Wojciech Zawistowski Pan krańca wszechświata Autor pisze o sobie: Urodzony 11.02.77 r. Z zawodu programista. Zagorzały miłośnik fantasy (zwłaszcza w klasycznym, howardowskim wydaniu) i wszystkiego co się z tym wiąże: CRPG, heavy metalu, malarstwa Frazetty, Broma i Howe'a, historii starożytnej... "Pan krańca wszechświata" to moje drugie opowiadanie (po opublikowanych w Esensji 1/2003 "Inkarnacjach"). Ilustracja: Piotr 'Grabcu' Grabiec - Panie Rowler. – Mechaniczny służący jak zwykle poruszał się bezszelestnie. Mężczyzna, zapatrzony w barwną gmatwaninę abstrakcyjnego obrazu, w ogóle nie był świadomy jego obecności. Dźwięczne, metaliczne słowa rozbrzmiały niespodziewanie zaledwie o krok od wielkiego fotela, w którym półleżał, niby w głębi olbrzymiej, skórzanej poduchy. Choć niezbyt głośne, w spowitym ciszą pokoju były niczym błysk flesza na tle nocnej czerni; na ich dźwięk niemal drgnął, zaskoczony. Niemal – gdyż dawno temu zapomniał, jak uzewnętrzniać emocje. Niewzruszone opanowanie, wyćwiczone mozolnie kosztem wielu wyrzeczeń, z biegiem lat przekształciło się w odruch, stało się drugą naturą. Nieludzko zimna samokontrola była opoką, na której najbardziej wpływowy i najbogatszy człowiek na świecie wsparł swoją potęgę. Pozwalała mu przetrwać w nieustannym, bezlitosnym boju, w którym stawką była władza absolutna. Toczył go przez całe życie – aż w końcu definitywnie zwyciężył. Dzięki wybitnej inteligencji i profetycznej niemalże intuicji. I bezwzględnemu brakowi skrupułów. W głębi duszy Edmund Rowler wiedział, że równie wiele zawdzięczał niewiarygodnej dozie szczęścia, które - choć nigdy nie starał się na to zasłużyć - czuwało u jego boku niczym nadprzyrodzony opiekun. W jego burzliwym życiu fortuna uśmiechała się do niego tak często, że zakrawało to niemal na interwencję sił wyższych. Choć oczywiście cieszył się z tego, nie opuszczał go dojmujący niepokój: gorzkie, palące uczucie, zatruwające każdą chwilę radości. Nie był hazardzistą; zawsze bazował na chłodnej, wnikliwej kalkulacji. Myśl o tym, ile razy był na granicy klęski, której uniknął jedynie dzięki losowi - nie poddającemu się planowaniu, logice czy świadomej kontroli - dla człowieka tak zachłannie łaknącego władzy, jak Rowler, była niemalże fizycznie bolesna. Obawa, że szczęście w końcu go kiedyś opuści, że przypadek zwróci się przeciwko niemu, wżerała się w jego serce jak złośliwa narośl, oplatała duszę niczym lepki kokon. Sprawiała, że człowiek, pod którego gromowładnym wzrokiem drżeli generałowie, patriarchowie kościoła, dyktatorzy i bossowie mafii, budził się w środku nocy roztrzęsiony, z krtanią zdławioną przestrachem. Tak było do niedawna. Osiągnął wreszcie tak wielką potęgę i tak starannie ją zabezpieczył, że nikt nie był w stanie jej zagrozić. Szczęście i pech, hołubione dotąd jak bóstwa, stały się tylko pustymi słowami. Tylko jeden przeciwnik mógł jeszcze powstrzymać jego dominację nad światem. Z nim miał uporać się dzisiaj. Edmund Rowler zmierzył robota spojrzeniem swoich beznamiętnych oczu – bladobłękitnych i mroźnych niczym tafle lodu. Służący różnił się znacznie od dostępnych w sprzedaży seryjnych automatów. Baniasty, pękaty korpus podtrzymywała osadzona na trójkołowej podstawie teleskopowa rura, przypominająca nogę biurowego fotela. Tors robota zdobił zestaw kolorowych lampek i kilka analogowych wskaźników o eleganckich, białych cyferblatach. Krótki, gruby przegub łączył tułów maszyny z pudełkowatą głową, z której - niczym czułek metalowego owada - sterczała wygięta antenka. W miejscu oczu migotały półkule dwóch sporych żarówek, a substytutem ust był archaiczny z wyglądu, osłonięty metalową kratownicą, głośnik. Automat pochylał się lekko. Jedną z giętkich, rurowatych, zakończonych szczypcopodobnymi chwytakami rąk spuścił swobodnie wzdłuż ciała; drugą, z wprawą doświadczonego kelnera, podtrzymywał srebrną tacę, z centrum której , niczym smukły, kryształowy obelisk, mierzył w górę wrzecionowaty kieliszek. Tułów maszyny wykonany był z chromowanego metalu, tak wypolerowanego, że w silniejszym świetle mógłby oślepiać. Kontrastowało z nim bure, prawie czarne tworzywo, z którego zrobiono kółka, przeguby i łączniki kończyn oraz obramowania zegarów. Całość nieodparcie kojarzyła się z zabytkowymi filmami SF. Wizerunek doskonale dopełniało syntetyczne brzmienie głosu automatu. W jakimkolwiek innym miejscu służący zdawałby się śmiesznie – żałośnie wręcz – zacofany. Jednak do retro-futurystycznego wystroju apartamentu pasował wprost idealnie. W pomieszczeniu dominował chrom i buro-czarne tworzywo, a także ciemnobrązowa skóra, drewno w jasnobeżowym, przygaszonym kolorze oraz śliskie, podobnie ubarwione plastiki. Duży, okrągły hol otaczało kilkanaście pokoi. Były one różnej wielkości, lecz o niezmiennym kształcie wycinka torusa. Niektóre były zamknięte – funkcję drzwi spełniały spiralnie zwierające się grodzie – reszta ukazywała bogactwo fantazyjnie zaprojektowanych mebli i równie ekscentrycznie wykonanego wyposażenia. Gładkie, refleksyjne ściany, podobnie jak ozdobiona wąskim dywanem podłoga i niski – niemal zbyt niski – sufit, sprawiały wrażenie raczej tworzywa niż tynku. Obłe, panoramiczne okna – w rzeczywistości supernowoczesne, holograficzne wyświetlacze – ukazywały sięgający horyzontu bezkres kolosalnej metropolii, oglądanej z wysokości co najmniej kilkuset pięter. Apartament porażał kosztownym przepychem: sprytnie wkomponowane w ściany walcowate świetlówki, zieleniące się gąszczem liści kryształowe donice, obramowania drzwi i wizjerów, detale mebli, nawet automatycznie chowane pokrywy niewielkich klawiatur przy wejściach – każdy szczegół był niebywale ozdobny i drogi. Mimo to wystrój był bardzo gustowny. Wyszukany smak właściciela podkreślały doskonale dobrane abstrakcyjne płótna i rzeźby, równie mistrzowskie jak cenne. Gdyby nie przepych, apartament sprawiałby wrażenie wnętrza międzygwiezdnego pojazdu z wczesnych dwudziestowiecznych seriali. Jednak królujący w nim luksus, artyzm oraz wystawność kojarzyły się raczej z pałacem galaktycznego cesarza. Było to jak najbardziej na miejscu, gdyż tylko kosmiczny despota – pominąwszy fakt, że był postacią fikcyjną – mógłby równać się z potęgą Rowlera. Rowler zdjął z tacy kieliszek. - Dziękuję – mruknął. - Proszę bardzo – odpowiedział służący. – Schłodzone dokładnie tak, jak pan lubi. Mam nadzieję, że umili panu podziwianie nowego nabytku – pustym chwytakiem wskazał w kierunku obrazu, który mężczyzna właśnie kontemplował. - Co o nim sądzisz? – zadawanie takich pytań maszynie było z pozoru dziwaczne, lecz elokwencja robota potrafiła szokować; zupełnie nie przystawała do powierzchowności rupiecia. - Jest wspaniały – odparł z przekonaniem automat. – To doskonałe uzupełnienie kolekcji. W pełni mieści się w ramach jej nadrzędnej idei, jednocześnie dopełniając ją i poszerzając poprzez wprowadzenie nowych, intrygujących koncepcji. Jak zwykle dokonał pan wyjątkowo udanego zakupu. Jestem pełen uznania. Wizjonerstwo, nietuzinkowość i głębokie znawstwo sztuki – oto cechy, które uważam za wyróżnik prawdziwego konesera. Rowler niemal się uśmiechnął. Lizusostwo robota sięgało czasami pogranicza parodii. Spece z przodującego w swej branży A.I. Corp, chcąc przypodobać się chlebodawcy, dalece przekroczyli granice przyzwoitości. Jednak intencje doceniał, a geniuszu nie sposób im było odmówić. Wiedział, że żadna sieć neuronowa nie była jeszcze zdolna do odbierania wrażeń estetycznych. Mimo to sprytny automat potrafił bezbłędnie wybrnąć z dyskusji o sztuce. Podobnie było z każdym dowolnym tematem, choć w gruncie rzeczy o większości z nich nie miał pojęcia. Umysły jego „rodziców” bez wątpienia musiały być równie pokrętne jak światłe. - Cieszę się, że ci się podoba – nie starał się ukryć ironii, którą służący jakimś programistycznym cudem potrafił bezbłędnie wyczuwać. Jednak dziś Rowler nie miał ochoty drażnić się ze swą maskotką. – Możesz odejść – machnął niedbale dłonią. Służący skłonił się płynnym, elegancko zaprojektowanym gestem, po czym, bezgłośny jak zawsze, pospiesznie opuścił pokój. Rowler, przy akompaniamencie skrzypnięć i pojękiwań skórzanego obicia, umościł się lepiej w fotelu. Z rozkoszą upił łyk ultiery - prawdziwej rewolucji kulinarnej na stołach zasobnych smakoszy. Jak wiele przebojów rynkowych kilku ostatnich dekad, była ona patentem firmy, w której miał większość udziałów. Co zresztą nie mogło dziwić, zważywszy w ilu przedsiębiorstwach miał wpływy. Sieć jego koneksji była wprost wszechobecna; milionami niewidzialnych włókien wplatała się w każdy obszar aktywności człowieka. Od komercji, nauki i sztuki począwszy, poprzez religię, wojsko, kulturę i politykę, na terroryzmie i zorganizowanej przestępczości skończywszy. Przedsięwzięcia, które kontrolował oficjalnie bądź z pomocą finezyjnie utkanej pajęczyny tajnych zobowiązań, pośredników i wpływów, zazębiały się w jedną, monumentalną konstrukcję: tytaniczne narzędzie dominacji nad światem. Ludzkość nie miała pojęcia, jaką miał nad nią kontrolę, jaką władzę dzierżył w swoich starych dłoniach. Nie był sławny. W każdym razie nie bardziej, niż wymuszała to pozycja najbogatszego biznesmena na świecie. Parę razy wystąpił publicznie – nie dało się tego uniknąć – jednak przeciętny obywatel kojarzył jego nazwisko dość słabo. Nikt nawet nie podejrzewał, jak globalny jest zasięg jego skrytych rządów. Nie rozkazywał otwarcie jak niegdysiejsi królowie, lecz mimo to mógł narzucać swą wolę miliardom mieszkańców planety, kształtować lub niszczyć ich życia wedle swoich kaprysów. I gromadzić niewiarygodną fortunę. Kwoty, figurujące obok nazwiska Rowlera w zestawieniach najbardziej zamożnych, nie ukazywały nawet setnej części jego rzeczywistego bogactwa. Dysponował majątkiem przyćmiewającym zasoby największych światowych mocarstw. Gdyby zechciał, mógłby kupić nawet całe państwo. Wiele państw. Tylko po co? Przecież i tak rządził nimi wszystkimi… Pragnął czegoś innego. Pragnął zabezpieczenia tej władzy – gwarancji, że nikt mu jej nie wydrze, że nic go jej nie pozbawi. To także dało się kupić. Budowa podziemnego kompleksu zajęła ponad trzy lata i pochłonęła pokaźną część jego majątku. . Lecz pieniądze nigdy nie były dla Rowlera istotne. Stanowiły przydatne narzędzie, środek umożliwiający osiągnięcie celu, ale nigdy nie były celem samym w sobie. W przeciwieństwie do niesamowitej budowli, wydrążonej w głębi litej, granitowej skały, setki metrów pod powierzchnią bujnej puszczy. Ta forteca zapewniała wymarzone bezpieczeństwo. Była nienaruszalnym gwarantem trwałej nietykalności, najdoskonalszą konstrukcją obronną jaką kiedykolwiek stworzono. Zabezpieczona szczelną powłoką elektronicznych zaklęć i strzeżona przez hordy cybernetycznych demonów, przypominała odwróconą czarnoksięską wieżycę – miast ku chmurom kierującą swój szczyt w trzewia Ziemi. Pełna potężnych, komputerowych artefaktów komnata mistrza zapewniała stałą łączność z Siecią – dziesiątkami należących do Rowlera satelitów i tysiącami innych telekomunikacyjnych urządzeń: jego szpiegów, strażników, posłańców i orędowników absolutystycznej woli. Oraz narzędzi zagłady – setki silosów i koszar mechanicznych żołnierzy kryły się na powierzchni, wyczekując upragnionego rozkazu. Cytadela była samowystarczalna; była niemal kompletnym, autonomicznym ekosystemem. W obłym, wrzecionowatym ciele olbrzymiego, podziemnego czerwia mieściła plantacje żywności i kilka alternatywnych źródeł praktycznie niewyczerpanej energii. Miała własne moduły wytwarzania wody pitnej i tlenu. Dysponowała doskonałym laboratorium oraz wszechstronną sekcją medyczną. Nic, nawet globalny kataklizm, nie mogło zakłócić funkcjonalności budowli. Rowler zażartował kiedyś, że stworzył świat wewnątrz świata, niepowstrzymane perpetuum mobile, które przeżyje planetę, przetrwa apokalipsę. Jego życie i jego wszechwładza były na zawsze bezpieczne. Pozostało jeszcze tylko jedno zagrożenie, jeden wróg czyhający na stare, słabowite ciało. Śmierć. Tylko ona mogła pomieszać mu szyki. Jednak Rowler był szybszy. To nie jego plany zostaną pokrzyżowane. W porównaniu z kwotami, jakie przeznaczał na finansowanie rozwoju biotechnologii, koszt podziemnego kompleksu zdawał się skąpym napiwkiem. Od samego początku był świadom, że jakiekolwiek dążenia staną się bezcelowe, jeżeli nie pokona Kostuchy; potęga i władza rozpłyną się niczym senne marzenie, kiedy kościste palce bezlitośnie schwycą jego duszę. Ta walka – czy raczej wyścig – trwała już całe lata. Dziś miał nastąpić kulminacyjny moment gonitwy. Jakby na potwierdzenie tej myśli w całym apartamencie rozdźwięczały się nagle ciche, melodyjne dzwoneczki, a na widocznej, poprzez otwarte wejście do jednego z pomieszczeń, komputerowej konsoli zaczęła natarczywie pulsować pękata, pomarańczowa żarówka. Rowler odłożył kieliszek. Dłoń drżała mu tak, że omal nie rozlał niedopitej resztki ultiery. Nie przypominał sobie, kiedy ostatnio czuł równie silne emocje – takiej ekscytacji nie pamiętał nawet z okresu swojej burzliwej młodości. Człowiek o sercu z granitu, a duszy wyrzeźbionej w bryle odwiecznego lodu, w tym momencie czuł w żyłach płynny, wibrujący ogień. Nieprzenikniona od lat maska pękła, ukazując na chwilę oblicze pełne niepohamowanej pasji. Sygnał mógł oznaczać tylko jedno. Był zaproszeniem do nieśmiertelności. W ciągu kilku sekund i paru błyskawicznych oddechów Rowler ugasił emocje. Na jego twarzy i w sercu ponownie zagościł spokój marmurowego grobowca. Ależ byłoby ironią losu, pomyślał, gdyby o krok od ostatecznego triumfu jego wątły organizm nie przetrzymał napięcia. Miał ochotę się zaśmiać: bawiły go takie pokrętne, złośliwe zrządzenia fortuny. Jednak dziś los nie będzie z nim igrał; był zbyt doświadczony aby do tego dopuścić. Z wysiłkiem podźwignął się z głębokiego fotela. Starczym krokiem, powolnym i ociężałym, jakby przedzierał się wskroś szalejącej wichury, przeszedł do sąsiedniego pokoju. Z ulgą wsparł dłonie na masywnym blacie komputerowej konsoli. Tuż na wprost jego pobrużdżonego zmarszczkami oblicza, pomarańczowe światełko mrugało zapraszająco, uwodzicielsko wręcz dla spragnionego tej chwili Rowlera. Przez moment napawał się pulsującym niczym serce blaskiem – ta chwila zasługiwała na krztę celebracji – po czym, jak czarnoksiężnik rzucający zaklęcie, splótł palce dłoni w skomplikowaną figurę. System rekognicji gestów zadziałał bezbłędnie. W mgnieniu oka na środku pokoju wyrósł holograficzny wizerunek wysokiego mężczyzny w sterylnym kombinezonie. W tle, za jego plecami, widać było fragment wielkiej, wypełnionej biomedycznym sprzętem hali. Pośród kosztownych urządzeń krzątała się gorączkowo grupka identycznie ubranych fachowców. - Wszystko przygotowane, panie Rowler – głos mężczyzny, przekazywany za pośrednictwem głośnika z wnętrza hermetycznego kostiumu, był wyjątkowo głęboki i czysty. – Możemy rozpocząć, kiedy tylko będzie pan gotowy. - Cały czas jestem gotowy – odburknął Rowler sucho. - Oczywiście – mężczyzna się wcale nie speszył. – Za kilkanaście sekund będą u pana technicy z noszami. Nacisnął jakiś przełącznik na klawiaturze u pasa. W tle dał się słyszeć cichy szum rozsuwanej grodzi, a zaraz potem jednostajne buczenie szybkobieżnej windy. - Bardzo dobrze – Rowler skinął głową z aprobatą. – Ufam, że dopilnuje pan, by zabieg zakończył się powodzeniem. - Może pan być tego pewien. - Doskonale. Mam nadzieję, że obędzie się bez komplikacji. Serduszka waszych najbliższych będą tykać tak niespokojnie, jeżeli operacja będzie się zbytnio przedłużać… – w jego głosie zabrzmiało coś na kształt dobrodusznej sympatii. Nawet pomimo maski i zniekształceń holograficznej transmisji, wyraźnie było widać, jak twarz mężczyzny przybiera bezbarwny odcień popiołu. Zastygłe nagle sylwetki pozostałych techników świadczyły, że oni także słyszeli i zrozumieli aluzję. Wszyscy mieli rodziny; ukochane rodziny. Rowler starannie to sprawdził. W sercu każdego z nich – oraz każdego z ich bliskich – zaszyto mikroładunek: niewidzialną, niestrudzenie tykającą pułapkę zaprogramowaną tak, by eksplodować siedem dni po planowanym zakończeniu zabiegu. Umysł Rowlera, na podobieństwo żywego sezamu, skrywał najcenniejszy ze skarbów: hasło dezaktywacji ładunków. Jeżeli nie ocknie się w tydzień po operacji lub nie odzyska swojej bezcennej pamięci… - Nie będzie komplikacji – mikrofon kombinezonu zamienił odgłos z trudem przełykanej śliny w dudniące echo kamienia spadającego w głąb bezdennej studni. - Widzę, że się rozumiemy. Zaczynajmy więc – Rowler spojrzał przelotnie na dwójkę techników, którzy pojawili się właśnie w przedsionku apartamentu. – Wieczność nie będzie na mnie czekać wiecznie… * * * Kluk Ak-Tar był z wyglądu całkowicie przeciętnym Tualaninem. Półtorametrowej długości tułów, mięsisty jak u pozbawionego skorupy ślimaka, cechowała nadwaga, jednakże nie dość wyraźna, aby wyróżnić go w tłumie prawie siedemdziesięciu miliardów unikających ćwiczeń fizycznych mieszkańców układu Tualan. Szczeciniaste pręgi, przecinające grzbiet podobnymi do mikroskopijnych żywopłotów pasmami, były koloru zakurzonego indygo – barwy najpospolitszej pośród ziomków Ak-Tara. Otaczające ciasny otwór gębowy chwytne macki, w młodości krzepkie i zręczne, obecnie drżały z wysiłku raptem po jednej tercji towarzyskiej gry w Sentuk. O patykowatych wypustkach ruchowych - okalających jego korpus gęstym, zębatym wiankiem - i oku, osadzonym na podobnej do zagłodzonego węża szyi, można było stwierdzić tylko tyle, że znajdowały się tam, gdzie powinny. Ta nijakość – choć stanowczo nie ułatwiała podbojów wśród przedstawicieli dwu płci przeciwnych – nieraz już przydała się dyrektorowi Instytutu Badania Odległych Rubieży Kosmosu. Szara przeciętność była w zawodzie Ak-Tara atrybutem o istotnym wpływie na szanse przeżycia w początkowych etapach kariery. Oczywiście w prawdziwym zawodzie – stanowisko w IBORK-u, podobnie jak sam Instytut, było jedynie przemyślną, wyjątkowo użyteczną przykrywką. W rzeczywistości naukowa placówka zajmowała się, owszem, lustrowaniem najodleglejszych kresów wszechświata, jednak zdecydowanie nie w celu poszerzania wiedzy Tualan o topografii kosmosu. Pod uniwersyteckim płaszczykiem astrografii, doskonale zamaskowana wśród nieświadomych niczego badaczy akademickich, grupa wtajemniczonych pracowników Ak-Tara poszukiwała, w nieprzebytym gąszczu egzotycznych planet, nowych źródeł narkotycznych substancji i efektywnych dróg ich przemytu. Rywalizacja wśród tualańskich mafii była tak bezlitosna – a dekadenccy klienci wybredni – że koniecznością było chwytanie się wszelkich sposobów, aby nie wypaść z łomotem z intratnego rynku nielegalnych halucynogennych używek. W pewnym sensie to właśnie ta ostra konkurencja sprawiła, że nieruchawy zazwyczaj Kluk Ak-Tar krążył po swym gabinecie jak uwiązany do niewidzialnego kieratu. Grzebieniasty szereg falujących wypustek ruchowych niósł go wokół pokoju tak energicznie, jakby poruszały nim dłonie desperacko zmagających się ze szkwałem galerników. W początkowej fazie każdego z nerwowych okrążeń, Tualanin mijał ciężkie, skośne biurko i przewrócony w napadzie złości wyświetlacz, ukazujący treść poufnego raportu. Meldunek był szczegółowy, dawał się jednak spuentować w krótkim, pojedynczym zdaniu: próba zamachu na Galu Ta-Mari zakończyła się spektakularnym fiaskiem. Innymi słowy, Kluk Ak-Tar siedział aż po wielkie, żółte, jajowate oko w sięgającym horyzontu bagnie. Galu Ta-Mari należał do tej samej organizacji co Ak-Tar. Nie przeszkadzało to wcale w zajadłych, bezpardonowych zmaganiach. Walki wśród adiutantów – jeżeli nie naruszały sumarycznego bilansu organizacji i nie ściągały na nią uwagi GalPolu – cieszyły się milczącą aprobatą szefostwa. Rywalizacja mobilizowała podwładnych do skuteczniejszego działania. System wydawał się całkiem sensowny, dopóki Ak-Tar nie zaczął przegrywać. Parę cykli temu Ta-Mari, szef sąsiedniego rewiru, niespodziewanie zabłysnął uśpionym dotąd geniuszem, uzyskując dzięki restrukturyzacji obszaru niemalże potrojenie przychodów. Zaraz potem, z równym talentem i werwą, zaczął wścibiać swe macki na terytorium Ak-Tara. Wojnę ekonomiczną Kluk Ak-Tar przegrał już dawno. Bezpośrednia przemoc, choć na razie bez ofiar śmiertelnych, doprowadziła niedawno do poważnej irytacji policji i jeszcze poważniejszego rozdrażnienia zwierzchników. W dodatku Ak-Tar więcej na tym stracił niż zyskał. Ta-Mari załatwił go w ciągu zaledwie dwóch cykli, i to wręcz popisowo: bez wysiłku wywrócił go brzuchem ku górze, przydusił nasadę szyi do ziemi i obserwował szyderczo, jak ten bezradnie przebiera wypustkami ruchowymi w powietrzu. Ak-Tar był skrajnie zdesperowany. Ta desperacja zrodziła ideę zamachu – alternatywy wyjątkowo niemile widzianej przez naczelne szefostwo, ale niestety jedynej, jaka mu pozostała. Drastyczne rozwiązanie konfliktu stanowiło ryzyko, groziło nawałnicą kłopotów, która mogła rozedrzeć jego miękkie ciało na strzępy, lecz dawało całkiem realną szansę wyjścia z opresji zwycięsko i - być może - przejęcia terytorium rywala. Niestety paskudnie się pomylił, o czym wciąż przypominał – natrętnie jak tualańska muchówka – brutalnie potraktowany wyświetlacz. Galu Ta-Mari dawno przestał być nowicjuszem, a stać go było na pierwszoligową ochronę. Jego prywatna fregata była jedynie o koniuszek macki gorzej wyposażona niż, jednostki, którymi chlubiła się admiralicja Sił Zbrojnych. a Gdy nie podróżował, strzeżony był skuteczniej niż skarb narodowy Tualan. Najbardziej twardoskórym, szczwanym skurczybykom, jakich kiedykolwiek spłodziła elitarna jednostka Bezszelestnych Pełzaczy, nie udało się go nawet zadrasnąć. Nikłą pociechę stanowił profesjonalizm byłych komandosów, którzy skutecznie zadbali o zakamuflowanie prawdziwych motywów napaści. Niestety, zważywszy na okoliczności, powiązanie wszystkich faktów (–) i skojarzenie ich z osobą Ak-Tara (–) było niewiele trudniejsze niż splecenie w kłębek własnych macek. Jeżeli błyskawicznie czegoś nie wymyśli – a wiedział, że nie wymyśli – zachowanie oka na karku będzie poważnym problemem. Właściwie jedyne, co mu pozostało, to brać wypustki ruchowe za pas i zaszyć się w jakiejś szczelinie, licząc – choć szanse były znikome – że po przejęciu jego rewiru Ta-Mari da sobie spokój z kłopotliwym odwetem. Kluk Ak-Tar z wolna zaczął popadać w panikę. Jego marszruta dokoła gabinetu stała się chaotyczna, jakby zamiast wprowadzić ostatnią partię towaru na rynek, sam zażył wszystkie „ładunki”. Z nerwowego transu wyrwało go nagłe wezwanie interkomu przy wejściu. Na ostry, zdecydowany dźwięk dzwonka Ak-Tar niemalże podskoczył – co dla Tualanina nie było łatwym zadaniem – po czym raptownie zatrzymał się w miejscu. - …otalna rewolucja! Przełomowe odkrycie! – podniesiony głos rozległ się, jeszcze zanim ucichł brzęczyk. Dochodził i z interkomu, i – mocno stłumiony – bezpośrednio poprzez masywne wierzeje. Brzmiało to, jakby oczekujący za drzwiami wykrzykiwał z głębi dudniącej matowym echem jaskini. Ak-Tar, zdziwiony, popatrzył na ukazujący przedsionek wyświetlacz. Przed wejściem, kołysząc się z boku na bok niczym w jakimś obłędnym, rytualnym tańcu, dreptał nerwowo w miejscu młody pracownik IBORK-u. Jego korpus aż pulsował z emocji; nadymał się i rozprężał, jakby w jego wnętrzu pracowała bateria niewidzialnych miechów. Zdawało się, że z tego podniecenia lada chwila pęknie. - Dyrektorze, to niewiarygodne! Niewiarygodne! – wykrzyknął znowu w interkom. Ak-Tar, pomimo krańcowo paskudnego nastroju, poważnie się zastanowił, czy go jednak nie wpuścić. Podwładni, zwłaszcza tak młodzi, darzyli swego surowego zwierzchnika naprawdę wielkim respektem. Tak impulsywne zachowanie świadczyło, że albo miotający się w korytarzu Tualanin oszalał, albo faktycznie stało się coś niezwykłego. Ak-Tar nie przypominał sobie tego pracownika z wyglądu – z całą pewnością nie zaliczał się w poczet jego zaufanych. Rewelacje mogły być więc wyłącznie naukowej natury. Był to dość mocny argument za wywaleniem go na zbite oko sprzed drzwi gabinetu. Wprawdzie legalna część Instytutu także od czasu do czasu przynosiła wymierne dochody, jednak jedyną iskrą, jaka mogła w tej chwili rozniecić ciekawość Ak-Tara, była sensowna sugestia, jak wykaraskać się z szamba, w które się właśnie zapadał. Z drugiej strony… I tak nie miał złudzeń. Doskonale wiedział, że żadnego sposobu nie znajdzie, ani tym bardziej nikt nie podsunie mu gotowego rozwiązania pod macki. Ciskał się tylko jak furiat, popadając w coraz większą depresję; gdyby Ta-Mari go widział, rechotałby, aż telepałaby mu się szczecina na grzbiecie… Zadziałał pod wpływem impulsu. Popełznął ku podwyższeniu za biurkiem – emocje emocjami, ale nie mógł dyskutować z podwładnym macka w mackę jak kumpel – i pacnął w sterczący z krawędzi blatu przełącznik. Stylowe drzwi, zdobne w spiralne i koncentryczne motywy, z sykiem pomknęły do góry. Może właśnie tego mi trzeba, pomyślał, ochłonąć i na chwilę zapomnieć o przeklętym, spartolonym zamachu? - To epokowe! Epokowe! Nagrodę Kolegium Astrofizyki mamy w szczelinie podskórnej! – Tualanin wparował do gabinetu, jakby brał udział w zawodach lekkoatletycznych. Jego rachityczna sylwetka – wiotkie macki, zasuszony tułów, cienkie niczym źdźbła trawy wypustki ruchowe – sprawiała, że widok był absurdalny. - Uspokój się – głos, chociaż cichy, był ostry niczym trzask bicza. Zatrzymał rozpędzonego astrofizyka skuteczniej, niż gdyby z podłogi tuż przed nim wyrosła skała. - Eee… Oczywiście… Przepraszam. Ja… - Przestań bełkotać – groźne zmrużenie powieki podziałało lepiej niż knebel; Ak- Tar mógł być z wyglądu nijaki, ale spojrzeniem potrafił przeszyć na wylot. – O co chodzi? – pytanie przypominało szczeknięcie. To, że go wpuścił, nie oznaczało od razu, że minął mu podły humor. W lepszym nastroju też zresztą nie był okazem dobrotliwości… - Proszę wybaczyć! To przez te emocje… – potulnie skulone macki zauważalnie drżały. – Nasze odkrycie podważa elementarne… Ak-Tar wyciągnął giętką szyję w przód. Jego źrenica zwęziła się niebezpiecznie; tryskające z niej dotychczas mroźne skry zespoliły się w lodową lancę. - …chodzi o funkcjonowanie pól transferowych – dopowiedział jednym tchem astrofizyk, porzucając wcześniejszą wypowiedź w pół zdania. – Jak pan wie, istniejące wokół jądra każdej planety pole Ku-Astra, nazywane popularnie transferowym, gdyż umożliwia przeskoki do innych, niemal dowolnie odległych pól w nieskończenie krótkim… - Jak sam stwierdziłeś: to wiem – Kluk Ak-Tar przerwał mu obcesowo. – Każdy Tualanin to wie. Radziłbym przejść jak najszybciej do czegoś spoza podstawowego szkolnego kursu astrofizyki – może na przykład do części, która ponoć ma zasługiwać na nagrodę Kolegium?… - Oczywiście. Jeszcze raz bardzo przepraszam! – jękliwy głos zbliżał się coraz bardziej do pisku. – Najistotniejsze jest to – wypluwał słowa z prędkością turbolasera – że pole transferowe może osiągać dwa stany: stabilny i niestabilny. Pomiędzy polem stabilnym a statkiem można utworzyć coś na kształt czasoprzestrzennego tunelu ograniczonej długości. W podobny sposób da się połączyć ze sobą dwa pola – w tym przypadku dystans nie ma znaczenia. Umożliwia to wykonanie przeskoku w dowolny obszar kosmosu. Jedyny warunek, to znajomość dokładnych koordynat dwóch planet: w sąsiedztwie początku i końca planowanego transferu. Konieczne jest też, by oba pola były stabilne, gdyż niestabilność... - …uniemożliwia utworzenie tunelu – dopowiedział Kluk Ak-Tar. – Niestety przeważający odsetek planet generuje pole niestabilne, a rodzaj pola jest jego cechą niezmienną i trwałą. Między innymi dlatego założono Instytut. Obserwacja kosmosu i tworzenie map planet nadających się do przeskoków było niegdyś podstawową działalnością IBORK-u – zrobił krótką pauzę. – To miała być jakaś lekcja? Ta teoria jest znacznie starsza ode mnie. Czy ten gabinet wygląda jak szkolna klasa?… – w cichym dotąd głosie coraz silniej pobrzmiewała nuta zgrzytliwego rozdrażnienia. Ak-Tar coraz bardziej żałował, że wpuścił tego irytującego chudzielca. Wiedział, że astrofizyk musi w końcu powiedzieć coś ciekawego – nawet najbardziej szalony pracownik nie odważyłby się przypełzać do niego z bzdetami – czuł jednak, że jego krucha cierpliwość zamieni się w proch i rozwieje na długo przed upragnioną konkluzją. - Szkolna wiedza nie jest już aktualna – młody Tualanin powiedział to z taką emfazą, że do pełni efektu brakowało tylko gromkich fanfar i niebiańskiego blasku, tryskającego świetlistym snopem z sufitu. – Odkryliśmy planetę, której pole transferowe trwa w stanie, nazwanym przez nas roboczo formą nietrwale stabilną. - Czyli?… – prawa połowa brwi wreszcie zaciekawionego Ak-Tara powędrowała teatralnie w górę. - Czyli, teoretycznie, jest w pełni stabilne – astrofizyk odzyskał rezon – i można wykorzystywać je jako węzeł przeskoku. Ale… – zwiesił głos dramatycznie. - Ale co!? – nie wytrzymał znów rozzłoszczony Kluk Ak-Tar. Z hukiem wsparł macki o masywny blat biurka i aż podźwignął się w górę. - Ale, w przeciwieństwie do znanych nam dotąd pól, jego stan nie jest nienaruszalnie trwały – słowa popłynęły gęstą, wartką strugą. – Wystarczy odpowiedni, niezbyt silny impuls – ciągnął dalej pospiesznie – aby pole przeszło w niestabilność. Istnieje nawet możliwość, choć mało prawdopodobna, samoczynnego zaistnienia tego typu zjawiska! - A nie samoczynnego? - Bez problemu! – Tualanin znów się podniecił. – Zbudowanie odpowiedniego generatora nie powinno sprawić kłopotu. Sądzę, że nawet tutaj, w IBORK-u, dysponujemy odpowiednimi środkami. Teoretycznie można by na życzenie blokować i aktywować ten węzeł; zamykać go i otwierać jak drzwi! To najciekawsze odkrycie ostatniego dziesięciocyklu badań kosmosu! W dodatku ta anomalia może mieć znaczenie strategiczne… - Gdzie leży planeta? – Ak-Tar po raz kolejny mu przerwał. Astrofizyk machinalnie wyrecytował długi ciąg cyfr – identyfikator sektora. - Rzeczywiście strategiczny rejon – Kluk aż parsknął. – To doprawdy samo serce układu Tualan – nie mógł powstrzymać chichotu. – Czy ktokolwiek w całej armii ma w ogóle pojęcie o istnieniu tych peryferii?… Szybko spoważniał. Jego oko ponuro zmatowiało, gdy się głęboko zasępił. Oklapła, niczym rozdarty bukłak, sylwetka mogła stanowić archetyp zniechęcenia i rezygnacji. No cóż… To by było na tyle, jeśli chodzi o chwilę ucieczki spod nawału kłopotów, przygniatających mu grzbiet z siłą błotnej lawiny. Niestety nie czuł się specjalnie pocieszony. Męczący Tualanin tylko go dodatkowo zezłościł. A odkrycie, choć dla nauki może i przełomowe, dla niego, tak jak się spodziewał, nie miało chwilowo znaczenia. …Chyba żeby zaszyć się w tym zapomnianym przez bogów zakamarku wszechświata, a potem „wyłączyć” pole, żeby zbiry Ta-Mari nie mogły za nim podążyć… Tylko po co ktokolwiek miałby w takie miejsce podążać? On sam wolał już samobójstwo – przynajmniej byłoby zabawniejsze i mniej bolesne niż życie na takim pustkowiu… Ak-Tar jeszcze bardziej spochmurniał. Młody badacz odebrał to jako wyraz lekceważenia dla swojego odkrycia. Nieświadomie zmarszczył otwór gębowy w komiczny grymas urazy. - Może i przesadziłem z tą strategiczną wartością… – stwierdził tonem tak obrażonym, jakby miał zaraz spleść macki i odwrócić oko do tyłu. – W każdym razie występowanie podobnych anomalii stanowi poważne zagrożenie bezpieczeństwa skoków transferowych, wobec którego nauka nie może być obojętna! Badania tych fenomenów będą mieć fundamentalne znaczenie dla całej… - Zagrożenie? – przerywanie astrofizykowi w pół zdania stawało się z wolna rutyną. – Przecież skok przez pole stabilne jest chyba najbezpieczniejszą formą transportu. A niestabilne uniemożliwia powstanie tunelu, więc skok przez nie jest wykluczony. Możliwość przełączania tych stanów nic tutaj… - Pomiary i symulacje wskazują – tym razem to Ak-Tarowi podniecony astrofizyk nie pozwolił dokończyć – że destabilizacja pola nie zerwie zainicjowanego wcześniej połączenia. Nie da się stworzyć tunelu prowadzącego do pola niestabilnego, lecz jeśli taki tunel powstanie, kiedy ono jest jeszcze stabilne… Piloci statku nawet nie będą świadomi, że się cokolwiek zmieniło. Nastąpi skok w niestabilne pole transferowe! Z obliczeń, już na pierwszy rzut oka wynika, że jednostka ulegnie anihilacji! Zostanie unicestwiona! – młody badacz niemal krzyczał z emocji. – To… Ak-Tar przestał go słuchać. W głębi trzewi, poniżej nasady szyi, poczuł nagle niepokojące mrowienie. Łagodny impuls, który pojawił się gdzieś w oddali, na samych obrzeżach umysłu, rozlewał się jak leniwa powódź, wypełniając stopniowo całą komorę mózgową. Bezkształtny zamysł, podobny do zbłąkanego błędnego ognika, niechętnie począł przybierać namacalne kontury. Wciąż jednak nie dało się go pochwycić; wymykał się niczym zwiewny, zwinny motyl. Kluk utkwił zamglony wzrok gdzieś w przestrzeni. Młody badacz, kontynuujący swój wywód, spiralnie rżnięta donica z jadowitym tualańskim porostem, ekskluzywne półkoliste regały, kosztowna wysokopoślizgowa posadzka – wszystko stopiło się w jedną wielobarwną mozaikę. Ak-Tar aż do bólu skoncentrował się na nieuchwytnej myśli ; miał wrażenie, że jego mózg zaraz wystrzeli spod szyi… I nagle już wiedział. Oślepiający rozbłysk nagłego olśnienia eksplodował, niczym rodząca się gwiazda. Jego ciałem targnął dreszcz przemożnej, żywiołowej radości. Pomysł był tak nieprawdopodobny, że miał szanse wypalić! Zaśmiał się na głos. Astrofizyk przerwał swoją tyradę i zdumiony wlepił w niego rozwarte na oścież oko. Ak-Tar nawet tego nie dostrzegł. Napawał się nieoczekiwanym zrządzeniem, bezcennym darem losu, którego nie spodziewał się dostać. Tej szansy nie mógł zmarnować – wiedział, że była ostatnia. Ilustracja: Piotr 'Grabcu' Grabiec * * * Baniasty tualański stateczek, okryty maskującą osłoną, której mogłyby pozazdrościć mu nawet torpedowce Sił Zbrojnych, skrywał się w jednym z kraterów, szpecących - niczym kosmiczna ospa – świetliste oblicze satelity widocznej w oddali planety. Kamuflaż był doskonały. By wykryć przyczajonego mikrusa potrzebny byłby co najmniej nowoczesny krążownik zwiadowczy, których w całym układzie Tualan było mniej niż Tualanin ma macek. Oczywiście żadna z kosztownych wojennych jednostek nie przebywała w sektorze, który tylko w najdzikszych fantazjach można by nazwać pobliżem peryferii układu. W ten zagubiony zakamarek kosmosu nie zawitała chyba żadna cywilizowana istota od momentu narodzin wszechświata. Teni Da-Orat, jeden z dwóch pasażerów zamaskowanego pojazdu, pomyślał, że powinien czuć się niczym starożytni zdobywcy kosmosu, których dumne, gorejące zapałem oblicza pamiętał z wirtualnej wizyty w Muzeum Dziejów Tualan. Widocznie jednak nie miał żyłki odkrywcy lub nie było w nim dość romantyzmu, gdyż jego wątpliwy entuzjazm zarył się głębiej niż bagienny myszokret i nawet czubka nosa nie chciał wyściubić na zewnątrz. Ze śmiałymi pionierami epoki nie-transferowych podróży i prymitywnej astrografii łączyło go tylko jedno: niewygoda. Dwaj Tualanie gnieździli się w ciasnym kadłubie wraz z monstrualnym generatorem pola maskującego, modułem skoków i delikatnym prototypowym układem, którego optymalne ulokowanie było dla konstruktorów pojazdu nieporównanie ważniejsze niż komfort niefortunnych pilotów. Umęczeni zdobywcy kosmosu spoczywali wciśnięci w coś na kształt ciasnej, nieforemnej szuflady, otoczonej istnym gąszczem różnorakich urządzeń i ich instrumentów kontrolnych; stanowisko sprawiało wrażenie, jakby ktoś oddał statek pod prasę na złomowisku, zapomniawszy uprzednio wydobyć zeń pasażerów. Widoczna w dole planeta już prawie trzy razy zdążyła wykonać piruet w swoim niespiesznym, międzygwiezdnym balecie. Teni Da-Orat czuł się sztywny jak wyciągnięty prosto z wykopaliska skamieniały pratualanin. Zaczynał się niepokoić, że jego obolały korpus zastygnie wkrótce niczym bryła piaskowca i rozsypie się przy próbie zmiany niewygodnej pozycji. Coraz szybciej tracił wiarę w wątpliwy sens przedsięwzięcia – czy ktoś wpływowy mógł być na tyle szurnięty, by osobiście podróżować w tak zakazane obszary? Wyraził swoje obiekcje na głos. Po raz – bodajże – dwudziesty. Jego towarzysz westchnął tak ciężko, jakby stopa jakiegoś giganta wydusiła zeń resztki oddechu. - Wiesz co, Da-Orat? – powiedział po chwili. Głos brzmiał tak, jakby wyszedł z ust męczennika dźwigającego na grzbiecie wszelkie niedole wszechświata. – Najbardziej uciążliwe w tej misji jest twoje bezustanne zrzędzenie. Gdyby nie to, że jesteś najlepszym specem od tych techno-bajerów – wykonał nieokreślony gest macką, obejmujący większość wyposażenia kabiny – już dawno obserwowałbym cię, o, tutaj – skinął okiem w kierunku jednego z ekranów, ukazujących gwieździstą pustkę na zewnątrz. - Nie narzekam bezpodstawnie, mięśniaku – odparował zirytowany Da-Orat. Jego chimeryczne usposobienie nabierało coraz większej ochoty, by się objawić w pełnej krasie . – Powinni tu być już dawno, a spójrz na wskaźniki. Nic. Spokój. Kompletna pustka! W całym sektorze nie ma poza nami nikogo… Stwierdzenie nie było prawdziwe, ale uzasadnione z punktu widzenia Tualan. Planetę, ku której - niczym nozdrza i uszy myśliwskiego ogara – kierowała się większość precyzyjnych czujników pojazdu, zamieszkiwały istoty myślące, rozwinięte technologicznie, jednak zbyt prymitywne, by w jakikolwiek sposób zaszkodzić ich misji. Tualanie po prostu je zignorowali; potraktowali jak tło, na równi z resztą flory i fauny tej pozbawionej znaczenia planety – niepozornej grudy ziemi, której numer kodowy i koordynaty znał chyba wyłącznie ich pokładowy komputer. - Tkwimy w tym kraterze już tyle, że niedługo nasz statek wrośnie w powierzchnię księżyca – ciągnął swoje utyskiwania Da-Orat. – Jeszcze trochę i będzie nam grozić całkowita atrofia wypustek ruchowych… Czego Ta-Mari miałby tutaj szukać, co, Króciak? – Da-Orat nie znał imienia mierzącego ledwie metr dwadzieścia krępego Tualanina. Nie był pewien, czy nawet on sam je pamięta – pseudonim przylgnął do niego niczym żarłoczna meduza, chyba jeszcze gdy był śluzowatym oseskiem. - Zawsze musisz tak koloryzować? – głos Króciaka był wolny, niski i ciężki. Doskonale pasował do jego atletycznej budowy. – Przy tych swoich cudach techniki spędzasz bez ruchu po pięć razy więcej czasu i jakoś cię atrofia nie zżarła, rachityku. Nie wiem, czego Ta-Mari miałby konkretnie tu szukać, ale gdyby Ak- Tarowi nie udało się go przekonać, że jednak jakiś rozsądny powód istnieje, nie marnowałby czasu i środków na budowę tego impulsatora – wskazał w kierunku prototypowej konstrukcji. – A jak go w tym przekonaniu utwierdził?... – rozłożył macki. – Rozmowa odbyła się w dwoje oczu, na zabezpieczonym kanale. Szef nie lubi ujawniać sekretów. - O ile można mieć pewność, że Ta-Mari dał się podpuścić – Da-Orat był nieugięty w swoim powątpiewaniu. – Szef jest zdesperowany. Ta operacja nawet w jego mniemaniu może mieć mniejsze szanse na sukces, niż ci się wydaje. Tonący nie będzie rozważał, czy jedyna gałąź w zasięgu jego macek jest solidna, czy krucha jak… Nie dokończył. Stężałe powietrze rozdarł nagle przeraźliwy dźwięk syren. Ostry wizg odbił się w ciasnej kabinie wibrującą falą metalicznych pogłosów. Jaskrawe światło alarmu zalało wnętrze kadłuba pulsującym wirem rozedrganych odblasków i cieni. Pogrążone w letargu wskaźniki raptownie się przebudziły. Ich odczyty ukazywały nić transferowego tunelu, zadzierzgniętą w jądrze pobliskiej planety. - Jak widać, gałąź była solidna – donośny głos Króciaka przebił się przez kakofonię alarmu. Da-Orat już trzymał macki na sterownikach urządzeń. Uciszył natarczywą syrenę. - A jednak… – stwierdził z niedowierzaniem. Błyskawicznym ruchem odsunął zabezpieczenie. Popatrzył bez przekonania na duży, płaski przełącznik. Przez chwilę jakby się wahał, po czym ujął go pewnie dwoma mackami i przekręcił. - Impulsator aktywowany! – zameldował. Na panelu kontrolnym rozbłysło kolejne światełko a ledwo umilkła syrena znów rozwrzeszczała się przykrym, wibrującym sopranem. Kilka indykatorów gwałtownie zmieniło wskazania, informując o przejściu w tryb samoczynny – wszystko miało się odbyć zbyt szybko, by polegać na refleksie Tualan. Oplatający wnętrze kadłuba, na podobieństwo przeogromnego metalicznego powoju, impulsator nie okazał w widoczny sposób ani krzty aktywności, piloci jednak wiedzieli, że przypominająca kolosalną mątwę konstrukcja ożyła, gotowa do bezzwłocznego działania. - Wszystko w porządku – Króciak uważnie śledził odczyty wskaźników. – Następny obiekt, który zainicjuje tu transfer, nigdy go już nie zakończy… Przynajmniej teoretycznie – uśmiechnął się krzywo. - Ciekawe czy tym „obiektem” rzeczywiście będzie Ta-Mari? - A kto inny? Przecież prawie nikt nie wie, że to miejsce w ogóle istnieje. Sam to w kółko powtarzasz… - Skąd pewność, że zjawi się osobiście? I nie rozumiem, czemu obaj z Ak-Tarem jesteście tak przekonani, że Ta-Mari będzie na pokładzie akurat drugiego ze statków… - Znów szukasz dziury w całym, Da-Orat. Szef gwarantuje, że Ta-Mari przybędzie we własnej osobie, a nie widzę powodu, by takiemu wydze nie wierzyć. A jeśli chodzi o to, którym statkiem przyleci… Na to ja daję gwarancję Śledzimy go tak skrupulatnie, że wiem nawet, kiedy lubi się czochrać po grzbiecie. Ta-Mari jest bardzo ostrożny, ale w przypadku transferów dopuścił się pewnej rutyny. I ta rutyna go zgubi! Bardziej mnie niepokoi, czy impulsator rzeczywiście zadziała. I czy okręt w polu niestabilnym na pewno skutecznie oberwie. Nie lubię polegać na prototypach i nie sprawdzonych teoriach – skrzywił się w kwaśnym grymasie. - Możliwe, że nieprędko się tego dowiemy – Teni w zamyśleniu masował się trzema mackami po karku. – Ze wstępnych obliczeń wynika, że statek, hmm… tak jakby wtopi się w pole. Jego materia zostanie rozproszona wewnątrz jądra planety i po prostu zniknie bez śladu. Dysponujemy czulszymi instrumentami niż laboratoria IBORK-u, lecz i tak pewnie nie dowiemy się nic ponadto, że połączenie transferowe otwarło się i zamknęło. Trzeba było monitorować również miejsce docelowe transferu. - I wypróbować na sobie arsenał czekającej na Ta-Mariego obstawy? A w dodatku ujawnić, że to my odpowiadamy za zamach? Nie wiedziałem, że masz skłonności samobójcze, Da-Orat. Zresztą niewykluczone, że jakieś śladowe echo katastrofy uda się zarejestrować. - Nie sądzę – głos Teniego był pełen rezerwy. – Przy tej masie statku… Syrena po raz kolejny potępieńczo zawyła. - Koniec dywagacji! – Króciakowi udało się znów przekrzyczeć świdrujący jazgot alarmu. – Za chwilę się przekonamy… * * * Z satysfakcją czuł, jak jego sprężyste muskuły napinają się pod warstwą jędrnej skóry. Były silne i szybkie. Jakby na potwierdzenie tej myśli wykonał kilka błyskawicznych uderzeń. Pięści z głuchym trzaskiem rozdarły nieruchome powietrze. Wziął głęboki wdech i zaatakował ponownie, dłuższą i trudniejszą kombinacją. Ponowny wdech i kolejna eksplozja uderzeń. I jeszcze raz. A potem kopnięcia, krótkie i dynamiczne. I znów ciosy dłońmi. Coraz szybsze. Coraz silniejsze. Atakował zapamiętale, puentując każdą technikę energicznym okrzykiem. Przerwał po kwadransie. Rozpoczął ćwiczenia oddechowe, ale szybko z nich zrezygnował – nie czuł zmęczenia i nie potrzebował relaksu; nawet się nie zasapał. Zrobił parę głębokich skłonów i wykopów w pełnym szpagacie, jakby badając i rozkoszując się elastycznością swych ścięgien. Spróbował krótkiego wyskoku. Zadowolony, powtórzył go, mocniej i wyżej, a po chwili jeszcze raz, uderzając piętą z półobrotu. Wylądował miękko jak kot. Znów wziął głęboki oddech. Wypuścił powoli powietrze, napinając mięśnie, aż poczęły drżeć niczym struny. Jeszcze jeden potężny wdech, niemal rozsadzający szeroką klatkę piersiową. A potem cios. Z całej siły, z głośnym, wibrującym okrzykiem, aż echo poszło po ścianach. Miał wrażenie, że jego dłoń dosłownie roztrzaskała powietrze, rozłupała je niczym bryłę kamienia. Poczuł euforię. Znowu zaczął z pasją atakować. Poruszał się coraz szybciej. Potężne uderzenia i zamaszyste kopnięcia zlały się w niepowstrzymaną, śmiercionośną nawałę. Już nie stał w miejscu: wykonywał gwałtowne wypady, wyskoki, błyskawiczne uniki. Był niczym dziki tygrys, niczym smok, wprost płonął wewnętrzną energią. Zagubił się w tych ćwiczeniach, niczym w bezkresnej otchłani; popadł w stan bliski transu. Skończył kata dopiero po czterdziestu minutach. Oddychał ciężko. Jego atletyczne ciało, niemal nagie, całe lśniło od potu. Pomyślał z zadowoleniem, że musi w tej chwili wyglądać niczym jeden z herosów starożytnej Hellady. Mocnym, sprężystym krokiem pomaszerował po ręcznik, zarzucony niedbale na oparcie skórzanego fotela. Pomaszerował! Nie pokuśtykał, jak rozsypująca się mumia. Jak przez tyle ostatnich lat… Ach, jak wspaniale było wyzwolić się z ciała zmurszałego starucha, porzucić obleśną powłokę niczym zużytą skorupę! Niby wciąż był tym samym Edmundem Rowlerem, lecz… żywym. Tak, wreszcie czuł w sobie życie! Rozpierała go siła. Skończył właśnie ćwiczenia, które zmęczyłyby wyczynowego sportowca a mimo to wciąż tryskał energią. To była najczystsza ekstaza. Nie do opisania. Po raz pierwszy od lat roześmiał się na głos. Jego biotechnicy wykonali naprawdę pierwszorzędną robotę. W pełni zasłużyli na premię. Choć pewnie najwspanialszą premią było dla nich to, że wraz ze swymi najbliższymi wciąż żyli… – uśmiechnął się ironicznie. Rowler pomyślał, że komercjalizując tą technologię mógłby błyskawicznie zbić krocie. Któż nie oddałby wszystkiego za zdolność regeneracji? Niewyobrażalnie skutecznej regeneracji: zwalczającej wszelkie choroby a nawet… blokującej starzenie się tkanek. To była praktyczna realizacja odwiecznego snu o nieśmiertelności; spełnienie najskrytszego marzenia ludzkiej rasy. Za zdradzenie tego sekretu mógłby otrzymać, czego tylko zapragnął. Myśl była niezmiernie kusząca, jednak natychmiast ją stłamsił. Dysponował tak wielką władzą, że nie musiał się z nikim targować, by zaspokoić swoje pragnienia. Najważniejsze było zachowanie tej władzy. Nie zamierzał oferować życia wiecznego konkurentom. Od tego mają księży, pomyślał ze zjadliwością. Od lat torpedował podobne badania prowadzone przez niezależne placówki i nie planował niczego w tym względzie zmieniać. Stał się unikatowym okazem, jedynym przedstawicielem nowego gatunku człowieka – a raczej nadczłowieka – i jak dotąd nie tęsknił za towarzystwem. Pobieżnie starł pot i nie fatygując się ubieraniem – kto myśli o przeziębieniu, gdy jego organizm w parę sekund zwalcza AIDS i ebolę? – przeszedł do sąsiedniego pokoju, którego sporą część zajmował imponujący , egzotycznie wyprofilowany barek z jasnego drewna w chromowanych okuciach. Sięgnął po wielki puchar z ozdobnie ciętego kryształu i napełnił go swoją ulubioną ultierą. Od czasu zabiegu pił ją niemal bez przerwy; jego układ pokarmowy osiągnął wydajność, przy której zatrucie czy uzależnienie nie wchodziły w rachubę. Właściwie nie mógł nawet się upić. Na szczęście nie był człowiekiem, którego by to martwiło; cenił smak trunku, nie efekty uboczne. Kpiącym gestem wzniósł puchar w niemym toaście. Przez chwilę z rozbawieniem trwał w tej pozycji. Król Ziemi. Pan świata. Dysponował taką potęgą jak… bóg? A czemu by nie? – jego nieziemsko przystojna twarz rozpromieniła się w szerokim uśmiechu. Nie mógł umrzeć; kształtował losy planety i jej mieszkańców niemal jednym słowem, wręcz myślą; jego supremacji nie dało się przeciwstawić… Czyż nie były to atrybuty boskości? Edmund Rowler – bóg wszystkich narodów. Aż po kres wieczności. Spodobała mu się ta myśl. To było coś na miarę jego ambicji… Uniósł kielich do ust. Ultiera zniknęła. Nagle, bez ostrzeżenia, przestała po prostu istnieć; jeszcze nim wargi Rowlera zdążyły jej posmakować. W jednym, nieskończenie krótkim przebłysku. Razem z pucharem. Razem z podziemną fortecą, kontynentem i rozległym obszarem otaczającej go toni. Spory fragment globu przeistoczył się w nicość. Pozostał tylko obłok rozproszonych atomów, spowijający straszliwą ranę w ciele zaskoczonej planety na podobieństwo sinego całunu. *** - O żesz!… O w!… O!… – Da-Orat nie był wstanie wydusić nic więcej. Opuścił bezwładnie macki i wpatrywał się tępo w największy wyświetlacz, ukazujący cel ich zadania. Jego tułów oklapł, jakby ktoś wyssał z niego wnętrzności. Zaciął się na ostatnim „O!” i powtarzał je w kółko niczym zepsuty automat. - Nawet ultra-czułe przyrządy nie będą w stanie niczego zarejestrować – stwierdził drwiąco Króciak, w komiczny sposób podrabiając barwę głosu Teniego. Daleko w dole, zamarła w przerażeniu planeta doświadczała właśnie apokalipsy w pełnej okazałości. W gigantyczną wyrwę, sięgającą chyba samych czeluści piekielnych, wlewał się tysiącmilową kaskadą spieniony dziko ocean. Milcząca otchłań kosmosu pochłaniała wszelkie odgłosy, jednak Tualanie wiedzieli, że wściekły ryk rozpędzonych mas wody musi przypominać wstrząsający posadami świata krzyk bogów. Lodowata woda, w zetknięciu z obnażonymi wnętrznościami planety, z sykiem wściekłego smoka zamieniała się w słup wrzącej pary, wznoszący się ku przestworzom na podobieństwo dźwigającego firmament filaru. Powierzchnia globu drżała, jakby trawiła go jakaś międzygwiezdna malaria. Spazmy niszczycielskich wstrząsów obracały w perzynę całe połacie zamieszkałych okolic. Planeta, niczym pchnięta przez rozgniewanego giganta, zmieniła prędkość i oś swego obrotu, a nieokiełznane wichury, niby horda wygłodniałych demonów, odzierały jej ciało niemal do gołej skały. Dopełnieniem upiornego widowiska były ponure, stalowoszare obłoki pyłu i żrących oparów, spowijające prawie całą półkulę skłębioną, duszącą powłoką. - Faktycznie, ciężko będzie wywnioskować, czy podczas transferu cokolwiek się wydarzyło – kpił dalej Króciak, wyraźnie zadowolony z widocznych na monitorach rezultatów ich przedsięwzięcia. Teni otrząsnął się z odrętwienia, popadając dla odmiany w stan paniki pomieszanej z wściekłością. - Czyś ty doszczętnie oszalał!? – wywrzeszczał, jakby chciał dźwiękiem tych słów rozedrzeć poszycie kadłuba. – To nie jest wesołe! Nie jest!!! Rozumiesz!? – jego przeciążony głos nie wytrzymał i załamał się przy końcowym pytaniu. - Co cię napadło? – spytał Króciak z urazą. – Przecież misja nie mogła powieść się lepiej… - Lepiej?! – Teniemu aż tchu brakło z wrażenia. Umilkł na długą chwilę. – W ogóle się nie powiodła. Mamy przerąbane! Już po nas!!! - Stary, co ty pleciesz? Załatwiliśmy Ta-Mariego! Ak-Tar pewnie niedługo przejmie jego rewir. Będziemy bezpieczniejsi niż kiedykolwiek… - Ta-Mariego? Ta-Mariego!? Ty idioto, załatwiliśmy kilka miliardów cywilizowanych istot myślących! To największa masowa eksterminacja od… od… chyba w całej historii wszechświata! Co innego zignorować te pokraczne, zacofane szkarady i zataić fakt ich istnienia. Ale wytłuc na dzień dobry pół populacji!? Teraz dobierze się do nas GalPol, rząd, wojsko, służby specjalne i… i… – zająknął się, bliski histerii – i pewnie cała kupa organizacji, o których istnieniu nawet nie mamy pojęcia! - Spokojnie, Da-Orat – Króciak wymówił jego nazwisko niemal jak d’urat – nazwę smrodliwego zwierzątka, słynącego z chorobliwego tchórzostwa. Teni, kompletnie przybity, nie zareagował nawet drgnięciem powieki na obraźliwą zaczepkę. - Ale z ciebie panikarz! – skomentował jego towarzysz. – A może los tych pokrak tak bardzo ciąży ci na sumieniu? - Na sumieniu? – skrzywił się w pogardliwym grymasie, tak ostentacyjnym, że starczyłby za całą odpowiedź. – Skądże. Niestety władze nie podzielą mojego podejścia… Dorwą nas – skwitował zrezygnowany. - Skąd pochodziła używka, która stała się naszym największym rynkowym przebojem? – spytał znienacka Króciak. - A jakie to ma w tej chwili znaczenie!? - Ma. No, powiedz, Da-Orat – uparł się. - Kto by pamiętał!? – odburknął Teni ze złością. – Zrobiła furorę z racji swej egzotyki – właśnie dlatego, że sprowadzaliśmy ją z absurdalnie daleka. Wyeksploatowaliśmy wszystkie zasoby, nim konkurencji udało się zlokalizować ten sektor… - Jesteśmy w tej chwili o dziewiętnaście sektorów dalej od centrum układu, niż tamto „absurdalnie daleko”… – zrobił wymowną pauzę. – Podam ci jeszcze parę innych przykładów: najdalszy legalny szlak handlowy – ponad osiemdziesiąt sektorów od nas; najodleglejsza zamieszkała planeta – przeszło sto trzydzieści sektorów; najbardziej wysunięta placówka wojskowa – około pięćdziesięciu pięciu; naj… - Dobra, rozumiem. Wiem, że w pobliżu nie ma żywego ducha, ale jednak... - Co znowu za „jednak”!? Nikt nie mógł nas tutaj przydybać. W dodatku mamy doskonały system maskowania. Niemożliwe, by ktokolwiek się o nas dowiedział! - I w tym niestety się mylisz. Owszem, nasza obecność tutaj jest nie do wykrycia. Ale dowiedzieć, to się o niej dowiedzą… I to prędzej niż myślisz! Ta- Mari skakał z obstawą, a TO – wskazał na monitory – raczej ciężko przegapić. W dodatku wiadomo, kto go do transferu namówił. I nietrudno dotrzeć do pracowników IBORK-u, którzy dokonali odkrycia. Nasza wojna z Ta-Marim też nie jest żadnym sekretem. W końcu ktoś wywnioskuje, co naprawdę tu zaszło. - No i co z tego? Niech sobie wnioskują… Będą przynajmniej przed nami czuć respekt – Króciak znów kpił. – Przejmujesz się reputacją? Zamierzasz ubiegać się o jakieś stanowisko publiczne? GalPol, mając jedynie poszlaki, może nam wpełznąć na grzbiety… A dowodów nigdy nie zdobędzie. Przecież nas tu nie było! – zaśmiał się. - Przy przestępstwie tej skali mogą się nie bawić w dowody, tylko nas cichcem załatwić. - Przesadzasz. Gdybyśmy tak spustoszyli cywilizowaną planetę, pewnie rozwaliliby nas od macki nawet się z tym nie kryjąc. Ale czemu mieliby się przejmować tą dziurą? Nie ma znaczenia strategicznego. Według analiz IBORK-u nie występują tu żadne wartościowe surowce. Te okolice nie są atrakcyjne nawet dla turystyki! - Ale mieszkańcy … - Te zacofane istoty? – Króciak nie dał mu skończyć. – Zbyt duża różnica kulturalna i technologiczna, by kontakty z nimi mogły przynieść profity. Z militarnego punktu widzenia są niczym, podobnie z politycznego – na ich poparciu jeszcze długo nikomu nie będzie zależeć. A doprowadzenie tak prymitywnej cywilizacji do poziomu umożliwiającego pełnoprawne włączenie jej w intergalaktyczną wspólnotę, to tylko kolosalne kłopoty. Podejrzewam, że nasz rząd wolałby nie dowiadywać się o istnieniu tego sektora, dopóki jego mieszkańcy samodzielnie nie osiągną odpowiedniego pułapu rozwoju. A prędko do tego nie dojdzie… Zresztą katastrofa mogła być dziełem przypadku – fachowcy z IBORK-u twierdzili, że istnieje możliwość wystąpienia samoczynnego impulsu. - Obyś miał rację… – głos Teniego był niemal błagalny. - Mam. Ale jeśli wpadniemy na szukającą Ta-Mariego obstawę, możesz już nie mieć okazji by się o tym przekonać. - Faktycznie! – Da-Orat nagle otrzeźwiał. Rzucił się do konsolety pojazdu. – Lada chwila zaczną przetrząsać ten sektor! Króciak też już manipulował przy urządzeniach kontrolnych. - Poza tym, im wcześniej wrócimy, tym prędzej będzie balanga – dodał, mrużąc oko przebiegle. – Ak-Tar na pewno stosownie uczci śmierć Ta-Mariego. Pamiętasz ostatnią hulankę? Na samą myśl ciarki przechodzą… – udał, że jego ciałem wstrząsnął dreszcz podniecenia. – Szef wie, czym Tualaninowi dogodzić… - Ty obleśny dekadencie! – Teni parsknął. Wreszcie się trochę rozluźnił. – Nawet perspektywa rychłej śmierci nie jest w stanie cię ostudzić! Króciak tylko wzruszył mackami. Zlustrował szybko wskaźniki. - W porządku? – spytał Da-Orat. Trzymał już mackę na starterze silników. - W porządku. Możesz odpalać. …I nie zamartwiaj się. To najodleglejsze peryferia kosmosu. Kraniec wszechświata. Kogóż mogłyby obchodzić?…