Winicjusz Kasprzyk Na południe od raju O autorze: Winicjusz Kasprzyk, rocznik 1974. Z wykształcenia leśnik, ukończył AR w Poznaniu. Pasjonat historii XX wieku oraz historii Dolnego Śląska w wolnych chwilach aranżujący ogrody. "I może trzeba przyszłym losom dać się jak kamień z gór potoczyć i widzieć świat jak widzi posąg co ma kamienne, martwe oczy" "Straty własne nie mają znaczenia, gdy utrzymuje się pozycje i nie cofa w obliczu nieprzyjaciela" (Theodor Eicke do gen. Hoepnera) - Wystąp, Baker!!! - wrzeszczy mi kilka centymetrów przed twarzą Kilge. Jego śmierdzący oddech powoduje, że aż wstrzymuję swój. Zauważa i odbiera to jako oznakę mojego strachu. - No i czego tak wytrzeszczasz oczy? - rechocze głośno, ten jego śmiech w ogóle nie pasuje do panującej na placu apelowym ciszy, tnie ją na kawałki. Staram się zachować neutralność spojrzenia, wbijając je ponad dachy obozowych budynków. Tak najlepiej, wiosenne niebo o poranku takie spokojne, aż dziwne, że wojna. Ale ten szereg obozowych jeńców, wychudzonych, w workowatych pasiakach, stojących z głowami opuszczonymi, z czapkami trzymanymi oburącz w dłoniach przypomniałby mi o tym. Gdybym spojrzał. Dlatego nie spojrzę. Posłuszni niczym psy, które im częściej bite, tym bardziej uległe. Zwierzęta. Tak, tak właśnie; nie mają już własnej woli. Przecież gdyby tylko chcieli, rozdarliby nas na kawałki, tymi swoimi wychudłymi, szponiastymi rękami. Ale nie robią tego; nie potrafią - odebrano im to, co jest wyznacznikiem człowieczeństwa - wolę walki. - Tak więc, sturmann, mam wam tylko jedno do powiedzenia. Jutro jedziecie do Francji. Rozkaz wyjazdu u komendanta. Za pół godziny już cię tu nie będzie. Stało się. - ...ponoć w ogóle to jedna wielka farsa. Francuzi wieją na widok czołgów, Anglików przyparto do Kanału. Na co tam komu potrzebne takie mięso armatnie jak my? W takiej sytuacji? - młody chłopak w mundurze szeregowca regularnych sił kiwa głową, patrząc w okno. - Taki z ciebie strateg? - uśmiecham się pod nosem - Historia zna mnóstwo przypadków, gdy skazani na zagładę przez zwycięzców... zwyciężali. Pewność siebie bywała zgubą całych armii i narodów. Po drugie, broniący się, choćby i najsłabszy, zawsze zada większe straty temu, który atakuje. Zapalam papierosa, płomień zapałki szamocze się wściekle, targany podmuchami nocnego wiatru wpadającego przez otwarte okno. Na zewnątrz mrok, ciemność na korytarzu wagonu, bo przecież mimo pozornego spokoju to wojna, obowiązuje zaciemnienie. Jedziemy na południe, ciągle na południe. Clausevitz miał rację; w wojnie nie ma logiki, choć ma ona swoją gramatykę. Wielość rzeczowników, ubóstwo czasowników, brak zaimków i czasu przyszłego. Trzeba tylko nauczyć się rozumienia tego prostego języka chaosu, ograniczyć swe myśli do granic nakreślonych możliwością zrozumienia. Patrzę w mrok za szybą gasząc wyobraźnię i myśli. - Pan z SS jak widzę? -nie daje za wygraną - Jaki przydział? - Totenkopfdivision. Ręka z papierosem zamiera mu w pół drogi do ust; nie odrywa ode mnie wzroku, czuję to pomimo ciemności. Cholera, po co pyta? Widział przecież wcześniej mój mundur z tą trupią główką na lewej patce kołnierza. A może nie spodziewał się szczerej odpowiedzi. Akurat! Pewnie nasłuchał się gdzieś o obozach i naszej tam służbie. I jak wytłumaczyć to komuś, kto nigdy tego nie przeszedł? Krzywię się lekko, ale może... - Rzeźnicy z obozów, co? Nie wszystko jest jednak tak jednoznaczne jakbyśmy chcieli, nie wszystko od nas zależy. Zazwyczaj jest tak, że nie mamy wyboru, a już nie w taki czas jak ten. - dogaszam peta w popielniczce i opieram ramię o oprawę wagonowego okna. - Wyjaśnię ci to przykładem. Gdzieś kiedyś przeprowadzono taki eksperyment, bodajże wśród studentów pedagogiki, czy może resocjalizacji, a może gdzie indziej? Zaproponowano im mianowicie zabawę, co tak naprawdę post factum zabawą wcale się nie okazała. Podzielono ich na dwie grupy; jedna odgrywała rolę więźniów, druga ich nadzorców. Ci drudzy mieli sobie wypracować regulamin postępowania z tymi, którym przypadła rola "więźniów" łącznie z określeniem czynów podlegających karze oraz adekwatnym do tych wykroczeń zestawem kar. Na początku wszystko wyglądało dobrze, ba; niewinnie nawet. A jednak... po pewnym czasie coś zaczęło się psuć. Więźniowie zaczęli domagać się ustępstw, nie wytrzymywali nawet bardzo moim zdaniem łagodnego regulaminu postępowania. Niby nic takiego, bo na co komu znęcanie się nad kimś, kogo sytuacja i tak już gorsza być nie może. I nagle niespodzianka! Pretensje doprowadziły do diametralnej zmiany zachowań strażników. Nie zmieniono zarządzeń, ale nadzorujący, gdy tylko mieli okazję i gdy wydawało im się, że nikt nie widzi, zaczęli znęcać się nad swoimi, bądź co bądź, kolegami. Najpierw popychanie, mniejsze racje przy wydawaniu posiłków, aż do jawnej przemocy fizycznej łącznie. Eksperyment zaczął wymykać się spod kontroli, więc przerwano go, a do roboty zabrali się psychologowie. I trafili na mur. Okazało się, że wiezieni naprawdę uwierzyli w swoją winę a nadzorujący ich zaklinali się, że postępowali słusznie, że taka przecież była ich rola. Narzucony i jednym i drugim sztuczny system w jakimś momencie stał się dla nich rzeczywistością, stałym elementem ich życia. - Czego to ma niby dowieść? - wzrusza ramionami - Nie bardzo rozumiem po co mi pan to mówi... - Ależ rozumiesz, rozumiesz. Chodzi właśnie o ten narzucony system wartości, ten szkielet odniesień, który umożliwia człowiekowi podejmowanie jakichkolwiek decyzji i jednocześnie wygodnie pomaga w wyzbyciu się dylematów moralnych. Wszystko za człowieka załatwia tresura. Otóż widzisz - człowieka wytresować bardzo łatwo. Milczy przez dłuższą chwilę najwyraźniej bijąc się z myślami. Potrafię wyobrazić sobie w tym mroku wyraz jego twarzy. - A pańska rola w tym wszystkim? - pyta w końcu - Dlaczego zdając sobie z tego sprawę poddaje się pan temu z takim fatalizmem? Przecież sama świadomość tego faktu powinna pana uodpornić na takie wpływy tej, jak to było? Tresury? - Bo to wygodne - wzdycham - To po prostu pomaga odrzucić pewne formy zachowań ogólnie przyjętych w społeczeństwach. I w sumie dobrze mi z tym. A ty... no cóż, wszyscy podlegamy tym samym prawom. - Z uzupełnień? Z Dachau? Dawaj papiery. - wyrywa mi z rąk rozkaz przeniesienia i szybko przebiega wzrokiem. - Strzelec? W końcu nie namieszali - sapie pod nosem - No dobra, krótko i zwięźle; tytułem wstępu. Pułk "Obernbayer", pierwsza kompania w pierwszym batalionie - reszta na miejscu, ja już nie mam siły ani ochoty biegać z każdym nowym w te i z powrotem. A może lepiej... - wzrok mu na chwilę zamiera - O, to chyba dobra myśl, nie powinni mieć nic przeciw. Johann! - nieprzesadnie podnosząc głos odwraca głowę w stronę drzwi - Johann, cholera by cię - szybciej! Drzwi otwierają się gwałtownie i staje w nich młody kancelista w nieformalnie rozpiętym pod szyją mundurze i na jakby lekko chwiejnych nogach. - Przepraszam Herr Obersturmfuhrer, robiłem zestawienie strat z wczorajszego dnia... - jakby dopiero teraz mnie zauważył rzuca spłoszone spojrzenie wpierw na mnie, po czym wlepia wzrok w przełożonego. - Oszczędź mi tego Johann - oficer przymyka oczy lekko opuszczając głowę w geście dezaprobaty. Gdzie są ci co przyjechali rano? - Są... Zostawiłem ich przy kolumnach transportowych - niepewnie odpowiada chłopak. - Znajdź ich. Aaa... I zabierz tego tu też Wychodzimy na wąski, ciemny korytarz. Chłopak, niepewnie poruszając się w półmroku, idzie o dwa kroki przede mną. Zapewne były budynek jakiegoś urzędu, pod ścianami walają się sterty kartonów pełne teczek i luźnych kartek. Za zakrętem korytarz rozszerza się i nagle znajdujemy się w szerokim pasażu, oświetlonym światłem padającym przez wielkie, pozbawione szyb okna. Pusto, pojedyncze kartki papieru tańczą w powietrzu skomplikowane figury, w skośnie wpadających promieniach słońca błyszczy unoszący się w powietrzu kurz. Zapach pustki, woń nieładu i opuszczenia; wzbudzający dziwne, niepokojące skojarzenia odgłos naszych własnych kroków. - Trochę tu bałagan - niezręcznie przerywa milczenie Johann - Wczoraj wpadły tu angielskie myśliwce i ostrzelały kolumnę transportową jadącą z zaopatrzeniem. Stąd te okna... Budująca uwaga! - a ja właśnie idę zapakować się do takiej kolumny. Wie chłopak, jak rozładować atmosferę. - I jak wyszło zestawienie strat? Ile okien do wymiany? - pytam ironicznie. Zwalnia kroku, zrównuje się ze mną i kątem oka dostrzegam jego zmieszanie. Nie wie, czy moją wypowiedź odebrać jako żart, czy głupotę. Coś często tak wygląda, niczym skarcony uczniak. - Zrobili dwa nawroty, najgorzej było w pierwszym, bo byli już na samochodach, wtedy ośmiu... - dziwnie wykrzywia usta - Przy drugim tylko dwóch. Jednemu to głowę urwało... - No patrzcie tylko - nie mogę opanować zgryźliwego tonu - Dwa głupie samoloty i dziesięć trupów. Na razie, bo kilku jeszcze nie wyjdzie pewnie ze szpitala. Przystaje gwałtownie wlepiając we mnie pełne nienawiści spojrzenie. - Mógłby pan przestać?! Ja musiałem tego bez głowy wyciągać z rozwalonej paki ciężarówki! -szczeka krótkimi wydechami w moją stronę - To jest strefa działań wojennych... - Naprawdę? - przerywam mu - Trudno zauważyć. Jeśli mam być szczery to jestem ciekaw, w który karton chowałeś wtedy głowę, szczeniaku. I jak długo rzygałeś na widok mózgu rozpryśniętego na deskach. Albo to, co słychać teraz na zewnątrz przez te twoje rozbite okna, to ambulansy? Tam przywieźli rannych, bo martwych nie wożą na sygnale a ty prawisz mi tu o strefie... No co tak patrzysz? Prowadź, rób co ci kazali. Szlag by go. Dlaczego się tak zdenerwowałem? Niech już się zacznie, niech to będzie cokolwiek. To oczekiwanie jest wykańczające. Dlaczego ja tak zaciskam dłoń, niczym na rękojeści pistoletu? Wyładowana skrzyniami ciężarówka trzęsie na brukowej drodze. Znów ciemność, to już chyba reguła - im bliżej frontu, tym chętniej wszyscy poruszają się po zmroku, a im głębszy mrok, tym lepiej. Brezent śmierdzi smarami, wilgotnym drewnem skrzyń i oparami oleju konserwującego. Siedzę z brzegu, na jakimś pakunku, przez dziury w brezencie wpada chłód majowej nocy. Obok siedzi jakiś chłopak z przydziałem do pułku artylerii. Już od początku drogi starał się nawiązać rozmowę. Moje milczenie odebrał jako umiarkowane zainteresowanie i teraz opowiada o swojej służbie i tym, czego się po niej spodziewa. Przytakuję co jakiś czas, bądź odpowiadam półsłówkami. - Tak, tak - wiem. - Dobrze trafiłem, wie pan. Pierwszorzędne wyposażenie no i ludzie... Sami doświadczeni oficerowie. - Dawniej "Heimwehr Danzig". Nic dziwnego. Twardzi i tak jak zauważyłeś doświadczeni. - No właśnie. W zeszłym roku, jak się zaczęło w Polsce to oni załatwili sprawę Poczty w Gdańsku. Kiwam głową. Ciekawe, czy zna zakończenie tej historii. Sądząc po tonie głosu odczuwa naprawdę dumę, więc chyba nie wszystko wie. Ale to może lepiej. Młodzi potrzebują etosu, czegoś, co da im poczucie wartości. Tak skonstruowana jest młodość czasu niepokoju. Poszukiwanie celu w powodzi brudu, czepiają się więc tego, co da im szansę zaistnienia w tych wydarzeniach. A pamięć działa właśnie w ten sposób. Porządkuje wydarzenia według schematu doboru minimalnego; po najniższej linii oporu. Dlatego nie pamięta się zbyt długo tego, co niewygodne. Wewnętrzny konstrukt osobowości odrzuca to, co jest do niego nieprzystające. A i sama ta wewnętrzna budowla postawiona jest według zasad jakże odmiennych od tych architektonicznych. Nie krępują tych budowli prawa fizyki, może z wyjątkiem grawitacji - zawsze w dół, ruch w tym kierunku nie wymaga energii. Maksymalny zysk minimalnym kosztem własnym. A że teraz ta "grawitacja" jest cokolwiek inaczej zorientowana, to powstają dziwne konstrukcje i trzeba niebywałej wyobraźni, by wyimaginować sobie przestrzenne ich zobrazowanie. Czasem ciekawi mnie, jak te monumenty zachowają się, gdy już wszystko wróci do normy. Ciekawe też, co będzie normą za jakiś czas. Podejrzewam, że nic z tego, co znamy. - Widzisz tamte zabudowania? - pokazuje palcem szeregowy w ubłoconej bluzie. - Widzę. Stodoła, dopalająca się chałupa i sporo muru -odpowiadam lustrując odległe o jakieś dwieście metrów zabudowania. - A muru nie próbowaliście podpalić? - Hehee, jeden z miotaczem próbował, o - tam leży. - kiwa głową w bliżej nieokreślonym kierunku. - Szef plutonu zaraz obok niego. Kilka minut temu jeszcze nawet się ruszał. Przewraca się na brzuch i znów bez wyraźnego celu kiwa głową. - Herbaciarze nie maja ciężkiej broni, to znaczy... echm... - kaszle w zaciśniętą dłoń - ... mieli jeszcze rano, ale najwyraźniej skończyła się im amunicja. Siedzi tam chyba cała kompania - spluwa w bok, rozbieganym wzrokiem lustrując zabudowania - Gdyby nie ten rozkaz zatrzymania się, nie dalibyśmy im okazji się okopać, a tak... sam widzisz... niecałe dwa dni i z kilku kamieni redutę sobie zrobili. Knochlein jest wściekły jak diabli, bo jak Eicke się dowie o naszych stratach, to chyba łeb mu ukręci. - No i co dalej? - pytam - Na mój gust trzeba przed zmrokiem ich stamtąd wykurzyć, bo do rana to albo zwieją korzystając z ciemności, albo wkopią się tak w ziemię, że potrzebna będzie jakaś Wunderwaffe, aby ich odkopać. - Nie powinno być tak źle - krzywi się - Jak ich dobrze przyciśniemy, to może skończy się im amunicja przed zmrokiem. Poczekaj no - odwraca się plecami do mnie i krzyczy w kierunku grupy kryjących się za sporym stosem gruzu - Rudi! Rudi, dawaj no tu! Jest twój strzelec! Jeden z nich szybko rzuca wzrokiem w naszą stronę i klepnąwszy w ramię swojego kolegę zaczyna się czołgać w naszym kierunku. Dociera do nas sapiąc cicho przez zęby. - Będziecie razem obsługiwać MG. - mówi szeregowy w stronę Rudiego - To polecenie dowódcy plutonu, ale nie może wam tego przekazać osobiście bo, jak już mowiłem, od kilku godzin jest w worku. No nic, zostawiam was tutaj. Będziecie osłaniać następne natarcie. Wybiegł zupełnie niespodziewanie za załomu muru, który już nie dawał nawet cienia ochrony przed wszechobecnym deszczem śmierci zaklętej w metal. W jakimś akcie ostatecznej desperacji, w zwierzęcej chęci ocalenia życia podjął podświadomie tą straceńczą decyzję. Wybiegł, widziałem to, z oczami pustymi, ustami rozwartymi w jakimś krzyku, słowie; a może to tylko oddech. Widziałem to wyraźnie, wybiegł wprost pod owadzi śpiew wściekłych, tłustych ołowiem szerszeni; dopadły go w mgnieniu oka, wżarły się w niego - głodne, szybsze od dźwięku, gasiły targającą nimi nienawiść w jego ciele. Gwałtownie szarpały nim we wszystkich kierunkach; nie mógł już żyć, ale one, one nie pozwalały mu tak do końca umrzeć, upaść na gorącą ziemię; jak niewidzialna wilcza wataha szarpiąca ofiarę, wyrywały strzępy ciała gorące jeszcze krwią. Nie żywy i nie martwy, nic do końca. Le Paradis. Maleńka francuska wioska; raj, w którym człowiek zastąpił Boga. A później... Z pamiętnika Rudiego ...a później kazali nam się ustawić po lewej flance długiego szeregu wziętych do niewoli Anglików, ustawionych pod wyszczerbionym murem kamiennego ogrodzenia. Była ich przynajmniej setka; brudni, osmaleni dymem, po większej części ranni. Tych, którzy nie mogli ustać o własnych siłach Obersturmfuhrer Knochlein kazał innym jeńcom podtrzymywać w pozycji stojącej. Widziałem, że obsługa drugiego karabinu ustawiła się na jego rozkaz na drugim końcu szeregu -podobnie jak my; przed frontem, w odległości najwyżej trzydziestu kroków od niedobitków norfolczyków. Ja wiedziałem, WIEDZIAŁEM JUŻ WTEDY!!! Ale nic nie uczyniłem, tak jakbym sam stał pod tym murem; patrzyłem tylko na to wszystko sparaliżowany strachem, ale czy tylko strachem? Skąd ta niemoc, niemożność sprzeciwienia się zdarzeniom strasznym, gdy jeszcze czas, jeszcze możliwość? Widziałem twarz Gunthera, moja musiała wyglądać podobnie; oczy szeroko otwarte oczekiwaniem ale u niego to coś innego. Nie wiem jak to opisać, czy w ogóle nie pomylę się wysnuwając taki wniosek lecz myślę, że on dyszy nienawiścią do otoczenia, do wszystkiego co zmusza go do robienia tego co robić musimy. Tak więc i jeńców nienawidzi, bo przecież ich obecność sprawia, że musi tu być. I to właśnie tą nienawiść widziałem na dnie jego oczu, gdy na rozkaz szefa kompanii otworzyliśmy ogień to tych bezbronnych ludzi pod murem strzelając aż do wyczerpania taśm amunicyjnych. Dopiero dziś postanowiłem przyjrzeć się bliżej Rudiemu, temu spokojnemu chłopakowi o smutnych niebieskich oczach wpatrzonych, gdy tylko była chwila czasu, gdzieś w horyzont. Jest pora wydawania posiłku, ale chłopaka nigdzie nie ma. Od kuchni polowych słychać wesołe nawoływania i żarty reszty szeregowych, podoficerów i oficerów przemieszanych w koedukacyjnej grupie. Taki zwyczaj, jak mówi Eicke, wszyscy tu są braćmi; jedną niemiecką rodziną. Ich wesołe pokrzykiwania działają mi jednak dziś na nerwy. Łatwiej im, to nie oni naciskali spust karabinu, dla nich był to tylko kolejny epizod wojskowego drylu. A dla mnie? Niby rozumiem - rozkaz to rozkaz, choćby i najgłupszy, najokrutniejszy. Idę więc w stronę krzaków, gdzie po raz ostatni mignęła mi przed kilkoma minutami sylwetka młodego bawarczyka. O, jest - siedzi, smaruje coś w małym notesie. Wtyka z Algemeine SS? Fuhrlander podczas szkoleń wspominał półsłówkami o takich typach. Ale chyba nie, co chwila odrywa się od pisania i patrzy tym swoim melancholijnym wzrokiem gdzieś w pustkę. - Co tam bazgrzesz? List do dziewczyny? Aż podskoczył na pniu. Trzymane w ręku kartki upadły na mokrą ziemię; zerknąłem - notes, niewielki, w skórzanej oprawie, dość gruby, ale o wymiarach umożliwiających schowanie go w kieszeni kurtki polowej. - Spokojnie - uśmiecham się do niego i to działa, schyla się po notatnik i siada ponownie na pniu, robiąc miejsce, bym mógł usiąść. - Nie... - odpowiada przeciągle - to... takie moje codzienne notatki. Coś jak pamiętnik, wie pan... Coś w tym wolnym czasie robić trzeba... - Pamiętnik? - przerywam mu zaskoczony. Ten chłopak spadł chyba z księżyca. - Lepiej żebyś nie pisał w nim zbyt wiele o tych codziennych zdarzeniach. Cholera, powinieneś znać poglądy Eickego w tej kwestii. Za mniejsze przewinienia ludzie lądowali w kompanii karnej saperów. Milczy ze wzrokiem wbitym w leśne poszycie. Wzdycham lekko, aby rozładować jakoś atmosferę wyciągam papierosy, podsuwam mu pod nos nie patrząc na niego. - Palisz? - kręci przecząco głową - A powinieneś zacząć, miałbyś inne zajęcie dla rąk. Jakby na to nie spojrzeć, palenie jest z pewnością mniej szkodliwe od szukania min - zapalam, zaciągam się dymem. - Widzisz - mówię po chwili - nie zamierzam się wtrącać w twoje sprawy; chcesz to pisz. Jeśli robisz to tylko dla siebie to nie zamierzam w to ingerować, choć jako twój przełożony powinienem. Ale ja rozumiem - musisz odreagować, bo każdy musi. Nie ma tak naprawdę odpornych na to, rzecz treningu i przyzwyczajenia, a człowiek ponoć może przyzwyczaić się do wszystkiego. Kto wie? Może gdy już będzie po wszystkim, ktoś, kiedyś, za dwadzieścia czy ileś tam lat, wyda ten twój pamiętnik. Będzie on jakimś dowodem naszego istnienia, da nam twarze i imiona; nie pozostaniemy tylko numerami w dokumentach i aktach. Ale nie wydaje mi się to zbyt prawdopodobne, biorąc pod uwagę to, co możesz opisać będąc tu i teraz. Na prawdę popyt wśród czytelników jest raczej niewielki. Rosja... Dopiero tu można dowiedzieć się czym jest przestrzeń i odległość. Gnamy przez te przestrzenie goniąc cofających się Rosjan, a oni ciągle mają gdzie się cofać, ciągle odgradzają nas od nich rzeki, lasy, sięgające horyzontu pola, a tam, gdzieś za jego linią zawsze widać ponure, czarne leje dymów - niezmierzone przestrzenie skłaniają do myśli, że oto my nikogo nie ścigamy, że to jakiś exodus, wielka ucieczka od cywilizacji. Gonimy własny cień, co zawsze za nami. Gonimy jakąś ułudę, bo jakże inaczej nazwać to, co robimy? Do przodu i do przodu. A jednak ciągle za późno, ciągle za wolno - te właśnie słowa są synonimem przestrzeni. Nie kilometry, nie metry - tu czas jest miarą przestrzeni. Mówisz komuś - dwa dni stąd; i to już starczy, on wie - albo dwa, albo cztery. Jak będzie miał szczęście to może niecałe dwa, bo złapie transport. Będzie miał pecha to i tygodnia nie starczy. Ministerstwo Propagandy Rzeszy w każdej audycji podkreśla wielkość naszej misji, ale my tu tą wielkość kojarzymy tylko z odległością i krzywizną horyzontu, z dziesiątkami, setkami tysięcy jeńców z rozbitych kotłów pędzonych za linię frontu, ze swądem spalenizny snującym się z ruin wypalonych budynków. Wszystko jakieś takie szare, żadnego koloru, choć to przecież początek lata. Na tle tej szarości ludzie; cywile, którzy nie zostali zabrani przez wycofujących się Rosjan. Migają przed naszymi oczami ich twarze, bezbarwne, ich oczy puste i nagle, gdy tak patrzeć na nich w tych tłach zakurzonych stają człowiekowi przed oczami obrazy Munka. Obrazy statyczne, ale jakże pełne ukrytych, pełnych ekspresji treści. Szarość, szarość, szarość... Wszystko podszyte symboliką; szare, a więc tło, czarne, a więc śmierć. Czerni więcej, ona właśnie wychyla się na pierwszy plan - tu wrakiem ciężarówki, tam groteskowo powykręcanymi zwłokami leżącymi obok tylnego koła, z prawą ręką wycelowaną gdzieś w niebo, z nogą podkurczoną pod nieprawdopodobnym kątem. Sama ręka sztywno wskazuje gdzieś w niebo, choć trójpalczasta, zakrwawiona dłoń zwisa bezwładnie. Wszystko to jak zbyt szybko przeglądane zdjęcia. Nim jedno przykuje twoją uwagę, to już następne lawiną pchają się na jego miejsce, aż w końcu gubisz się, pozostaje ci tylko przed oczami połączone ich wspomnienie; wypadkowa życia i śmierci. Chaosu. Nadal na północ. Poranki są chłodne i wschodzące słońce nie przepędza koszmarów nocy. Niedobre sny. Czerwona plama rozlewa się po śniegu roztapiając go i zarazem nie odsłaniając zimowej, brudnej ziemi. Po co ja tu przyszedłem? Tu , na pierwszą linię czujek? A teraz muszę patrzeć, widzieć; nie domyśliłbym się chyba, że to człowiek, gdyby nie buty przywiązane do gałęzi, bo wisi głową w dół. A i jej nie widać, ukryta gdzieś w gąszczu macek wypływających mu z rozciętego brzucha. Drgnie jeszcze czasem w lekkim skurczu, zakołysze się ten upiór śmierci, a to tylko śmierć właśnie, już martwy. Tyłem do mnie siedzi dwóch młodych z kompanii zwiadu; otoczeni siną mgiełką dymu tytoniowego i skraplającej się pary, mdlący zapach śmierci i wilgotnych mundurów. Nie widzą, nie słyszą mnie. - Widziałeś to? To, kurwa, są zwierzęta. Wyjść nieuzbrojonym prosto na strzał. Trzeba mieć zajoba, żeby zrobić coś takiego. - Co chcesz? To komisarz, oni wszyscy popierdoleni. Fanatycy. A w ogóle co Ci przyszło do głowy, żeby go żywcem patroszyć? Z dwoma dziurami w płucach za dużo by już nie powojował. - Aaa... czy ja wiem, czemu? Wiesz, cały czas męczy mnie sprawa Hansa, pamiętasz, tego co przegrał do mnie swój żołd. - Taa, pamiętam. Poszli z patrolem i dopadli ich partyzanci. Jego wzięli żywcem i żywcem usmażyli - kiwa głową ten drugi - też głową w dół, żeby się nie udusił za szybko dymem. Ponoć żył jeszcze, jak chłopaki go znaleźli. - Ano, dokładnie; byłem przy tym. Wiessman go dobił, a mi szlag trafił wygraną kasę. No dobra, w rzućmy go w o! - tamten lej i zasypmy. Za godzinę będą dawać żarcie, ale mnie ssie... Cofam się cicho w las. Z pamiętnika Rudiego Dziś na szkoleniu ideologicznym pokazano film nakręcony podczas jednej z tak zwanych "akcji oczyszczających" przeprowadzanych przez Einsatzgruppe C gdzieś na Ukrainie. Wszystko co widziałem przypominało oglądanie w przekroju wnętrzności jakiejś maszyny. Trybiki, sprężyny poruszały się tam w perfekcyjnie dobranym rytmie. Niektóre z twarzy rozpoznałem, trafiły tam zapewne w ramach zwyczajowej rotacji pomiędzy agendami SS i naszą dywizją. I tak właśnie rozpoznałem Georga. Służył z nami krótko, może ze cztery tygodnie wszystkiego, bodajże w batalionie rozpoznawczym ale w tym filmie przypadła mu inna rola. Była tam taka scena, zapamiętałem ją bardzo dokładnie; czarna czeluść drzwi jakiejś wiejskiej chaty a z niej lekko pochylona sylwetka, spod hełmu nie widać twarzy, na ramieniu odwieszony Mauser. I podnosi nagle wzrok i widzę oczy bez wyrazu, a na ich dnie myśli niewyrażalne. Ciągnie trzymając za włosy kilkunastoletnią najwyżej dziewczynę o semickich rysach. Jej dłonie zaciśnięte na jego nadgarstku, jego pięść zaciska się na jej kruczoczarnych włosach. Dziewczyna ma usta ma otwarte i choć film jest niemy to widać, że nie wydaje żadnego dźwięku. Kamera łapie na ułamek chwili jej spojrzenie i tam nie ma strachu; tam zdziwienie, zdziwienie niemożliwością zdarzeń najpierwszych. Georg rzuca ją pod mur i stojąc obok rzuca jakieś pytanie w bok, do kogoś stojącego poza kadrem. Otrzymawszy widać odpowiedź, znów chwyta ją za włosy jednym szarpnięciem podnosząc ją na nogi. Cięcie. Zbliżenie jego twarzy, w kąciku ust papieros, wyraz tej twarzy jakby znudzony, jakby obojętny, ale to wszystko - nic więcej. Pompatyczny podkład muzyczny cały czas grzmi w tle setkami dział ale moja wyobraźnia podpowiada mi inną symfonię, pełną harmonicznych oddechów maszyny, takty wystukiwane przez metronom jej zapadek i przekładni. Raz, dwa, oddech, trzy. Boję się spojrzeć w lustro. Jaką twarz tam zobaczę? Cisza mgły. Tam, przede mną, jakieś dwieście metrów dalej meandruje rzeka, za nią oni. Pokręcone, bezlistne pnie wychylają się z tej mgły podpowiadając wyobraźni spotworniałe sylwetki ludzkie; zastygłe w pół ruchu, w drapieżnym pochyleniu. Zła cisza. Najgorzej znoszą ją nowi, bo nagle opada ona na człowieka jak duszący koc, toniesz w niej, szukasz czegoś, na czym mógłbyś zaczepić zmysł słuchu, a tu nic prócz twego własnego oddechu; jakże nagle głośnego. W tej mgle, w tych perspektywach spaczonych nie sposób określić, co jest blisko, a co daleko. Niby jeszcze jesień, ale na drzewach nie ma już śladu liści, zrzuconych podmuchami eksplozji, stoją teraz wciskając się do oczu bezwstydną nagością urągających niebu kikutów białych piszczeli. Nie ma świetlistych filarów podpierających zielone sklepienia, bo nie ma zieleni, nie ma słońca. Czekamy. Czekamy, bo cisza to synonim oczekiwania. Na nasze pytania, na co komu ten bagnisty, z taktycznego punktu widzenia do niczego nieprzydatny skrawek końca świata, Simon ma jedną odpowiedź. "Rozkaz Fuhrera. A żołnierze Totenkopfdivision nigdy się nie cofają bez rozkazu". Z marazmu są wstanie wyrwać ludzi tylko pojedyncze wypady na linie ruskich, lub francuski koniak przysyłany nam coraz rzadziej z Dachau lub z Rygi. Wolą iść w tą mgłę niż powoli rozpuszczać się w okopach, w których zastoiska wody sięgają pasa. Wykopanie głębszych schronów jest niemożliwe, i to nie tylko ze względu na wszechobecne błoto, które pochłonęło już kilku saperów próbujących wykonać to zadanie. Jakimś sposobem Iwany dowiadują się o pojawieniu się kompanii saperskiej i kładą dywan artyleryjski wrzucający wszystko i wszystkich na powrót w błoto. Po trzeciej takiej próbie Obergruppenfuhrer zabronił kontynuacji prac -za duże straty w ludziach i sprzęcie. Z całej dywizji zostało ponoć nie więcej niż dwa i pół tysiąca ludzi. Dwa i pół z kilkunastu tysięcy. Po mojej lewej, w skrzynce skleconej z drewnianych bali, której jeden bok już i tak zapadł się i zieje teraz czarnymi szczelinami, siedzi trzech ludzi. Przechodzili obok mnie przed świtem, nie rozpoznałem głosów, więc zapewne nowi, znów nowi. Tu wszystko jest albo zaskakująco nowe , albo tak stare, że tylko instynktownie można ocenić, czy stanowi zagrożenie. Z mlecznego tumanu materializuje się Rudi z dwoma zasobnikami amunicyjnymi. - To wszystko co znalazłem - mówi cicho rzucając śmiercionośny ciężar na ziemię - Tylko tyle. Zaopatrzenie ma być jutro. Ponoć, bo w nocy ci cholerni bandyci znów zaminowali drogi na kilku odcinkach. Sonderkommando nurkuje teraz w błocie żeby można było coś dowieźć. Jakby na potwierdzenie tych słów za naszymi plecami, tam gdzie idzie główna tętnica sieci dróg, rozlega się pomruk wybuchu. Może to saperzy detonują miny, a może ktoś był nie dość ostrożny? Leżymy przykryci gęstniejącym pledem mgły i zapadającego zmroku. Niemalże niewidoczne kontury pokracznych pni podpowiadają wyobraźni obraz skradających się apokaliptycznych karłów. Cichy pomruk lasu, ten pomruk... - Rudi - szepczę nie odrywając wzroku od linii lasu - zasuwaj do starego. Budź po drodze wszystkich. Idą na nas. - Co? Jak? - błyskawicznie obraca się i wbija wzrok w przed siebie. Gdzieś tam, w tych mrokach zaczyna mocniej bić serce bestii. - Już! Biegnij! - szept jak krzyk; odbezpieczam powoli broń. Waham się przez chwilę, ale muszę powiedzieć i to - Powiedz, że możemy spodziewać się czołgów... - A skąd ty to możesz?... - Nie wiem, ale tak powiedz. Chryste Panie! Jak przeprawili je przez rzekę? Chwilę później ziemia drgnęła od pierwszego kroku bestii. Opowiadali mi, że gdy znaleźli mnie o świcie, byłem przytomny. Leżałem ściskając zimną kolbę karabinu celując we wschodzące słońce. Z pamiętnika Rudiego Cóż za cynizm! Ale teraz przynajmniej rozumiem jego słowa -na wojnie można zostać albo cynikiem, albo mistykiem. Śmiał się, śmiał się histerycznym śmiechem, w szoku pobitewnym zatrzymał się na chwilę przy mnie i z tym upiorem na dnie oczu krzyczał "Widzisz? Czy widzisz? Właśnie zostałem Bogiem! A Bóg ma tysiąc twarzy i jedno jego imię -Przypadek!" Dźwięczą mi te jego słowa pod czaszką niczym setki spiżowych dzwonów. Co za przewrotność czasu. Oszalał, oszalał - ja to wiem ale na litość boską dlaczego właśnie w ten sposób? Dlaczego w tak logiczny sposób, który aż mnie doprowadza do krawędzi obłędu? Bo w tym szaleństwie tkwi ta szczypta geniuszu, ten przebłysk prawdy w absolutnym chaosie. - Gunther Baker? - pyta mnie młody, nieznany mi z widzenia więc zapewne przybyły z uzupełnień "obozowych" szeregowy. Tak. - Proszę udać się do biura przepustek. - pręży się przepisowo przed wyższym stopniem. - Polecono mi przekazać, że oczekuje tam na Pana przesyłka, Herr sturmann. - Dziękuję szregowy. I przestań tak trzaskać po błocie butami. Jeszcze jakiś snajper to zobaczy i zdmuchnie ci łeb zanim zdążysz się odmeldować. - Jawohl ! - trzaska znów obcasami w błoto, znacznie słabiej niż poprzednio. Widać jednak zdążył wcześniej posmakować służby na wschodzie, albo dysponuje silnym instynktem samozachowawczym. Spieprzaj już dzieciaku, doprowadzę się tylko do porządku i już się melduję. W skleconym naprędce z drewnianych bali i worków z piaskiem bunkrze oczekuje mnie Hauptsturmfuhrer Freese. W migotliwym świetle świec przewraca jakieś zawilgocone papiery na niewielkim, krzywo stojącym biurku. Nieogolona, wychudzona twarz tego oficera przypomina mi, że wszyscy tu wyglądamy już jak strzępy ludzkie. Przelotnie spogląda na mnie, po czym opuszcza głowę na powrót stosy dokumentów, przewraca kilka z nich, wyjmując niewielki kawałek papieru; kopertę. - Mam dla was dwie informacje. - kładzie kopertę na biurku i stuka w nią palcem wskazującym - I jeden list. Znów podnosi na mnie zmęczone oczy i trze w zamyśleniu ręką podbródek. - Pierwsza informacja jest taka, że zmarł wasz ojciec. Pogrzeb był dziewięć dni temu. Druga.... druga to taka, że otrzymaliście urlop w wymiarze czterech tygodni, ale po jego zakończeniu nie wrócicie już tu, pod Diemiańsk. Pojedziecie do Sennelager; formuje się tam uzupełnienia dla dywizji, każdy z doświadczeniem bojowym a wracający z urlopu żołnierz jest tam kierowany; potrzebują ludzi z doświadczeniem do szkolenia nowo przybyłych. Decyzję o waszym przeniesieniu, sturmann, podjął osobiście Simon. - przerywa nagle i spogląda z roztargnieniem na brudne, pokryte kroplami wody ściany bunkra - Wczoraj Obergrupenfuhrer na kanale otwartym prosił Reihsfuhrera o uzupełnienia lub zluzowanie dywizji. Dywizji! - krzywi się nagle - stany spadły już poniżej dwudziestu procent początkowych wartości. Zdrowych, a przynajmniej takich co mogą utrzymać broń można policzyć niemal na palcach. Do okopów muszę posyłać ludzi z kwatermistrzostwa, mechaników, nawet sanitariusze są pod bronią na pierwszej linii. Wie pan, co odpowiedział na radiogram Himmler? Nic, odpowiedzią było milczenie. - znów przerywa na dłuższą chwilę, patrząc na mnie z n,iechęcią wywołaną zapewne jego własnym wybuchem emocji. - Niech pan już idzie. Jutro ze Starej Russy odchodzi transport rannych Wehrmachtu. Za tydzień będzie pan w Rzeszy. Aha - opuścił już głowę na powrót nad dokumenty - W uznaniu pańskich zasług i odwagi w obliczu wroga Simon przedstawił pana do odznaczenia Krzyżem Rycerskim. Gratuluję. Gratulujesz mi? Czego? Z pamiętnika Rudiego Pamiętam jeden z wykładów, jeszcze na studiach, gdy w wolnych chwilach na czwartym semestrze chadzałem na wykłady z filozofii. Nie pamiętam już dziś nazwiska prowadzącego profesora, a z wykładów pamiętam właściwie tylko jeden, pewnie dlatego, że wywołał zawziętą dyskusję na sali wykładowej a zainicjował ją sam profesor zadając jedno znaczące pytanie. - Co według Was jest najsilniejszym motorem ludzkich poczynań? Zapadło milczenie, wszyscy spoglądali ukradkiem na innych oczekując, kto pierwszy podejmie rzucone wyzwanie. Ku mojemu zaskoczeniu pierwszy odezwał się Heid. - Instynkt posiadania, nie raz przecież w historii był on motorem wielkich wydarzeń. Profesor pokiwał głową nie wiadomo w geście aprobaty, czy też przeciwnie. - To wszystko? - rozejrzał się po sali. - Uważam, że kolega Heid ma rację. - ryży dryblas z drugiego rzędu - choć trochę moim zdaniem zubożył meritum problemu. Ale owszem, też uważam że to najpierwotniejsze instynkty pchały ludzi do wszelkich poczynań. A w każdym bądź razie stanowiły pierwotną ich przyczynę. - Nie no, panowie - tak nie można! - ktoś z tyłu - Takie podejście do problemu znaczyło by, że humanistyczna definicja człowieczeństwa nie jest warta funta kłaków! Człowiek jest wolny, ma możliwość podejmowania świadomych wyborów! - Uważasz, że to wystarczy by przeciwstawić się naturalnym odruchom? - Owszem, przy odpowiednio silnej woli i istnieniu odpowiedniego szkieletu wartości można taką cechę w sobie wykształcić. - Bzdura! Musiałbyś być Bogiem! - Dobrze, już dobrze - prowadzący machnął trzymanym w dłoni piórem w kierunku sali. - Mamy więc instynkty, ale co z zachowaniami świadomymi, charakterystycznymi tylko dla człowieka? Spróbujmy ugryźć problem z tej strony - popatrzył na siedzących w pierwszym rzędzie w tej liczbie i mnie - Postawcie siebie w jakiejś sytuacji wymagającej podjęcia decyzji i odrzućcie te, które waszym zdaniem bazują na instynktach. Co wam pozostanie? Milczenie trwało długo, i gdy już sądziłem że nikt nie podejmie tematu niespodziewanie (ileż tych niespodzianek) odezwał się znów Heid udowadniając, że jeśli już coś mówi, to jest to przemyślane. - Nienawiść, tylko ona nie należy do sfery instynktów, tylko ona jest cechą ludzką nie występującą w naturze i tylko ona jest siłą, która, choć może to zabrzmieć paradoksalnie, może być motorem wszelkiej kreatywności. - Jakiej znów kreatywności? - Ryży aż podskoczył w ławce - Od kiedy to największa siła destrukcyjna jest kreatywna? - Po pierwsze, owszem, może być kreatywna - historia postępu technicznego, a szczególnie rozwoju technik militarnych jest z tym pojęciem nierozerwalnie związana. - nie odwracając się w stronę adwesarza skwitował Heid - po drugie nie mówię o efektach, mówię o procesie. Nie pamiętam, jak dalej potoczyła się ta dyskusja, nie rozpoznałem wtedy, jak ważną rzecz powinno mi to uświadomić. Dowiem się tego zapewne dopiero tu, w tym miejscu, które mogło być rajem na ziemi. Czy jest już dla mnie za późno? Dziwne. Dziwne, bo nie odczuwam wcale strachu. Dlaczego więc się boję? - Powiedz mi Gunther. Powiedz mi co myślisz o sobie? - Daj mi tą zapadkę... o co pytałeś? - Co ty , kurwa, myślisz o sobie - o to cię pytałem! - Ciszej, czego się tak denerwujesz? - Chcę po prostu wiedzieć. Chcę wiedzieć skąd w tobie tyle cynizmu? Skąd ten spokojny fatalizm, który jest tak cholernie zaraźliwy? - Nie miałeś kiedy pytać, tylko teraz? - Teraz może szczerze mi odpowiesz. - Chryste Panie... Rudi - co się z tobą dzieje? - kładę karabin w poprzek ud - Dlaczego interesuję cię ja, a nie, dajmy na to, Paul? Zobacz, o ile on ciekawsza jest postacią niż ja. Sprawny snajper, który po służbie maluje rosyjskie pejzaże. Albo Hubert, w cywilu księgowy - cyfry jego życiem, kolumny i tabele znacznikiem rzeczywistości. A ty pytasz o mnie... Naprawdę chcesz wiedzieć? Naprawdę? I jaka ma być ta prawda? - Powiedz. Proszę. Papieros. Gunther Baker. Tyle wiesz. Takie jest "tu i teraz". Tak, teraz powinieneś zapytać co było "przed". Sam już nie wiem, a w każdym razie nie jestem pewien, jaki byłem i kim byłem. Uczyłem filozofii w jednym z tych prywatnych i ekskluzywnych gimnazjów. Przekazywałem całe to spektrum spojrzenia na świat i dziś mi się wydaje, gdy patrzę na to, co mnie otacza, że poniosłem klęskę. To już i tak bez znaczenia. Pewne miejsca są niedostępne dla filozofii. Dlaczego jestem tu? Przekonania? Nie, dziś tak już nie powiem. Jak sam się domyśliłeś, nie wierzę w te ideologiczne bzdury. Wpadłem w sidła ludzkich słabości, tego braku poczucia kierunku, który i Ciebie tu przywiódł. To coś sięgające rdzenia każdego nerwu, coś co przebiega impulsem wzdłuż każdej żyły, każdego splotu mięsni w tych chwilach, gdy jesteś zdany tylko na siebie. Znasz to, prawda? Znasz. Wiem. Widzę. Ale na pewno nie chodzi tylko o adrenalinę. To coś... coś innego, coś więcej. Chęć sprawdzenia się? Po trosze tak, ale to chyba też nie wszystko. Sam nie wiem jak to nazwać. Bo obojętność to nie jest z pewnością też. W końcu są prostsze sposoby na pozbawienie się życia. Wiem, że ty wiesz o czym mówię. Widziałem to w twoich oczach po każdej bitwie, więc moje muszą wyrażać to samo. Bo w końcu z czym porównać te chwile triumfu nad sobą samym, gdy udało się zachować życie, choć powinno się być martwym? Bo przecież samo życie to za mało. Z lewej czołgi - czyjś krzyk - Panzerfausty, dawać kurwa, gdzie są 50-tki? - wrzeszczy ktoś, chyba Gottlob - Nie ma, są tylko 30-ki. Tamte nie dotarły. - odpowiedź - Dobra, podchodzimy na trzydzieści, Mein Gott, skąd tych skurwysynów tylu się wzięło? Gunther! - to do mnie? - Kryj ogniem tamte krzaki, musimy podejść bliżej. Przesuwam lufę lekko w prawo, nieco po lewej widać pancerny walec ruskich, zwinne, okute stalą zwierzęta zbliżają się szybko. Krótka seria - jedna, druga i tak to idzie; szczeka urywanie mój MG. Sylwetki rosyjskich piechociarzy przyklejają się do ziemi, dwóch z nich nie dość szybko, ci łamią się nagle w dziwnym tańcu. Drużyna przeciwpancerna wgryziona w błotnistą ziemię posuwa się, jak ziemne robaki, nie widać nad powierzchnią szarobrunatnej ziemi więcej niż ich pokryte siatkami maskującymi hełmy. "Łuup!" - z ziemią coś dziwnego, nie przypomina tej twardej, ukochanej tak przez żołnierza, teraz płynie, rozlewa się falami w powietrzu przy każdej eksplozji, przeczy grawitacji, wykrzywia wyobraźnię. Kilkanaście metrów przed nami wykwita czarny kwiat eksplozji, jego płaty opadają szeroko, zasypuje nas gorący deszcz ziemi i metalu. Rudi raz za razem pakuje taśmy amunicyjne - trzask, szczęk i "klap"; mechanika, system sprzężony. A śmierć, już ją widać czającą się w cieniu pancerzy, przyklejoną do gąsienic - bliżej, no chodź, podejdź; nie boje się, nigdy się nie bałem. Coś załamuje nagle symetrię obrazu, z prawej widać mały obłoczek dymu i na skorupie najbliższej nam bestii widać maleńki błysk, a bestia, jak ukąszona przez złośliwego owada nagle szarpie się lekko w stronę, z której nadeszło ukąszenie. Słychać bardzo krótki syk i stłumione tąpnięcie, jak od ciężkiego kloca drewna upuszczonego na ziemię. I nagle błysk, nawet huk nie tak wielki jak ten błysk; biały płomień, a na jego grzywach tańczą żółte kule. Strzela to wszystko z otworu po wieżyczce czołgu, która sama jest już kilka metrów nad ziemią. Dostał w komorę amunicyjną. Dwie najbliższe maszyny skręcają nagle w stronę przypuszczalnego zagrożenia, obracają się ku nam bokiem i wtedy odzywają się ukryte w krzewach, za nami, 88-mki. Ale reszta stada prze naprzód, w schronieniu ich mocarnych pancerzy ukrywa się piechota, nie mogą dojść, nie możemy na to pozwolić, ale zza wzniesienia wyłaniają się wciąż nowi i nowi - czołgi piechota. Kątem oka widzę, jak jeden z czołgów, tych co poszli na Gottloba, nagle skręca gwałtownie w prawo, gąsienica, ale drugi pokonuje w szaleńczym tempie niewielkie, może jednometrowe wzniesienie i nagle zawisa w powietrzu szaleńczo kręcąc gąsienicami, po czym spada prostopadle w dół na drugą stronę pagórka - dokładnie w miejsce, gdzie leżą ludzie Gottloba i on sam. Nie mam już kogo osłaniać. Podczołguje się do nas szybko Urllich. Jak z amunicją? Mało - odpowiadam, a gdzie nasze czołgi? Nie mogą sforsować rzeki. Nie możemy oddać tej pozycji - za plecami mamy już tylko Psioł, i tak zaszliśmy najdalej ze wszystkich - poklepuje mnie i odczołguje się dalej. Po lewej pali się ten dom, który oglądałem rano. Płomienie teatralnie skręcają się w słupy, w wiry dopełniając apokaliptyczności obrazu. Obok nas, nie wiadomo kiedy, pojawia się drużyna niszczycieli czołgów, a te już są obok. Przepuścić je! Przepuścić! -wrzeszczy Urllich -Drużyny przeciwpancerne, uzbroić zapalniki min magnetycznych!!! Reszta trzymać piechotę na dystans, nie mogą podejść. Ziemia wrze, gotuje się; gorące wrzody wybuchów rozrzucają odłamki, z tych ran snuje się gryzący dym. Trzy T-34 przetaczają się przez linię drużyn pepanc. Mam dobrą pozycję, ale oni są tak blisko... Za najbliższą maszyną dostrzegam nagle trzech Iwanów. Błyskawicznie obracam wiecznie wygłodniałą lufę karabinu w ich stronę, naciskam spust i nagle "klak, klak, klak"! Amunicja! Gdzie jest Rudi? Ale nie ma czasu, bo już mnie zauważyli, oczy rozszerzone przerażeniem na widok patrzącego na nich martwo czarnego otworu karabinu. Tylko chwila, coś nie tak z moimi rękami trzęsą się, a oni już biegną - muszą zdążyć, od tego zależy ich życie. Sięgam lewą ręką po leżącego obok schmeissera i nagle przed oczami mam zakrwawioną dłoń wciskającą w otwarte łoże zamka nową taśmę z amunicją. Jest ranny. Nie myśleć o tym, nie myśleć! Z tyłu krzyk - Odwrót!!! - znów Urllich, odwrót, a więc na południe; za rzekę, ale my już nie możemy, pierwszy granat pada dwa metry po prawej, miękkość opada na mnie, dlaczego patrzę w niebo? Chmury nie szumią, to przecież niemożliwe. Obracam głowę w bok; miękkość ciszy, smak ziemi. To dobra ziemia, przyjazna mi, mogę się w nią wtulić, w niej rozpłynąć. I Rudi, co bez stopy czołga się ku nadchodzącemu w naszym kierunku zakosami człowiekowi, trzymając w ręku saperkę. Jakie prawdy objawiły się mu teraz, jakie zrozumienie? I odległe echo grzmotów - suche burze nad stepem, gdy mężczyzna pochyla się nad nim i ojcowskim gestem ociera mu zakrwawione czoło, by strzelić mu w głowę. Dziwne, ma twarz mojego ojca, ma mundur, a w nim coś z każdej z epok historycznych, ma smutek na twarzy gdy pochyla się nade mną. Krzyż Żelazny na jego piersi. Ciemnieje, będzie padać. Lipcowy monsun na Saharze moich ust. Ojciec przykłada mi coś zimnego do czoła i jestem mu wdzięczny za ten chłód, za ukojenie gorączki oczekiwania. Odległe echa wodospadów i pierwsze słone krople na mych ustach. Od autora: przy pisaniu wykorzystałem informacje zawarte w książkach: "Żołnierze zagłady" Charlesa W. Syndora "Spalona ziemia" Paula Carrela "Wielka ucieczka" Jurgena Thorwalda Wszystkie historycznie istotne wydarzenia opisane powyżej są prawdziwe (mogą zaistnieć różnice chronologiczne) podobnie jak nazwiska niektórych wyższych stopniem oficerów SS i przytoczony w pamiętniku Rudiego opis filmu; natomiast jeśli chodzi o bohaterów pierwszoplanowych, to ich udział w tych wydarzeniach jest wytworem wyłącznie mojej imaginacji.