Jony Cage Whisper Of Soul PROLOG Wojna trwała od bardzo dawna - miejscami cichła, zwalniając nieznacznie, gdzie indziej nabierała rozmachu i echem niosła się milami. Wiatrem niosła odgłosy cierpienia, destruktywna energia przemierzała cały glob. Walczyli wszyscy chętni i niechętni, mężczyźni, kobiety, starcy, dzieci... Nikt nie myślał o końcu. Nawet zapomniano co to pokój i wolność... W oddali z zanieczyszczonego powietrza wyłoniły się dwie postacie. Chłopiec i dziewczynka. Zmierzali do miasta. Mapa wskazywała dokładnie miejsce przed nimi. Miasta jednak nie ujrzeli... Przemierzali ulice skruszonego asfaltu patrząc na umierające budowle. Wydawały się chylić przed nimi, składając im pokłony. Wszystko wyglądało jak starożytne świątynie zniszczone czasem tysięcy lat. I pomyśleć, że miasto to wybudowano zaledwie 20 lat temu - tuż przed wojną. Wybudowano by zniszczyć... Dziewczynka zatrzymała się i przykucnęła. Popatrzyła na ziemię. Znała to miejsce. Tu się wychowała. Na tej ulicy bawiła się i dorastała. Chłopak widząc to przystanął. - Czy coś się stało Rei? - zapytał. Oczy dziewczynki zabłyszczały zwiastując nadchodzące łzy. - Dlaczego?... Dlaczego tak jest? - odpowiedziała dziewczynka. Łzy zaczęły spływać po delikatnych policzkach opadając następnie na skrajnie inny asfalt. - O co Ci chodzi? - Nie ważne - odparła szybko wstając i ocierając łzy - wiesz - to miasto było kiedyś prawdziwym dziełem sztuki - podobno jedynym, w którym w parkach publicznych były prawdziwe rośliny - chłopak nie odpowiadał. Zastanawiał się do czego zmierza ta rozmowa. - Zniszczyli wszystko - kontynuowała - nawet te trawniki i drzewa. Ruszyła dalej rozglądając się dookoła współczującym wzrokiem. Chłopiec podążał za nią. - Naprawdę nie rozumiem ludzkiej natury - odezwała się ponownie po dłuższym milczeniu - po co tworzyć coś do niszczenia? I po co niszczyć tym coś co sami stworzyliśmy? - Rei, nie przejmuj się tym. Jakoś będzie - chłopak starał się pocieszyć zgnębioną dziewczynkę. - Tak wiele jeszcze nie wiem... - Nie martw się - kiedyś pójdziesz do szkoły - będziesz się uczyć o wielu rzeczach. - Sądzę, że to nie wystarczy. Prawdę poznam dopiero na końcu... Wtedy będę mogła powiedzieć - więc to o to chodziło - będę wiedziała wszystko. Chłopak dziwnie patrzył na towarzyszkę. Rei nie mówiła już nic. Doszli do kamienicy w miejscu gdzie kiedyś rozpościerał się park - prawdziwy park z żywą trawą i drzewami. Niegdyś w zielonych obłokach fontanna biła stąd krystalicznie czystą wodą prosto z Matki - Ziemi... Dzisiaj wszystko wygląda inaczej... Dziewczynka podniosła głowę, podchodząc do gruzów fontanny powiedziała spokojnie: - Koniec jest blisko. - ??? - zdziwił się chłopak. Gdy dziewczynka zrobiła kolejny krok pod nogami zazgrzytało coś wydając przy okazji znajomy dźwięk odbezpieczonej miny przeciwpiechotnej. - O cholera!!! - krzyknął chłopak - Rei!!! Nie ruszaj się!!! Wyciągnę cię z tego - w oczach dziewczynki nie było widać żadnego przerażenia ani przejęcia zaistniałą sytuacją - zupełnie jakby spodziewała się tego. Chłopak schylił się i zaczął delikatnie podkopywać grunt odkrywając minę. Ręce trzęsły mu się jak galareta. - Daj sobie spokój - po co ratować życie skoro ludzie go nie szanują? Idź... ja tu zostanę - mówiła ze spokojem. - Nie mów tak - wszystko będzie dobrze - tylko stój spokojnie - mówił zmieszany chłopak. - Nie martw się mną - mi nic nie będzie - po prostu odejdę - pójdę w dalszą podróż - nie chcę cię w nią zabierać - masz jeszcze tu wiele do zrobienia - proszę - idź. Chłopak zakrył zapłakaną twarz. - Dlaczego tak mówisz?! Dlaczego się tym nie przejmujesz?! Nie zależy ci na życiu? - pytał ocierając łzy. - Nadszedł mój czas - to normalne. Twój też kiedyś nadejdzie - nie bój się tego. Życie nie kończy się na śmierci - ona tylko zamyka rozdział w naszym życiu i rozpoczyna nowy. Teraz proszę - odejdź - jestem zmęczona. Chłopak patrzył chwilę w oczy dziewczynki. - Będę za tobą tęsknił! - powiedział uciekając jak najdalej potrafił. Jego sprint skończył się tak szybko jak się zaczął. Chłopak wdepnął w takie samo ludzkie "dzieło" jak Rei. Ziemia zadrżała... Dziewczynka pochyliła głowę i ruszyła w dalszą podróż za przyjacielem... "Stoję tu... w moim świecie światła Świecie bez ciemności, bez cierpienia i smutku..." CZĘŚĆ PIERWSZA „REVIVAL” Dzień wydawał mi się normalny, z resztą nie zmieniał się praktycznie od tygodnia. Deszcz zalewał ulice miasta tworząc potoki duże jak cholera. Czasami wydaje mi się, że w takich momentach tam "na górze" On zrobił sobie wolne i zafundował długi prysznic odprężający. Nie wiem - może akurat mam rację? Ale na dobrą sprawę gówno mnie to obchodziło. Do domu wracałem przemoczony i zmarznięty, ale to i tak nie robiło mi różnicy - nie przeszkadzało mi to zbytnio - w końcu i tak kiedyś wyschnę. A wtedy... zmoknę ponownie - eh... Gdy po raz pierwszy zdałem sobie z "Tego" sprawę byłem wtedy, jak mnie reminder nie myli, w budzie - znowu dostałem w zęby od nauczyciela. I nic dziwnego w tym by nie było gdyby nie to, że ten powiedział do mnie: - Myślisz, że będziesz bezkarnie kwestionował moje zdanie? Tyle usłyszałem ja i cała reszta. Ale po chujowym sierpowym gościa z ZWS (Życie W Społeczeństwie) wypadła mi górna czwórka - ale to jest mniej ważne. Chodzi mi o to, że ten właśnie chujowy sierpowy odmienił moje całe życie. Otóż po wyżej wspomnianych słowach gościa usłyszałem jeszcze coś: - Skurwiel jebany To mnie nieco zmieszało. Każdego by zmieszało. Nie żebym się obraził - nie o to chodzi. Otóż okazało się, że to co usłyszałem, słyszałem tylko ja. Klasa a i prawdopodobnie nawet gostek z ZWS tego nie słyszał (?!) - słyszałem wyraźnie "skurwiel jebany", a gdy powtórzyłem zwrot z akcentem pytającym faceta wbiło w glebę mimo, iż posadzka, na której stał za chuja nie przypominała tej pierwszej. Po prostu facet zasłabł - widocznie był świadomy swojej poprzedniej myśli, którą usłyszałem (nie sądziłem, że ten gość może mieć o mnie tak wyrobione zdanie). Mimo, że wyraźny burak zarysował się na jego twarzy, nie zareagował tak jak można by się tego spodziewać. Za to klasa po raz pierwszy od chyba początku swojej edukacji zamilkła kriogeniczną ciszą. Nic dziwnego - w ich uszach konwersacja wyglądała tak jakbym to ja pytał faceta czy jest tym "skurwielem". Tym bardziej wzrosło zdziwienie, że gostek zareagował - nie reagując. Nawet nie wiem czemu... Ale teraz to nie ma znaczenia. Wracając do domu po raz pierwszy doświadczyłem tego dupnego uczucia. Na ulicy wszyscy mieli coś do powiedzenia. Gadali jak postrzeleni, bez ładu, chaotycznie przekrzykując się nawzajem. Dziwne - ale nikt na to nie narzekał. Dopiero po czasie zdałem sobie sprawę, że to co słyszałem, nie pochodziło z uszu. Słyszałem to dokładnie we łbie (a myślałem, że poza virtualem nic tam nie dochodzi...). Od tamtej pory rzadko "słyszałem" ciszę - tylko za miastem, na cmentarzu lub w innych odludziach i zadupiach, że aż szkoda się pokazywać. Jednak ten problem z czasem wyeliminował się sam. Jak chciałem/potrzebowałem posłuchać "głosów" podświadomie "wyciszałem rzeczywistość" i na odwrót. Nie wiem dokładnie jak - po prostu myślałem o tym. Dziwne, ale takich bajerów jakich doświadczałem nie oferowała żadna współczesna technologia ani farmaceutyka. Oczywiście efekty były takie jakie były. Kiedyś próbowałem w takim stanie przeliczyć kieszonkowe. Zero koncentracji na rzeczywistości. Prawie jak dzień po ostrej dawce metaamfy. Brakuje tylko feedback'ów (specyficznych "zwrotów", pawi - niepotrzebne skreślić). Taki stan rzeczy nie trwał wiecznie. Już po miesiącu praktyki potrafiłem nawet pilnować się by nie zrobić się w chuja sprzedawcy banderolowanych fajek na rogu. Sami przyznacie, że to duży postęp. Wiele problemów przestało być problemami i odwrotnie. W szkole nawet nie musiałem zaglądać do książek. Szybko gapnąłem się, że skoro jakiś gostek chce coś ode mnie wyciągnąć to musi sam to wiedzieć. Pozostawało tylko znalezienie tego, a to zwykle nie było trudne ponieważ zazwyczaj myśleli właśnie o tym (bo o czym mieli myśleć...? - różowe misie się przejadły). Wielu sądziło, że wreszcie wziąłem się do nauki... mylili się. Nauka w szkole to nudy, bezużyteczne duperele. Już więcej nauczyłem się na ulicy. Nie chce mi się nawet o tym myśleć. Dobrze, że inni myślą. Sprawy układały się spoko, ale nie do końca. Teraz wiem czemu "skurwiel" z ZWS nie zareagował. Pewnego dnia podsłuchałem jak siora gadała z jakimiś garniturowcami. Podawali się za FBI. Jak dla mnie było to coś więcej. Wypytywali o mnie, moje zachowanie w ostatnim czasie. Na szczęście siora ma mnie w dupie więc nic im nie powiedziała. Ale imbecyle nie przestali "czuwać". Pod domem non-stop stał cywilny, osobowy, czarny AV. To nie mogła być porzucona bryka. Porzucone bryki nie błyszczą... Obserwowali mnie na każdym kroku: szkoła, kumple... W końcu postanowiłem się dowiedzieć czego szukają. Oczywiście nie mogłem podejść i po prostu zapytać: "jak leci, coś chcieliście?" - to już nie byłoby tak po prostu. W centralnych slumsach łatwo było ich wychujać jednocześnie będąc na tyle blisko by dowiedzieć się co knują bez ich wiedzy. Wtedy dowiedziałem się więcej. Byli z jakiejś tajnej organizacji, której nazwa mówiła mi tyle co pusta paczka pojar. Podobno jestem "gatunkiem wymierającym", a na świecie takich jak ja jest góra 4, 5 z czego 3 to starcy, którzy nie dość, że ledwo słyszą to co ja, to i rzeczywisty słuch pozostawia wiele do życzenia nie mówiąc już o tym, że są w takiej formie, iż muszą nawet srać z pomocą pielęgniarki. Ale podeszły wiek to nic śmiesznego... hehe... Potwierdziły się również moje przypuszczenia: nie tylko słyszę to o czym inni myślą ale potrafię też wyszukać w czyimś umyśle informację i wiele innych rzeczy, ale na razie wystarczy mi problemów. Ogon dalej się trzymał jak gnat dłoni. Nie mogłem nawet próbować się ich pozbyć. Czas mijał, sprawy coraz bardziej się komplikowały, a garniturowcy zaczynali mnie naprawdę wkurwiać. Postanowiłem coś z tym zrobić. Poza tym pogrążyłem się w tym do tego stopnia, że Tia - moja obecna piękność - zaczęła podejrzewać, że mi odpierdala. Może miała rację... Co do gości z błyszczącej AV'ki, miałem pewne plany. Musiałem ich wykurzyć i zrobić to tak aby wyglądało na wypadek. Zajęło mi to trochę. Ale qrmple przynajmniej mieli z kim się bawić. Wiedziałem, że numer z myciem szyb nie przejdzie ale przynajmniej odwróci ich uwagę na pewien czas. Podczas gdy Ricky i reszta zajmowali się tym, ja przecznicę dalej myślałem co teraz. Wtedy usłyszałem Jej głos: "Wiem, że mnie słyszysz...". Mówiła spokojnie i z opanowaniem. Obróciłem się instynktownie mimo iż wiedziałem, że w pobliżu nie było nikogo. Potrafiłem odróżnić myśli od dźwięków. To była myśl... i to nie moja. Dziwniejsze było jednak to, że ona wiedziała... Wiedziała co potrafię. "Nie bój się, jestem tu żeby ci pomóc, jesteś jednym z nas". Co to miało znaczyć - nie wiedziałem. Ale nie miałem wiele czasu do namysłu. W oddali usłyszałem krzyk. To był Ricky. Bał się... czułem to. Wstałem i ruszyłem w kierunku odgłosów. Cholera - to moja wina, jak coś mu się stanie... Byłem naprawdę wkurwiony. Serce waliło mi jak nie wiem co. Wtedy ona powiedziała: "Skup się i uwolnij umysł z ciała". Nie do końca to zrozumiałem ale jakoś podniosło mnie to na duchu. Dałem sobie na dopałkę plaster Boost-amfy. Świat zwolnił a ja gnałem jak szalony. Gdy dobiegłem na miejsce Ricky leżał na ziemi. - Nie potrzebujemy was - spadajcie stąd - mówił jeden. Bo zaraz komuś coś się stanie... - dodał drugi. Fuck - nerwy mi puszczały. - Co jest kurwa, masz jakiś problem gościu? - rozwinąłem konwersację. Goście ze zdziwieniem patrzyli na mnie - nie spodziewali się, że będę wiedział... A powinni. - Shit - to on!!! - krzyknął jeden, gdy drugi sięgnął po gnata. Cofnij się!!! - powiedział. Czułem ich strach. Bali się, sam nie wiedziałem czego. Moja nieświadomość nie trwała długo. Bo właśnie wtedy gdy ten chciał wygarnąć z Desert Eagle'a stało się... Marzyłem tylko o jednym (może dwóch rzeczach...). Chciałem przeżyć i chciałem żeby te dwa palanty poszły się bujać w zaświaty. Skurwiele - żeby do dziecka z pukawką i to z zamiarem... eh... W każdym razie jedyne co pamiętam, to to, że instynktownie zasłoniłem twarz ręką. Ziemia zadrżała a ostatnie słowa jakie usłyszałem były od niej. Wciąż spokojne i opanowane: "Nareszcie zrozumiałeś...". Jak na ironię, Boost-amfa przestała działać a ja odleciałem... "Narodziłeś się jako zwykły człowiek. Żyłeś na tym świecie wciąż uśpiony. Nieświadomy siebie. Nie prosiłeś się tego, a jednak los chciał, abyś stał jednym z nas i musisz przyjąć wyzwanie jakie niesie zaszczyt bycia takim jak my... Musisz się jeszcze wiele nauczyć...". Ocknąłem się. Nie wiem jak długo leżałem nieprzytomny. W powietrzu unosił się swont palonej smoły. Kątem oka spostrzegłem stojący obok budynek. Konstrukcja była poważnie naruszona. "Co jest??? Przecież wojna się skończyła..." myślałem. Podniosłem się i otrzepałem z gruzów. To co zobaczyłem... było straszne. Przy tym co teraz widziałem, strefa walki to zbawienie. Zobaczyłem drugi budynek a w nim czyjąś sypialnię i kolumnę kuchni i fragmenty kibli. Wyjebało pół budynku!!! Spojrzałem w stronę gdzie wcześniej stał czarny, błyszczący AV. Otoczenie się nieco zmieniło podczas mojej "nieobecności". AV'ka nie wyglądała już tak estetycznie. Błyszczała... jasnym płomieniem z silnika leżąc na dachu 25 metrów dalej. Po garniturach nie było śladu chyba, że ten bigos nieopodal to właśnie oni. Rozejrzałem się dookoła. Pod nogami leżała 50-ka. Jeszcze ciepła. Teraz zacząłem łączyć fakty. Przerażały mnie. Dlaczego skoro wystrzelił, nie trafił. A jak trafił to czemu żyję, przecież to 50-ka - kawał ołowiu. Szok ustał, kurz opadł. Wtedy zobaczyłem ten byczy łuk przede mną Odjebisty rów głębokości jakichś 3 metrów wydrążony w asfalcie. Jakby ktoś wygarnął go dłonią, tylko nieco większą. - Fuck!!! Rany, człowieku, ale fajerwerki!!! - usłyszałem głos Ricky'ego. Zapytałem czy nic mu nie jest. Z tego co widziałem był tylko w szoku i ciągle pieprzył coś o tym co się tu stało. Nie wiem o co mu chodziło ale z tego co mówił, to cała rozpierducha zaczęła się kiedy ten wystrzelił z Eagle'a. - Starsi cię zajebią za ten blok - mówił jakby to wszystko była moja wina. - Nie mam starszych, zapomniałeś? - A tak - sorki. Ale i tak masz przesrane. Rany człowieku, to było czadowe!!! Jak to zrobiłeś? Ten trick z ręką. Chyba mu odjebało w tym zamieszaniu... Albo mi. - O czym ty mówisz? - zapytałem - przyśniło ci się Ricky. - Nie chrzań. Powiedz jak to robisz - chłopak zaczął machać rękami. - Hę? Musimy się zmywać. Gliny zaraz tu będą. Nie wierzę żeby jeszcze o tym nie wiedzieli. Fuck - co tu się stało??? "Głuptasie - musisz się jeszcze wiele nauczyć..." usłyszałem ją znowu. Nie miałem czasu - wzięliśmy paczkę i spieprzyliśmy przez Drugstreet na targ - tam było bezpiecznie. Fuck. Nagle zaczęło mnie coś gryźć. To chyba sumienie. Zastanawiałem się czy zginął ktoś niewinny. Czy skoro, jak to Ricky mówił, to moje dzieło to czy przypadkiem kogoś nie zayebałem nieświadomie. Cholera... ale to nie mogłem być ja!!! Na targu był tłok. Ludzie ściskali się jak w jednym wielkim tramwaju. Ledwo dało się przejść. Ricky i reszta poszła na chatę. Dla nich to była kolejna przygoda w życiu ale na wszelki wypadek nie kazałem mu opowiadać tej przygody innym. Ufałem mu. Był dla mnie jak młodszy brat. Zresztą jak reszta paczki. Pchałem się właśnie na oślep do fast-food'u kiedy w poczułem coś dziwnego. To było w głowie - nie bolała - po prostu coś czułem. Wtedy powiedziała: "Czujesz mnie? Jestem blisko...". Nagle w tłumie tuż koło mnie przebiegła dziewczynka. Popatrzyła mi prosto w oczy. Pomimo iż widziałem ją pierwszy raz, od razu ją poznałem. To była ona. Mała dziewczynka szepcząca mi w myślach. Była młoda, mądra, piękna... niewinna. Wiedziałem, że muszę za nią podążać. Coś mi szeptało w środku, że tak jest dobrze. Jednak w "martwym tłumie" niewiasta zginęła tak szybko jak się pojawiła. Mimo to coś mną kierowało. Doszedłem do rogu HighStreet i Rogue. Coś mi mówiło bym poszedł w tamten zaułek. Poszedłem. Wtedy się zjawiła. Nawet nie wiem skąd ale wiedziałem, że się zjawi... "Nareszcie..." wyszeptała chwytając mnie za dłoń... "Stoję tu... w moim świecie światła Świecie bez ciemności, bez cierpienia i smutku Pójdź za jasnością, pójdź za mną i poznaj swoją moc. Wstąp do wieczności, świata bez mroku, świata bez skazy Zajmij swe miejsce. Jesteś panem swego losu Jesteś jednym z nas..." CZĘŚĆ DRUGA „TRUTH” "Do tej pory władałeś umysłem jak zwykły człowiek. Czas abyś poją prawdziwą naturę swojego umysłu oraz jego możliwości. Nie będzie to łatwe - nigdy nie jest. Ale gdy już go okiełzasz dostrzeżesz prawdziwe możliwości jakie ci oferuje. A raczej jakie ty mu możesz zaoferować" mówiła ze zrozumiałym głosem wykładowcy. Nie do końca rozumiałem jej mądrości ale i tak mnie to fascynowało. Z czasem zacząłem to pojmować. "Niech cię on ogarnie jak brzeg ogarniają fale. Poczuj ten przypływ, a gdy fale odpłyną - pozwól by pozostawiły za sobą skarby morza. Zrozumienie przyjdzie samo". Jej metafory naprawdę miały coś w sobie. A może to sam głos jej tak na mnie wpływał. Mimo iż rozmawiam z nią ciągle, widziałem ją tylko raz i tylko raz odezwała się do mnie własnym, naturalnym głosem - mówiła, że tak jest lepiej. Słuchałem jej. Czułem, że mówi prawdę. Zastanawiałem się tylko czy jest to ta ostateczna, najprawdziwsza prawda... prawda jedyna. Pewnego dnia zapytała: "Myślisz o nim, prawda?" czytała moje myśli bezbłędnie. "Zastanawiasz się czy naprawdę istnieje... czy czeka na ciebie po tamtej stronie - u kresu twej wędrówki... Zastanawiałeś się nawet na początku czy ja nie jestem..." - Jak tam jest? Co jest na końcu? - zapytałem z pewnym niepokojem. Przez cały czas, nawet tam na targu mówiła "w środku", rozmawiałem z nią mimo iż nie było jej tu. Czułem jednak jej obecność. Po moim pytaniu nastała cisza, po której usłyszałem za plecami: - Czy na prawdę myślisz, że jestem stamtąd, lub tam byłam? - zapytała stojąc tuż za mną. Nie szeptała mi już w duchu. Stała tu, prawdziwa - przynajmniej tak mi się wydawało. Mówiła "normalnie". - Musisz zrozumieć jedną rzecz. Przebudziłeś się... To wielki zaszczyt ale i wysiłek. Wiele rzeczy, w które dotychczas wierzyłeś, które uznawałeś, które wiedziałeś - nawet oczywiste i niepodważalne z ludzkiego punktu widzenia... to wszystko czego byłeś pewien - odeszło. Czas byś przyjął nową odpowiedzialność i zrozumiał, że to kim się stałeś nie jest wytłumaczalne "waszymi" prawami fizyki. Oczywiście są tacy, którzy wiedzą - jednak swoje teorie o "tym" świecie opierają na domysłach i przypuszczeniach. Praktycznie nie mają żadnych dowodów na istnienie nas i nam podobnych. I nie znajdą ich. Nie znajdą również przyczyny pęknięcia ściany tamtego budynku ani ogromnej dziury w asfalcie koło niego. Żyjemy ponad nimi... - przerwała mowę jakby czekała na moje pytanie. Istotnie - miałem właśnie zadać pytanie: - Wiec czy jest ktoś ponad wami? - Hmm - uśmiechnęła się delikatnie - pytasz o Niego... Nie odpowiedziałem - przynajmniej nie na głos. - Odpowiedź nie jest jednoznaczna - kontynuowała - ludzie obrali sobie jego, ją... to - jak byś tego nie nazwał - na ojca, stworzyciela, najwyższego... inni, mniej... naiwni? wybrali drogę niewiary, a może wiary w nieistnienie tego. Spójrz na ten świat - ile tu religii, wyznań, wiar - jest z czego wybierać, sam przyznasz. Pytanie - którą drogę wybierzesz? Hmm... nie ważne - nie musisz odpowiadać... - przerwała na chwilę po czym zapytała jakby od niechcenia: - Jak myślisz - co podtrzymuje ludzi w wierze, niewierze, w życiu... we wszystkim co robią? Co podtrzymuje ich na duchu, bez czego nie mogą się obejść, bez czego życie na tej malutkiej planecie w ogóle nie miałoby sensu ani potrzeby istnienia. Nie, od razu mówię, że to nie pieniądze, nie pożywienie, nie woda ani inne "niezbędne do życia" składniki - nie czekając na odpowiedź zapytała: - Czy zobaczysz kiedyś swoich rodziców? Czy kiedykolwiek na świecie zapanuje pokój idealny? Czy będzie ci dobrze po śmierci na "tym" świecie?... Jak myślisz?... Czy On istnieje? - ostatnie pytanie poprzedziło ciszę. Ciszą najstraszniejszą dla mnie, najdłuższą i najbardziej przejmującą. Odpowiedź na wszystkie te pytania była jedna, którą wyszeptałem ze smutkiem, przerażeniem i poczuciem dziwnego oszukania... - ... Mam nadzieję... - wszystko zamarło... - NIIEEEE!!! - krzyknąłem - To nie możliwe!!! To nie możliwe!!! Głupstwa, brednie, kłamstwa!!! - nie mogłem powstrzymać nerwów. Ziemia zaczynała drżeć. Odwróciłem się... sam nie wiem po co... może z pretensją do małej, mądrej dziewczynki szepczącej mi w duszy... Nie było jej tam... Nie uciekaj!!! Nie zostawiaj mnie!!! I... powiedz, że to wszystko to kłamstwa, że zmyśliłaś to wszystko na poczekaniu!!! Przyznaję - zacząłem płakać. - Niech cię szlag!!! - ziemia kłaniała się przede mną, drżała jakby się czegoś bała... kogoś. Przede mną tworzyła się ogromna zapaść postępując w kierunku ruiny naprzeciw stojącego budynku. Ściana pękła jak opłatek noworoczny, pociągając za sobą odpowiednie konsekwencje. - NNNIIIIIEEEEEEE!!!!! - krzyczałem w chaosie, który tworzył się wokół mnie. Czułem przerażenie. Natura bała się mnie - zwykłego człowieka... Nie dziwiłem się jej. Sam się siebie obawiałem. - Dość... Wystarczy... - usłyszałem za mną jej spokojny głos i ciepłe, obejmujące mnie dłonie. Nastała cisza... inna, dużo spokojniejsza od poprzedniej... Ucichło wszystko. Tylko ja powtarzałem tuląc się do niej: - To nie prawda, to nie prawda, to nie... "Prawda jest bolesna Jednak gdy już się z nią oswoisz Ujrzysz promienie słońca przebijające się przez gęste acz rozpraszające się chmury" Obudziłem się. Było ciemno. Zegarek w prawym, górnym rogu mojego ekranu siatkówkowego wyświetlał 22:13. Wiedziałem, że to nie był sen. Wstałem... Czułem jej obecność jednak nie odzywałem się. Nałożyłem kurtkę i wyszedłem z domu. Błąkałem się po slumasach i bezpiecznych dzielnicach miasta. Lało jak zawsze. Wziąłem taxówkę i poprosiłem kierowcę by jechał na północ - na obrzeża miasta. W drodze próbował nawiązać konwersację - bezskutecznie. Nie chciało mi się słuchać a tym bardziej odpowiadać. Dojechaliśmy do północnej granicy miasta. Zapłaciłem i nie czekając na resztę ruszyłem w stronę olbrzymiego muru wysokości jakiś 15 metrów i zboczach lekko nachylonych. Głupie - pomyślicie - przyszedłem sobie posiedzieć i to w taką pogodę... Nie, to nie było głupie. Tu poznałem Ricky'ego i resztę paczki. Tu spotykałem się z Tią... To jedyne miejsce w mieście gdzie mogę odetchnąć od jej przytłaczającej materii, wiru codzienności, syfu ulic, smrodu slums'ów. Czy na prawdę... - zacząłem. "Szszszszsz..." przerwała szeptem - Nie myśl już o tym - powiedziała zjawiając się tuż koło mnie siedząc na murze patrząc za granice miasta - za granice utopii... upadłej utopii. Deszcz padał coraz mocniej a niebo coraz częściej przeszywały pioruny. Zupełnie jakby ktoś tam, w górze drwiąc z nas robił zdjęcia do swojego nieskończonego, doskonałego albumu o niedoskonałych istotach. Deszczem się nie przejmowałem. - Powiedz... kim jest człowiek i jaki ma cel w życiu? Jaki jest mój cel w życiu? - Twój cel jest taki sam jak wszystkich innych ludzi. Od urodzenia rozwijałeś się i zmieniałeś zewnętrznie i wewnętrznie. W swoim życiu miałeś wiele celów. Dążyłeś do nich... starałeś się spełnić chociaż jeden z nich. Jednak pomiędzy tym wszystkimi jest jeden, nadrzędny, do którego dążysz podświadomie... - tu przerwała dając mi chwilę na zastanowienie. - Wiesz po co tu przychodzisz? - zapytała. Oczywiście znała odpowiedź. - Ty zdałeś sobie sprawę z tego co cię trzyma na ziemi, co czyni cię człowiekiem jakim postrzegają cię inni i dlaczego. Od dłuższego czasu czułeś się ograniczony w "tym" świecie. Nie były to ani represje polityczne, brak czystego powietrza ani nawet to przeklęte miasto, mimo iż tak to sobie tłumaczyłeś. Dla tego lubisz tu przebywać, to cię uspokaja, oswabadza - daje zaznać chociaż troszkę wolności... Ty pierwszy naprawdę zdałeś sobie sprawę, że ciało jest wiezieniem twojej własnej duszy chcącej się uwolnić i odlecieć swobodnie tam gdzie chce. Ty przebudziłeś się i przejrzałeś na oczy jakim świat jest. Zrozumiałeś go. - Kim więc jestem? - Jesteś tym kim byłeś od dawna - od początku, jeśli miałabym rozumować w kategoriach ludzkich. Byłeś zawsze tym samym "sobą" - nigdy się nie zmieniłeś jako "ty". Po prostu żyłeś uwięziony w kolejnych inkarnacjach człowieka aż nadszedł czas przebudzenia i wstąpienia na wyższy poziom egzystencji. Jednak przed tobą jeszcze długa droga... Twoje istnienie na Ziemi jeszcze nie dobiegło końca mimo, iż stoisz już na pograniczu dwóch światów - starego, nieidealnego i nowego, lepszego, czyli celu twej wędrówki... wędrówki wszystkich. Aby osiągnąć ten cel i przekroczyć próg musisz spełnić się tutaj by znaleźć miejsce tam. - A co jeśli bym teraz zrezygnował? Wyrzekł się ciebie i twoich myśli? Co wtedy? - Nie stało by się nic, cel jest jeden i nie można go zmienić. Mimowolnie dążymy właśnie tam i nie odgrywa roli czy sobie zdajemy z tego sprawę czy też nie. Po prostu twój czas tutaj wydłużyłby się nieco. A skoro przebudziłeś się teraz, możesz podzielić się swoim doświadczeniem i zrozumieniem, jakie osiągasz, z innymi. Jednak tacy jak ty na "tym" świecie rodzą się niezwykle rzadko, przebudzeni jeszcze przed czasem. To prawdziwy zaszczyt... - Jak na razie nie zaznałem żadnych korzyści, bo dwa rozwalone budynki to raczej nie korzyść nie licząc jakiejś głupiej korporacji depczącej mi po piętach - powiedziałem. - Nie jesteś jeszcze gotowy i nie widzisz oczywistych korzyści. Poznałeś prawdę, której człowiek bezskutecznie szuka od wieków, a którą ty poznałeś w jednej chwili... Prawdę oczywistą, którą mieliście zawsze przed nosem. Ty postanowiłeś po nią sięgnąć. - I co mi z tego? Prawda nie ma żadnego znaczenia - nie mogę jej zaznać, nie mogę poczuć, nie mogę... - ...Dotknąć? - dokończyła za mnie - hmm, głuptasie, wciąż myślisz według praw ludzkich. Materia nie jest cenna jeśli nie przedstawia wartości duchowej. Materialne doświadczenie jest przemijalne, ulotne. Duchowe doświadczenia są wieczne i niezapomniane - zostają na zawsze. Nie starzeją się. Pieniądze, samochody, nawet ciało czy z pozoru niematerialna informacja z czasem rdzewieje, starzeje się, przemija. Jednak umysł, nasza osobowość, duch, energia nie przemija nigdy i nie ma końca. Nie ograniczają jej materialne przeszkody. Jest nieśmiertelna i trwa wiecznie od zawsze i na zawsze. Gdy to zrozumiesz zaczniesz pojmować prawdziwy sens życia i ujrzysz ironię obecnej ludzkiej egzystencji. Gdy skończyła myślałem długo w milczeniu nad tym co powiedziała. Siedzieliśmy tam wpatrując się w gwiazdy chcąc ich dosięgnąć. Teraz wiedziałem, że to możliwe. I nie potrzebuję do tego specjalnych kombinezonów, czy statków kosmicznych. Samo uczucie i doświadczenie ich było sto razy lepsze od chęci dotknięcie i poczucia materialnego. CZEŚĆ TRZECIA „THE BEGINNING” Wróciłem do domu. W radio mówili o zajściu na mieście. Na szczęście nie było ofiar wśród przypadkowych przechodniów i ludzi z obu pobliskich budynków. Siora nawet nie zauważyła że mnie nie było. Nie wiedziała nawet, że właśnie wróciłem. Pewnie nie gapnęła by się gdybym nie wracał przez tydzień. Wisiała godzinami na słuchawce terminala. Rachunki miała w dupie. Miałem kumpla - zrobił przejściówkę a rachunki szły w przestrzeń. Szkoda, że go zapuszkowali. Ale co tam... teraz miałem inny problem na głowie. Zacząłem zbierać myśli. Doszedłem do wniosku, że goście z FBI, czy z czego tam, wrócą. Niewyjaśniona strata dwóch agentów na pewno nie zostanie niezauważona. Pomimo złych przeczuć byłem spokojny, czułem pewność. Czułem, że nie jestem sam. "Jestem tu... Nie obawiaj się, już nigdy cię nie opuszczę" mówiła gdy tylko o niej pomyślałem. Tak, Ona była ze mną. Teraz już wszędzie i na zawsze. Wiedziałem, że mogę na nią liczyć. Kiedyś wieczorem rozmawialiśmy. Powiedziała mi, że mam teraz moc. Wielką moc. Powiedziała też, że taką samą moc mają wszystkie istoty żyjące tylko nie potrafią się "przebudzić". Mi się to udało. To mógł być przypadek ale to nie grało roli. Stało się i już... Podobno mogę nawet lewitować. Przyznam się - nie wierzyłem w to. Nie wierzyłem też w sztuczki z umysłem a jednak się sprawdzały. Możliwości o jakich mi opowiadała fascynowały mnie. Jednak obok fascynacji rodził się strach. Strach przed tym czym się stałem. Jednak ona uspokajała mnie zawsze w chwilach zwątpienia. Teraz rozumiem, że tak musi być, to normalne, że nie powinienem się tego bać. Starałem się - pomagało. Zresztą mówiła mi wiele rzeczy na temat tego co się ze mną dzieje. Rzeczy, które wydawały mi się "czarną magią" stawały się niewiarygodnie jasne. Rozumiałem dużo więcej niż wcześniej. Ale nie wszystko. Kiedyś musiałem o to zapytać. W końcu przyznacie, że moje wątpliwości są uzasadnione. Czym było to co zdarzyło się wtedy na mieście? I czy naprawdę ja tego dokonałem? Odpowiedziała twierdząco. Sprawcą byłem ja ale ona mi w tym pomogła... Mówiąc dokładniej powstrzymywała mnie, próbowała ograniczyć nie dopuszczając do najgorszego. Słowa te mnie przeraziły. Na koniec dodała: "Gdybym wtedy nie interweniowała ta rozmowa zapewne nie miała by miejsca... na pewno nie tutaj i teraz. Musisz uważać. Jesteś niedoświadczony". Zrozumiałem, że kluczem samokontroli jest spokój i opanowanie... Teraz potrzebowałem tego bardziej niż kiedykolwiek. Do miasta przyjechali właśnie koledzy garniturowców. Co ciekawsze - zjawił się też sam szef. Zapowiadało się ciekawie... Dobrze, że nie wracałem na noc do domu. Ci goście się nie patyczkowali. Weszli nawet nie pukając. Siora wyszła do Lisy. Miała szczęście. Obserwowałem wszystko z bezpiecznej pozycji. Naprawdę denerwowało mnie to wszystko - już od trzech miesięcy jak to wszystko się zaczęło niespodzianki sypią mi się na łeb. Jednak nie przejmowałem się tym zbytnio - wiele się przez ten czas nauczyłem. Postanowiłem stawić czoło problemowi. Jednak i to nie było łatwe. Przez ostatnie pięć dni Ricky nie przychodził do szkoły. Nie pojawiał się również na granicy. Dziwiło mnie to. Na początku myślałem, że po prostu wagaruje ale potem jego matka zawiadomiła o zaginięciu syna. Niech to szlag, czułem się dziwnie odpowiedzialny za to. Po dwóch tygodniach musiałem pokazać się w chacie i zobaczyć jak sprawy stoją. Oczywiście nie mogłem wejść do mieszkania - mieliby mnie jak na dłoni. A jak widać byli nieco zdesperowani. Pomogła mi Tia. Żal mi jej, nieświadoma tego co się dzieje pomagała mi mimo wszystko. Wiedziałem, że uważa mnie za lekkiego wariata, ale wiedziałem też, że mnie kocha. Poleciłem jej sprawdzić mój terminal, rozmowy i ogólnie co leci u siory itp. Spisała się na medal. Rozmowy z terminala to w dziewięćdziesięciu trzech procentach pogaduszki siostrzyczki, reszta to upomnienia z banku i poczty - nic ważnego... W moim terminalu jednak były trzy prywatne informacje od "anonima". Wszystkie brzmiały tak samo: "Jeśli zależy ci na życiu twojego kolegi to przyjdź do Parku Wolności na północy miasta". Wszystkie przyszły jakiś tydzień temu. To wszystko wyjaśniało i jeszcze bardziej utwierdzało mnie w przekonaniu, że to wszystko moja wina. Musiałem coś zrobić. Dziwnie się składało, że Park Wolności leżał na północy miasta, blisko granicy. Dobrze znałem tamte okolice. Dziwny zbieg okoliczności, a może Ricky podsunął im taki wspaniały pomysł. On zawsze coś wymyśli. Na miejsce szedłem piechotą. Wsłuchiwałem się w głuchy dla innych dookoła zgiełk. Nic ciekawego. Jednak wyczuwałem w tym wszystkim napięcie - nie wiem czemu, ale czułem strach wokoło... strach przed burzą? Nie wiem ale to nie ludzie się bali - przynajmniej nie świadomie. To było ponad nimi. Czułem również, że Ona również się bała. Nie pytałem jednak by nie rozpraszać siebie ani jej samej. Wiedziałem, że zbliżała się wielka chwila. Ale wydawało się jakby bardziej świadome tego było otoczenie. Ja nie widziałem tego tak, nie widziałem w tym nic dziwnego ani podniosłego - wystarczyła chyba zwykła rozmowa z szefem, wypuszczenie Ricky'ego i... no właśnie. Co... może właśnie tam miało wydarzyć się coś... ale co to było - nie wiem. W umyśle miałem zamazane obrazy - nawet nie wiedziałem co oznaczają. Ehh, chyba majaczę... Na miejsce dotarłem ok. 23:50 - nie podali godziny więc na wszelki wypadek wybrałem godzinę nocną. Przygotowałem się: dwa dopalacze adrenaliny, włączyłem podczerwień i co chwilę zmieniałem na termo wizję. Przy boku czekał gotowy Glock Model 98 i pełne sześć dziesięciomilimetrówek ołowiu w magazynku. Oczywiście nie wspomnę o kewlarowym golfie i płaszczu. Nie pytajcie skąd mam takie zabawki - dzisiejsze noce są niebezpieczne - muszę się jakoś bronić. Nie wiem tylko czemu gdy to wszystko przygotowywałem, Ona tylko uśmiechała się, wydawało by się jakby sądziła, że to wszystko jest bezużyteczne i równie dobrze mógłbym przyjść tu w kąpielówkach. Naprawdę - miała o mnie bardzo wyrobioną opinię. Ale nic to. Stałem teraz w ciemnej uliczce, w cieniu wpatrując się w mrok parku. Nic... przez piętnaście minut szukałem podejrzanych osób, kogoś kogo nie powinno tu być a tu nic. Cisza, jak na odludziu, nikoguśko, tylko parę samochodów stojących tu od samego początku. Zaczynało mi się tu nudzić. "Skup się, posłuchaj otoczenia, tego co mówi cisza" - powiedziała przebudzając mnie jednocześnie. Zrobiłem to co zawsze w takim przypadku. Po prostu odpowiednio pomyślałem... W ciszy słyszałem na razie jedynie narzekanie psa, zresztą widziałem go jak szukał coś w kontenerze na odpadki. "Postaraj się - wiem, że potrafisz...". Skupiłem się... Po chwili umysł rozjaśniał, hałas stał się ledwo znośny. Chrapania, krzyki, płacz, śmiech - wszystko - jakby całe miasto mówiło do mnie. - O rany - wyszeptałem zmieszany. "Dobrze, teraz skup się i poszukaj odpowiedniego nastroju, to czego szukasz, muszą gdzieś tu być" - kontynuowała. Wśród tego wszystkiego zacząłem odróżniać i "sortować" to co słyszałem. Po dobrych paru minutach, które okazały się niezmierzoną chwilą, momentem, znalazłem podejrzany dźwięk... Poczułem dokładnie to czego się spodziewałem: strach, napięcie, skupienie a obok tego przerażenie młodej duszy... Ktoś wyraźnie na kogoś czekał, świadomy niebezpieczeństwa jakie rzekomo ja niosę. Dziwne, by ktoś wykazywał tak wielkie skupienie o tej porze. Poczekałem jeszcze chwilę. Wtedy jeden z nich się wydał, dając mi szansę "namierzenia" i oceny reszty czynników. I pomyśleć, że gość pomyślał tylko o własnym gnacie i czy jest naładowany. Banalne... Z tego co wiem jest ich sześciu, przynajmniej tu i mają ekwipunek jakby wybierali się na małą wojnę. Steyr Tactical Machine Pistol, plus Glock Model 99 (lepszy od mojego...) i kilka innych bajerów nie mówiąc o strasznie uwierających pancerzach. Po prostu zawodowcy. Siedzą tu praktycznie bez przerwy od tygodnia, co jakiś czas jeden wychodzi po pączki i kawę... czarna AV'ka, kupa elektroniki na pokładzie... systemy radarowe, śledzące, skanery otoczenia - słowem widzą wszystko w promieniu 250 metrów nie wychodząc jednocześnie z czarnego, zapuszkowanego bus'a. Nie miałem pomysłów. Na razie czekałem... czekałem dość długo, bezsilny. Mijały minuty, godziny... Bezsilność ta doprowadzała mnie to do szaleństwa. - Co mam zrobić? - pytałem. "Postaraj się, pomyśl... Pamiętasz co ci mówiłam? Uwolnij umysł od ciała a dostrzeżesz nieograniczoność świata. Pozwól działać umysłowi i swojej energii... Ciało zostaw za sobą..." - powiedziała. Srałem mówiąc szczerze... - Cholera!!! Nie potrafię!!! Ja po prostu nie potrafię!!! - krzyknąłem. "Ćśśśś - bo cię usłyszą" - szeptała. No i co???!!! I tak nic nie mogę zrobić!!! Sześciu na jednego gówniarza???!!! To przecież wynik przesądzony!!! - mówiłem - nie rozumiesz???!!! Tracę nadzieję... tracę nadzieję we własne możliwości... Tracę nadzieję w... Ciebie!!! "Uspokój się, nie poddawaj się!!!" - ponagliła mnie delikatnie ale to już nie pomogło. - Daj spokój!!! Jestem tylko człowiekiem. Nędzną, niedoskonałą kreaturą, powstałą przypadkiem. Jestem efektem ubocznym prawdziwego dzieła!!!... To wszystko moja wina!!! Ricky'ego zabiją przeze mnie. Tylko dlatego, że umiem więcej od niego!!! Jak byś się w tedy czuła!!!??? POWIEDZ!!! Nie odpowiedziała... Za to odpowiedział silnik AV'ki, który coraz bardziej dawał o sobie znać. - Muszę go uratować!!! Muszę coś zrobić!!! - krzyknąłem wybiegając zza rogu. - RIIIICKKYYYY!!! - i stało się... Zobaczyłem światła wozu tuż przede mną. Dziwne - byłem prawie pewien, że zginę tak marnie i banalnie jak to tylko możliwe. Jednak tak się nie stało - nie wpadłem pod AV'kę... tzn. wpadłem ale dalej rzeczy nie potoczyły się tak jak normalnie potoczyć się powinny. AV'ka posłusznie zaczęła mi schodzić z drogi gniotąc się przy tym jak papier z wdzięcznym okrzykiem cierpiącej stali. Widok był nie przeciętny. Wśród pękającego szkła, odłamków karoserii, nieznanej mi elektroniki i innych akcesoriów pojazdu, dokładnie widziałem co dzieje się z pasażerami i Ricky'm, a raczej co z nim się "nie dzieje". Wszyscy poza nim poddawali się tej niezrozumiałej nawet dla mnie energii ulegając jej bez żadnych oporów. Jednak Ricky... Ricky miał chyba szczęście. Podczas gdy "zawodowcy" tonęli miażdżeni przez karoserię i bliżej niezidentyfikowane odłamki i szkło ginąc w nicościach, Ricky przysłaniając z przerażenia twarz rękoma brnął przez ten pozorny chaos bez szwanku. Czułem jego myśli... lęk, strach, przerażenie... jednak najbardziej odczułem to jedno... chciał za wszelką cenę przeżyć. Też tego chciałem. I cieszę się, że mu w tym pomogłem. Dziwnym cudem AV'ka przepłynęła przez nas pozostawiając za nami gruz i zmiażdżony, nierozpoznawalny profil swej pierwotnej postaci. Tego już nie można było nazwać AV'ką. Ale mniejsza z tym. Ricky stał teraz przede mną krzycząc jeszcze w szoku poprzedniej chwili. - AAAAAAAAAAAaaaaaaa!!! AAAAaaa!!!.... aaa! a??? Hę? - przybrał inny ton - cc...co to było??? - Mieliście... wypadek... tak - to był wypadek... - nie mogłem wymyślić niczego bardziej idiotycznego. Naprawdę jednak wiedziałem dokładnie co się stało z AV'ką, ze mną i... z Ricky'm. Jednak on był wyraźnie nieświadomy swego wyczynu. Zupełnie jak ja na początku. I to mnie przejmowało... W głębi duszy coś podpowiadało mi bym powiedział mu prawdę - by usłyszał ją ode mnie, by... ją poczuł. "Teraz wiesz już wszystko - uwierzyłeś w siebie. Czas byś swoją wiedzę przekazał kolejnemu Czas byś stał się przewodnikiem tak jak ja jestem twoim Czas powołać do życia nowe społeczeństwo - wieczne i oświecone... wyzbyte grzechów przeszłości... Idealne..." I tak od tamtej chwili nauczam tego czego nauczyłem się od niej... Prawdy... prawdy bolesnej czasami ale zawsze prawdy... stałem się szeptem w duszy kolejnego serca. "A nadzieja moja we wszystko co istnieje nigdy nie przeminie i nie upadnie choćby miała ofiarować największe gorzkie rozczarowanie na tym świecie, trzęsienia ziem, kataklizmy i przerażenie samej przyrody... nie umrze póki ja nie umrę... A tym czasem, będę szeptać ci w duszy pieśń moją wieczną..." Oddie (litopad 1999) CZEŚĆ IV „BLIND FAITH” I pomyśleć, że 5 lat po moim bezmyślnym działaniu, kiedy to niechcący, nieświadomie wydrążyłem dziurę w asfalcie SwiftStreet wielkości czterech słoni (...szkoda, że ten gatunek nie dożył dzisiejszych czasów...) i przez przypadek uszkodziłem 2 budynki - ludzie wciąż schodzą tu masami w pielgrzymkach składając hołd... nawet nie wiem komu. Nie dziwię się im. Policja nie mogła wytłumaczyć takiego stanu rzeczy i do dziś owa dziura pozostaje zagadką, którą ludzie przerobili sobie na znak od Boga... Dziwne - nie czuję się Bogiem... Nawet niektóre kościoły uznały to za dzieło Najwyższego... Do dziś nie mam pewności czy jest ktoś ponad nami - choć uważam teraz, że jakakolwiek hierarchia jest tu niedorzeczna - nawet ja czuję się jeszcze człowiekiem, a wielu uznałoby mnie za co najmniej superbohatera. Ale co mam zrobić - sam dobrze wiem, że to wszystko jest dużo bardziej skomplikowane dla zwykłych ludzi - uśpionych. Bardziej skomplikowane od niejednego algorytmu Sztucznej Inteligencji. Ciekawe czy ona (ono, to... - nie ważne) byłaby w stanie zrozumieć ten cały bajzel... Ona jednak nie może się przebudzić. Nie wiem - nie ważne. Przez ostatnie 5 lat wiele się zmieniło, częściowo przeze mnie ale w końcu wszyscy tworzymy przyszłość... rzeczywistość - to bardziej pasuje. Stare nawyki nie zanikają... Po tym jak "uregulowałem" sprawy z tamtą korporacją, przekonałem się, że Ricky się zmienia - podobnie jak ja - nie wiem czy to ja tak na niego wpłynąłem - jeśli tak to przykro mi, że nie pozostawiłem mu wyboru. Być może przyzwyczaił się do materialnych... niedogodnień, ale nie okazuje niezadowolenia. Jest lekko zaszokowany tym wszystkim i zafascynowany. Wciąż poznaje siebie - podobnie jak ja... Potem postanowiłem porozmawiać z Tią. Dziwne ale wtedy wydawało mi się (co mnie zdziwiło), że wszystko co jej powiedziałem (a powiedziałem dużo) zrozumiała natychmiastowo. Z lekkim zmieszaniem ale zrozumiała. Teraz wiem, że nie do końca. Teraz mniej więcej widziałem jej ówczesne wyobrażenie o mnie. Niestety wzięła mnie za kogoś innego i w znacznym stopniu przyczyniła się do takiej popularności owej "dziurawej" ulicy Swifta. Trochę mi jej szkoda (Tii oczywiście). Od tamtej pory niemal codziennie stała tam i bez względu na pogodę głosiła nowo poznaną prawdę - jak dla niej w rzeczywistości - nie niezrozumianą a raczej zrozumianą na opak. Mówiła wszystkim, że zna przyczynę owych zajść. Mówiła, że poznała Boga, prawdziwego - Nowego (?!) Boga... że poznała mnie. Nie mogę jej o nic posądzać - wtedy miała dopiero 15 lat. A Ludzie jednak jej wierzyli. Wierzyli, że jest natchniona Jego słowem i prawdą. Wierzyli... ale czy wierzyli w ten sam sposób co ona? Nie wiem... W każdym razie - wywołała niemałe zamieszanie w mediach. Była taką malutką gwiazdką, dla wielu drogą i prawdą. Kto nie mógł jej wierzyć - wyglądała tak niewinnie. Dziś jest równie piękna i niewinna. Nie mówiłem nigdy, że ją kocham. Podejrzewam, że wiedziała to doskonale. Rozumieliśmy się bez słów. Nie było to jednak to samo co z "małą mądrą dziewczynką szepczącą mi w duszy". Dziwi mnie to, że 5 lat nieustannego wspólnego rozumowania z nią (w duszy) nie znudziło mnie ani przez chwilę. Pięć lat z Tią również mnie nie znudziło i mam nadzieję, że jej też nie znudzi. Za pewne pomyślicie sobie - jak mogę tak żyć? W brew pozorom to nie jest trójkąt małżeński. Do nikogo nie czułem tego co czuję do Tii. A dziewczynka w duszy - jest moim przewodnikiem - nie szanuję jej jako dziewczyny. Szanuję ją jak prawdziwego przyjaciela. Jest dla mnie jak... matka. Wbrew pozorom aktywne życie w dwóch płaszczyznach nie jest takie trudne. Trzeba po prostu znaleźć sposób powiązania tych dwóch światów. Potem jest już jak z górki. Nie zawsze jednak szło tak łatwo. Wielu zaczęło przyjmować tą "Nową wiarę" jak ją nazywała Tia z prawdziwą niepotrzebną pobożnością i dziwnym namaszczeniem - zupełnie jakby to było coś niezwykłego - przerastającego ich. Może właśnie tak to odbierali - nie dziwię się im. Ale nie każdy był taki jak oni. Nie wszyscy chcieli przyjąć do wiadomości, że wszyscy jesteśmy tacy sami, wszyscy pochodzimy z tej samej energii, i nie istnieje żądana hierarchia pomiędzy nami ani żadnymi innymi istotami względem ludzi. To byli zepsuci rasiści i po prostu rządni władzy nad innymi. Czujący się wyższymi. Takich ludzi było sporo. W samym mieście powstała nawet jakaś sekta służąca jakiemuś, czemuś... nawet nie wiem czemu - a cel był jeden - udowodnić swoje racje za wszelką cenę. Nawet za cenę śmierci. Sekta była o tyle niebezpieczna, że zbierali się w niej nie inni tylko największe szumowiny i negatywy miasta żądający władzy i co dziwniejsze - sądzący iż mają do tego pełne prawo. W takiej sytuacji prosiłem Tię by chociaż na pewien czas zaprzestała swoich "akcji oświeceniowych". Jednak reakcja jej nie tyle zdziwiła co przeraziła mnie: - Ależ nie bój się! Ja się nie boję. - Ale... - próbowałem... - Nie zamierzam poddać się z powodu jakiejś źle poinformowanej sekty - mówiła. - Ale nie rozumiesz. Oni nie będą patrzeć, że masz tylko 19 lat i jesteś kobietą. Mogą zabić cię bez mrugnięcia okiem tylko dla tego, że psujesz ich plany władania tym miastem. - Oni nie mogą mi nic zrobić. - Jak to? Co ty mówisz? - zapytałem zdziwiony. - Robię to dla ciebie... nie mogą mnie skrzywdzić - uśmiechnęła się niewinnie tak jak potrafiła to tylko ona sama. Jej pewność mnie zaskoczyła... a sama odpowiedź - przeraziła. - O Boże!!! I mean... O S H I T !!! - Co się stało? - zapytała. Nie odpowiedziałem. Nie mogłem nawet spojrzeć jej w oczy. Wybiegłem z mieszkania. W korytarzu za sobą usłyszałem tylko czułe "Wróć na kolację". Na północnej granicy nie było nikogo. Siadłem tam gdzie zawsze. I jak zawsze poczułem, że Ona zjawi się tuż za mną z miną współczującej matki. Tak stało się i teraz. Dokładnie czuła to co ja. Wiedziała co mnie krępuje. Zawsze to wiedziała i zawsze potrafiła przynajmniej podnieść mnie na duchu czy wesprzeć słowami zrozumienia i współczucia. - Co ja narobiłem? - zapytałem - co jak najlepszego narobiłem??? - To nie twoja wina. - Przez te 5 lat... 5 pieprzonych lat żyłem z Tią i dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że spieprzyłem całą robotę. Po co ja jej w ogóle to wszystko mówiłem. Głupiec ze mnie! Łudziłem się, że ona to zrozumie. A gdy już rzekomo zrozumiała - cieszyłem się, że chce przekazać to innym. Sądziłem, że cieszę się z dobrego uczynku dla ludzkości, a tym czasem jeszcze bardziej pogłębiłem ich w swojej ślepocie. A Tia wierzyła we mnie i wierzy nadal. Co gorsza - w jej oczach urosłem do czegoś lepszego, ponad nimi... urosłem do rozmiarów Boga! A przecież... - Przecież nim nie jesteś, więc nie obwiniaj siebie i nie czuj się odpowiedzialny za nich wszystkich. To nie twoja wina, że źle to wszystko zrozumieli. Ludzie wszystko interpretują na swój sposób i wierz mi - wiele z tych interpretacji jest błędna. Religia i wiara w coś wyższego tak wrosła w naturę większości z nich, że po prostu nie potrafili tego inaczej wytłumaczyć i pryzmat swojej wiary najbardziej pasował do tego wszystkiego. To co nieosiągalne uważają za osiągalne tylko dla Niego. - Ale Tia... sądziłem, że mnie kocha. A ona mnie szanuje i to nie jako ja ale jako coś czym nie jestem. Przecież nie jestem Bogiem do jasnej cholery!!! Przez Boga nie giną ludzie a ja nic nie mogę poradzić na śmierć innych, sama wiesz to lepiej ode mnie. Tia i tysiące innych ludzi może zginąć przeze mnie i dla mnie sądząc, że przyjdę i jednym machnięciem dłoni sprawię wszystko na cacy. Oczywiście, że mogę, przynajmniej tak mi się zdaje, ale po co. Nie zamierzam się jeszcze bardziej pogrążać ani pogrążać w błędzie ich samych. NIE JESTEM BOGIEM!!! Głos w duszy milczał... Do domu wróciłem bardzo późno. Na kolację oczywiście się spóźniłem. Tia jednak nie miała mi tego zbytnio za złe. Teraz rozumiałem ją doskonale i... boli mnie to. Przez cały wieczór nie odzywałem się w ogóle. Jedząc zimne grzanki myślałem... Gdzie popełniłem błąd...? Dopiero gdy położyliśmy się postanowiłem coś z tym zrobić. -Tia... muszę ci o czymś powiedzieć. Pamiętasz jak ci kiedyś opowiadałem o mnie, o świecie? Musisz jeszcze coś wiedzieć. Wszystko co nas otacza z czym stykamy się na co dzień jest materialnym odbiciem rzeczywistości. Mimo iż ta rzeczywistość jest pewnego rodzaju więzieniem dla nas i znacznie nas ogranicza, potrafimy ją zmieniać i modyfikować dla własnych potrzeb odkrywając nasze prawdziwe przeznaczenie i możliwości... Możliwości kreowania i niszczenia... Jesteśmy panami własnego losu... Chcę tylko powiedzieć, że nie różnimy się tak bardzo jak ci się wydaje. Jestem zwykłym człowiekiem. Nie jestem... Tia? Tia spała jak dziecko tuląc się w pościel śniąc... Cholera - pomyślałem... "Śpij śniąc swój sen tworząc swój świat kreując... Zrozumiesz, że nie jesteś dziełem... ale twórcą..." CZ.V "The War... is over -End of a Dream” Czym jest więc ludzkie życie? Marnym wycinkiem z gazety? Nic nie liczącym się i do tego tak niedoskonałym zdjęciem? Nie dla mnie. Zależy mi na życiu i wiem, że marnując czyjeś, marnujemy swoje skazując je na kolejną "odsiadkę" w tym świecie. Żyjąc według zasad otrzymujemy przepustkę... zaproszenie tam. Mamy zaszczyt stać się częścią idealnego społeczeństwa... społeczeństwa jakim powinniśmy być od początku. Stało się jednak tak, że do tego musimy dążyć. W mieście wrzało. Sekta poszerzała swe wpływy, a malutcy względem niej wierni ślepo wierzyli w cud. Wiedziałem, że coś się szykuje. Czułem, że coś wisi w powietrzu - i nie był to zapach kurczaka z rożna. W wiadomościach podano niedawno, że gdzieś na slumsach pobito jakiegoś mężczyznę. Podobno jeszcze przed śmiercią powtarzał: "Nic mi nie możecie zrobić...". O jeden głos na świecie mniej. O jeden za dużo. A jednak... przez kolejny miesiąc od pobicia zginęło 13 osób. Jak się później okazało - wszyscy byli "wierni". Pomimo usilnych starań głosu w duszy, nadal czułem ogromne wyrzuty sumienia z powodu śmierci tamtych ludzi jak również następnych, co niewątpliwie nastąpi. Czułem to a poza tym już zaczęły się zbiorowe manifestacje obu stron. Niejednokrotnie dochodziło do czynnych zamieszek. W ciągu zaledwie trzech miesięcy miasto stało się terenem pochodów, ostrych manifestacji i akcji, które tylko poszerzały i tak już duże konflikty społeczne. Napięcie rosło w zatrważającym tempie. Nawet się nie spostrzegłem jak do wszystkiego dołączył się rząd i wojsko. Do miasta wkroczyły ciężkie maszyny i czołgi. Wprowadzono godziny policyjne. Patrole objeżdżały miasto regularnie. Jednak to nie przeszkodziło w prowadzeniu sporów, teraz już nie tylko religijnych ale i politycznych, ekonomicznych i wszelakich innych, w których chodziło o władzę czy pieniądze. Kolejne dni i tygodnie przynosiły ofiary po obu stronach. Oprócz tego w wojsku, policji i samych cywilach. To wyglądało jak wojna. Mimo to nie bałem się przychodzić na granicę. Ołów świstał tam sporadycznie. Przesiadywałem tam całe dnie rozmyślając i ubolewając nad tym co się stało z tym miastem... nad tym... co Ja z nim zrobiłem. Patrząc na to z północnej granicy, widziałem jedynie cierpienie, ból i śmierć. Mało kto wychodził z domów. Jak już, zakładali kamizelki kevlarowe lub chociaż wkładali patelnie pod ubranie. Przykre ale prawdziwe... W szczytowej fazie demonstracji i starć klimat był co najmniej szokująco-wstrząsający. Czułem, że z miasta ucieka życie. Z dnia na dzień cichł duchowy gwar... Ostatni głos ucichł trzynaście miesięcy po pierwszych publicznych zamieszkach. Teraz zostałem tylko ja i Tia. Wszelki człowiek ucichł w gruzach upadłej utopii. Nie zrobiłem nic... absolutnie nic by temu zapobiec. Nie wiem ile byłbym w stanie zrobić ale i tak nie zamierzałem robić nic. "Po co ratować czyjeś życie skoro go nie szanujemy? Po co ratować życie skoro nie znamy jego wartości Skoro go nie doceniamy? Po co...?" Miasto odeszło. Teraz, w zakurzonym powietrzu, z trudem podnosiły się umierające budowle. Wydawały się chylić przede mną, składając pokłony. Wszystko wyglądało jak starożytne świątynie zniszczone czasem tysięcy lat. I pomyśleć, że miasto to wybudowano zaledwie 30 lat temu. Wybudowano by zniszczyć... Spoglądałem dookoła ze spokojem, mimo iż w moich oczach widać było rozpacz, cierpienie i... ubolewanie nad głupotą i bezmyślnością człowieka. Było mi wstyd... też jestem człowiekiem... Ze spuszczoną głową wstałem i spojrzałem w niebo. Ruszyłem popękanym asfaltem. Minąłem parking i ruszyłem w kierunku parku, a przynajmniej w stronę gdzie kiedyś był park - jedyny publiczny, w którym były prawdziwe rośliny - trawniki i drzewa. Doszedłem do kamiennego posągu. Niegdyś w zielonych obłokach fontanna biła stąd krystalicznie czystą wodą prosto z Matki - Ziemi... Dzisiaj wszystko wygląda inaczej... Pamiętam jak ktoś kiedyś opowiadał mi o tym posągu, że kiedyś stała tu kamienna fontanna... Potem wybudowano tu pomnik dziewczyny stąpającej na minę obok której stoi bezradny chłopak. Pomnik, małej dziewczynki, która stawiając kolejny krok odchodzi w podróż pozostawiając chłopca przerażonego... samotnego. Czuję się podobnie. - Czy wiesz co tu się stało? - zapytałem spoglądając w spokojne oczy kamiennej dziewczynki. - Wiem... - odpowiedział równie spokojny głos w duszy - wiedziałam nawet wtedy - dodała. - Co? Nastąpiła dłuższa cisza. Na pomniku przy chłopcu zjawiła się postać małej, mądrej dziewczynki. Jej oczy zabłyszczały zwiastując nadchodzące łzy. - Naprawdę nie rozumiem ludzkiej natury - odezwała się po dłuższym milczeniu - po co tworzyć coś do niszczenia? I po co niszczyć tym coś co sami stworzyliśmy? - zapytała jakby samą siebie. Zastanawiałem się jeszcze chwilę nad obecną sceną i niezrozumiałym zachowaniem dziewczynki. - Rei... ty jesteś Rei - powiedziałem ostrożnie czytając popękaną tablicę na pomniku. - Był taki przerażony... - mówiła spoglądając w martwe oczy posągu chłopca - i niewinny - dodała chyląc głowę. - O rany!!! Nigdy bym nie pomyślał. Mieszkałaś tu przed wojną prawda? Dziewczynka znowu zamyślała się chwilę po czym powiedziała Historia lubi się powtarzać... Myślisz, że znowu odbudują to miasto?... Ludzie muszą się jeszcze dużo nauczyć... "Nie potraficie uczyć się na własnych błędach gdyż nie potraficie przyznać się do nich... Waszą wadą jest to, że nie potraficie docenić tego co wam ofiarowano Ani nawet tego co sami stworzyliście... Żądacie zbyt wiele, niszcząc przy tym to co już macie... Minie wiele czasu zanim zrozumiecie cenę istnienia wszystkiego..."