MARIANNA BOCIAN PROSTE NIESKOŃCZONE Pragnienie syntezy Kiedy się boisz duchów, widać żeś jest dzielny, Duch, który w ciele czuje strach – jest nieśmiertelny; Lecz gdyś jest tchórz cielesny, widać, że masz małą Duszę, która się boi, śmiertelna, o ciało. Juliusz Słowacki z prawa natury Z prawa natury wypływa postulat – zdjąć maski wyłączyć sztuczne światła zostawić zamglone przez krew historie jedyną lampą oświetlającą lub oślepiającą glob jest rozum błyskający lękliwie przez szkło sumienia – rozbierać się do gołej skóry głęboko oddychać – powtarzać: co ma początek będzie miało koniec obmyć się ziemią – najwyższą wodą świata błyskawicznie zamordowany Bóg już się nie narodzi – rozebrać się po nagość do płaczu trąd słów musi ustąpić w świetle natury zapalić materię w czasie swą krwią nie cudzą widna jest nasza garść błota na krzyżu kości – otworzyć bastylię mózgu kluczem dialektyki nie przysyłać zbawicieli z porcją myśli objawionych – przyłożyć ucho do ziemi – wsłuchać się w praktykę będziemy się rodzić na własnych oczach krzycząc opuszczając łożysko dwojakiego ciała * znamienną cechą stanu natury jest wolność jaką cechę stanu reprezentuje twarz człowieka? rozebrany do istoty pobratymca Boga zamordowanego po pustkę musiał sobą zapełnić naturę – powoli trawa okrywa jego ciało ktoś z boku uderza jeszcze w twarz klątwą widocznie ma do tego jakieś niejasne dla nas prawo taki człowiek zostawia za sobą wolność jak zepsutą zabawkę 3 która w tej podróży nie ma już sensu liczby Jego otwarte oko staje się studnią na dnie której dosycha Łza Gatunku oskarżająca zbrodnie w sposób absolutnie obiektywny natura ma inne o tym jednak zdanie skoro rodzaj jest prostą nieskończoną widocznie ona znosi rozumnie każdy ludzki błąd operacja o której nie możemy mieć żadnego pojęcia w świetle zawału serca W sieci nerwów w więzieniu ciała żyje strażnik zaglądający wiecznie przez okno Judasza. – Grecy nazwali go imieniem Eris – chrześcijanie sumieniem – my poganie nie mieliśmy na to czasu. Nie umieliśmy go ani przywołać ani przekląć imieniem jego. Nie nazwane wzrastało w nas czasem drzew kwitnących. Dlatego wciąż trwa popłoch uciekających myśli opuszczających łajbę mózgu gdy strażnik zbliża się świecąc. Uciekasz dziś z piętra na piętro włókien mięśni, z komory do komory z gazem krwi. Pęd za tlenem aż oddech rozpiera żebra płuca ocierają się o drut kolczastej klatki. Anarchia ciała – z uśmiechem szepce strażnik otwierając komorę.. Uwalnia się krew krtanią! – Wolność – myślisz przerażony. Demokratyczna anatomia żył staje się nagle wyrafinowaną konserwatystką – skrzepy zgrzyty w pulsie zamyka W tobie Coś boleśnie nagłe. – To jest państwo jednego ciała w państwie ideologii, donosi strażnik. Ideologia nie rozmija się tym razem z bazą wiekuistości. Z boskiej bazy faktycznie wyruszają znane czołgi (na odsiecz!) powleczone chityną. Chcesz uciec w środek więzienia. Niestety. Strażnik jest nieustępliwy, a twoja krew wyjątkowo dobrze znosi bastylię krwiobiegu. Dobiera się do ciebie zwykła mucha przestrzennej ulicy przywabiona wolno ściekającą posoką o zapachu wolności. Taki obraz jest niezwykle rewolucyjny w kosmosie i dlatego my we własnym państwie prywatnego ciała 4 jesteśmy do ostatniego oddechu kontrrewolucyjni. Niestety! – Mówi wszechobecny strażnik. Przeżyje kto się urodził autentyczny cud rewolucji. Strażnik podobny do zegara nigdy się nie myli! – Pożar mózgu rozsadza bastylię materii od fundamentów uwięziona na RAZ Jeden ziemia wraca do Macierzy. Ktoś ją zamknął kluczem twego krwiobiegu w twierdzę ciała. wychodzisz na połoniny Wszechświata wolny od siebie. W sieci nerwów w więzieniu ciała – wolność jest metaforą skazania skazanie przenośnią lub biletem w wysokie partie istnienia w których nie ocalisz swego przeznaczenia wierszem, którego byt drażni strażnika – rozstrzyga sam siebie w babel ciała twego słyszysz – nie umrze Cały – Grecy nazwali go imieniem Eris – chrześcijanie sumieniem – Ja, poganin, mam dwie półkule mózgu przyfastrygowane do muru. – Okno judasza mamy na zewnątrz. – Ale kto jest Tym obecnym między pulsem a pulsem kto blokuje przejścia z komory do komory i otwiera powieki na szerokość amen! między między zwierzęcym głodem lepką śliną z warg a głodem odległych gwiazd między spokojem snu a dygotaniem oszalałej sieci nerwów przybliżam źrenice we wszystkim jest ziarno NIEMOŻLIWOŚCI nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby między zwierzęcy głód i łaknienie gwiazd nie wkroczył człowiek przyspieszający wykończenie tego co bardziej niż krótkie między spokojem snu a dygotaniem lawiny traw wiatr szybszy od ruchu źrenic wypuszczony ogień z wnętrza precyzji żelaza w imię maczugi święć się jej jasny trzonek z zimnego rozumu 5 święć mój czas „człowieku” coś taki sam jak ja ale inny. O jakiś ty inny między zwierzęcym głodem lepką śliną z warg lufy i spusty błogosławiące jasno 1969 * * * coraz chciwiej ślepną źrenice nie pomogą żadne okulary ani powlekanie ostrym kolorem przedmiotów mają teraz jedną barwę – ziemi jedyny ostry kolor świata zbliżam się teraz z ufnością do wszystkiego nie ma zagłady w świecie rzeczy martwych nie ma ocalenia w tłumie nie ma chłodu w przelewaniu mgławic ziemi biorącej nas w ramiona rośnie słyszalność Krwi – n a s ł u c h i w a n i e jednakie w całej wieczności krew chciwie łowi głosy zza grobu źrenice idą w głąb aż za powierzchnię rzeczy ciężar pomylonych kolorów zostaje odjęty słowo spływa w inny kanał zobacz przyjdź pomóż przejść przez rzekę noc wysoka oko wykolone * * * za dużo tego szczęścia jak na jedne ramiona za krótka droga jak na wytrzymałość stóp 6 coraz mniej boli zaciskająca się pętla światła coraz więcej w źrenicach piachu a wargi klątwą za ostre spojrzenie nasze za ostre noże słów za wysokie piętra z których jeden drugiego zrzuca na bruk po tym stąpam dzisiaj mniej już pewnie wytchnienie daje krzepnąca czeluść grobu reszta co za nim – jak mówiłaś matko – cierpieniem głosem z dalekich wysp świata aż ziemia wyzwala się z nas na poły szczęśliwie zapatrzenie coraz bardziej okrążają cię matko czarne zegary bujność trawy już szykuje się do skoku na twe bose stopy a ty taka krucha samotna matko moja nie chodź boso po ziemi po co taka ufająca pieniącym się w słońcu drzewom jakby one były znów ramionami Twego mężczyzny wtopionego w ogromniejące pola wszechświata do których powoli i ty się szykujesz by dom nasz opuścić a drugi nowy gdzieś gdzie nie nazwane postawić i c z e k a ć tam na nas w białych drzwiach – sama mówiłaś przecież że gwiazdy są oknami a księżyc drugim dla umarłych słońcem świeci nocami nie dla nas lecz dla NICH wiem – umarli pracują wiecznością nasza północ jest ich południem przyroda nie zna próżni – matko tobie już tylko można miłość rzucić bez słowa pod stopy byś mogła iść mniej boleśnie nad przepaścią która rośnie etną wybuchnie pod tobą – ziemia pod każdym mówił mędrzec staje się wulkanem tak wiotkaś że można cię łzą opasać ale to daremne pragnienie dziecka Przemożny obraz Matko tworzysz nie do słowa bo nędzne otwierasz się na całą przestrzeń jak pogodnie się uśmiechasz jak czule w precyzji mówisz i tak jasna Ty wieczorna któraś przeszła a krok dosłowności ziemską golgotę niewiarygodny obraz tworzysz – piekło staje się pustym już słowem Słowo Twoje ciepłe jak wyjęty z pieca bochenek chleba – popękane szorstkie będzie go brak bo nikt tak nie dawał jak Ty go dawałaś 7 na drogę Stałaś się ratunkiem nad tą samą przepaścią gdzie psy wyją lecz daremnie byłaś dyktatorem życia a słowo z Ciebie było nie do odwołania biłaś surowo gdy chleb wypadł z rąk leniwych uderzałaś za te nasze drobne grzeszne sprawy teraz tylko nie stawiaj bosej stopy na trawie tyloma dziećmi zostałaś ukarana i nie masz dziś nikogo czemuż jeszcze drżysz o ich szczęście bardziej niż o los swój wierzysz że żadne z nas nie zapomni ciebie w godzinie śmierci swojej gdy pękną kolejne zegary naszej krwi – Ty niezmiennie pewna wyjdziesz nam z tamtej strony drzwi otworzyć – powitać mała jest miłość moja i nędzne są słowa chociaż matko nie żebracze Nic się nie cofnie – nic słowem nie odwołam nie ochronię truchlejąc od pragnienia Przeraźliwe są oczy matek na progu Starego i Nowego domu wiedząc czując widząc – odchodzą brzemiennie w śmierć naszą z ojcem Nie ma różnicy między mną a Tobą łodygo świata z której ziarna wzeszło moje ciało i mną kończy się pomnażanie życia i śmierci naszej Moje życie i śmierć były całe w tobie sny i marzenia z matki mojej wzięte nie ma różnicy między pniem i liściem z niego Ojcze – butwieję ojcze * * * we krwi jak znicz rozbłysnął język snów furkocą proporce przejasnych zdań jakby ktoś walił pięściami w mury Jerycha a Miasto całe zachodziło w ognisty deszcz Dziś nie nazywać po imieniu krwi historii 8 to znaczy stać z uniesionymi rękami aż pragnienia skamienieją w rzecz nie mówić źle o deszczu nad Miastem od wisielców i morderców rosnącego gardła o wschodzie słońca? – – to tak jakbyś bogactwem zakwitał a owoc z ciebie ktoś ścinał salwami w groby czekające i zawsze otwarte przyjaźnią s t o i s z liczysz już tylko na konieczną odsiecz ziemi i sprawiedliwą linię grobów która ani milimetra nie poniża Upokorzonych ani nie czyni wywyższenia wyniesionych czy już daremne stały się nadzieje na rozliczenia z ocalenia? Pierworodne kodeksy dopiero przyjdzie otworzyć literą krwi gdy raptem zamknie się prywatna księga ciała d l a t e g o nie należy wierzyć rzeczom bo zdradzić mogą naszą krew lecz pospolitym tropem iść by odkryć naszą w świetle rzeczy inną jeszcze blagę czy nie wiedziałeś że za drugą przecznicą w Mieście ktoś żywy kamieniał w biały wiersz o doskonałej składni czyta go beton za ciebie – poznaje bezbłędnie gdy krzyk z niego gorejący pełzł przed tobą krzakiem wśród ulewy kamiennego deszczu i mrozu – – kwitnie ścięty pień ludzkiego ciała czy taki obraz ma przeminąć w ukryciu skoro nikt nie umiera bez lęku i drżenia m i l c z y s z drzewo sypie się liśćmi jeszcze krwawiącymi wołaniem jesienią przez które dzień za dniem jak piasku prawy przesyp w krew – – – nie ścinaj ciała mowy w którą tknięty żywioł przelać się może zbrodnią poza językiem w żywym człowieku kwitnie! przypływ-odpływ zapłaczę w przestrzeń – wołanie nie otworzy przestrzeni krzycząc i tak nie dokrzyczę prawdy milczenia 9 przepłynie przez palce łza – ból nie dopłynie w rdzeń nicości ma sens cierpienie skoro początkiem słów i uwolnieniem zawołasz w przestrzeni – echo odpowie na głos brakiem bez twoich ramion otwierających się czystą przyczyną pragnień czym stają się następstwa w ubywaniu bezdomnych – snem snów wciąż rodzę się przez siebie od wczoraj na dziś do granic samotności pusto jest wśród urodzaju zimnych źrenic – Ojcze! – tak muszą wyglądać lody polarne tak muszą – Matko! – wyglądać upały sahary obojętności jerozolimy san domingo rozpaczy majdanek modłów – jakie matryce jaka logika obnaża język prawd? przez które prawdy zdążamy do obozów ciszy? przez jakie zwyrodnienia do słonecznych klinik? – upał języka wołającego i zmyślone spotkania nasze w zmyślonych oazach przyjaźni wody zmyślone w zmyślonych kaźniach kategorii „S" prawdy w zmyślonych wersetach w zmyślonym człowieku zmyślone miłości dnia i rany nocy zmyślone – a łza czym? – Szczęściarz kto płacze! przepływanie głosu wołającego -odpływanie bólu wracającego i wciąż nie starcza na początek zapisu a może i koniec ziemia kreśli głębokość krwi i oręduje sensem ciała przeciwko mnie staje nocą moje własne ciało przeciwko mnie staje wolność nie języczna dlaczego przez krew swoją muszę tworzyć dowód istnienia kreśląc nieobliczalną wytrzymałość człowieka dlaczego zamknij mnie z krzykiem w najsolidniejszym więzieniu świata jakim powietrze słońce drzewa i postaw twoje pragnienie stróżujące Pocałunkiem zatrzymaj i twoje ciało przysłoni przeraźliwie jasny obraz świata – ujmij prawdy pod którą upadam a wszystko przejdę do końca śmiech cofnij – kto tak bije cierpiącego 10 zagrożenie nie wiem czy nicość jest prawą ręką Boga nie wiem czy nicość jest lewą ręką Szatana każdy i wszystko z niego czyż nie jest legendą Legendy życia śmiercią – umierania życiem wciąż nie znanym nikomu jestem ze zbioru owoców upadłych na ziemię przez czułość więc podnoszonym przez białe ręce w wieczność urodzajną jestem ze zbioru owoców najpiękniejszych pni rodnych dlatego tak spadam niżej ziemi dygocąc jestem ze zbioru owoców możnego drzewa przez śmierć wywyższeni w niebiosa przez życie poniżeni w ziemię wie o tym mowa krwi a usta kłamią potęgą opisów myślimy kłamstwem przez ciemność tu jasną światłem dochodzimy nagłej tajemnicy w milczeniu kto czyni przeszczepy i dlaczego życie tak zmienia swoje antypody czyżby to był błąd pierwszego Krojczego w dniu Stworzenia co dniem Butwienia był już TAM – i tak pytamy w nieskończoność nie będę żebraczym zerem w niewyrażalnej liczbie Kardynalnej skoro tak mocno boli ciało zawsze pierwsze po Bogu na każdym Krzyżu człowieczym rozpięte będę absolutnym końcem krwi nie wysłuchanej w podróży do Prawdy na dworcu otwartego czasu opadnie ze mnie możność tajemnej tkaniny i kto wie czy ubogość języka nie określa możności krzyża tajemnego jak tajemnica doznania prawdą lecz Milczenie tnie język usta kłamią butwiejąc potęgą rozumu – krew WIEDZĄC nie wyda ŚWIATŁA rozstąpię się w szerokość przestrzeni lotnych dróg będę NIEliczbą i będę NIEzerem będę się stawać – grozi mi wieczność pędu grozi mi wolność bez końca i poza początkiem nie wiem że byłam wiem że jestem znam że nie będę Będę – zmiłuj się nad ciałem 11 pierwsi ciałem po Bogu w matkach Pierwszych po ewie ostatni w rodzaju samotni jak jego Koniec więzimy w ciele TO – grozi nam wieczność i wolność nicość to brak na ziemi rozeznania a tam jest TO o czym mamy nie wiedzieć na rzecz porządku z i e m s k i e g o do Amen. * * * Kiedy piszę „śmierć” czarne litery wzywają umarłych do zejścia z ucywilizowanych drzew na ziemię ruchomą ona pod stopami jest biegłym ekspertem rozświetla rdzeń piszczeli. Grób jest rentgenem chorych umysłów. Brzęczą szklanki – alkohole górują a awangarda spóźniła się na lekcję geografii fizyki i języka polskiego. Potężnie brzmią tu nocne pieśni osesków opiewając żal górala schodzącego z gór w ciemne sieci dolin – zielone wody tych co cudzołażą po cudzych domach i homerach. Umarli stają tu – apostołowie w przestrzeni jasno od białej ryby – stała się z Norwida – świeci rzucona na ciemny brzeg komunalny głos płonie – a jednak nikt tym światłem nie dał się porazić. – Umarłych śmiercią podwójną trzeba wstrząsnąć mową codzienną aż od czarnolasu. Może się jeszcze obudzą do kresu którym jest mowa dnia i nocy w teraz – cisi nie posiądą jutra. Kiedy już jest nagły koniec wtedy w słowie „życie" literom pękają wezbrane serca i cieknie treść czarny wiersz bieleje w słońcu nieskończoności czystą lnianą kartką pod nowy zapis – Krwią i Ciałem To jest Ars dnia i higieną rodzaju – wszak mówiono– miłość czyniąca z czarnej skończoności biel wiekuistą kiedy piszę śmierć czarne serca liter pełne są białej treści życia 12 mleka biała rzeka to jest biała rzeka określona czerwoną barierą skóry bez ryb i bez wody za to z rakiem w mule ciała : nie wywiodłam białej rzeki ze źrenic nie składałam z pustki po mej ręce martwej to jest biała rzeka niosąca fale ciemności mówiącej JEST w dochodzeniu przez zbite ciało ścian bez okna po których sprawdzam obecność własnej skóry bez języka zębami wspinam się po ścianach w błękit nad przepaścią : to jest fala konkretnie realna na zewnętrznych rysach dnia nie odkryta bo wnętrze zawiodło nas od początku nie mając realnej historii to jest rzeka bezsensownej rzeki ścieków oczywistych wylew potu do mózgu gdy krew sypie się z komór serca : uwierz tej świętej wodzie kreśląc brak białego ziarna sensownej potencji : warg nie można już ocalić w lasach rozjęzycznionych bez formy W lasach w liściach włosów ojca przesłonecznionych w jego czterdziestej piątej wiośnie pogodnego złapania w domu zamknięty w oku dziecka swego śpi poza domem : biała rzeka wywiodła mnie z rzeki pełnej lodu koni i ludzi – tam pozostały kości świetlistej ryby wierzę w inwazję drzew na myślenie nad przepaścią ziemi wierzę w mosty bezpowietrzne w galop kopyt z płomieni odległe brzegi z odwrotnymi prawami ciała zepnie ciało ryb. płetwami krwi płyną białe pstrągi w ciemnej rzece uwierz w białą rybę powietrzną w żywy kamień to jest biała rzeka bezsensownej rzeki – pękanie lodu gdziem pamięcią po rybach – miejscem na lot kruka : w białej rzece wargi krwawiły świętą ikrą pamięci welony bezmaterialne wiły się jak dymy po domach gęstniał krzyk na hostię los taki stawiał stopę na piaszczysty brzeg bez szumu wierzb rozpaczających za gwiazdami rzekę mieliśmy we krwi zamkniętą na otwarcie los a za nami oni i las nie rozstrzygnięty jakby wypalony ogniste ryby w białej rzece pancerny rak na nieboskłonie 13 proste nieskończone Wyjść od krwi – tak czyni mądry świetlisty kieł wyrastający z ziarna! wynieść z ciała ostatnie tchnienie – przerzucić sensownie w język! Bądź mi obok! – Z tym rozkazem przenieść kroplę posoki w naczynie lawy krzepnącej czasem ciała. Księgi rodzaju nikt nie spisał bo ciągle jest język tajemny. I jest świat i nie ma gdy n a g l e wstajesz NIM! Wychodząc z niego który JESTiGOnieMA przez łuk triumfalny czasu! Raz za razem rozlegają się salwy rzucane o wieko grudy ziemi Bogu czy Bóg Boga w Bogu się nie boi? i żaden Fakt jeszcze nie jest jasno rozeznany choć pewność jest jedna dla każdego – oczywista. Ziemią jest myśl ale Ziarno jest potencją ciała naszego powszedniego. Dziki rozum tnąc dzieli nierozumnie i babel z tego masz codzienną. Nocą jedynie kobieta i mężczyzna łączą sprzeczności rodzaju. Inna wiedza pomnaża gatunek i on jest wciąż z krwi=Słowa „od” i ,,w” nas i poza nami – niewiedza znów wiedzą rozkoszy i dlatego gatunek tylko prostą nieskończoną ja jej odcinkiem znanych ograniczeń * * * Nie wiem czy my nie jesteśmy tylko samotnymi wędrowcami Jednego w milionach czy głosem świata mówiącego krwią której treści płyną cieniem w języku. I oto nieskończone karawany wędrówek naszych warg i niecierpliwych dłoni przez tajemne litery krwi rodzimy się przez siebie od n o w a w składni zgody na bunt rządu twego i mej przynależności do twych bioder 14 nasze ciała są jak piece gliniane i ból nie jest już tym samym cieniem słowa są młode jak ogień zajmujący ciało dlatego starsze od ziemi z nas co prawda goni nas ciemna woda ale teraz istnieje cud ucieczki ocalenie o którym mówimy przybiera cechy przedwczesnej zdrady słowa odrzucamy w Przymierzu jak nieprzyzwoitą bieliznę nocną wolni od wewnętrznej natury nie zawsze jasnej krwi ponad językiem a w samej pieśni niezmyślonej rdzeniem przez zniewolenie a ponad ciemną wodą współmyślący milczą w sylabach ognia którego nieśmiertelność zawstydza noc biała w płomieniu ocieramy pot z ciała dziękczyniąc i każdy teraz pocałunek wypowiedziane słowo nie znajduje równego sobie ta miłość nie należy już do was mówią szpiclujące zegary nam wystarczy że idzie za nami jak cień za lampą lub żuraw za żurawiem klucząc w odlocie na Białe południe zimno opis Często tajemnicza dłoń chwyta nas wiosną za gardło chcąc nie możemy zapłakać wobec bieli olśniewającej. Sad jarzy się nocą ktoś chodzi ktoś kaszle – upada we śnie matka podnosi konkretny krzyż Ojca i wraca sen w dom niespokojny. Jabłoń w sadzie – wylewa się światło bujnego kwiecenia w zieleń owocu z tak wysokiego piękna schodzi najniżej w nieforemną rozłożystość jest wyjątkowo pokraczna przy wysmukłych pniach grusz pnących się w pysze pni leniwej śliwiny zrzucającej czerwie dopiero na jesień jabłoń mieni się bogactwem utraconym wiosną jabłoń to drzewo doświadczające zbyt wiele ciężaru często owoce łamią kruchą strukturę żylastych gałęzi w tym drzewie jest coś z tajemniczego anioła i stygmatu naszych matek wystarczy spojrzeć na korę nogi i brzuch ciężkie surowe piękno matek pod jesień na widok którego rodzi się pokora i zawstydzenie 15 czułość pocałunków składanych na sękatych rękach nie mających nic z atłasów lecz chropawości kory ciepłej gdyby tylko móc cofnąć szron światła idący od pól łzy w ukryciu płyną w sadzie wpadła mi w oko Ciemność obok matki powoli zbierającej jabłka dorodna ciężka uroda matek jesienią podobna jest do okaleczonego Anioła z w i a s t u j ą c e g o nam powrót w biel pierwotną kwiatu Matka boska Reneta z pnia Wygnanka Ewy moja czekająca w sadzie pełnym owoców ziemi – przebijam się włócznią żalu daremnego wysypują się jabłka z mego kosza trzaskają hukiem bomb i kul Mamo! – matka podnosząc kosz mówi z uśmiechem: ech! rozsypaliście się mi jako jabłka. Szroniące włosy zaczęły płonąć nabierając koloru niebieskiej korony cierniowej. Nad sadem przelatywały wrony i zerwał się z ich skrzydeł mroźny wiatr! Wyłam milczeniem. – Matka poza tym opisem spokojnie podniosła kosz i milcząc zbierała. Powiedziała czule: co będzie dziecko kiedy mnie tu kiedyś zabraknie? Czułam jak ziemia poruszyła się pod moimi stopami. matka hamleta od lat tragicznie rozsypującą się koronę danii tzw. kwiatostan wpisujemy w rachityczny śmiech srebrnych cyrków jesteśmy urodzonymi pięknymi linoskoczkami dwudziesto-letniej krwi na oczach których przed którymi padł z bryzgającą po ścianach osunął się na twarz wiecznego milczenia – sam hamlet! piliśmy do białego rana! – rósł w nas radosny śmiech epoki trapezów. Tak musiał skończyć! – Mówi matka Hamleta piorąca jego krew rzece. Na tym kawałku lnianej płachty wykrwawił się bardzo szybko. Mój syn bał się pustych krzeseł w teatrze ojczyzny. Jego słowa nie wywoływały ani zadumy ani przerażenia. Znużeni rują uciekali przed nim bardziej niż przed dżumą. Mój syn wierzył, że słowo nie zmieni się w gest. Tragedia w popiół Teatru. Wierzył, że jego ojciec postawi po raz któryś stopę na szczycie Kaukazu... ponad śnieżystą śmierć naniesie ślad. – To ja jestem winna śmierci Hamleta, którego nauczy-łam myśleć. – Hamlet od rana do nocy poszukiwał nadziei w syntezie mowy i bez ustanku jadł tabletki luminalu. Wokół rósł śmiech na festynie radości, którego nierozważnie nazwał na klatce schodowej w naszym bloku – kon- duktem samozagłady. – Nie przyszłam tu opowiadać tragedii, piękni dwudziestoletni. Pragnę aby mego syna 16 wpisano w poczet najwyższych przestępców Danii. Żądam od was uzbrojonych w cyniczny uśmiech, aby go pochowano poza bramami tego miasta, by mu tam nie urągał wasz śmiech. Nie bądźcie tak dziś pewni swego śmiechu. * po latach jeszcze bardziej śmieliśmy się z historii samobójstwa hamleta i jego obłąkanej matki, która nie dowie-działa się, że jej syna otruliśmy w knajpie na rogu. Był nudnym demagogiem syntezy mowy. Był katastrofistą i psuł zabawę w optymizm. Był słabym spermodawcą – jak zauważyła towarzyszka jego spektakli, nagrywająca jego mowę dla potomnych. Wierzył, że dramat odmieni los mięsnego Teatru. Wybraliśmy najsłuszniejszą drogę – umierając nie wierzył że umiera. Coraz spokojniej. Przestaliśmy od lat wstępować w gaz i wstępujemy w głęboki śmiech. – Wczoraj matka hamleta szczęśliwie wstąpiła w śmiech, tak samo nagły jak jej syn. Piliśmy do białego rana. Rósł w nas radosny śmiech epoki trapezów. dżuma Zadżumione miasto przyklękło na moment fundamentami w bagnach. Szczur przyczajony między mostem a kubłami śmieci był dalej trzeźwy i nie wychodził zdychać na ulicę. Zabrakło sygnału. Wieże kościołów sięgały wyżej niż ręka przechodnia. Słońce świeciło. W południe matki szły na spacer z dziećmi. Przecinał się dzień w cyfrach wieczności. Było cicho i spokojnie. W ogrodach kwitły czeremchy. Mężczyźni czyścili maski wozów w spokojnych maskach. Odbywały się festyny konkursy poetyckie, mecz bokserski, wystąpienia chóru uniwersyteckiego, rekolekcje, pogrzeby, pogadanki o dojrzałości seksualnej, spotkania z (wybitnie)wybijającymi się jednostkami, kiermasze książki i pojedycznych mebli. Ludzie wsiadali, wysiadali z pośpiesznych autobusów. Tramwaje rozmijały się na zwrotnicach. Słońce zwijało się w blasku. Ruszyła się w gorączce smoła. Ospałość na twarzach przechodniów. Nuda, gęsta senność południa. Prowincjonalny tropik. Miasto zadżumione i dlatego w nocy bredziło gorączką ścieków nienawiści, wśród których szczur odmawiał litanię gatunku, spowiadał się z przestępstw bezsilności odwłoku i zdychał machając ciemności na pożegnanie. Serdeczny poemat instynktu. – Jedyny, godny, niemy krzyk miasta po którym spacerowali dozorcy i lekarze, wierząc, że nic innego się nie stanie w klinikach, chociaż już przed świtem coraz częściej zgarniano odwłoki szczurów do ścieków i wyły karetki pogotowia przygotowane w pogotowiu, gotowe do opanowania nowego ogniska choroby. Miasto miało być senne, wyludnione będąc zadżumionym, aż raptem rozległo się prawo obłąkania – seria! – Sztywniało leżąc na obie łopatki, odprawiało zaledwie już konwulsje trwania. Ktoś szedł dalej, aż potknął się o szydercze łopaty szczura, macki i wtedy rozłożono nosze, położono rozwiązaną umowę z życiem. Klatka była wolna, jakaś kobieta przykucnęła zajmując miejsce i rozstawiając drewniane klocki. Była nawet szczęśliwa, kopnęła leżący zewłok, by nie burzył estetyki. Od tego kopniaka zaczęła się plenić dżumica. – Spokój. Chorzy opuszczali kliniki. Nikt nie umarł. Ból myśli ustąpił nieoczekiwanie i łagodnie. Przepowiadane pogrzeby unieważniono. Wypogodniało miasto. Jedynie szczury biegły oszalałe w gorączce przed ogniem idącym od wnętrza. Nienawiść życia omijały dyskretnie, by nie było ofiary. Szczury! – Jedyne sejsmografy, nosiciele inteligencji gatunku, który ponoć jest godniejszy od nas miana: rozumnie miłującego czas. 17 Dlatego uczyniono niebo z tego miasta. Dżumica. * * * teraz mogą już ściany urągać, są silne znają mój głos, gniew, miłość, kłamstwo –––– Są mądre w zimnym akcie oskarżenia : odebrałeś ostatnią wiarę na pustyni pełnej zakazów. Ostatni kłamca odszedł. Wyjmuję z pleców wbity nóż obmowy. Dostałem do rąk obosieczny miecz. Być, ojcze, człowiekiem! – to dziś tyle, co żyć wśród zaciętych przyjaciół. Stary bór cieni podchodzi ciało. Podnoszę błyszczący nóż ewangelię realizmu – został mi dany do rąk przez Kłamcę. Nie narzekam, wręcz odwrotnie, wołam, że jest mi dobrze wśród przyjaznych ścian (!) uwierzcie w to sławetne „dobrze”! Uwierzcie, że ogrójce są rajami lub arkadią szczęśliwców. Jeszcze tu będę, jeszcze tu zostanę. Muszę pozostać. Śmieje się charkotem zmęczonego gardła. Sypka doba. Czekam na pierwsze otwarcie drzwi. Czekam, kto pierwszy wejdzie do klatki po maszynopisy, w kim ochłodzę nóż dowodu, po którym schnie narodzenie, krew i łza, noc i dzień. Teraz nie mogą mi ściany urągać, że jestem bez poezji. Wiedzą, że ten kto wejdzie, nie zdąży się zaśmiać. Czekam na otwarcie drzwi, które ktoś m u s i otworzyć między mną i ostatecznością maszynopisu nie będzie różnicy. 1967 zaduszki Wynurzają się ramiona z ciemności bardziej ciepłe nocą kiedy szron opada na łby bruków i ktoś mnie opuścił tak jakby ze mnie zmartwychwstał 18 ktoś stoi niezmiennie ten sam. u wlotu ulicy kaszle zacięcie Jakiż to gęsty od łez tunel zaludniony jak ćmy się zbiegli ku płomieniom nocą wyludnieni z lat wysiedleni w poświatę niebios zewsząd ręce zewsząd uśmiechy strugi krwi i potu białe ramiona a na ich jarząca się świetlista gołębia szadź a matka po kolana białopowietrzne w lodzie z rozwianymi włosami po gwiazdach galaktykach ponad wszystkimi płynie i trzyma wysoko pęknięte serce Ciało matki każdej ostra włócznia w gardle dziecka łzy ją wyjmują matka szumi w liściach: dziecko moje a tu tętent koni tabun od głodu wojny i złego wybaw nas Pani Zbawicielko a tu cichnący krzyk zabijanych po uszach aż dudni pisk – mamusiu w trawach wysokich gdzie jesteś w żytach szeleszczą kości a tu już ogniki dogasają po północy rozejść się rozejść się rzecz woła powierzchnią mówię – przecież trzeba żegnać czule i inaczej bezmogilnych cienie moje : wieczne odpoczywanie – dmucham słowem i przez nie kropidłem rzęs ślę na wiekuistość snu dziękczynienie matce nikną nikną w drzewach na cmentarzach a dalej już dzwonią tramwaje i cień który się nakłada warstwicami czasu znów obnaża ramiona, kocham cię wołam jestem ci wierna lecz odejdź w światło kocham cię od tamtego dnia śmierci od nocy kocham i dnia ostatniego od nocy cię kocham co się nawet pierwszą nie stała a ostatnią była kocham cię kocham biegnę przez krzewy ogników i ziemię cmentarną wszystko się stanie – wiem – prócz jednego JESTEŚ że tu jesteś ognie płonące znicze w ciemności co za noc że dzień w niej cień który się nakłada warstwicami tysiącleci trwa hekatomba 19 * * * cisza to jednoznacznie naturalna przestrzeń otwarta nawiasem wargi – zamknięta nawiasem ziemi przez nią mknie ścigany Krzyk obraz za obrazem krwawi krew tylko za bramami skór staje się spiżem na niej muchy jak na ostrzu brzytwy psalm krzepnie czas i nie należy się dziwić że cięty według natury mięsa rzuca się w wielojęzycznym skoku Ż wieży babel na beton rozbija nawiasy w gwiezdny pył przestrzeń staje się jedyną wolnością niezagospodarowaną * * * przez cały dzień i całą noc czytałam list od matki cieszącej się że powoli przychodzi koniec jej męki taki list jeśli nie jest ostatecznym wyrokiem to na pewno zasłużonym przekleństwem chcę unieść źrenice na wysokość źrenic drugiego więcej pokory – szepce matka w sieci czasu płynie – ziemia nie przyciąga już stóp człowieka klęczę czwarty dzień i noc i słońce nie wschodzi – stopy ludzkie zapadając w doły krwawią unoszę z trudem źrenice i patrzą na mnie z wierzby samobójcy miłowanie swej śmierci za życia jest przejawem zbrodni kochać się winno – mówi matka – oddech w ciele każdego stworzenia dlaczego przestały nasze wargi żądać sprawiedliwości nadawać jej nowy kształt słońca i rodnego popiołu dlaczego zamilkły nie odkrywając codziennej litery dobra wśród teraz w którym zawsze jest wdowi grosz słowo które nie staje się chociaż raz w ziemskiej wieczności ratunkiem dla tonącego – z w y r o d n i a ł o szóstego dnia unosząc źrenice zobaczyłam na głowie starej kobiety resztki rozsypującej się korony cierniowej oślepiającej po ból źrenice 20 traciłam prawo do wypowiedzenia słowa – trup kobiety szedł w milczeniu krwotok – nie mogłam już uratować siebie od prawdy życia wypowiem świat w słowie? – świat poza słowem się staje uwolnię go? – słowo zerwane zacznie krwawić stworzeniem narodzenie i śmierć są poza nami więc tylko pozostaje droga na której niepotrzebne jest nikomu wyprzedzanie świata siódmego dnia uniosłam źrenice ku Syberiom niebios stojąc na saharze niebo było głuche – granatową powłokę chmur rozpruł język błyskawicy spadł rdzawy deszcz – tak przemówił do mnie historią ojciec który dalej nie wie co począć z życiem przelanym w dziecko dlaczego w nas jeszcze nie narodził się człowiek skoro groby stoją widne u kresu wytrzymałości reszta jest ciemnością którą rozświetli światło gromnicy czym jest śmierć? – umarli wiedzą ale nie zdradzą nawet nasi ojcowie nie ma ratunku – jest tylko Życie nieustające i bezimienność dróg świat staje się od nowa by znów konać w tajemnicy nie ma ratunku przed drogą do śmierci dlaczego znaleźliśmy ratunek przed życiem nim się narodził człowiek ziemia kiełkowała aniołem między tobą a mną wobec ciebie wobec mnie rodzi się w nas człowiek nie z nawyku bo nie nawykiem jest narodzenie ani śmierć lecz z JEST Smutne są matki słowa zaciskające się bez ratunku między słowem a ciałem w świecie nie powinno być próżni między tobą a mną jest jeszcze przestrzeń do wzięcia 21 Zapatrzenie * * * ciało otwierane ostrym lancetem pozornie milczy w morfinie zszywane przez ręce cierpliwego chirurga buntuje się słowem ciało rozsypujące się w łan na drugim polu świata powinno użyźnić myślą jałowe półkule mózgu ciało ów wielki czyn Boga rzeźba jego Snu i Słońca Pierwsze zwycięskie dłutowanie gliny aż po puls krwi wywołany poruszeniem się ziemi w mleczną ciekłość nadający jej obrót tak nagły że nic już nie zdoła zatamować krwotoku tańczących ciał według tego samego rytuału ciało obandażowane czasem śni wielki głód pieśni ciało cięte po wycie szczeniącej się suki przebudza mózg nagle w i d z ą c y sobą to czego źrenica wypatrzeć sama nie zdołała ciało rozskrzydlające się na uśmiech dwuramienny dosięgający rozgrzanego ciała w przestrzeni rozgarniający przerażenie w zaciętych źrenicach drugiego n i c o ś ć czy w i e c z n o ś ć człowieka dostrzega tajemniczy uśmiech dzielący się na krzyk uwielbienia grzęznącego w gardle na szept wzgardy jeśli podłość wypełzła między nagie biodra ciało krwawiące jest kolebką z której wstaje nagi sens pieśni idzie dalej niepomny ostrzeżenia mózgu ślepy obły jak prastary w tym kraju los w ogrójcu ciało tylko nie może go dobiec objąć w bólu serdecznym gdy stacza się na dno szklanych wystaw księgarni od których wraca jęk nader – człowieku – cielesny z każdym słowem z wersetu należy się obchodzić jeśli nie czule to raczej ostrożnie może zapłodnić lub się pod tobą otworzyć źrenice widzące 22 dałeś mi ziemię w oglądaniu okiem głębokiej krwi stałam się starym pniem jabłoni w sadzie z najdroższym sokiem świata – krwią przechodziłam z nim współczesne elektryczne łany miast wysokie łodygi kłosów z niklu betonu szkła – zimno bogato ale zimno było matko moja w każdym czerwcu nurzałam się z trudem w zieleni zaprzeszłych łąk bogatych jeszcze w zapach bosego dzieciństwa oglądałam mgławice ptasich skrzydeł kluczące smugi sznury żurawi tabuny odlatujących bocianów przecinających głosem pożegnania okrąg niebios przebogato kwitły jabłonie sadzone w dzieciństwie razem z ojcem coraz bardziej opadającym z sił pod nagłym głodem żelaza i obraz przemilczę – to jest bogactwo świata nie do udźwignięcia jak czyjeś nocą obnażone ramiona jak mowa tysiącletnia – szept śmierci ogłuszył ucho i teraz milczy język krwi źrenice stały się ubogo kamienne jak nikiel beton szkło martwe obrazy poruszają się skrzydłami ptaków które nie śpiewają wargi opuchnięte choć nad morzem stoję nie ma żywej kropli wody karawana przyspiesza kroki – niedługo zenit druga ziemia zakradająca się wnętrzem ciała nie owocującego – jałowe lata wyobraźni że życie można odłożyć na pojutrze krew tylko jest innego zdania dawanie z siebie owocu wnętrzem krwi hemoglobina jak oszalały koń wali kopytami chcąc dobiec tam gdzie kończy się czterościenna stajnia łóżka a zaczyna wolna przestrzenna wieczysta o t w a r t a pod kopyta p o ł o n i n a zalana słońcem północy dałeś mi wszystko obfitością i bogactwem Panie i NIC tylko jest tu moje * * * to sekundy brane z tętnic Pana i nic nie wiem i nie pragnę słowa zbyt przestrzenna noc by być poza nią – spójrz na 23 nieboskłon śniegu pełny niejasnej zorzy – czas szykuje tylko wyższą śmierć w rozłące przebywamy siebie przez ciało drugiego w nim jesteśmy przemienni – języki rosną z ciał w embrion noc biała od głosu ciemności wołającego – stań się cały noc przemijająca a czas nim dogonimy sny uderzy pozostań?– krzykniesz jak w rozkoszy mokry ponad ciałem pójdziesz w gwiezdny busz niech ta noc pozostanie niepodległa w śmierci – skończona życiem zdaje się noc w której ból na rozkosz się odmienia z głodu zdaje się noc której płacz się na ciemne brzemię odradza niewolnictwem zdaje się noc umarła w chwili pomyślenia że mogła być ekstazą tworzenia vox angelica vox caelestis vox humana – symfonia wołającego mięsa w gwiazdach migotliwych świateł i szumnej inwazji zieleni przecież wyśniłam ciebie ze śmierci ciała równaniem z pięknem Boga tak! – chcę abyś piękno stwórcy uczynił w sobie mężczyzno! – tak pięknem nieśmiertelnym = vox Dei i – tak mi umierać w zapatrzeniu porastać gęstą siecią zmarszczek czas wydziedzicza warstwę życia – ciało pozostaje s kazańcem prawa o którym wszelka wiedza została cofnięta przed Alfę poezja jak miłość nie może się począć precyzją sensownych zdań kiedy oko widzi jasno krańce i Głos co tam śpiewa wyraźnie słyszalny ubogość języka cofa jakby coś było jasne że jesteśmy tylko profanami nagle bryzga hostia słońca jedynie ptaki zbliżają się do powitalnego hymnu dedukowanie Czekasz jak ziemia skuta upałem na deszcz. 24 Śnisz ciepłą podróż jego rąk po swoim ciele ów tętent przechodzący wpław ziemską śmierć. We wszystkich stworzonych formach piękna widzisz i wedle nich nazywasz krwią na krew jego wołając. Oto teraz dotykają cię natarczywie jego wargi mówiące milczeniem. Jest jak archaiczny ptak obejmujący twą krew od wszystkich stron ciała. Wyłuskuje cię jego szept do nagości przeraźliwie obcej przez ogień aż po nagość otwarcia się pod nim bezwiednie. Boży obłęd. Co za niecierpliwy oracz myślisz! Co za uparty ptak wgłębiający się coraz cieplej coraz szybciej i coraz szaleniej! Jesteście tak wysoko że słychać przelot aniołów. Usiłujesz dojść do siebie ale już nie dane cofnięcie wszystkiego. Co za sen się wam przydarzył że korzeń się w tobie przyjął. Powoli się już rozrasta we wszystkich włóknach i krwi piennej. Zaczynają się dla ciebie miesiące księżycowe. Jesteś nasienną! Jesteś najprzedniejszą glebą świata! Ziemią w stanie błogosławionym. Jesteś najstarszą glebą rajską i przez ciebie odmienia się Bóg stworzyciel i człowiek. Teraz dojrzewasz przez podział! Biały żniwiarz przez cesarskie cięcia ścina łodygę świata! Sztywniejesz przerażona patrząc na owoc na którym widny stygmat śmierci. Jesteś pniem który teraz boleśnie krwawi ubywaniem Życia! Jesteś skuta bólem do nieprzytomności. * * * Zasypiasz! – Myślę, że to TEN SAM SEN jaki przeżył raz jeden Bóg rodzący Adama, którego nosił w swym ciele i mózgu. A może Bóg był pierwszą Kobietą i niepotrzebnie mu tą wielkość odebrano? 25 * * * najpiękniejsza jest śmierć którą w czułości pocałunków pomylisz z Życiem gdy od czasu do czasu słyszymy jak idzie przez labirynty żył natychmiast otwieramy dla siebie ramiona cofa się jakby przerażona naszą bezwzględną żądzą pozostawia coraz wyraźniejszy ślad dlatego tak bardzo czekamy na siebie ciszej lecz cieplej brzmi słowo a może śmierć jest potencją naszych dni i nocy a może słuchanie jej obecności jest przestępstwem czujną karą i w o l n o ś c i ą zarazem a może myśl o niej staje się otwartą przestrzenią a może jest białym pstrągiem płynącym pod prąd a może suflerem ciszy naszego teatru jedyną kurtyną która podnosi się i opada w czasie a może jest nieskończenie zdziwiona bólem i radością że to już koniec widzenia z nami w Więzieniu serdecznie zamkniętym i nagle musi opuścić cele naszego ciała bo wieczność otwiera a może jest koncertem na życie jakie nasze jest i NIE ma najniebezpieczniejsza jest śmierć o której nic jeszcze nie wiesz i nikt z nas nie jest pewny – czy to co czyni i co myśli nie jest pieśnią wygłuszającą a zarazem wołającą jej Głosem pochylasz się nad moim czasem by stać się przez moje ramiona wolnym od niej wszystko tak potrafimy przez mądrość pocałunków zakłamać że płacząc śmiejemy się czule i chociaż ona też jest współwinnym świadkiem to i tak wiemy że butwienie nasze godne było narodzin prawda zabija i miłość poraża jak biały trąd we krwi * * * już jesteś za bramą najstarszej winnicy świata ktoś bez nas w jej wnętrzu naszą krwią szafarzy 26 płynna ziemia zastyga zdumieniem zostaje cofnięty ruch piachu taka jest wieczność do której idziemy p o r o z u m i e n i e dokonane pęd urywanych oddechów i pot na twej skórze jakbyś w morzu został pierwszy raz wykąpany i oto szafarka bierze całooddanie niesie w głąb jak zwykle nieznaną krew ustępuje jak morze o zmierzchu brama się zamyka na klucz wyrzucony w morze ziemi ocierasz łzy szukając serdecznego szeptu jesienią nie trzeba tak mocno pragnąć w spóźnieniu usiłujemy kłamstwom przeszłości nadać sens zatrzymaliśmy ziemię a poruszyliśmy nocą słońce we krwi spóźniliśmy się w drodze do siebie ale życie się nie spóźnia czułością łagodzimy narastający ból przeznaczenia marzenia ściętych we śnie głów – poruszają ziemię * * * w słonecznej kuźni lata kradliśmy trzy dni wargi w płaczu wygasł w nas ogień – żal spopielił język zostały obłe cienie sennych gór w słońcu i pamięć jak niemy lot nietoperza w słonecznej kuźni lata trzy dni płynęły lawą przez drobny kwiat centurii wśród zaćmienia barw ostrych konturów realnego świata po którym chodząc noga krwawi – oko ślepnie czasem a myśl gardło zaciska po niemy krzyk zapatrzenia w niebo nie dla mnie jednak słoneczny oddech nad przepaścią marzeń połączenie w języku wolnej przestrzeni drzew pełnej kiedy dano porcję ulotnej w strzelistość sekundy wtedy żal odebrał możliwość cichego rozstania „kiedy jesteś blisko – wtedy jestem tobą” prawem ruchu słońca stało się inaczej kiedy tak daleko jak dwie antypody – wtedy tylko razem bywamy złączeni – w bunkrach śmierci naszej 27 Kto tak kradnie wieczność ten pełnią w niej bywa ziemia góry sierść słońca – pamięć urągliwa tego nie strawię nie wydam nie wyrzucę z myśli to początek pożaru na drogach gdzie NIC tylko gotuje się dla mnie i zaczynają krwawić sekundy skradzione jak gardła ptaków samotnym triumfem trzy dni wieczność – pustynia po której brodzę bez końca dnia i poza początkiem nocy – i – tak będę tu bywać powracać przez pamięć bo nie rozeznałem w prochu perły ciała boś mnie wziął w ramiona i BYŁO inaczej kto ukradł godzinę wieczności teraz się potyka o bezsilne samotnością chwile woła – za późno by został tutaj wysłuchany chce milczeć ale krew tłucze w słonecznej kuźni lata i spływa na drogi gdzie NIC już nie ma bo być nie może próba spowiedzi tak patrzę aż boli mnie twoja postać tak łowię twoje słowa jak ryba rzucona na wydmę tak się zbliżam że nic nie wiesz o tym idąc obok tak mówię żebyś ty do mnie ciągle mówił tak czynię żebyś ty nie wiedział co czynić tak się z tobą kłócę że uśmiechasz się do mnie bez słowa tak rośnie we mnie płacz że ciągle się uśmiecham zagryzając wargi tak chcę pozostać w twym życiu że ucieknę szybciej od ciebie niż twoje wargi mi o tym powiedzą nie potrafię już patrzeć łagodnie nie potrafię mówić do ciebie językiem czułości nie potrafię mówić tak by wołaniem mowa się stała nie potrafię już walczyć o naszą miłość i dom nie potrafię pielęgnować twoich słów i uśmiechów ani siebie zdradzać w pobliżu rosnącej upałem krwi wszystko zaczyna we mnie być podobne do rozbitego kryształu mój dzień jest tylko pracą na kolejny dzień noc jest rozłożona na elementy proste śmierci w których jedynie można opłakiwać w ukryciu 28 przeżywanie świata bez prawa do niego uczę się powoli kartografii oddechu wiary w potęgę inwazji zieleni NOC – okulary stłuczone sekunda jest ziemską wiecznością nigdzie mnie już nie ma w ciszy nawet śladu brak więc nie mogę cię skazać na siebie choć coraz bardziej czekam patrzę aż boli mnie twoja jasna postać łowię siecią krwi twoje słowa uśmiech spojrzenie będąc rybą rzuconą na wydmę p r a g n ę byś mnie serdecznie przeniósł do wody albo zasypał piaskiem z litości do niedobitych zwierząt 1971 twarze W ciemnym lustrze widzę twarz Nieznajomej którą pytam – dlaczego mnie nienawidzisz w spojrzeniu? Wargi Nieznajomej z lustra odpowiadają pytając – dlaczego mnie nie kochasz i nie pielęgnujesz? Odrywamy od siebie zmęczone źrenice. Wiemy zbyt wiele o sobie by się oskarżać o drobne nieistotne sprawy. Swoją syjamskość znamy od urodzenia. Usiłujemy odejść. Oderwać się w lustrze. Nienawidzimy się od pierwszej śmierci. Wy-starczy spojrzeć na fotografie. W zasadzie obie Twarze zmieniają się wewnątrz komór serca. Odgrywają tam role kata i ofiary. Ofiara nie jest zupełnie tragiczna. Kat nie jest zupełnie pewny radości ciosu skoro sam namawia na Noc. Jest płacz przechodzący w radość. Jest radość stająca się matnią. Twarze od pewnego czasu zaczęły paktować bez mojej zgody i poza surowym okiem rozumu. Już nie wystarczył im Hegel. Już nie wystarczył im nawet Kant .Zbyt długo przyglądałam się twarzom w lustrze. Za mną pojawiła się na zewnątrz twarz Trzecia z szerokimi źrenicami. Nagie obnażone ramiona wypełniły lustro jak drzewo wypełnia krajobraz monotonnej równiny. Stała się noc w której ktoś płakał nie płacząc ktoś krzyczał nie krzycząc bólem co krwawił był dzień upalny w środku nocy słońce sypało się z warg przed świtem odebrano nam długo hodowaną samotność ...dlaczego mnie nie kochasz od pierwszej nocy... ...dlaczego mnie zdradziłeś od pierwszego słowa oddania... twarz trzecia w innym mieście śpi Teraz chodzi już tylko o koniec wiary – dlaczego odegrałeś komedię wspólnoty dnia naszego? 29 W lustrze widzę wykrzywioną twarz absolutnie Znajomej – oślepła na miłość stanęła ponad rozumem! Stoją z sobą niepogodzone daremnie wołając winnego z niewinności Teraz – myślę w konspiracji – Twarze należy starannie pielęgnować do śmierci gwałtownie łagodzić skłócenie i oswajać je z ramionami Ziemi obnażone porażają białym prądem 1972 pejzaż z kobietą przez cały okrągły rok jesteś kwitnącą jabłonią w tej glebie czas bezustannie pomnaża kotlinę którą inkrustuje gorący korzeń od korony warg po fundament rodzaju rośnie drzewo nasze nieznany wciąż urodzaj pnącze rozpiera się całym sobą w rdzeniu przez wszystek kwiat pnia twego przez liście twej krwi przez gałęzie kości przerasta całą ciebie we wszystkim o t w i e r a s z się pełnią lata dosłownością arki z potu tajemnic pełznie tobą pierwszy krzyk kora na tobie pękając pokrywa się solą ubywasz najprzedniejszą krwią pienną jakże sumiennie takiej cierpliwości nie spodziewał się Bóg po tobie jeszcze obok swego owocu kwitniesz do pewnego lata ubożejąc ale owoc otworzył w tobie białą linię truchlenia biegnie przez ciebie lecz jest poza tobą część czując coraz bardziej widzisz żeś tym samym pniem lecz pierwej odchodzącym w nieskończoność ronisz w ukryciu łzę rozumną wiesz że to twoje dziecko wyrwało z ciebie rdzeń stający się znanym początkiem jabłoni szczepionej na radość na ból opasujący pień 30 * * * przyjm czerwień ognistą ciała przyjm biel skóry przez którą ciemność przejdzie szeptała kobieta płomieniem pierwszego języka nakładających się barw nie ziemi lecz czegoś co jest t a k wciąż że będąc tego rdzeniem nie znamy żadnej o tym prawdy lecz sól potu słysząc jęk tajemny w głębi oddechu który nie Jest ciałem j e s t e ś m y sobie zupełnie obcy i jakby niesłyszalni istniejemy od nawiasu pragnienia otworzonego źrenicami dotykiem sennego szeptu aż po ostry krzyk dziecka co zamyka nasz czas bezwzględną formą z naszych treści aż biały ból tchniętego oddechu w dziecko obcy stawać się zacznie porazi nasze ciała śmiertelnie za nami stoi czarna kobieta z gałązką ciszy i odpoczynku wiekuistego ciało – krzak gorejący z którego pozostaje diament krzyczącego noworodka popioły mężczyzny i kobiety * * * jeśli sady zajęte są pieśnią bieli i widna jest w nich późna jesień matki gasnącej jak lampa w dzieciństwie bez lęku stoję w gęstej dżungli ciemności – jutra swego nie czekam chociaż może być w nim uczta szczęśliwa jak obfitość dzbanów w Kanie Galilejskiej pora uroczystego milczenia gdy ręce podadzą Puchary pełne serdecznych słów wina słońca wody idźmy powolniej patrzmy dokładniej żyjmy pełnią chwili nie pędź aniele obłędu – stopo nie wyprzedzaj zieleni wersecie nie wyprzedzaj czasu – bądź kotwicą czasu TERAZ myśli prawdo idź razem z opływem krwi jeśli prawdą a czasem człowiek umierający nieznaną przestrzenią niech przestrzeń dnia każdemu wypełni się pieśnią kwitnącego sadu 31 nim zimny ogień upalnej wieczności matki nie spopieli niech owoc dojrzewa powoli z obrotami słońca na stosie ostatecznego łoża Pień płonie cóż diamenty z jej krwi i kości? – powiem : świecą ale ciało zamrożone czasem Matki czym? – Czym ciało? – jutra teraz nie oczekuję podwójną siłą i wołaniem nie ma możliwości zrozumienia krwi językiem gramatycznym między ziemią dnia a niebem nocy Przymierze krwi czułe choć możliwy jest cud jutra jakim dziecko jest ale nie nami ubywajmy pełnią w oszczędności czasu naszych ciał trwa otwarcie obnażonych ramion na ten sam ogień i treść wielbienia pozasłownego – bądźmy dla siebie lecz bądźmy powolniej jeśli jeszcze krew przez język wołający znaczy sens godziny – niech glob zwolni bieg stóp oszalałych – cofnie przyspieszenie życie się nie spóźnia bo grób się nie spóźnił więc po co przyspieszasz j u t r o o nas będzie już uboższe jutro najbogatsze będzie nami ubogie o godziny . t e r a z najuboższe jest bogactwem utracanym jutro nie procentuje życiem w księdze człowieczej i opływach krwi rodzaj ma Jutro – człowiek tylko królewskie TERAZ idźmy powolniej głębokością sekund i świat będzie bliższy język szczyt światła sięga w umiłowaniu człowieczego teraz w okręgu ciemności jutro oprą stopy następcy i pójdą tą samą drogą lecz pójdą inaczej tak będzie jak było lecz będzie inność odmiennie podjęta rodzaj ma ciągłość – ja mam swą skończoność * * * choć powie mężczyzna że żadna kobieta nie była kolumbem – myli się zbyt jasno widzą choć na ślepo topią lądy żywej nadziei aż we krwi zległej odkryć jakby w teraźniejszości stworzyć z siebie począć ciało kolumba czas pozbawia wartości starych ameryk bogów i odkrywców sens ich bowiem spełnił się i stał się dziś jedynie kostiumem 32 nasz wiek odkrywa jeszcze tylko mord zbyt znany totalny gwałt jeszcze nieokreślony tajemnicą jest ten co nadciąga z niezmierzonej dali odcięty jak liść z drzewa cielesnego nadciąga ziemią obiecaną kobieta wykrywa ciągłość pokornych wykrwawień tnie z siebie płaty ziemi ognistej i więcej niż życie dać już nie może * * * nie chcę być mierzona w nocy oddaniem ciała nie chcę być przeliczana na pocałunki na słowa chcę być obok ciebie pełnią milczenia obok ciebie co się wiecznie przemieniasz wodą na spełnienie czuć ogrom budzącego się w tobie głosu krwawiącego p o n a d TAM gdzie wyobraźnia nie będzie sięgać przez słowo z trudem upodabnia się głos twój do krwi – nie wierz że uległej lecz w przyrzeczeniu uroczystym otwartej białym płaczem nie chcę przeliczać ramion twoich i słowa twego na żadną rozkosz z tego płomienia z tego spopielania perła nieustannie wzrasta coraz więcej światła aż wiem że z bólu wyzwala się tobą Prawo w przemęczeniu nie możemy sobie przypomnieć utraconej ciszy w której śmierć słyszeliśmy i pod nią bicie słyszalne – Trzeciego który nie istnieje poza tymi sekundami tak jest przeraźliwie rzeczywisty wymiar nieskończoności rodzaju przez bolesne Mięso co się odradza na wysokość tętnicy przez którą płynie ta sama muzyka Boga w męce chlebem Powszedniości dany promieniujący jakby niesłyszalny bo nieskończoność choć dana znów strąca nas w śmiertelność nie rozstrzygniemy Nieskończoności słowem – tajemna moc świata praktycznie poczyna urealnia z nas to jedno JESTEM 33 nie chcę być mierzona w oddaniu ślepotą zamkniętego wyrazu w tobie jest bezimienne Przeistoczenie jak dwie ręce Boga w edenie że jestem ci ziemią rosnącą wzwyż w brzmieniu aż za przeznaczoną śmierć s ł y s z y s z ? ty topisz się w akcie płomieniem jak śmieć nie jest jeszcze w stanie topić tego co jej przynależy tylko w oddaniu ziarna nocą w spleceniu miłosnym dwoje wieczność odmienia świat zatraca się jak Anioł w początku jak i końcu ciała jak w nich Bóg się ukonkretnia w embrion bo sam pisze z krwi nowy dekret na Życie bo i on nie posiada wyboru żadnego aniołów urząd wstępuje w nas przez ciała a myśmy myśleli że to tylko przeznaczenie z żądzy my cośmy byli w słowie ciemnym cyrklem języcznego pomiaru miłości aż po ból i przerażenie że to wszechświat się otworzył nie mogąc napełnić się nami kto czyta z ciała księgę świata jakby sprawdzał jakby odkrywał ujmowanie wielkości w słowie przecież bólu i stwórcy w tobie nawet czas nie obejmie w pomiarze – linią i punktem jesteś patrzenie na nagość ciekłe ciekłe ściany – zawał i fale wysokiego napięcia żył piasek krwi czerwony koks uzdy powrozy z nocy tkane zdania z objawionych ksiąg – formy w ciekłość przed nami wpisano i stąd ból i jakby wołanie: bądź myśli myśli opinające ciało nocą nakazem – i tak biała żądza wyjdzie z koryt krwi jak głodujący wilk na oślep Łowcom otwierającym ramiona nieruchome z lodu dzieciństwa źrenice nie drgną na głos rannego języka krew krew wychodzi jak ryba w głąb upalnej pustyni upał żywiołu 34 uzdy powrozy linie czystego bezpieczeństwa a tu już nagość obnażona sól świata chleb poezji pełnej rozsądku wołającego: zatrzymaj się gdzieś nowa gwiazda krwi w embrion się zapala w przyćmieniu aż włócznia niebieskich świateł przetnie źrenice widzące proporcje przesuną się ciemniejące języki w jasność ciekłą w pawi ogon fatamorgany omamu i tak być może coś się tajemnie poczyna z musu mędrcy nauczyciele – zdania bywają bezradne i nie ku pomocy odrzucona bielizna obudzone żądlące siły siły wysokiego napięcia Co? głos krwi i ciekłe światło przebija nienaruszoną harmonię wypalania czerwonego węgla w biały koks na embrion – białe zmęczenie nocy białe wołanie ciemnej strony ciała nie piszę zdań z tajemnicy pocałunków i ciała z tajemnicy pocałunków w miłości pocałunków składanych na ścianie ból cofa rozsypywanie krwi lotność betonu jak miłość – nagły rozbryzg białego świata lawina krwi jest karmą dosłownie dla ssącej pijawki co się uforemnia w noworództwo bezgranicznie wymagające niepodzielności mocy ciała i słowa ale to już nie być triumpe-triumphus przebiegnąć siebie przebiec krwią most bezpowietrzny ognia spłonąć w bramach otwartych niemożliwie dla twoich ramion oddać się to znaczy stanąć nad sobą w wysokość błękitu poddać się tam jak schwytane dziecko w kąpieli w ręce 35 ojca matki i spadać już w pogorzelisko z rozszerzonymi źrenicami kołysać sobą dorodny czas i władztwo twojej krwi krtań zachłystująca się powietrzem z nadmiarem przemilczać z resztkami płomienia i mrozem cynizmu męstwa twego triumpe! triumphus! z jakich to wielkości śmiech twój z uległości? z jakiej to racji czynienie ślubu o podwójnej istocie igraszek z cudzych kości i płaczu jak odróżniać samczość i męskość jak być tobie kobietą? jak iść naprzeciw w nagość by nie zabijać głodu twego jak uciekać jak odmawiać ciała a jak pozostawać przerosnąć chmurę ciemności białym krzykiem przebiegnąć siebie przekreślić płeć i być łodygą dojrzewającą inną istotą owocu ale czy nie zbrodnią nakaz : osiągać kolor sczłowieczającego się obrazu martwej natury krwi za którą goni sfora lśniących traw osaczających całą przestrzenią samotność drogi twojej jak kiedyś czyjś triumphus pozostał ognisty bezpowietrzny most – przebiegnąć przebiec na ciemnych welonach nocy złożyć znak ręce jak kiedyś welony welony z ciszy aż dzwony obwieszczą zwycięstwo inne – godność przenikania w mrok triumpe które nie kaleczy żywego ani martwej natury milknącej krwi za widnokręgiem kret języka aż krwawi białą ciszą aż tak triumfuje ból ludzki * * * ciało pozornie cielesne jest rodzaju literą jeszcze nie znaną podobne wciąż do tego które ma zostać powtórzone nieustającą tajemnicą podobnie gdziekolwiek – jednako odradza się życie a może dziecko jest właśnie z m a r t w y c h w s t a n i e m całego rodzaju 36 coraz mniej o stworzeniu z nas życia wiemy na co dzień choć posiadasz moc przechodzenia w ziemską wieczność jesteś tajemnicą ileż w tobie mężczyzno pokory i zaufania mocnej bezradności gdy osiągasz nieobliczalną topliwość natury Alfy i Omegi wiedział Pan co czyni w dzień czyniąc ciebie Pierworodnym czy twoja moc nie jest częścią tajemnej tragedii Boga? kiedy promieniejesz nieśmiertelnością wyzwalając „stań się” przez nieprawdopodobną śmierć życia początek białe słońce z boga żył siejesz niepodzielnie aż Tobą śmierć przerasta tragedię w embrion cokolwiek to jestem ziemią ciągle niejasno uległą pełnyś czystej pewności – pozostaniemy po raz drugi straceni w muzyce ciał w niemowlęctwo nawet nie wiesz jak się modlę byś nie był zabity w pięknie w podniosłej mistycznej sekundzie jedności nawet nie wiesz dlaczego a ja wiedząc wierzę w piękno silniejsze niż śmierć ciał przeczuwam że kobieta zapomniała kim jesteś nawet nie wiesz jak się modlę o uroczystą pewność w czas Przeistoczenia 1974 opowiastka a może nasze noce miały być obfitsze w słońce niż dzień co brzemiennością na dno idą arcytworząc następcę? czy w twoim i moim ciele nie śpią uśpione dwie archaiczne oszalałe bestie czujne w krwiobiegach aż gryząc się w pozornej czułości naszymi zębami obłe ślepe w dygocie bezustannie sprężone w pościgu i nie pokonane zmęczeniem płaczą? a może w naszych ciałach gdyby dokładnie zbliżyć czyste źrenice mieszka dziwnie nieszczęśliwa w szacie cielesnej natura Boga-więźnia? natura co żąda odradzania ale boleśnie pragnie również 37 niespełnienia gdyby pojąć podwójny głos żądzy można by pozostać niekaleczącym bóstwem co siebie kocha siebie Wyczuwa w drugim takim samym bóstwie widzi pocałunkami zbiera sól cierpienia na bielącej skórze drugiego ciele nie jednoznacznie magnetyzującym krew co mnoży tak że jest boleścią dla samego siebie w rdzeniach żądzy każdy ktoś – słyszysz – w nas bezwiedną ciszą płacze gdyby się dwoje docałowało na początku do boga w cierpieniu byłaby to miłość spod rajskiej jabłoni co bólem w jabłku ale ze zrozumieniem pragnąc z niewinności by ssali powagę – d a w a n i a ponad stan mężczyzny więcej niż on sam b r a n i a ponad stan kobiety brzemienia na krzyż rodzenia a może my już nie znamy stwarzania Początku lecz zwykły nawyk a może tragedią kobiety i mężczyzny jest odgadywanie dwu sprzecznych w swej istocie zwierząt którym obce rozmiłowanie w sobie bolejącej natury Pana tam gdzie akt się kończy na rzecz ekstatycznego pojęcia że jesteśmy bo jesteśmy czulsi o śmierć w nas co było nazwane imieniem przyjaźni imieniem którego znaczenia jeszcze nie znamy przez pusty dźwięk słowa „miłość” i to przeraża i wciąż wyje w nas oszalałe zwierzę a bóstwo krwią płacze aż porastamy siwizną od zbolałego w nas szczęścia –i– nie poczyna się następca obraz kobiety samotnej (wywiad) dokąd uciekniesz przed najszybszym wilkiem świata którego dopiero teraz w jego źrenicach poszerzonych spostrzegłaś? jeśli uciekniesz w sady egzekucji z pamięcią ojca zanoszącego się Tam przeraźliwym płaczem na gałęziach wiśniowych drzew z kołyską głodu twego z innego niż ojca Las 38 to tak jakbyś stała się tylko w tych sadach dziką jabłonią przerażenia której gałęzie jak na ironię poobcinał ktoś w porze zaślubin wiosną Sam opadając na dno morza które wypełnił jesteś od tamtego dnia obcięta co do gałęzi aż po ironię pnia wołającego przez lata dni zimy noce i sekundy jak wieczność długie kobieto stojąca w sadzie obłąkania daremne są twoje kroki ku brzegom morza wdowo nad wdowami – uciekaj od wierności c u d z o ł ó ż opuść dom i nie wracaj nawet gdy wołają drzewa w sadzie po imieniu idziesz w noc głębinową – uciekaj w ciepło ramion mróz idzie stoi kosze łez z okaleczonej jabłoni coraz obfitszy będzie ten urodzaj kobieto ciebie trzeba z powrotem urodzić byś mogła owocować przestrzenią słońca odpowiedziała albo zostawić w spokojnym zapatrzeniu w przestrzeń może ptak wędrowny z kosza łez wyfrunie kruk * * * źrenicami jeszcze balansujemy między czułością nocy a zimnym nienawistnym porankiem nasza miłość nagle pęka między pocałunkami usiłujemy cofnąć nasze słowa po obu stronach widne są nieodwracalne rany i krew jest przeciwko nam mową o t w a r t ą jeszcze obejmujemy wzrokiem naszą nagość bezbronną wobec upalnych żywiołów na przebudzenie których czekaliśmy trzydzieści lat kochanie – i – teraz nagle początek gorzkiej litanii śmierć podaliśmy przez podniesioną krew jakżesz wysokie było niebo czułości i spadanie teraz 39 płynące krople potu łączą się ze łzami sól żre skóry do krwi upadlając trudne to było budowanie czasu kryształu z krwi podglebia a teraz zgarnianie wzrokiem rozbitego czasu jeszcze niżej kiedyś zejdziemy w głąb ziemi aż tak sięgał nasz niejasny mord przez miłość wykrwawiliśmy się upalną chwilą w całą czułość tworzenia i pomyśleć że nawet po tym ślad bólu nie pozostanie a cóż dopiero słowo zimne jak oblodzony nóż zamknijmy źrenice i wysłuchajmy ostatni raz siebie od strony nieomylnej krwi co dekalogiem pożegnajmy się jak przyjaciele – słyszysz – ktoś wypisał nam bilety w odwrotne lata może tym razem ten ostatni poranek nie będzie spodlony może ostatni pocałunek będzie pierwszym słyszysz – wysłuchajmy siebie od początku pragnień przecież czystych przecież jutro może nadejść najstraszliwsza słodycz.... 1972 * * * ten dzień który nam się daje w nieodwracalnym splocie przemijania dzień możnej koronacji ciała i detronizacji słowa w czasie który nie przetrawiony pozostaje w nas głodnym kamieniem nie stworzył przebaczenia narodzin i nie zna łaski modlitwa nie opancerzona na zewnątrz krwi bez okien los ten dzień który nie zna mnie po imieniu jest solidną komnatą królestwa mego bez drzwi a wciąż ktoś biegły zegar uruchamia dzień który niesie sny i marzenia ściętych głów ten dzień z pięknym mieczem pragnienia – słowo boli i zawstydza aż wkracza wybawiciel z tamtej strony dnia i okna czyni z komór serca i zamiast gołębicy kruk skrzydła swe z rąk czyni i płynie ideał a resztę ostatnich słów i marzeń musisz rozdzielić na 40 jabłoń w bieli na wodę na wiatry językiem rozrzucić a dzień przeminie przeminie i głodu za nim nie będzie we mnie bo mnie nie będzie dla nikogo ani słowem z ciała ani modlitwą z. krwi ani obrazem rzeczy ten dzień który nam się daje w nieodwracalnym biegu berłem a przecież mnie matka rodziła na życie a przecież myśl rodzi się jak człowiek śnię w lodowym pałacu z kryształu na środku którego stoi ciepła prycza i wciąż niewidzialne ręce nakładają koronę pod którą samotnie wzbierają krople głodu na albę kartki kwitnę na żywym pniu choć jestem pniem bez gałęzi kwitnę na zenit wiatru północnego w krzyżu ciosanym na lata z milczenia dźwigam go do śmierci raz przeklinając raz błogosławiąc ten dzień który winem z winnic Pańskich słońcem się zapala * * * w niesprawdzalnym wirowaniu krwi w muzyce kosmosu tancerz drży jak ekstatyczne bóstwo i żyły jego wzbierają i nic nie odda nam białych kluczy do tajemnicy bo lotna Gdzie jesteś – tu a TAM jest zapowiadane lękiem co węszy śmierć a Tu jest zapowiadane zmartwychwstanie do pierwszego pożyczką gdzie jesteśmy wzrasta drzewo i ręki naszej na nim dotyk każdą rzecz trzeba wziąć okiem inaczej by była nieśmiertelną ale teraz trzeba iść po kaszankę do sklepu i ćwiartkę chleba po tej stronie świata drzemią zwierzęta i ziemia czeka na ziarno po tej stronie mężczyzna zostaje ojcem i płacze samotny starzec po tej stronie ubywasz nawet w tramwaju „0” gdzie sprytnie kradną ci pensję 41 po tej stronie pędzi szesnastoletnia dziewczyna pod tramwaj i krzyk bije po tej stronie co mówisz co kreślisz cyrklem w przestrzeni podwojonej co myślisz nie zawsze język wypowiada – obrys co znaczy? Brak nieubłagany żeś był tu w chwili w wiekuistość zabłądzisz na wyspie patmos między zakładem fryzjerskim kat. „S” a wojewódzką i miejską biblioteką przypomnisz sobie myśl ale krótka pensja odwróci źrenice od wystawy z książkami ale obraz chlewu pozostanie niezmienny ten sam poza twoim spoconym maszynopisem z krwi wyciętym na betonie w rynku śladem po tej stronie zbiegną się gapie i nadjedzie karetka pogotowia wypisze maszyna zgon jak człowiek wypisał ciałem akt urodzin po tej stronie pozostaje martwa struktura pamięci na parkanie cmentarza deszcze zmywają ślady wołających aniołów co próżnio tobie i mnie przyjdzie się spotkać w końcu zdania pociętej białej prostej nieskończonej albo resztki po narastaniu strzępu pytań – ty mnie tak czujesz co się Stajesz że nim doznam już jesteś stygmatem czy ja ciebie z zatoki cierpienia wydobywam jak puszystego królika z ciemności co przepala ręce i poraża zmysły mrozem milczenia a przecież są ziemskie przyczyny noża w mej krtani po tej stronie rodzi się zwątpienie i chodzi tylko o ponadludzki rzut źrenic co obrysują granice zniszczenia i ponad nimi obejmą milczącą czułość przemówi od krańca wzgórza oliwnego aż po embrion mowy z Ojca granice w których wznoszą się sady jabłonne i ogrody nasze w popiołach po tej stronie zgubiliśmy dojścia do siebie przez słowa jako i do niego. 42 sen mój owoc teraz jest krwawym plonem wczoraj chociaż tam bywały dni jak noc koronacyjna mój wschód biegnących stóp był zachodem śmiechu o zachodzie słońca umierał oblodzony ojciec matka wbijała nazajutrz jad Miłości do żył ale jak wiadomo takim miłosierdzie nie dane było dany podwójny ból myślenia i jest coś z dziwnych legend oto z naddatkiem sił nie mogą mi rosnąć ręce oto z naddatkiem kalectwa epoki wbiegam na huczący stadion – i – raptem milczenie detonuje we mnie jakby chromostopa nie miała prawa do gonitwy w słońcu a to był mój ponad ludzki już bieg – i – piękny w śmierci czas rozległy się gwizdy a ja przechodzę ze swym garbem w głąb krwotoku pod wyimaginowaną gilotynę a reszta biegnących czołga się solidnie na kolanach w odwrotnym kierunku a stadion huczy aż do łez z tego ręce powoli sztywnieją od mrozu i sypkiego śmiechu tak biegnie już ostatnie moje słowo zenitalne w o l n o ś ć (do prywatnej i intymnej śmierci) drzwi otwierają się z tamtej strony świata głos dziwny słyszę wytrzymaj pokornie ostatni swój rzut źrenic do końca niech łza triumfuje zniczem biegu płomiennej trwa poza tobą nie poniosą mnie nogi w zwykły pęd mowy – odpadam 1973 Zbliżenie Wszystko jest jednak w bezładzie i wysileniu... Zdaje się, że duch tworzy w rozpaczy, nie przekonany jeszcze o własnej mocy i twórczości. W przeskokach właśnie z królestwa do królestwa okazuje się ta potworność... tak, że Ty, Boże, wszystkie te prawie pośrednie formy poniszczył, chcąc jakby większą tajemniczością dodać naturze powagi, a zakrywszy przeszłość, więcej ducha 43 naszego ku przyszłości skierować. Genezis z Ducha – Juliusz Słowacki. * * * zbliżać się do najdalej bolejących samotnych ciał w izolatorium skór w wysypce trądu i nienawistnej szadzi (naszej dżumy) od kości uciec od wszystkiego co nazywają powszechnie litością w czułość z krwi jako i ze słowa uzyskuje człowiek jedwab i brokat welony bandaże len – drugim nie starcza tego nawet na onucę każda sekunda to osnowa śmierci lecz wątek zawsze nieśmiertelny mówimy – człowiek! – legnąc do siebie naskórkiem mówimy – radość! – nie znając bólu oczekiwania mówimy – miłość! – pozostawiając dalekich i bezradnych w męce braci zbrodniarzy z którymi rdzennie mamy jeden język i jednakowo brudne w posoce ręce mówiąc nie rozumiemy nienawiści gniewu pomocy sprawiedliwej w chorobie najłatwiej w stadach było śmignąć kamieniem w Magdalenę kochankom jej ciała najłatwiej w stadach śmignąć stygmatem w Kaina wpierwej sporządzając niejeden spektakl w dolinach skazując przez ręce przecież – słyszysz?!– wypożyczone kto zrozumie że raj nasz to odkrywanie w nas ponoć świętych – dżumy czy znamy siebie w historycznym czasie czy nie za wiele zostało zmarnowanych dni na... gdy... znów... czas... czas po którym nawet nie został protokół ani przyczyna ani klepsydra bo deszcz ją zmył na parkanie cmentarza? 44 w stronę pokolenia ojców naszych To są domy ludzi wymarłych. Tam na drugiej przecznicy cmentarza stoją ludzie z domu bez nazwy, a na drugiej alei śpią snem sprawiedliwym ludzie z domu zapomnianego. Na środku rynku w sercach neonu zamarła pustka po straceńcach z domu Ciszy. Zesłani w całuny białych pustyń! Biało im było w źrenicach. Takiej bieli jeszcze nikt z żywych na tej wysokości bieguna nie przeżył! Dziś jest cisza. Piękne układy konstelacji gwiazd krwi mamy w głuchych gabinetach. Konsternacja, że ktoś po-wrócił z jamą w ciele – Orfeusz wyprowadził skostniałą Eurydykę z lodówki Hadesu! Niewierny Tomaszu dwudziestoletni – patrz – jak to się wszystko w blagę za-mienia, A na NICH szadź, z krwi kamieniem żywym pod-pełzają w aureolach zorzy. Biały drut w historii. Trudno im było wyjść w fioletowe powietrze (mrozu) i oka nie stracić. Idą! Idą domy ludzi wymarłych w innym wymiarze. Ten marsz, Tomaszu w sobie zapamiętaj. Cisza W konstatacjach. Spoceni po gwałt zbudziliśmy się zamurowani w wieży babel. I teraz nam przyszło pytać się kto zrozumie ich łomot kości wśród białych kart. Historia łomotu gwiazd. Śpiew pomylonych ptaków w45 lesie. Rozbierane korony starodrzewia. Krążyły białe sowy. Położyli się spienieni żądzą życia jak konie w pędzie salwami. – Biało! Biało im było w źrenicach, aż krzak czerwie-ni chlusnął w zęby widnokręgu. – Długo! Długo wracali i teraz już nikt nie chce mówić wapnem żyznych kości. To są domy ludzi wymordowanych – to są ludzie z domu umarłych. – Drżymy, a oni idą w spokoju świętych z odkrytymi głowami, trzymając czapki w rękach, by pozdrowić nas lub Boga, jeden drugiemu towarzyszy w podróży do Grobu Zapomnianego, bezimiennego przez obcą ziemię. Jeden drugiemu śnieg sypie na kopułę wargi. Umarły w bezimien-nej glebie żegnał braci umarłych, A myśmy ten dom jeszcze rozbudowali i drżąc spali spokojnie do późnych godzin dnia. Aż ściany nas opuściły i odeszły w MUR. Gdyś-my się przebudzili w historii ojców, nie mogliśmy siebie samych dla siebie przypomnieć! – Wszystko wokół nas było Białe! Krzyk Ojców siedział na naszych powłokach i jadł odkrytą wątrobę! * * * umieraliśmy na sen ciepłych płaskowyży zabijaliśmy się o parę zdań czułych między pocałunkami i między zdaniami schodziłam na spotkania z ojcem czas wychodził naprzeciw jak ranione zwierzę otulał jak żadne serdeczne ramiona umieraliśmy u źródeł czystych nie mogąc może dlatego ust otworzyć umieraliśmy nadmiarem czułości spojrzeń ale nagłe cięcia krwawiły umieraliśmy nadmiarem manny w języku a nie począł się z nas pierworodny 45 tekst – ziemia tylko czuła nasz ciężar i liście opadały dopowiadając szadź kładła się realnie na szatę – ciało nasze którego brak będzie żyliśmy powiedzą tu kiedyś pnie buków słyszących symfonie nie wygrane z żył żyli powiedzą płaskowyża czując smak ciała krwi soli saletry wylewającej się z nas w żywe naczynia języka kosmosu na wieczerzę wkroczymy żywi z pierwszą gwiazdą nieoczekiwani * * * bunt się zbuntował w nas i przeciwko nam w sądach przyklasnął nam odsądzonych i przesłanych w zesłania kawiarń i pijalnie piwa spolegliwość się spolegliwiła i przeciwko sobie niezgodę głosi klęczymy przed sobą sądzimy tam siebie cenzurujemy psalm sumieniem a inni już ogłosili naszą dezercję gdy krew ciekła do dzbanów nader powoli przemienia się myśl w kondukcie ciała naszego śmiejemy się po śmiech krytyki – nas dzwony katedr nie wybiją klepsydry czasu nie przesypią w litery jałowej interpretacji ocaleni mówimy jak TAMCI pod murami wieczności kochamy bracia kochamy zieloność pól ornych brak przymierza z ziemią przeistaczającą chcemy ułożyć się do snu nie pogodzeni z sobą krzyczymy – kochamy zielone pola w łanach szumnych pijemy pijemy winny opar polskich galilei a to znaczy – boję się wejścia w wiekuistość czy płacz to nieczłowieczy? czy oskarżenie fałszywe? kiedy płaczę kiedy krzyczę całą przestrzenią mięsa mego życie codzienne czuje swoją potęgę do końca nie sprzyja nam ziemia – kłamiemy magią słów daremnych ale nie jest nam wroga – krew zaledwie wyczuwa delikatne 46 życzenie – bądź zdrów człowiecze w przeraźliwej przeprawie z domu glinianego w dom niebieski i niech ktoś żywy poda ci światło gromniczne a kto Światłość zapładniał w Syna? ani my zbuntowani ani my zbutwieni ani my spolegliwi ani my ocaleni ani my wygrani ani z prawdy ani z fałszerstwa ani zerem radości ani liczbą rozpaczy bunt nie jest ojcem zabaw jałowych ani cięgiem chwiejby od lasa do sasa he! hee! – zaśmieli się zesłańcy kawiarń to mówię – aha! – wdową dziś poezja po Człowieku nadzieja Jesteś już niedrukowalna co do grama krwi twoje martwe ciało ukazuje się na katafalku trzech pism prezentujących powolną agonię publicznie ostatecznie kondukty żałobne z wiązankami lingwistycznymi a nie odpuść nam naszych zbrodni i samobójstw w bazylice współczesnych regałów w prywatnej Jeruzalem m-2 pocznij Pieśń a zobaczysz czy nie ujdzie cało jak prorokowano stół Potrzebny jest nam normalny stół. Stół zbity z czterech ludzkich desek. Nie musi znów być tak piękny jak stół z Ostatniej Wieczerzy Leonarda, ani solidny jak współczesne narzędzia mordu powszechnego. Nie. Będzie to stół nie do gry ani do obiadu na tłuste milczenie. Będzie to stół do którego zbliżymy się 47 jak rozdygotane trzewia ziemi do nas. Będziemy długo patrzeć na siebie przez całe otwarte przestrzenie. Nikt nie wypowie słowa przez gęste ciało ciemności, aż z gardła wyfrunie biała gołębica od wieków tu oczekiwana. Ziemia krzyknie przez nasze purpurowe wargi : przybądź do mnie Reszto=człowieku! Nie będzie to ani klasyczne ani rewolucyjne lecz i n d y w i d u a l n e. Nasze ręce wyjmą ostatnią kartę z krwi objawioną l i t e r ę. Potrzebna będzie wtedy garść ziemi do czytania. Przy Stole zaczniemy lepić jeden drugiego, po prostu od nowa człowieka wynurzać z chaosu. Stół tego bezprawia nie wytrzyma. Runie cały w ziemię. Należy nas wtedy wszystkich okryć lnianą płachtą. Przynależy się umarłym zza życia trochę światła gromnicy z waszej – ludzie! – przecież bratniej strony! Potrzebny nam jest stół z ziemi. Normalność nasza zaczyna się upodabniać bezprawnie do męki na krzyżu. Ziemia tylko jest wciąż nieodrodna i znaczy więcej między nami niż ciało z gronostajami naszych słów. – – – M i l c z y s z? Myślałeś że kiedyś rozminiemy się w ślepych przypadkach że kiedyś mnie tu wyprzedzisz prawem prędkości światła że odbierzesz mi więcej z gardła niż owa garść ziemi ze mnie? Przy tym stole sama przekazuje Tobie – masz i dźwigaj! Prowadź dalej świetlistą karawanę przez ruchome pustynie. Rozwiń zdanie z siebie! – Wyprowadź Ty pierwsze teraz Słowo z krwi. Przy tym stole milczenie zabronione. Nie wiedziałeś że garść ziemi to więcej niż język co zaprzestał być boskim Gniewem i siał nienawiść? Nim strofę pocznie język twój – zasiądźmy do Stołu. Słuchaj co mówią w tobie wszystkie tkanki ciała. Ani słowa ani miejsca nie odmawiaj przy Stole następcy. 48 * * * co myśli człowiek liczący kroki swoje ostatnie w nocy rozpiętej nad ziemią – przebitej laserem księżyca aby jeszcze widział serdeczny cień co pada ostatni raz świadek nieustępliwie serdeczny przed rozstrzałem w ciszy takiej nocy trzeba się mowie zaprzedać matce polecić zapomnieć o ciele swoim co wzbiera przeczuciem spełnienia z a p o m n i e ć wołającego ciała milionów tkanek by prawda mogła się wydobyć z korzenia pamięci co myślał człowiek skazany na śmierć za nic co czuł widząc przedzierające się słońce mur śmierci i kroki za sobą v e t o gdy pyta się próżna pycha biegłego teoretyka nie zapominając pod ścianami zbrodni powinniśmy milczeć ciekawość nasza bywa wręcz podłością nikt z nas nie uklęknął i nie zapłakał nad sobą nikt nie zobaczył siebie i się nie przeraził co myślał oprawca i człowiek idąc na rozstrzał zapytać dziś to tyle co uniemożliwić stan z którego to pytanie okrutnie wyrasta 1966 * * * więcej nafty na całopalenie cieni po próżni tak ciasno w deskach języka w alejach zasłużonych mniej miednic z wodą by nie brudziła ręka wody krwią i nie zatruwała źródła sobą historia szeli już nie ma racji życzenie ognistego sumienia już nie ma racji odmawiania brudu wodom czy przyjdzie słońce co źrenice zapłodni czy naprawdę powstają obrazy w chorobliwej źrenicy czy może coś się rozsypało po komorach serca a rozum już zaprzestał wysyłać rzeczom słowa usta ustom nie mają się wspólnotą w krwawieniu pisanie według norm i przepisów krytyki na idealne wiersze jest zwykłą pornografią 49 czy przyjdzie mycie rąk we własnej krwi aż po biel czy przyjdzie rozdzielić mit legendę i wiedzę mięsa pasuj w pobliżu anioła karawaniarza jako i domokrążcy ostateczniej albo ostatecznie więcej czy mniej nie posiada już żadnej różnicy mówimy że nie mówimy ... i tylko nie płacz... tylko nie wyobrażaj sobie spokojnego snu w domu twoim nie licz na rozrachunek z tym cichym co był nieobliczalny tylko nie wyobrażaj sobie przyszłości na stopniach pałacu ślubów nie płacz obfitością mowy daną ci w kołysce to błąd tylko nie bój się ciała pod zapis cudzych potrzeb nie myl imienia śmierci własnej z cudzą przyszłością tylko nie patrz na zegar tylko nie myśl że... resztkami sił uwierz w zwierzę przez ciebie już tylko wyjące milczenie uczyń detonacją sensownego wołania milcz zacięcie by słowo nie znało upadku swego upadaj ciałem kobiety pod ciężarem słowa nie pamiętaj nieba nad łąką świeradowską nie rozstrzygaj czy deszcz czy łzy jugowskie zapominając odwróć się raz jeden do domu twego tylko wycisz przepaść wołającą tylko nie pamiętaj wczoraj tylko nie płacz teraz na jutro tylko żałoby nie czyń weselem tylko już nie czekam tylko już nie będę aż za ciszę tylko już będę poza zmysłami tylko poza mną wieczność a we mnie brak życia cud z ciałem staje się powolnie za łatwe było co trudne i raptem osiągnięte przez język oddech jest teraz rybą okaleczoną płynącą pod prąd żeby chociaż stał się komuś pokarmem na wieczerzę wigilijną czarne zewsząd sieci – oko poszerza krew do luster jeziora ból wypłynie i nie potrzebne mi będzie ciepło ramion twoich otworzą się żyły i płetwami oddechy popłyną pod słońcem mrożącym ciało 50 koryto ciemnej rzeki przyjmie czułością jest j a s n y m dnem koryto wyda każdą tkankę maszynopisu antyerotyk odcięci od źródeł stoją na ziemi przyobiecanej Matkę pomylił im filozof z kobietą Ojca pomylił im filozof z mężczyzną filozof – stary zmęczony wiek w mordach po kolana w bezsilnej krwi: nie tylko Freudowie szukają środka dla potencji krwawego starca siedząc nad wodą z resztkami ciał krwi śni się czas czułości rąk matek czas powrotu razem z ojcem w dom pełen bezpiecznego snu córki boją się pocałunków i otwartych ramion Ojców synowie lękają się otwartych ramion matek język zbablał ostatnie tabernakulum kto wpisał na ruszta ogniste matek Syna w odwrocie – odciął powrót do źródeł MIŁOŚCI teraz każdy chciałby ucieszyć się na swych ramionach bezramiennych chciałby zasnąć z pocałunkiem czystym z sobą samym niepokalanym skazani na siebie nie potrafią udźwignąć przeznaczenia swego Nocą jak długo będziemy wołać się przez zdania najczulej jak długo będzie uśnieżniał czas ręce i wargi dotąd światło brzucha Matki i ramiona Ojca pozostaną w Dotyku lecz danym i n a c z e j oczy nasze białe od żądz nasze młode ciała i starczy nienawistny schizofreniczny sex – staje się już ciężką pracą wieku stojącego we krwi potop od ściany do ściany od nocy do nocy od sportu do sportu od brzegu do brzegu a jakim nasieniem chcesz zapłodnić Mowę kto bable językiem swego kazirodztwa w mowie od kości i gromnicy mającej początek 51 powiewają pustką bezdzietne wersety skazani na siebie w technice porzuceni dla siebie biernością narzędzi cel oddalił się jak brzuch matki z buzującym Ogniem i tylko ta nasza filozoficzna antymiłość wojnami zmęczony stary muzealny wiek szuka kosmetyków w krwi ruicznej zmęczeni leżymy na dnie łodzi Noego – potop potop krwi ciał spermy blagi nie ruszymy bez świetlistych wioseł * * * chodząc w jawnej bezsile jeszcześ marzeń w pracy swojej pełny myślisz – jak podniosły jest człowiek epoki gotyku i wierzysz jak w rajskim omamie w oko Niewidzialnego szepczesz – myśli obcowanie jest jeszcze w pracy realne chodząc w zbrojnym milczeniu alfabet we krwi ukrywasz myślisz – wzejdzie na żelbetonowej pustyni i słowo pocznie wierzysz – prorocy potrafią panować nad żywiołem mroku i dżumy szepczesz – tyle sadów zakwitło w pradolinie w sekundzie z Teraz ileż tak lat chodzisz w tajemnicy? iloma godzinami ból skraplasz na święte poty modlitwy? ile razy umierałeś a ile zmartwychwstawałeś? ileś nicości w trwanie wykarczował? iluś odkrył Hiobów i Żebraków częstochowskich w sobie? jakimi razy bity za słowa pod murami upadków? Iloma słowami tu podnoszony przez pracę w nadziei? Którymi godzinami błogosławiony? jaką nadzieją napasiony? Czyją wiarą chrzczony? iloma godzinami spowiadany? w jakim grzechu skazany? przez kogo pozdrowiony w nędzy i braku chleba? kto ciebie wygwizdał gdyś się odradzał przez swój własny język? – – – że NIC ci z ziemi na której czas się kurczy do łzy jeszcze nie zbrzydło i śnisz niepokalaność niemowlęctwa co skończenie poczyna się aż z wapna i rośnie w poemat wspólny – – powiesz: bom jest śmiercią w której wieczność jak i nieskończoność mają swoje linie w przecięciu i zamilknie wtedy twój głos w bezsile – rzeczy zwyczajne unosisz w strzelistą nadprzyrodzoność aż z namacalnego ciała mroku wychodzą synowie światłości potomstwo jesteś jak robak świętojański i w mroku tylko i w litej ciemności 52 świecisz łzą umęczonego Górą Oliwną i diament tak nie lśni jak ona dzień samotny – duch się przez ciało modli na sublokatorce a ty bezbronny chodzisz w nieskończoności tych co stworzyli Formy i coś krzyczy w tobie – jak podniosły jest człowiek czystego gotyku idziesz a ogień traw stopy ci ogrzewa w umiłowaniu kamień czuje noc samotna – ciało się utragicznia gdy spinasz pierwszy łuk z żebra językiem przestrzeń się podda byś stał się i dokonanie postawi pieczęć i liczbę po lekcji (fragmenty) po lekcji doskonałej obojętności i znużenia mijaliśmy z uśmiechem cmentarze i biblioteki rozmawialiśmy pół szeptem o pogodzie pod kołem podbiegunowym polscy naukowcy pod kierunkiem Alfreda Jahna badali biegun Stanisław Baranowski donosił ze Spitsbergen – przesuwanie się lodowca jest sygnałem nader... i już nikt z nas nie zajmował się wydarzeniami w kraju i za granicą parno było w opowiadaniach naszych ojców wędrujących przez syberyjskie mrozy paru znajomych założyło żałobne opaski tłum znów źle zbudził się w salonie obojętności uczeń pytał zacięcie o znaczenie słowa targowica – nikt nie odpowiadał podając encyklopedie salon warszawski uwielbiał niektórych poetów ale działo się to dlatego że był chory w wyolbrzymieniu słów – nie bardzo wiedział skąd przyszliśmy i co oznacza nasz kaleki język na biegunie temperatury sięgały 30 stopni po lekcji doskonałego otrzeźwienia studentka wygłaszała referat nikt nie dyskutował ani odpowiadał w wierszach kwitły 53 zapałki rozmawialiśmy tylko źrenicami nad leżącymi, w kwiatach i słońcu ktoś jakby zawył – to nieprawda że to naszymi rękami ale prawda to rzecz dobra na zajęciach uniwersyteckich umarli śmieli się szerokimi źrenicami do gwiazd polscy naukowcy pod kierunkiem Alfreda Jahna badają biegun cmentarze toną w słońcu polarnomorskie powietrze zaostrza apetyt cmentarze nie dają się ani na centymetr wyprzedzić ani ominąć w antynomii ocena rezultatów tworzenia i burzenia staje się irracjonalna i za każdym razem poszerzamy słowa poezji żałobnej i cmentarze mówiąc tu bezczelnie że złapaliśmy samego Boga na pętlę wersetu drudzy mówią w bogatej komedii o anarchistach złapanych za słowa jedynie naukowcy sumiennie piszą geografię skacząc po krach nasz szept nasz krok jest kochani zbyt pięknym snem i nie tyle byliśmy tutaj wałkoniami swego czasu co ludźmi o zmęczonych już w ucieczkach słowach i sercach które biją w nas na następny niechybny tu zawał polarny wiatr powitał wyprawę polskich naukowców łagodnie przyjaźnie gdyśmy rozbijali namioty i rozpinali proporce świeciło słońce w pracowni Bronisława Wojciecha Linkego otwarł się dramat narodów przecież się nie zabiję wołali chłopcy Spartakusa z pamiętnej ryciny drogi appijskiej – wtedy padł Rzym ukrzyżowano ponad sześć tysięcy mężczyzn lwom podobnych powstańców ileż godzin umierali w zamrożonym teatrze w upale zionącego południa co myśleli matkom straż odcięła drogi i gryzły palce wilczyce rzymskiej północy przecież się nie zabiję – wołał każdy powstaniec z krzyża wzrokiem obezwładniony przez bestie żądne męki i krwi 54 zabijać szepcą wargi obnażonych wodzów i cezarów zabijać aby ofiara czuła mocną śmierć w torturze potem coraz wyżej stawiano krzyże coraz wyżej płonęły stosy i krzyk aż wstępowano przez bramy pieców powszechnie w niebiosa przez biel ile lat ktoś Krzyż doskonali w postępie zabijać szepcą wargi obnażonych wodzów i cezarów zabijać aby ofiara czuła mocną śmierć w torturze przecież się nie zabiję nie mogąc wbiec w przeszłość w świat zakrzepły w malarstwie czułym w torturze historii nie wybiję szyby dłońmi nie podniosę choć może pragnę dziecka wyjmowanego dźwigiem z konającej kobiety na gruzach patrzę chcąc się do ust konającego dobić w męce antyteatralnej ale wieczność Historii jest tylko sekundą śmiertelną przecież wszyscy są tylko oddaleni o oddech za kruchą szybą skóry o pamięć i zapis z losu zabijam się sensownie i mozolnie może ktoś z nich patrząc walczy z tamtej strony bezustannie o nas i język dotykający ich ran czułym musi być a może jest tak że krew w wiekuistość nie odpoczywa – walczy z tamtej strony o myśli i czyny z nas rosnące i nie uwalnia nas lecz dwakroć zobowiązuje „morze krwi” – głos zbiorowego Aktora wśród żywych – opamiętaj się po NAS w przestrzeni przecież My jesteśmy zaporą objawionej litery przecież Ukrzyżowano przecież nie słyszymy przecież „kamienie wołają” przecież się nie zabiję woła Historia świata w obłędzie człowieka przecież my źle mówimy że historia uprawia kanibalizm wojen teatr – jedyna możliwa sielanka w której aktor milknie w połowie słowa wstydząc się całym bólem ciała za siebie i autora – przecież się nie zabije 1973 55 * * * światło drapieżnej doby – pomyślałem – wiele złudzeń mieliśmy na placach dzielących nas na żywych i umarłych był to sygnał zieleni nie wysłuchanej przez źrenice dłonie a jurność jej jako stygmat zwiastowania parła ku narodzeniu świata dającego poczucie swobody do nagiego ciała pośród traw wysokie piętra były chwilowym haszyszem po złudzeniu stwarzania mijałam w tłumie własną postać rozważającą dobro i coś jeszcze patrzyłam w zdumionej zieleni... a trup mój mówił z powagą czasu dlaczego mówisz? – wołałam na siebie sprzed lat – nie wierząc w czynny czas zbawiania... trup mój wciąż mówił z powagą nocy dlaczego nie godzisz się na modną tandetę na grafomanię ktoś pisał „Żeby prawdę zrozumieć, trzeba ją wykonywać” nie mogłam się zgodzić na samą siebie na samotność myśli na nędzę poezji na pornografię – „Nie ma nic bardziej jawnego niż zło” ziemia opuszczona miała na imię wszystkie serdeczne ramiona pędziłam jak niemożliwość która się spełnia zbyt dosłownie nie pozwalając ani na krok ominąć szeptu – co mnie budując mstliwie odtrącało w śmierć że przyszło z niej brać przekroczenie życia na codziennej rafie czynu nie dorównując ciągle godzinie w czerwieni ukrytej w labiryncie żył pomykał ognik zniczu „Głębokie myśli są głębokimi wahaniami” – „Kto niszczy i zabija, czyni to z własnej woli zła”.. nie mija co minęło ziemia chcąc począć karmi się sobą bezwzględnie „Zaprzeczyć możesz tylko czynnie, praktycznie” dlaczego mówisz... trup mój płakał z powagą kary za żarty „Musisz się zagubić całkowicie, by się odnaleźć zupełnie” 56 wiersz z otwartymi przegubami... „Zadanie rozwiązuje się postawieniem” ...cóż mam innego niż wiersze... gwoździe do trumny... masz rację „Prawda jest śladem a nie celem” dlaczego mowa moja nie odzyskuje rozbitego Zbawienia? świat jakby pochodził z zaprzeszłych gór ognia u ziemi co embrionem bóstwu daje nowe ciało kosztem narodzin człowieka wczoraj o godzinie której nie poznasz poza cięciem ciała odczułam odtrącenie radości na rzecz naturalnej łaski tego co stwarza poza nami z naszej śmierci ciszę i uspokojenie 1974 próba w plenerze Na tej samej wysokości tragedii i dobrobytu w biegu galopie – rozbijaliśmy nocą tabory Pod błękitnym – szkoda jednak że tak zimnym niebem Pokój ów ciepły czterościenny schron mieliśmy do czterdziestu i czterech lat przeciętnie z głowy (miłujący sztukę nie znają przeszkód) na sublokatorkach śmierć mniej przeraża ale to legenda Nocowaliśmy w namiotach w Sokolcu pod niebem a obok stały puste schroniska Anioł pański nadszedł – główny reżyser z Istotą ról Umywał w strumieniu dosłowność piór(próba generalna – Sonaty Belzebuba) – Zapinał mankiety na przegubach naszych rąk (statystów w tuziny) Narastała bura mgła Wyszliśmy nad strumień nadzy jak na arrasach wawelskich Pierwsi w ciałach po Bogu głosiła legenda Anioł śmiał się mówiąc: skąd macie worki pokutnicze przestępcy z edenu Chcieliśmy się wykąpać ale kąpiel w styczniu jest zabroniona nawet w słońcu Konie mrozu rżały a mistrz realizmu Bronisław Wojciech Linke pragnął chociaż jednego wyprzęgnąć zza dnia Zerwał się ostry wiatr Niestety reżyser miał zupełnie inny plan i czyścił nasze ciała żelaznym grzebłem do archiwalnych zdjęć Nadzorował całym taborem i rekwizytami jakimi były wtedy nasze ciała Był nam wybitną gwiazdą karmazynową i awangardową Zaczęliśmy się obracać wokół Wielkiego Wozu na którym spał Mistrz od Istnienia W nas było już minus trzydzieści lat życia Anioł strząsał pył z warg brud i słowo uszlachetniał Spektakl miał zastąpić awangardę szklanych domów od Żeromskiego Śpiew ćwiczyliśmy bez Zygmunta Koniecznego Ogień a raczej płomień Hasiora zastąpiliśmy farbami przyszczepionych cyganów Potrzebni byli religiom butwiejącym Pracowaliśmy w rozbitym taborze wijąc się jak piskorze Była to najgłębsza noc w mym życiu Oko reżysera tuczyło konie na kotlety Mijaliśmy się chcąc zgubić cienie wśród świerków Być może kiedyś Hauptmann przeżył taką samą noc pod gwiaździstym niebem Metafizyczne podobieństwo Ktoś już powiedział że kotliny w Górach są podobne do kolebki metafizyki To prawda Próby w plenerze zapowiadały się imponująco Pełno cieni Patrzyłam na Hauptmanna i Linkego Dwa upiorne gronostaje na śniegu iskrzyły do gwiazd Kamery miały dopiero pojawić się jutro Nie przerywaliśmy ćwiczeń Zygmunta Koniecznego zatrzymała do jutra w Krakowie grypa Bezsłoneczna noc cicha na tyle że słyszeliśmy strzelającą awangardę i szampan Bukiety i wiersze opadały na przygotowane trybuny jak lawiny w wąwozach Alp – Symfonia Belzebuba 57 obejmowała wiele zjawisk dotyczących przestrzeni teatru otwartego Artyści malowali szare wozy kolorowymi farbami Było nam nocą niewesoło ale nie było zupełnie smutno ze względu na obecność zainstalowanego radia Słuchaliśmy w przerwach sprawozdania z mistrzostw Europy w boksie Nie bardzo słyszeliśmy który to już pojedynek kto z kim bo oberwała się chmura Sypało śniegiem i wiało kamieniami Czas w dramacie Witkacego przestał być czystym czasem Dolina w Sokolcu przestała być doliną Noc nocą Musieliśmy szybko zwijać rozbity tabor i ruszyć gdzie indziej To znaczy jak zwykle wsiedliśmy dowozów jadąc tym samym szlakiem donikąd Ubielony widnokrąg wyglądał imponująco Pożar krwi gasiliśmy milczeniem i wodnistym wierszem Księżycowa poświata i szadź Mechaniczne konie rżały rytmicznie wyrzucając stal Ciała z lewa i prawa parowały tymi samymi kroplami Szadź na ludziach czyniła ich bardziej realnymi widmami Uśnieżeni szli przez drogę krzyżową kamieniejąc tak by nie dać się rozbić w syntezie Za nami stał w śmiesznej pozie ciemniały Bronisław Wojciech Linke Śmiejąc się wołał: kamienie krzyczą Ręce kamienieją Pytał się nas kolejno czy nie znamy adresu poety Skuzy czy był kiedykolwiek ktoś taki poetą Myśmy nie mogli już odpowiedzieć że zachodzimy w mrok za historię spektaklu w plenerze Ściągaliśmy w dalszym ciągu na siebie skrzydła białej sowy Odpocząć przed nagraniem jechaliśmy na wysokości tej samej tragedii – Symfonii Belzebuba wschodziła ogromna czasza słońca. Północ – krzyknął ktoś Bóg się rodzi noc truchleje niosło się w kościółku. – Mróz – minus trzydzieści stopni mego życia ostry zakręt i cisza zasiała się czarnym makiem. Jutro trzeba będzie jeszcze raz to wszystko powtórzyć dla telewizji jakby co to w formie uproszczonej tak się nie chce już być panie reżyserze. Zaśpiewała na koniec pani Ewa Demarczyk. * * * ptak uderzając w powietrze skrzydłami zna granice przelotu czując nad sobą otwartość przestrzeni czyni sam sobie ograniczenia którego pół skrzydłem nie naruszy – najwyżej prześle przestrzeniom głos: ave to stanowi prawo radosnego krążenia w proporcjach natury klatka co prawda zapewnia miejsce bytowania ale spójrzmy na szerokie klatki dla sępów brak gniazda i ten groźny stepowy król poraża kalectwem bardziej tu niżby ruszył do ataku trzepotem w morzu powietrznym ptaki królewskie orły jak i mysikróliki w klatkach mistyczne flamingi podcięte 58 są językiem milczącego bólu sięgającego przestworzy utraconych przelotów nawet bablące papugi i głupie wróble są smutne i posowiałe na widok ziarna ich gardła wydają matowe skrzeczenie wręcz oskarżający pisk naszą pychę nas wpatrzonych nas władczych nas jakich tu w końcu widocznie śpiew co zawsze człowieka oszałamiał żywiołem i ekstazą był źle pojęty być może gardła ptaków oddawały hołd przestrzeni co nieskończonością lecz nie do przebycia już lotem – więc w śpiewie skarga była jak włócznia drżenie ptaków wynikało z ogromu nieskończoności której my nie znamy bogactwa większego niż pragnienie wbijania się w ciało bezkresu chcąc pozostać w ptasiej naturze świętej wysokości żaden ptak nie spłonął w żarze słońca jak pyszny i bezprawnie uskrzydlony Ikar upadkiem ptaka byłby lot o jeden ruch skrzydeł za wysoki odpowiednikiem lotu ptaka jest mądrość proporcji pragnienia z siłami nigdy język pikujący w bezkres z próżności i pychy na wysokościach higieny lotu winniśmy się uczyć od orłów maleńkich sikorek sępów i jaskółek w przestrzeni nieograniczonej mającej jednak granice w potencji przelotu nigdy w klatkach ochronnych co przekreśleniem Natury czym skończyłby się lot wróbla na wysokości przelotu orła? czym skończyłby się lot sępa na wysokości przepiórki? czym jest słowo nie osiągające mądrości przez przynależną wysokość żaden wróbel ani o pół sylaby nie wbije się w lot orli nie zamieni się w przyrodzie na żadne cudze pióra to tylko człowiek bezgranicznie kaleczy się na cudze bogi na obce słowo na nieswoją glorię myśli wiersze opadają z wysokości chorobliwymi czcionkami z których ani krwi ani pióra nie ma po spadaniu ale jak na ironię i ci co słowem makietują rzeczywistość nie mogą się unieść o pół sylaby ponad rzeczą słońce zaś przenika wskroś ziemię i JEST 59 * * * piękny to kraj co zowią go pieśni ziemią urodzajną wody tam bystre zdążają ku brzegom obfitym w bursztyny ziemia serdecznie rozległa jak dom zajezdny zdaje się obfitość miodu zdaje się obfitość mleka ziemia jak wiekowa kwatera – wieczny tętent koni zew – z konia na koń czuj duch z konia na koń czuwaj wiekowy nieserdeczny płacz oszalałych wdów dorodna nizinna krowa z wymienia którego ssał niejeden Napoleon i wiecznie młoda Lukrecja Borgia kochająca wesoły lud Warszawy bo sioła w ów czas dogorywały niczym stosy ofiarne i dorodne chrześcijańskiej i demokratycznej Europy tu naród narodowi wolności nie ujmie tu naród narodem nie pohandluje brzmi bulla papieska potępieniem powstańców Listopadowych nasz sen od tamtych lat jest snem stygmatycznym pasterzu w wieku zaprzeszłym twarze monarchów w olejach owszem niczego sobie w muzeum sprawiają sympatyczne wrażenie i uśmiechy dla nas obfite do omdlenia wierzyli uczciwie że Polska to dom wysoce gościnny i otwarty na łowy kunsztownie byliśmy hołubieni na dworach szczodrze wspomagani słowem słowem kochali nas wszyscy obiecującym słowem karmili do utraty tchu a potem była Somosierra Elba Waterloo i znów Elba a serce legionów a nogi legionów a usta krwawiące legionów a głowy legionów – wiedeński walc linia wolności naszej biegła przez środek domu serca i rozumu w praktyce wolność cięła mieczem młodość ziemi żywej i nie legendą były dni nasze w ziemi włoskiej hiszpańskiej francuskiej przez tę ziemię krwawo-pszeniczną chwycili w zęby jeźdźcy apokalipsy dni i wierzyliśmy – mówi historia – że ojczyzna ujdzie całą i choć cięta szablą przez serce zdąży zamknąć agonią dom zajezdny ciągle demokratycznej i zaciętej chrześcijańskiej Europy czy pomylono się o literę wiary? 60 – – – Odwracam źrenice od przeszłości patrzę na falujące łany zbóż – potop słońca okazały nieśmiertelne ich legiony – skowronek wzniósł generalskie pienia raz za razem wydaje śmigłe rozkazy dojrzewania – bezbłędny przemarsz soków owies kawaleryjski ułańska pszenica wąsata żyto królewskie w chrobrości witajcie w komnatach serca mego! – Mowo! – gotuj się do jutra w pielgrzymstwo gotuj się pieśni do czułego chleba rozsądnie od ziaren alfabetu wzrastaj piękno kraju i wiarę pokoleń miej w fundamentach przedjęzykowych * * * aby mieć prawo do czynu – należy mieć prawo do języka w tabernakulum świata co rozbitą głębiną gardzieli sześciomiliardowej litery na którą zapolowali łowcy na światło spermy pod ciało wersetu uderzyli – już nie ściekała sensem w puchary języczne w przestrzeni zagospodarowanej jedyną potencją – Krzyża aby mówić językiem należy ręce odpiąć i krtań poszerzyć ślepcy szukają bezpiecznych przejść ciemności rentgenem świetlą pod ścianami brzytwami ognia ścinają zdania na pniu żywych oddechów powietrze dla rąk uniesionych jest zwartą połoniną idą żywe języki a ostre kosy elektrycznie koszą dla kogo ten plon siana cielesnego taki obfity cisza na wieki wieków tu amen żniwiarze piją piwo z zimnych kufli puchary czaszek lśnią kryształem w słońcu kto zrozumie krzyż i ofiarowanie skoro nikt nie padł z przerażenia na kolana gdy szalał w okręgu mord i człowiekobójstwo crux – przemienia się przez każdą Taką śmierć dymią wulkany zbrodni w Europie – trzeba wiele milczenia chorału gardzieli wśród połonin na które wchodzi matka bosa oglądająca wysokość i cenę zwycięstwa w bujnym listowiu aby unieść język pamięci należy szkielet mieć przeczłowieczony i tabernakulum wtedy wypełnia manna nieubywająca 61 i strawna i nie umiera cały odchodzący przed czasem przez Literę prawdy za butwieniem jest do wyjęcia dla przeraźliwie szukającego punktu oparcia w ciekłej naturze popiołu brodzi w posoce naszej władca i Pan a my NIC myślimy retoryka z konieczności wyobraź sobie rzeczy zwyczajne bo one pragną być miarą ujmowanej sprawiedliwości w najgorszej w najlepszej formie wyobraź sobie czas w którym mała rzecz i tak postponowana składnia rośnie w gorejący krzak dowodu z którego rodzi się ON sam – raport Objawiony poza słowem wyobraź sobie prawdę – nikt nie odpowiada za kalekie kształty rzeczy tylko i wciąż zwyczajnych! Czyżby powróciła wiara że Materia to obszar martwej nicości? Czyżby już grzech i sumienie wygwizdano w przesądy starych kobiet klepiących na przedmurzu własnej śmierci magiczne – „odpuść nam...” A może rozum się odwraca? A może źrenice oślepły? A może odwracamy się od życia jak sławetny Bóg na swego raka? A może kłamiemy do czasu śmierci własnego dziecka? A może my kochamy kogokolwiek? A może zapominamy że jesteśmy stwórcami rzeczy i czynów tego świata? Czy nie ma już bezbronnych jednych ludzi wobec tych tamtych? Czy niczego już nie pa-miętasz? Nie czujesz? Język pan Nikto zamienił w nieporozumienie? Nikto zabił Boga? Nikto wydrwił gromnicę w ręce umierającej? To nowy bóg Nikto świętą Materię formował w kalectwo? Czy Nikto projektuje serie bubli na przemiał? A może my myślimy? A może sobie wyobrażamy? – nawet gdyby tak było lub inaczej to wyobraź sobie – człowiek będzie Odkupicielem! Niebo zawiodło bo Golgota została z Krzyżem odrzucona w dniu Ukrzyżowania! Zostałeś ty! – Każdy z nas obdarzony p r z e o b r a ż a n i e m! wyobraź sobie dzień kiedy wyjdziesz i będziesz odradzał uzgadniał słowo z rzeczą pod czyny i rzeki oczyszczał pod ikrę powietrze ziemię by ci chleb rodziła – byś miał powszechną mannę 62 wyobraź sobie że tobie przyjdzie odkupić wszystko: nie myśl – formy rzeczy zwyczajnych drobnicę poczynań obnażających bezwzględnie Rodzaj ciebie mnie tego co nadejdzie materia – wyobraź sobie – jest żywa i jak na ironię banału posiada granicę zwyrodnienia i wytrzymałość przed sądem mięśni spróbuj przekreślić nowotwór ów bunt materii co mówi już jasno z siebie samej – nie! Objawia z precyzją dowodliwej śmierci ziemia nie rodzi z kamienia lecz z nas chore ziarno ostygnie mówiąc – odradzaj! stwarzaj od kła ryżego wyobraź sobie w rzeczy siebie odbitym we wszystkim pomyśl – jest COŚ co rejestruje idealnie zbrodnie rąk i ocalenie w wymiarach winy za którą odpowiada powszechnie Ciało! Baranek przestał gładzić grzechy! – Odpłynął na łąki Kosmosu! wyobraź sobie że jednak człowiek będzie musiał odkupić siebie samego w dzień okrutnie słoneczny poeta i krytyk dokąd będziesz usprawiedliwiał się z żywego ciała i oddychania przepraszał kogoś lub wielu że boli dzień w drodze do celu tworzenia nakreślisz tylko ślad nieufności do opływów krwi i wiedzy o sobie o tym co tylko jest myślą a co wykreśla jutra początek czy wiesz już – bezradność twoja do żadnej innej niepodobna możliwości nie wiesz jaką kryjesz w sobie sprzeczność i zły odwet zapowiadasz ciału przecież ci już uwierzyli bo nie odczytali już jesteś popularny w rozpaczy poza wspólną rozmową poza wspólnym aktem życia – może już nie pragnęli rozumieć siebie w twej mowie co się w mozoleniu stawała aż ciałem 63 dokąd będziesz usprawiedliwiał się z żywego ciała i oddychania jakbyś do tej niejasnej granicy gwałt na sobie rozgrzeszał na publicznej scenie gdzie wszyscy już oczekują odsłony jak dziwnie recenzenci klaszczą będąc cynikami poza sceną wszak my wiemy – po śmierci czule pisać będą o przyjaźni o spotkaniach o rozmowach których nigdy nie było w klimacie umiarkowanym o gwałtownym braku człowieka czy wiesz już żeś stworzył ów intelektualny wymiar ograniczającej sceny tu wymaga się od ciebie sprawozdania z przeżytych w pięknie radości które mają uczyć i zadziwiać że świat jest łagodniejszy niż baranek ujmowanie cierpienia jest twoim przestępstwem – powiedziano – obsesją a tobie matka objawiła rodząc żeś bytem ku śmierci pomyśleć że teraz nie można już policzyć pomyłek spełnianych na twoim ciele już nastąpiła wiara: cierpienie i męka dana ci łaską bo z bólu tworzymy to najwyższe – czytam – piętro człowieczeństwa i te schody pod stopami zalane cichą krwią ale na ten obraz krytyk obojętnieje we wspomnieniach „ciała wymagają samoofiary by można wydobyć wysoki ton słowa” – absurdalna teza absurdalne rany absurdalna śmierć bo ból pośmiertnych wydań zaufanie poety do samego życia co umiera w każdym z dekretu Tajemnicy nie staje się walką Prometeusza – teoretyk wpisuje to w sentymentalny patos – i – dziwi: nie drży mu ręka kiedy przekreśla nieciekawy temat banalną znów walkę o dzień życia. Któż śmie z nas w XX wieku wystąpić w roli poskramiacza TEGO co obezwładnia nerwy? Przecież naraziłby się na śmierć. Nasze odejście musi być sensacją. Tak. Teraz chciałbyś tylko raz jeden publicznie zawołać – życie było bolesne ale nie było brudne...Zaczynasz wstydzić się własnym ciałem zdań narodzonych...Biel jak sól topią w zwykły brud reklamy. Poezja to nie wyścigi konne. Cierpienie i radość nie zna pierwszych i ostatnich. Kto tak poniża a kto się wywyższa w modlitwie...Ziemia wieczna żywa hostia... dokąd będziesz się usprawiedliwiał z życia za nietakt narodzenia słowa dotąd przegranie twoje będzie podziwiane i śmierć teatrem sensacji trawa jedynie nie pobłaża tej oryginalnie wyreżyserowanej końcówki 64 duchobójstwa ... a przecież... ludziom złej woli byliśmy stworzeni dla siebie w działaniu rozumnym dalecy przez słowa rzucane nienawistne noże a przecież wierzono tu kiedyś w miłość co się dokonuje przed słowem konkretnie a przecież byliśmy stworzeni dla siebie w rodzinie i dobie jakże nadzy po latach bez wiary w Cokolwiek człowiecze ludzie bliscy czy dalecy w drogach wierzyli w pogaństwie tu kiedyś w przełamanie się bratnie kawałkiem chleba dlatego że byli żywymi sól podawali co przysparza nadziei w najgroźniejszym mrozie lata choć pozostawali w rodzinach rozdzieleni znali ból z jednego rdzenia święty co zwano kiedyś czule i dokładnie – przeznaczeniem losu bywało że nie zakwitał w kobiecie brzemiennością brzucha lecz nie był tak okrutny jak dni nasze w matkowaniu mowie to NIC bywało w domu słonecznie sensowne gdy w mowie pozostawali ludzie w czas wieczerzy stworzeni dla siebie znano to kiedyś w precyzji czułego słowa – miłością braterską i czystą a my bezprzyczynnie patrzymy kamiennymi źrenice przy stole wzrosła pycha siejąca nienawiść przez słowa śmigały kamienie o ten werset o przenośnię o metaforę że śmiała być sensem co z krwi rośnie i miało coś nas hymnem łączyć a nas rozdzieliło w bezrozumne bycie a przecież my przez śmierć byliśmy stworzeni dla siebie w przymierzu chleba rozumu mowy i przestrzeni jak puchary na wino jak kratery na rosnącą lawę jak ziemia na ziarno rzucane serdeczną ręką siewcy jak kwiat jabłoni na urodzaj jabłek co jesienią krwawią jak ciało kobiety na obnażenie przed pierwszym mężczyzną jak mężczyzna w płaczu na kobietę rodzącą mu syna 65 jak śmierć co czeka na krańcach swego właściciela dziś przyszło zazdrościć mądrego bogactwa żebrakom a przecież ludzie nieznajomi przez serdeczność słowa stawali się w przyjaźni dla siebie przymierzem mądrości a przecież i my byliśmy stworzeni dla siebie w czułości tworzenia i nas obdarowano w czas narodzin łaską przekazywania światła nienawiść nie jest matką tworzenia – miłość stwarza Głos w którym usensawnia się każda doba w człowieku który przezwycięża tragedię śmierci i grzechu a przecież... dziękczynienie Karolinie Kusek szukam Cię we wszystkich twarzach czujną źrenicą dziecka odpowiadasz mi w spojrzeniu salwami mrozu i pogardą parzysz jakby ból w zmarszczkach był winą grzechu narodzenia a słowo ceną odtrącenia s z u k a m WAS we wszystkich postaciach języka dźwiękach gestach modlitwach w Księgach nie odczytanego do końca świata w Tobie może słowo jest zbyt mocne ale nie przyjęło się w nikim od początku swego szukam WAS zamkniętych w farbach zamieszkałych w płótnach rzeźbach coś się wokół boi coś ginie ze słońca coś drży jak w akcie miłosnym Aniołowie Lewi ubrani w granity marmury w brokatach w welonach melodii dotykam WAS utkanych na warsztatach tkackich gobelinach matach jakże serdeczni ale brak wam ciała żywego – mnie znów słowa jesteście tak jak ja tu nie jestem oddychając tym samym powietrzem Czy teraz rozstrzyga Nieskończoność w bólu rozdarcie wspólnoty? – jestem tak jak wy jeszcze nie jesteście poza zimnem mistycznym w jaskrze 66 tak szukać w zaniku zabijać się o słowo nasze zagubione w krwiobiegu może ten co pragnąc czeka umierając o świcie sadów zakwitających o jeden dzień za wcześnie bo jutro zawsze wraca promień wiersza o jedną noc za długo w której oszalał z braku prawa do własnego cierpienia przecież nikt nie zagospodarował przestrzeni a jakby było oraczy za wielu o jedno słowo obmowy a braknie głosu jego przy stole – gdy wraca słowem ciało jego nie powraca tak szukać siebie między wami – WAS w sobie odnajdywać do kości i krwi by znów w czekaniu umierać dwakroć by w języku krwawiąc trop semantyczny i zabijać się teraz aż do upadłego o parę słów człowieczych aż do ziarnistego amen które ktoś biegle pomyli ale nie pomyli się ręka wypisująca na ciebie wyrok i tak dojdziesz samotnie do kresu swego a ziemia wieczna oblubienica przyjmie – i – wyda rękopis ciała na wiekuistość a potem uczenie wspomną edytorzy cud gdy Jeden wyszepce – to ten co tak wołał do mnie oszalały w milczeniu źrenicami poszerzającymi siebie – hominem quero hominem q u e r o szukał w Milczeniu i nic z tego nie ginie jak w maszynopisie wyjętym z ciała na przebrzmienie co aż karmą staje się żałobną bywa że żołędziem szukam WAS we wszystkich twarzach czujnością dziecka co zna imię odtrącenia jeszcze we śnie zabijam się o parę słów na ranne wstające zorze Tobie coś JEST wystarczy łza jedna i nie opuść mnie w ogrójcu milczenia modlę się i za Judasza omijam śmierć semantyczną ale to nie wystarcza nawet na koniec 67 Spis treści PRAGNIENIE SYNTEZY z prawa natury w świetle zawału serca między *** (coraz bardziej ślepną źrenice...) *** (za dużo tego szczęścia jak na jedne ramiona...) zapatrzenie z ojcem *** (we krwi jak znicz rozbłysnął język snów...) przypływ – odpływ zagrożenie *** (Kiedy piszę „śmierć" czarne litery...) biała rzeka proste nieskończone *** (nie wiem czy my nie jesteśmy tylko samotnymi...) opis matka hamleta dżuma *** (teraz mogą już ściany urągać...) zaduszki *** (cisza to jednoznacznie naturalna przestrzeń...) *** (przez cały dzień i całą noc czytałam list od matka...) ZAPATRZENIE *** (ciało otwierane ostrym lancetem pozornie milczy...) źrenice widzące *** (to sekundy brane z tętnic Pana i nic...) dedukowanie *** (najpiękniejsza jest śmierć która...) *** (już jesteś za bramą najstarszej winnicy świata...) *** (w słonecznej kuźni lata...) próba spowiedzi twarze pejzaż z kobietą *** (przyjm czerwień ognistą ciała...) *** (jeśli sady zajęte są pieśnią bieli i widna jest w nich...) *** (choć powie mężczyzna że żadna kobieta...) *** (nie chcę być mierzona w nocy oddaniem ciała...) patrzeć na nagość triumpe-triumphus *** (ciało pozornie cielesne jest rodzaju literą...) opowiastka obraz kobiety samotnej *** (źrenicami jeszcze balansujemy między czułością nocy...) 68 *** (ten dzień który nam się daje...) *** (w niesprawdzalnym wirowaniu krwi...) sen ZBLIŻENIE *** (zbliżać się do najdalej...) w stronę pokolenia ojców naszych *** (umieraliśmy na sen ciepłych płaskowyży...) *** (bunt się zbuntował w nas...) nadzieja stół *** (co myśli człowiek liczący kroki swoje ostatnie...) *** (więcej nafty na całopalenie cieni po próżni...) ...i tylko nie płacz antyerotyk *** (chodząc w jawnej bezsile jeszcześ marzeń w pracy swojej...) po lekcji w pracowni Bronisława Wojciecha Linkego *** (światło drapieżnej doby...) prba w plenerze *** (ptak uderzający w powietrze...) *** (piękny to kraj co zowią go pieśni ziemią urodzajną...) *** (aby mieć prawo do czynu – należy...) retoryka z konieczności poeta i krytyk ... a przecież dziękczynienie