tyle zaś prostsze – iż mogli ją objąć w niepodzielne władanie. Tak też uczynili. Nie wiem, ilu ich było; historia nie ujęła tego, a legenda nie sprecyzowała. Nie wiem, czy to był jeden statek, czy flotylla. Ale przecież załoga żadnej z wypraw zwiadowczych nie przekraczała kilkuset uczestników. Zagadką jest i nadal pozostanie – czemu ta drobna społeczność, zasiedliwszy, glob, zerwała więź z Ziemią. Musiała to być świadoma decyzja. Nawet jeśli statek uległ awarii podczas lądowania, oraz zniszczona została radiostacja – nic nie stało na przeszkodzie naprawieniu tych urządzeń, a nawet zbudowaniu nowych obiektów. Pionierzy mieli pod dostatkiem surowców, i mnóstwo czasu. A co myślą o tym wszystkim ich potomkowie? Znów oddajmy głos legendzie: W „zbawczej kuli”, mknącej chyżo jak myśl, Pogodni uszli ze świata grozy. Tam obok dobra istniało także zło, obok coraz rzadszego bohaterstwa – potężniejąca nikczemność. Dlatego musiano tolerować, że jedni rozkazywali drugim. Rzecz jasna, taki wynaturzony przymus nie mógł nieść odprężenia – tym bardziej, że na rozkazodawców pasowali siebie samych właśnie najbezwzględniejsi, wyzbyci wszelkich skrupułów. Ludzie lecieli zająć nową ojczyznę, którą już wtedy nazwali Pogodną. Skąd wiedzieli o jej istnieniu – legenda przemilczała. Podobno wiedzieli o niej także inni ludzie w świecie grozy. Ocaleni obawiali się pogoni. Podjęli więc obronę bierną: astroinzynieryjny kamuflaż, który z daleka odstrasza mirażem „antyświata”. Potem zagospodarowali swój nowy świat – dla nich po wsze czasy jedyny ludzki, jedyny własny. Tutaj nikt nie komentował legendy. Po prostu była. Tak samo, jak było powietrze, woda, krajobrazy, uboga fauna i flora przywieziona z tamtego świata grozy. I jak był – mamiącą przesłoną oddzielony od reszty kosmosu – glob Pogodnej jasny za dnia, czarny nocą, bez gwiazd, z jedyną planetą zachodzącą po zmierzchu albo wstającą przed świtem. Nie ma dymu bez ognia. Dla nas, przybyłych z zewnątrz znających drugą stronę medalu – od początku ta legenda miała wiele ziaren prawdy, których Pogodni żadną miarą nie mogli wyłuskać. A z biegiem czasu nabierała coraz więcej krwistości. Tak odtworzyliśmy historię Pogodnych: Ludzie postawili pierwszy krok na nieznanej planecie – ochłonąwszy z wcześniejszego przerażenia, iż przecięli horyzont zdarzeń pod ergosferą czarnej dziury, bez żadnej fizycznej możliwości powrócenia do swojego Wszechświata. Nosiła ich na twardej powierzchni Nowa Ziemia, tak samo lekko jak Stara. Opalało ich nowe słońce, rzeźwił wiatr, powietrze syciło tlenem. Nie wrócili na Ziemię. Może urzekła ich rola założycieli nowej ludzkości? Albo byli uchodźcami politycznymi: buntownikami przeciwko ładom i bezładom przewalającym się przez ich kraj i epokę? Któż to odgadnie?... Od samego początku ta nowa społeczność nie zaznała ani przestępstw, ani nawet poważniejszych konfliktów. Pionierzy przypisywali to nadzwyczaj wysokiemu morale wszystkich członków wyprawy. Może przeoczyli fakt, że poniosło się ono zaskakująco w nowej ojczyźnie? Człowiek lubi przypisywać zasługi sobie, nawet jeśli nie jest pewien, czy to właśnie tak... Potem zniszczyli swój statek i przysięgli, że to samo uczynią z każdym pojazdem, który dotrze na Pogodną. Bali się pogoni, powrotu jakiejkolwiek władzy i innych gorszących porządków. Nie mieli racji, gdyż ład i porządek, spokój i radość, jakich przez długie tysiąclecia nie umiano sobie zapewnić na Starej Ziemi – tutaj imigranci zawdzięczali odkrywcom Pogodnej sprzed paru milionów lat. Dopiero my wyjaśniliśmy to wszystko, zastawszy pewnego dnia na miejscu naszego pojazdu tylko lej po wybuchu, który go rozpylił. Bo wtedy zostawialiśmy już statek bez ochrony, mocno przeświadczeni, że nic mu nie grozi. I nawet przyjęliśmy za normalne, iż nie czujemy ani gniewu, ani żalu, ani chęci odwetu. Pogodni nie zdawali sobie sprawy, iż nie zagrożą im ludzie. Cóż dziwnego? Ich morale było ich codziennością. My natomiast przeistoczyliśmy się gwałtownie; jak nowo narodzeni, strzepnęliśmy z butów pył zła. Nie wiem, jaki cel przyświecał budowniczym hermetycznej kuli otulającej Pogodną. I czy doświadczyli tych samych dobrodziejstw tego osobliwego klosza, które stały się udziałem ludzi. Może nie wszystkie istoty rozumne podlegają czynnikowi chciwości i agresji, który (sztuczny? naturalny?) spływa z promieniowaniem kosmicznym na bezbronne, odkryte oblicze Starej Ziemi. Albo nie dla wszystkich sferyczne pole nad Pogodną zatrzymuje właśnie tę składową promieniowania nieba, która ich i tylko ich podnieca do zła? Nie wiem. To, co odkryłem – ja, człowiek – odkryłem dla ludzi. KRÓLOWIE STONY Powrót sondy badawczej z lotu do układu Gwiazdy Barnarda nazwane wydarzeniem stulecia. Prócz ukazania pierwszych bezpośrednich impresji z okolic obcej gwiazdy, był to sukces nadzwyczaj skomplikowanych technik. Już samo dotarcie na odległość sześciu lat świetlnych i przywiezienie stamtąd obfitych danych mówiło za siebie. Lecz zadania tego próbnika były znacznie bardziej złożone. O Gwieździe Barnarda wiedziano dużo. Przyczyniły się do tego badania kilku pokoleń astronomów. Ale przecież nie ona stanowiła gwóźdź tych pasjonujących poszukiwań. Sama w sobie jest czerwonym karłem, więc najpospolitszym typem obiektu kosmicznego w naszych okolicach nieba. Wyróżnia się znaczną prędkością w stosunku do otaczających gwiazd i dlatego bywa nazywana Gwiazdą Strzałą. Stwierdzono ponadto już w dwudziestym wieku – na podstawie zakłóceń w jej ruchu własnym – że okrąża ją niewidzialny towarzysz, półtora raza masywniejszy od Jowisza. Mógł to być kolos wśród orszaku mniejszych wystygłych globów tego słońca. Tak wynikało z teorii powstawania układów planetarnych. Lecz ile jest tych ciał, jakie są i czy okażą się przydatne ludziom – miała dopiero stwierdzić sonda. Była tak zbudowana, by wylądować tylko raz, i po zebraniu wszechstronnej dokumentacji odwiedzonego obszaru wystartować ku Ziemi. O tym, który glob, jako najkorzystniejszy dla ludzi, wybrać do tych badań, musiał postanowić komputer. Miał on także wytypować najbardziej obiecujące lądowisko. Powodzenie tęgo punktu programu budziło wiele wątpliwości. Plon przedsięwzięcia przeszedł najśmielsze oczekiwania. Był z jednej strony zwycięstwem techniki rakietowej i układów cybernetycznych o dużym stopniu samodzielności, z drugiej zaś – szczęśliwego przypadku powodującego, że układ tej chłodnej gwiazdy, o bardzo ciasnej ekosferze, zawierał obiekt tętniący bujnym życiem. Była nim planeta wewnętrzna, która krążyła tak blisko gwiazdy, że – wbrew teoretycznym przypuszczeniom, opartym na tamtejszym odpowiedniku stałej słonecznej – temperatura jej powierzchni odpowiadała ludziom: w strefie równikowej panował klimat śródziemnomorski. Nazwana Stoną, miała trzy drobne księżyce. Zdjęcia planety i filmy, dostarczone przez sondę, ukazywały ją jako ciało kosmiczne o bogatym i różnorodnym życiu, lecz bez śladów działalności Rozumu. Powzięcie decyzji wysłania tam grupy badaczy narzucało się w sposób oczywisty. Trzeba było natomiast rozstrzygnąć mnóstwo problemów dotyczących samej wyprawy; problemów nie tylko naukowych i technicznych. Eliza poczuła jakby w pomieszczeniu, które przez ubiegłe dwa miesiące (od kiedy zbudziła się ze snu hibernacyjnego) służyło jej do obserwacji nieba i doświadczeń astrofizycznych – nagle jakoś poweselało. Ściany nieprzerwanie świecące kremowym jaśnieniem teraz widziała w niepokalanej bieli. – Białe jak sypki, puszysty śnieg w Beskidach – pomyślała. Wpadła w zadumę. Kiedyż zobaczy rodzinne góry, w śniegu albo w majowym słońcu, i tyle przepysznie barwnych widoków w Ojczyźnie? To samo, oglądane w telewizorze, tylko ją rozdrażniało. Jakże daleko za sobą pozostawiła tamto wszystko... Ilekroć patrzyła na ekran, czuła aż do bólu tę wyrwę w sercu, która ogromniała z każdym nowym milionem kilometrów. Dalej, wciąż dalej. Powtarzała sobie głośno, że przecież nie odpływa w nieskończoność. Iluminator był stale zwrócony w kierunku lotu: ku Gwieździe Barnarda. Tego wymagały badania prowadzone przez nią. Lecz dla siebie samej raz po raz naprowadzała tubus zewnętrznej lunety na Słońce, odbite w zwierciadle jako jedna z najjaśniejszych gwiazd kuli nieba. Siedziała wtedy jak urzeczona i nikt nie był w stanie wywołać jej z obserwatorium. Zauważyli to wszyscy. Pierwszy powiedział jej o tym Edmund. Nie spytał, lecz po prostu oznajmił. Eliza wiedziała, że tak się stać musiało prędzej czy później. Tylko jej mąż Stefan, dowódca wyprawy „Iskry Ziemi”, niefrasobliwie nazywał to histerią. Rozglądając się po jasnych ścianach, nie wiadomo czemu poweselałych w jej nastroju, wchłaniając równomierny blask wyzbyty przyciemnień i światłocieni – pomyślała, że nawet wygnana z Polski bez prawa powrotu, gdzieś za morzami, byłaby mniej dogłębnie wydziedziczona niż tu, w otoczeniu kosmicznej próżni. Choć odbierała obrazy i listy radiowe z Ziemi tak często, jak tego pragnęła – natychmiastowe, mknące bezczasowo przez podprzestrzeń – i choć wiedziała, że jeśli nie przydarzy się jakaś katastrofa to wróci na Ziemię i będzie tam żyła dawnym życiem, za którym chorobliwie tęskniła – czuła się branką wydaną na łup otchłannej pustki. Odgłos kroków otrzeźwił ją z tych rozmyślań. Odwróciła głowę, lekko potrząsając ciemnoblond lokami. Tuż za jej krzesłem stał Stefan. – Chyba już czas na ciebie – powiedział miękko. – Inaczej nie wyśpisz się, o ile chcesz wstać o wpół do szóstej, jak przywykłaś. Eliza znów spojrzała w iluminator. Jej niebieskie oczy wpatrywały się w czarną wygwieżdżoną otchłań z jaskrawym, kłującym wzrok punktem: Gwiazdą Barnarda w której układ już wpłynęli. Potem przechyliła się do tyłu mówiąc: – Mam robotę nie cierpiącą zwłoki. Muszę zweryfikować pewną obserwację, obojętne ile czasu mi to zajmie. – Koniecznie teraz? – Muszę – odparła cicho, siląc się na obojętny ton. – Dokonałaś jakiegoś ważnego odkrycia? – zagadnął Stefan z dużym zaciekawieniem. – Może... – Znów tak dziwnie ze mną rozmawiasz. – Bardzo zwyczajnie – rzuciła Eliza, usiłując zbagatelizować sprawę. – Zaintrygowało mnie pewne zjawisko, które można rozmaicie interpretować. Więc chcę sprawdzić kilkoma niezależnymi metodami, czy jest tak, jak przypuszczam. Później przyjdzie czas na badania uzupełniające. Dla astronautów, którzy zbliżali się do celu, Gwiazda Barnarda przestała być tylko oślepiająco jaskrawym punktem. Oglądana gołym okiem, jarzyła się czerwoną tarczą niewiele mniejszą niż Słońce widziane z Ziemi. Dało się patrzeć na nią wyłącznie przez przyciemnione szkła. Postrzępiona, śnieżysto-biała obwódka jej korony gwiazdowej malowniczo odcinała się od rdzawej chromosfery i czerni nieba. Bez pomocy lunet można już było zauważyć cztery spośród sześciu planet tego układu. Eliza miała ręce pełne roboty. Dla niej każdy z tych obiektów posiadał swoją własną, niepowtarzalną twarz i duszę. Badała je w napięciu wszelkimi dostępnymi środkami – wiedząc, że za dzień albo dwa już sobie na to nie pozwoli. Dla niej, astronoma, liczył się cały układ. W najwyższym stopniu pasjonowało ją każde ciało i każde zjawisko w związku z nim występujące, nigdy nie oglądane stąd ludzkim okiem. Tak samo widziało te sprawy jeszcze kilkunastu naukowców. Ale dla jej męża, i dla Edmunda, i dla licznych biznesmenów flotylli „Iskry Ziemi”, złożonej z pięciu jednakowych okrętów, ważna była Stona i gospodarcze interesy z nią związane. Eliza czuła podświadomie, że to ostatnie godziny spokoju i harmonii zarówno na okręcie flagowym, jak w obrębie całej załogi. Burza wisiała w powietrzu. Choć Eliza była żoną admirała, w gruncie rzeczy snuła tylko przypuszczenia na ten temat. Kulisy tarć i przetargów na Ziemi, w wyniku których po żmudnych konsultacjach dowództwo ekspedycji powierzono jej mężowi, nie obchodziły jej zgoła. Cieszyła się, że poleci. Teraz nostalgia kosmiczna dokuczała jej na tyle, iż nieraz żałowała tamtej decyzji. Ale wówczas to była po prostu oszałamiająca przygoda. Ekonomiczne, polityczne i w ogóle wszelkie pozanaukowe aspekty wyprawy zostawiała tym, dla których były one żywiołem i sensem lotu na Stonę. Ten i ów spośród nich w zapale marzeń i planów na przyszłość już ją nazywał Nową Ziemią. Dobitnie sugerowało to ewentualność zasiedlenia Stony w charakterze pierwszej pozaziemskiej kolonii pod gołym niebem, która z upływem czasu przekszałciłaby się w „Ludzkość numer dwa”: swoistą filię dalekiej metropolii. Jak poważnie liczono się z tym – świadczyło, że prawie połowę ekipy stanowiły kobiety; w wyprawie uczestniczyło też wiele małżeństw. Ponieważ takie tendencje nie mogły ujść uwagi astronautów przed startem, wymogli oni gwarancję oficjalnych czynników, że nikt nie zostanie pozbawiony prawa powrotu. Było to właściwie jedyne ograniczenie dyktatorskiej władzy admirała, który potwierdził je uroczystym przyrzeczeniem. Tego popołudnia Stefan był całkiem wytrącony z równowagi. Kolejne indagacje kierowników czterech pojazdów towarzyszących wprowadziły go w piekielny nastrój. W podobieństwie pytań, na które mógł udzielić tylko zdawkowych odpowiedzi, dopatrywał się zarodów buntu. Czyżby porozumieli się za jego plecami i uzgodnili poglądy, by później wystąpić wspólnie!” Wprawdzie każdy działał pozornie na własną rękę, a kurtuazyjna forma pytań w niczym nie uchybiała zwierzchniej władzy Stefana nad wyprawą – lecz to mogło się zmienić lada moment. Odczuwał każdym nerwem narastające napięcie sytuacji. Wyobraził sobie, niby koszmarny zwid, że słyszy brzęczek wizofonii, a z ekranu patrzą na niego cztery pary oczu już nie uległych mu, a z czworga ust padają nie prośby, lecz żądania. Co począć? – niepokoił się. – Za kilka dni nieuchronnie, wylądują na jednym z księżyców Stony, by otworzyć nowy rozdział dziejów: aneksję tej planety. Kto będzie sprawował rządy nad żyzną krainą, dotąd bezpańską? Czyżby miało się powtórzyć to, że niegdyś uznano Księżyc za sferę nie podlegającą zawłaszczeniu, dostępną w równym stopniu ekipom badawczym wszystkich narodów? Stefana mierziła ta myśl. Przecież nie po to z całą przebiegłością, wykorzystując wszelkie posiadane wpływy, dopiął daleko idących przeinaczeń prawa kosmicznego, żerując na zawikłanych układach politycznych, które akurat temu sprzyjały. Zarozumiale wmawiał w siebie, że wziął za to odpowiedzialność przed historią. Czyż po to, by teraz nie wymusić, w sprawie Stony tych nowych postanowień, zaczerpniętych z dawnych wypróbowanych praktyk epoki wielkich odkryć geograficznych? Co powiedzieliby jego mocodawcy, gdyby zawiódł ich nadzieje? Nagle uświadomił sobie, iż mimo olbrzymiej władzy, jaką rozporządzał, sam jeden nie dopnie celu. Nigdy nie potrzebował poparcia tak mocno, jak właśnie teraz. Potrzebował szczerej, niewymuszonej wierności ludzi, ślepej i nie liczącej się z rozwojem wypadków. Na razie nie sądził, aby Eliza bądź Edmund wiązali z wyprawą takie plany, które godziłyby w jego interes. Mimo to, żywił obawy, czy miłość żony i długoletnia przyjaźń Edmunda ostaną się najcięższej próbie: ujawnieniu misji, jaką wziął na siebie. Czy tych dwoje, każde z osobna; dorośnie do roli, jaką im wyznaczył; czy będą stali murem przy nim, w każdych okolicznościach, nie bacząc na nic innego? Od tego zależała przyszłość: wszystko, czego pragnął. Lękał się przegranej. – Cóż u licha! Milczycie jak zamurowani. Bądź co bądź, żadne prywatne więzy nie przekreślają faktu, że jestem admirałem wyprawy. Stefan coraz bardziej tracił panowanie nad sobą. Na ekran wpłynęła twarz Edmunda. – Przecież nie próżnuję – powiedział spokojnie. – A poza tym, ciągle wzywasz nas razem. Czyżbyś coś podejrzewał? Daj pokój bzdurom! Eliza jest w obserwatorium. Przynajmniej tak sądzę. Najlepiej sprawdź. Stefanowi nie w smak poszedł ten przytyk. Ani myślał sprawdzać, gdzie jest Eliza, Chwilami przeczuwał, że między jego żoną a Edmundem zawiązała się nić tajonego przed nim porozumienia. Tylko nie wiedział, czego ono mogło dotyczyć. Drążyło go z tego powodu bliżej nie sprecyzowane uczucie niechęci do obojga, lecz dławił je z obawy, że to się może wiązać z nie zbadanymi jeszcze, patologicznymi objawami kosmicznej nostalgii; na to żadną miarą nie mógł sobie pozwolić. Wiedział, iż niektórzy lekarze uczestniczący w lotach międzyplanetarnych opisywali stany psychiczne zbliżone nawet do chorobliwej zazdrości. Starali się tłumaczyć to zubożeniem bodźców zewnętrznych w hermetycznym światku rakiety. Stefan bronił się przed tym rozpaczliwie. Usilnie wmawiał w siebie, że jest tym samym co na Ziemi łowcą przygód i wrażeń uwijającym się za pełnią życia, który lekko obdarzał kobiety aurą słodkich złudzeń, lecz od nich także nie wymagał czegoś poważniejszego. Nawet dla Elizy nie czynił jaskrawego wyjątku. Czasami drażniło go tylko, że nie była Amerykanką. Nie sądził wszakże, aby blok europejski, bez reszty pochłonięty niewiarygodnie kosztownym zagospodarowywaniem Marsa, próbował z pomocą Elizy pokrzyżować misternie uknute plany amerykańskich biznesmenów. Znowu połączył się z Edmundem. – Przyjdź, chcę z tobą pogadać. – Czy możesz to odłożyć na godzinkę? – spytał tamten z zaaferowaniem w głosie. – A co robisz? – Poszukuję awarii głównej stacji. Trzeba jak najśpieszniej przywrócić łączność z Ziemią. – Jeszcze to nie naprawione? – rzucił Stefan, pozorując silne zagniewanie. – Zleć to innemu elektronikowi. Tylko z tobą, jako z moim zastępcą, mogę omówić pilne sprawy. Stona tuż, tuż... Chcę, abyś był pierwszym człowiekiem, któremu wyjawię moje najświeższe postanowienia. Ekran zgasł. Został głos, który oznajmił: – Przyjdę za trzy kwadranse. Wierz mi, naprawdę nie mogę wcześniej. Eliza był wstrząśnięta zachowaniem Stefana. Zrobić taką awanturę... – Nawet nie bardzo wiadomo, o co mu chodziło. Drgnęła, znów zobaczywszy męża, tym razem na ekranie. Przemówił natychmiast: – Jeszcze raz pytam: Co wy właściwie wyrabiacie ze mną? Półsłówka, niedomówienia, uniki... Stefan pohamował się pod urażonym spojrzeniem żony i podjął pojednawczo: – Rozumiesz, kochanie, że nie chcę, aby znów doszło między nami do takiego spięcia. Na dziś chyba wystarczy. A później też wolałbym unikać rozdrażnień. Eliza obruszyła się. – Nie wiem, czy wystarczy. To tylko ty wiesz. A ja proszę o jedno: powiedz jasno, co ci się nie podoba. Mucha cię przecież nie ugryzła w nos, bo tu nie ma much. Twój admiralski przywilej nie owijać niczego w bawełnę. Nieszczerością nie zajdziemy daleko. Stefan najbardziej bał się takiego postawienia spraw. Wielokrotnie rozważał tę możliwość. I zawsze ją odtrącał wszystkimi siłami. Teraz było za późno. Musiał nadal owijać w bawełnę i udawać przekonanie, że czyni to sprytnie i ani Eliza, ani Edmund niczego nie spostrzegają. I że załoga też nie żywi jakichkolwiek podejrzeń. – Mnie chodzi tylko o to, żebyś przyszła do mnie – powiedział serdecznie. – To znaczy, abym przerwała obserwacje – odparła Eliza, z wdziękiem naśladując nienaturalnie czuły ton jego głosu. Stefan wyłączył się, by Eliza nie zauważyła wyrazu jego twarzy. Skoro tylko wrócił jako tako do równowagi, nacisnął inny guzik i z maską niezmąconego spokoju połączył się z Edmundem. – Przychodzisz? – spytał krótko. – Mów jasno, czego chcesz. Sam widzisz, że naprawiam radiostację. Chcę sprawdzić, dlaczego się zepsuła. Więc nie powierzę tego komu innemu. Stefan zdenerwował się tą uwagą, ale zrobił dobrą minę do złej gry. – Chcę tylko, żebyś przyszedł do mnie. Rozumiesz? – To znaczy, abym przerwał naprawę – skwitował Edmund. Stefan zbladł. Znów wyłączył się, z jeszcze większym pośpiechem. – Oni są w zmowie – przeraziło go. – Muszą być w zmowie. Przecież dokładnie tak samo odpowiadają. To znaczy, że solidarnie podejrzewają go, i... Admirał wolał nie dośpiewać sobie tego dalszego ciągu. Jak rażony gromem, raptownie pojął, że droga do sukcesu, jaki zaplanował, jest o niebo trudniejsza niż sądził jeszcze przed godziną. Eliza patrzyła mężowi prosto w oczy nawet wówczas, gdy przenikliwy wzrok Stefana stawał się aż kłujący. Potem rzuciła wolno, skandując zgłoski: – Po co mnie wezwałeś? Postanowiła wykorzystać w całej pełni chwilę ciężkiej, drażniącej ciszy, która zaległa po tym pytaniu. Podjęła bardzo swobodnie: – Milczysz. Hm... – dlaczego? Powiesz, że moje obserwacje Stony są niepotrzebne? Może przedwczesne?... I, że naprawa połączenia z Macierzą też ci nie na rękę? Stefan czuł, jak muskuły na twarzy drgają mu zbyt znacząco. Żałował, że widzą się nawzajem. – Wyjaw mi treść depeszy brakującej na liczniku – powiedział cicho, maskując podniecenie. Eliza nie przewidziała tego ataku. Mózg jej pracował gorączkowo: byle nie przedłużyć ciszy, jak to robił Stefan tracąc mocny grunt pod nogami. – Telegramy zwrócone do ciebie otrzymujesz bezzwłocznie. Wczoraj dostałeś dwa. Wybacz, że je czytam – ale nie mogę odebrać inaczej. Sam chciałeś, żeby nie były odtwarzane automatycznie na taśmie. Stefan uśmiechnął się. – Ależ ja nie mam do ciebie żalu o czytanie depesz. Najwyżej przy tej okazji rozszerzysz swe wiadomości o moich miłostkach. A to bezpowrotna przeszłość. Wrócimy na Ziemię o kilkadziesiąt lat młodsi od tych, którzy tam zostali. Większość z nich umrze do tej pory. Eliza odpoczywała milcząc. Teraz mogła sobie na to pozwolić. Chciała zmusić do mówienia męża. Stefan zmarszczył brwi. – Więc powiem ci prosto z mostu. Licznik depesz zarejestrował o jedną więcej niż zaewidencjonowałaś. Zechciej dostarczyć mi tę depeszę. Eliza przybrała wyzywający wyraz twarzy. – Nie była do ciebie. – Do ciebie także nie. – Skąd wiesz? – odparła z tupetem. Po kolejnym połączeniu ze Stefanem, Edmund gorączkowo wrócił do przerwanej pracy. Te powtarzające się indagacje stawały mu kością w gardle. Łamał się: czy je stłamsić, czy rozognić już wulkan. Ta druga możliwość wydawała mu się bardziej twórcza. Sytuacja nie mogła żadną miarą pozostać w zawieszeniu. Najdalej za parę godzin Stefan dowie się przecież, że delikatna misja, którą zlecono mu na Ziemi, nie jest jego wyłączną tajemnicą. A przynajmniej to, że Edmund wie o niej aż nadto dużo. Stefan tylko domyślał się roli Edmunda, intuicyjnie i niesprecyzowanie. A Edmund wiedział konkretnie, że Trust Eksploatacji Kosmicznej, który wziął na siebie zewnętrzną i wewnętrzną obudowę okrętów – bez silników fotonowych, urządzeń sterowniczych i aparatury badawczej – przeforsował powierzenie Stefanowi dowództwa wyprawy. W zamian admirał obiecywał tak pokierować rekonesansem na Stonie, by najcenniejsze obszary przypadły jego mocodawcom. Prawna strona tych postanowień została skrupulatnie zabezpieczona. Edmund dowiedział się o tym na krótko przed startem. Mógł zrezygnować z lotu, pod jakimkolwiek pretekstem. Nie chciał. Za to wyzbył się skrupułów przyjęcia podobnej oferty od innego przedsiębiorstwa, które też walnie wspomogło pierwszą wyprawę międzygwiezdną, przecież nie bezinteresownie: chciało wyciągnąć z tego poważnie korzyści. Pamiętał moment, kiedy wręczono mu trójkątną zapieczętowaną kopertę. Miał ją otworzyć z chwilą otrzymania pierwszej szyfrowanej depeszy, pod koniec podróży. Zajmował się tym dzisiaj rano. Przygotował odpowiedź, lecz nie mógł jej wysyłać: jeszcze naprawiał stację dalekosiężnej łączności. Ze względu na bajońskie koszty aparatury umożliwiającej bezczasowe porozumiewanie się kanałem wiodącym przez podprzestrzeń, było to jedyne w całej flotylli urządzenie, jakiego nie zdublowano. Awaria stacji, uchodzącej niemal dosłownie za niezawodną, początkowo nie wzbudziła w Edmundzie żadnych podejrzeń. Nasunęły mu się dopiero wówczas, gdy admirał niecierpliwie, raz po raz, wzywał go do siebie. A potem okazało się, że sam nie bardzo wiedział, po co Edmund jest mu potrzebny. Musiał przeczuwać sprawę szyfrowanej depeszy, albo zostać uprzedzony. Czyżby sam uszkodził radiostację? Edmund starał się odrzucać to posądzenie. Jednak przypadek był mało prawdopodobny. Szczególny rodzaj awarii nie pozwalał rozpoznać właściwej przyczyny jej powstania. Edmund wiedział, że robotę ukończy przed nocą umowną, a to było najważniejsze. Nazajutrz mieli wejść na orbitę wokół Stony. Wreszcie uzyskał połączenie z Ziemią. Po chwilowych trzaskach i zakłóceniach miał pewność, że jego mocodawcy są na linii. Podciśnięciem guzika uruchomił komputerowy nadajnik, do którego zawczasu wprowadził szyfrowany telegram. Nie czekał długo na odpowiedź. Twarz jego pochmurniała w miarę czytania radiogramu: „Szósty Koncern Elektroniczny do Edmunda Kenta. Jesteśmy oburzeni brakiem bliższych informacji o Stonie, a zwłaszcza szczegółowej mapy z wyeksponowaniem najbardziej opłacalnych do eksploatacji terenów. Polecamy niezwłocznie naprawić tę opieszałość. Po przylocie na Stonę zaanektuje pan dla nas prawnie (w oparciu o kontrakt i pełnomocnictwo) wszystko to, co jest warte szybkiej eksploatacji. Gdyby w wyniku „Operacji Stona” nasz Koncern nie wysunął się na czoło w skali światowej – radzimy ogłosić się królem Stony, gdyż wówczas nie miałby pan po co wracać na Ziemię”. Łaska pańska na pstrym koniu jeździ – pomyślał Edmund. Był wściekły. Po chwili zaczął w nim wzbierać bunt; narastał falą przypływu. Edmund, zły na siebie, że dał się wciągnąć w taką kabałę, teraz rozważał tylko jedno: jak się z niej wyplątać, natychmiast i zupełnie. – Ja wam pokażę! – powiedział na głos, dobitnie i złowrogo. – Nie jestem waszym pachołkiem. – Więc jak było z tą depeszą? – nastawał Stefan. – Nie wiem – ucięła Eliza. – Jak to? – niemile zdumiał się Stefan. – Chcesz wmówić we mnie oczywisty nonsens. Wszystkie depesze przechodzą przez twoje ręce. Eliza nie speszyła się. – Owszem. Odebrałam również ten telegram. Czy takie stwierdzenie zaspokoi twą ciekawość? Stefan wiedział, że teraz nie może wybuchnąć, bo przekreśliłby swoje szansę, i tak coraz bardziej problematyczne. – Zrozum, kochanie – podjął miękko, wysilając się na serdeczność. – Lecimy razem. Jednoczy nas wspólny, wspaniały cel. Przed nami Stona ogromniejąca z każdą minutą. Obserwujesz ją przez teleskop i cieszysz się. Czy tak? – Cieszę się – powtórzyła jak echo. – A konkretnie, z czego? – Że wyprawa dobiega końca – odparła bez namysłu. Zaległa chwila milczenia. – Przykrzy ci się? – zagadnął Stefan. – I tak, i nie. Ale raczej tak. Chciałabym już wreszcie być u celu. – A czy zdajesz sobie dobrze sprawę – odparł Stefan powoli, ważąc każde słowo – że wszystko dopiero się rozpoczyna? Wszystko, czyli wielka gra. Nie sztuka dolecieć. Ludzkość powierzyła mi dziejową misję: zagospodarować Stonę. Stworzyć tam kwitnące ośrodki naszej kultury. Wyciągnąć z jej bogactw co tylko się da, wydrzeć, wyżyłować... – dobierał określenia, które wydawały mu się najtrafniejsze. – Czy ty to rozumiesz? – zapalał się, – Tak wielkie zwycięstwo i – po raz pierwszy w dziejach – bez przelewu krwi. Historia patrzy na mnie. Mam uwznioślić cywilizacją dzikie krajobrazy, które nigdy jeszcze nie odbiły się w myślących oczach. Chcę, muszę – poprawił się – zasiedlić ten bezpański glob. I opanować wszystko to, co okaże się wartościowe dla nas. Muszę to mieć zaraz po wylądowaniu – odkryte, sprawdzone, naniesione na mapę. Ogólne dane są mi potrzebne już. Teraz pojmujesz? – spytał bardzo wymownie wpatrując się w Elizę. Zauważywszy tajemniczy uśmiech żony, Stefan kuł żelazo póki gorące: – Teraz pojmujesz rolę, jaką masz do spełnienia? – Tak Admirał odetchnął z głęboką ulgą. Tymczasem Eliza dopowiedziała: – Rozumiem. Ale to jeszcze nie przesądza, że tę rolę odegram dokładnie tak, jak sobie wymarzyłeś. Przede wszystkim muszę wiedzieć coś bliższego na ten temat. I bezwarunkowo od ciebie. Stefan przygryzł wargi. – Tak – zaczął powoli. – Jak chcesz... – No dobrze – podjął po chwili. – Przyznaję ci słuszność. Ale teraz rozumiesz, dlaczego chcę poznać treść tamtej depeszy? Wiem na pewno, że dotyczyła ona losów Stony, a przez to nas wszystkich. I dorzucił głośniej: – Chyba nie posądzasz mnie o chęć nadzorowania prywatnej korespondencji? Eliza nie czekała z odpowiedzią. – Dość tej zabawy w ciuciubabkę. Telegram był zaszyfrowany. – Domyślam się. Lecz pragnąłem to usłyszeć z twoich ust. – Muszę wiedzieć – podjął – czy Edmund naprawił już radiostację. – Nie mam zielonego pojęcia. Jego spytaj. – Nie teraz – odparł Stefan. – Spytam go, ale jeszcze nie teraz. Eliza uśmiechnęła się. – Bo najpierw zamierzasz załatwić sprawę ze mną. – Jeśli chcesz to nazwać w ten sposób... – Tak chcę – ucięła. – Wobec tego słuchaj. Trust Eksploatacji Kosmicznej jest realizatorem naszej wyprawy... – Głównym realizatorem, przypuśćmy – poprawiła Eliza. Stefan zbladł. Nawet w najmniejszym stopniu nie spodziewał się tego ciosu. – Więc to tak... – wymamrotał z bardzo źle ukrywaną pasją. Po naciśnięciu guzika, na ekran wpłynęła twarz Edmunda. Sprawiało wrażenie, że coś dyktował. Nie był ani zmieszany, ani przestraszony. – Radiostację naprawiłem – zakomunikował, nie czekając na pytanie. – Wobec tego przyjdź zaraz – rzucił Stefan z pozorem obojętności. – Czekamy na ciebie. Wchodzącego przywitał oznajmieniem: – Karty zostały odkryte. Eliza wyjaśniła: – Nie mam z tym nic wspólnego. Wtedy Stefan oświadczył dobitnie: – Prawda nie wymaga wspólników. Mogę być sam w tej uczciwej grze. Eliza i Edmund wymienili znaczące spojrzenia. – Chcesz powiedzieć, że ja jestem nieuczciwa? – Albo ja? – Nie ważne. Jak wiecie, Trust Eksploatacji Kosmicznej jest głównym realizatorem i finansistą naszej wyprawy. – Nonsens – uciął Edmund. – Powtarzam pogląd Elizy – odparł Stefan na pozór obojętnie. Teraz spodziewał się spięcia pomiędzy nimi i w gruncie rzeczy po to wezwał elektronika. Cieszył się na to. Spod przymrużonych powiek uważnie obserwował oboje i w myślach ważył gorączkowo: – Czego dotyczy ich zmowa? I jak dalece godzi w to zadanie, które mi powierzono? Edmund siedział z taką miną, jakby to wszystko w ogóle go nie obchodziło. Eliza wyjaśniła: – Twierdziłeś przed chwilą, Stefanie, że twój trust jest wyłącznym realizatorem „Operacji Stona”. Podałam to w wątpliwość; nic więcej. Ale czy my tutaj, w Kosmosie, sześć lat świetlnych od Ziemi, wciąż jeszcze musimy czuć się niewolnikami koncernów, które sfinansowały ekspedycję? Opamiętajcie się! Bądź co bądź jesteśmy wyprawą naukową. Teraz Stefan uśmiechnął się zaczepnie. – Karty zostały odkryte. A więc... Po pierwsze, w naszych czasach nie ma i być nie może wielkich przedsięwzięć czysto naukowych, bo inwestujący w nie finansjerzy muszą czerpać z nich zyski. A po drugie, bez względu na takie czy inne wasze sformułowania przyjmijcie do wiadomości, moi mili, że „Operacja Stona” nigdy nie doszłaby do skutku, gdyby tego nie chciał Trust Eksploatacji Kosmicznej. – O to można się spierać – zauważył Edmund. – Ani wyposażenie wnętrza okrętów, ani centrala bezczasowej łączności, również aparatura badawcza, wreszcie, co najważniejsze, pięć silników fotonowych – nie są waszym wkładem w realizację wyprawy. Gdybym chciał, tak jak ty, wysilać dla efektu swój oratorski temperament, mógłbym ci równie krzykliwie udowodnić, że Szósty Koncern Elektroniczny... – Więc to tak! – z pasją przerwał Stefan. – A tak – błyskawicznie odparował Edmund. – Rzuciłeś karty. Powiedzą ci więcej niż w pokerze. A więc Szósty Koncern Elektroniczny mógł nie dopuścić do sfinalizowania naszej wyprawy, wszakże rozporządził inaczej. To on jest głównym finansjerem i organizatorem. Ponieważ chce stać się pierwszym, to znaczy pierwszym w świecie – zaakcentował – więc wysłał mnie, abym o to zadbał. – Kiedy przystałeś do nich? – Dopiero tuż przed odlotem: gdy przypadkowo dowiedziałem się o twojej misji, tak samo pozanaukowej. Inaczej nie dałbym się zwerbować. A jako dowód tej mojej roli może służyć radiogram, o który niepotrzebnie i bezowocnie suszysz głowę Elizie. – Już wiem. Był zaszyfrowany. Stefan zrobił wymowny znak dłonią, że chce powiedzieć coś bardzo ważnego, i to natychmiast. Potem badawczo wpatrzył się w Elizę. – Nasza podróż przestała być sjestą – oznajmił z przesadną powagą. – Dla mnie nigdy nią nie była – poza hibernatorem – błyskawicznie odparła Eliza. – Od kiedy zostałam obudzona, moje badania... – Nie przerywaj mi – rzucił Stefan ze wzburzeniem, niemal z pogróżką. – Powtarzam, nie przerywaj gdyż to, co powiem, nie będzie salonową konwersacja. Twoje badania.. – zaakcentował. – Otóż to! Twoje badania nie służą czystej nauce. Dowiedz się, że one służą Trustowi Eksploatacji Kosmicznej. Albo też – dodał z wysiłkiem – Szóstemu Koncernowi Elektronicznemu. No, mówiąc po ludzku, bez ogródek – tu Stefan podniósł głos – służą mnie, albo jemu. Palcem wskazał Edmunda i rękę tak wyciągniętą teatralnym gestem trzymał przez dłuższą chwilę. Eliza postąpiła najmądrzej, jak tylko mogła – stwierdził Edmund. Stefan wciąż jeszcze milczał. Uniósł się lekko w fotelu i rzucił jakby od niechcenia: – Nie lubię tchórzy. Potem dopowiedział: – Mojej żonie zabrakło odwagi, by wyznać otwarcie, że zapala zielone światło tobie. Twojej karierze. Reprezentowanemu przez ciebie Szóstemu Koncernowi Elektronicznemu, który chce stać się pierwszym – dokończył z pasją. – Mylisz się – odparł Edmund. – Upieram się, że postąpiła najmądrzej, jak tylko mogła. Stona jest zbyt cenna, by ją dzielić jako łup. Stefan wytrzeszczył oczy. – Nie pojmuję ani w ząb. Może chcesz ciągnąć losy? – dorzucił drwiąco. Nie czekając odpowiedzi, położył rozcapierzoną dłoń na dużą mapę Stony, pokrywającą stół. Opracowana jeszcze przed odlotem, według danych dostarczonych przez sondę kosmiczną, która odkryła ten obiecujący glob, przypominała mapy fizyczne Ziemi. – Zapisuj! – krzyknął zniecierpliwiony. – No, czemu nie zapisujesz? – To bez sensu. Admirał podniósł wzrok znad mapy i bacznie przyjrzał się swemu zastępcy. – Co przynajmniej wiesz, do czego zmierzam? – zapytał chytrze. – Po kolei wyliczasz obszary, które postanowiłeś zaanektować. – Trafiłeś kulą w płot. To wszystko chcę odstąpić właśnie tobie. Mówiąc to, Stefan wpatrywał się badawczo w twarz Edmunda. – Czemu te dary nie wywierają na nim żadnego wrażenia? – denerwował się. Cisza. Stefan wciąż wyrzucał z siebie dalsze nazwy stenograficzne, nawet nie bacząc specjalnie, co ofiarowuje konkurentowi. Raczej dobierał dźwięczniejsze. Jedna za drugą, bez pauz, dudniły jak grad o szyby. – Szkoda twoich starań – przerwał Edmund. Stefan przetarł oczy ze zdumienia. – Jeszcze ci mało? A ja nie skończyłem... – Więc skończ z tą wspaniałomyślnością. Bo wcale nie o to chodzi. – A o co? – Domyślasz się – powiedział Edmund wolno, ważąc każde słowo – czego mógł chcieć ode mnie Szósty Koncern Elektroniczny. Lecz nie masz pojęcia, co im odpowiedziałem. W przeciwnym razie, byłbyś dbał o to, żeby łączność z Ziemią była przywrócona jak najszybciej, zanim się rozmyślę... – Ale ja bym się nie rozmyślił, za żadne skarby – dorzucił z przekonaniem. Stefan osłupiał. – O czym mówisz? – O tym, że tutaj, sześć lat świetlnych od Ziemi – to już nie jest i być nie może „mój koncern”. I on, i twój Trust Eksploatacji Kosmicznej, obchodzą mnie tyle, co próżnia tam – stuknął w ścianę. – Więc czemu przedtem powiedziałeś... – Boś mnie zdenerwował. Perorowałeś jak generał do kaprala. Dlatego ci wytknąłem, że twój koncern nie był jedynym finansjerem wyprawy, więc nie mógł żądać całych zysków dla siebie. A teraz mówię to, co czuję: Ziemia nie ma do nas absolutnie nic. Tak uważam i o to będę walczył. Stefan, kompletnie zdetonowany, z roztargnienia zaczął gładzić się po włosach. Zapomniał języka w ustach, co zdarzało mu się niezwykle rzadko. Wreszcie przemówił bez zwykłej pewności siebie. – Według mnie... człowiek musi mieć twarz. Na przykład ja zostałem i urobiony, i wysłany przez Trust Eksploatacji Kosmicznej... – Nie będziemy sobie mydlić oczu. Tobie wcale nie chodzi o twarz, tylko o zyski – brutalnie przerwał Edmund. – Mnie również. Ale patrzę na to zgoła inaczej. – Jak? – spytał Stefan, nie ukrywając wzrastającego w nim zaciekawienia. – Dolatujemy do Stony. Do naszej Stony – mocno podkreślił. – Jesteśmy panami sytuacji, panami swego losu i tego Nowego Świata, który obejmujemy we władanie. Daleka Ziemia – sobie; a my sobie. Cokolwiek ma się rozegrać, niechaj się rozegra tylko pomiędzy nami. Edmund miał wrażenie, jakby się zapadł w przepaść szkolnych lat. Wydawało mu się prawie namacalnie, że jest sztubakiem i nauczyciel wyrwał go do tablicy. Z tym uczniem stał teraz przed Elizą, umiejętnie manewrując słowami: – Jeśli nie chcesz pogodzić się z naszym pospólnym panowaniem nad Stoną, to uznaj moje władanie. Chcę, żebyś w nim uczestniczyła; żebyś grała w nim pierwsze skrzypce. Poza nami dwojgiem, nikt na Ziemi ani na Stonie nigdy nie będzie miał głosu w tej sprawie. Nikt na Stonie i na Ziemi – poprawił. – Ja potrafię tego dopiąć! Stworzymy własne królestwo. Będzie potężniejsze od wszystkich, jakie znała ludzkość. Urbi et orbi dyktować będziemy naszą wolę, nasze prawo – zapalał się. Milcząc, Eliza patrzyła jakoś zagadkowo w ciemne oczy Edmunda, pobłyskujące ogniami wielkich uniesień. – Zrozum – ciągnął coraz żarliwiej. – To Nowy Świat. Nasz jedyny, najwłaśniejszy. Ty... Ja... Przerwał pod natłokiem myśli. Nagle wydało mu się wariactwem, że przedtem w ogóle proponował Stefanowi podział, władzy. Po co? Czyż on i Eliza nie mogą panować sami nad tą ziemią obiecaną, ponad którą już krążą? Jakiż byłby sens innego rozstrzygnięcia? Ale jak gdyby zabrakło mu argumentów, że tak jest, że tak być musi i kropka – wolno podszedł do iluminatora, gdzie w aksamitnoczarnej kuli nieba świeciła Stona znacznie większa niż Księżyc oglądany z Ziemi, kolorowa bujnością, coraz bardziej swojska i zrozumiała; już prawie własna. Wzruszony widokiem upragnionego globu, z którym wiązał tyle ekscytujących nadziei, Edmund dopiero po dłuższej chwili spostrzegł, że Eliza stoi tuż obok. W jej niebieskich oczach niepokojąco, odbijała się Stona. – Chyba myśli to samo, co ja! – entuzjazmował się Edmund. Wzbierała w nim euforia wielkiej, nieujarzmionej radości. Mocno objął ramieniem Elizę i wypowiedział cicho, niemal nabożnie: – Ty... królowo Stony. Przecząco potrząsnęła głową. Milczeli. A kiedy zaczął mówić w żarliwym uniesieniu, prawie bez związku, coś o Stonie i o królowaniu, zamknęła mu usta pocałunkiem. Walk o zawładnięcie Stoną już nie osłaniał bodaj parawan jakiegoś programu politycznego. Były to nagie, nie maskowane żadnymi pozorami zmagania o władzę. Kiedy przekształciły się w zamieszki, ogólny chaos pogłębiła nieoczekiwana postawa Elizy. Ta młoda kobieta, dotychczas bądź co bądź uczestniczyła w węzłowych problemach ekspedycji – i jako główny astronom „Iskry Ziemi”, i jako żona admirała – ostatnio przychylna planowanej secesji Edmunda, teraz raptownie spasowała. Te sprawy tak absolutnie przestały ją obchodzić, że zarówno Stefan jak i Edmund zaczęli obawiać się o jej równowagę psychiczną. Zamknięta w sobie, siedziała cicho, na pozór beznamiętnie w pustelni swojego obserwatorium. Słowem nie potępiła odsunięcia Edmunda od udziału w wielkiej grze, której szalony pomysł zrodził się przecież w jego głowie. Także nie poparła męża. W ten sposób dotkliwie naraziła się obydwom. I nadal milczała, jak w transie. A kiedy dała znak życia, zmąciła resztki spokoju kierownictwa wyprawy. Jeszcze przed startem z Ziemi z grubsza ustalono, jak będą przebiegać początkowe badania Stony. Fizyczne warunki tego globu i trzech jego satelitów poznano na tyle, by z pomocą centralnych komputerów – znacznie większych niż te, jakie dało się zabrać w podróż kosmiczną – wytyczyć pierwsze kroki eksploratorów. Były to zalecenia dla admirała, które na miejscu mogły ulec zmianie w razie lepszego rozpoznania terenu; należało to do astronoma wyprawy. Taka konieczność wydawała się jednak mało prawdopodobna; wszak sonda zwiadowcza przez dłuższy czas myszkowała po Stonie i cały plon tych wszechstronnych eksploracji trafił do rąk uczonych. Obecność księżyców wydatnie upraszcza badania każdej planety. Ponieważ są to zazwyczaj obiekty o nikłym polu grawitacyjnym, pozbawione atmosfer – znakomicie nadają się do lądowania wielkich statków, których opadnięcie na powierzchnię głównego globu i późniejszy odlot wymagałyby znacznie potężniejszej siły ciągu rakiet. Każdy z trzech satelitów Stony dobrze spełniał te wymagania. Były to bardzo drobne księżyce. Zewnętrzny i środkowy, o średnicach czterdziestu oraz siedemdziesięciu kilometrów, miały kilkakrotnie ciaśniejsze orbity niż Srebrny Glob. Lądowanie na którymkolwiek z nich było łatwe i niechybnie skorzystano by z takiej okazji – gdyby nie istniał ponadto wewnętrzny księżyc Stony: Teriel. Najmniejszy, o średnicy zaledwie czterech kilometrów, a mimo to kulisty (co rzadko się zdarza w wypadku takich lilipucich ciał), obiegał Stonę po orbicie stacjonarnej, niecałe trzydzieści tysięcy kilometrów nad jej równikiem. Dzięki temu, oglądany z powierzchni planety jako świetlny punkt o sile blasku Wenus na ziemskim niebie, pozornie tkwił nieruchomo zawsze nad jedną i tą samą okolicą macierzystego globu, bo każdy jego obieg wokół Stony odbywał się w czasie równym jej obrotowi dookoła własnej osi, czyli miejscowej dobie. Teriel był wprost wymarzoną stacją pośrednią, skąd niewielkie rakiety pasażersko-towarowe, jakie zabrała „Iskra Ziemi”, mogły latać tam i z powrotem na powierzchnię Stony. Dalszą wyjątkową dogodność stanowiło to, że z Teriela, jako księżyca stacjonarnego, można było mieć w polu widzenia stale te same rejony planety, zajmujące ponad trzecią część jej powierzchni. Znacznie zwiększało to bezpieczeństwo wstępnej, najtrudniejszej fazy eksploracji Stony. „Iskra Ziemi” zbliżała się do orbity Teriela. Automatyczny pilot okrętu flagowego, sprzężony z podobnymi urządzeniami na pozostałych pojazdach, miał od dawna zaprogramowane rozpoczęcie hamowania w ten sposób, by po stycznej zrównać się z biegiem Teriela i łagodnie przycupnąć na nim, w warunkach wręcz znikomego ciążenia. Cała flotylla spoczęłaby wówczas na skalnym czerepie tej miniaturki globu: okręt admiralski pośrodku, zaś cztery towarzyszące mu – w równych odstępach, jako naroża tak powstałego kwadratu albo gwiazdy. Toteż nagły wzrost ciężaru, wywołany rozpoczęciem hamowania pojazdu, nie zdziwiłby Stefana – gdyby nie dodatkowe okoliczności wyłamujące się z programu operacji, którą znał dokładnie. Przede wszystkim wydało mu się, że silniki powinny zostać włączone kilkanaście minut później. Rzut oka na tablicę wskaźników lotu potwierdził to podejrzenie. Również hamowanie było wyraźnie słabsze od przewidzianego. Z pewnym wysiłkiem mógł utrzymać się w pozycji stojącej, co przy planowanym przyspieszeniu trzech i pół g byłoby niepodobieństwem. Sprawdził na liczniku; niecałe dwa g. Dopiero teraz admirał uprzytomnił sobie, ze automatyczny pilot zawsze powiadamia dowódcę o mającym nastąpić włączeniu silnika, z podaniem przyspieszenia i parametrów nowej trajektorii. Należało wykluczyć awarię urządzenia sygnalizacyjnego. Widocznie zostało zastopowane. Można było tego dokonać tylko z obserwatorium astronomicznego. Stefan zmarszczył brwi. Gdy ustała praca silnika i poczucie ciężaru wróciło do normy – Stefan zlecił podręcznemu komputerowi wyliczenie nowo ustanowionej orbity. Nadto kazał odtworzyć przypuszczalny tek wydarzeń, który doprowadził do odstępstwa od przewidzianego lądowania na Terielu. Po kilku sekundach dowiedział się, co zaszło. Mimo zaprogramowania zmiany orbity okrętów, automatyczny pilot nie mógł dokonać tego manewru samodzielnie. Niezbędne do tego uruchomienie silnika musiała poprzedzić zgoda astronoma wyprawy, zazwyczaj udzielana machinalnie przez pociśnięcie guzika w obserwatorium. W tym wypadku Eliza, wezwana przez automatycznego pilota, kiedy flotylla zbliżyła się już znacznie do Stony, nie zatwierdziła trasy związanej z lądowaniem na Terielu. Zamiast tego przekazała rysunek samodzielnej kołowej orbity, obiegającej Stonę znacznie powyżej zewnętrznego jej księżyca. Wówczas komputery podały nowe wskaźniki lotu, co spowodowało rozpoczęcie manewrów hamujących. Silnik miał zostać włączony jeszcze trzykrotnie. Krótki półkolisty widnokrąg gładką linią stykał się z wygwieżdżonym niebem, jak tafla spokojnego morza w czarną bezksiężycową noc na Ziemi. Gdzieniegdzie, niby sylwetki tajemniczych okrętów, wydźwigały się nad wyrównany poziom horyzontalnego łuku zarysy jakichś urządzeń: miejscami sześcienne bryły, to znów strzeliste czuby przypominające kominy fabryk z czasów maszyn parowych. Wszystko to było nie tylko nadzwyczaj egzotyczne, ale także sztuczne w każdym swoim przejawie. Metalowy pancerz ukrywał nieznaną architekturę wnętrza; siedzib mieszkalnych? przetwórni? laboratoriów? Sztuczny świat. Wpatrzona w teleskopowy obraz, szkicując coraz więcej szczegółów, Eliza zamyśliła się głęboko. Była szczęśliwa radością człowieka, który naraz odkrył rzecz nieprzeczuwaną, a jakże doniosłą! – Całe szczęście, że nie wylądowaliśmy tam – powtarzała sobie, kiedy z jej rozporządzenia pracował już silnik, kierując flotyllę na inną, bezpieczną orbitę. Ale czym faktycznie był Teriel, na nowo odkryty? Puściła wodze fantazji. Od dawna przy różnych sposobnościach wysuwano hipotezę, że niejedna ginąca cywilizacja umieszcza wokół swojej planety sztuczny księżyc jako trwały pomnik wszystkiego, do czego doszła w nurcie długich pokoleń myślicieli, artystów, uczonych, technologów... Może on zawierać w formie skondensowanej muzeum eksponatów – żeby jacyś astronauci, którzy kiedyś tam zawitają, zaznajomili się z całokształtem duchowych wzlotów i materialnych osiągnięć dawno wymarłej kultury. Byłaby to, obok wszelkich innych, znanych i nieznanych ludziom, dróg kontaktów międzycywilizacyjnych, jeszcze jedna forma ratowania ciągłości tego najdrogocenniejszego pierwiastka Kosmosu, jakim jest dorobek uczuć i myśli istot inteligentnych. Umysł Elizy pracował gorączkowo. Raz po raz ponawiała pytanie, czy Teriel musi być światem wymarłym, skomplikowanym mechanizmem, który dzięki siłowniom słonecznym przetwarzającym promieniowanie Gwiazdy Barnarda, albo stosom atomowym, albo jeszcze innym źródłom energii – działa długie tysiące wieków po zagładzie swych twórców. Zdjęcia dokonane w podczerwieni świadczyły dobitnie, że wnętrza tego sztucznego świata nie skuwa kosmiczny mróz. Zwłaszcza u wylotów, zakończonych jakimiś nadbudówkami, ciepło wyraźnie przenikało na zewnątrz. Teriel nie emitował natomiast promieniowania radiowego na żadnej długości fali. Lecz również to nie przemawiało ani za istnieniem życia w jego wnętrzu, ani przeciwko. Stacje radiowe mogą samoczynnie działać równie długo jak wszelkie inne urządzenia, korzystając z tych samych źródeł energii. Taki satelita-pomnik, będący w gruncie rzeczy wysokosprawną aparaturą automatyczną, powinien zawierać nadajniki dużej mocy oraz czute odbiorniki. Umieszczona tam radiostacja wysyłałaby sygnały modulowane, zgodnie z ustalonym programem, dodatkowo zawierającym odpowiedź na sygnał z Wszechświata, gdyby taki został przypadkowo pochwycony. Kiedy budowniczowie tego archiwum minionej świetności Życia od dawna już przestaną istnieć, nagromadzone przez nich skarby nauki i kultury mogą w dalszym ciągu, przez całe milionolecia biec na wsze strony, wskroś Galaktyki i jeszcze dalej – jako zmodulowane fale elektromagnetyczne, które padłszy na korzystny grunt zostaną wykryte i spożytkowane przez Rozum. Eliza sądziła, że nieznani twórcy Teriela, w technice znacznie wyprzedzający ludzi, posługiwali się nie radiofonią, lecz innymi środkami przekazywania informacji na kosmiczne odległości. To udaremniałoby odebranie tych audycji, z braku odpowiedniej aparatury. Różnorodne badania uzupełniające świadczyły, iż wewnątrz Teriela nie ma żywej duszy. Najsilniej przemawiały za tym wcześniejsze ekspertyzy dokonane przez sondą zwiadowczą, z których wynikała nieobecność na powierzchni Stony zarówno istot inteligentnych, jak śladów ich działań w dawnych epokach. Tymczasem Teriel tak samo krążył wówczas po swej orbicie. Eliza marzyła o sięgnięciu pod metalowy pancerz tego małego księżyca, który niegdyś tętnił życiem odrębnym od wszystkiego, co znali i stworzyli ludzie. Korciło ją, by polecieć tam osobiście, nawet bez asysty robotów. Lecz dobrze wiedziała, że nie posunie samowoli aż do opuszczenia posterunku badań, których wagi w tej nowej sytuacji nikt poza nią nawet nie podejrzewał. Coraz poważniej zastanawiała się natomiast nad spełnieniem innego planu, którego skuteczność nie budziła wątpliwości. Chodziło o wysłanie na Teriela mechanicznych radiozwiadowców, czyli popularnych pająków. Były to wszechstronne układy cybernetyczne, zaopatrzone w silniczek i zginające się pręty ruchowe. Mogły pokonać dość dalekie trasy w przestworzach międzyplanetarnych, a później sprawnie działać w każdym terenie. Nadawały meldunki, obrazy i komputerową analizę zagadnień zleconych im do rozpracowania. Jedyną trudność, którą Eliza teraz rozważała, stanowiło posłużenie się przynajmniej jednym pająkiem bez wiedzy admirała. „Proponuję przekazać wydaną decyzję do cybernetycznej analizy. Powód: dalsze forsowanie obranych metod przyniesie przegraną założeń”. Tak ostrzegł automatyczny pilot. Stefan pobladł przerażeniem człowieka, który jest zbyt mądry, aby nie liczyć się z przestrogą układu górującego nad nim szybkością koordynowania zawikłanych problemów. A jednak... Wciąż powtarzał sobie, że poniechanie zamiany kolejnego okrętu na więzienie będzie mu poczytane jako wstęp do skapitulowania przed rebelią. Rozporządzał pełnią władzy. Mógł powtórzyć maszynie rozkaz i zastopować kanał odwoławczy impulsów zwrotnych. Walczył z własnym poczuciem rozsądku. W ciągu minionej nocy gwałtownie narastała sytuacja, w której coraz to ktoś inny chciał wejść w skład rządu Republiki Stony, bądź nawet stanąć na jego czele – pomimo tego, że samo pojęcie rządu wciąż jeszcze było dla załogi tak plastyczne jak ugniatane ciasto. Dotychczas w ogóle nie istniało w obrębie „Iskry Ziemi”. Władzę zwierzchnią sprawował admirał, a jego naukowymi konsultantami byli przedstawiciele poszczególnych specjalności. Doradców politycznych nie posiadał. Wysoka godność Edmunda, jako zastępcy admirała, była raczej prestiżowa. Ten stan rzeczy nie zmieniłby się w sposób zasadniczy również na Stonie – gdyby nie nowa koncepcja, która zaraziła dosłownie wszystkich. Naraz przestano się liczyć z czyjąkolwiek supremacją na Ziemi. Pozostawało do rozstrzygnięcia: według jakich, dobrowolnie przyjętych prawideł, zechce się rządzić tą nowa ludzkość: koloniści zbuntowani przeciwko Macierzy, a tym samym zdani na własne siły. Lecz buntownicy, samorzutni jak piorun, których buntu nie okrzesał żaden program, miewają w sobie wiele z przypadkowości żywiołu. Właśnie tak się stało: prócz protestu przeciw zwierzchnictwu Ziemi, odrzucali wszelkie normy zależności w łonie ekspedycji. To rozprzężenie zagrażało Stefanowi tylko na przyszłość, po wylądowaniu i opuszczeniu okrętów. Teraz nic nie mogło podważyć jego faktycznej władzy admiralskiej, dopóki panował nad zastrzeżonym do jego wyłącznej dyspozycji zespołem cybernetycznych urządzeń „Iskry Ziemi”. Chciał jednak przewidująco zabezpieczyć się. Raptowna Izolacja jednego okrętu, radykalnie odciętego z nakazu admirała od reszty wyprawy i wszelkich jej problemów, stanowiła wydarzenie bez precedensu. Było to najdziwniejsze z więzień, jakie człowiek wymyślił przeciwko człowiekowi. Chociaż na razie nic się nie zmieniło w trybie życia mieszkańców rakiety zamienionej na areszt domowy – zdawali sobie sprawę, że są ubezwłasnowolnieni, bez reszty zdani na łaskę i niełaskę dowódcy. Wymogi bezpieczeństwa decydowały o tym, iż każdy pojazd był samowystarczalny pod względem materiałowym i energetycznym oraz rozporządzał urządzeniami, pozwalającymi mu również istnieć i działać jako samodzielnej jednostce w razie awarii lub katastrofy pozostałych okrętów. Posiadał nawet własną centralę cybernetyczną, mogącą zaspakajać wszelkie użytkowe potrzeby wyprawy. Lecz za naciśnięciem guzika na okręcie flagowym – wszystko to dawało się zastopować... Dlatego dowolny statek ekspedycji mógł stać się w każdej chwili ciężkim więzieniem, a nawet przybytkiem straceńców – dopóki istniał okręt flagowy „Iskry Ziemi”, na którym znajdowała się centrala dyspozycyjna wyprawy, umiejscowiona w prywatnych apartamentach admirała. Był to miecz Damoklesa wiszący nad głowami internowanych na sąsiednim pojeździe: psychologiczne okrucieństwo tego osobliwego miejsca odosobnienia. Jego pensjonariusze trwali w ciągłej niepewności. Byli w gorszym położeniu od normalnych więźniów – przez to, że nie mieli do kogo się odwołać. Prawem nad nimi była swobodna wola admirała. Być może, właśnie ten wzgląd stał się zarzewiem buntu na jeszcze jednym pojeździe, dotąd nie objętym żadnym represyjnym nadzorem. Niepokoje przeniosły się na pokład okrętu flagowego: żądano bezzwłocznego uwolnienia więźniów. Sprawdziła się więc przestroga automatycznego pilota. Stefan błogosławił, że nie dał się ponieść ambicji, która kazała mu internować obsadę kolejnego statku. A już najbardziej kłopotliwe byłoby wyodrębnienie strefy więziennej w pojeździe admiralskim: technicznie trudne, ponadto unaoczniałoby mu na każdym kroku wykruszenie się jego władzy. I tak coraz dogłębniej czuł się opuszczony, osamotniony w swoich wielkich planach, z którymi tu przybył. Wyjątkowo dramatycznie przeżywał wyłączenie się z tej butnej gry Elizy, teraz dobrowolnego więźnia swego obserwatorium. – Pasja badawcza, czy... dezercja? – pytał siebie, i nie znajdował odpowiedzi. Za namową cybernetycznego doradcy, Stefan postanowił fortelem złagodzić skutki zaskoczenia. Przed minutą dostał memoriał podpisany przez cały personel czterech okrętów, prócz Elizy. Tylko astronauci z okrętu Trzeciego nie mogli uczestniczyć w jakichkolwiek petycjach, gdyż byli odcięci od wszelkiej łączności ze światem zewnętrznym. Jedynie admirał mógł się z nimi porozumiewać. Nie czynił tego, chcąc utrzymać nastrój psychicznej depresji w internowanym pojeździe. Memoriał był zwięzły. Zawierał żądanie uwolnienia więźniów w ciągu kwadransa, a przed upływem dwóch godzin – przekazanie centrali cybernetycznej Radzie Wyprawy, złożonej z wybranych w głosowaniu powszechnym przedstawicieli pięciu okrętów, pod przewodnictwem admirała. Ten niespodziewany cios poderwał Stefana na równe nogi. Błyskawicznie zastopował łączność radiową. Było mu to na rękę z dwóch względów: zyskiwał na czasie, a ponadto – zależnie od dalszego rozwoju wypadków – mógł oświadczyć, że memoriał w ogóle do niego nie dotarł wskutek awaryjnej przerwy w działaniu radiostacji. Nie potrafił nic wymyślić. Rad nie rad, zwrócił się o pomoc do komputerów. A czas naglił. Z przypadkowego podsłuchu Stefan dowiedział się, że rebeliantom z okrętu drugiego nieoczekiwanie udało się stworzyć dość obiecujące zabezpieczenie przed opasaniem ich pojazdu izolującym polem sił. Było to działanie przewidujące, na wypadek jeszcze szczelniejszego izolowania pojazdu niż tego dokonał admirał w akcji represyjnej wobec okrętu Trzeciego. Przywrócenie łączności radiowej otworzył radiogram dowódcy do całej załogi: „W sytuacji, jaka się wytworzyła, postanowiłem nie wykorzystać moich uprawnień stanu wyjątkowego. Daję ten wyraz dobrej woli tym chętniej, że w imieniu nas wszystkich wypowiedziałem posłuszeństwo Ziemi. W tym punkcie nie mam przeciwników wśród was. Zgadzamy się wszyscy, że Stona jest nasza. Wyłącznie nasza! Ogłaszam ją Republiką Stony. Będziemy nią władali w taki sposób, jaki wspólnie uznamy za najwłaściwszy. Oświadczam uroczyście, że środków oddziaływania, stojących do mej dyspozycji, nie użyję aby uzurpować sobie prawo decyzji o formie rządów Republiki. Uważam jednak, iż podstawowe kryteria praworządności muszą być zachowane, a w obecnym stadium przejściowym, dla zapobieżenia anarchii, czuję się upoważniony do egzekwowania ich dotychczasowymi metodami nacisku. Dlatego w taj chwili nie dopuszczę nikogo do współdysponowania centralą cybernetyczną podległą mnie, ani też pilotem automatycznym kontrolowanym przez moją żonę. Pełna demokracja rozpocznie się od chwili wylądowania na Stonie. Nadszedł czas, aby wstępnie przedyskutować formę rządów Republiki Stony. W tym celu zwołuję telenaradę całej obsady „Iskry Ziemi”, włącznie z uwolnioną już załogą okrętu Trzeciego, którą na krótko ubezwłasnowolniłem, kierując się dobrem wyprawy. To profilaktyczne posunięcie nie skrzywdziło nikogo. Dlatego nie widzę przeszkód, by zjednoczona załoga puściła w niepamięć tamten formalny akt represyjny i skonsolidowała się wokół generalnego problemu zagospodarowania Stony dla nas i dla naszych potomków. Bez względu na to, jaki ustrój planety zostanie przegłosowany – za podstawowe kryterium, dyktowane poczuciem sprawiedliwości, uważam zapewnienie uczestnictwa w rządzie Republiki tym, którzy pracą dla ekspedycji i postawą moralną szczególnie na to zasłużyli. Narada rozpocznie się o trzynastej pięćdziesiąt”. Kiedy umilkły ostatnie słowa admirała, zegary wskazywały właśnie tę godzinę. Układy cybernetyczne przejęły bowiem wysoko cenioną przez polityków strategię zaskoczenia, rozpracowały ją i rozszyfrowały zakres jej stosowalności. Stefan spostrzegł to i był zadowolony. Dla pogłębienia efektu, opóźniał telewizyjne włączenie się do narady, której uczestnicy niechybnie oczekiwali go już. Admirała dusił gniew. Czuł niejasny, dojmujący żal do siebie, że rozwój wydarzeń zlecił komputerom. – Przeklęte maszyny – złorzeczył, nie pierwszy raz. – Ludzie poddali się mitowi ich giętkości myślenia, a one trzeźwo i beznamiętnie przyjęły to berło supremacji nad żywym mózgiem, niby coś należnego im; jak niegdyś król raczył przyjmować swoją łaskę miłościwego panowania. Był zbyt rozdrażniony, aby uświadomić sobie, że samą tą nienawiścią do martwego cybernetycznego układu pasował go na równorzędnego partnera. Znów przeniósł myśli na swoich ludzi. Teraz wydało mu się, że zredagował radiogram zbyt łagodnie. A właściwie, przecież nie on go sporządził. – Przeklęte maszyny! – znów zaklął. – A może i przewrotne? Przerzucił wzrokiem tekst memoriału. Znowu zatrzymał się na żądaniach popartych groźbą użycia siły. – Przeklęci ludzie! – powiedział głośno. Rozjuszało go to, że groźba astronautów nie była przechwałką bez pokrycia: obsadzie okrętu Piątego powiodło się – dzięki wielkiemu doświadczeniu kapitana, będącego sławą w dziedzinie psychologii automatów – zbuntować swoją centralę cybernetyczną przeciwko zakodowanemu w niej programowi posłuszeństwa dowództwu „Iskry Ziemi”. Wprowadzenie jej do akcji dywersyjnej mogło przysporzyć dotkliwych kłopotów i sprowokować morderczą walkę. – A więc znowu przeklęte maszyny... Narada właściwie nie zadowoliła nikogo. Dlatego negocjacje przeniosły się do mniejszych zespołów, nie związanych z załogami poszczególnych okrętów. Doszło do tak poważnych przegrupowań, że przez pół godziny małe, zwinne taksówki kosmiczne podążały od pojazdu do pojazdu, tam i z powrotem. Największy ruch komunikacyjny skupiał się na okręcie Trzecim, gdzie oprócz zwykłych śluz wjazdowych uruchomiono także awaryjną. Choć sprzeciwiało się to przepisom bezpieczeństwa, admirał wyraził zgodę, byle uniknąć nowych powodów do niezadowolenia. W tym odwiedzaniu statków sąsiednich, niedawni więźniowie dawali upust radości z odzyskanej swobody ruchów. Wkrótce, w wyniku tych migracji, na poszczególnych pojazdach zgrupowali się stronnicy pokrewnych koncepcji politycznych, ciągle modyfikowanych w toku zaciekłych dysput. Obrady nie zakłócały już (ponawiające się ostatnio czterokrotnie) krótkotrwałe okresy przeciążeń związanych z uruchamianiem silników. Wyprawa osiągnęła swój cel. W ciasnym szyku, zajmującym objętość paru kilometrów sześciennych przestrzeni, pięć okrętów z Ziemi krążyło wokół Stony znacznie powyżej zewnętrznego jej księżyca. Punktem odniesienia wszystkich dyskusji był niedawny memoriał, który bądź co bądź poskutkował. Wprawdzie admirał oświadczył, że wskutek chwilowej awarii centrali łączności nie wiedział o nim wówczas, gdy wystosował radiogram do załogi – lecz nikt w to nie wierzył; wyraźne powiązania obu tych działań nie mogły być przypadkowe. Przypominano więc, że astronauci domagali się wtedy nie tylko natychmiastowego oswobodzenia więźniów, lecz także przekazania władzy Radzie, wybranej w powszechnym głosowaniu. A już na Stonie, obojętnie jaki ustrój zostanie obrany, rządom Republiki miał przewodzić Edmund, inicjator wypowiedzenia posłuszeństwa Ziemi. Admirał podkreślił w swym orędziu, że władzę w Nowym Świecie powinni sprawować ci, którzy najbardziej zasłużyli się ekspedycji. Secesję Stony obwieścił jako fakt dokonany. Jedno i drugie przywróciło mu wiele dawnych sympatii, jakimi społeczność „Iskry Ziemi” darzyła swego dowódcę. Podnoszono coraz częściej, że uwięzienie załogi okrętu Trzeciego nie było szykaną, tylko – może zbyt pochopną – obroną racji stanu wyprawy I jej podstawowych założeń. Niechętnie, a nawet niezawistnie słuchając cybernetycznych dowódców, Stefan nie wysuwał na plan pierwszy własnej osoby w przyszłym rządzie Republiki. Wierzył, że tak się stanie, lecz nie afiszował się z tym. Taktownie unikał precyzowania jakichkolwiek projektów politycznych programu. Na razie wolał nasłuchiwać co mówią inni. A mówili dużo i bardzo różnorodnie. Kilka odrębnych orientacji – przy czym każda w szeregu wariantów – gromadziło bogaty materiał do rozważań. Stefan wypracował już dość jasno swoją koncepcję władzy, lecz ze względów taktycznych nie chciał, by ona wyszła od niego. Z wzrastającą uwagą śledził tok wszelkich dyskusji o losach nowego państwa, by popierając jedne wnioski, inne zaś krytykując – oględnie przemycić własne dążenia na fali cudzych haseł. Był dobrze zapoznany z treścią debat podejmowanych w szerszym bądź ściślejszym gronie, gdyż centrala cybernetyczna miała dojścia wszędzie i rejestrowała wszystko, cokolwiek się działo na pięciu okrętach. Jedyny wyjątek stanowiło obserwatorium astronomiczne, dające się wyłączyć z sieci głównej przekazu od wewnątrz. Wyraźnie zaczęły się krystalizować trzy główne nurty. Szczególną popularność zdobywał projekt utworzenia Rady Mieszkańców obejmującej całą społeczność Republiki. Prawa byłyby ustanawiane zwykłą większością głosów. Rada mogłaby, dla uproszczenia sobie pracy, wybierać spośród i siebie – na krótką kadencję – kilkuosobowe przedstawicielstwo, upoważnione do szybkiego reagowania w sprawach mniejszej wagi. Ograniczałoby się ono jednak do roli administracyjnej. Każdy obywatel mógłby od jego postanowień odwołać się do Rady. Drugą propozycją było powierzenie rządów senatowi złożonemu z dwunastu uczonych o dużym doświadczeniu społecznym, cieszących się powszechnym mirem. Godność senatora chciano uczynić dożywotnią. Trzecią grupę tworzyli zwolennicy jedynowładztwa. Małą liczebność nadrabiali wyjątkowym zacietrzewieniem. Pragnęli powołać dyktatora, który wprawdzie mógłby odpowiadać za swe rządy przed społeczeństwem, lecz nie przed upływem dwóch lat i na wniosek co najmniej dwóch trzecich obywateli. Dyktatorem miał zostać Edmund, jako inicjator ruchu oderwania się od Macierzy. Gdyby Stefan musiał przystać na którąś z tych koncepcji, bez namysłu wybrałby ostatnią. Dyktatura Edmunda nie przerażała go: rozumiał, iż łatwiej urobi jego samego niż senat albo całą obsadę planety. Wprawdzie rządy jedynowładztwa odpowiadałyby mu bez zastrzeżeń tylko wówczas, gdyby on miał je sprawować; w gruncie rzeczy byłoby to przedłużeniem jego rozległych kompetencji admiralskich. Trzeźwo jednak pojmował, że taką propozycją – gdyby wyszła od niego – straciłby wiele na popularności. Jako admirał nadal panował niepodzielnie nad centralą cybernetyczną i sprzężonymi z nią ogniwami, czyli nad całą flotyllą. Nie chciał być jednak uzurpatorem, zmuszonym do ciągłej czujności przed wrogami, których miałby wówczas niemało. – Niestety, Stona nie będzie zamkniętym światem, który można przywołać do porządku za naciśnięciem guzika... Stefan wypracował własną koncepcję, którą później tylko przekonsultował z cybernetycznym doradcą: zapragnął utworzyć triumwirat, dzieląc władzę z Edmundem i z Elizą. Już podczas narady, a potem śledząc dyskusje w mniejszych grupach na poszczególnych okrętach – szukał jakiegoś zaczepienia dla swego projektu. Znalazł je wreszcie w wypowiedzi jednej z kobiet, proponującej ograniczyć dyktatorską władzę Edmunda przez ustanowienie Stefana jego zastępcą o rozległych kompetencjach. W niedługim czasie dość niespodziewanie dyktatura zyskała zdecydowaną przewagę. Edmund oświadczył wtedy stanowczo, by wycofać jego kandydaturę, jako przeciwnika jedynowładztwa. Dopiero wówczas Stefan ujawnił swój punkt widzenia. Poddając krytyce dyktaturę wspartą doradczym zastępstwem, przedłożył projekt triumwiratu obdarzonego pełnią władzy ustawodawczej, który jednak musiałby się liczyć ze zdaniem obieralnej Rady Mieszkańców, złożonej z kilku lub kilkunastu osób. To ostatnie było ustępstwem wobec Edmunda, z którego popularnością Stefan musiał się liczyć. Edmund z polemiczną pasją kładł nacisk na daleko idącą demokratyzację rządów. Admirał zdążył już podbudować koncepcję triumwiratu rozległą argumentacją, sporządzoną przez komputery. Przedłożony do publicznej dyskusji został przyjęty chłodno. Republikanie widzieli w nim tylko nieznaczną modyfikację dyktatury, zwolennicy zaś rządów silnej ręki patrzyli niechętnie na ograniczenia władzy triumwiratu. Był to dalszy ciąg przeszkód, z którymi Stefan się liczył i które postanowił zwalczyć. Najpierw miał poważne kłopoty z pozyskaniem Edmunda dla swych projektów. Ten zgodził się dopiero pod warunkiem, że będzie to władza zwierzchnia koordynująca, lecz w każdej chwili odpowiedzialna przed Radą złożoną co najmniej z dwudziestu osób wybranych w powszechnym głosowaniu. Stefan, chcąc nie chcąc, przyjął to jako ogólne wytyczne do dalszej dyskusji, gdyż mowa o jednostronnych konsultacyjnych uprawnieniach Rady drażniła Edmunda. Admirał obiecał sobie, że kiedy triumwirat już się zawiąże, nakłoni Edmunda do pewnych ustępstw. Po burzliwych debatach załoga „Iskry Ziemi” zgodnie powzięła uchwałę o formie rządów proponowanej przez admirała i jego zastępcę. Ta jednomyślność – od której Edmund uzależniał swój akces – była owocem politycznej rozwagi uczonych. Nagliła potrzeba ustalenia formy rządów już teraz, przed wylądowaniem, by uniknąć rozbieżności i sporów na Słonie, gdzie łatwo przekształciłyby się w kompletną anarchię, wobec niemożności ujęcia sytuacji w karby – w otwartym terenie – z pomocą centrali cybernetycznej. Ustalono prawo rozwiązania triumwiratu wraz z Radą Mieszkańców wolą dwóch trzecich społeczeństwa – w dowolnym czasie i niezależnie od fazy postępującego zagospodarowywania Stony. Astronauci zobowiązali się, że nie dopuszczą do tego, jeśli nie zostaną sprowokowani jakimiś szczególnie drastycznymi posunięciami władzy. Natomiast po dwuletniej kadencji triumwirat sam powierzy powszechnemu plebiscytowi decyzję o dalszej formie rządów. Był to kompromis ze strony Stefana, który teraz – acz niechętnie – przygotowywał się do przestawienia na zbiorowy nadzór wielkiej machiny cybernetycznego oddziaływania. Mimo ogólnej zgody na proklamowanie nowego państwa, które nie straciło nazwy republiki, z jaką wszyscy mocno się zżyli – sprawa nie była zapięta na ostatni guzik. Kontrowersje dotyczyły Elizy – i to już w wstępnej, mediacyjnej fazie omawiania triumwiratu. Padały zastrzeżenia, iż podczas gdy sprawowanie władzy zwierzchniej przez Stefana i Edmunda jest niejako naturalne – to samo wprawdzie może, lecz nie musi dotyczyć Elizy. Główne wątpliwości budziło jej niedoświadczenie w sprawach polityczno-administracyjnych, którymi dotąd wcale się nie zajmowała. Niebawem te obiekcje przybrały inny charakter. Przestano rozważać, czy astronom flotylli, bardzo ceniony naukowiec, okaże się równie dobrym mężem stanu. W miarę, jak upływały godziny od kiedy Eliza, pogrążona w swych badaniach, zastopowała wszystkie kanały łączności obserwatorium ze światem zewnętrznym – podnosiły się coraz bardziej natarczywe pytania w tej kwestii. Tymczasem nikt nie wiedział, co skłoniło Elizę do zerwania łączności w tak ważnym okresie, jak wejście flotylli na orbitę wokół Stony. W końcu ten i ów zwracał uwagę, że trudno liczyć na objęcie władzy przez osobę, która lekceważy tyle prób nawiązania z nią kontaktu, nawet nie konsultując z nikim swych działań na tak odpowiedzialnym polu. Stefan i Edmund, niezależnie od siebie i każdy na swój sposób, tłumaczyli postępowanie Elizy naprędce wymyślanymi argumentami, które – czasem sprzeczne – świadczyły tylko, że jeden i drugi nic nie wie na ten temat. Najbardziej kłopotliwe były indagacje o powód nie wylądowania na Terielu. Wreszcie zwrócono się wprost do admirała o udzielenie wyjaśnień. Stefan dobrze wiedział, iż nie może schować głowy w piasek. Za namową cybernetycznych doradców, decyzję wprowadzenia flotylli na tę nową trajektorię przypisał sobie. Miała się wiązać z odkryciami Elizy w kwestii fizycznych właściwości wszystkich trzech księżyców Stony. Jedna z kluczowych scen dramatu, jaki wisiał w powietrzu, zastała głównych jego aktorów w prywatnej bibliotece admirała. To niewielkie, przytulne pomieszczenie Stefan szczególnie upodobał i do samotnych rozmyślań, i do dysput z komputerami, i do przyjmowania gości. Czuł się tam swojsko, a zwłaszcza – całkiem bezpiecznie. Do centrali cybernetycznej nie wpuszczał nikogo – co zresztą określała instrukcja – ze względu na możliwość zawładnięcia dyspozycyjnym sercem flotylli. Z biblioteki natomiast mógł swobodnie porozumiewać się z kim chciał, odbierać meldunki i dawać dyspozycje, wzywać mechano-automaty bądź przekazywać im polecenia – spokojnie, bez nerwów, nie narażając się na żaden rokosz. Teraz naprzeciw niego siedział Edmund. Snuli perspektywy ścisłej współpracy, mającej zjednoczyć ludzi i środki do błyskawicznego zagospodarowania wstępnej, wypadowej bazy na Stonie. Zresztą nie wystarczyło wszechstronne wyposażenie jej i szybkie powołanie najbardziej potrzebnych dziedzin przemysłu, by dobrze sobie radzić w oderwaniu od metropolii. Należało ponadto zadbać o skuteczną obronę w wypadku, gdyby Ziemia wysłała ekspedycję karną. Poglądy obu mężów stanu były pod tym względem zupełnie zbieżne. Obydwu naraz przeszedł dreszcz podniecenia, kiedy aparatura sygnalizacyjna sprzężona z małym ekranem zadźwięczała umownie. Stefan zmarszczył brwi. Niejasno, trochę podświadomie, był zły z obecności Edmunda. Twarz Elizy nie wyrażała jakichkolwiek uczuć. Chyba nawet nie patrzyła na nich, zwrócona bokiem. Stefan zbierał myśli. Trwało to krótko, jak trzaśniecie bicza. Potem wyrzucał zdania, pospiesznie, bez żadnych pauz. Wyłuszczał, że czeka na nią, na wiadomości, na wyjaśnienia. I na to, aby przejęła przyznaną jej władzę. Że on czeka. Że niecierpliwi się cała załoga. Oblicze Elizy obróciło się lekko. Kontury wąskiego nosa z leciutką garbinką przesunęły się na policzek. Portretowo nieruchome błękitne oczy patrzyły teraz na wprost. Powiedziała tylko, że nie weźmie udziału w triumwiracie. Stefan zbladł. W nagłym oszołomieniu zaczął wyrzucać z siebie: – Jak to? Nie możesz tego zrobić. Przyjdź. Koniecznie przyjdź! Pogadamy, poznasz lepiej sytuację wyprawy. Jesteśmy przecież odpowiedzialni za przyszłość. Za nową ludzkość na Stonie! – zapalał się. – I w ogóle... Przerwał pod obuchem słów Edmunda: – Ona ciebie nie słyszy. Dopiero teraz uzmysłowił sobie, że twarz Elizy zniknęła z ekranu zaraz po oznajmieniu, że nie przystąpi do triumwiratu. Po krótkim wahaniu, Stefan postanowił nie taić decyzji żony. Znów stracił z nią kontakt. I nie wiedział, na jak długo. Bał się: – Nuż ona sama oświadczy to załodze? – Więc wolał pierwszy obwieścić kłopotliwą nowinę niż znaleźć się pod obstrzałem pytań, może i oskarżeń... Było to wetknięcie kija w mrowisko. Wiadomość – której ten i ów chyba się spodziewał – wywołała mnóstwo komentarzy. W jednej chwili odżyła niepewność jutra. Władza Republiki upadła, choć nikt jej nie obalił. Runęła sama z siebie, zanim się uformowała. Był to szczególnie dotkliwy cios dla tych, którzy w gruncie rzeczy nie będąc zwolennikami triumwiratu – jednak głosowali za nim, by nie rozbijać zwartości pierwszego pozaziemskiego społeczeństwa. Stefan błogosławił przypadek, iż Eliza zdeklarowała się zanim pozwolił komukolwiek współdecydować centralą cybernetyczną. – Teraz będzie ostrożniejszy. Póki co, postawiono admirałowi ultimatum, by w ciągu pół godziny spowodował osobiste stawienie się Elizy przed forum załogi, dla złożenia wyjaśnień w kwestii dotychczasowego rozpoznania warunków panujących na Stonie oraz terminu lądowania tam. Jeśli tego nie uczyni ma pozwolić naprędce wybranej Radzie rozporządzać siecią cybernetycznych połączeń flotylli. Drugą stroną medalu była groźba wtargnięcia przemocą do obserwatorium astronomicznego. Tym razem Stefan nie sfingował awarii połączeń radiowych: sytuacja była zbyt napięta. Nie zwlekając, odpowiedział z godnością, że całą sprawę uważa za tendencyjnie rozdmuchaną. Składając ją na karb ogólnej nerwowości, wyrozumiale poniecha ukarania głównych panikarzy, prowodyrów tego niestosownego zajścia. Stawiany mu zarzut gnuśności skwitował stwierdzeniem, że nie zmusi żony do wyjścia z obserwatorium, gdyż nie zamknęła się tam dla kaprysu. Co więcej, sumienność i poczucie odpowiedzialności astronoma flotylli uchroniły wyprawę przed niebezpieczeństwami wylądowania na Terielu, którego wcześniejsze rozpoznanie było niedostateczne. Sztuczność sytuacji coraz silniej przygniatała Stefana. Musiał się pogodzić z myślą, że koncepcja triumwiratu, i tak nie zaspokajająca w pełni jego ambicji władzy, upadła z kretesem. Zabrnął w ślepy zaułek. A czas naglił. Zbyt wiele spraw związanych z najbliższą przyszłością załogi wisiało w próżni, by on, wciąż jeszcze urzędujący admirał, pozwolił sobie na luksus sjesty w myśleniu. A jednocześnie zawziął się, że nie przywoła na pomoc cybernetycznych doradców. – Dość już poniżania się przed maszynami! Tymczasem nastroje fermentowały niepokojąco. Coraz częściej i zuchwałej, z różnych stron, domagało się zawieszenia Stefana w sprawowaniu funkcji dowódcy. Wszyscy jednak zdawali sobie sprawę, że jest to zadanie technicznie zgoła niewykonalne; ustąpić musiałby on sam. Wzrastające uznanie zyskiwał pogląd, że chwilowo wystarczy zmiana na stanowisku admiralskim, a formę rządów można rozstrzygnąć później, już na Stonie. Stefan wiedział, że miał tylko jednego konkurenta. I chociaż nadal był gotów głosować za powierzeniem Edmundowi władzy dyktatorskiej po wylądowaniu – wzdragał się na myśl, aby już teraz scedować komukolwiek dowództwo flotylli. Poczułby się marnym urzędnikiem, którego zwolniono za nieudolność, by zastąpić go kimś o lepszych kwalifikacjach. Widział w tym despekt i dla siebie, i dla prestiżu ekspedycji. W tej rozterce nagle pojawiła mu się na ekranie Eliza. – Jesteś... wypowiedział półgłosem, niemal z namaszczeniem. – Elizo, ty sobie nie wyobrażasz, jak bardzo jestem sam – wydusił po chwili. – Zupełnie sam, oko w oko ze sprawami, w których się gubię... Nie żałował takiego przyznania się do słabości. W tym momencie nie potrafiłby inaczej. Ale tym dotkliwiej go ubodło, kiedy usłyszał: – Każdy jest sam, oko w oko z niewiadomą jutra. Każdy – od dzikusa do człowieka przyszłości. Tego było Stefanowi za wiele. – To przez ciebie! – wybuchnął. – Wszystko przez ciebie. Położyłaś na szalę moją karierę. Naszą karierę – sprostował kurtuazyjnie. – Rzuciłaś wyzwanie zdrowemu rozsądkowi... Raptownie urwał w obawie, iż Eliza znów się wyłączy. Dopiero teraz uważnie spojrzał jej w oczy. Wydało mu się, że przekornie igrają w nich błędne ogniki. Milczała. W Stefanie wzbierał ciężki, duszący gniew. Rzucił ze źle ukrywaną pasją: – Figlarnie zabawiłaś się z moją przyszłością: tą, którą utraciłem bezpowrotnie. Wyłącznie przez ciebie – dokończył przejmująco. – Stefanie! – powiedziała z łagodnym uśmiechem. Ale to było wszystko. Czekał tak długo, aż podjął przerwany monolog: – Ty mnie ani trochę nie rozumiesz. Bo nie chcesz. Zawzięłaś się, nie mam pojęcia, dlaczego. Lecz co dalej? No, teraz radź: co mam począć? – Z czym? – zapytała słodko. Stefan poczuł się zbity z pantałyku. Znów zaczął mówić sam, teraz dużo, wylewnie: o swej wymarzonej roli na Stonie, o misji dziejowej, o przyszłości Elizy w nowym planetarnym społeczeństwie, w tej ludzkości numer dwa. Nagle olśniło go podejrzenie, którego dotąd nie brał pod rozwagę. Zmarszczył brwi. – Wiem! Już wiem! – powiedział bardzo głośno, w gruncie rzeczy do siebie. Eliza roześmiała się niewymuszenie: – Co wiesz? – Wiem, dlaczego nie chciałaś lądować na Terielu. Dodatkowe wydatkowanie energii, choć minimalne... Obawiałaś się, że ci jej zabraknie; że to pokrzyżuje twoje plany. Pociesz się, iż nie zabraknie. Możesz spełnić ten obłędny zamysł. Ale sama. Dla siebie. Nikogo więcej do tego nie . namówisz. A teraz powiedz, tak z ręką na sercu – zupełnie zmienił ton na pojednawczy – jak do tego doszło? Czy po to przylecieliśmy razem aż tu, żeby teraz się rozstać? – Co ty pleciesz? – przerwała Eliza. Niezmącona swoboda jej obejścia drażniła Stefana, zarazem podniecając jego ciekawość Czyżby trafił kulą w płot? Nie dał się jednak zbić z tropu. – Ty wiesz, o czym mówię! Zdziwienie rozlane na twarzy Elizy zmusiło go jednak do wyjaśnień. – Tęsknisz za Ziemią. I za swoją Polską. I nie wiem, za czym jeszcze – tam, w dawnym świecie, który pozostawiliśmy za sobą; któremu ja wypowiedziałem posłuszeństwo. Może nie tęsknisz? Więc zaprzecz! – Ależ tęsknię, to jasne... – A widzisz – przerwał jej brutalnie. – Wyszło szydło z worka. Chcesz wracać. To ci wolno. Ale czemu za cenę mojej krzywdy? Czemu kosztem zgryzot i niepewności wielkich odkrywców, budowniczych Republiki Stony, założycieli kosmicznego mocarstwa? – zapalał się. – Zamiast dowieźć nas do celu, uczciwie podać wszystkie nowe dane o Stonie, i powiedzieć otwarcie: – Teraz wracam na Ziemię. – Republika Stony nie składa się ani z porwanych, ani z najemników. Okręty są nam już niepotrzebne. Możesz wziąć, który wybierzesz. Wszak przed startem przysiągłem, że kto zechce – powróci. – Ty także wrócisz – powiedziała Eliza bardzo swobodnie. Stefan postanowił się nie sprzeciwiać, lecz już po krótkiej chwili nie wytrzymał. – Przenigdy! Ani ja, ani Edmund, ani nikt. Wrócisz tylko ty. Oczywiście, o ile będziesz trwała w tym zaślepieniu – dodał pojednawczo. Po namyśle podjął rzeczowo: – Dlaczego samowolnie zarządziłaś wejście na tę daleką orbitę? Nikt nie rozumie... Wszyscy szarpią mnie o to. I mają słuszność. – A ty co im mówisz? – odparowała pytaniem. – To nieważne – rzucił nerwowo. – A zresztą... Tłumaczę cię, jak potrafię, ale siłą rzeczy niezdarnie: że działasz dla naszego dobra; że Teriel nie ma korzystnych warunków do lądowania... – Dobrze tłumaczysz – ucięła Eliza. Zagadkowy wyraz twarzy żony nie uszedł baczenia admirała. Od początku rozmowy wprawiała go w zakłopotanie tą demoniczną pewnością siebie, która kłóciła się z jej naturą. A teraz wyczuwał, że z leciutko drwiącą nonszalancją rozsmakowuje się swoją przewagą znajomości spraw, w których on plątał się i miotał jak szczupak w więcierzu. – Poproś Edmunda. Spąsowiał z gniewu. – Nie powiesz mnie? Ach, to tak... – Wszystko mi jedno komu powiem, więc wolę wam obydwu. Stefan nie posiadał się z oburzenia. Z trudem panował nad swym głosem. – Niewdzięcznico! To ja przez ciebie muszę rezygnować z rządów... – Ty i tak zrezygnowałbyś – przerwała z niezmąconym spokojem. Stefan spytał zaczepnie: – A Edmund? – Tak samo. – Kryjesz jakąś groźbę – admirał stwierdził ponuro. – Poproś Edmunda. Stefan skapitulował. Mierzył Edmunda wzrokiem, kiedy ten przyszedł na wezwanie. I mierzył wzrokiem Elizę. To samo robił elektronik, podniecony niejasną sytuacją. Nerwy obu mężczyzn nasycały się ciszą drażniącego wyczekiwania. Sprzyjał temu kamienny spokój Elizy. Do jej warg przyrósł zagadkowy uśmiech. Rozchyliły się bezszelestnie, by wymówić: – Wy... królowie Stony. Uśmiech nie opuścił twarzy Elizy, gdy włączyła kanały fonii i wizji dla całej flotylli. Rozległy się przeraźliwe, gwiżdżące dźwięki. Na ekran wpłynął, jak rycerz w zbroi, mechaniczny radiozwiadowca, który, osaczony przez gibkich, natarczywych Stończyków na jednej z wewnętrznych kondygnacji Teriela, otaczając się szybkozmiennymi polami magnetycznymi torował sobie drogę odwrotu. PLUSZCZ Z MALINKI Od najmłodszych lat lubiłem historię czasów bardzo dawnych, owianych mgłami niepewności. Z nieodpartą mocą kusiły mnie właśnie tamte niedomówienia, które nad każdym ówczesnym tysiącleciem, albo wynalazkiem, albo człowiekiem – bądź na wpół, bądź całkowicie mitycznym – jeżą się szorstką szczecią znaków zapytania. Przejąłem się tym tak poważnie, z wiarą w realność przekazów stamtąd, że nawet er najstarszych: początków cywilizacji naukowo-technicznej – wzbraniam się nazywać mitologią. Cóż mnie obchodzi, że to ponoć śmieszne, prostackie, ahistoryczne? Nie wierzę w metodologie nauk. Wygrywam na tym. Trzymając się utartych dróg, nie mógłbym dokonać odkrycia, które mnie – przecież amatora – nagle rozsławiło. I byłem zaskoczony. Więc tak łatwo zostać sławnym? A stało się to tylko dlatego. ie nikt przede mną nie wpadł na banalny pomysł, żeby w czasach aż tak odległych poszukiwać prawdy zdarzeń. Ktoś powiedział, że urealniam mitologie. Sięgnąłem, jako pierwszy biograf, do czwartego poziomu podhistorycznego, który rozpoczyna się dwieście sześćdziesiąt wieków temu (ostateczne zniesienie pieniądza na całym świecie), by – dalej zstępując w przeszłość – musnąć aż te mroki dawności, kiedy człowiek z Ziemi postawił stopę na Księżycu. Nie znamy go z imienia, jak nie znamy Prometeusza, który od skrzesanej przez siebie iskry zapalił chrust, a od chrustu – ognisko myśliwych. Lecz i jeden i drugi żył naprawdę, bo ludzie krzeszą ogień i chodzą po Księżycu. Historię Prometeusza opowiem kiedy indziej. Bo jeśli można sięgnąć do czwartego poziomu, to można i do piątego. A teraz zajmę się życiorysem prawdziwego człowieka – bohatera legend. Realność tej postaci udowodniłem w oparciu o żmudne analizy (wśród nich sondaże chronomocyjne) opublikowane w naukowej rozprawce: „Żył człowiek, który nazywał się Pluszcz”. Przyniosła mi ona chwalebny tytuł Tropiciela Podhistorii, równy doktoratowi honoris causa. Pluszcz... Jak mówi się o Panu Twardowskim, że Księżyc odwiedził na kogucie – tak o nim, że unosiły go pola magnetyczne przestrzeni. Najwięcej opowiedziałyby na ten temat dzieci, bo całym sobą wpadł w świat ich wyobraźni. I utonąłby w nim, gdyby nie ja. Pluszcz. W polskim (z grupy języków słowiańskich) tak się nazywał ptak wróblowaty o naukowej nazwie Cinclus cinclus, który dzięki staraniom ornitologów oraz przyjaciół zwierząt przetrwał żywy do naszych czasów w Parku Narodowym Wisła, u źródlisk rzeki o tej samej nazwie. Pluszcz... Genialny wynalazca. W tamtych czasach każdy wyróżniał się trwałym imieniem i nazwiskiem. Bywały także przezwiska i pseudonimy. Którą z tych form przyporządkować do dźwięku „Pluszcz”? Mój bohater albo rzeczywiście tak się nazywał, albo pod tym hasłem przeszedł do legend jako synonim podhistorycznego astronauty. I był drugi wynalazca, człowiek czynu, żyjący wtedy. Beskid. Równie świetny, rozpłynął się w epopei Pluszcza. Nie wiem, gdzie i kiedy urodził się Pluszcz. Zapewne w Europie Środkowej. Wyprzedzając argumenty, które przytoczę później – wiele wskazuje że był Polakiem z obszarów zwanych Podbeskidziem, a położonych po stronie północnej zachodniego grzbietu Karpat. Był lekarzem. Już wkrótce po studiach, swą pracą doktorską zwrócił uwagę sfer naukowych. Dysertacji tej dał prowokujący tytuł, który wzbudził mnóstwo komentarzy: „Pokonać starość to pokonać śmierć”. Prowokujący – wtedy. Dla nas to byłby truizm, z użyciem dwóch abstrakcyjnych pojęć. Ale w tamtych czasach ludzie i starzeli się i umierali. Chyba wierzyli (to najcelniejsze określenie), że tego wymaga naturalny porządek. Tak nazywali „prawa przyrody”, które uroili sobie jako nadrzędne, niepokonane. Więc byli im posłuszni, zamiast – wedle własnej woli – modyfikować zastane, nowe zaś stwarzać od podstaw. Ich siła ducha nie nadążała za pochodem techniki. Podziwiać dziś musimy człowieka, który o głowę przerósł swoje czasy. Wszystko, cokolwiek ludzie tamtej barbarzyńskiej epoki uznawali za nieziszczalne, i dlatego, okłamując samych siebie, ładował i w zatęchły wór religianckich mrzonek – on chciał posiąść, nie oglądając się na nikogo. Zaczął ostro: programem nieograniczonej regeneracji tkanek. A kiedyż to było!... Średnia ludzkiego życia wynosiła około stu sześćdziesięciu lat i cechowało ją duże wyrównanie: stu siedemdziesięciu dożywali tylko nieliczni, stu osiemdziesięciu – prawie nikt. Początkowo chyba niepopularny i niezrozumiany, eksperymentując najpierw na zwierzętach, a później na sobie samym, w ciągu dziesięciolecia morderczej pracy Pluszcz doszedł do bardzo obiecujących wyników. – Będę nieśmiertelny! – powtarzał jak zawołanie bojowe, w bezsenne noce przemierzając swą pracownię: trzynaście kroków przed siebie, w tył zwrot, znowu trzynaście kroków, i tak dalej. Czas też odmierzał kroki, tak miarowo jak czynił to Pluszcz – lecz dla niego zawsze zbyt pospiesznie. Weryfikacja niektórych badań miewała niegdyś tę przykrą stronę, że spełniała się dopiero po śmierci ich autora. Legenda mówi, iż Edmund Halley (żyjący jeszcze dawniej od Pluszcza) przepowiedział powrót za siedemdziesiąt pięć lat olśniewającej komety, której tor obliczył. Nie doczekał powtórnego jej ukazania się, ani tego, że nazwano ją jego imieniem. Kto na drodze chemigenetycznej tworzy nowe gatunki traw – zbiera najpierw plon superelity, potem elity, potem pierwszego odsiewu; rok po roku. A stworzyciel drzew o umyślnie spowolnionym rozwoju, które zaowocują po pięciuset latach? Dzisiaj to fraszka. Ale w czasach, gdy człowiek dożywał zaledwie stu kilkudziesięciu lat... W podobnym położeniu znalazł się Pluszcz. Jego metoda rokowała przedłużenie życia ludzkiego do trzech wieków, więc w dwójnasób. Tak mówiły analizy komputerowe. Potwierdzeniem były próby na stymulatorach w przyspieszonej hodowli tkankowej. Wprawiło to we frenetyczny zachwyt klaszczące tłumy, ale nie Pluszcza. Bał się. Choćby ryzyko było nie większe niż jeden do miliona – on nie chciał zależeć od przypadku. A nuż ten pech – choć prawie wykluczony – dotknie właśnie jego? Zupełna, absolutna gwarancja powodzenia była mu niezbędna. Jako uczony z prawdziwego zdarzenia wiedział, że teoria, choćby najszczegółowiej opracowana, może przeoczyć jakąś niewiadomą, która pokrzyżuje rachuby. Lecz nawet gdyby posiadł niezachwianą pewność, że ma przed sobą prawie trzy wieki na ciągnięcie rozpoczętych badań – jemu i to nie wystarczyło. Doszedł bowiem do wniosku, że tym sposobem może odsunie śmierć jeszcze o pięćset albo więcej lat, ale jej nie zniweczy. A tylko to mogło go zadowolić. Wiwaty tłumów niepomiernie rozdrażniały Pluszcza: – Bezmyślna, bezosobowa maź, której ofiarować bodaj nędzne sto lat życia więcej, a już będzie piała w zachwyceniu o długowieczności. Sto lat, czy tysiąc – to wszystko jedno: ochłap czasu. Albo jest wieczność, albo jej nie ma. Tertium non datur. Zupełnie nagle odciąwszy się od badań medycznych, Pluszcz zaczął studiować dzieje wszelkich religii – aż do najmniej znanych, czasami całkiem efemerycznych wiar, które na krótko rozpaliły garstkę wyznawców, by zgasnąć jak błędny ognik. Sam coraz głębiej pogrążał się w mistycyzm, aż założył filozoficzne zgrupowanie, które oparło swą doktrynę na reinkarnacji nie związanej z nagromadzeniem win i zasług, lecz wynikającej z kardynalnego prawa przyrody: puli treści istnienia (określą to jako „wyrozumowaną religią”, na co Pluszcz by się zapewne oburzył). Czasami porównywał ją z energią potencjalną ciał, kiedy indziej – z bezwładnością masy. Były to próby tak samo zwodnicze, jak Bohrowski model atomu, przyrównujący jego strukturą do układu planetarnego. Ówczesny poziom nauk nie pozwalał jednak na większą obrazowość przybliżeń Dla Pluszcza, pula treści istnienia to była zawarta w materii całego Wszechświata suma tej ekspresji, która dobierając skomplikowane zbiory atomów, doprowadza je do najwyższej formy ruchu, jaką jest życie, w swych szczytowych dokonaniach rozwijające myślenie, które pozwala przekształcać samą materią i ordynować tak zwane prawa przyrody. Podobnie jak niezniszczalny jest atom, tak samo i każdy kwant życia: transformuje się, lecz nie umiera. To stawiało reinkarnacją w całkiem nowym świetle. Metodą zbyt zawiłą, by ją tu przedstawić, odtworzyłem domniemane zapiski Pluszcza na ten temat: Czy tak bardzo – zdawało by się – metafizyczne pojęcie, jak wędrówka dusz, może w ogóle być rozpatrywane naukowo? Owszem: nawet trzeba powołać je przed trybunał Rozumu. Lecz pod oczywistym warunkiem, że nie włączymy tu spekulatywnych przypadków w postaci pierwszej przyczyny i tym podobnych faramuszek. Takimi nieracjonalnymi przydatkami są w rozmaitych religiach Wschodu dysputy o wcieleniu się jednej osobowości w inną – koniecznie w ścisłym uwarunkowaniu od nagromadzonego potencjału win i zasług w poprzednim wcieleniu. Mocna fizyczna więź substancji krążących w takim układzie zamkniętym, jaki stanowi planeta – jest oczywista. Biorąc za punkt wyjścia liczbą atomów zawartych w litrze wody, dowiadujemy się, że w ciele każdego z nas krążą atomy, które bez wątpienia wchodziły w skład organizmów wszystkich ludzi, jacy żyli przed nami. Choć ten argument, sam w sobie nie uzasadnia prawdziwości reinkarnacji – obrazuje ogrom czasoprzestrzennej sceny, na jakiej przebiega krążenie pierwiastków w przyrodzie Ziemi. Pora już, aby pojęcie duszy przestało być hermetyczną twierdzą księży i szarlatanów – jak „za dawnych, dobrych czasów”. Powtarzane w różnych epokach mechanistyczne sugestie, jakoby każde jednostkowe życie (ludzkie, zwierzęce) było aktem niepowtarzalnym – przeczą intuicyjnej logice. Pasują znacznie bardziej do wulgarnych konstrukcji myślowych opartych na dogmatyzmie. Odwieczne pytanie wszystkich filozofii: – Czy pierwotny jest duch, czy materia? – dla mnie w ogóle nie ma sensu. Bo „duch” to nie żaden osobliwy pierwiastek działający poza przyrodą – lecz wytwór materii substancjalnej (korpuskularnej), przez to samo również materialny, podobnie jak światło, grawitacja, pole magnetyczne. Uznawanie tego ducha, czyli osobowości człowieka, za realną jakość przyrodniczą, wcale nie musi spychać toru myśli na manowce bajdurzeń o pośmiertnych losach duszy, arbitralnie zawyrokowanych przez dowolnie ubzdurany byt zewnętrzny: jakiegoś tam Boga. Racjonalnym przeciwstawieniem religianckiej, oszukańczej „nieśmiertelności” jednej i tej samej osoby – jest przyrodniczy problem trwałości ducha, logicznie oczywistej, oraz nie poznane drogi utrzymujące i chroniące tę trwałość tak samo, jak ewolucja rozmaitymi sposobami broni czystości gatunku. Młodość jest piękna, lecz nie zawsze mądra. Tak samo ludzkość: za smarkata, by mogła już teraz orzekać, jaki związek istnieje pomiędzy określoną jednostką psychofizyczną a jej przedłużeniem żyjącym gdzie indziej i kiedy indziej. Jedno jest dla mnie pewne: że wiąże się to z pojęciem upływającego czasu, który ujmujemy prostacko – nie rozumiejąc go. Dlatego nie mieści nam się w głowie, by osobnik „A” żył równocześnie z osobnikiem „B” jako swoją kontynuacją. Nie widzimy natomiast logicznej sprzeczności w domniemaniu, że drugi spośród nich narodzi się po zgonie pierwszego. Możemy tylko spytać, co sprawia, że właśnie „B” jest kolejnym wcieleniem „A”; w jakim stopniu jest tym wcieleniem oraz w jakiej mierze miąższ jego osobowości z okresu „A” rzutuje na tęże osobowość będącą na etapie „B”? Dalej: czy można te kolejne stadia uznać za pewien naturalny ciąg ewolucyjny, czy też zachodzi przypadkowość – charakterologiczna, intelektualna, moralna? Na jak rozległej scenie przyrody taka więź występuje? Da się tu w pierwszym rzędzie rozpatrzyć zasięg przestrzenny, czasowy, gatunkowy. I zapewne jeszcze wiele innych. Zatrzymajmy się przy tych trzech: A) Zasięg przestrzenny może ogarniać jeden niewielki biotop, kontynent, wszystkie lądy i wyspy Ziemi, jej wszechocean, całą Ziemię, Układ Słoneczny, Galaktykę, Wszechświat. B) Zasięg czasowy: na przykład nieprzerwany ciąg wcieleń, nieregularna przypadkowość (w górę i w dół drabiny Czasu), albo statystyczna. Sprawa gmatwa się przy nadmiernym rozroście panoramy przestrzennej, począwszy od gromad galaktyk. Obejmując cały Wszechświat, lub choćby tylko Układ Lokalny, staje się nieprecyzyjna, gdyż pojęcie równoczesności zjawisk, zachodzących w tak oddalonych od siebie układach odniesienia, traci fizyczny sens. C) Chyba najciekawszy jest zasięg, który umownie nazwijmy gatunkowym. Tu mamy mrowie prawdopodobnych rozwiązań. W najprostszym wypadku, zakładając zgodną z odczuwaniem naszych zmysłów jednokierunkowość Czasu, może to być transformizm w obrębie całej drogi rodowodowej prowadzącej do powstania danego gatunku – włącznie z nim samym. Albo ewolucyjne równanie wzwyż od rzędów i gromad pierwotniejszych ku wyżej zorganizowanym. Czy jednak wymarcie danej linii wiedzie do przerwania łańcucha wcieleń? Wykluczone! Byłoby to zwichnięciem równowagi puli treści istnienia – analogicznej do prawa zachowania materii i energii. Tego warunku nie spełniłaby przypadkowość wcieleń w biosferze jednej planety, jako ograniczonej w czasie – i to nawet w tym najszczęśliwszym wypadku, kiedy po ustaniu dogodnych warunków klimatycznych wskutek starzenia się miejscowego słońca, istoty rozumne przeniosą życie gdzieś w Kosmos. Galaktyka jeszcze by nie starczyła, a może i Układ Lokalny. A więc Wszechświat. Albo Wszechświaty, jeśli jest ich więcej”. Ta „wyrozumowana religia”, według jednych mało spójna, zdaniem innych – pełna dowolności, torowała sobie drogę opornie. A tak się złożyło, że ci, którzy najhałaśliwiej popierali Pluszcza, widzieli w nim parawan dla swoich własnych, całkiem odrębnych celów, pod którymi on by się nigdy nie podpisał. Nie mam pojęcia, o co im chodziło. Wkrótce jedni trafili do więzień (istniejących jeszcze wtedy, jako przybytki użyteczności publicznej), inni rozpierzchli się. To skompromitowało uczonego. Opuszczony przez tych, którym zaufał, zrażony do społeczeństwa – znów popadł w mistycyzm, raz po raz przeinaczając swą doktrynę. W dobrej, czy w złej intencji, jacyś ludzie umieścili go w zakładzie psychiatrycznym. Ale Pluszcz był sławny. Przecież nie zapomniano, że obdarzył ludzkość dobrodziejstwem długowieczności. Dla mas tylko to się liczyło. Tymczasem poza mury sanatoryjne przenikały wieści, że znakomity pacjent z pogardą odtrąca wszelkie próby leczenia go i odwołuje się do sumienia ludzkości. Toteż bardzo prędko został wypuszczony. Trudno ustalić, jak długo, lecz najwyżej kilka lat Pluszcz wiódł z pozoru beztroskie życie playboya. Pluszcz, który przy wszelkich swoich przejściowych mistycyzmach nigdy nie hołdował ascezie, dopiero teraz naprawdę żył pełnią życia, zmieniając raz po raz hotele, zamki myśliwskie w górach, pałace w kąpieliskach nadmorskich, ostoje uciech i nieróbstwa. Odwiedzał tylko ciepłe kraje, bo chłód mierził go okropnie. O tym krótkim jego okresie chyba i współcześni wiedzieli mało. Unikając rozgłosu Pluszcz nadal rozwijał (z wewnętrznej potrzeby, jak zawsze) mistyczny system swej filozofii, lecz ponieważ przestał szukać wyznawców, mało kto się tym ciekawił. Właśnie wtedy ugodził go dotkliwy cios. Z prasy albo z innego spośród ówczesnych środków pospolitego przesyłu informacji – dowiedział się, iż sukces jego prac oceniano dotąd przesadnie. Użycie nowych technik analitycznych pozwoliło dowieść, że tą metodą da się przedłużyć życie ludzkie najwyżej do dwustu trzydziestu lat, i na tej drodze już nie można wskórać nic więcej. Na wynalazcy wywarło to druzgocące wrażenie. Wnet pojawił się w jednym ze światowych centrów życia naukowego, by osobiście sprawdzić ogłoszone wyniki, które tak nim wstrząsnęły. Z rozpaczą musiał uznać ich słuszność. Widocznie w tym okresie zaufanie Pluszcza do reinkarnacji zachwiało się mocno, bądź też nie odpowiadały mu warunki, na jakich ona może przebiegać – bo porażkę swych badań medycznych przyjął jak wyrok śmierci. Nagle skradziono mu siedemdziesiąt lat poszukiwań innych rozwiązań, które przedłużą życie ludzkie na tyle, aby zdążył pokonać śmierć. Załamał się tak bardzo, iż na razie nie podjął żadnych nowych badań. W tamtych czasach mawiano, że nieszczęścia chodzą parami. Pluszcz mógł w to nawet uwierzyć. Jak gdyby nie starczyło jednej klęski, która go przygniotła, los zgotował mu drugą; wprawdzie nie tak realną, nie tak drożną dla niego samego, lecz boleśnie drażniącą jego ambicje. Ni stąd ni zowąd, jak spod ziemi, ozwały się napastliwe głosy podważające sens dążenia do nieśmiertelności. Widocznie ten dylemat narastał w ukryciu, bo już pierwsza wypowiedź, firmowana przez pewną wpływową osobistość, podziałała jak iskra na prochy. Intelektualiści rozmaitych profesji, wśród których nie brakło lekarzy – co Pluszcza ubodło do żywego – z bardzo rozmaitych pozycji uzasadniali, że skończoność życia ludzkiego jest jednym z filarów, które podtrzymują gmach kultury. Wysuwano argumenty demograficzne, społeczne, filozoficzne i wiele innych. Rzecz zrozumiała, nie było to credo opinii publicznej. Tłum cieszył się po staremu, że przedłużono średnią życia ludzkiego, i nadal miał Pluszcza za swego zbawcę. Lecz on sam zawsze ignorował tłum. Natomiast w polemikach koryfeuszy wiedzy i sztuki przeważały wciąż nowe krytyczne wypowiedzi. Odczuwało się to dobitniej dlatego, iż przeciwnicy Pluszcza, zdając sobie sprawę, że są w gruncie rzeczy nieliczni, krzyczeli coraz głośniej. Znakomity wynalazca popadł w przerażenie. Był w najwyższym stopniu rozdrażniony swoją własną sytuacją, która wydała mu się beznadziejna. Wcale nie szło o to, czy ten i ów, choćby najznamienitszy, uzna że pokonanie śmierci spełni ludzkie sny o szczęściu bogów. Pluszcz wiedział, że nieśmiertelność zostałaby powszechnie przyjęta jako najwyższe . dobro, i każdy podnoszący się sprzeciw byłby głosem wołającego na puszczy. Lecz nie miał pojęcia, jak ją wywalczyć. Zdawał sobie sprawę, iż ówczesna wiedza do tego nie dorosła. Wciąż jeszcze zbyt słabo poznano najsubtelniejsze funkcje żywego ustroju. A nawet zawiły splot przyczyn starzenia się pozostawał w sferze mglistych polemik. – Za wcześnie urodziłem się! – wykrzykiwał z pasją wielki badacz. Ten obłędny dramat przyciszył Pluszcza. Repliki, jakie z żarliwym temperamentem polemicznym ciskał w twarz oponentom, miał już za sobą. Teraz lekceważył ich. W gruncie rzeczy, cóż mogli go obchodzić? Miał pewność, iż gdyby pokonał śmierć, oni także by zamilkli. – Gardłują z wściekłości, że muszą umrzeć – powiedział w wywiadzie radiowym. Potem dłuższy czas nie występował publicznie. Tym większym zaskoczeniem była jego płomienna mowa transmitowana przez światową telewizję. Wyłuszczywszy w niej swoje osiągnięcia i porażki, Pluszcz zażądał, aby przestano uważać go za dobroczyńcę, gdyż zależy mu wyłącznie na swojej własnej nieśmiertelności. Ani słowem nie wspominając o planach dalszych badań, zakończył z emfazą: – Wiedzcie, że na mnie nie ma silnych! Z mego pokolenia, tylko ja nie umrę. Po tej wypowiedzi Pluszcza wszelki słuch o nim zaginął. Przez pewien czas różnie to sobie tłumaczono. Dziennikarze żądni sensacji – która wtedy podobno była w modzie – prześcigali się w snuciu najdziwaczniejszych domysłów. Zaczęto podejrzewać, iż Pluszcz popadł w mistyczny obłęd, uwierzył, że nawiązał łączność z zaświatami, a upewniwszy się co do pośmiertnych losów swej duszy, popełnił samobójstwo. r Pisano o nim księgi, stawiano mu pomniki. Minęło dwadzieścia, a może trzydzieści lat, które utrwaliły pozycję Pluszcza w historii. Ogrom tej sławy czynił ją niemal bezosobową. Jak Homer utonął w swoim dziele, tak samo Pluszcz rozpłynął się w tym jedynym, z czego znał go każdy obywatel Planety: w wywalczonej długowieczności. Nam to się może wydać śmieszne. Lecz dla ludzi śmiertelnych – zysk siedemdziesięciu lat życia był oszałamiający. Właśnie to sprawiło, że wielkość wynalazcy zepchnęła w zapomnienie postać człowieka, skoro tylko zniknął z widowni. Nie umiejąc podać daty śmierci Pluszcza, jego biografowie pisali chyba po prostu: zaginął wtedy a wtedy... Zadowalało to ich, zadowalało czytelników. Życie parło naprzód, dostarczając nowych wrażeń. Dość nagle w centrum uwagi znalazły się ambitne plany astronautyki. Było to zaskoczeniem o tyle, że przez poprzedzających kilkadziesiąt lat ogół nie pasjonował się nią zbytnio. Po euforii zdobycia Księżyca oraz innych planet włącznie z Plutonem i Transplutonem – zdawało się, iż loty kosmiczne nie spełnią roli wiodącej w światowej kulturze i gospodarce. Przekonano się bowiem, że budowanie siedzib mieszkalnych poza Ziemią nie jest ani celowe, ani opłacalne, przynajmniej w tamtej epoce. Nikt nie brał już serio dawniejszych prognoz o regularnej komunikacji pasażerskiej z planety na planetę, o „eterycznych miastach” Ciołkowskiego krążących w przestrzeni i wielkich budowach astroinżynieryjnych. Kopalnictwo kosmiczne rozwinęło się wyłącznie na Księżycu, zresztą w niewielkiej skali. Inne globy czasami służyły ekipom naukowym, które – od przypadku do przypadku – wznosiły tam prowizoryczne bazy, bądź korzystały z placówek swoich poprzedników. Cały System Słoneczny był już dostępny dla ludzi. Potocznie uchodził za jedyny obszar, w którym człowiek mógł rozwijać swą działalność; tak samo, jak trochę wcześniej brano w rachubę tylko glob ziemski – z widokiem na niebo. Ludzi przerażała myśl, że do najbliższej gwiazdy jest sto milionów razy dalej niż do Księżyca. Ale niejedna epoka i niejedna sprawa miewa orłów urągających głosowi przyziemności. Być może, jeszcze przez długi czas nikt nie wyruszyłby poza Układ Słoneczny – gdyby nie postać niezwykła. Beskid... Największy z inżynierów, chyba ostatni sławny budowniczy rakiet – zanim postęp techniki przejęły komputery, ludzie zaś poświęcili się sztuce. Był pierwszym, który zaszczepił myśl ekspansji w dalekie niebo. Nastawał z pasją, że skoro nigdzie w sąsiedztwie Ziemi nie odkryliśmy naturalnych warunków dla życia człowieka – koniecznie trzeba sięgnąć do innych układów planetarnych. Pobłażliwym uśmiechem zbywał repliki o bezmiarach pustki dzielących nas od gwiazd. To, co paraliżowało innych, jego krzepiło wolą czynu. Te wydarzenia działy się w dobie wprawdzie schyłkowych, niemniej jeszcze silnych tarć politycznych, które nie sprzyjały wielkim odkrywczym przedsięwzięciom całej ludzkości. Choć zachwycano się opracowanym drobiazgowo planem wyprawy do układu podwójnej gwiazdy alfa Centauri, jaki przedstawił Beskid – nikt nie kwapił się ponieść tak olbrzymich kosztów. On sam, zawzięty w swym postanowieniu, z konieczności odłożył je na później, lecz żadną miarą nie poniechał. Właśnie wtedy podjęto budowę Centralnej Pamięci. Ponieważ taki kompleks cybernetycznych urządzeń opierał się na elementach kriotronowych, stale zanurzonych w ciekłym helu – umieszczono go na Amaltei, wewnętrznym księżycu Jowisza. Ten gaz szlachetny można było tam sprowadzać z łatwością z atmosfery planetarnego olbrzyma, który na niebie Amaljtei zajmował pokaźną część nieba. Beskid stał się głównym projektantem statków towarowych na trasie Ziemia – Jowisz. Jednostki te stanowiły szczytowe osiągnięcie techniki rakietowej tamtych czasów. Mimo tak wspaniałych sukcesów, już wówczas zarysował się konflikt między znakomitym konstruktorem a jego mocodawcami, dostrzegającymi coś zagadkowego w sposobie pracy tego człowieka. Od samego początku okręty jowiszowe spisywały się wzorowo pod każdym względem. Z punktu widzenia przemysłu rakietowego, dalsze usprawnianie ich było tylko stratą czasu i pieniędzy. Lecz Beskid trwał przy swoim: własnego czasu nie żałował, kosztami zaś przedsiębiorstw astronautycznych przejmował się coraz mniej. W wypadku każdego innego inżyniera postąpiono by według praktyki utartej w tamtych czasach: rezygnując z jego usług. Beskid wszakże nie był zwykłym inżynierem. Zasłynął z tak różnej działalności, że – niemal z dnia na dzień – stał się wszechstronnym światowym autorytetem: naukowym, artystycznym, politycznym, moralnym. Podziwiano go wszędzie i we wszystkim. Trudno pojąć, jak ten znamienity twórca rakiet znajdował czas, aby udzielać się w tylu dziedzinach. W technice Beskid nie poprzestał na budowaniu okrętów przestrzeni: przy tej sposobności, niby mimochodem, opracował tak wiele nie ruszonych dotąd problemów naukowych z astronomii, kosmologii i astrofizyki, że bez wahań porównywano go z Einsteinem (zdaje się, uchodzącym wtedy za największego fizyka wszechczasów; chyba słusznie). Tych, których słabiej zajmowały sprawy nauki, zachwycił niezrównanym mistrzostwem wierszy; mówiono, że nikt przed nim tak nastrojowo nie wplótł wiecznego człowieka w wieczność Wszechświata. Pod ten mit, którym się stawał, uciskał na szalę swój głos we wszystkich palących zmaganiach społecznych tamtej epoki. To przysporzyło mu chwały wielkiego humanisty; nazywano go sumieniem świata. Przy jednym z kolejnych wariantów jowiszowych statków wręcz poproszono Beskida, by poniechał prac nad ulepszaniem pojazdów, które tak świetnie się sprawują. Chciano budować je seryjnie, co było ze wszech miar uzasadnione wymogami tego przedsięwzięcia. Beskid odmówił, wprawiając przedsiębiorców w zakłopotanie. I nikt nie odważył się złożyć do lamusa jego technicznych opracowań. Więc nadal, zamiast powielać solidnie wypróbowane konstrukcje, budowano wciąż nowe prototypy pojazdów – choć sprawność i bezpieczeństwo dotychczasowych wystarczyły aż nadto. Już wtedy spostrzeżono pewną zagadkowość w sposobie unowocześniania przez Beskida tej serii statków. Każdorazowo zmiany wydawały się nieracjonalne. Czemu na przykład mogło służyć ustawiczne przekształcanie sylwetki okrętu, który i tak nie opuszczał próżni kosmicznej? Byłe to oczywiste marnotrawstwo pieniędzy. Ale z tym Beskid w ogóle przestał się liczyć. Wprowadzał coraz doskonalsze przyrządy nawigacyjne, które pozwalały utrzymać kierunek kursu z dokładnością niewspółmierną do rzeczywistych potrzeb. Raz powiedziano mu żartem, iż dopiero gdyby Amaltea krążyła w którymś z sąsiednich układów planetarnych – taka precyzja byłaby racjonalna. Uśmiech za uśmiech, Beskid zbagatelizował to. I nadal robił swoje. A właśnie w tym dowcipie kryło się sedno sprawy. Wyszło to na jaw już wkrótce, pewnego dnia jakiś dziennikarz ogłosił sensację, że w Beskidzie rozpoznał... Pluszcza. Jak to się stało, iż człowiek głośny na świecie w obydwu kostiumach: lekarza i inżyniera – latami zachował incognito, choć nieraz oglądały go tłumy? Może operacją plastyczną zmienił swój wygląd... Tego nie wyjaśnią jego podobizny – odbicie mody i wyobraźni innych czasów. Nam wystarczy, że ogłoszone odkrycie potwierdziło się. Całkiem nieznany autor publikacji został sławny w jednej chwili i tej sławy już nie popuścił. Lecz nie on jest mym bohaterem. Więc znowu Pluszcz. Przyznawszy się bez oporów do swej dawnej tożsamości, na powrót był tak nazywany. „Geniusz to taki fenomen, który jest genialny we wszystkim, czegokolwiek się ima” – powiadano w tamtych czasach. Kiedy z podań i klechd buduje się historię, nawet najwnikliwsze analizy nie dadzą zupełnego obrazu. Wolno sądzić, że umysł tamtych, jeszcze śmiertelnych naszych przodków, nie uwznioślony unaczynieniem tych płatów mózgowych, które jak biała niezapisana karta, uśpione wyczekiwały sprawstwa ewolucji albo biotechnik – w biegłości kojarzenia pojęć nie ustępował dzisiejszemu. W takim razie Pluszcz był fenomenem nawet większym od tych, co żyją w nowoczesności. Ale mogło być inaczej. Tamtą mglistą przeszłość najchętniej nazwałbym erą pieniądza, podobnie jak – nieco wcześniej – była epoka żelaza, brązu, kamienia gładzonego. Nie wiem, czy pieniądz rzeczywiście odgrywał tak przemożną rolę w życiu i poczynaniach ludzi, jak to sugeruje legenda. Wymyka się to naszej wyobraźni właśnie dlatego, że władztwo pieniądza było czymś, co różniło chyba najdobitniej owe czasy od dzisiejszych. Już w pierwszej fazie swych wystąpień, znany wyłącznie jako lekarz – Pluszcz był bogaty. Dopięcie tak znacznego przedłużenia życia przyniosło mu wielki majątek. Mógł zrezygnować z tych dochodów, ofiarowując wynalazek ludzkości – co chyba nieraz czyniono. Lecz on nie był filantropem. Jak wskazują późniejsze jego losy – dokąd je znamy – wszystko w życiu czynił dla siebie. Wynika stąd, że swą metodę terapii długowieczności opatentował, bez żadnych ceregieli zgarniając dywidendy od stosowania jej. Co dało się w tamtych praczasach uzyskać za pieniądze? Daleki jestem od zdania ekstremistów, że na sprzedaż było wszystko, włącznie ze sławą i dobrym imieniem. Ale świat rzeczy materialnych stał otworem dla bogatych, to pewne. Zdobywszy majątek, chyba porównywalny z budżetem małego państwa, Pluszcz mógł stworzyć sobie warunki pracy o niebo korzystniejsze niż inni, choćby bardziej zasługujący na to. Powtarzam, wątpię, aby wtedy (i kiedykolwiek) można było kupować wartości moralne. A wówczas etykę oddzielała od intelektu znacznie ostrzejsza granica niż dziś. Sądzę, że nie frymarczono swoimi przekonaniami. Za to inteligencją – z pewnością! Brzęcząca moneta wynagradzała (raz hojnie, raz skąpo) odkrycia, wynalazki, dokonania w nauce i w sztuce. Chyba z reguły płacono za każdą pracę umysłu. W takim świecie Pluszcz mógł posiąść na przykład winnice, flotyllę rybacką, fabrykę jedwabiu, hutę, kopalnię, wydzielony obszar lądu albo morza zdatny do eksploatowania w rozmaity sposób – i czerpać zyski dla siebie. Lecz także mógł dobrać ekipę, ba! – nawet całe zróżnicowane załogi wynalazców, uczonych, technologów i innych najmitów, którzy mu się sprzedawali. Wobec tego, od nich dostawał plany rakiet i ich wyposażenia. Albo, co nasuwa mi się w tej chwili, kazał zbudować komputery sprawniejsze od wszystkich istniejących – by samowładnie rozporządzać ich opracowaniami. To byłoby chyba najkorzystniejsze rozwiązanie problemu. A przecież – niezależnie od sporów nad istotą genialności – Pluszcz był niepospolicie inteligentny. W przeciwnym razie – ani chytrość, ani bezwzględność, ani konsekwentny egoizm nie doprowadziłyby go do życiorysu, który przerósł w legendę legend. Pluszcz w nowej skórze odsłonił karty. Kiedy przypomniano mu ostatni wywiad, jakiego udzielił ileś lat temu – teraz, zapewne z tą samą ekspresją i godnością, powtórzył: – Będę nieśmiertelny! Znakomity wynalazca już się przybliżył do tego wyśnionego, wręcz obsesyjnego celu. Podporządkowując mu dosłownie wszystko, chciał zdyskontować swoją olbrzymią sławę; bywało to praktyczne. Wykorzystując pospołu rozgłos Pluszcza-uzdrowiciela i chwałę Beskida- konstruktora, zażądał nie byle czego: statku do gwiazd – na własność. Żaden potentat w żadnych czasach nie zapragnął tak wiele. W pierwotnej wersji, jaką przedstawił Pluszcz, miał to być mały pojazd fotonowy; osobliwa taksówka posiadacza owładniętego wizją nieśmiertelności. Lecąc z prędkością podświetlną, w objętym kierunku, ten jednoosobowy stateczek zahamowałby gdzieś w pustej przestrzeni, by zawróciwszy stamtąd, znów długotrwale nabierać przyspieszenia. Tym sposobem astronauta mógł przeżyć w drodze kilkadziesiąt lat, by ujrzeć Ziemię dopiero za dwa lub trzy tysiąclecia – zależnie od tego, jaką siłę ciągu nada się rakiecie. Pluszcz mocno ufał, że do tego czasu inni rozwiążą za niego problem nieśmiertelności. Było to – przysłowiowe w tamtych czasach – wyciąganie kasztanów z ognia cudzymi rękami. Istniała możliwość jeszcze późniejszego powrotu: gdyby gwiezdny wędrowiec, poddawszy się hibernacji, w stanie zamrożenia podróżował jeszcze dłużej: paręset lat. Pluszcz zdaje się, nie myślał o tym. W jego oczach może zmniejszało te szansę ocalenia: ryzyko meteorów, brak całkowitej pewność ożywienia organizmu pogrążonego w letargu. Albo spłoszyły go modne wówczas postękiwania futurologów, że każda cywilizacja naukowo-techniczna (czyli CNT, jak ludzie megalomańsko nazwali swój świat) trwa krótko i – z przyczyn których nikt nie potrafił racjonalnie uzasadnić – najpóźniej po kilkunastu tysiącach lat nieuchronnie ulega samounicestwieniu. Pluszcz niewątpliwie opierał te rachuby na orzeczeniach swych komputerów (żałośnie przecież niedoskonałych!), wybierając najbardziej obiecujące rozwiązania. Lubiąc działać przez zaskoczenie, od razu przedstawił plany konstrukcyjne wymarzonego pojazdu wraz z silnikiem i wystrojem wnętrza. Miały tam zostać wmontowane przyrządy nawigacyjne z jowiszowych statków, przewidująco zaprojektowane właśnie dla tej podróży. Tylko klimatyzacja i zestaw medycznych urządzeń czuwających nad zdrowiem i samopoczuciem astronauty byłyby dostarczone tuż przed startem. Złośliwi, a może jacyś wrogowie Pluszcza, puścili w obieg plotkę, że chciał zabrać z sobą tajemnicę tych urządzeń – aby wypełnić własne proroctwo, iż z tamtego pokolenia tylko on jeden nie umrze. Oczywiście, to sataniczna ozdóbka legendy, nic więcej. Na początku odmówiono mu. Łatwo sobie wyobrazić tego wytrawnego gracza, jak popatrzył na przedłożone plany, potem na swych niedoszłych protektorów, znowu na plany... Nic takiego nie spotkało go przecież dotąd. Ale też rakiety jowiszowe a statek międzygwiezdny, choć skromny, jednoosobowy – to przecież dzień do nocy. Pluszcz dobrze o tym wiedział. Nawet jego ogromnych bogactw nie starczyło na to, aby po prostu zamówił pojazd, płacąc zań. Zapewne odmowa nie była szorstka. Zresztą nie wiemy. On tak by się nie obraził: przegrałby swoją stawkę, czyli samego siebie. Zanim Pluszcz zwyciężył, toczyły się długie dysputy i przetargi, może najtrudniejsze do odtworzenia w tej części jego życiorysu. Pewne jest, że postawił wszystko na jedną kartę. A miał bardzo mocne atuty, z których jasno zdawał sobie sprawę. Może kaptował stronników, aby przypominali światu ego zasługi; podobno praktykowano to. Tymczasem projekt „taksówki gwiezdnej”, skompromitowany przez oponentów, upadł z kretesem. Powstał paradoks, że ten lot w nowej wersji, o który Pluszcz teraz mógł i musiał zabiegać, był jeszcze wielokrotnie kosztowniejszy. Jego własne fundusze zgoła przestały się liczyć w tych planach. Zdany był więc bez reszty na wielkoduszność ludzkości. Najostrzej krytykowano podróż w pojedynkę. Ten wariant ekspedycji, choć rychło zarzucony, warto poznać, bo w głosach sprzeciwu, które go utrąciły, ogniskowały się jak w soczewce wszystkie ówczesne opory, niepokoje i nadzieje dotyczące lotów międzygwiezdnych w ogóle. Najpierw powątpiewano, by człowiek psychicznie wytrzymał wieloletnią samotność urozmaiconą tylko lekturą, partiami gier z automatem, jednostronną łącznością z Ziemią, wątpliwą pracą twórczą w warunkach braku przypadkowych i nieprzewidzianych bodźców zewnętrznych. Pluszcz wyśmiał to. Był zbyt sławnym lekarzem, by musiał polemizować z autorytetami medycznymi. Wiedziano zresztą, że mógł się hibernować w podróży. To był dopiero początek dyskusji, która z troski o samego astronautę bardzo rychło przeniosła się na interes ludzkości. Tu wytoczono od razu najcięższe działo, eksponując egoizm i prywatę człowieka, który na rozmaitych polach działań dokonawszy tak wiele dla wspólnego dobra – w zamian żąda dbania wyłącznie o jego własną korzyść. Przy tym ogniu raz po raz ktoś inny chciał upiec własną pieczeń – dla swego środowiska zawodowego, albo dla swojej gałęzi wiedzy, filozofii, ideologii. Różne dziedziny nauki i kultury wprzęgnięto w te pertraktacje, co wyszło Pluszczowi na dobre, gdyż każdy z tych punktów widzenia popierał podjęcie wyprawy. Spierano się już tylko o samą organizację przedsięwzięcia. Pluszcz nie ukrywał, że dla niego celem lotu jest zdobycie osobistej nieśmiertelności. Nie krytykując takiego postawienia sprawy, rozszerzono problem na całą ekipę, jaka miałaby polecieć. Zgadzano się, że dla Pluszcza może to być wyłączny cel podróży, lecz wyprawa jako taka musi spełnić szersze zadania, powierzone jej przez ludzkość. Dlatego szybko odpadła ewentualność lotu w przypadkowym kierunku (Ziemia – przestrzeń – Ziemia). Pluszcz zgodził się z tym bez zastrzeżeń. Jeszcze jeden to argument, że umysł ludzki z tamtych praczasów działał tak samo sprawnie, jak nasz. Ten wirtuoz hazardu bystro rozumiał, kiedy stawiać harde żądania, kiedy zaś przejawić elastyczność. W tym wypadku zresztą nie oznaczało to dla niego żadnej kapitulacji – wszakże pod warunkiem, iż cel podróży nie będzie zbyt oddalony od Ziem; i badania tam prowadzone nie przedłużą się nadmiernie. Początkowo Pluszcz domagał się w tych przetargach skierowania pojazdu na Proxima Centauri lub do układu sąsiedniej podwójnej gwiazdy Tolimaka (alfa Centauri) – jako obiektów najbliższych, odległych nieco ponad cztery lata świetlne. Wtedy natrafił na zaciekły opór egzobiologów, których głos przy opracowywaniu programu ekspedycji miał doniosłe znaczenie. Wszyscy zgadzali się, że główną naukową szansą wyprawy jest odkrycie biosfery na jakiejś odległej planecie. Nie dało się lecieć „na pewniaka”, gdyż spośród kilku kosmicznych radioźródeł rozpoznanych wówczas jako sztuczne stacje nadawcze – najbliższe dzieliło od nas przeszło czterysta lat świetlnych. Wprawdzie przy zastosowaniu hibernacji rejs taki stwarzał możliwość powrotu załogi na Ziemię, lecz ryzyko związane z tą długą podróżą wykluczało, by zaproponować to Pluszczowi. W końcu przyjęto złoty środek, który zadowolił trzy zainteresowane strony: Ziemię, Pluszcza i pozostałych astronautów. Spotkawszy się z twardą odmową lotu do bliskich obiektów w gwiazdozbiorze Centaura, Pluszcz nastawał, aby wybrać jakąś gwiazdę odległą nie bardziej niż dziesięć lat świetlnych. W tej przestrzeni znajduje się – prócz wymienionych – siedem czerwonych karłów i oba Syriusze. Nie są to słońca rokujące nadzieję powstania i rozwinięcia się na ich planetach życia typu białkowego. Spośród gwiazd zachęcających pod tym względem, czyli podobnych do Słońca, najbliższą jest epsilon Eridani, oddalona prawie jedenaście lat świetlnych. Gdy na nią padł wybór, Pluszcz przestał się kłócić. Nie miał już o co. Tym sposobem został wyznaczony cel wyprawy. Doszło do podpisania umowy (co w tamtych czasach powszechnie praktykowano) określającej wzajemne obowiązki Pluszcza wobec swej załogi, a z kolei tej – względem niego i względem Ziemi. Treść tamtego dokumentu da się odtworzyć w wyobraźni. Choć wszyscy wytypowani astronauci przyznali, że za przykładem organizatora ekspedycji stawiają na szansę osobistej nieśmiertelności – tworzyli w pierwszym rzędzie grupę badawczą. Statek, który Pluszcz nazwał „Głuszcem”, był jego własnością. Dla podkreślenia dziejowej rangi pierwszej wyprawy międzygwiezdnej, Pluszcz otrzymał tytuł admirała wielkiej żeglugi kosmicznej. Nieskrępowanie dowodził okrętem załogą podczas podróży w przestrzeni, wyznaczał prędkość oraz inne parametry lotu – lecz zobowiązał się, że skieruje „Głuszca” do układu epsilon Eridani i zatrzyma się tam przez trzynaście lat. Mógł uczestniczyć w pracach odkrywczych albo nie, według własnego uznania. Musiał natomiast zapewnić ekipom eksploratorów bezpieczeństwo i swobodę działań na globach, które upatrzą. Miał nie wtrącać się do wyboru tych prac. Po wylądowaniu ustalić mieli oni własny program badawczy, podlegając kierownikom naukowym poszczególnych grup operacyjnych. Astronauci zgodzili się, że po upływie trzynastu lat Pluszcz ma prawo odmówić przedłużenia badań – bez względu na fazę, w jakiej one się znajdą – i w razie ich uporu samotnie odlecieć na Ziemię. Ale mógł to uczynić wcześniej, nawet w każdej chwili – w razie zagrożenia statku z winy załogi. Chyba musiało być wyraźnie napisane, że choć Pluszcz nie miesza się do rodzajów prac odkrywczych, to przez cały czas nadzoruje bezpieczeństwo wyprawy jako takiej, a szczególnie „Głuszca”. Pod tym kątem widzenia ma prawo wnikać w stosowane metody badań. Zobowiązuje się nie użyć siły wobec kogokolwiek – chyba, iż sprawy rozgrywałyby się na pokładzie okrętu, zagrażając swobodnemu odlotowi z układu epsilon Eridani. W razie jaskrawego nie stosowania się na powierzchni planet do jego poleceń i ściągnięcia tym niebezpieczeństwa dla samego statku – zwłaszcza ze strony ewentualnych tamtejszych istot rozumnych – Pluszcz może nieposłusznych pozostawić swemu losowi i sam, albo z częścią załogi, wrócić na Ziemię. Rzecz jasna, zobowiązania te nosiły charakter dżentelmeńskiej umowy: odpowiedzialność układających się stron nie mogła podlegać arbitrażowi współczesnych, skoro ekspedycja miała wrócić na Ziemię w innej, późniejszej epoce. Po kilkunastu latach gwiezdni wędrowcy dotarli w sferę epsilon Eridiani. To, co zastali, budziło zdziwienie astronautów. Wiedziano już wówczas na Ziemi – z obserwacji zakłóceń w ruchu własnym tej gwiazdy – że posiada ona ciemnego satelitę o masie porównywalnej z Jowiszem. Wydawało się, iż jest to największa z orszaku paru, lub nawet kilkunastu tamtejszych planet, niemożliwych do wykrycia za pomocą ówczesnych technik badawczych. Przypomnę to, co dobrze znamy. Epsilon Eridani, gwiazdę nieco chłodniejszą od Słońca, stosunkowo blisko okrąża okazała planeta typu wodorowego, posiadająca księżyc rozmiarów pośrednich między Marsem a Ziemią. Brak innych planet, asteroid, komet. Planeta nazywa się Czantoria, jej księżyc zaś – Malinka. Obie te nazwy – nietypowe dla ciał kosmicznych, dziś przeważnie z postaci przeniesionych z bogotwórczych mitów piątego poziomu podhistorycznego – stanowią klejnot z czasów Pluszcza. Stwierdziłem to przy sposobności odkrycia, że pochodzą od niego samego. Było to możliwe, bo wiążą się z Parkiem Narodowym Wisła. A jak wiadomo, w parkach narodowych zadbaliśmy, by nie tylko utrzymać przyrodę w stanie zbliżonym do pierwotnego, lecz nadto metodami analitycznymi odtworzyć wszystko, cokolwiek wiązało się z danym terenem w biegu setek tysięcy lat. Malinka to część obszaru Wisły: górska dolina wzdłuż biegu strumienia o tej samej nazwie. A Czantoria – jeden z pobliskich szczytów. Tak samo nazywały się one za młodości Pluszcza, i jeszcze znacznie dawniej. Również to utwierdza mnie w przeświadczeniu, że Pluszcz był Polakiem i pochodził z Beskidów; najprawdopodobniej z samej Wisły. Może urodził się i wychował właśnie w Malince. Zaraz po przybyciu, astronauci rozeznali się w tej prostej sytuacji układu: trzy obiekty i nic więcej. Najważniejsza była dla nich Malinka – jedyne miejsce zdatne do lądowania. Gdyby jej zabrakło naukowy plon wyprawy byłby mierny. Lecz Malinka wynagradzała z nawiązką ubóstwo ciał kosmicznych w strefie epsilon Eridani: krzewiło się tam życie! Glob suchy, o stosunku mórz do lądów odwrotnym niż na Ziemi, chłodnym klimacie i rzadkiej, skąpo natlenionej atmosferze – nie nadawał się zbytnio do zamieszkania przez ludzi. Lecz stałe używanie skafandrów nie było konieczne: od biedy wystarczyła ciepła odzież i uzupełniający dopływ tlenu, więc wyposażenie himalaistów. Szczątkowa tylko działalność wulkaniczna, brak silnych trzęsień ziemi, trąb powietrznych, huraganów oraz innych groźnych zjawisk przyrodniczych – zwiększały bezpieczeństwo pobytu. Rośliny fioletowo zabarwione tworzyły rozległe nieforemne plamy na ogólnym tle szarzyzny piargów. Tak wyglądały z wysokiej orbity parkingowej połacie wegetacji trochę podobnej do buszu i karłowatych lasów na Ziemi. Przybysze nie zdążyli jeszcze ustalić, czy są tam zwierzęta, i jakie. Natomiast wyobraźnię oraz pasje badawcze podniecały poszlaki, że Malinka posiada rozumnych gospodarzy. Nie wiem, czy astronauci dostrzegli przez lunety jakieś budowle. Być może, nie wybijały się zbytnio z tła. Albo nawet architektura tej dość zagadkowej cywilizacji zstąpiła w podziemia; rozmaicie o tym mówiono. Załoga „Głuszca” nie mogła przechwycić sztucznych sygnałów elektromagnetycznych, Malinczanie bowiem nie stosowali radia, telewizji ani sygnalizacji laserowej. A w tamtym czasie były to jedyne dobrze opanowane przez ludzi środki łączności w przestrzeni. Wolno sądzić, że dla wygody przybysze nie nazywali tego globu księżycem, tylko planetą. Zresztą z punktu widzenia fizyki planet (ale nie – ruchu orbitalnego) odpowiadał on dobrze temu kryterium. Dlatego i ja tak będę o nim mówił. Trudno ustalić, czy wędrowcy z Ziemi stwierdzili obecność tuziemców już wówczas, gdy postanowili wylądować na Malince. Może tak, i dlatego Pluszcz nie kwapił się uczestniczyć w pierwszym zwiadzie – ze względu na ryzyko osobiste, którego unikał jak ognia. To przypuszczenie narzuca się mocno, bo jeśli pominąć groźbę napadu krajowców, pobyt na Malince był chyba równie bezpieczny jak w statku. Tamtejsza przyroda nie wytworzyła ani srogich drapieżców, ani zwierząt jadowitych, ani zarazków zjadliwych dla człowieka. Z pewnością zaczęło się od wysłania na powierzchnię planety kilku ekip mechanicznych radiozwiadowców, wszechstronnie badających teren. Jak długo trwała ta faza przygotowawcza, nie wiemy. Pewnego dnia grupa pionierów – może połowa załogi – opuściła się w dół, na spotkanie oszałamiającej przygody. Odtąd nastał nowy etap wyprawy, który na długo związał jej los z losami Malinki. Malinka przyjęła gości z nieba spokojem i wielkim milczeniem. Były to chyba odczucia, które ze szczególną ostrością narzucały się przybyszom. Planeta nie pozbawiona życia, o krajobrazach jako tako urozmaiconych – mimo wszystko przypomniała lichą dekorację teatralną, której twórcom zabrakło inwencji i polotu. Rośliny o mięsistych obłych liściach – zawsze fioletowych, by mogły lepiej pochłaniać skąpe ciepło słoneczne – raz sterczały samotnie jak sturamienne świeczniki na pustyni, to znów tworzyły niby-lasy; puszysty dywan grubości kilku metrów, który lekko i ustępliwie uginał się pod stopami astronautów spacerujących po wierzchu takiego dziwoląga, lecz nie zapadał się. Może najsilniej doskwierał ludziom brak trzech potocznych zjawisk, z którymi mocno zżyli się w Ojczyźnie: jaskrawych barw, wyrazistych dźwięków i jakichkolwiek woni. Malinczańskie rośliny rozmnażały się wegetatywnie za pomocą specjalnych wypustek na szyjce korzeniowej, więc nie miały kwiatów. W powietrzu nie fruwały ani ptaki, ani owady, ani w ogóle jakiekolwiek zwierzęta. Rośliny były bezwonne, minerały także. I dniem i nocą nie rozlegał się żaden krzyk, a tylko czasami szelest niewielkich zwierząt, które pełzały bądź gramoliły się wśród splątanych gąszczy, niewidoczne dla oka przybyszów. To życie ubogie, nieekspresyjne, dla ludzi musiało tchnąć nudą i niedosytem. Wszak przylecieli z pstrokatej, głośnej, pachnącej, drapieżnej Ziemi. Pluszcz utrzymywał stały kontakt radiowy z załogą, która chyba w komplecie – małymi grupkami – rozproszyła się po powierzchni globu. Relacje te, dość monotonne, stale powtarzające się, musiały go przygnębiać. Był przecież człowiekiem czynu, w pełnym znaczeniu tego słowa. A miał za sobą marazm długotrwałej podróży. Łatwo odgadnąć, że toczył ostrą walkę wewnętrzną: czy polecieć tam na dół, do swoich ludzi? Kusiło go to z pewnością. Tymczasem zaszły wypadki, które zdopingowały admirała do wzmożenia czujności. Podczas gdy gospodarze Malinki nadal pozostawali nieuchwytni, na powierzchni globu działy się rzeczy zgoła niezrozumiałe: przyroda reagowała bezpośrednio na zachowanie ludzi! Nie mógł to być przypadek, gdyż powtarzanie się tych samych sytuacji wywoływało podobne skutki: swoiste odpowiedzi na rozmowy astronautów. Prowadzili je najczęściej przez radio, lecz czasami obywali się bez nadajników, zdjąwszy hełmy klimatyzacyjne, aby na kilka minut odprężyć się. Reakcje tajemniczego czynnika na Malince były w obu wypadkach identyczne: zależały wyłącznie od rzeczywistej siły głosu wydobywającego się z krtani. Tę odpowiedź stanowiły podmuchy wonnych wiatrów. Przeciętne natężenie głosu, typowe dla swobodnych gawęd, przynosiło fetor typu siarkowodoru, choć mniej przenikliwy. Silniej akcentowane odezwania się przy radiowym wywoływaniu oddalonej grupy zaostrzały ten odór. Szepty powodowały słodkawą, lekko mdlącą woń. Cichy głos owocował jak gdyby zapachem fiołków, średni zaś – humusu i butwiejących liści. Krzyk prowokował nadzwyczaj przyjemną woń, a donośny wrzask – przedziwny aromat, trochę odurzający lecz wyjątkowo atrakcyjny. Astronauci nie bardzo wiedzieli, co z tym fantem począć. Powiadomili Pluszcza, którego ta sensacja nie zaciekawiła zbytnio. Widocznie spodziewał się wszelkich, choćby najbardziej nieprawdopodobnych zadziwień przy nawiązywaniu kontaktu z kosmitami. Przestrzegł natomiast, by mieć się na baczności i teraz ostrożniej poszukiwać domniemanych Malinczan, albo czekać aż objawią się sami. Rzecz jasna, admirał odłożył osobiste wylądowanie do czasu wyjaśnienia sytuacji. Rozluźnienie tempa badań było chwilowo na rękę szperaczom planetarnym. Trochę oszołomieni przeglądem miłych i przykrych zapachów w tym dotąd bezwonnym świecie, użyli sobie tak donośnymi pokrzykiwaniami, że wszyscy ochrypli. Nie żałowali długo, iż – dla podleczenia gardeł – chwilowo musieli zaprzestać orgiastycznych wywrzaskiwań: nieartykułowany krzyk pozostawał teraz bez odpowiedzi. Nagle bowiem tajemniczy mechanizm tych zjawisk przestawił się na wyższą, znacznie bardziej komunikatywną formę dialogu: odtąd niesione wiatrem zapachy uzależnione były nie od natężenia głosu, lecz od treści rozmów. Załoga poczytała to za pierwszy realny krok w kierunku porozumienia, podjęty przez gospodarzy. Nadal jednak sprawa nie była prosta. Wszelkie dotychczasowe reakcje wiązały się z rozmowami, jakie astronauci wiedli pomiędzy sobą. Dlatego zaczęli się naradzać, w jaki sposób przemówić bezpośrednio do autorów tej „symfonii zapachowej” – aby pojęli, że to jest posłanie zwrócone do nich dla zawarcia znajomości i nawiązania stosunków dyplomatycznych. Prawdopodobnie przepisy prawa kosmicznego (bo w tamtych praczasach normy ludzkich zachowań ujmowano w sztywne rygory) zabraniały lądować na obcej zagospodarowanej planecie bez uprzedniej zgody tuziemców. Lecz łatwiej było to zarządzić aniżeli wykonać. Dlatego Pluszcz zezwolił swym astronautom rozpocząć badania Malinki bez wypełnienia tego nakazu. Mógł sądzić, że jeśli istnienie Malinczan potwierdzi się, okażą oni zainteresowanie gościom z nieba, a w najgorszym razie wyproszą ich. W tej nowej, nadal enigmatycznej fazie kontaktu, sprawy gmatwały się do tego stopnia, iż zachwiały szczerością badaczy planety wobec dowódcy krążącego po dość wysokiej orbicie. Astronauci podejrzewali bowiem, że Pluszcz, przesadnie wyczulony na własne bezpieczeństwo, uzna badania Malinki za ryzykowne i każe im wynieść się stamtąd. Oznaczałoby to zaprzeczenie naukowego programu wyprawy. Bo cóż ciekawego zostało jeszcze w tym ubogim układzie? Ogromna Czantoria, prawie w całości zbudowana ż wodoru, nie nadawała się do lądowania. Nawet nie miała twardej powierzchni w potocznym znaczeniu tego słowa – podobnie zresztą jak cztery planety-olbrzymy Układu Słonecznego. Pod głęboką, nadzwyczaj gęstą jej atmosferą, wodór sprasowany ciśnieniem milionów atmosfer – wtedy jeszcze nie osiąganym w ziemskich laboratoriach – na wciąż głębszych poziomach przybierał coraz bardziej ekscentryczne struktury, w samym zaś jądrze globu osiągał fazę metaliczną. Co mieliby robić astronauci, zrezygnowawszy z Malinki? Krążyć na krańcach atmosfery wielkiej wodorowej planety? Zbliżyć się do gwiazdy centralnej, by stamtąd obserwować jej koronę i chromosferę? Z jednym i drugim dobrze radziły sobie wysłane przez nich próbniki, na bieżąco przekazujące dane. Nowy rodzaj kontaktu mocno wskazywał, że nieujawnieni partnerzy wiedzą o przybyszach bardzo dużo. Było to zarówno trudne do zrozumienia, jak nader niepokojące. Inteligentne działanie strony przeciwnej nie ulegało wątpliwości. Obecna, wyjątkowo złożona forma dialogu, przypominała jakieś hieroglify – choć bogate w treści, to umarłe, nieme przez tysiąclecia, dopóki ktoś ich nie odczyta. Wcześniejsza, wstępna faza, kiedy powiały pierwsze wonne wiatry, stanowiła tylko prostą sygnalizację czyjejś obecności, jakby oznajmienie: – Uwaga, tu jest ktoś, kto wie o was. – Wtedy zaledwie kilka podstawowych stopniowań natężenia głosu wzbudzało tyleż samo odrębnych zapachów. A teraz było to coś, co ówczesnym ludziom z trudem mieściło się w głowie. Każdą myśl, wyrażoną słowami, natychmiast kwitował inny zapach. Dało się przypuszczać, że ilość ich jest praktycznie wręcz nieskończona – tak samo, jak liczba kojarzonych słów i zdań jednego języka, z których można stworzyć więcej odrębnych ksiąg niż jest atomów we Wszechświecie. Badacze zapewne żałowali, że natura stworzyła człowieka wzrokowcem – zamiast węchowcem, jak na przykład psa. Wydawało się, iż takimi właśnie muszą być gospodarze Malinki. Ludzie natomiast, u których powonienie jest przecież jednym z najsłabiej wyczulonych zmysłów, zadowolili się szybkim sporządzeniem odpowiednich kartek zapachowych. Była to pierwsza, albo nawet jedyna taka kolekcja. Mogła mieć bezcenną wartość dla nauki. Chyba tak ocenili ją astronauci, bo – na swój sposób i na swoje czasy – byli uczonymi. Lecz nadto obudziła się w nich przemożna żyłka kupiecka. W epoce pieniądza wszystko, cokolwiek dawało się sprzedać, było pożądane. Więc wpadli na pomysł, by tak nieogarnioną różnorodność zapachów wykorzystać – po powrocie z wyprawy – do produkcji perfum! Poza zrozumiałą rolą w odświeżaniu powietrza, wtedy służyły one także (a może przede wszystkim) jako kosmetyki. Oczywiście, tylko niektóre rodzaje woni, miłe dla nosa i oryginalne, nadawały się do tego. Szukając samouspokojenia, że postępowi wiedzy także to się przyda (a może ówcześni ludzie nawet nie łaknęli takich usprawiedliwień?), nowo upieczeni biznesmeni w skórze badaczy, zamiast wykorzystać otwierające się drogi porozumienia, dostosowywali treść rozmów do handlowej użyteczności ich skutków. Przy tej okazji poznali, w jaki sposób ów tajemniczy mechanizm reaguje na rozmaite informacje. Tu czekało ich wiele zadziwień. Wkrótce przekonali się, że są ograniczeni w swobodzie wymiany myśli pomiędzy sobą. Niektóre tematy musieli zarzucić, gdyż wzbudzały odory całkiem niemożliwe do zniesienia; nawet nie pomogły sporządzone naprędce maseczki przeciwwodorowe! Takie tabu stanowiły wszelkie, choćby luźne napomknienia o chęci pozostania na Malince w celach badawczych. Najprostszym wytłumaczeniem było to, że gospodarze uznają ludzi za personae non gratae i dlatego nie ujawniają się i pragną co rychlej przepędzić intruzów zjadliwym smrodem – jak się podobno pszczoły wykurzało dymem. W świetle tego odkrycia, Malinka nie wydawała się już globem bezpiecznym. Astronauci przestali oddalać się od taksówek kosmicznych i umieścili przy nich straże uzbrojonych robotów. A nade wszystko, utrzymywali całą sprawę w najściślejszej tajemnicy przed Pluszczem. Nie musieli się nawet wykłamywać: wystarczyło podawać zbyt skąpe informacje. W tym czasie admirał pogrążył się po uszy w rozważania o filozofii, długowieczności, zniweczeniu śmierci. Zapamiętale wciągał do tych dyskusji główny komputer „Głuszca”, obarczając go mnóstwem coraz to nowszych zadań, często dla niego niewykonalnych. Dlatego powtarzające się lakoniczne meldunki o wonnych wiatrach przyjmował do wiadomości, nie pytając o szczegóły. Któryś ze szperaczy Malinki wpadł na pomysł, że – prawem kontrastu – mowa o przygotowaniach do opuszczenia planety powinna przynieść zapachy najwyższej klasy. Ale się zawiódł. Wprawdzie wonna odpowiedź tym razem nie przyprawiała o mdłości, lecz był to trudny do określenia, zresztą mało aktywny zapach ni to myszy, ni to stęchlizny, z całą pewnością nieodpowiedni na sprzedaż. Nie wiemy, czy inwencja zbijacza pieniędzy, czy też intuicja uczonego sprawiła, że któryś z astronautów poruszył temat wojowniczości i niezrównanego uzbrojenia, jakie Ziemianie przywieźli do układu epsilon Eridani. Efekt przeszedł wszelkie oczekiwania: był nim aromat tak wspaniały, niewysłowiony w swej subtelnej szlachetności, że jego inicjatorzy – dla dogodzenia sobie – teraz w kółko powtarzali ten sam bluff. Wydawało im się, że znakomitszej woni nigdy nie zaznają. Może zwykła ciekawość, a może zachłanność ludzi interesu, kazały im jednak dalej eksperymentować. Kolejno wyszczególniali bronie masowego rażenia, jakie – w czasach jeszcze wcześniejszych – człowiek wymyślił i obrócił przeciwko człowiekowi. Zapachy stawały się wciąż inne, zmieniały się i odcienie, jedne świetniejsze od drugich. Widocznie wtedy ktoś wpadł na pomysł, że uzyska woń jeszcze bardziej oszałamiającą o ile obwieści, że ludzkość wypowiada Malinczanom bezlitosną wojnę z użyciem laserów wielkiej mocy, uniwersalnych dezintegratorów, bomb nuklearnych, grawitacyjnych, anihilacyjnych i wielu dalszych okropności, jakie tylko przyjdą mu do głowy. I niewiele myśląc, patetycznie oznajmił to! W odpowiedzi nie powiał żaden wonny wiatr. Wysoko poza atmosferą, dla sprawców incydentu dokładnie w zenicie, wybuchła bomba termojądrowa. Ten dzwon alarmowy wzbudził zamieszanie. we wszystkich ekipach buszujących po planecie. Astronauci nie stanowili wyprawy wojennej. W razie napaści nuklearnej byliby całkiem bezbronni. Lecz jeszcze mocniej obawiali się admirała. Informacje o wonnych wiatrach, dozowane mu ogólnikowo, brzmiały niewinnie; wcale się nimi nie przejmował. Co innego eksplozja, która musiała postawić Pluszcza na równe nogi. Jak on przyjmie to wydarzenie? Jak je zinterpretują komputery na „Głuszcu”? Akcja admirała nie kazała długo na siebie czekać. Pluszcz zażądał drobiazgowych wyjaśnień i otrzymał je. Chyba były tendencyjne – aby usprawiedliwić ludzi, całą winą za groźne zajście obarczając wojowniczych gospodarzy. Lecz i to nie poskutkowało. Pluszcz nie chciał bawić się w sędziego. Władza nad ludźmi (podobno dla wielu emocjonująca w tamtych czasach) nie podniecała go wcale; tak samo zresztą, jak ujarzmianie przyrody. On chciał ujarzmić śmierć: przez ten pryzmat patrzył na świat i wszelkie jego sprawy. Astronautów to nie pocieszało. Woleliby, żeby ich zbeształ, ukarał, uwięził. Znali go dobrze. Obiecał nie użyć wobec nich siły, szczególnie poza statkiem – i wiedzieli na pewno, że tego dotrzyma. Ale tak samo wiedzieli, że jeszcze jedna eksplozja, albo inny zaczepny sygnał Malinczan – a w najbliższą noc nie ujrzą świetlnego punkcika przesuwającego się pomiędzy gwiazdami. Pluszcz zapuści silniki i odleci na Ziemię. Zrobi to zgodnie z prawem, jakie mu przyznano. I będzie tym bardziej usprawiedliwiony, że kolejny wybuch w egzosferze mógł unicestwić „Głuszca”. Teraz wypadki potoczyły się jak lawina. Dlatego ściśle odtworzyć je, zwłaszcza w kolejności, nie da się na podstawie legend. Więc było między innymi żądanie Pluszcza, by wszyscy zaraz wrócili na okręt. Były pertraktacje, poniechanie przez, załogę dalszego kolekcjonowania archiwalnego albumu zapachów, solenna obietnica nie wszczynania słownych prowokacji. Jakiekolwiek nowe metody prób kontaktu. z Malinczanami, a nawet inne rodzaje badań, musiały najpierw zostać przedstawione admirałowi do zatwierdzenia. Te środki ostrożności okazały się zbędne: tuziemcy sami wyszli ludziom naprzeciw. W jednej chwili – jak ręką odjął – prysły wszelkie dotychczasowe lęki i wyjaśniły się nieporozumienia. Malinczanie wiedzieli o odwiedzinach z Kosmosu na długo przed wpłynięciem ludzi w układ epsilon Eridani. Najprzód rozpoznali statek w charakterze radioźródła. Wprawdzie na swój wewnętrzny użytek nie stosowali radiofonii, gdyż mieli technicznie sprawniejsze środki łączności, lecz potrafili odebrać audycje Ziemian, a co najistotniejsze – także zrozumieć je. Gruntowne rozszyfrowanie ludzkiej mowy, dokonane przez komputery zanim „Głuszec” wszedł na orbitę wokół Malinki, stało się kluczem do podjęcia prób kontaktu. Bardzo trudno zrozumieć, czemu gospodarze woleli szukać tak zawiłych dróg porozumienia, zamiast od razu powitać lądujących przybyszów. Może mieli takie obyczaje. Albo wymagała tego ich etykieta, bądź uświęcone tradycją rytuały. Choć zmysł powonienia świetnie rozwinął się u Malinczan, nie byli tak zdeklarowanymi wędrowcami, jak to podejrzewali ludzie. W każdym razie nie porozumiewali się wonią, tylko mową dźwiękową, która w niczym nie przypominała ludzkiego języka. Zgrzytliwo- gwiżdżące tony, wzbudzane pocieraniem ostrych rogowych płytek umieszczonych na czubku spiczastej głowy (jedyna względnie pewna informacja o anatomii Malinczan), przypominały tarcie pumeksem po szkle. Nie sposób odgadnąć, dlaczego tuziemcy wprzęgnęli konwernomy właśnie do przedziwnego transponowania ludzkiej mowy na sygnalizację woni. I czym się kierowali przy takim tłumaczeniu. Pewne jest tylko, że ich odczuwanie przyjemnych i przykrych zapachów bardzo różniło się od naszego; najczęściej odbierali bodźce węchowe wręcz odwrotnie. Woń, z pomocą której zapragnęli wyrazić żarliwy protest przeciwko wojennym pogróżkom, ich mierziła znacznie bardziej niż ludzi – cuchnąca ciecz, jaką skunks wytryskuje na swego prześladowcę. Astronautom zaś zapachniała przepysznym, najsubtelniejszym aromatem. Dopiero eksplozja bomby uświadomiła przybyszom niezadowolenie Malinczan z pobrzękiwania szabelką. Zawarcie znajomości z gospodarzami otworzyło nowy rozdział nie tylko w dziejach wyprawy, lecz także w badaniach Pluszcza nad nieśmiertelnością. W Malinczanach znalazł bowiem kompanów swoich własnych doświadczeń, którzy posunęli się już daleko na tej drodze. Ten gatunek psychozoów już w swych założeniach genetycznych był bardziej długowieczny od ludzi. Pod niektórymi względami biologia i medycyna stały tam wyżej niż na Ziemi. W teorii, Malinczanie opanowali całkowitą regenerację tkanek. Nie rozwiązało to jednak marzeń o biologicznej nieśmiertelności, gdyż raz po raz zjawiały się nieprzewidziane letalne zaburzenia, wobec których medycyna była bezsilna. Niegdyś naturalny wiek tych istot wynosił około trzystu lat. Po sztucznych ingerencjach, przeciętna dożywalność osiągnęła półtora tysiąclecia, stanowiąc wypadkową wielkich indywidualnych odchyleń. Pluszcz spotkał nielicznych osobników mających prawie siedem tysięcy lat – więc tyle, ile czasu upłynęło od radykalnego przedłużenia życia na Malince. Czy czekała ich nieśmiertelność? Raczej wątpliwe. Niektórzy umierali w wieku pięciuset, a nawet – jak ongiś – trzystu lat; nie w wyniku chorób, bo te zniweczono od dawna, lecz wskutek zwichnięcia równowagi działania całego ustroju. Pluszcz ochoczo wgryzł się w te zawiłości, które nie dawały mu spokoju. Malinczanie stanowili wprawdzie gatunek bardzo odrębny od ludzi, lecz byli tak samo białkowcami, a ich przemiana materii przebiegała dość podobnie jak u nas. Zapoznawszy się z miejscową wiedzą lekarską, wielki badacz porównał wyjściowe jej założenia z trzonem ludzkiej medycyny. Stwierdził z radością, że obie te grupy osiągnięć miały sporo punktów stycznych. Ściągnięcie ich do wspólnego mianownika, na pozór karkołomne, mogło rozwiązać problem nieśmiertelności zarówno ludzi, jak gospodarzy. Ale na razie nie było to wcale pewne. Pluszcz uznał, że najpierw trzeba wyprowadzić rozległe uogólnienia. W Pluszcza wstąpiła niesamowita energia, jakby nagromadzona latami bezczynności. Znów poczuł się lekarzem, eksperymentatorem, a może już pogromcą śmierci. Teraz całym sobą wierzył w bliskie zwycięstwo. Nie zwlekając, zbudował wspaniałe laboratorium, w którym pod jego kierunkiem pracowała i załoga „Głuszca”, i wielu Malinczan. Jednych i drugich zaraził optymizm. Krzątali się żwawo, zapatrzeni w cel, który pochłaniał ich bez reszty. Lecz w miarę postępów badań, sprawy gmatwały się niepokojąco. Każdy cząstkowy sukces rodził dalsze pytania i otwierał całe serie nowych doświadczeń. Zawarowane umową trzynaście lat pobytu w układzie epsilon Eridani minęły jak z bicza trzasnął. Wtedy rozgorzał namiętny spór o interpretację jednego z głównych punktów zobowiązania, obustronnie podpisanego przed startem z Ziemi. Chodziło o zastrzeżenie, iż prace ekipy badawczej nie mogą się przeciągnąć poza ten właśnie prekluzyjny termin. Była to gwarancja załogi w stosunku do Pluszcza. Wtedy nie przewidziano odwrotnej możliwości: że admirał zechce przedłużyć pobyt. Odżyło wiele ziemskich dyskusji z wczesnego okresu, kiedy Pluszcz dopiero zabiegał o powierzenie mu statku międzygwiezdnego. Znów padały zarzuty o egoizmie i nieliczeniu się z dobrem współtowarzyszy. Wytknięto admirałowi, że jest najmłodszym z załogi, więc nawet gdyby pozostał na Malince przez sto lat – ma wszelkie szansę wrócić żywy do Ojczyzny. Lecz niektórzy byli dwukrotnie starsi. Na Ziemi upłynęło dziewięć wieków od startu wyprawy. Brana pod uwagę przebudowa silników fotonowych ż pomocą Malinczan oraz ich przemysłu – pozwalała znacznie zwiększyć szybkość „Głuszca” w drodze powrotnej, tym samym wzmagając relatywistyczny efekt upływu czasu. Umożliwiło by to przeskoczenie w całej podróży około trzech tysięcy lat. Z nową siłą narzucało się dramatyczne pytanie: Czy do tamtej pory ludzie na Ziemi posiądą nieśmiertelność? Nikt spośród astronautów nie potrafił tego przewidzieć. Co gorsza, również odpowiedzi komputerów brzmiały jak wróżby Pytii delfickiej. Przyszłość ludzkości kryła zbyt wiele niewiadomych. Gwałtowny rozrost nauk w nurcie dziewięciuset lat, jakie dzieliły teraźniejszość Ziemi od młodości wędrowców z „Głuszca”, niepomiernie zwiększył wachlarz dróg wyboru badań i sterowania kierunkami postępu. Załoga stale odbierała serwis radiowy z Ziemi. Wtedy nie wynaleziono jeszcze bezczasowych kanałów łączności przez podprzestrzeń. Audycje na odległości kosmiczne biegły więc tylko z prędkością światła. Na dobitek, ta prymitywna linia łączności była dla Pluszcza jednostronna. Nie mógł wystosować na Ziemię konkretnych pytań i czekać odpowiedzi po dwudziestu dwóch latach. Chcąc bowiem ograniczyć i tak astronomiczne koszty wyprawy, nie wyposażono „Głuszca” w żadną radiostację dalekiego zasięgu. Statek otrzymał słabe nadajniki przydatne wyłącznie w obrębie jednego układu planetarnego. Admirał nie nastawał – w myśl ówczesnego przysłowia, by darowanemu koniowi w zęby nie zaglądać. Teraz tego żałował. Trzeba podziwiać poczucie porządku tamtych zamierzchłych epok, które skrupulatnie dotrzymywały swych zobowiązań niesionych sztafetą pokoleń w bardzo odległą przyszłość. Przez całe długie dziewięć wieków, w umówionych odstępach czasu. Pluszcz otrzymywał specjalny zestaw informacyjny, który ścigał jego statek kierunkową wiązką fal radiowych. Na samym początku wyprawy, dopóki żyli krewni i przyjaciele astronautów, również oni włączali się do tych audycji. Najświeższe wiadomości z Ziemi, odbierane już na Malince, niepokoiły Pluszcza. Chyba były rzetelne. Problem biologicznej-nieśmiertelności wciąż pozostawał otwarty. Istniał wprawdzie rozwinięty system wymiany schorzałych lub zużytych narządów na sztuczne, o wiele trwalsze. Także nie ostała się ani jedna nieuleczalna choroba – poza starością, przeważnie uznawaną za naturalny finał osobniczego rozwoju. Jeśli eksperymentowano biotechniki chromosomalne, zastrzeżone wieloma ustaleniami natury etycznej i prawnej – to tylko w ukryciu, co wynikało z podtekstu komunikatów. Żadne z tych poszukiwań nie odpowiadało Pluszczowi. Mierził go człowiek sprotezowany do ostatnich granic, istny cyborg albo wręcz automat bez krwi i bez ciała, o świadomości przeniesionej z szarych komórek mózgu w inny, prawie niezniszczalny pojemnik z plastyku albo z metalu. Również nie chciał, aby drogą sztucznych mutacji stworzono człowieka długowiecznego, lub nawet nieśmiertelnego – bo to byłby już inny gatunek, radykalnie odcięty od całej tradycji kulturowej. Mogło to zresztą dotyczyć tylko tych, którzy dopiero mieli się począć – w łonie kobiety, albo w retorcie. A Pluszcz zabiegał o wieczność dla siebie samego. Sytuacja stawała się dwuznaczna wskutek stałej obecności Malinczan, szczerze zaprzyjaźnionych z ludźmi, mocno przeżywających ich sukcesy i porażki. Tymczasem coraz więcej było pyrrusowych zwycięstw i rzeczywistych klęsk. W obrębie załogi mnożyły się, jak grzyby po deszczu, kłopoty i zadrażnienia niezrozumiałe dla tuziemców. To spokojne, wybitnie bezkonfliktowe społeczeństwo dziwiło się ostrym napięciom wybuchającym z dnia na dzień pomiędzy admirałem a jego ekipą. Nawet gdyby przybysze nie chcieli wciągać Malinczan w te sprawy, ci dowiedzieliby się o nich z komputerowych tłumaczeń wszelkich narad i prywatnych pogwarek – bez względu na to, gdzie one się odbywały. Czynili to naturalnie i dobrodusznie, bo nie znali pojęcia tajemnicy. Pluszcza opuścił dawny spokój wielkiego gracza. Stał się nerwowy, z chwili na chwilę zmieniał plany i decyzje. Ten nastrój podniecenia udzielał się załodze, która także nie miała powodów do radości. Rozbudowa laboratoriów i coraz bardziej złożone serie eksperymentów nie wróżyły rychłego odlotu. Nie wszyscy zresztą marzyli o nim. Raz po raz odzywały się głosy, że rozpętawszy akcję na taką skalę, trzeba ciągnąć swój wóz. Zdążą, albo nie. Tylko dla Pluszcza nie istniało „albo – albo”. – Zwyciężyć śmierć! Na razie admirał rozszerzał zakres prac badawczych. Były w pełnym toku, więc nie zrażał się brakiem ostatecznych wyników. Miał dużo czasu. Biegły lata. Początkowo buntowali się najstarsi, dla których wybił ostatni dzwon, aby dożyć powrotu na Ziemię i skorzystać z nieśmiertelności, o ile tam ją już osiągnięto. Dołączali do nich coraz to inni. Wzburzenie ogarniało umysły. Wtedy Pluszcz oświadczył bez ceregieli, że pozostanie na Malince do całkowitego ukończenia swoich doświadczeń medycznych. Rzecz musi się przecież wyjaśnić, w prawo albo w lewo: dokąd prowadzi obrana droga. Dla załogi nie było to wcale pewne. Admirał mógł w nieskończoność rozbudowywać laboratoria i z roku na rok eksperymentować coraz inne rozwiązania. Dlatego przedłużono mu projekt kompromisu: start najpóźniej za dziesięć lat, bez względu na postępy prac. W odpowiedzi Pluszcz udał się na okręt, zablokował automatycznego pilota na hasło, aby nikt poza nim nie mógł uruchomić silników i rozstawił na pokładzie uzbrojone straże robotów, które zabiją każdego obcego, gdyby się pojawił. W tym rozumieniu, tylko on był „swój”. Wreszcie zwaśnione strony osiągnęły porozumienie, przypuszczalnie dzięki mediacyjnym zabiegom Malinczan. Ci obiecali zbudować z pomocą ludzi drugi statek międzygwiezdny. Pluszcz zrzekł się wszelkich praw do niego, w zamian anektując „Głuszca” jako prywatny pojazd z jednoosobową załogą. Chcąc to mocno podkreślić, wszystkie osobiste rzeczy astronautów odstawił z orbity na powierzchnię Malinki.. Legenda nie przekazała, czy oba te okręty wróciły na Ziemię, w jakim czasie i w jakich okolicznościach. _ W owej mgle dawności, kiedy nie tylko początek, ale także kres miewało wszystko – opowieści życiorysowe kończono śmiercią bohatera, ładnym pogrzebem, odgłosami pogrobowej sławy. Tak musiało być, chociaż – z wiadomych przyczyn – nie przetrwała w oryginale żadna biografia. Zważmy, iż ludzie podhistoryczni – jakże odrębni od nas! – myśleli sztywniej i logiczniej niż my. A przecież gdybyśmy żyli wtedy, właśnie tak pisalibyśmy biografie. W zadumie nad Pluszczem żałuję, iż nie mogę naśladować tamtych pradawnych autorów. Pluszcz z epoki śmiertelnych, legenda legend, rozpłynął się jak sen. Czy wystartował z Malinki? I kiedy? Z jaką prędkością? A może tam uwieńczył sukcesem epos swoich badań – samotnie, lub z całą ekipą? Albo postanowił wrócić na gotowe. Czy w takim razie osiągnął Ziemię szczęśliwie późno, by skorzystać z triumfu swych następców? I jeszcze i jeszcze... Całe kaskady pytań walą się na mnie, lecz milkną w głuchej próżni. Pluszcza-Zwyciężcy – o ile taki istnieje – nie odnajdzie nikt. Licząc wedle czasu ziemskiego, dwadzieścia wieków po wydarzeniach na Malince, które opisuję, ludzie pokonali śmierć. Sprowadziło to zmiany całkiem inne od tych, jakie wróżyli niestrudzeni eksperymentatorzy całkowitej regeneracji tkanek. Zarzucenie radykalnych biotechnik sprawiło, że człowiek nieśmiertelny przeobraził się znacznie gruntowniej duchowo niż fizycznie. Raz na zawsze upadły tamte obłędne wyścigi z czasem, desperackie gonitwy, by w króciutkim błysku jednego albo dwóch stuleci dokonać jak najwięcej: dla siebie, dla bliskich, dla historii – co kto wolał. Ludzie przestali się spieszyć. Rozgorzała przed nimi i dla nich nieograniczoność wszystkiego, bo w wieczności brak rzeczy nieosiągalnych. I właściwie przestała istnieć historia. Tylko nam się wydaje, że historią jest właśnie nowożytność, tamta zaś mgła oddaleń – zwiewną legendą. Gdyby jakaś istota z głębin Kosmosu (śmiertelna, spiesząca się) spojrzała bezstronnie na ludzkość w całym biegu jej istnienia, od Prometeusza i jeszcze dawniej, nie dzieląc jej na umierających przodków i nie umierających potomków – właśnie podhistorię uznałaby za erę względnej równowagi, miarowego postępu, biegu w przyszłość niedosiężną dla jej twórców. Nieważne, że tamto wszystko widzimy jako zawrotny bezład, tyranię, zbrodnie, przymuszanie jednych przez drugich. Tak było rzeczywiście. Nawet gdy już dawno upadły niewolnicze i feudalne ustroje, kimkolwiek człowiek był i gdziekolwiek się znajdował – nie władał sobą, zaszufladkowany do mnóstwa kategorii: narodowych, społecznych, zawodowych, klanowych, i jeszcze wielu, bardzo wielu innych, równie ciemnych dla nas, bo niewyobrażalnych. Nabywano go członkiem społeczeństwa, i chyba on sam przyznawał się do takiej przynależności, nawet bez gniewu. Może nie czuł się niewolnikiem – bo nie znał co to wolność, błogosławiony przywilej czasów późniejszych. Jeśli Pluszcz powrócił zbyt wcześnie i umarł na Ziemi, odtworzenie końca jego losów jest możliwe. Lecz nie natrafiłem w legendach na żaden taki ślad, więc musimy to raczej wykluczyć. o ile nie skonał na Malince, albo nie przepadł w drodze – wpłynął do Ery Nieśmiertelnych i roztopił się w niej, jak my wszyscy. Wtedy zatracił sztywną ciągłość życiorysu, stałość nazwania, kolejność rozwijających się w czasie dążeń do jakiegoś konkretnego celu, fluktuacje porażek i zwycięstw na takiej – jedynej – obranej drodze. Wtedy rozmienił się na drobne w tych dziesiątkach i setkach wcieleń, w jakich każdy z nas, jeden i ten sam, przerzuca się z dawnych pól działania na świeżo wybrane, jakby nowe narodzony, mimowolnie zacierając ślad po swej roli, którą odgrywał wcześniej, i tak dalej – w jutro, w tysiąclecia, w wieczność. Jakże pokusić się w takim razie o ciągłość dalszej biografii Pluszcza, jeśli po szczeblach stuleci dotarł między nas, gubiąc po drodze kadry filmu życia płynące w nieskończoność? Ale pofantazjować można. Oto Zielony Ogień. Nazwał tak siebie od kulistych piorunów z par miedzi, które obrał za godło. Zygzakiem wiatrów tańczą w powietrzu przed nim i za nim, niby ptaki zgasłych er. Postanowiła odnaleźć grób Rokisara, którego jedni mają za człowieka z głębokiej podhistorii, drudzy za śmiertelnego kosmitę. Udowadnia, że Rokisar nie był postacią z krwi i ciała, lecz emanacją geniuszu poety – nieśmiertelnego wśród nas A oto Nutek Atlantydy. Wykpiony przez tych, którzy strawili bezlik lat na bezpłodnych poszukiwaniach zagadki z przekazu Platona i jeszcze dawniejszych herosów – buduje Drążący Dzwon. W nim przemierza ocean, po dnie i pod dnem – by obaliwszy legendę, odsłonić świat o ileż bardziej nieprzeczuwany! W sercu tego świata, oczyszczonym z morskich osadów, umieszcza Drążący Dzwon. Nazywa go Kerne, jak mit zwał stolicę Atlantydy. I każe mu bić na sławę. I jeszcze, i jeszcze... Nie zliczę tych, których wola czynu, ekspresja życia, furia stwarzań i wskrzeszań – jakże blisko stawiają obok Pluszcza z legendy i prawdy! Mógłbym ich ustawić w ordynku, niektóre parami albo nawet trójkami – choć nigdy nie sprawdzę, czy są to kolejne akty działań jednej i tej samej osobowości. Więc, przykładowo: Piekielnik Atomu – Gość Antyświata; Kochanek Słońca – Helios; Burzyciel Niestworzonego – Stwórca Antypróżni; Hafciarz Zorzy Polarnej – Złotnik Nieba; Światowit – Dziejowid – Kornik Czasu; Uzdrowiciel Kambru – Zaklinacz Dinozaurów – Odnowiciel Gondwany; Pirat Pirozoów – Goniec Prażycia – Motyl Przeobrażony. I tak dalej... Jak borsuk kopiący norę w złotym piasku – kołowrót Czasu miesza i roztrąca zdarzenia Ziemi. Matowe ziarna i lśniący kruszec koziołkują w tym usypisku. Złoty błysk raz po raz, tu i ówdzie na przemian tryska pod słońce klejnotem, by znowu zapaść w piasek. Historia toczy się od pradziejów sprzed powstania człowieka, poprzez Homo sapiens i Homo immortalis – po wszystkie dni Ziemi, i jeszcze dalej, dalej, w wieczność. Nie ma w niej i być nie może żadnych usztywnionych pewności. Ziarna złota na krótki błysk wynurzają się, nikną w ciemnościach i znów wypływają, lecz już z innym refleksem słońca. W takim błysku wyłonił mi się Pluszcz, więc opowiedziałem o nim. Innym razem tak samo opowiem o Prometeuszu i Pierwszym Na Księżycu.