JAMES BARCLAY CIEŃ W POŁUDNIE (NOONSHADE) Przełożył: Paweł Pyrka Wydanie oryginalne: 2000 Wydanie polskie: 2003 Dla moich rodziców, Keitha i Thei Barclay. Jak zawsze obok mnie i jak zawsze wspaniałych. Dziękuję wszystkim, którzy nieustannie obdarzali mnie swoim wsparciem, pomocą i siłą. Są jednak tacy, których chciałbym wymienić tu z imienia: Tara Falk, za zachętę do dalszej pracy; Peter Robinson, John Cross, Dave Mutton i Dick Whichelow, na których zawsze mogę liczyć; Paul Fawcett i Lisa Edney, za tolerancję i cierpliwość znacznie przekraczające ich obowiązki; William Holley, który stał się moim pierwszym fanem; i Simon Spanton, którego redaktorska wyrozumiałość ulepsza wszystko, co piszę. Bez was byłoby to o wiele mniej zabawne. Dziękuję wam. BOHATEROWIE KRUCY Hirad Coldheart BARBARZYŃCA Bezimienny WOJOWNIK Thraun WOJOWNIK I ZMIENNOKSZTAŁTNY Will Begman ZŁODZIEJ Ilkar JULATSAŃSKI MAG Denser MAG ZŁODZIEJA ŚWITU Erienne MAG FORMUŁ XETESK – KOLEGIUM MAGII Styliann WŁADCA XETESKU Dystran MISTRZ BADACZ Ile, Cil, Rya, Aeb PROTEKTORZY JULATSA – KOLEGIUM MAGII Kerela STARSZY MAG Barras NEGOCJATOR Kard GENERAŁ GWARDII KOLEGIUM BARONOWIE, LORDOWIE I ŻOŁNIERZE Ry Darrick GENERAŁ POŁĄCZONYCH ARMII Blackthorne BARON Z POŁUDNIA Gresse BARON Z POŁUDNIOWEGO WSCHODU Tessaya WÓDZ ZJEDNOCZONYCH PLEMION Senedai DOWÓDCA ARMII PÓŁNOCNEJ Riasu DOWÓDCA REZERWY KAMIENNYCH WRÓT Kessarin ZWIADOWCA WAŻNIEJSI CZŁONKOWIE MIOTÓW Sha-Kaan WIELKI KAAN Elu-Kaan MŁODY KAAN Tanis-Veret STARSZY MIOTU VERET I ALTEMELDE MIOTU KAAN Yasal-Naik PRZYWÓDCA MIOTU NAIK PROLOG Wibracja w jego głowie nasiliła się. W ciemnościach Choulu, głęboko pod dżunglami Terasu, odpoczywający członkowie Miotu poruszyli się niespokojnie, choć większość z nich nie rozumiała tego, co odczuwali. Niczym natarczywy owad, którego nie mógł dostrzec, brzęczenie szarpało jego nerwy i napełniało duszę niepokojem. Otworzył olbrzymie, niebieskie oko. Źrenica poszerzyła się, wpuszczając nikłe światło napływające z wejścia umieszczonego wysoko w górze. Słaby blask oświetlał wilgotne, skalne ściany, zwieszające się wokół liany i mech pokrywający niemal każdą powierzchnię. Zobaczył rozwijające się skrzydła, wyciągnięte szyje i leniwy ruch opazurzonych łap. Miot budził się z głębokiego snu. Poczuł przyspieszenie pulsów, usłyszał szum powietrza wciąganego do potężnych płuc i trzask szeroko otwierających się szczęk. Potężny dreszcz przebiegł mu po ciele i serce Sha-Kaana zadrżało. Wibracja, teraz niczym sygnał alarmu, zabrzmiała mu pod czaszką. Wstał, rozkładając wielkie skrzydła do lotu, i wydał z siebie potężny ryk przebudzenia. Wzleciał w stronę światła i na czele Miotu ruszył ku olbrzymiej plamie na niebie, gdzie właśnie rozpoczynała się nowa bitwa. ROZDZIAŁ 1 To będzie chwalebny dzień. Lord Senedai, wódz plemion Heystron, stał na górującej nad otoczeniem platformie i spoglądał na kłęby dymu unoszącego się nad Julatsą, podczas gdy jego ludzie podpalali budynek po budynku. Jego nozdrza wypełniał ostry, lecz jakże przyjemny zapach spalenizny, a przez zasłonę dymu dostrzegał języki czarnego i białego ognia. Jego szamani, czerpiąc z nieograniczonej mocy WiedźMistrzów, rozrywali na strzępy to, co pozostało jeszcze z samego serca miasta. I nie było sposobu, aby Julatsańczycy mogli ich powstrzymać. Białe jęzory wystrzeliwane z palców setki szamanów gryzły i pożerały tak kamień, jak i drewno, burząc budynki, mury i barykady. Tam zaś, gdzie uciekali przerażeni ludzie, sięgał czarny ogień, odrywając ciało od kości i wytapiając oczy z czaszek. Dokoła mężczyźni i kobiety padali z przeraźliwym wrzaskiem, umierając w straszliwych męczarniach. Senedai nie odczuwał nawet cienia współczucia. Zeskoczył z platformy i przywołał do siebie oficerów. Tym, co jeszcze powstrzymywało jego triumfalny pochód na Kolegium Julatsy, byli magowie, osłaniający ciągle wiele pasm terenu na granicy miasta, i żołnierze, chroniący tych pierwszych przed atakami wesmeńskich wojowników. Nadszedł już czas, by położyć kres temu irytującemu oporowi. Wykrzykując rozkazy, ruszył w stronę pierwszej linii, spoglądając jednocześnie na sztandary i proporce, które poruszyły się i pochyliły – plemiona odpowiedziały na zew wodza. Nagle z przodu wyrosła ściana płomieni i eksplozja zaklęcia wstrząsnęła podłożem. Ogień otoczył i pochłonął stojących murem szamanów. Umarli, nie zdoławszy wydać żadnego dźwięku. – Napierać! Napierać! – krzyknął Senedai, ale jego głos utonął w ogłuszającej wrzawie walki. Ledwie sto metrów wcześniej odgłosy bitwy przypominały niski, głęboki i jednolity pomruk. Teraz Senedai słyszał pojedyncze uderzenia mieczy, okrzyki przerażenia, paniki i bólu. Słyszał rozkazy wykrzykiwane zachrypniętymi głosami, rozpaczliwe, ale zdecydowane, i głuche, tępe uderzenia metalu o skóry, słyszał huk walących się kamieni i trzask pękającego drewna. Otoczony chroniącym go półksiężycem gwardzistów Senedai – tak jak szamani, prócz tych najbardziej szalonych – trzymał się poza zasięgiem wrogich łuków. Linia obrony Julatsańczyków stopniała już niemal do punktu załamania i wódz Wesmenów wiedział, że kiedy w końcu pęknie, jego wojownicy przedrą się prosto do murów samego kolegium. Zagrały rogi i Wesmeni natarli na nowo. Za linią wroga szalał czarny ogień, rozdzierając ciała magów próbujących rzucić zaklęcia ochronne. Senedai smakował cierpienie Julatsańczyków, patrząc, jak wesmeńskie topory wznoszą się i opadają, posyłając ku zasnutemu dymem niebu fontanny krwi. – Ci magowie z prawej mają być starci na proch! – krzyknął do jednego z oficerów. – Natychmiast prześlij sygnał. Ziemia znów zadrżała od julatsańskiej magii, powiało lodowatym powietrzem i z nieba spłynął deszcz ognia, topiąc nacierających. Każdy krok wesmeńskiej armii był okupiony rzeką krwi. Grupa szamanów oderwała się od głównych sił i pośród gradu padających strzał ruszyła na prawo. Jeden z nich padł z drzewcem zatopionym głęboko w udzie, zwijając się z bólu. Reszta szła dalej. Senedai poczuł dreszcz, kiedy zobaczył, jak ich usta i dłonie poruszają się. Szamani przywoływali ogień wprost z czarnych dusz WiedźMistrzów, aby potem wyzwolić jego straszliwą moc i skierować ją na bezradne ofiary. Nagle bardziej poczuł, niż zauważył jakąś zmianę. Ogień wypływający z rozcapierzonych palców szamanów przygasł, rozbłysł na chwilę, a potem zamigotał i znikł. Szeregi Wesmenów zafalowały. Z każdego miejsca pola dochodziły okrzyki zaskoczenia, szamani zaś z niedowierzaniem spoglądali na swoje dłonie i na twarze towarzyszy, na których malowało się zaskoczenie, lęk i w końcu rozpacz. Pośród obrońców rozlegały się coraz głośniejsze okrzyki radości. Salwy zaklęć momentalnie nabrały intensywności, a żołnierze natarli, wykorzystując zamieszanie ogarniające szeregi wesmeńskich wojowników. Natarli i odepchnęli oblegających. – Panie? – zapytał niepewnie jeden z kapitanów. Senedai odwrócił się i zobaczył w oczach oficera obawę niegodną wesmeńskiego wojownika. Poczuł, jak wzbiera w nim gniew i przesunął wzrok z powrotem na pole bitwy. Jego ludzie ginęli od morderczej magii i ciosów mieczy Julatsańczyków, którzy, choć wyczerpani, uderzali, jakby wstąpiły w nich nowe siły. Odepchnął kapitana i ruszył przed siebie, nie zważając na ryzyko. – Na moce duchów, czyż nie jesteśmy wojownikami? – ryknął w kierunku wrzawy walczących. – Niech zagrają do szturmu! Atak frontalny. Do diabła z magią, wyrżniemy ich stalą naszych mieczy. Do ataku, sukinsyny! Na nich! Wpadł miedzy wojowników, zatapiając swój topór w barku jednego z Julatsańczyków. Mężczyzna padł. Senedai stanął na nim, wyrwał broń z ciała i uderzył zamachem w twarz kolejnego wroga. Walczący dokoła Wesmeni ruszyli za przykładem wodza i z wojenną pieśnią na ustach ruszyli do kontrataku. Rogi zagrały nowe rozkazy, a rozchwiane proporce uniosły się wysoko i szeregi wojowników znów ruszyły naprzód. Plemiona, nie zwracając uwagi na niosące ból i śmierć zaklęcia i widząc, jak zaciekłość rzezi osłabia ducha julatsańskich obrońców, runęły z powrotem w szaleńczy wir bitwy. Senedai przesunął wzrok po długiej linii natarcia i uśmiechnął się. Wiedział, jak wielu wojowników zginie bez wsparcia magii WiedźMistrzów, ale dzisiejszy dzień i tak będzie należał do Wesmenów. Notując w pamięci położenie grup magów ofensywnych, bez trudu odbił wymierzone w jego bok niezdarne pchnięcie i rzucił się z powrotem do walki. * * * Krucy stali w milczeniu na centralnym placu Parvy. Bitwa była wygrana. Złodziej Świtu został rzucony, WiedźMistrzowie ulegli zniszczeniu, a ich siedziba na powrót stała się miastem umarłych. Ponad nimi, wysoko na niebie, widniała pozostałość po Złodzieju Świtu: obca, złowieszcza plama o zmieniającym się odcieniu brązu, zawieszona niczym drapieżna bestia nad ziemią Balai. Szczelina międzywymiarowa prowadząca w nicość. Po drugiej stronie placu resztki żołnierzy kawalerii czterech kolegiów pod wodzą Darricka znosili ciała poległych na prowizoryczne stosy pogrzebowe. Po jednej stronie składali własnych towarzyszy, po drugiej Wesmenów, strażników świątyni i akolitów WiedźMistrzów. Tych pierwszych przenosili z czcią i należnym poszanowaniem, tych drugich ciągnęli po ziemi i rzucali prosto na stosy. Styliann i jego Protektorzy przeszukiwali zrujnowaną piramidę w nadziei znalezienia czegoś, co wyjaśniłoby powód krótkiego, acz burzliwego powrotu WiedźMistrzów do świata żywych. Cisza panująca na placu była niemal fizycznie wyczuwalna. Ludzie Darricka pracowali przy zwłokach w całkowitym milczeniu, a niebo pod szczeliną międzywymiarową było pozbawione ptaków. Nawet wiatr gwiżdżący na otwartej przestrzeni, wpadając między zabudowania Parvy, stawał się szeptem. Dla Kruków ból straty po raz kolejny przyćmiewał blask i radość zwycięstwa. Denser wspierał się ciężko na ramieniu Hirada, a Erienne podtrzymywała go w pasie. Ilkar stał obok barbarzyńcy. Po drugiej stronie grobu Will, Thraun i Bezimienny spoglądali na przykryte całunem ciało Jandyra. Łuk elfa ułożono wzdłuż ciała, a jego miecz spoczywał na piersiach. Ciszę panującą wokół Kruków przepełniał smutek. W chwili tak wielkiego triumfu Jandyr stracił życie. Po wszystkim, co przeszedł, los okazał się nieżyczliwy. Dla Ilkara strata była szczególnie bolesna. Nie było zbyt wielu elfów na Balai, większość wolała życie pod gorącym słońcem Krain Południowych. Obecnie niewielu przybywało na Kontynent Północny, zaledwie nieustannie malejąca garstka tych, którzy szli za głosem magii. Śmierć kogoś takiego jak Jandyr była ciosem dla nich wszystkich. Ale to Will i Thraun odczuwali żal najdotkliwiej. Ich długa przyjaźń z elfem poległa w służbie Kruków i Balai. To co zaczęło się jako zwykła akcja ratunkowa, dobiegło końca na stopniach grobowca WiedźMistrzów po szaleńczym pościgu za jedynym zaklęciem, które mogło uchronić Balaię od starożytnego zła. Jednak Jandyr zginął, nie znając rezultatu rzucenia Złodzieja Świtu. Życie bywało okrutne. Niewczesna śmierć szczególnie. Bezimienny zaintonował słowa pożegnania Kruka: – Na północy, na wschodzie, na południu i na zachodzie. Choć odszedłeś, na zawsze pozostaniesz Krukiem. Balaia nigdy nie zapomni ofiary, jaką złożyłeś, a bogowie uśmiechać się będą do twojej duszy. Pomyślnych wiatrów Kruku na twojej drodze, teraz i zawsze. Will pochylił głowę. – Dziękuję, jesteśmy wdzięczni za wasz szacunek i cześć. Teraz Thraun i ja chcielibyśmy zostać z nim sami. – Naturalnie – odparł Ilkar i odszedł. – Ja jeszcze chwilę pozostanę – odezwała się Erienne, puszczając Densera. – Przybył przecież, by ratować moją rodzinę. Will zaprosił ją gestem i Erienne uklękła przy grobie obok Thrauna, łącząc się z nimi w żalu i rozmyślaniach. Bezimienny, Hirad i Denser zrównali się z Ilkarem i cała czwórka zasiadła przy tunelu prowadzącym do piramidy. Szczelina wisiała wprost nad nimi, ogromna i złowróżbna. Po drugiej stronie placu ludzie Darricka dalej układali ciała na stosy. Kałuże zaschniętej krwi pokrywały kamienny bruk, a tu i ówdzie wiatr targał i podrywał kawałki poszarpanych ubrań. Styliann i Protektorzy pozostawali wewnątrz grobowca, bez wątpienia żmudnie badając każdy napis, rysunek i mozaikę. Generał Ry Darrick podszedł i dołączył do nich w chwili, gdy Bezimienny kończył rozdawać kubki z kawą zagotowaną w kociołku Willa. – Z żalem o tym mówię – zaczął Darrick, przerywając ogólne milczenie – ale choć odnieśliśmy wielkie zwycięstwo, to jest nas teraz najwyżej trzy setki, a na drodze do domu znajduje się jakieś pięćdziesiąt tysięcy Wesmenów. – Śmieszne, prawda? – Ilkar wzruszył ramionami. – Pomyśleć, czego dokonaliśmy, a i tak wszystko sprowadza się do tego, że daliśmy Balai szansę. Nadal nic nie jest pewne. – Koniec pławienia się w chwale – mruknął Hirad. – Nie umniejszajcie tego, co udało nam się dokonać – powiedział Denser, kładąc się z rękami pod głową. – Pewne jest, że WiedźMistrzowie nie zdobędą władzy na Balaią. Więcej nawet, zniszczyliśmy ich na dobre i daliśmy wszystkim nadzieję na zwycięstwo. Jest się w czym pławić, Hirad. – Spróbuję – na twarzy barbarzyńcy pojawił się lekki uśmiech. – Pamiętaj też – ciągnął Denser – że Wesmeni nie mają już magii. – A my nie mamy armii – wtrącił gorzko Ilkar. – Zastanawiam się, czy w ogóle będziemy mieli do czego wracać? – włączył się Bezimienny. – Myślę, że Połączenie mogłoby wyjaśnić nieco sytuację – pokiwał głową Denser. – Dzięki za wkład w rozmowę – mruknął Ilkar. – A może się z tym prześpisz? – To tylko propozycja – odparł ostro Xeteskianin. – Chyba jesteśmy trochę za daleko od Kamiennych Wrót, nie sądzisz? – Elf poklepał go po ramieniu. – Selyn się udało – zabrzmiał głos z tunelu. Krucy poruszyli się i spojrzeli za siebie. Styliann, władca Góry Xetesku, wyłonił się z cienia korytarza. Protektorzy pozostali gdzieś w środku. Twarz maga była blada i zdradzała zmęczenie. Stracił gdzieś opaskę na włosy, które teraz swobodnie opadały mu na ramiona. – Mogę? – wskazał na kociołek z kawą. Bezimienny wzruszył ramionami i skinął głową. Styliann napełnił kubek i usiadł obok Kruków. – Rozmyślałem – odezwał się. – Ach, tak? – mruknął Denser. – Twoje zdolności nie przestają mnie zaskakiwać. W oczach Stylianna pojawił się niebezpieczny błysk. – Może i katalizatory Złodzieja Świtu zostały zniszczone, Denser, ale ja nadal pozostaję twoim przełożonym. Lepiej dla ciebie, żebyś o tym pamiętał – przerwał na chwilę, a potem ciągnął dalej. – Selyn była specjalistką od Połączeń. Przekazała mi informacje, na krótko przed jej wejściem do miasta, o potężnych jednostkach Wesmenów opuszczających Parvę i udających się w kierunku Kamiennych Wrót. Nie mogli jeszcze dotrzeć do przełęczy, więc spotkamy ich z pewnością gdzieś po drodze. – Władca Xetesku zacisnął szczęki, jakby broniąc się przed nadchodzącymi słowami. – Myślę, że w tej chwili powinniśmy współpracować. Atmosfera przy kawie wyraźnie się ochłodziła. W końcu odezwał się Bezimienny: – Twoja interwencja w czasie bitwy, choć przydatna, raczej nie była spowodowana chęcią pomocy. Wcześniej zaś chciałeś zabić nas wszystkich. Próbowałeś zwrócić przeciw mnie Protektorów. A teraz proponujesz współpracę. – Wojownik spojrzał z ponurą miną w głąb tunelu. – Dotarliśmy tutaj bez twojej pomocy. Tak też wrócimy – oświadczył Hirad. Styliann przyjrzał się im spokojnie z ledwie widocznym cieniem uśmiechu na ustach. – Jesteście dobrzy. Wiem o tym doskonale. Jednak nie dostrzegacie w pełni powagi swojej sytuacji. Bez naszej pomocy Krucy nie dotrą na wschód. Pamiętajcie, że Kamienne Wrota zostały dla was otwarte. Teraz z pewnością są już zablokowane. Ja mam odpowiedni zasięg Połączenia, a także kontakty, które umożliwią nam przejście. Wy nie macie nic, a Darrick i tak odpowiada przede mną i kolegiami. – Wygląda, że nie jesteśmy ci do niczego potrzebni – zdziwił się Hirad. Styliann uśmiechnął się. – Krucy zawsze się do czegoś przydadzą. Bezimienny powoli pokiwał głową. – A ty już, jak sądzę, masz jakiś pomysł? – zapytał. – Tak, jeżeli chodzi o trasę powrotu. Taktykę pozostawiam generałowi. – Styliann spojrzał na milczącego Darricka. Generał siedział nieruchomo niemal przez całą rozmowę, drgnął tylko, kiedy Xeteskianin przypomniał jego miejsce w łańcuchu dowodzenia. – Więc może opowiedz nam o swoim planie, panie – zaproponował Darrick. Hirad poczuł pod czaszką fale napływającego bólu. Musiał się napić. Najlepiej alkoholu, żeby choć na chwilę odegnać cierpienie. Poderwał się na równe nogi i ruszył w stronę ognia. – Wszystko w porządku, Hirad? – zapytał Ilkar. – Niezbyt. Głowa mi pęka. – Na plecach poczuł zimny dreszcz, jakby ktoś strząsnął mu za kołnierz śnieg z gałęzi. Dreszcz pojawił się i znikł. W powietrzu zaszła zmiana, jakby ruch, który jednak nie miał nic wspólnego z wiejącą od jakiegoś czasu ciepłą bryzą. Hirad zatrzymał się, spoglądając na niebo, niebieskie i czyste poza wibrującym zarysem szczeliny. Nagle brązowawa powierzchnia zjawiska zafalowała gwałtownie, zapadła się, potem wydęła jak bąbel i na ułamek sekundy pękła! Ciszę spokojnego dotychczas popołudnia rozdarł niski, potężny ryk. Ryk straszliwy, triumfalny, rzec by można apokaliptyczny. Hirad wrzasnął i na ślepo rzucił się do ucieczki, zmierzając na wschód, w stronę lasu odległego o kilka kilometrów. Wszystkie lęki, jakie od czasu spotkania z Sha-Kaanem krył głęboko w duszy, w jednej chwili stały się rzeczywistością. Tak szybko, po okupionym krwią i bólem zwycięstwie, znów stanęli w obliczu nieuniknionej zagłady i ostatecznego zniszczenia. Na niebie Balai pojawił się smok. * * * To była droga, jaką lubił najbardziej – droga miecza. Wesmeni byli wojownikami, a nie magami. I choć moc WiedźMistrzów prowadziła ich szlakiem zwycięstw dużo szybciej i pewniej, niż mógł sobie wymarzyć, lord Tessaya był przekonany, że odniosą zwycięstwo nawet bez wsparcia białego i czarnego ognia. Teraz ta moc, pożyczona, ukradziona, darowana czy jakkolwiek inaczej by ją nazwać, opuściła ich. Szamani nie dzierżyli już władzy i lojalność Wesmenów znów należała do wodzów plemiennych. Było to jednocześnie ekscytujące i przerażające. Gdyby jedność plemion się rozpadła, armie czterech kolegiów zmiotłyby ich daleko za Czarne Szczyty. Gdyby jednak udało się ją utrzymać – Tessaya wierzył, że zdobyliby Korinę, a wraz z nią kontrolowaliby samo serce, duszę i całe bogactwo wschodniej Balai. Teraz jednak musiał obawiać się mocy kolegiów, przed którą nie miał żadnej obrony. Sen o płonących wieżycach Xetesku musiał zaczekać, przynajmniej na razie. Jego ogorzała, osmagana wiatrem twarz wykrzywiła się w złowieszczym uśmiechu. Były jeszcze inne sposoby radzenia sobie z magami. Tessaya nawet przez chwilę nie myślał o porażce. Szczególnie, kiedy opijał ostatnie zwycięstwo. Zwycięstwo nad magami. Kiedy rozeszła się wiadomość, że szamani utracili połączenie z WiedźMistrzami, tysiącom Wesmenów przekraczającym Kamienne Wrota zagroziła panika. Jednak Tessaya, nie zdając sobie nawet sprawy, że czyni tak samo jak Senedai w odległej Julatsie, uspokoił szeregi i osobiście poprowadził oddziały przez Wrota na wschodnią część gór. Armia kolegium wiedziała, że nadchodzą, ale była w zatrważającej mniejszości. Fala za falą Wesmeni wdarli się w ich linie. Ich wycie zagłuszyło wykrzykiwane rozkazy, wrzaski przerażenia i jęki umierających. Z Tessayą na czele byli nie do zatrzymania, opętani żądzą krwi i zwycięstwa. Ich topory i miecze rąbały ciało i roztrzaskiwały kość. Obrońcy byli uparci, ale gdy ciała ich towarzyszy pokryły pole przed przełęczą, a wsparcie magów zostało zniszczone, bitwa przemieniła się raczej w zorganizowaną rzeź. Tessaya czuł nawet lekkie rozczarowanie. Siedząc w karczmie w Kamiennych Wrotach, teraz oczyszczonej z ciał, wódz Wesmenów wspominał bitwę, podstawowe błędy obrońców i ich chaotyczne, rozpaczliwe rozkazy. Jakże zaskoczyli go ci, co uciekali, i ci unoszący ramiona w geście poddania. Zupełnie inaczej niż po zachodniej stronie Wrót. Tam widział regularną i zorganizowaną armię, gotową bić się do ostatniego człowieka. Przeciwnika, który utrzymywał się dłużej, niż powinien. Wroga zdolnego zdobyć jego szacunek. Najbardziej jednak zawiodła go dramatyczna porażka generała trzymającego, jak mu doniesiono, pieczę nad obroną Kamiennych Wrót. Fałszywa reputacja. Wstyd. A mógł być kolejnym godnym przeciwnikiem. Tymczasem okazał się takim samym tchórzem jak cała reszta. Imię Darricka przestanie wkrótce budzić u Wesmenów przerażenie. Drzwi karczmy otworzyły się i do środka wszedł jeden z jego starszych szamanów. Bez mocy WiedźMistrzów nie był już kimś, na kogo Tessaya musiałby uważać, ale wódz plemion Paleon nadal darzył go szacunkiem. Tessaya napełnił drugi kubek i szaman zasiadł naprzeciw niego przy zacienionym stole z tyłu karczmy. – Wyglądasz na zmęczonego, Arnoanie. – To był długi dzień, panie. – Ale już dobiega końca, jak słyszę. Rzeczywiście, odgłosy świętujących Wesmenów nasilały się. – Co z twoimi ranami, panie? – zapytał Arnoan. – Będę żył – Tessaya uśmiechnął się, rozbawiony niemal ojcowską troską szamana. Oparzenie na prawym przedramieniu było bolesne i pokryte pęcherzami, ale zostało oczyszczone i zabandażowane. Gdyby nie odskoczył tak szybko od miejsca, gdzie uderzyła Kula-Płomieni, pewnie byłby teraz martwy. Skaleczenia na twarzy, torsie i nogach stanowiły tylko trofea z zaciekłej walki. Chociaż w jego wieku i przy jego pozycji wygląd nie miał już takiego znaczenia. Odkrył nawet, że męczą go zabiegi kobiet. Jego linia i tak przetrwa – miał synów, którzy nie umieli jeszcze chodzić i takich, którzy byli już wojownikami. A teraz ich ojciec poprowadził plemiona do zwycięstwa przy Kamiennych Wrotach. Co dalej? To właśnie pytanie z pewnością nurtowało Arnoana. – Co przyniesie nam świt? – zapytał szaman. – Odpoczynek i umacnianie się. Nie pozwolę raz jeszcze odebrać sobie przełęczy – odpowiedział Tessaya, a jego twarz nabrała ponurego wyrazu. – Lord Taomi i siły południowe powinny dołączyć do nas najdalej za jeden dzień. Wtedy zaplanujemy podbój Koriny. – Naprawdę wierzysz, że możemy tego dokonać, panie? Tessaya pokiwał głową. – Nie mają już wojska. Tylko obronę miast i rezerwy. My mamy dziesięć tysięcy ludzi tutaj, piętnaście o dwa dni drogi od przełęczy, kolejne dwadzieścia pięć tysięcy, które przekroczyło zatokę Triverne, żeby zaatakować kolegia i jeszcze siły z południa. Kto nas zatrzyma? – Panie, nikt nie zaprzecza, że przewaga militarna leży po naszej stronie. Ale moc magiczna kolegiów jest znaczna. Błędem byłoby nie doceniać tego – Arnoan pochylił się do przodu, składając kościste palce przed sobą. Tessaya poruszył poparzonym ramieniem. – Czy wyglądam na kogoś, kto popełnia takie błędy? – Oczy zwęziły mu się w szparki. – Arnoanie, jestem najstarszym z lordów, przewodzę największej radzie plemion. A wszystko to dlatego, że nigdy nie miałem zwyczaju niedoceniać wroga. Tak, magowie są potężni, a kolegia wystąpią przeciw nam z wielką mocą. Ale mag szybko się męczy, a bez ochrony szybko umiera. Utrata naszej magii to poważny cios, ale my urodziliśmy się do miecza, a nie do zaklęć. Wesmeni będą rządzić Balaią, a ja będę rządził Wesmenami. * * * Posiłki z południa nie miały dotrzeć do Tessayi. Wesmeni poszli w rozsypkę i wycofywali się do Blackthorne, podczas gdy baron, do niedawna jeszcze władca tego miasta, spoglądał z wysokich skał na obraz swego zwycięstwa. Wraz z nim był baron Gresse, poturbowany, ale szczęśliwy, oraz około pięciuset żołnierzy i magów. Wszyscy marzyli o powrocie do domu. Jednak euforia po zwycięstwie na Sępich Skałach nie mogła trwać długo. Ich sytuacja pozostawała nadal niebezpieczna. Zaledwie kilkunastu magów przetrwało niszczący atak białego ognia, rannych było więcej niż sprawnych, a porażkę Wesmenów w ogromnym stopniu wywołało zamieszanie po utracie kontaktu z mocą WiedźMistrzów. Blackthorne i Gresse rozdmuchali tylko panującą panikę. Gdyby Wesmeni zdecydowali się nagle zawrócić i odnaleźć swych wrogów, kolejne zwycięstwo byłoby o wiele trudniejsze. Mimo wszystko Blackthorne uznawał taki krok za mało prawdopodobny. W zamieszaniu na Sępich Skałach nie dało się określić liczebności żadnej ze stron i baron wiedział, że wesmeński dowódca będzie wolał wycofać się do miasta, a potem, liżąc rany i planując kolejny atak, oczekiwać na posiłki z drugiej strony zatoki Gyernath. Baron podszedł do brzegu zakrytej skalnej półki, którą wybrał na punkt dowodzenia. Wewnątrz nie było zbyt dużo miejsca, półka pomieściła małe ognisko i kilku z jego zaufanych ludzi. Gresse leżał oparty o ścianę. Blackthorne zdawał sobie sprawę, że przy każdym ruchu w głowie przyjaciela wybuchało kolejne ognisko bólu. Każda zmiana pozycji powodowała falę nudności. Przed nimi, z południa na północ, rozciągały się Sępie Skały. Po zwycięstwie poprowadził żołnierzy i magów na południe, pod wiatr, uciekając przed wszechobecnym smrodem śmierci. Polegli żołnierze spłonęli na stosach, ale ciała Wesmenów pozostawiono na pastwę padlinożerców. Półka znajdowała się na szczycie łagodnego wzniesienia, ponad ostrą krawędzią i stromymi stokami. Tu, na niewielkim płaskowyżu, pod zasnutym chmurami niebem, wypoczywali jego ludzie. Mimo zagrożenia ze strony Wesmenów w kilkunastu miejscach płonęły ogniska, jednak straże na obrzeżach otrzymały wyraźne polecenie podwyższonej gotowości. W kluczowych punktach nadludzki wzrok elfich zwiadowców przebijał zasłonę nocy w poszukiwaniu oznak nadchodzącego ataku i zapewniając śpiącym odrobinę spokoju. Obozowisko nie było zbyt głośne. Odgłosy świętowania szybko ustąpiły miejsca żywym rozmowom, potem cichym wymianom zdań, a wreszcie zmęczeniu, kiedy zapadła noc. Blackthorne pozwolił sobie na uśmiech. Z prawej strony usłyszał chrząknięcie. – Panie? – Odwrócił się i zobaczył twarz Luke’a, nerwowego młodzieńca, któremu kazał policzyć tych, którzy przeżyli. – Mów, chłopcze – baron z wysiłkiem złagodził ostry ton dowódcy i położył rękę na ramieniu chłopaka. – Skąd pochodzisz, Luke? – Z farmy, około pięć kilometrów na północ od Blackthorne, panie. – Wzrok mówiącego był utkwiony w ziemi. – Teraz ja będę jej doglądał. Jeżeli jeszcze coś z niej zostało. Blackthorne widział, jak chłopak, szesnastolatek zaledwie, z trudem powstrzymuje łzy, ukrywając twarz za długimi, ciemnymi włosami. Zacisnął dłoń na jego ramieniu, a potem opuścił rękę. – Wszyscy tutaj straciliśmy tych, których kochamy, Luke – powiedział – ale odzyskamy wszystko, co się tylko da, a ci co stanęli ze mną i ocalili Wschód przed Wesmenami, będą pamiętani jako bohaterowie. Tak żywi, jak i martwi. Przerwał, uniósł podbródek Luke’a i spojrzał w błyszczące od łez oczy. – Czy dobrze ci się żyło na farmie? – zapytał. – Powiedz prawdę. – Ciężko, panie. – W oczach Luka malował się podziw i uwielbienie. – I nie zawsze szczęśliwie, jeśli mam być szczery. Ziemia nie co roku jest łaskawa, a bogowie nie zawsze błogosławią nas młodymi jagniętami i cielętami. Blackthorne pokiwał głową. – Więc zawiodłem ciebie i innych tobie podobnych. A jednak byłeś gotów oddać dla mnie życie. Kiedy na powrót zdobędziemy Blackthorne, porozmawiamy o tym dokładniej. Teraz jednak masz chyba dla mnie jakieś informacje? – Tak jest, panie. – Luke zawahał się, ale baron skinął głową, by mówił. – W sumie mamy pięciuset trzydziestu dwóch ludzi, panie. Spośród nich osiemnastu to magowie, w tym pięciu zbyt ciężko rannych, by rzucać zaklęcia. Pozostaje pięciuset czternastu zbrojnych, z których ponad czterystu odniosło w bitwie jakąś ranę. Z tych ostatnich – stu pięciu nie jest w stanie walczyć. Nie liczyłem tych, co nie doczekają świtu... – Luke urwał. Blackthorne uniósł brwi. – A skąd pewność, że ci ludzie umrą? – Widywałem już takie rzeczy często, na farmie, panie – odpowiedział Luke z rosnącą pewnością siebie. – Nie różnimy się aż tak bardzo, to znaczy ludzie i zwierzęta, panie, a ja słyszę to w ich oddechu, widzę w ich oczach, w pozycji, w jakiej leżą. W głębi serca wiemy, kiedy nadchodzi nasz czas, tak samo zwierzęta. I to widać, panie. – Muszę ci uwierzyć na słowo – odparł Blackthorne, z fascynacją zdając sobie sprawę, że podczas swego długiego życia widział pewnie mniej śmierci niż ten wyrostek przed nim. I choć z pewnością w ciągu ostatnich dni widywali ją aż nadto, on sam nigdy się jej nie przyglądał. Za to dla Luke’a śmierć zwierząt na farmie stanowiła poważny kłopot, decydowała o przyszłości rodziny. – Kiedy indziej porozmawiamy o tym dłużej, Luke. Teraz proponuję, abyś znalazł sobie miejsce spoczynku. Przed nami ciężkie dni i tacy jak ty będą nam potrzebni w najlepszej formie. – Dobrej nocy, panie. – Dobranoc, Luke. – Blackthorne obserwował, jak chłopak odchodzi: z głową podniesioną nieco wyżej i zdecydowanie pewniejszym krokiem. Baron lekko pokręcił głową, a na jego twarz powrócił uśmiech. Nieznane były wyroki losu. Innym razem Luke, syn farmera, mógłby urodzić się jako lord. Blackthorne był pewien, że chłopak poradziłby sobie tak samo dobrze na zamku, jak w gospodarstwie. Baron rozmyślał teraz nad informacjami przekazanymi mu przez Luke’a. Mniej niż czterystu pięćdziesięciu zdolnych do walki, zatrważająco niewielu magów, a pośród nich wszystkich przeważająca większość była ranna. Wesmeni prawdopodobnie nadal przewyższali ich dwukrotnie. A baron nie miał pojęcia, ilu jeszcze pozostało w mieście, ilu było na plaży, ilu w drodze do Gyernath, wreszcie ilu w ogóle znajdowało się na wschodzie. Zagryzł wargi, uspokajając bijące nagle gwałtowniej serce. Ciężkie dni. A on musiał być silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Rzeczywistość pokazywała, że jeżeli nie dojdzie do jakiejś organizacji chaotycznych działań obrońców wzdłuż całych Czarnych Szczytów, wkrótce, mimo utraty swojej magii, Wesmeni mogli dotrzeć do Koriny. Wtedy władzę musiałyby przejąć kolegia. I choć takie rozwiązanie nie było mu miłe, baron wiedział, że alternatywa jest nieporównanie gorsza. Tyle że kolegia były daleko i problemy Blackthorne’a nie miały dla nich tak wielkiego znaczenia. Nie oczekiwał zbyt wielkiej pomocy z północy, ale mógł przynajmniej liczyć na Połączenie z Xeteskiem. Komunikacja była przewagą, którą ludzie ze Wschodu musieli wykorzystać maksymalnie, jeżeli chcieli odnieść zwycięstwo. Baron Blackthorne ziewnął. Nadchodził czas, by zajrzeć do Gresse’a i położyć się spać. Jutro należało podjąć decyzje. Musiał spojrzeć na wszystko z szerszej perspektywy. Kamienne Wrota, Gyernath, rozproszone wioski na lądzie i na wybrzeżu. Musiał wiedzieć, skąd może nadejść pomoc, aby odepchnąć Wesmenów za zatokę Gyernath. I musiał znaleźć sposób, by odzyskać swoje miasto, swój zamek. Swoje łóżko. Tłumiąc nagły gniew, baron odwrócił się tyłem do nocy i zniknął pod okapem skalnej półki. * * * Wesmeni nie przestawali nadchodzić. Tysiące wojowników, stąpając po trupach towarzyszy, wlewało się w granice Julatsy, napierając na słabnącą Gwardię Kolegium. Ze swej Wieży Barras spoglądał na chaos bitwy rozgrywającej się w dole. Widział, jak zaklęcia wyrywają i kładą pokotem szeregi nacierających, i widział, jak następni wrogowie niewzruszenie prą dalej. Był środek popołudnia i jedyną chwilę wytchnienia stanowił moment, gdy Wesmenów opuściła ich magia. W tamtej chwili serce Barrasa podskoczyło z radości, wiedział bowiem, że Krukom udało się zniszczyć WiedźMistrzów. Płakał wtedy ze szczęścia, tak jak teraz mógłby płakać z rozpaczy. Albowiem nagła słabość Wesmenów wydawała się jedynie bardziej podniecać ich wściekłość i determinację. Znów uderzyli, z jeszcze większą furią, a ich miecze i topory poruszała niezłomna wola walki. I szli naprzód. Na początku wydawało się, że będzie to rzeź: Gwardia Kolegium trzymała front, podczas gdy kolejne fale zaklęć dziesiątkowały linie Wesmenów. Tysiące wojowników zginęło od potęgi julatsańskich salw, bezbronnych wobec Kul-Płomieni, Lodowatego-Podmuchu, Kamiennego-Młota, Gradu-Zniszczenia, Ognistego-Deszczu i Mordercy-Kości. Jednak kondycja magiczna rzucających bez odpoczynku ma swoje granice i Wesmeni o tym wiedzieli. A Julatsańczycy wykorzystali już większość swych sił do ochrony ludzi i budynków przed atakami szamanów. O tym Wesmeni także wiedzieli. Teraz więc, kiedy salwa zaklęć zmieniła się w pojedyncze uderzenia taktyczne, Wesmeni parli naprzód, z żelazną konsekwencją wdzierając się w szeregi gwardzistów i rezerwistów, bez lęku przed kolejnymi magicznymi atakami. Stojący po lewej stronie Barrasa generał julatsańskiej armii przygryzł wargę i zaklął. – Ilu ich tam jeszcze jest? – skierował pytanie w pustkę, głosem pełnym lęku i wściekłości. – Zbyt wielu – odrzekł Barras. – Wiem o tym doskonale – odpalił generał. – A jeżeli to miała być zniewaga wobec... – Uspokój się, mój drogi Kardzie. To żadna zniewaga tylko stwierdzenie faktu. Ile jeszcze wytrzymamy? – Trzy godziny, może mniej – odparł Kard chrapliwym głosem. Bez murów – nie mogę obiecać nic więcej. Jaki wynik Połączenia? – Dordover wysłało wczoraj trzy tysiące ludzi na naszą prośbę. Powinni tu być przed zmrokiem. – Więc równie dobrze możesz im kazać zawrócić. – Głos generała Karda był pełen goryczy, a jego twarz wydała się nagle o wiele starsza. – Do tego czasu Julatsa upadnie. – Nie zdobędą kolegium – twardo powiedział Barras. Kard uniósł brwi. – A kto ich zatrzyma? Barras otworzył usta, by odpowiedzieć, ale powstrzymał się. Kard, jako żołnierz, nie był w stanie tego zrozumieć. Upadek kolegium był niewyobrażalny. Myśl o tym wydawała się odrażająca do tego stopnia, że stary elf poczuł w gardle smak goryczy. Wiedział, że ciągle istniał sposób powstrzymania Wesmenów przed zwycięstwem. Jednak kiedy spojrzał z powrotem na walczących przy granicy miasta i patrzył, jak jego ludzie giną od ostrzy najeźdźców, Barras modlił się, by nie musiało do tego dojść. Albowiem tego, o czym myślał, nie życzyłby nikomu. Nawet Wesmenom szturmującym bramy jego ukochanego kolegium. ROZDZIAŁ 2 Scena rozgrywająca się na centralnym placu Parvy przedstawiała całkowitą, pełną przerażenia dezorientację. Na pierwszy odgłos ryczącego smoka głowy wszystkich, zwierząt i ludzi, uniosły się w stronę szczeliny międzywymiarowej. Część koni stanęła dęba, zrzucając jeźdźców. Niektóre szarpały wodze przywiązane do słupów. Wszystkie wydały z siebie pełen przerażenia kwik zrodzony z najbardziej podstawowego instynktu – przerażenia ofiary w obliczu straszliwego drapieżnika. Jednak pośród elfów i ludzi ślepy strach ustąpił miejsca zrezygnowanej fascynacji, kiedy smok, najpierw będący jedynie niewyraźnym kształtem na niebie, powoli obniżał lot. Jego krzyki i porykiwania wydawały się wyrażać zdecydowane zadowolenie z przybycia na niebo Balai. Zwijał się, obracał i zataczał koła, bijąc powietrze nierównymi uderzeniami skrzydeł, jakby tańcząc na powitanie nowego świata. W miarę jak zbliżał się ku ziemi, jego sylwetka stawała się wyraźniejsza, a rozmiary przerażająco realne. Ilkar spoglądał na niego z uwagą naukowca, ignorując drżenie swego ciała, przyspieszone bicie serca i instynktowne pragnienie ucieczki, ukrycia się, walki, czegokolwiek. Smok nie był tak ogromny, jak Sha-Kaan, którego spotkali w portalu wymiarowym twierdzy Taranspike. Miał też inny kolor i kształt łba, choć sama sylwetka była niemal identyczna. Długa, smukła szyja zginała się i prostowała, łeb poruszał się wolno, jakby szukał czegoś w dole, a ogon wolno zamiatał przestrzeń za cielskiem. Podczas gdy Sha-Kaan miał dobrze ponad czterdzieści metrów długości, ten smok mierzył nie więcej niż dwadzieścia pięć. Ponadto skóra i łuska większego smoka połyskiwała złotem w świetle pochodni, ten zaś był rudawobrązowy, a jego płaska, trójkątna głowa nie przypominała wysokiego masywnego pyska Sha-Kaana. Głęboka cisza, jaka zapadła na głównym placu Parvy, wyparowała w chwili, gdy pierwsi ze stojących z otwartymi ustami obserwatorów powoli, jakby z wysiłkiem, zdali sobie sprawę, że smok opadał ku ziemi. Szybko. W ułamku sekundy plac ogarnął kompletny chaos. Kawalerzyści Darricka, zazwyczaj karni i zorganizowani, rozpierzchli się po ulicach. Jeźdźcy zderzali się ze sobą, spadali na ziemię, a rżące konie kluczyły wokół placu w poszukiwaniu drogi ucieczki przed nadchodzącą grozą. Darrick zachrypłym głosem wykrzykiwał rozkazy, starając się zaprowadzić porządek i spokój, ale daremnie. Tuż za nim Krucy i Styliann zerwali się na równe nogi, zapominając w jednej chwili o zmęczeniu. – Do środka! Do środka! – krzyknął Ilkar i rzucił się w stronę wejścia do piramidy. Nagle zatrzymał się tak gwałtownie, że biegnący z tyłu Bezimienny wpadł na niego i nieomal przewrócił go na ziemię. Elf odwrócił się. – Gdzie jest Hirad? Bezimienny obejrzał się i wykrzyknął imię barbarzyńcy, który odbiegł już na dobre kilkaset metrów i nie zwalniał, jego słowa zginęły w gwarze i zamieszaniu na placu. – Przyprowadzę go – powiedział Bezimienny. – Nie – wyszeptał Ilkar, zerkając na zbliżającego się smoka. Bezimienny chwycił go za ramię. – Przyprowadzę go! – powtórzył. – Rozumiesz? – Ilkar skinął głową. Bezimienny ruszył za Hiradem skręcającym właśnie za róg budynku i znikającym z ich pola widzenia. Z wejścia do tunelu Ilkar widział, jak przyjaciel przypada instynktownie do ziemi. Smok przeleciał obok, nie więcej niż siedem metrów ponad najwyższymi budynkami. Ilkar zobaczył ogromne cielsko wielkości kilkudziesięciu koni, łeb wykrzywiony, ślepia spoglądające na uciekających w dole ludzi, elfów, zwierzęta. Usłyszał ryk. Potężny odgłos sprawił, że elf poczuł ból i instynktownie skulił wrażliwe uszy. Smok uniósł się, zwinął z niesłychaną gracją, zawrócił i zanurkował, rozwierając szeroko wypełnioną białymi kłami ciemną otchłań paszczy. Ilkar zadrżał na ten widok, a potem zbladł, gdy zobaczył, jak ogromny cień smoka pokrywa sylwetkę biegnącego Bezimiennego. Wszystko działo się zbyt szybko. Bezimienny podniósł głowę w chwili, gdy cień bestii pogrążył plac wokół niego w półmroku, skręcił i ruszył prostopadle do lotu smoka. Wysoko ponad Ilkarem szczelina ponownie zamigotała i rozdarła się. Zjawisko, tak jak przedtem, spowodowało niezwykły spokój w powietrzu i mag wyczuł to. Smok wystrzelił gwałtownie w górę, nie atakując i wydając ryk przywodzący na myśl rozczarowanie. Odpowiedział mu drugi, potężniejszy i pełen furii. Hirad, pędzący pustymi ulicami na obrzeżu Parvy, usłyszał drugi ryk. Wciągnął powietrze i poczuł ciężar naciskający na czaszkę od wewnątrz. Zatrzymał się gwałtownie i podniósł dłonie, zakrywając uszy. W jego głowie rozległo się potężne, dudniące echem „Stój!”, i barbarzyńca padł na ziemię. * * * Wznosząc się ku znakowi na niebie, Sha-Kaan czuł, jak wzbiera w nim gniew. Dla niego minęła zaledwie chwila, odkąd ostrzegł człowieka zwanego Hiradem Coldheartem przed niebezpieczeństwem płynącym z wiedzy, jaką posiadał, i z amuletu, który tak długo spoczywał opleciony wokół jego pazurów. A oto jak mu odpłacono. Najpierw skradli mu amulet, potem z pewnością wykorzystali jego tekst, aż wreszcie w swej ignorancji otworzyli niestrzeżony korytarz do jego wymiaru azylu. Do azylu całego Miotu Kaan. Za nim kolejni członkowie Miotu opuszczali Choul, niezadowoleni z nagłego i gwałtownego przebudzenia. Trzydziestu Kaan dołączyło do tych już otaczających bramę. A ze wszystkich stron – przywołany obecnością wrót, których otwarcie było wyczuwalne dla każdego smoka w okolicy – nadlatywał wróg. Gdyby nie udało się ostrzec i odegnać wrogich Miotów, rozgorzałaby bitwa, jakiej ten świat nie widział od przybycia jedynego wielkiego człowieka – Septerna. Maga, który ocalił Miot Kaan, oferując im azyl, poszukiwany tak gorączkowo, w czasie, gdy ich spadającej populacji groziło całkowite wyginięcie. Sha-Kaan przyspieszył, słysząc w głowie sygnał ostrzeżenia. Zza pasma chmur ponad szczeliną wyłonił się jeden ze smoków Miotu Naik i rzucił się w stronę falującej masy. Szybkość i zaskoczenie pomogły mu ominąć prowizoryczne straże i jego zwycięski ryk urwał się gwałtownie, gdy przekroczył bramę i zniknął. Strażnicy szykowali się, by ruszyć za nim, ale powstrzymała ich myśl wysłana przez Sha-Kaana. – Ja się tym zajmę – powiedział. – Powstrzymajcie innych. Nie wolno wam poddać wrót. Następnie okrążył szczelinę, oceniając jej rozmiar i głębokość, złożył skrzydła i zanurkował w głąb korytarza. Podróż przypominała przedzieranie się przez cuchnącą, gęstą mgłę. Rwące prądy; chwilowe oślepienie, strzępki wiadomości i mglista świadomość tego, co czekało po drugiej stronie. Sha-Kaan wystrzelił na niebo Balai i w tej samej chwili poczuł wyraźnie obecność dwóch znanych istot. Kształt wrogiego smoka wypełnił jego świadomość i Sha-Kaan wyryczał wyzwanie do walki, wiedząc, że Naik nie może odmówić. Druga obecność była mniejsza, dużo mniejsza, ale nie mniej ważna. Hirad Coldheart. Już wkrótce będą musieli porozmawiać. Nurkując jak strzała w stronę Naika, Sha-Kaan wysłał rozkaz: „Stój!” * * * Ilkar drżał ze strachu przemieszanego z bezradnością. W każdej chwili oczekiwał następnych straszliwych niespodzianek, następnych smoków, następnego koszmaru. Wiedział, że za nim Styliann i reszta Kruków spoglądają w niebo. Po raz pierwszy w swej długiej i pełnej zwycięstw karierze jedyne, co mogli zrobić, to patrzeć. Walka była szybka i brutalna. Smoki zbliżały się do siebie z zatrważającą szybkością. Mniejszy nadlatywał z dołu, ten większy zaś, dużo większy, złotoskóry, nurkował w dół. – Sha-Kaan – wyszeptał Ilkar, rozpoznając charakterystyczną głowę większego potwora. Sha-Kaan pędził po upstrzonym chmurami niebie Balai z rykiem grozy i wściekłości. Na chwilę przed zderzeniem z rudobrązowym przeciwnikiem, lekko zawinął skrzydła. Manewr ten przesunął go poniżej wroga, tak że mijając go, Sha-Kaan zionął, pokrywając płomieniami podbrzusze mniejszego smoka. Powietrze rozdarł krzyk bólu i raniona bestia, wirując, uniosła się w górę, wykręcając szyję, łbem szukając swego prześladowcy. Jednak szukała w złym kierunku. Sha-Kaan zamknął paszczę, gasząc płomienie i ostro zawrócił, jednocześnie wznosząc się, tak by zająć pozycję za przeciwnikiem. I podczas gdy rudobrązowy smok, zdezorientowany i pełen bólu, rozpaczliwie szukał swego wroga, Sha-Kaan błyskawicznie przebył dzielącą ich odległość, machnął skrzydłami, by ustawić się równo ponad ofiarą, wygiął szyję i uderzył z niesamowitą siłą w podstawę czaszki przeciwnika. Liczące więcej niż dwadzieścia metrów rudobrązowe cielsko targane konwulsjami runęło w dół. Skrzydła dziko biły powietrze, pazury darły pustkę, a ryk unoszący się z gardła zdychającego potwora przemienił się w charkot. Ilkar wstrzymał oddech. Sha-Kaan nadal pędził za swoją ofiarą, nie opuszczając jej, dopóki nie dotarli do wysokości budynków. Wtedy, potężnym wyrzutem ciała, z rykiem triumfu, wzbił się z powrotem w górę, podczas gdy martwy smok uderzył o główny plac Parvy z taką siłą, że ziemia pod stopami elfa zadrżała. W powietrze uniosła się olbrzymia chmura kurzu, a stosy ciał poległych rozsypały się jakby w groteskowej próbie ucieczki. Parvę ogarnęło ponure uczucie niepokoju i zwątpienia. Wywracające wnętrzności uczucie, że stało się coś bardzo złego. W ciszy, jaka zapadła po walce, słychać było jedynie odgłos miarowych uderzeń skrzydeł Sha-Kaana, który okrążał martwego wroga. Z tej odległości zwycięzca wydawał się zaiste gigantyczny. Niemal dwukrotnie większy od spoczywającego na ziemi potwora złoty smok pokrywał niebo, zasłaniając nawet widok szczeliny międzywymiarowej. Trzy razy okrążył plac, zanim z niskim pomrukiem obniżył lot, przeleciał dosłownie kilka metrów nad martwym cielskiem, zakręcił i ruszył dokładnie w stronę, w którą odbiegł Hirad. – Nie... – wyszeptał Ilkar i wyszedł z tunelu na plac. – Co możesz zrobić? – głos Stylianna choć cichy, nadal zachował swą silę, władczość i cynizm. Ilkar odwrócił się. – A ty nadal nic nie rozumiesz? Tacy jak ty chyba nigdy nie zrozumieją. Nie wiem, co zrobię, ale coś na pewno. Nie pozwolę, by sam stawił temu czoło. Jest Krukiem. Mag ruszył biegiem w stronę, gdzie wcześniej popędził Bezimienny. Po chwili Thraun i Will ruszyli za nim. Denser osunął się na ziemię wyczerpany, z wzrokiem utkwionym w nieruchomym cielsku smoka, którego Sha-Kaan pokonał niemal bez wysiłku. Erienne przykucnęła obok, obejmując i podtrzymując mu głowę. – Bogowie w niebiosach – wyszeptał Xeteskianin – co ja zrobiłem? * * * Hirad leżał, zakrywając dłońmi uszy, słysząc w głowie odgłosy walki na niebie. Kiedy ucichły, powoli uniósł się i klęcząc, odważył się spojrzeć z powrotem w stronę Parvy. Dostrzegł nadbiegającego i wykrzykującego coś Bezimiennego, ale niemal cała jego uwaga skupiona była na olbrzymiej sylwetce Sha-Kaana krążącego nad martwym miastem. Dopiero gwałtowny zwrot smoka wydobył go z letargu, a kiedy zobaczył, jak Sha-Kaan wynurza się ponad pobliskimi budynkami, poczuł przerażenie straszniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Jego koszmar miał właśnie stać się rzeczywistością. Nie mógł jednak czekać bezczynnie. Poderwał się i zaczął uciekać. Biegnąc, wyczuł, że smok zbliża się, jeszcze zanim zakrył go cień potwora. Po raz kolejny musiał się poddać. Śmierć była nieunikniona. Przestał biec i spojrzał w górę. Smok zawrócił, wykręcając szyję tak, by nawet na sekundę nie stracić swego celu z pola widzenia. Przez chwilę wisiał w powietrzu, leniwie uderzając skrzydłami, a potem z gracją wylądował, wysuwając ciało do przodu, aby wesprzeć się na wszystkich czterech łapach. Skrzydła ułożyły się na grzbiecie. Smok wygiął szyję do tyłu, a potem błyskawicznie, wystrzelił pyskiem przed siebie, potężnym uderzeniem przewracając Hirada na ziemię. Oszołomiony Hirad wyczuł gniew i spojrzał prosto w oczy Sha-Kaana. Ku swemu zaskoczeniu nie zobaczył w nich odbicia śmierci. Głowa wielkiego smoka była nieruchoma, łuska skrzyła się w słońcu, oblewając okolicę niesamowitą chmurą blasku. Hirad nie próbował nawet powstać, chciał coś powiedzieć, ale wtedy Sha-Kaan wydął nozdrza i wystrzelił mu w twarz dwa strumienie gorącego, kwaśnego powietrza. Smok przyglądał mu się przez jakiś czas, poruszając tylko niekiedy łapami, które bez wysiłku ryły głębokie bruzdy w suchej i twardej ziemi. – Powiedziałbym, że to miłe spotkanie, ale to nieprawda. – Ja... – zaczął Hirad. – Zamilcz! – Głos Sha-Kaana rozległ się echem po Rozdartych Pustkowiach i z hukiem odbił się pod czaszką Hirada. – Nieważne jest, to co myślisz. To, co robisz, tak. – Smok zamknął oczy i wolno, jakby z zastanowieniem, wciągnął powietrze. – Że też coś tak niewielkiego mogło wyrządzić tyle szkody. Naraziłeś na niebezpieczeństwo cały mój Miot. – Nie rozumiem... Oczy smoka otworzyły się i spojrzenie Sha-Kaana przeszyło Hirada jak włócznia. – Oczywiście, że nie. Ale coś mi ukradłeś. – Ja nie... – Milcz! – zagrzmiał Sha-Kaan. – Milcz i słuchaj. Nie odzywaj się, dopóki ci nie rozkażę. Hirad oblizał wargi. Słyszał, że Bezimienny zwalnia, ale jego kroki na popękanej ziemi nadal się zbliżały. Pomachał ręką za siebie, by powstrzymać przyjaciela. Sha-Kaan znowu przemówił. Hirad widział przed sobą niebieskie oczy pełne gniewu, szerokie nozdrza wypuszczające gorące powietrze, które rozwiewało mu włosy. Barbarzyńca czuł się straszliwie mały, choć nawet to nie było dobrym określeniem. Nic nieznaczący. A jednak to potężne stworzenie chciało z nim rozmawiać, zamiast jednym zionięciem stopić jego skórę, kości i mięśnie. Z pewnością jednak nie pomylił się co do nastroju Sha-Kaana. Nie był już tym, który wydawał się rozbawiony jego obecnością podczas spotkania w portalu wymiarowym Dragonitów w twierdzy Taranspike. Spotkania, które doprowadziło ostatecznie do podróży do Parvy i rzucenia Złodzieja Świtu. Teraz Sha-Kaan był rozgniewany. Rozgniewany i zaniepokojony. Nie o Hirada, o siebie. Barbarzyńca wiedział, że nie usłyszy nic dobrego o sobie. Miał rację. – Ostrzegałem cię – mówił Sha-Kaan. – Powiedziałem, że coś, czego strzegę, może doprowadzić do zniszczenia was i mojego Miotu. Ty jednak nie posłuchałeś. A teraz efekt twoich działań splamił niebo w moim i w twoim wymiarze. W tym właśnie tkwi problem, Hiradzie Coldheart. To typowe dla was, jak sądzę, że ratujecie siebie za wszelką cenę, skazując – niebiosa tylko wiedzą jak wielu z mojego Miotu na śmierć, na dodatek w waszej obronie. Lecz wasze zbawienie może się okazać krótkotrwałe. Kiedy bowiem mój Miot zostanie zniszczony, wy będziecie bezbronni. Wystarczy jeden smok, który przybędzie tu z żądzą zniszczenia. A są tysiące, które tylko czekają na okazję, by rozedrzeć ten świat na strzępy. Tysiące. Hirad patrzył w niesamowitą otchłań oczu Sha-Kaana, a jego umysł był zupełnie pusty. – Nie masz najmniejszego pojęcia, co uczyniłeś, czyż nie? – Sha-Kaan mrugnął bardzo powoli, przerywając skupienie Hirada. – Odpowiedz. – To prawda. Nie mam – odparł wojownik. – Wiem tylko, że musieliśmy odnaleźć i rzucić Złodzieja Świtu bo inaczej WiedźMistrzowie i Wesmeni zmietliby nas z powierzchni Balai. Nie można nas winić za próbę ratowania życia. – A dalej wasze umysły już nie sięgają. Dalsze konsekwencje waszych czynów nie mają znaczenia, dopóki możecie cieszyć się chwałą chwilowego zwycięstwa, czy tak? – Byliśmy zmuszeni użyć wszelkiej broni, jaką dysponowaliśmy – odparł Hirad, nieco lakonicznie. – Ta broń nie była do waszej dyspozycji – powiedział Sha-Kaan. – Użyliście jej nieodpowiednio. I ukradliście ją mnie. – Amulet był do tego przeznaczony – bronił się Hirad. – A czy odpowiednio, czy nie, wykorzystaliśmy go do ratowania Balai. Sha-Kaan rozwarł szeroko paszczę i roześmiał się. Potężny odgłos rozszedł się po Pustkowiach, płosząc zwierzęta, powstrzymując nadchodzącego Bezimiennego i przewracając Hirada na plecy. Śmiech zamarł gwałtownie i tylko echo odbiło się niczym grzmot o budynki Parvy. Smok wyciągnął szyję i przysunął głowę do leżącego Hirada. Z paszczy kapała mu gorąca ślina. Hirad podparł się na łokciach i spojrzał prosto w ogromne oczy, pochłaniające wszelkie światło. Odsunął się, widząc bliskość kłów zdolnych bez trudu wydrzeć z niego życie. Kłów wielkości niemal jego ramienia. – Ratowania Balai – powtórzył Sha-Kaan cichym i zimnym głosem. – Nic podobnego nie uczyniliście. Zamiast tego otworzyliście przejście między naszymi światami. Przejście, którego Kaan nie mogą bronić przez wieczność. A kiedy my padniemy, kto uratuje was przed całkowitym zniszczeniem albo odrażającym niewolnictwem, jak sądzisz? Głowa Sha-Kaana uniosła się. Hirad podążył za jego wzrokiem i zobaczył Bezimiennego i Ilkara, a także Willa i Thrauna stojących nieco dalej, przerażonych, ale nie złamanych. Hirad uśmiechnął się, pełen dumy. – Kim oni są? – zapytał Sha-Kaan. – To Krucy. – Przyjaciele? – Tak. Sha-Kaan wygiął szyję do tyłu, by móc objąć spojrzeniem wszystkich. – Słuchaj zatem, Hiradzie Coldheart, i wy, Krucy. Słuchajcie uważnie, a powiem wam, co trzeba uczynić, by uratować nas wszystkich. * * * Lord Tessaya spacerował ulicami Kamiennych Wrót, trzymając w ręku butelkę wódki z białych winogron. Czarny od krwi i spalenizny bruk smażył się teraz w słońcu, które zamieniało kałuże błota w zaschnięte kształty przypominające groteskowe rzeźby. Piętna śmierci. Zewsząd dochodziły odgłosy świętowania, odbijając się od zielonych stoków otaczających miasto. Tuzin ognisk trzaskał radośnie, posyłając ku nieco zachmurzonemu niebu snopy iskier i spirale dymu. Okrzyki trenujących wojowników i gromki śmiech przy ogniskach, gdzie ciągle opowiadano o bitwie, zagłuszały inne odgłosy. Brakowało jednak dźwięków zwykle towarzyszących wesmeńskim triumfom – wrzasków torturowanych jeńców, płaczu gwałconych kobiet i błagania umierających. Tessaya był jednak zadowolony. Nie zjawił się bowiem w Kamiennych Wrotach, by niszczyć i rujnować. Taki los zarezerwował już dla kolegiów. Nie, do przełęczy przybył, by zdobywać i rządzić. To był pierwszy krok do kontroli nad całą Balaią. Kontroli, którą teraz, po odejściu WiedźMistrzów, mógł się cieszyć sam. I nie zamierzał rządzić za pomocą terroru. Ten kraj był zbyt duży, by władać nim strachem, tak postąpiłby głupiec. On planował co innego. Mieć po kontrolą skupiska ludności dzięki zwykłej przewadze liczebności. Wprowadzić zaufanych ludzi, by rządzili poddanymi i egzekwowali prawa i dyscyplinę, jaką on nakaże. Kontrolować zgromadzenia, spotkania, wiece. Być widocznym. Rządy żelaznej ręki. Nie pozostawić żadnej nadziei, ale nie prowokować konfliktu. Tessaya zagryzł wargę. Wszystko to oznaczało odejście od tradycji Wesmenów, ale według niego te zwyczaje prowadziły jedynie do walk i podziałów. Jeżeli Wesmeni chcieli władać Balaią, będą musieli się przystosować. Dotarłszy do krańca wioski, Tessaya zatrzymał się i upił kilka łyków z butelki. Przed nim rozciągał się trakt prowadzący głęboko w serce wschodniej Balai. Droga, którą pomaszeruje do zwycięstwa. Po obydwu stronach wznosiły się łagodne, zielone wzgórza ciągnące się aż do rozległych równin będących lennem lorda Denebre, dawnego partnera handlowego. Tam ziemia była żyzna, a lasy pełne zwierząt. I panował pokój. Na razie. Czekały go poważne decyzje, ale najpierw musiał zadać kilka pytań. Tessaya skręcił w lewo, na wzgórze, gdzie obrońcy zbudowali koszary, które teraz stały się ich więzieniem. Dwa tuziny baraków z drewna i płótna, mogące pomieścić po dwustu ludzi. Sześć z nich gościło teraz około trzystu więźniów, co pozostawiało dużo miejsca dla jego ludzi, tych nielicznych, którzy zapragnęli schronienia. Kobiety i mężczyźni zostali rozdzieleni, a ranni Wesmeni leżeli razem z ludźmi ze Wschodu. Mimo iż byli wrogami, to wybrali mężną walkę zamiast tchórzliwego poddania, zasługiwali więc na szacunek i szansę przeżycia. Zbliżając się do koszar, Tessaya z przyjemnością stwierdził, że postawa strażników okazała się wzorowa. Stali wyciągnięci jak struny, w równych odległościach, wokół pomieszczeń więźniów. Skinął głową wojownikowi, który otworzył mu drzwi. – Panie – mężczyzna skłonił z szacunkiem głowę. Wewnątrz budynku było tłoczno, gorąco i duszno. Ludzie leżeli na pryczach i na gołej ziemi, niektórzy grali w karty albo rozmawiali cicho w małych grupkach. Łączył ich wyraz twarzy pokonanych, poniżenie i hańba poddania. Kiedy Tessaya wszedł do środka, w całym baraku zaległa cisza i wszyscy obecni utkwili w nim przestraszony wzrok, oczekując wyroku. Nienawiść, jaką go darzyli, była niemal wyczuwalna. – Czas porozmawiać – odezwał się najczystszym dialektem Wschodu. Z tłumu więźniów wysunął się jeden mężczyzna. Gruby, siwowłosy i za niski na żołnierza. Być może w przeszłości był potężnym wojownikiem, teraz jednak jego zabłocona zbroja nie ukrywała niczego groźnego poza zwisającym brzuchem. – Jestem Kerus, dowódca garnizonu Kamiennych Wrót. Możesz kierować swe pytania do mnie. – A ja jestem Tessaya, wódz zjednoczonych plemion. Będziesz się do mnie zwracał „panie”. Kerus nie odpowiedział, pochylił tylko lekko głowę. Tessaya widział strach w jego oczach. To było typowe dla ludzi Wschodu, ta pycha, która pozwalała im mianować niedołężnego urzędnika na dowódcę najważniejszego obiektu taktycznego w całej Balai. – Jestem zaskoczony, że to z tobą muszę rozmawiać – zaczął Tessaya. – Czy wasz generał jest tak przerażony, że nawet teraz chce, byście go kryli? – Generał, który bronił Kamiennych Wrót nie żyje, panie – odpowiedział Kerus, wyraźnie zaskoczony. – Z tych, którzy przeżyli, ja jestem najwyższym rangą oficerem. Tessaya zmarszczył brwi. Jego szpiedzy donieśli, że wojsko poddało się na długo, zanim padł punkt dowodzenia. Być może plotki były prawdziwe i Darrick zginął na pierwszej linii, ale w tak krytycznym starciu wydawało się to niezbyt prawdopodobne. – Zginął? – Po zachodniej stronie przełęczy. – Ach. – Bruzda na czole Tessayi pogłębiła się. Coś się nie zgadzało. Nieważne. Wkrótce i tak dowie się prawdy. Darrick był człowiekiem, którego położenie musiał znać. – Powiedz mi, jestem ciekaw, czy jakieś jednostki wkroczyły na moje ziemie przed zajęciem Kamiennych Wrót? – Tessaya znał odpowiedź, ale nie wiedział nic o liczebności. – Czemu mnie o to pytasz, panie? – zdziwił się Kerus. – Bo jesteś tu najstarszym oficerem. A poza tym moim więźniem, więc odradzałbym próbę odmowy. – Wiesz równie dobrze jak ja, że nasi ludzie zdobyli cytadelę WiedźMistrzów. To dlatego utraciliście magię. – Kerus bardzo starał się zabrzmieć dumnie i z wyższością. – Ale wygraliśmy tę bitwę, co Kerusie? – twarz Tessayi wykrzywiła się w dzikim, pogardliwym grymasie. – Zaś ty już drugi raz nie zwracasz się do mnie w należyty sposób. Nie zmuszaj mnie, bym doliczył do trzech – wódz rozluźnił się nieco i pociągnął z butelki, spoglądając na rozgniewane twarze przed sobą. – Imponujące – wrócił do spraw walki. – Jestem pod wrażeniem. Choć przyznam, że miałem wątpliwości co do liczebności sił zostawionych do obrony Parvy. Jednak zbyt wielu starszych szamanów uważało, że to marnowanie dobrych wojowników. Ilu wysłaliście? – Niewielu... panie. – Ilu? – Czterystu jeźdźców, kilku Protektorów, garstkę magów i Kruków, panie. Tessaya w milczeniu oceniał siły. Z pewnością było ich za mało, by pokonać obronę Parvy, a co dopiero WiedźMistrzów. Wziął grubą poprawkę na kontyngent magów i nadal nie miało to sensu. W jego umyśle pojawił się niepokój. Widział potęgę zaklęcia, które spowodowało utratę przełęczy, magię wody pochłaniającej tak wielu z jego współplemieńców. Czyżby użyli czegoś równie, a może nawet bardziej straszliwego, by pokonać WiedźMistrzów? Poczuł dreszcz. Pogłoski o próbie odnalezienia zaklęcia o legendarnej mocy, które jego szamani nazywali „Tia-fere” – „Zmierzch”, rzuciły cień wątpliwości na powodzenie inwazji już trzy miesiące temu. Ale przecież, gdyby nieprzyjaciel odzyskał zaklęcie, jego – Tessayi – nie byłoby teraz tutaj. „Krucy”. Wódz plemion zamyślił się. Dobrzy wojownicy. Nie należało ich niedoceniać, tak jak to uczynili WiedźMistrzowie i ich rada szamańskich pochlebców. – Po co Krucy wyruszyli do Parvy? – zapytał. – Czyż to nie oczywiste? – Twarz Kerusa znowu nabrała dumnego wyrazu. – Posiadali środki do zniszczenia twych władców i najwyraźniej im się to udało. Panie. Tessaya nie był przekonany, czy prawdopodobne zniszczenie WiedźMistrzów rzeczywiście jest dla niego problemem. Był za to pewien, że teraz szamani znajdowali się z powrotem na właściwym miejscu, w cieniu wodzów plemiennych i wojowników. Tym co go martwiło, był fakt, że kilkuset ludzi i magów dotarło do samego serca wesmeńskiej wiary. Czyn ten wymagał sporo odwagi, siły i zdolności taktycznych. Tessaya znowu poczuł dreszcz. Elementy układanki zaczynały pasować. Pogłoski nabierały sensu: oddział-widmo na wzgórzach, potężna siła na południe od Parvy i jeźdźcy, którzy nigdy się nie zatrzymywali. To wszystko zdarzyło się po zaatakowaniu przełęczy magią wody. Dreszcz stał się silniejszy. Tylko jeden człowiek miał odwagę wierzyć, że uda mu się dotrzeć do Parvy z kilkoma setkami ludzi. – Kim był dowódca, który zginął na przełęczy? – zapytał ostro. – Neneth, panie. – A kawalerią, która się przedarła, dowodził Darrick? – Tak, panie. I on tu wróci, możesz być tego pewien. Słowa Kerusa dudniły Tessayi w głowie przez całą drogę powrotną do głównej ulicy Kamiennych Wrót. ROZDZIAŁ 3 Barras cieszył się chwilą szczęścia, niczym oazą na pustyni beznadziejności, w chwili gdy Wesmeni przerwali zewnętrzną obronę Julatsy. Dla starego elfa nie było nic bardziej pokrzepiającego niż widok słońca wstającego ponad Wieżą Kolegium Julatsy. Patrzeć, jak ciemność umyka z każdego kąta każdego budynku, jak światło skrzy się i tańczy na szczytach dachów, móc spojrzeć na zachód w stronę jeziora Triverne, ujrzeć, jak miejsce narodzin magii na Balai odbija migoczący blask na ciemnej ścianie Czarnych Szczytów. Kiedyś wierzył, patrząc na ten widok, że nic na świecie nie jest w stanie go zranić. Teraz jednak brutalna siła Wesmenów złamała obronę Julatsy i wiedział, że jeśli nie podejmie ostatecznych kroków, nigdy już nie ujrzy takiego wschodu słońca. Przez krótką chwilę spoglądał z odrazą i lękiem na Wesmenów wlewających się na ulice miasta i podejmujących nierówne potyczki z resztkami gwardii. Rzucanie zaklęć było źle zorganizowane i nie dawało większego efektu. Po pierwszym pęknięciu w obronie pojawiły się następne i teraz Wesmeni parli jak burza wprost na mury kolegium. A on nie mógł na to pozwolić. Odwrócił się do generała Karda i zobaczył łzy na policzkach starego żołnierza. Położył rękę na ramieniu mężczyzny. – Generale – powiedział łagodnie – pozwól mi chociaż uratować kolegium. Kard spojrzał na niego, jakby odbierając sens słów z opóźnieniem, poruszył ustami i zmarszczył czoło. – To niemożliwe. – Możliwe. Potrzebuję jedynie pana pozwolenia. – Ma je pan – odparł Kard bez chwili zastanowienia. Barras skinął głową i przywołał adiutanta. – Każ zagrać na alarm, przywołaj strażników z zewnętrznych posterunków do środka kolegium, rozstaw poczwórne siły przy bramach. Ja schodzę do Serca Wieży i zwołam Radę. Zaczniemy rzucać zaklęcie natychmiast. Spiesz się. Adiutant spoglądał przez chwilę na Barrasa, przetrawiając słowa, jakich najwyraźniej nigdy nie spodziewał się usłyszeć. – W tej chwili, mistrzu Barrasie. Elf raz jeszcze rzucił okiem na blanki, na mury kolegium i na ulice Julatsy. Fala nacierających rosła, panika rozprzestrzeniała się, a wrzawa była ogłuszająca. Wesmeni zawyli, czując nadchodzące zwycięstwo, obrońcy wykrzykiwali rozpaczliwie, starając się przegrupować, a zwykli mieszkańcy próbowali po prostu ratować życie. Na dźwięk dzwonów ogłaszających alarm obywatele Julatsy ruszyli w stronę bram kolegium. Barras wyszeptał ciche słowa przeprosin dla tych, którzy pozostać mieli na zewnątrz. – Chodźmy, Kard. Lepiej, żebyś tego nie widział. – Nie widział czego? – Użyjemy Całunu-Demonów. – Barras przeszedł przez drzwi otwarte przez adiutanta. Ruszył schodami na dół, przeskakując co drugi stopień, z energią i zręcznością niezwykłą dla podeszłego wieku. Mając za sobą zadyszanego już Karda, dotarł do Serca Wieży i dołączył do Rady, zajmując stałe miejsce. Jego oddech nie był nawet ciężki. Tego Kard nigdy nie rozumiał. Mag musiał pozostać w dobrej formie niezależnie od wieku. Silne serce i układ krążenia stanowiły niezbędny warunek skutecznego rzucania zaklęć i odzyskiwania many. – Czy będziesz trzymał straż przy drzwiach, generale? – zapytał Barras. – To dla mnie honor – odpowiedział żołnierz, zatrzymując się przy wejściu. Skupienie many w Sercu Wieży powodowało, że czuł się nieswojo, choć nie potrafił niczego dostrzec. Skłonił się przed Radą i zamknął drzwi. Musiał postarać się, żeby magom nikt nie przeszkodził. Serce Wieży Kolegium Julatsy stanowiła komnata umieszczona na parterze, złożona z ośmiu segmentów wygładzonego kamienia zbiegających się na wysokości przekraczającej wzrost dwóch ludzi, dokładnie ponad środkiem podłogi ułożonej na wzór spirali. Kamienne płyty tworzyły pojedynczą linię biegnącą od wejścia i zawijającą się coraz ściślej, by w końcu stracić całkiem odrębność konturów w samym centrum komnaty. W tym punkcie płonęło światło many, jasna łza rozmiarów płomienia świecy, która nigdy nie migotała i nie rzucała blasku, pomimo swej żółtej barwy, bowiem tylko magowie mogli ją ujrzeć. Inni nie potrafili dostrzec niczego. Pozostałych siedmiu magów skinęło głowami, kiedy Barras zajął miejsce między nimi. Teraz każdy członek Rady znajdował się dokładnie przy jednym z kamiennych segmentów. Kiedy Kard zamknął drzwi, zapadła całkowita ciemność. Barras czuł zdenerwowanie towarzyszy, tych młodszych i tych starszych. Nie było w tym nic zaskakującego. Całun-Demonów był najtrudniejszym, najniebezpieczniejszym i najpotężniejszym zaklęciem, jakie znano w Julatsie. Wcześniej użyto go tylko dwukrotnie, w obydwu przypadkach na długo przed narodzinami któregokolwiek z obecnych członków Rady i w momentach wyjątkowego zagrożenia dla kolegium. Wszyscy znali powagę czekającego ich zadania. Wszyscy też przygotowali się na potencjalną konieczność rzucenia zaklęcia, kiedy tylko rozpoczął się atak Wesmenów. I wszyscy byli świadomi, że tylko siedmiu z nich opuści Serce, kiedy to się skończy. Nikt jednak nie wiedział, kto zostanie wybrany. – Czy przywołamy światło, by towarzyszyło naszemu zaklęciu? – zapytała Radę Kerela, Starszy Mag, znajdująca się dokładnie naprzeciw Barrasa. Jeden po drugim członkowie rady odpowiadali tradycyjną formułą. – Tak. Światło pozwoli nam widzieć siebie i to da nam moc. – Barrasie, magu, który sprowadziłeś nas do Serca, przywołaj nam światło – powiedziała Kerela. – Tak się stanie – odparł Barras. Zgodnie z rytuałem przygotował ognisko many dla Kuli-Światła. Był to prosty kształt, nieruchoma półkula, utkana sprawnie z many przepływającej przez Serce. Wysiłek był minimalny. Barras umieścił Kulę tuż nad światłem many. Jej delikatny blask rozproszył cienie i oświetlił sylwetki członków Rady. Barras rozejrzał się powoli, wykonując ukłon przed każdym z magów i obserwując ich oblicza. Wiedział, że jednego z nich nie zobaczy już nigdy i że on sam może także zostać zabrany przez demony. Po jego lewej stronie Endorr, najmłodszy, uznany pełnoprawnym członkiem Rady zaledwie siedem tygodni wcześniej w Wielkiej Komnacie. Niezwykły talent. Endorr był niski, brzydki i potężny. Szkoda byłoby go utracić. Patrząc dalej, Barras zobaczył Vilifa, wiekowego sekretarza Rady, zgarbionego, łysego i zbliżającego się już do końca swych dni. Dalej Seldane, jedna z dwóch kobiet w Radzie, w średnim wieku, siwowłosa i zgorzkniała. Kerela, Starszy Mag, będąca elfem jak Barras i jego bliska przyjaciółka. W takiej sytuacji z pewnością nie mogli sobie pozwolić na jej stratę. Wysoka i dumna Kerela przewodziła Radzie z żelazną konsekwencją, zdobywając szacunek całego kolegium. Deale, kolejny elf, starzejący się i niekiedy nierozważny. Jego pociągła twarz była przepełniona strachem, blada i napięta. Cordolan, łysiejący, w średnim wieku, korpulentny i jowialny. W świetle rzucanym przez Kulę widać było pot na jego czole. Przydałoby mu się więcej ćwiczeń, jego wytrzymałość malała. Wreszcie na prawo od Barrasa – Torvis. Stary i pomarszczony, ale wysoki, porywczy i pełen życia. Wspaniały człowiek. – Czy możemy zaczynać? – Głos Starszego Maga wyrwał go z rozmyślań. – Dziękuję ci, Barrasie, za ten dar światła. – Tutaj zazwyczaj kończyły się formalności. Zazwyczaj. – Członkowie Rady Julatsy – mówiła dalej Kerela – zebraliśmy się tu, albowiem nasze kolegium znalazło się w wielkim niebezpieczeństwie. Jeżeli nie podejmiemy zaproponowanych działań, wkrótce upadnie. Czy ktoś z obecnych nie zgadza się z tą interpretacją sytuacji? Cisza. – Będąc świadomym ryzyka związanego z użyciem Całunu-Demonów, czy ktoś z Rady pragnie pozostać poza Sercem Wieży podczas rzucania zaklęcia? Na prawo od Barrasa Torvis parsknął śmiechem, na krótką chwilę rozładowując przesycone maną napięcie. – Kerela, proszę – głos starego maga brzmiał jak stąpanie po suchych liściach. – Jeśli będziemy bawić się w ostrożne słowa i ostrzeżenia, wkrótce przyjdą szamani, żeby nam pomóc w rzucaniu. Nikt się nie wycofuje i wiesz o tym. Kerela zmarszczyła czoło, ale w jej oczach pojawił przelotny blask zadowolenia, a Barras pokiwał głową w potwierdzeniu. – Torvis nie może się doczekać, kiedy połączy się z nowym wymiarem – dodał. – Powinniśmy zacząć natychmiast. – Miałam obowiązek zapytać – odparła Kerela. – Wiem – powiedział Barras. – Wszyscy wiemy – uśmiechnął się. – Prowadź nas, Kerelo. Kobieta wzięła głęboki oddech i raz jeszcze objęła wzrokiem całą Radę. – Ty, który poświęcisz swe życie dla ratowania tego kolegium i magii Julatsy, obyś szybko odnalazł spokój obok dusz tych, których kochałeś – zrobiła krótką pauzę, a potem ciągnęła dalej. – Słuchajcie uważnie mych słów i bardzo dokładnie wypełniajcie polecenia. Niech nic prócz mego głosu nie zakłóca waszego skupienia. – Głos Kereli nabrał mocnego, władczego tonu. – Ułóżcie dłonie na kamieniach za sobą i niech wasze oczy przyjmą spektrum many. Barras przycisnął dłonie do kamiennej ściany za plecami i dostroił wzrok, skupiając go na przepływającej wokół manie. Widok był tak samo niesamowity, jak przerażający. Serce Wieży Julatsy było potężnym zbiornikiem many – kształt i materiał, z jakiego zbudowano komnatę, powodowały gromadzenie się magicznej energii i skupienie jej wewnątrz pomieszczenia. Kamienne segmenty pełniły rolę przesyłaczy, przez które stale przepływała mana, odbijając się i skupiając wokół osi w centrum Serca. Barras wyczuwał ten przepływ – osiem potężnych strumieni zbiegających się w jedną kolumnę mocy na środku kamiennej podłogi. Wiedział też, że pod jego stopami znajduje się pomieszczenie identyczne jak to, w którym stali, również będące częścią magicznego obwodu. Kładąc dłonie na szarej, kamiennej ścianie Barras, tak jak inni, stawał się kolejnym elementem tego systemu. Członkowie Rady drgnęli, a niektórzy nawet westchnęli, kiedy poczuli przepływ energii. Mana przyspieszała puls, rozjaśniała umysł, przygotowując go do maksymalnej koncentracji, i przenikała mięśnie, przystosowując je do szybkiego i sprawnego działania. – Oddychajcie maną – rozległ się głos Kereli, silny i czysty. – Zrozumcie jej przepływ. Cieszcie się jej mocą. Poznajcie jej potencjał. Kiedy będziecie gotowi do przywołania, wymówcie swe imiona. Wszyscy członkowie Rady, jeden po drugim, wypowiedzieli swoje imiona. Głos Barrasa był donośny i pewny, Torvisa nieco zniecierpliwiony, Deale’a cichy i pełen lęku. – Dobrze – oświadczyła Kerela. – Zatem nadszedł czas, by otworzyć drogę i przywołać władcę Całunu. Bądźcie gotowi na jego przybycie. Stwórzmy krąg. Osiem głosów cicho zaintonowało słowa mające zogniskować manę i rozpocząć przywołanie. Serce Barrasa zabiło szybciej i mocniej przycisnął dłonie do kamiennej ściany. Słowa – starożytne i potężne – płynęły z jego ust równym, nieprzerwanym strumieniem. Przepływ many zmieniał się. Na początku, jakby delikatne pociągnięcie zakłóciło jej kształt i ruch w górę kamiennych segmentów. Potem nastąpiły kolejne, silniejsze szarpnięcia i nagle, w ułamku sekundy, strumień many odskoczył od ścian, kierowany teraz nie przez naturę, lecz przez wolę magów. Niewielka część strumienia krążyła nadal, jednak na poziomie oczu powstał teraz krąg many podtrzymywany przez wszystkich ośmiu magów, niczym pas szeroki na dłoń, jednolicie żółty i absolutnie nieruchomy. – Doskonale – mruknęła Kerela. Jej głos był cichy, a uwaga całkowicie skupiona na przygotowywanym zaklęciu. – Mamy całość. Teraz uformujemy ognisko w kolumnę, która ucałuje kamień pod naszymi stopami. Członkowie Rady Julatsy zdjęli dłonie ze ścian i pozwolili, by koniuszki ich palców zanurzyły się w kręgu many. Barras czuł, jakby dotykał miękkiego materiału, delikatnego i pięknego. Następnie, w idealnej synchronizacji z innymi magami, pociągnął dłonie w dół, formując za pomocą umysłu i obdarzonych nadnaturalnym czuciem palców idealny cylindryczny kształt. – Ostrożnie – powtarzał sobie. – Delikatnie. Rozdarcie cylindra oznaczałoby nie tylko utratę zaklęcia, ale i uszczerbek na zdrowiu dla członków Rady. Na tak zaawansowanym etapie każdy błąd czy spalone zaklęcie wiązało się z bólami głowy, krwotokami z uszu, a nawet czasową ślepotą. Lecz ci magowie zostali wybrani do Rady Kolegium ze względu na swój kunszt, dlatego też w czasie krótszym niż sto uderzeń serca Barrasa kolumna była gotowa i doskonała, a rzucający przykucnęli wokół niej, zabezpieczając ognisko. – Doskonale – westchnęła Kerela. – Czy wszyscy są przygotowani? – Nikt nie zareagował. – Endorr, Seldane, Deale i Torvis. Wy będziecie stabilizować kolumnę. Na mój znak reszta się wycofa. Nie opierajcie się dodatkowemu obciążeniu. Pozostawcie otwarte umysły – urwała na chwilę. – Odliczam. Wycofujemy się za trzy, dwa, jeden... Barras, Vilif, Kerela i Cordolan wycofali dłonie i wstali. Barras uśmiechnął, gdy zobaczył, jak Endorr reaguje na gwałtownie wzrastający napór many jedynie wydęciem policzków. Stary elf musiał się oprzeć pokusie poklepania młodego maga po ramieniu. Jak na swój wiek był naprawdę dobry. Czwórka stabilizujących kolumnę magów szybko przystosowała się do dodatkowego obciążenia. Aż do zakończenia przywołania mieli za zadanie utrzymywanie cylindra w doskonałej równowadze. Gdyby pękła przed zakończeniem rytuału, uwolnione moce rozdarłyby mury Serca na strzępy. Kerela rozejrzała się po komnacie, kiwając głową z podziwem. – Jesteśmy silną Radą – powiedziała. – Nasze nieuniknione osłabienie jest tragedią dla Julatsy – westchnęła i złożyła dłonie. – Chodźcie. Rozpoczynamy przywołanie. Barrasie, ty będziesz uważał, by portal pozostał otwarty. Barras skinął głową, rozczarowany, ale nie zaskoczony ulgą, jaką poczuł. Demony nie mogły porwać strażnika portalu, nie ryzykując uwięzienia w zabójczej atmosferze Balai. Czwórka magów podeszła do kolumny many tak, że ich twarze znalazły się ledwie kilka centymetrów od jej gładkiej, nieruchomej powierzchni. Każdy z nich spoglądał prosto przed siebie, w oczy towarzysza znajdującego się naprzeciwko. Z połączenia płynęła moc. Kerela zaczęła mówić. – Choć ja wypowiadam słowa, razem tworzymy magię. Użyczcie mi swej siły – chrząknęła, by wzmocnić głos. – Heilara diun thar. – Temperatura w komnacie gwałtownie spadała. Kolejnym słowom Kereli towarzyszyły kłęby pary. – Heilera diun thar, mext heiron duin thar. Czwórka magów pobrała jeszcze trochę many z powietrza i utworzyła żółty dysk przetykany niebieskimi pasmami. Dysk unosił się nad cylindrem, wirując tak szybko, że jego krawędzie pozostawały zamazane. – Powoli – ostrzegła Kerela. – Wciągnijcie go do wewnątrz cylindra. Magowie – niemal dotykając nosami gładkiej, żółtej kolumny – przesunęli dysk do środka. W miarę jak opadał, czuli, jak jego krawędzie mącą powierzchnię ustabilizowanego ogniska many. – Heilere, duin, scorthos erida – zaintonowała Kerela. Błękit wewnątrz dysku nabierał intensywności, posyłające błyski odbijające się wewnątrz kolumny i powodujące drżenie mięśni magów, którzy ją utrzymywali. Jednak ich uchwyt pozostał niewzruszony. Dysk opadał. Barras i trójka pozostałych starali się utrzymać go poziomo i nie pozwolić, by poruszał się szybciej. Jednak siła wciągająca go w dół rosła. Demony wiedziały, że są niepokojone. – Równo – nalegała Kerela, głosem osłabionym przez koncentrację. – Równo. Cordolan, wyprostuj. – Dysk, który minimalnie przechylił się na jedną stronę, natychmiast powrócił do równowagi. Błyski wewnątrz kolumny nabierały intensywności, w miarę jak dysk opadał, mijał płomyk many i zbliżał się do kamiennej podłogi. – Barras, bądź gotowy – powiedziała Kerela. – Heilera, senduin, scorthonere an estolan. – W środku dysku pojawił się czarny punkt i zaczął się gwałtownie poszerzać. Z wewnątrz wypływał niebieski blask many. Z trzaskiem dysk zamienił się w cienki okrąg julatsańskiej many otaczający gwałtowny strumień błękitnego światła, który rozbił się o oś Serca Wieży i spłynął kamiennymi segmentami. Przestrzeń wokół magów wypełniły szepty. Groźby, obelgi, żądania, łagodne propozycje przesycone złem. Słowa miały odebrać im odwagę – szeleszczący odgłos przenikał ich ciała, powodował dreszcze, zawroty głowy i suchość w ustach. Wrota do wymiaru demonów zostały otwarte. – Wytrzymasz, Barrasie? – zapytała Kerela. Barras skinął głową, niezdolny wypowiedzieć słowa. Każdy mięsień w jego ciele był napięty, a jego mózg wydawał się obracać pod czaszką, lecz wiedział, że jest w stanie utrzymać portal przez bardzo długi czas. Siły, które pragnęły zniszczyć jego kontrolę i zalać Serce, nie były wystarczająco potężne. W miarę jak to przekonanie rosło, jego mięśnie się rozluźniały, a nacisk w głowie zmalał. Elf uśmiechnął się. – Tak, Kerelo, wytrzymam. Wezwij władcę Całunu. – Tak. – Kerela skinęła głową. – Cordolan, Vilif, odsuńcie się od kolumny. To wyłącznie moje zadanie. Kobieta zanurzyła głowę w materii kolumny, zatapiając twarz w niebieskim, demonicznym świetle. Barras widział, jak rysy jej twarzy wyostrzają się, nadając jej wyraz trupiej czaszki. Stary elfi mag utrzymywał portal w kompletnym bezruchu. Nie dla Julatsy, ale dla swego Starszego Maga, dla Kereli. Ona tymczasem spojrzała prosto w twarz huraganowi demonów i głosem tak mocnym jak wtedy, gdy rozpoczynała zaklęcie, przemówiła: – Heilera, duis... Ja, Kerela, Starszy Mag Rady Julatsy, wzywam ciebie, Heilo, wielki władco Całunu. Przybądź do mnie, wysłuchaj naszej prośby i wyjaw swą cenę. Przez chwilę nie było żadnej reakcji. Szepty nie ustały, jakby wezwanie Starszego Maga zostało zignorowane. – Usłysz mnie – powtórzyła Kerela. – Heilo, usłysz mnie. Nagle wszystkie głosy urwały się gwałtownie jak ucięte nożem. – Słyszę – głos, który rozległ się w Sercu Wieży, był miękki i przyjazny. Członkowie Rady drgnęli, ale zarówno portal, jak i kolumna pozostały nienaruszone. Wtedy nagle się pojawił. Sam. Unosił się ponad światłem many, wirując powoli, ze złożonymi rękoma i skrzyżowanymi nogami. Wraz z jego przybyciem kolumna zniknęła, a utrzymujący ją magowie przebudzili się z głębokiego skupienia. Strumień many wznowił swój naturalny bieg. Jedynie Kerela stała w bezruchu tak blisko władcy Całunu, że mogłaby go dotknąć. – Cieszymy się z twego przybycia – powiedziała. – Wątpię – odparł Heila. – Bardzo wątpię. Słowa te zabrzmiały, jakby demon rzeczywiście czuł żal z powodu swej obecności wśród nich. Barras cofnął się, ale jego umysł pozostał skupiony na wrotach międzywymiarowych. Ich zamknięcie oznaczałoby katastrofę. Przed śmiercią, która w tym wrogim dla niego świecie byłaby nieunikniona, Heila rozszarpałby ich dusze na strzępy. Dlatego pozostali członkowie Rady, nie wydając z siebie nawet westchnienia, cofnęli się pod kamienne segmenty. Jakby odległość miała jakiekolwiek znaczenie. Pośrodku Serca unosił się demon. Najbardziej niepojętym dla Barrasa był fakt, że wygląd i zachowanie istoty nie budziły żadnych skojarzeń ze złem. Heila miał nieco ponad metr trzydzieści wzrostu, a jego nagie humanoidalne ciało było ciemnoniebieskie. Łysą czaszkę pokrywały ciemne, pulsujące żyły, a policzki, usta, podbródek i szyję zdobiła schludnie przycięta broda. Oczy, małe i zapadnięte, były zupełnie czarne i dopiero kiedy wzrok demona napotkał spojrzenie Barrasa, elf dostrzegł całą otchłań zła, którą skrywały. Heila zwrócił się ku Kereli i przestał wirować. Zmarszczył brwi, a te zbiegły się ku sobie, nadając jego twarzy zacięty i gniewny wygląd. – Odpoczywałem – powiedział. – Powiedz, czego chcesz i omówimy cenę. Barras poczuł wewnętrzny dreszcz. Ceną była dusza jednego z członków Rady, na tak długo, jak Heila tego pragnął. Kerela twardo spojrzała w oczy demona. – Naszemu kolegium zagraża inwazja. Nie możemy pozwolić, by wróg przedostał się za mury. Chcemy okryć je Całunem, który ochroni wszystkich znajdujących się wewnątrz i zabierze tych, którzy odważą się go dotknąć. Całun musi też otoczyć główny strumień many kolegium. Nie możemy go utracić. – A jak długo będziecie potrzebować Całunu? – zapytał Heila. – Aż oblężenie zostanie przerwane. Kilka tygodni. Nie potrafimy określić dokładnie. Heila uniósł brwi. – Naprawdę? No cóż. – Demon ponownie zaczął się obracać, wtapiając wzrok czarnych oczu w twarze członków Rady. – To ma swoją cenę – oznajmił w końcu. – Rozumiecie, że nasza energia wyczerpuje się przy podtrzymywaniu Całunu. Potrzebujemy paliwa, aby ją odzyskać. Barrasa przeniknął lód. Życie ludzkie sprowadzone do poziomu paliwa dla demonicznych przywołań. Było to barbarzyńskie, ohydne. Była to też jedyna szansa Julatsy. Heila zatrzymał się i patrzył na niego. Barras starał się, jak mógł, nie stracić koncentracji na portalu. – A ty jesteś szczęśliwcem – mag poczuł na sobie wzrok Heili. – Ciebie nie mogę tknąć. Szkoda. Gdybym mógł, wybrałbym twoją elfią duszę. – Nikt z nas nie jest szczęśliwy – spokojny głos Barrasa nie oddawał jego wewnętrznego wzburzenia. – Dziś wszyscy poniesiemy straty. Wybieraj i odejdź. Heila uśmiechnął się i gwałtownie zwrócił się z powrotem w stronę Starszego Maga. – Ty, Kerelo. Ty zostałaś wybrana. Ty zapewnisz energię dla Całunu, którego twoje kolegium tak rozpaczliwie potrzebuje – Heila zasyczał, wciągając powietrze. Żadnemu demonowi nie wolno było zabierać Starszego Maga. To oznaczało ścinanie drzewa, zanim jeszcze wyda owoce. Ale Kerela tylko się uśmiechnęła. – Niech tak... – Nie! – wykrzyknął Deale, blady i drżący. – Jeśli ją zabierzesz, ratowanie kolegium nie ma znaczenia. Nie bądź żądny krwi, Heilo. Jeśli chcesz elfa, zabierz mnie. Wkraczając do tej komnaty, wiedziałem, że zostanę wybrany. Kiedy zostałeś przywołany, też o tym wiedziałeś. Zabierz właściwą ofiarę. Weź mnie. Heila zwrócił się do Deale’a: – Niezwykłe. Obawiam się jednak, że nie znajdujesz się w dobrej pozycji do targowania. – W każdej chwili możemy cię odesłać tam, skąd przybyłeś, bez żadnej zapłaty – odparł Deale spokojnie, choć jego twarz była mokra od potu. – Wtedy nie dostaniecie Całunu. – A ty nie otrzymasz duszy członka Rady Kolegium Julatsy, a już na pewno nie Starszego Maga. – Deale, ja... – zaczęła Kerela. – Nie, Kerela. Nie dostanie cię. Heila spoglądał na Deale’a lodowatym wzrokiem. – Nie przywykłem do sprzeciwu. Deale wzruszył ramionami. – Dobrze – zgodził się demon, znów zaczynając się obracać. – Usłyszcie mnie, magowie Julatsy. Oto moja propozycja. Dusza Deale’a, elfa, nie jest dla mnie tyle warta co dusza Kereli, Starszego Maga, albo Barrasa, Negocjatora. Zgodzę się jednak zabrać go zamiast któregokolwiek innego z was, ale pod jednym warunkiem. Jeżeli po upływie pięćdziesięciu dni waszego czasu będziecie nadal potrzebować Całunu, by powstrzymać wrogów, Barras lub Kerela dobrowolnie wkroczą w niego, aby dostarczyć świeżej energii. Decyzję, które z nich to zrobi, pozostawiam wam. Jeśli jednak żadne z nich tego nie uczyni, Całun zostanie usunięty i zostaniecie sami. Czy zgadzacie się na takie warunki? – Ceną za Całun-Demonów jest zawsze tylko jedna dusza – odparła Kerela – jeżeli moja jest warta wystarczająco... – Kerelo, kolegium nie może sobie pozwolić na utratę ciebie – przerwał jej Deale. – Nie w tej sytuacji. Potrzebujemy przywódcy. Ty nim jesteś. Musisz tu pozostać. – Deale spojrzał na twarze towarzyszy. Barras widział, jak każdy z nich stara się uniknąć jego wzroku. – Czyż nie zgadzacie się? Ja powinienem odejść, a Kerela powinna zostać? Czyż nie? Stary mag patrzył, jak najpierw jeden z nich, a potem kolejni kiwają głowami. Wszyscy niechętnie, wszyscy świadomi, że zgadzając się, ratują własne życie, choć żaden nie miał odwagi skazać na śmierć Deale’a. – Spójrz – głos elfa był mocny, ale jego ciało nadal drżało. – Zgadzamy się – spojrzał na Heilę, który przyglądał mu się surowo. Lekko rozchylone usta demona odsłaniały szereg małych, ale ostrych jak brzytwa zębów. – Heilo, władco Całunu, zgadzamy się na twoje warunki. Heila pokiwał głową. – Nigdy dotąd nie słyszałem, by człowiek lub elf tak zażarcie wykłócał się o własną śmierć. – Kiedy zostanie podniesiony Całun? – zapytała Kerela, nie patrząc na Heilę, tylko na Deale’a, oczami pełnymi łez. – W chwili, kiedy odejdę i portal zostanie zamknięty. Całun stanie przed waszymi murami i zgodnie z życzeniem otoczy też główne pasma many. Kerela skinęła głową. – Dotrzymaj słowa, Heilo. Nasz przyjaciel poświęca się w naszej obronie. Deale, błogosławieństwa kolegium będą ci towarzyszyć. Ja... Twoja ofiara jest... – przerwała i uśmiechnęła się do Deale’a. Był to najsmutniejszy uśmiech, jaki Barras kiedykolwiek widział. – Obyś szybko znalazł spokój. – Czas ucieka – odezwał się Heila. – Macie pięćdziesiąt waszych dni. Odliczajcie je. Ja będę – jego wzrok spoczął na postaci Deale’a. – Tobie zaś, przyjacielu, te dni i jakiekolwiek inne, jeśli zechcę, będą się zdawać wiecznością. Chodź do mnie. – Ręka demona wyciągnęła się poza granice portalu i przeszła przez pierś Deale’a, oblewając całe ciało niebieskim światłem. W ostatecznym momencie elf był spokojny. Jego twarz nie wyrażała strachu. Drgnął raz, kiedy jego dusza opuszczała ciało, które zaraz potem bezwładnie opadło na posadzkę bez jakichkolwiek śladów przemocy. Heila zawirował i wpadł w portal, który Barras natychmiast zamknął. Przez krótki moment słychać było znów szepty, a potem wszystko ucichło. – Dokonało się – powiedziała Kerela i głos jej się załamał. Łzy popłynęły jej po policzkach i osunęła się na posadzkę. Seldane podeszła szybko do ciała Deale’a i zamknęła mu oczy. – Musimy... Drzwi do komnaty otworzyły się z hukiem i do środka, zataczając się, wpadł Kard, zasłaniając dłońmi uszy, z trupiobladą twarzą i szeroko otwartymi oczyma. Napór many wewnątrz Serca był tak potężny, że generał nie powinien być w stanie przekroczyć progu komnaty. Jednak dźwięk, jaki wdarł się do Serca Wieży wraz z nim, mówił coś innego. Obezwładniające skupienie energii magicznej było niczym w porównaniu z przeraźliwymi wrzaskami Wesmenów i Julatsańczyków, wrzasków, jakie unosiły się nad polem bitwy, zagłuszając całkowicie szczęk broni i zbroi. Był to dźwięk niepodobny do niczego, co znane w świecie Balai. Przeszywające, śmiertelne krzyki dobiegające z głębi ciał ludzi, którym wyszarpywano dusze, krzyki odbijające się echem w głowach wszystkich słuchających, mrożące krew w żyłach i wywołujące ból zębów. Kerela podniosła wzrok i napotkała spojrzenie Barrasa. W jej oczach stary elf zobaczył odbitą całą grozę tego, co uczynili. Całun-Demonów powstał. ROZDZIAŁ 4 Jak to zwykle bywa, ciekawość wzięła w końcu górę nad strachem. Wraz z powrotem Sha-Kaana do swojego wymiaru zniknęło bezpośrednie zagrożenie i kiedy Krucy powrócili na centralny plac Parvy, wokół ciała martwego smoka gromadził się już tłum. – Zaraz wracam – rzucił Bezimienny, skręcając w stronę zgromadzonych. Jak zawsze wojownik i taktyk, pomyślał Hirad, patrząc, jak przyjaciel przepycha się wśród kawalerzystów Darricka. Grupa stojących tyłem Protektorów rozsunęła się, instynktownie przepuszczając go do smoka. Bezimienny nie poszedł tam, by gapić się i kręcić z podziwem głową. Chciał poszukać słabych punktów, szczelin w smoczym pancerzu, które mogłyby im pomóc. Hirad nie był przekonany, że jakieś w ogóle istnieją, a poza tym naoglądał się już wystarczająco dużo smoków jak na jeden dzień. Właściwie to wystarczyłoby mu na całe życie, tyle że przestało to już, niestety, być kwestią jego wyboru. Zawrócił w stronę kociołka Willa umieszczonego przy wejściu do tunelu piramidy. Potrzebował czegoś na uspokojenie nerwów i miał nadzieję, że na dnie została jeszcze choć odrobina kawy. Ilkar szedł, cały czas wspierając się na ramieniu barbarzyńcy i milcząc. Kiedy zbliżyli się do tunelu, Hirad poczuł, że elf jest spięty. W cieniu wejścia stał Styliann. Denser leżał obok na ziemi, a nad nim klęczała Erienne. – Czy ten sukinsyn nie może sobie gdzieś pójść? – szepnął Julatsańczyk. – Jego obecność tu – to jak obelga. – Nie sądzę, żeby po tym, co mamy do powiedzenia, zbyt długo się tu kręcił. Ilkar parsknął. – Ja też chciałbym myśleć, że teraz po prostu uda się najkrótszą drogą do Xetesku. Niestety, wszyscy zmierzamy w tę samą stronę. Hirad milczał przez chwilę, zanim odpowiedział: – Już nie mogłem się doczekać, by przyłączyć się do wojny z Wesmenami. To oznaczało powrót do tych prostych, żołnierskich rzeczy. Ale teraz, to... – Wiem, co masz na myśli – przerwał mu Ilkar, dochodzili już bowiem do ogniska. – Siadaj. Ja sprawdzę, co z kawą. Denser podniósł się, choć z trudem, i wsparł na ramieniu Erienne. Z jego bladej, wycieńczonej twarzy w równym stopniu promieniowała obawa, co i oczekiwanie. – Lepiej podejdźcie tu i posłuchajcie – zawołał Hirad. – To dotyczy także ciebie, Styliann. Sprawy nie stoją najlepiej. – Zdefiniuj „nie najlepiej” – poprosił Styliann, wynurzając się do światła i poprawiając bezwiednie kołnierz. – Poczekajmy, aż będziemy w komplecie, dobrze? – poprosił Ilkar, podając Hiradowi kubek kawy i siadając obok niego. Skinął głową w stronę cielska smoka, skąd nadchodzili Will i Thraun. Bezimienny nie skończył jeszcze oględzin. – Nie chciałbym przekazać niczego niedokładnie. * * * Dopóki nie pojawił się Bezimienny, nikt nie odważył się nawet wyciągnąć ręki i dotknąć smoka. Wojownik kucnął przy łbie i podniósł ciężką powiekę gada. Smok mógł sobie pochodzić z innego wymiaru, ale Bezimienny potrafił rozpoznać martwe zwierzę, patrząc na jego oko. To zwierzę z pewnością było martwe. Puścił powiekę, która opadła, zakrywając na powrót mlecznobiałe oko, i przykucnął z boku, uważnie przyglądając się potworowi. Z bliska widać było, że rudobrązowa barwa była wynikiem ułożenia dwóch rodzajów łusek, jednej ciemnoczerwonej i drugiej bladobrązowej, zdecydowanie rzadszej. Bezimienny rzucił okiem na trójkątną głowę mierzącą niemal metr od nozdrzy, znajdujących się ponad pyskiem, do podstawy szyi. Spod fałdów grubej skóry służących za usta wyglądał kieł. Drugi, odłamany, leżał parę metrów dalej. Odłamek miał jakieś dziesięć centymetrów. Bezimienny podniósł go, obrócił w dłoniach i schował. Łeb rozszerzał się ku tyłowi, prawdopodobnie w celu ochrony wrażliwej części ciała, jaką była szyja. Niewystarczającej ochrony, pomyślał Bezimienny, oglądając kłute rany zadane z taką łatwością przez Sha-Kaana. Pochylił się do przodu i spróbował rozewrzeć szczęki bestii, korzystając z całej siły mięśni. Rozchyliły się lekko, ale kiedy spróbował zajrzeć do środka, zwarły się z kłapnięciem. Rozejrzał się i napotkał wzrok Protektorów i dwóch żołnierzy z grupy około trzydziestu otaczających cielsko. – Pomóżcie mi tu! – zawołał. Kawalerzyści pospiesznie ruszyli na wezwanie Kruka. We trójkę ułożyli smoczy łeb na boku, a potem, podczas gdy ludzie Darricka przytrzymywali górną szczękę, Bezimienny odciągnął dolną i zajrzał do wnętrza paszczy. Cuchnące powietrze sprawiło, że zakaszlał. W smoczych zębach nie było nic specjalnie nadzwyczajnego. Cztery olbrzymie kły, rozmieszczone po dwa, w górnej i dolnej szczęce, były charakterystyczne dla drapieżnika, podobnie jak rzędy krótszych, wąskich siekaczy. Zgniatacze wypełniały tylną część paszczy, jednak uwagę Bezimiennego przykuły dziąsła wokół i poniżej nich. Naliczył pół tuzina sztywnych skórnych wypustek zakrywających otwory rozmieszczone w dziąsłach. Poruszając jedną z nich poczuł ruch mięśnia przywodzącego i na dłoń kapnęła mu kropla czystego płynu, który szybko wyparował. To było wszystko, co musiał wiedzieć, by zrozumieć, skąd pochodził ogień. Skinięciem głowy podziękował kawalerzystom i wstał, puszczając paszczę i pozwalając jej zamknąć się z głośnym plaśnięciem. Objął spojrzeniem całe cielsko i ruszył wolno wzdłuż niego. Lekko skręcona szyja miała długość niecałych trzech metrów. W sumie smok wyglądał nieco zgrabniej niż Sha-Kaan, a jego budowa wskazywała na większą szybkość i zwrotność, ale biorąc pod uwagę łatwość, z jaką został pokonany, był z pewnością niedoświadczony. Młody. Wyposażone w łokcie przednie łapy kończyły się niewielkimi szponami, co wskazywało na ewolucyjną potrzebę osiągnięcia stosunkowo większej delikatności i precyzji. Jednak każdy szpon był zakrzywiony, ostry i, w przeciwieństwie do paznokci, zbudowany z kości. Nieco ponad przednimi kończynami wyrastały skrzydła i Bezimienny nie musiał patrzeć z bliska, aby dojrzeć zespoły grubych mięśni, które rozpędzały lecące stworzenie do niesamowitych szybkości. Na kolejną prośbę Kruka dziesięciu ludzi rozciągnęło skrzydło, wytężając siły, by pokonać pośmiertny skurcz. Zewnętrzny łuk skrzydła miał długość około dziesięciu metrów i zbudowany był z elastycznej kości, grubości uda Bezimiennego. Kolejnych dwanaście kości przyczepionych było do niego za pomocą skomplikowanych stawów, a pomiędzy nimi wszystkimi widniała rozpięta gruba, oleista błona. – Trzymajcie je napięte. – Bezimienny wyciągnął sztylet i zagłębił go w błonie, kreśląc rysę, z której wypłynął ciemny płyn. Nie była to krew, tylko jeszcze więcej oleju. Przeciągnął po nim palcem i rozsmarował płyn pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym, czując jego gładką konsystencję. – Ciekawe – powiedział. A jednak błona, choć nie grubsza niż półtora centymetra, nie rozdarła się. – Dziękuję już – skinął głową w stronę mężczyzn, by wypuścili skrzydło. Zwinęło się błyskawicznie i z trzaskiem uderzyło o bok smoka niczym działający nawet po śmierci mechanizm obronny. Podmuch wzbił z ziemi tuman kurzu, podkreślając jedynie potęgę bestii. Szyja stanowiła jedną piątą długości korpusu, który, nawet spoczywając na boku, górował nad Bezimiennym. Wojownik przeciągnął palcami po miększych i bledszych łuskach podbrzusza, wyczuwając jednocześnie szorstkość tych pokrywających grzbiet i boki. Znowu wyciągnął sztylet i przykucnął przy podbrzuszu. Jednak ostrze po raz kolejny nie uczyniło cielsku większej szkody. Zmarszczył brwi i skupił uwagę na śladach oparzenia na boku biegnących przez jakieś siedem metrów. Tutaj skóra była sczerniała i pokryta pęcherzami, w kilku miejscach znajdowały się głębsze rany, a wszelkie poważniejsze poparzenia i pęknięcia wypełniał czarny, gęsty płyn. Jednak nawet to nie było śmiertelną raną. Nawet pełna moc oddechu Sha-Kaana nie była w stanie zadać takich obrażeń w jednym ataku. – Na bogów, twarde z was sukinsyny – mruknął Bezimienny. Poszukiwanie słabych punktów trwało nadal. * * * – Co on do cholery robi? – zapytał ponuro Denser. Patrzyli, jak Bezimienny idzie po smoczym boku w kierunku cienkiego siedmiometrowego ogona, uderzając i wbijając gdzieniegdzie miecz i za każdym razem kręcąc głową. – Myślę, że zastanawia się, jak zabić coś takiego – odpowiedział Ilkar. – Małe szanse – dodał Hirad. – To po co marnuje na to czas? – Denser wydął wargi i z powrotem położył się, tracąc zupełnie zainteresowanie. – Bo tym właśnie zajmuje się Bezimienny – podjął Hirad. – Lepiej czy gorzej, ale musi poznać wroga, z którym ma się zmierzyć. Zawsze twierdził, że ważniejsze jest, by zdać sobie sprawę z tego, czego nie uda się zrobić, niż wiedzieć, co jest możliwe do wykonania. – Jest w tym jakiś sens – zgodził się Thraun. – To wszystko bardzo zajmujące – mruknął Styliann – ale czy naprawdę musimy na niego czekać? – Tak – odpowiedział prosto Hirad. – Jest Krukiem. Tymczasem Bezimienny zmierzał już w ich kierunku. Odpiął łańcuch utrzymujący pochwę, tak by rękojeść znajdowała się nad prawym barkiem, a koniec ostrza poniżej lewego kolana, i wsunął do niej miecz. Kiedy podszedł do ognia, rzucił broń pod stopy i usiadł ze zmarszczonym czołem. – No i? – Sha-Kaan miał rację. Nawet gdyby udało nam się bardzo zbliżyć, to jedyna miękka tkanka znajduje się w pysku, a jakoś nie wyobrażam sobie smoka, otwierającego paszczę tylko po to, żeby dać się zabić. Jedyna szansa to wysuszenie skrzydeł. Wydzielają jakąś formę oleju, bez którego, jak sądzą, popękałyby pod wpływem gorąca. Tyle że ilość ognia, jaką trzeba by je pokryć, mogłaby pochodzić jedynie od innego smoka. – A oczy? – Hirad wzruszył ramionami. – Mały cel. Nic z tego, jeżeli głowa jest w ruchu. Każdy z nich mógłby w tym wymiarze zabić każde stworzenie i to w dowolnej ilości. – Nie zapominaj o potędze magii – wtrącił sztywno Styliann. Bezimienny zignorował go. – Skóra jest niezwykle twarda i odporna. Nawet na brzuchu i skrzydłach. Kwas mógłby jakoś zadziałać, podobnie jak pewne zaklęcia oparte na ogniu czy mrozie. Ale tak jak we wszystkich innych przypadkach pozostaje tu problem zbliżenia się do niego. – Bezimienny odetchnął ciężko. – Prawda jest taka, że jeżeli jeden z nich zaatakuje, a ty nie masz się gdzie ukryć, jesteś już trupem. – To nie jest odpowiedź, której szukaliśmy – stwierdził Ilkar. – A więc wyprawa tam oznacza samobójstwo – Hirad rozejrzał się po twarzach przyjaciół. – Tak samo jak, najwyraźniej, pozostanie tutaj – dodał Will. Denser uniósł dłoń. – Zaraz, zaraz. Czekajcie. O czym wy teraz mówicie? – Ciemny Mag patrzył prosto na Hirada. Ilkar szturchnął barbarzyńcę. – Powiedz im. W końcu Sha-Kaan to twój przyjaciel. – On nie jest moim przyjacielem – speszył się Hirad. – No, to kimś najbliższym przyjacielowi – zgodził się elf. – Ach, tak. Oczywiście. Zauważyłem już jak bardzo się stara, żeby nie usmażyć mnie na węgiel albo nie przegryźć na pół. Jeżeli to nie przyjaźń, to już nie wiem co. Ilkar roześmiał się. – Widzisz? – powiedział. – Przyjaciele na śmierć i życie? – A więc tylko dlatego, że... – Czy musicie? – głos Densera przerwał następną tyradę Hirada. – Chcemy się tylko dowiedzieć, co się dzieje. – Wcale nie chcecie – odpowiedział Hirad – ale proszę. Sytuacja, jak sądzę, przedstawia się tak: – Hirad odetchnął głęboko i wskazał palcem za nimi – ta szczelina w niebie to bezpośredni korytarz do wymiaru smoków. Najwyraźniej po drugiej stronie niebo wygląda podobnie. Problem polega na tym, że rodzina Sha-Kaana, którą on nazywa Miotem, Miotem Kaan, musi teraz bronić tej szczeliny przed innymi Miotami, bowiem chcą tu przylecieć i nas zniszczyć. – Hirad skinął głową w stronę martwego smoka. – Ponieważ oni nie mają sposobu na zamknięcie przejścia, Sha-Kaan twierdzi, że to my musimy je zamknąć. – Aha, to żaden problem – żachnął się Denser. – Pstrykniemy palcami i po kłopocie. Jak, do cholery, mamy to osiągnąć? – Taka mniej więcej była nasza reakcja – odparł Ilkar. – Sha-Kaan wyraźnie zasugerował, że to już nasza sprawa, ale lepiej żebyśmy nie zawiedli. – Bo inaczej? – zapytała Erienne. – Bo inaczej jakiemuś Miotowi uda się w końcu tu przedrzeć w wystarczającej sile, żeby zrobić to, co zechcą – wyjaśnił Ilkar. – A ci z nas, którzy przekroczyli portal Septerna, doskonale wiedzą, co to znaczy. – Julatsańczyk zbyt dobrze pamiętał sczerniałą, zniszczoną ziemię, rozszalały klimat i powietrze przesycone zapachem gwałtownej śmierci. Jakiś ruch zwrócił uwagę Hirada. Darrick powrócił na plac, zebrawszy swoich rozproszonych ludzi i teraz kierował się w stronę martwego smoka. Zobaczywszy jednak, że Hirad macha do niego ręką, zmienił kierunek. – Sądzę, że on też powinien o wszystkim wiedzieć – zaproponował barbarzyńca. W miarę jak słuchał, twarz Darricka zasępiała się coraz bardziej, nabierając w końcu tak ponurego wyrazu, jak twarze otaczających go Kruków. – A zatem – odezwał się Styliann, który pozostawał milczący i nie okazywał żadnych uczuć – zgadzam się, iż ta, jak ją nazywacie, szczelina stanowi poważne zagrożenie. Zgadzam się również, że smoki są niezwykle potężnymi istotami i musimy znaleźć środki mogące posłużyć do ich zneutralizowania i zniszczenia z dystansu. Nie rozumiem jednak, czemu inne Mioty miałyby chcieć się tu przedostać i wszystko zniszczyć, a przede wszystkim dlaczego, na wszystkie zaklęcia Xetesku, tak bardzo obchodzi to tego waszego Sha-Kaana? – To rzeczywiście dobre pytanie – powiedział Darrick. – Ilkar? – Hirad zwrócił się do elfa. – W tym punkcie moje pojmowanie też trochę zawiodło. – Bezimienny, pomóż mi, jak zrobię się za bardzo teoretyczny. – Ilkar zastanowił się przez chwilę, pocierając twarz dłonią. – Pomiędzy wymiarem Balai a Sha-Kaana istnieje połączenie. Samo istnienie niektórych pierwiastków w tym świecie pozwala Kaanom żyć i mnożyć się. Te pierwiastki są jakby energią, która ładuje ich psyche, co jest równie ważne, jak spożywanie pokarmu. Istnienie Miotu Kaana warunkowane jest więc nienaruszalnością podstawowych elementów, z jakich zbudowany jest nasz wymiar. Jeżeli my zostaniemy zniszczeni, z nimi stanie się podobnie. Dlatego tak im zależy. – Więc dlaczego po prostu nie zgromadzą wystarczającej liczby smoków, by strzegły szczeliny? – zapytał podejrzliwie Styliann. – No cóż, ponieważ, choć wyda ci się to pewnie dziwne, mają lepsze rzeczy do robienia w życiu, niż umieranie w naszej obronie po kres czasu – warknął Hirad. – Nie są naszymi służącymi. Dłoń Ilkara dotknęła ramienia barbarzyńcy. – Chodzi o to, mój panie, że oni już zostali zmuszeni, by to uczynić – zaczął wyjaśniać Julatsańczyk. – Ale Sha-Kaan jasno stwierdził, że po pierwsze, nie są w stanie bronić szczeliny w nieskończoność, a po drugie, że to my spowodowaliśmy ten problem, więc choć Miot Kaan będzie nam pomagał, to właśnie my mamy go rozwiązać. – Ile czasu mamy? – zapytał Darrick. – Tego nie wiemy – odpowiedział Hirad. – To nam nie pomoże – stwierdził ponuro Denser. – Sądzę, że najprostsza odpowiedź jest taka, że sam Sha-Kaan tego nie wie. Powiedział tylko, że gdy to miasto pokryje cień, będzie już za późno. – Hirad wzruszył ramionami. – A to co, jakiś rodzaj smoczego odmierzania czasu? – zapytała Erienne, marszcząc czoło. – Jeszcze nie jesteśmy pewni – mruknął Ilkar. – Więc powinniście szerzej otwierać oczy – wtrącił się Styliann. – Co? – Hirad poczerwieniał ze złości. – Spokojnie, Hiradzie Coldheart – ciągnął pojednawczym tonem władca Xetesku. – Doceniam wasz trud i to, przez co przeszliście. Ale teraz nadszedł czas, by myśleć. W południe nie ma cienia, albowiem słońce jest w najwyższym punkcie na niebie. Zazwyczaj. Ale ta szczelina będzie rzucać cień. Na razie z pewnością nie tak duży, by pokryć całą Parvę, ale... – Bogowie – wyszeptał Denser. – On ma na myśli niestabilność. Szczelina nie jest zamkniętym tworem. Będzie się powiększać. – Xeteskianin odwrócił się od reszty i spuścił głowę. – A więc mamy limit czasowy, tyle że nie wiemy jaki – wyszeptał Will, spoglądając w górę. Bezimienny pokiwał głową. – Tak, ale możemy spróbować go obliczyć, prawda? Zmierzymy, jak szybko powiększa się cień rzucany przez szczelinę. Nie będzie to zbyt dokładne, ale da nam jakieś pojęcie. – Rzeczywiście, możemy to zrobić – powiedział Denser głosem pełnym goryczy. – Ale są jeszcze poważniejsze sprawy do ustalenia. – Na przykład, jak do cholery zmierzamy ją zamknąć – wtrąciła Erienne. – Albo co dzieje się na wschód od Czarnych Szczytów – dodał Bezimienny. – Żeby wymienić tylko dwie z nich – dokończył Denser. – Nie chcę tu żartować, ale musimy zacząć od rzucenia przez ciebie Złodzieja Świtu – powiedział Hirad. – Absolutnie – zgodził się Denser. – Sha-Kaan określił to chyba jako „nieodpowiednie użycie” – na twarzy barbarzyńcy pojawił się uśmiech, który powiększył się jeszcze, gdy do Densera dotarła zniewaga, a jego twarz z bladej stała się czerwona od gniewu. – A ten wielki, tłusty jaszczur jest oczywiście ekspertem, tak? – wykrzyknął Xeteskianin, strząsając z ramienia dłoń Erienne. – Dla jego informacji – to rzucenie Złodzieja Świtu uratowało jego bezcenne źródło energii, czyli nasz wymiar, od największego zagrożenia w historii. Przez całe życie trenowałem, czekając na ten moment, a on... Nieodpowiednie? Sukinsyn. – Denser, nas nie musisz przekonywać. Wiemy, co zrobiłeś – odezwał się Hirad. – Ale Sha-Kaan widzi to inaczej. Nie obchodzi go, kto rządzi Balaią tak długo, jak konstrukcja naszego wymiaru pozostaje nienaruszona i istnieją Dragonici, by służyć jego Miotowi. – Ale nie może oczekiwać, że nie będziemy próbowali ratować się przed zagładą – zaprotestował Denser. – Powiedziałem mu to – odrzekł Hirad. – Nic z tego. Oskarża nas o niezrozumienie potęgi zaklęcia. – Ciężka sprawa. – Tak samo dla niego, jak i dla nas – zauważył Thraun. – W porządku. – Will przerwał ciszę, jaka zapadła po słowach Thrauna. – Więc co zamierzamy? * * * Sha-Kaan wynurzył się z portalu prosto w huragan bijących skrzydeł, ognia i kłapiących szczęk. Przeraźliwe ryki, będące rozkazami, okrzykami tryumfu lub bólu, mieszały się z łopotem skrzydeł i trzaskiem uderzających ogonów. Wszędzie, gdzie sięgał spojrzeniem, trwała bitwa. Niebo było pełne łusek, pazurów i tylu par skrzydeł, że razem mogłyby zasłonić Parvę przed słońcem. Niemożliwością było określenie liczby walczących w pobliżu szczeliny smoków ani liczby Miotów biorących udział w bitwie. Miał jednak pewność, że poza absolutnymi rezerwami, jakie pozostały, by bronić ich budynków i ziemi, cały Miot Kaan walczył tutaj o swoje przetrwanie. Na niebie unosiło się dobrze ponad czterystu Kaan, lecz wrogów było jeszcze więcej. Sha-Kaan ryknął, wydając rozkaz przegrupowania Miotu. Zewsząd odpowiedziały mu ryknięcia i przeciągłe krzyki, poczuł nagły przypływ siły. Wygiął się ostro w górę, by ocenić sytuację na niebie wokół i poniżej szczeliny. Falanga smoczych gwardzistów ruszyła za nim, chroniąc tył i flanki. W bezpośrednim otoczeniu szczeliny trwała zażarta walka. Ponad pięćdziesięciu Kaan tworzyło ochronną sieć pokrywającą bramę, nie pozwalając nikomu z atakujących na jej przekroczenie. Ponadto mniejsze grupy, liczące ośmiu do dziewięciu Kaan, atakowały falami każdego, kto tylko odważył się spróbować. Nie pierwszy już raz w swym długim i burzliwym życiu Sha-Kaan miał okazję cieszyć się ze ściśle rodzinnej organizacji smoczych Miotów. Razem mogłyby pokonać Kaan w ciągu zaledwie kilku dni, ale nie były w stanie utrzymać pokoju wystarczająco długo, by przygotować zorganizowany atak. Tutaj widział kilka odrębnych grup atakujących, z których żadna nie miała wystarczająco dużo siły i przebiegłości, by przerwać linię obrony wyszkolonych i karnych smoków Kaan. Tajemnica ich potęgi nie była żadną tajemnicą. W jego Miocie po prostu panował porządek. Pomimo to, w miarę jak bitwa będzie się przedłużać, Kaan zaczną w końcu słabnąć. Sha-Kaan miał jedynie nadzieję, że udało mu się przekonać ludzi z innego wymiaru o pilności ich zadania i wierzył, że uda im się zamknąć portal na czas. Jeśli nie – Miot Kaan miał wkrótce wyginąć. Co do jednego. Teraz jednak dużo bliższe zmartwienia zaprzątały jego umysł. Nieco na lewo i poniżej trzy smoki z Miotu Naik oderwały i otoczyły jednego z jego strażników. Patrzył bezradnie, jak młody smok, zwijając się i stosując wszystkie wyuczone uniki, wpada raz po raz pod ogniste strumienie przeciwników. W końcu oleje, które zarówno nawilżały skrzydła, jak i stanowiły barierę przed smoczym ogniem, zostały wysuszone przez żar i cienka membrana stanęła w płomieniach palących kości i topiących mięśnie. Z rykiem przepełnionym bólem, strachem i wściekłością młody Kaan runął na ziemię, wirując w szalonym locie. Dym ciągnął się za jednym ze skrzydeł, podczas gdy drugie biło rozpaczliwie, próbując wyrównać pozycję ciała. Smok zwijał i rozwijał ogon niczym w amoku, wykręcając jednocześnie głowę w poszukiwaniu pomocy. Nie nadeszła. Sha-Kaan nie czekał, by zobaczyć koniec, ale wiedział już, co robić. – Za mną – rozkazał smokom lecącym po jego bokach. Zanurkował ostro i cicho, ze złożonymi do tyłu skrzydłami, jak pocisk przecinając powietrze i osiągając prędkość, przy której mógł już tylko zabić albo zostać zabitym. Trójka smoków Naik nie miała pojęcia, co się święci. Szczęki Sha-Kaana zatrzasnęły się na prawym skrzydle jednego z nich, wytrącając go z równowagi i ciągnąc z niesamowitą prędkością ku ziemi. Sam niemal stracił kontrolę nad lotem, kiedy uderzył w cielsko wroga, przy wtórze zgrzytu łusek i huku zderzenia. Mniejszy smok machał pazurami, ogonem i wolnym skrzydłem, rycząc z wściekłości i przerażenia. Próbował wykręcić głowę, tak by zobaczyć napastnika, lecz był zbyt wolny i strumień ognia z jego pyska przeciął tylko powietrze. Pęd Sha-Kaana poniósł ich obu w kontrolowanym dla niego upadku. Dwa smoki spadały sczepione w locie. W końcu gwałtownym ruchem szczęk Sha-Kaan uwolnił swoją ofiarę. Wolność ta była jednak krótka i bolesna. Wielki Kaan otworzył paszczę po raz kolejny i plunął strumieniem ognia, pokrywając łeb, szyję i lewe skrzydło zdezorientowanego przeciwnika. Na wpół oślepiony Naik kaszlnął, wypluwając płomienie w puste powietrze. Szczęki Sha-Kaana rozwarły się raz jeszcze i tym razem płomienie pokryły Naika od łba do ogona, śmiertelnie uszkadzając mięśnie skrzydeł i ogona. Niezdolny do lotu Naik spadał ku śmierci. Sha-Kaan wykręcił beczkę, rykiem oznajmiając swoje zwycięstwo i zemstę. Wygiął szyję, oceniając przebieg bitwy, wybrał kolejny cel i poleciał. * * * – Najpierw musimy określić, czy powstanie szczeliny było nieuniknionym efektem ubocznym rzucenia Złodzieja Świtu – pytanie Stylianna było wyrazem bardziej obserwacji niż krytyki i Denser rozluźnił się nieco, widząc wyraz twarzy władcy Xetesku. Czwórka magów nadal siedziała przy ognisku. W ustach Densera dymiła fajka, choć nawet lekkie zaciąganie się kosztowało go wiele wysiłku. Spoczywał na kolanach Erienne delikatnie gładzącej go po włosach. Obok Ilkar grzebał patykiem w palenisku. Styliann siedział naprzeciwko nich, samotnie. Włosy miał znów związane w ścisły kucyk. Na placu reszta Kruków wraz z Darrickiem zastanawiała się, jak najdokładniej zmierzyć cień rzucany przez szczelinę. Południe zbliżało się, toteż nie mieli zbyt wiele czasu na znalezienie rozwiązania. Tym z kawalerzystów Darricka i Protektorów, którzy nie trzymali wart, przydzielono bardziej ponure zadania. Miasto należało oczyścić, trupy spalić, a każdy budynek przeszukać, na wypadek, gdyby ukrywali się w nim wrogowie. Parva miała powrócić do stanu martwego miasta. Nie miał tu pozostać nikt prócz kilkunastu ochotników i Darrick musiał ich szybko znaleźć, aby w południe dokonywali pomiarów cienia i przekazywali informacje. Sedno problemu stanowiła jednak rozmowa prowadzona przez czwórkę magów. Jak zamknąć międzywymiarową szczelinę, zanim obrona Miotu Kaan padnie i Balaia utonie w płomieniach. – Aby odpowiedzieć na twoje pytanie, panie, będziemy musieli wydobyć absolutnie wszystkie manuskrypty Septerna, jakie posiadają kolegia – powiedziała Erienne. – Obecnie wydaje się jasne, że podstawą mocy Złodzieja Świtu jest otwarcie portalu prosto w wir przestrzeni pomiędzy wymiarami. Prawdopodobnie rzucenie zaklęcia z pełną mocą otwiera szczelinę tak dużą, że wessałaby wszystko wokół, stąd też nazwa – „zabójca światła”. – Mój trening zaś skupiał się wyłącznie na kontrolowaniu parametrów przy rzucaniu, a nie na dezaktywowaniu zaklęcia – dodał Denser. Ilkar przestał rozgarniać palenisko. – Twierdzisz więc, że istniał sposób, by odciąć wir przy rozpraszaniu ogniska many? – Tak, ale główne teksty zaklęcia nie podawały żadnych szczegółów. Odpowiedź może kryć się gdzieś w formułach. Septern bardzo głęboko pojmował magię wymiarową. – Więc to nie miało prawa znajdować się w tekście zaklęcia – zastanowiła się Erienne. – Pomyślcie, odcięcie wiru po obu stronach, bo o tym mówimy, wymaga nowego zaklęcia. – Zakładasz tym samym, że nic w tekście Złodzieja Świtu ani w konstrukcji ogniska many nie jest w stanie spowodować takiego efektu – zauważył Ilkar. – Bo nie jest. – A skąd ta pewność, Dordovanko? – Styliann wpijał wzrok w Erienne. – Proszę, Styliann, daruj sobie swoją szacowną pobłażliwość – warknął Ilkar, sam zaskoczony tonem, jakim zwracał się do władcy Xetesku. – To sprawa ważniejsza niż interesy kolegiów. Po prostu posłuchaj jej. Oczy Stylianna rozbłysły gniewem, ale Denser nie dał mu czasu na odpowiedź. – Panie, Ilkar ma rację – powiedział – Erienne jest Arcymagiem Formuł i Badaczką. – Studiowałaś prace Septerna? – zapytał Styliann. Erienne wzruszyła ramionami. – Oczywiście. Był Dordovańczykiem. – Tylko z urodzenia – zaoponował Styliann. – Był Dordovańczykiem – powtórzyła Erienne. – Ale by zrozumieć mój tok myślenia, nie trzeba studiów, wystarczy zdrowy rozsądek. Posłuchaj więc i nie przerywaj. Nikogo nie krytykuję – położyła dłoń na ramieniu Densera. – W porządku? Denser skinął głową i zmarszczył brwi. – Dobrze – Erienne wzięła głęboki oddech. – Sha-Kaan miał rację, twierdząc, że – technicznie – sposób rzucenia Złodzieja Świtu przez Densera, był nieodpowiedni – ścisnęła ramię Xeteskianina, czując jego złość. – Ale nie powinniśmy zapominać o oryginalnej wizji zaklęcia Septerna, choć możemy się zastanawiać, dlaczego je stworzył. – On ciągle eksperymentował – powiedział Ilkar. – Chciał po prostu zobaczyć, jak daleko jest w stanie zajść. Erienne skinęła głową. – Prawdopodobnie tak. Złodziej Świtu, rzucony poprawnie, i mam tu na myśli ukończone zaklęcie, pełne trwanie i moc, otworzyłby pewnie wir zdolny wessać całą Balaię wraz z południowym kontynentem. A teraz pytanie. Czy dopisalibyście do zaklęcia metodę odcięcia wiru, gdybyście nie byli w stanie jej użyć? – Więc co zrobiłeś, Denser? – zapytał Ilkar. – Po prostu rozproszyłem ognisko. Przyznaję, że w pośpiechu, ale poziom wyczerpania moich rezerw many był krytyczny – usprawiedliwił się Ciemny Mag. – Uznałem, że to bezpieczniejsze niż wycofanie i odłączenie się od zaklęcia. Gdybym nie rozproszył ogniska tak szybko, istniało niebezpieczeństwo, że wyrwie się ono spod kontroli, a nie mogłem ryzykować spalenia go. Nie w przypadku Złodzieja Świtu. – I jesteś pewien, że nie istniały inne możliwości? – zapytał Ilkar. – Nie studiowaliście tekstów wykraczających poza teorię many, prawda? – powiedział Denser. Ilkar i Styliann pokręcili głowami. – Właśnie. Jeżeli przyjrzycie się bliżej procesowi rzucania, zobaczycie coś, czego nigdy nie widzieliście. Każde zaklęcie, które znacie, związane jest z tworzeniem ogniska, katalizatorem, jeżeli takowy jest potrzebny, intonacją, położeniem, trwaniem i w końcu uwolnieniem. To wszystko. Kiedy wypuszcza się ognisko zaklęcia, pozostaje ono stabilne, ponieważ wbudowane jest w konstrukcję formuł. W przypadku Złodzieja Świtu było inaczej. Ponieważ nie miałem wskazówek dotyczących rzucenia zaklęcia w jakiejkolwiek wersji poza pełną mocą, sposób, jakiego się nauczyłem, by ograniczyć jego siłę, powodował permanentną niestabilność ogniska many. Nie mogłem go więc uwolnić, ponieważ struktura many załamałaby się. I to wyczerpywało moje rezerwy. To więc, jak byłem zmuszony rzucać, oznaczało, że nie mogłem zakończyć zaklęcia inaczej, jak tylko poprzez wulgarne rozproszenie. Jeżeli mielibyście lepsze rozwiązanie, to słucham. – Akademicka propozycja Denser, skoro Złodzieja Świtu nie można rzucić powtórnie – odparł Styliann. – Ponadto nikt z nas nie zna tego zaklęcia tak jak ty. Niestety, to oznacza też, że nie możemy go użyć do rozwiązania obecnego problemu. – Co sprowadza nas do punktu wyjścia, czyli zdobycia od kolegiów wszystkich tekstów dotyczących Septerna i magii wymiarowej. Mamy też jego ostatnie dzienniki, ale sądzę, że nie obejdzie się bez jeszcze jednej wizyty w jego pracowni – zasępił się Ilkar. – A więc wracamy do naszych kolegiów i ograbiamy biblioteki? – głos Erienne wyrażał wątpliwości. – Mnie na pewno nie przywitają z radością. – To nie będzie konieczne – powiedział Styliann. – Kiedy zbliżymy się do Czarnych Szczytów, połączę się z Xeteskiem i wydam instrukcje, by kolegia przekazały nam wszystko, co mają na interesujący nas temat. Sądzą, że najważniejsze dokumenty są w posiadaniu Dordover i Julatsy. Ich badacze dokonają wstępnej analizy, a my obejrzymy już tylko istotne teksty nad jeziorem Triverne. – Chyba zapominasz o ważnej rzeczy, panie – wtrącił Ilkar. – Tam jest jakieś pięćdziesiąt tysięcy Wesmenów. Spotkanie nad Triverne nie wchodzi w grę. Styliann uśmiechnął się: – Rzeczywiście, jakże łatwo zapomnieć. – Będziemy musieli sami odwiedzić kolegia – zdecydował Ilkar. – Zakładając, że do nich dotrzemy – zauważył Denser, układając się wygodniej. – Wokół kolegiów z pewnością są armie. Wiecie przecież, jaki jest ostateczny cel Wesmenów. – Tak, ale teraz nie mają magii – zaprotestowała Erienne. – Co nie powstrzyma ich przed otoczeniem kolegiów – odparł ostro Denser. – Są inne metody odniesienia zwycięstwa niż bezpośrednie starcie. Erienne zmarszczyła brwi na jego gwałtowną reakcję, ale się nie odezwała. – Nie słyszałeś, co powiedział na ten temat Bezimienny, prawda? – Ilkar uniósł brwi. – Poproszę go potem, żeby ci wszystko wyjaśnił, ale w skrócie chodzi o to, że być może nie za bardzo mamy do czego wracać. Styliann parsknął pogardliwie. – Żadne kolegium nie padnie przed armią, pozbawioną magii, jakkolwiek liczna by była. – Nie muszą ich szturmować, mogą ich zagłodzić – odpowiedział elf. – A poza tym żadne kolegium nie ma takiej ilości magów ofensywnych, żeby zatrzymać pochód armii, której nie obchodzą poniesione straty. To właśnie martwi Bezimiennego. Tak czy inaczej, nasze zadanie wydaje się jasne. Przede wszystkim Dordover i Julatsa muszą dowiedzieć się, czego od nich potrzebujemy. Potem my, to znaczy Krucy – tu spojrzał wymownie na Stylianna – odwiedzimy pracownię Septerna, a być może także wymiar Ptaków, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Wszystko zależy od tego, co znajdziemy w bibliotekach. – A więc problem rozwiązany – skrzywił się Denser. – Zupełnie nie widzę, czym się tak martwimy. A czy teraz już będę mógł się przespać? ROZDZIAŁ 5 Na cześć poległych kawalerzystów Darricka zapłonęły pogrzebowe stosy. Ciała akolitów WiedźMistrzów, strażników świątyni i Wesmenów palono razem na rogu placu. Powietrze wypełniał kwaśny zapach i pył pozostały po bitwie. Tuż obok piramidy, która – jak zapewnili magowie Darricka – znajdowała się dokładnie w centrum Parvy, generał i wojownicy Kruków czekali na południe. Żywa rozmowa ustąpiła miejsca sporadycznym uwagom, a potem wszyscy zamilkli. Na zbroczonym krwią bruku Parvy pojawiła się duża, ciemna plama o ostrych krawędziach. Cień rzucany przez szczelinę pokrywał obszar o jednym boku długości około pięciuset kroków i drugim – jakiś trzystu, o ile w ogóle w przypadku nieregularnego cienia można było mówić o jakichkolwiek bokach. Wydawał się być mniej więcej dziesięciokrotnie większy od samej szczeliny. Bezimienny, pod okiem dwóch magów Darricka, specjalistów od Połączenia, zaznaczył zacieniony obszar w czterech punktach. Wcześniej już zgodzili się, że południe będzie wyznaczał moment zniknięcia cienia ze wschodniej ściany piramidy. Bezimienny wyprostował się. – Zrobione. Dziś oczywiście już nic się nie dowiemy. Jutro podobnie. Nie będziemy mieli pojęcia o tempie powiększania się szczeliny, dopóki nie poczynimy pomiarów przez co najmniej tydzień. Czy wszyscy zgadzają się co do obliczeń? Magowie i Darrick pokiwali głowami. Po chwili dołączył do nich Will. Thraun tylko wzruszył ramionami. – Hirad? – Bezimienny uśmiechnął się. – Na żarty ci się zbiera? – warknął Hirad, ostrzej niż zamierzał. Bezimienny podszedł do niego. – Przepraszam. Coś nie w porządku, prawda? – Taki mały szczegół – odpowiedział barbarzyńca. – W końcu dzisiaj zwyciężyliśmy coś, co wydawało nam się największym zagrożeniem dla Balai, po to tylko, by odkryć, że za rogiem czai się coś gorszego. I co ma być w porządku? Bezimienny położył rękę na ramieniu Hirada i odwrócił go tyłem do obserwujących ich Willa i Thrauna. – To jedna sprawa. Co jeszcze? – Hirad patrzył na niego w milczeniu. – Daj spokój, Hirad. Znam cię od dziesięciu lat. Nie udawaj, że to wszystko. Nie przede mną. Hirad odwrócił głowę, spoglądając w stronę trzech magów Kruków i Stylianna, którzy rozmawiali przy ognisku. – Będziemy musieli tam przejść – powiedział cicho, marszcząc czoło. – Sha-Kaan mówił, że szczelinę trzeba zamknąć od tyłu do przodu, czy jakoś tak. Erienne zrozumiała. Ale... – Wiem – przytaknął Bezimienny. – Bezimienny, ja nie wiem, czy potrafię... – Będę tuż obok ciebie. Wszyscy będziemy. Jesteśmy Krukami. Hirad roześmiał się. – W takim razie przynajmniej umrę w dobrym towarzystwie. – Nikt nie umrze, Hirad. A na pewno nie ty. Masz więcej żyć niż kot. – To moje przeznaczenie – Hirad wzruszył ramionami. Bezimienny spojrzał na niego ponuro. – Nie wiesz nic o przeznaczeniu – powiedział powoli i spokojnie. Hirad przygryzł wargę, przeklinając się za długi język. Bezimienny był kimś, dla kogo to słowo miało prawdziwie gorzkie znaczenie. – Jak się czujesz? – zapytał. – Pusty i samotny – westchnął wojownik. – Jakbym stracił coś bardzo cennego – patrzył na grupę Protektorów badających ciało smoka. – Nie możesz mieć pojęcia, jak to jest. Czuję ich obecność, ale nie jestem w stanie się do nich zbliżyć. Nie tak naprawdę. Oni znają mnie jako jednego ze swoich, ale tego nie rozumieją. Choć istnieję, znajduję się poza ich pojmowaniem. To tak, jakbym nie był ani Protektorem, ani wolnym człowiekiem. – Bezimienny zdjął rękawicę i kciukiem podrapał się po czole. – Nie wiesz, czym naprawdę jest dusza, dopóki jej nie stracisz. – Ale nie chciałbyś być nadal jednym z nich, prawda? – Hirad także patrzył teraz na Protektorów. Wojownicy Xetesku, którym odebrano śmierć, których związano magią, by służyli kolegium i których dusze usunięto z ciał, ale nadal utrzymywano przy życiu. Utrzymywano, by potem zgromadzić je w Zbiorniku Dusz, głęboko w katakumbach Xetesku, tam gdzie demony mogły ich dosięgnąć i ukarać za ewentualne nieposłuszeństwo. Bezimienny powiedział, że to właśnie było jednocześnie chwałą i tragedią istnienia jako Protektor. Nigdy tak silnie nie czuł bliskości innych ludzi. Dusze mieszały się w Zbiorniku, pozwalając na perfekcyjne współdziałanie w ciele – całkowita jedność, porozumienie na najbardziej podstawowym poziomie, czyniące z nich niesamowitą potęgę. Tylko że przez cały czas Demoniczny-Łańcuch, łączący ciała z esencją dusz, pozostawał potencjalnym źródłem niekończącego się bólu. Żaden Protektor nie mógł powrócić do poprzedniego życia, chociaż pamiętał każdy jego szczegół. Hebanowe maski, jakie nosili, miały jednocześnie przypominać i ostrzegać. Protektorzy należeli do Xetesku. Nie mieli własnej tożsamości. Tak nakazywała umowa Ciemnego Kolegium z demonami. Hirad poczuł zimny dreszcz. Bezimienny był przecież jednym z nich, dopóki Laryon, xeteskiański Mistrz, który sam wierzył w koniec Powołania, nie poświęcił swego życia, by uwolnić Kruka spod jarzma Ciemnego Kolegium. Jednak dziedzictwo pozostało. Czas, jaki Bezimienny spędził w Zbiorniku Dusz, sprawił, że wojownik pozostał na zawsze związany z pozostałymi pięciuset Protektorami. Chociaż jego dusza znajdowała się na powrót w ciele i choć mógł teraz żyć bez maski na twarzy i bez lęku przed torturami demonów, Hirad wiedział, że jego przyjaciel nigdy już naprawdę nie będzie wolny. Widział to w jego oczach. Mimo iż Bezimienny śmiał się, żartował i troszczył jak zawsze o przyjaciół, czegoś jednak brakowało. Został zraniony, kiedy odcięto go od jego braci. Hirad wątpił, by ta rana kiedykolwiek się zabliźniła, a to oznaczało, że Bezimienny miał już zawsze dźwigać na barkach ciężar straty. – Hmm? – Bezimienny najwyraźniej nie usłyszał pytania Hirada. – Powiedziałem, że przecież nie chciałbyś być nadal Protektorem, prawda? – powtórzył barbarzyńca. – Nigdy nie będę w stanie we właściwy sposób opisać, co straciłem, kiedy moja dusza z powrotem znalazła się w ciele, ale odzyskałem także moje dawne życie, a było to życie, jakie kochałem i jakie wybrałem. Nie, nie chciałbym już nigdy być Protektorem, ale też nie będę żądał uwolnienia tych, którzy nadal służą Powołaniu. Niektórych zabiłby sam wstrząs związany z powrotem do świata. Już od tak dawna ich dusze znajdują się w zbiorniku, że przeszłość straciła dla nich znaczenie. Musieliby najpierw chcieć się uwolnić. Hirad pokiwał głową. Wydawało mu się, że w końcu zrozumiał. Spojrzał w górę na zakłócającą spokój nieba szczelinę. Jej brązowa, przetykana białymi pasmami powierzchnia przypominała oko złowrogiego boga łypiącego z otchłani na Balaię. – To chyba jednak zadanie na później – powiedział Hirad. – Chodźmy, zobaczymy, co też wydumali nasi magowie. * * * W noc, podczas której otoczony pancerzem zwycięstwa i odurzony obietnicą podboju powinien spać głębokim i spokojnym snem, Tessaya spał bardzo niewiele. Słowa grubego żołnierza powodowały ciągły niepokój, wdzierały się do snów i przerywały spoczynek. Darrick. Już dziewięć lat temu, kiedy zdobycie Kamiennych stało się kolejno marzeniem, pragnieniem, a w końcu kluczem do potęgi, generał był cierniem w oku Wesmenów. A jednak nadal żył, a ponadto był kluczową postacią w bitwie, w której wodna magia zdziesiątkowała na przełęczy siły Wesmenów zaledwie kilka dni temu. Darrick. Przez przełęcz i prosto na terytorium jego ludu. Do Parvy, gdzie WiedźMistrzowie byli najsilniejsi i gdzie zostali pokonani. Bez wątpienia usunięcie ich wpływu było powodem do radości. Choć połączyli plemiona i dali im siłę do walki, układ z nimi był stanowczo nierówny, skoro oznaczał poddanie się wodzów plemion pod władzę czarowników. Teraz, kiedy odeszli, a moc szamanów – która z pewnością pomogła w inwazji – została na powrót zredukowana do władzy proroków, przewodników duchowych i znachorów, wodzowie mogli powrócić na należne im pozycje. A jednak każdy, komu udało się doprowadzić do upadku potęgę WiedźMistrzów, stanowił zagrożenie, które zignorowałby jedynie głupiec. Tessaya zastanawiał się, czy miejsca rządzących Wesmenami tyranów nie zajęło jeszcze większe zagrożenie dla jego życia i pozycji władzy. Pomimo to siedział teraz na łóżku w całkowitej ciszy, jaka panowała wczesnym rankiem w Kamiennych Wrotach, z kubkiem wody, mającej ulżyć obolałej głowie, i nie mógł pozbyć się uczucia podziwu i szacunku. Szacunku dla Darricka, jego jeźdźców i dla Kruków. Ci ostatni, z pewnością niewiele starsi od niego samego, igrali ze śmiercią z niezwykłą odwagą i kunsztem. Uśmiechnął się. Należeli do tego rodzaju wrogów, jakich potrafił zrozumieć, a więc i pokonać. To był jego as w rękawie, musiał jednak zagrać nim właśnie teraz. Wiedział, gdzie najprawdopodobniej się znajdują, a Parva leżała ponad dziesięć dni drogi od Kamiennych Wrót. Ponadto jakiekolwiek przejście na wschód musiało być niezwykle trudne, jeżeli nie niemożliwe. Tessaya znów się uśmiechnął, w końcu rozluźniając się nieco. Choć Darricka należało uważnie obserwować, przynajmniej na razie mógł to robić na odległość. Mając już spokojny umysł, wódz plemion Paleon zwalczył sen. Zbliżał się świt, a pozostało jeszcze wiele do zorganizowania. Tessaya pragnął podboju całej Balai, a do tego potrzebował sprawnej komunikacji między armiami. Po zniknięciu WiedźMistrzów wiadomości nie mogły być już przesyłane poprzez szamanów. Twarz Tessayi ponownie rozjaśnił uśmiech. Mogli nareszcie powrócić do dawnych, tradycyjnych sposobów: znaki dymne, proporce, ptasi posłańcy. Tessaya przewidział taką możliwość. Pomimo usilnych starań szamanów, by go od tego odwieść, zabrał ze sobą ptaki i swoim generałom doradził podobnie. Jego dalekowzroczność miała teraz zapewnić szybką i skuteczną komunikację, ale najpierw żołnierze musieli zawieźć ptaki do każdej wesmeńskiej twierdzy we wschodniej Balai. I to było ryzykowne. Jeżeli jednak miał rację i siły Wschodu zostały zniszczone na całej linii Czarnych Szczytów, jeźdźcy mogli spokojnie dostarczyć ptaki na miejsce i odtworzyć sieć komunikacyjną. Tessaya kazał strażnikom przywołać jeźdźców, szybko przywdział koszulę i skórzane spodnie i wyszedł im naprzeciw na spękaną ziemię przed gospodą w Kamiennych Wrotach. Ranek był jasny i spokojny. Chłodna, ale delikatna bryza wiała od strony Czarnych Szczytów wznoszących się ponurą, ciemną ścianą na wprost od miejsca, gdzie stał, i ciągnących się ku północy i południu, by opaść dopiero przy morskim brzegu. Od zawsze nienawidził tych gór. Gdyby nie ten wybryk natury Wesmeni już wieki temu splądrowaliby Wschód i magia nigdy by się nie narodziła. Duchy musiały być im nieprzyjazne, kiedy wznosiły ten skalisty łańcuch jako wyzwanie i barierę dla wesmeńskich podbojów. Słysząc za sobą kroki, Tessaya odwrócił ogorzałą i osmaganą wiatrem twarz od czarnej ściany skał. Nadchodzili jego jeźdźcy, a z nimi Arnoan, szaman. Tessayę opanował gniew. Choć bardzo cenił Arnoana, musiał go stanowczo odsunąć od podejmowania decyzji. Podbój był dziedziną wojowników, a nie znachorów. – Panie – odezwał się Arnoan, pochylając głowę. Tessaya rzucił mu przelotne spojrzenie, a potem skupił się na posłańcach. Sześciu sprawnych i szczupłych mężczyzn, wybornych jeźdźców pośród narodu, w którym prawo do konnej jazdy tradycyjnie należało się jedynie szlachetnie urodzonym. – Trzech na północ, do lorda Senedai, trzech na południe do lorda Taomi – rozkazał Tessaya, bez żadnego wstępu. – Rozdzielicie ptaki po równo pomiędzy siebie. Na północ jedźcie w stronę Julatsy, na południe w kierunku Blackthorne. Macie zaledwie cztery dni na odnalezienie naszych armii. Nie wolno wam zawieść. Wiele z nadchodzących bitew zależy od waszego zadania. – Nie zawiedziemy cię, panie – skłonił się jeden z posłańców. – Szykujcie się. Ja przygotuję wiadomości, które zaniesiecie. Wróćcie tu za pół godziny. – Tak, panie – odpowiedzieli mężczyźni i biegiem ruszyli w stronę stajni znajdujących się po wschodniej stronie osady. – Arnoan, na słowo. – Oczywiście, panie. Tessaya gestem pokazał szamanowi, by wszedł do gospody przed nim. Zasiedli przy tym samym stole, przy którym rozmawiali poprzedniego dnia. – Wiadomości, panie? – Tak, ale potrafię sam je sformułować. Arnoan zareagował, jakby otrzymał policzek. – Tessayo, taka jest tradycja Wesmenów, że szamani, z racji pozycji starszych, doradzają lordom wojownikom – stary szaman zmarszczył brwi. – Zapewne – odpowiedział Tessaya. – Ale to nie jest sprawa plemienia. To wojna i dlatego wyłącznie lordowie będą decydować w sprawach wojennych, samemu wybierając sobie, kto i kiedy ma im doradzać. – Ale przecież od powrotu WiedźMistrzów szamani zdobyli ogromny szacunek pośród plemion – zaprotestował Arnoan, zaciskając dłonie na krawędzi stołu. – Ale teraz nie ma już WiedźMistrzów, a szacunek, o którym mówisz, wynikał głównie z lęku przed nimi. Nie posiadacie już magii, nie władacie mieczem i nie macie pojęcia o ciężarze prowadzenia wojny. Ani na pierwszej linii, ani na stanowisku dowodzenia. – Tessaya twardo obstawał przy swoim. – Odsyłasz mnie, panie? Tessaya pozwolił, by wyraz jego twarzy złagodniał. – Nie, Arnoanie. Jesteś moim starym i zaufanym przyjacielem i jako takiemu daję ci możliwość zajęcia właściwego miejsca, poza centrum uwagi naszych ludzi. Kiedy będę potrzebował twej rady, poproszę o nią. Do tego czasu jednak, proszę, powstrzymaj się od dawania rad, a za to przyjmij jedną ode mnie. Czas dominacji szamanów zakończył się wraz ze zniszczeniem WiedźMistrzów. Zakładanie, że wasz wpływ na Wesmenów jest nadal silny, mogłoby się okazać niebezpieczną i kosztowną pomyłką. – Jesteś całkowicie przekonany o zniszczeniu WiedźMistrzów. Ja nie do końca – wyraził wątpliwość Arnoan. – Wszyscy widzieli dowód na to. A także lęk w waszych oczach, kiedy odebrano wam magię. Nie próbuj mnie więc przekonywać, że jest inaczej. Arnoan odsunął gwałtownie krzesło i wstał z gniewnym błyskiem w oku. – Pomogliśmy wam. Bez szamanów byłbyś nadal po zachodniej stronie Kamiennych Wrót, marząc tylko o podbojach i chwale. Teraz, gdy je dostałeś, odrzucasz nas. To także może się okazać kosztowną pomyłką. – Grozisz mi, Arnoanie? – zapytał ostro Tessaya. – O nie, panie. Ale zwykli ludzie, mężczyźni i kobiety, wierzą w nas i darzą nas szacunkiem. Odsuń nas, a możesz stracić ich poparcie. Tessaya parsknął śmiechem. – Nikt was nie odsuwa, a ja sam wierzę w was nie mniej niż każdy Wesmen – powiedział. – Ale macie bardzo krótką pamięć, a ja nie. Jestem szczerze wdzięczny tobie i twojej kaście za to, co uczyniliście. Ale to już koniec. Powracacie jedynie do swej pierwotnej roli – duchowych przywódców plemion. Władza nie jest dla szamanów, po to rodzą się lordowie. – Módl się zatem, by duchy nadal cię wspierały, lordzie Tessayo. – Nie potrzebuję duchów. Potrzeba mi taktyki, męstwa i umiejętności walki. A to wszystko już mam. Teraz zajmij się więc tymi, którzy naprawdę cię potrzebują, Arnoanie, a ja wezwę cię, kiedy przyjdzie na to czas. Możesz odejść. – Jest czas, kiedy wszyscy potrzebujemy duchów, panie. Nie odwracaj się od nich, ryzykując utratę łask. – Możesz odejść – powtórzył Tessaya. Lodowatym spojrzeniem odprowadzał szamana, kiedy ten opuszczał gospodę. W wyprostowanej, dumnej pozie kręcąc głową, jakby nie wierzył w to, co usłyszał. Żałując przez krótką chwilę ostrych słów, Tessaya zastanawiał się, czy zdobył sobie wroga w osobie starego szamana i czy ma to jakiekolwiek znaczenie. W końcu zdecydował, że nie ma. No, chyba żeby spróbowali go zabić. Chwilę później wydawał ostatnie wskazówki siedzącym już na koniach posłańcom. – Niezwykle ważne jest, bym otrzymał wszelkie szczegóły dotyczące siły, pozycji, mobilności i zaopatrzenia... tak naszych, jak i wroga. Chcę wiedzieć, kto, kiedy i komu może iść na odsiecz, a także, jak silny jest opór magiczny. Wszystko macie w rozkazach, ale radzę to zapamiętać, na wypadek gdybyście je utracili albo zostali rozdzieleni. Jest jeszcze coś. Ogłoście jasno i wyraźnie, że na mój rozkaz wszelkie informacje o Krukach, generale Darricku albo o oddziale-widmo mają być mi natychmiast przekazywane, poza regularnymi terminami raportów. Oczekuję, że powrócicie tu osobno, wioząc te same wiadomości, które zostaną wysłane za pomocą moich pierwszych ptaków. Przywieziecie także ptaki od lorda Taomi i lorda Senedai. Nie mogę ryzykować opóźnień na tym etapie wojny. Czy zrozumieliście wszystko, co powiedziałem? – Tak, panie. – Znakomicie – Tessaya skinął głową każdemu z nich. Była to oznaka szacunku dla ich odwagi, gdyż z pewnością będą jej potrzebować. Przez jakiś czas zamyślał skierować posłańców z powrotem przez Kamienne Wrota, a potem na północ i południe, by okrążyli góry przy zatokach Gyernath i Triverne. Wydłużyłoby to jednak czas podróży o co najmniej dwa dni. Nie miał aż tyle czasu. – Jedźcie z odwagą i wiarą w zwycięstwo wesmeńskich plemion. Niech duchy was strzegą. – Tessaya wyobraził sobie Arnoana słyszącego to ostatnie, wypowiedziane zresztą nieco sztucznie zdanie. – Panie – jeźdźcy zawrócili konie i popędzili w kierunku szlaku idącego z północy na południe. Następnie trzech ruszyło na północ, w stronę kolegiów, a trzech pozostałych na południe, kierując się do Blackthorne. Tessaya odwrócił się i ruszył przygotowywać fortyfikację Kamiennych Wrót. * * * – Mam pomysł – odezwał się baron Blackthorne. Świt rozświetlił już wzgórze, gdzie odpoczywali jego ludzie. Teraz słońce zaglądało pod skalną półkę do jaskini służącej mu za punkt dowodzenia. Zimny kamień zaczął się powoli nagrzewać, a świeże poranne powietrze wtargnęło do przepełnionej wilgocią pieczary. Zapowiadał się dzień bez deszczu i za to Blackthorne był szczególnie wdzięczny niebiosom. Gresse odwrócił się w jego stronę. Starszy baron nadal siedział w jaskini. Siniaki i potłuczenia ciągnęły się od jego czoła, przez skronie, aż do podbitego oka i wyglądał, jakby na połowie twarzy nosił czarną maskę. Poza tym był blady, miał przekrwione oczy i wydawał się bardzo zmęczony. – Wymyśliłeś, jak zatrzymać to dudnienie w mojej głowie? – zapytał nieco niewyraźnie, głosem, którego słabość odzwierciedlała jego ogólną kondycję. Blackthorne uśmiechnął się. – Obawiam się, że nie. Ale chyba wiem, jak najszybciej dostać się z powrotem do mojego miasta. – Przydałby mi się odpoczynek w prawdziwym łóżku – westchnął Gresse. – Za stary już jestem, żeby sypiać na kamieniach. Blackthorne podrapał się po gęstej, czarnej brodzie i popatrzył na Gresse’a, czując nagły przypływ podziwu dla starszego barona. Już dawno uznał go za przyjaciela. Pośród członków Sojuszu Handlowego, tego chaotycznego organizmu, który zamiast rozstrzygać dysputy baronów, tylko je zaogniał, Gresse był jedynym, który dostrzegł niebezpieczeństwo, jakie stanowili Wesmeni. Był także jedynym, który nie bał się tego powiedzieć i jedynym, wierzącym w siebie na tyle, by wyruszyć na pomoc Balai. Teraz zaś walczył na czele ludzi, swoich i Blackthorne’a, wiedząc, że w tym samym czasie krótkowzroczni chciwi głupcy, tacy jak baron Pontois, plądrują jego ziemie. Otarł się o śmierć, kiedy czarny ogień wesmeńskich szamanów smażył ciała i kości ludzi i zwierząt. Jego własny koń padł pod nim i rzucił go prosto na skały, które stały się przyczyną obecnych obrażeń. Ale nadal żył i, na bogów, Blackthorne zamierzał dopilnować, by stary baron nie tylko przetrwał wojnę, ale i odzyskał swoje ziemie. W stosownym czasie. – Zmierzamy do Gyernath, jak sądzę? – zapytał Gresse. – Tak. Wesmeni z pewnością dotrą do Blackthorne przed nami, a nie mamy tylu ludzi, żeby samotnie oblegać i zdobywać miasto. W Gyernath wydamy odpowiednie rozkazy i z posiłkami popłyniemy do zatoki, żeby odciąć im zaopatrzenie. A z nadejściem kolejnych oddziałów możemy być z powrotem za murami Blackthorne w ciągu tygodnia. – Jeżeli armia Gyernath zgodzi się nam pomóc – zauważył Gresse. Blackthorne spojrzał na niego nieco podejrzliwie. – Mój drogi Gresse, nie anektowałem tego miasta bez powodu – powiedział. – Ich armia zrobi to, co powiem. – Nie mogę powiedzieć, że jestem kompletnie zaskoczony – odparł Gresse – ale Gyernath zawsze wydawało się być wolnym miastem. – Och, bo i jest nim – zapewnił go Blackthorne. – W jego granicach nie mam żadnej władzy. – Ale... – ciągnął dalej Gresse, z lekkim uśmiechem na ustach. – Ale podróże nie zawsze bywają bezpieczne... Na bogów, Gresse, mam ci to przeliterować. – A więc będziemy się układać. – Oczywiście. Jak już mówiłem, nie kontroluję rady miejskiej, ale mam poważny wpływ na społeczność kupiecką. – Do diabła, wiedziałem – powiedział Gresse, głosem bardziej pełnym podziwu niż irytacji. – Sojusz wielokrotnie odmawiał potępienia twoich zatargów z lordem Arlenem. Teraz wszystko jest jasne. – Mój skarbiec jest pełen, jeśli o to ci chodzi. Albo raczej był. To zależy od tego, czego szukali Wesmeni. Blackthorne przykucnął obok przyjaciela, który pokręcił głową i uśmiechnął się lekko. – Chyba jestem jedynym uczciwym baronem, jaki pozostał. Blackthorne roześmiał się i poklepał go po udzie. – Ten gatunek wymarł i mów, co chcesz, nigdy mnie nie przekonasz, że jesteś jego ostatnim, zagubionym przedstawicielem. Moi ludzie nieraz doświadczyli twego rodzaju uczciwości na przełęczy Taranspike. – To bardzo zdradzieckie miejsce – Gresse uśmiechnął się szeroko. – Zatem powiedz mi, że nie pobierasz opłat za przejazd przez Taranspike do Koriny. – Regularnie nie. Wybiórczo. – Ach, dziękujmy bogom! Nie wszyscy muszą płacić. – To zależy bardziej od przynależności i ładunku – powiedział starszy baron, zmieniając pozycję. – Ale nie zapominaj, że zapewniam bezpieczeństwo na całej przełęczy. – Pontois bez wątpienia odczuwa ciężar twoich wybiórczych opłat. – Jego sposób negocjowania pozostawia wiele do życzenia – zgodził się Gresse – ale jeżeli tylko wyjdziemy cało z tej awantury, wtedy odczuje ciężar czegoś większego od kilku złotych monet. Przy wejściu na skalną półkę pojawił się żołnierz. – Panie? – Tak. – Blackthorne wstał i otrzepał ubranie z kurzu. – Pełna gotowość. Oczekujemy rozkazu wymarszu. – Świetnie. Gresse, możesz jechać konno? – Jeżdżę na dupie, a nie na głowie. Żołnierz z trudem zdusił śmiech. Blackthorne pokręcił głową. – Uznaję to za odpowiedź twierdzącą – powiedział, a potem zwrócił się do żołnierza. – Tym żartem pewnie podzielisz się dziś przy ognisku, co? Ruszamy do Gyernath. Potrzebuję zwiadowców na przedzie obserwujących powrót Wesmenów do Blackthorne. My pojedziemy szlakiem południowo-wschodnim przy Sępim Dziobie. Ruszamy za godzinę. – Tak, panie. Blackthorne podszedł do krawędzi jaskini. Na wzgórzu panował intensywny ruch. Widział, jak żołnierz biegnie do oficerów, by przekazać rozkazy barona. Zewsząd słychać było wykrzykiwane polecenia. Ludzie podrywali się z ziemi, zakładali plecaki, siodłali konie. Garstka pozostałych magów zbiła się w jedną grupę. Na prawo jakiś żołnierz starał się uspokoić narowistego konia, a tu i ówdzie zapalono ogniska, by uczynić znośniejszymi ostatnie chwile umierających. Nie mogli nikogo zostawić. Stosy dla poległych zbudowano już poprzedniego wieczora. Baron uśmiechnął się zadowolony. Farmerzy, stajenni i regularni żołnierze sprawnie pracowali razem, szykując się do wymarszu. Następne tygodnie miały przypieczętować los całej baronii Blackthorne. Potrzebował ich. Jeśli uda im się zaalarmować Gyernath, obronić plaże zatoki i odzyskać miasto, południe uzyskałoby silną pozycję na własnym terenie, z której można by wkrótce zaatakować Wesmenów. Uśmiech zniknął z twarzy barona. Mimo tego wszystkiego, co zrobił i co planował, Balaia miała poważne kłopoty. Kamienne Wrota z pewnością były już w rękach Wesmenów. Kolegia mogły wkrótce paść, mimo że szamani zostali pozbawieni magii. On sam, baron Blackthorne, najpotężniejszy możnowładca we wschodniej Balai, stracił dom, a teraz włóczył się po skałach z armią złożoną z mieszczan, farmerów i poranionych, zmęczonych żołnierzy. Było coraz gorzej. Krucy zostali odcięci na zachodzie, większość wojsk na wschodzie stanowiły luźne oddziały będące albo garnizonami, albo narzędziami w rękach kłócących się baronów, dla których ważniejsze okazały się spory graniczne niż ratowanie kraju. A jakby tego było mało Korina, zawsze stroniąca od magów i ich Połączenia, prawdopodobnie pozostawała nieświadoma zagrożenia. I chociaż garnizon w Kamiennych Wrotach wysłał pewnie posłańców na wschodnie wybrzeże, potrzebowali oni co najmniej siedmiu dni, żeby dotrzeć na miejsce. Hordy Wesmenów mogły spustoszyć cały kraj, aż do wschodniego oceanu i, jak na razie, nikt nie był w stanie ich zatrzymać. – Na bogów, mamy poważne kłopoty. – Trafna uwaga – zgodził się Gresse z wnętrza jaskini. – Nie mówię tylko o nas, mam na myśli całą Balaię. – Trafna uwaga, tak czy inaczej. – Co my zrobimy? – zapytał Blackthorne, czując, jak ogrom problemu niczym lawina spadająca z najwyższych szczytów obraca w proch jego wiarę i pewność siebie. – Wszystko, co tylko będziemy w stanie, przyjacielu. Wszystko, co możemy – odpowiedział Gresse. – Ale po kolei. Pomóż mi wstać, dobrze? Sądzę, że nie powinniśmy opóźniać podróży do Gyernath bardziej niż to absolutnie konieczne. ROZDZIAŁ 6 Krucy opuścili Parvę dopiero kolejnego popołudnia. Denser nadal nie odzyskał w pełni sił, ale czas nieubłaganie uciekał. Dzień okazał się ciepły i otwarte przestrzenie Rozdartych Pustkowi były teraz nagrzane od słońca. Niebo pozostawało wolne od chmur. Podróż zapowiadała się na ciężką i niewygodną. Tak jak oczekiwano, drugi pomiar cienia w południe nie przyniósł jasnych rezultatów. Nawet biorąc poprawkę na ewentualny błąd, nie udało się ustalić, czy szczelina się powiększyła, czy może skurczyła. Według Bezimiennego musiał minąć co najmniej tydzień, zanim uda się określić wiarygodne tempo powiększania się szczeliny. Dowodzona przez Darricka kawaleria czterech kolegiów została częściowo podzielona. Trzech magów – specjalistów od Połączenia – pozostało w ukryciu w Parvie. Towarzyszyć im miało piętnastu żołnierzy, których zadaniem było przeprowadzenie dokładnych badań i pomiarów ciała martwego smoka. Razem ta niewielka grupa musiała dostarczyć Krukom wszystkich informacji, jakich potrzebowali: jak wiele czasu musi minąć, zanim szczelina stanie się za duża, by Miot Kaan mógł jej bronić. Darrickowi pozostało więc około dwustu jeźdźców i jedenastu magów mających zająć się magicznymi atakami, obroną i Połączeniami. Do tego dziewięćdziesięciu Protektorów Stylianna, stanowiących przerażającą siłę, i sam władca Xetesku, posługujący się prawdziwie potężną magią. Mimo to Hirad, który jechał na czele czwórki wojowników i trójki magów składających się na oddział Kraków, miał przeczucie, że było ich po prostu zbyt mało. Nawet zakładając, że pięćdziesiąt parę tysięcy Wesmenów jest skupionych w zaledwie kilku konkretnych punktach na wschód i na zachód od Czarnych Szczytów, uniknięcie ich mogło okazać się bardzo trudne, a nie byli w stanie ani walczyć, ani uciekać przed armią. I to właśnie stanowiło najpoważniejszy i najbardziej realny problem. Odrzuciwszy przeprawę przez zdradzieckie i niebezpieczne góry, mieli do wyboru: albo próbować przejść przez Kamienne Wrota, co w praktyce oznaczałoby samobójstwo, albo obejść góry przez zatokę Triverne od północy lub przez Gyernath od południa. W obydwu przypadkach musieli być niezwykle ostrożni, niemal niewidoczni, żeby dotrzeć na swoje ziemie. Decyzję co do wyboru zatoki odłożono o dwa dni, kiedy Krucy dotrą już do wschodniego szlaku wiodącego obok świątyni Wrethsirów i prosto do Kamiennych Wrót. Hirad poczuł zimny dreszcz. Siedziba Wrethsirów, gdzie zdobyto ostatni katalizator Złodzieja Świtu, ale gdzie przelana została także krew Kruków i Protektorów, nie była miejscem, które barbarzyńca pragnął jeszcze kiedykolwiek ujrzeć. Kolumna powoli wyjeżdżała z Parvy. Na czele Darrick z kawalerią, za nimi Krucy, a z tyłu Styliann otoczony przez Protektorów. Hirad pokręcił głową. – Sami się oszukujemy – powiedział. – Słucham? – zapytał Ilkar jadący wraz z Bezimiennym obok barbarzyńcy. – Musimy jak najszybciej zdecydować, czego tak naprawdę chcemy. Nie mamy jasnego planu i zapłacimy za to. – Chyba nie nadążam za tobą – odparł Julatsańczyk. – Na przykład, czy musimy, to znaczy Krucy, dotrzeć do kolegiów? Czy tamtejsi magowie nie mogą zbadać dokumentów dla nas? – Hirad, nikt z nas tak naprawdę nie wie, czego dokładnie szukamy – tłumaczył Ilkar. – Nieprawda, wiemy. Mamy znaleźć i przeczytać wszystko, co dotyczy Septerna. Albo raczej wy, magowie, macie to zrobić, bo ja nie potrafię. Potem musimy to połączyć z wiedzą Xetesku na temat bram międzywymiarowych i portali Dragonitów. A potem powinniśmy rzucić jakieś zaklęcie, które zadziała. Ilkar patrzył na Hirada z otwartymi ustami i widać było, jak kąciki jego ust drżały, gdy próbował opanować uśmiech. – Na litość boską, Hirad, nie mówimy tu o robieniu jajecznicy. Jeżeli okaże się, że aby zamknąć to coś, musimy stworzyć nowe zaklęcie, to już po nas. Stworzenie zaklęcia, o jakim mówisz, zajęłoby nam nawet do pięciu lat pisania, badania i testowania, i to zakładając, że mielibyśmy podstawową formułę i bylibyśmy w stanie ją zrozumieć. – Twarz barbarzyńcy wyrażała teraz krańcowe osłupienie. – To co mamy nadzieję odnaleźć, a co umknęło najwyraźniej twojej uwadze, to zapiski Septerna, zawierające opis konstrukcji zaklęcia, zdolnego zamknąć szczelinę wymiarową, albo wskazówki, gdzie takie zaklęcie odnaleźć. W najlepszym wypadku xeteskiański Portal-Wymiarów może nam dostarczyć analogii, które pozwolą lepiej i szybciej zrozumieć dzieła Septerna. – Nie rozumiem ani w ząb – oświadczył z przekonaniem Hirad. – Szczelina to szczelina, tak? Jak można ją otworzyć, to można i zamknąć. – Nie – głos dobiegający z tyłu należał do Erienne. Kobieta podjechała do przodu i zajęła miejsce między Hiradem a Ilkarem. Elf spojrzał na nią z ulgą i wdzięcznością. – Obecnie wiemy o trzech różnych rodzajach szczelin. Czterech, jeżeli policzyć też portale Dragonitów. Mamy więc ograniczone i stabilne szczeliny Septerna, takie jak ta, przez którą przeszła część z was, następnie Portal-Wymiarów, wynalazek Xetesku, będący niestabilnym, embrionicznym efektem magicznym, dalej mamy portale Dragonitów, te – jak mniemamy – kontrolowane są przez smoki, i w końcu niestabilną szczelinę, jaka powstała po użyciu Złodzieja Świtu. To wszystko są konstrukty zupełnie różnej natury. Stwierdzenie, że jeśli można zamknąć jedną z nich, to można zamknąć i inną, to tak jakby sądzić, że kowal i szewc zajmują się tym samym. Jedyne, czego jesteśmy pewni to to, że gdzieś, prawdopodobnie na podstawowym poziomie formuł, istnieje analogia między stabilnymi portalami Septerna a tym, co znajduje się na niebie. Możemy więc liczyć jedynie na jego pisma. Nie mamy czasu na terminowanie u kowala. – Uważasz, że nie znajdziemy niczego, co rozwiązałoby ten problem wprost i bezpośrednio, prawda? – zapytał Bezimienny. – Nie – Erienne potrząsnęła głową. – Tak czy inaczej, cokolwiek rzucimy, podejmiemy wielkie ryzyko. – To niedobrze – zmartwił się Hirad. – A więc co zrobimy, jeśli nie znajdziemy niczego pomocnego w pismach Septerna? – Umrzemy – odezwał się Bezimienny. Przez chwilę panowało milczenie. – Humor ci dopisuje, co? – mruknął Hirad. – Ale mam rację – odparł Bezimienny. – Nie ma sensu udawać. – W każdym razie to i tak nie zmienia mojej początkowej opinii. Jest nas trzystu i planujemy prześliznąć się obok Wesmenów, obojętne, czy przez Gyernath, czy Triverne. Musimy w końcu zdecydować, czy to dobry pomysł – bo ja uważam, że cholernie beznadziejny – i co dalej zamierzamy z tym zrobić. Bezimienny patrzył przed siebie na plecy kawalerzystów. Potem odwrócił się i rzucił okiem na jadących z tyłu Protektorów. – Musimy porozmawiać – zdecydował. – A to nie jest najlepsze miejsce. Możemy zostać podsłuchani, a lepiej, żeby Styliann tego nie słyszał. Hirad ma rację. W pośpiechu, w jakim opuszczaliśmy Parvę, zapomnieliśmy o istotnej rzeczy. Jesteśmy Krukami. Sami podejmujemy decyzje. Na osobności. Bezimienny skinął prowadzącemu Protektorowi i ten w odpowiedzi lekko pochylił głowę. Twarz ukryta za hebanową maską nie zdradzała niczego. Lecz Hirad był pewien, że nastąpiła między nimi jakaś wymiana. Cokolwiek to jednak było, Bezimienny postanowił na razie zatrzymać to dla siebie. Kolumna przejechała przez Rozdarte Pustkowia pod okiem gorejącego słońca. Ziemia i nieliczne kępy pustynnych krzaków świeciły pozostałościami po wesmeńskich obozowiskach. Grunt był sczerniały, a wokół leżało spalone drewno, połamane słupy od namiotów, fragmenty płótna, kawałki lin i skrawki metalu. A tu i ówdzie również ciało jednego czy drugiego Wesmena, który wdał się w bójkę z nieodpowiednim współklanowcem. Pozostało jedynie siedem mil do linii drzew i długo oczekiwanego lasu otaczającego szlak wiodący od Rozdartych Pustkowi, na północ od Kraju Wesmenów, przez poszarpane wzgórza i doliny Zachodniej Balai, obok splądrowanej świątyni Wrethsirów i dalej prosto do Kamiennych Wrót. Za nimi szczelina unosiła się złowrogo na niebie, rzucając cień na miasto WiedźMistrzów. Cień, który miał urosnąć i pochłonąć ich wszystkich, jeśli Krucy nie znajdą sposobu na zamknięcie portalu. Jechali bez przerwy przez dwie godziny, zostawiając Parvę za sobą. Hirad czuł, że w miarę ze znikającymi w oddali budynkami, znika też jego napięcie. To rozluźnienie było chyba nagrodą za trud podróży w upale. Konie pociły się, przyciągając roje bzyczących much prześladujących zarówno wierzchowce, jak i jeźdźców. Ciało barbarzyńcy pokrywała warstwa potu spływającego kroplami po plecach i powodującego uporczywe swędzenie i otarcia na siedzeniu. Późne popołudnie okazało się bardziej litościwe. Temperatura spadła, na niebie pojawiły się chmury, a ziemie, przez które jechali, zmieniały się. Ominęli od północy przepiękny region dolin, pełen bogatej roślinności, prastarych drzew i wzgórz porośniętych paprociami i wjechali na dużo surowszy i bardziej niebezpieczny teren. Grunt wznosił się w serii ostrych szczytów pokrytych popękanymi skałami i głazami, które wyglądały jak rozrzucone ręką olbrzyma. Darrick spieszył swoich ludzi, żeby oszczędzić kopyt i nóg koni. Magowie i żołnierze z ulgą rozprostowywali kości, prowadząc wierzchowce ponad zdradzieckimi zwałami kamienia na wpół pogrzebanymi w twardej, wysokiej trawie. Teren z obu stron opadał gwałtownie żwirowatymi stokami prosto w smagane wichrem przepaście i wąwozy. W pobliżu nie było żadnego śladu ludzkiej aktywności. A jednak Bezimienny był niespokojny. – Jesteśmy tu zbyt łatwym celem – martwił się. – Ale chyba tylko dla pogody – odparł Ilkar, poprawiając płaszcz targany wiatrem. Chłód szybko zajął miejsce upału. – Jeśli zostaniemy zauważeni, nie mamy żadnej osłony – powiedział Bezimienny. – Jak myślisz, Thraun? Zmiennokształtny spędził trochę czasu na przedzie kolumny, doradzając zwiadowcom Darricka. Teraz podszedł do Bezimiennego. – Nie jest tak źle, jak się wydaje, chociaż moglibyśmy przesunąć się jakieś czterysta metrów dalej na północ. Zwiadowcy twierdzą, że wokół jest niemal zupełnie pusto. To miejsce nie nadaje się do niczego poza wypasem kóz. Raczej nie spotkamy tubylców. Jedyne niebezpieczeństwo to wojownicy Wesmenów. Niewiele jest tu dróg dogodnych dla koni, a ta, wierzcie lub nie, jest jedną z lepszych. Mam przeczucie, że Wesmeni nie powinni być problemem w ciągu przynajmniej dnia. Doradziłem trzem zwiadowcom wyprawę do rozgałęzienia powyżej Terenetsy. To i tak ponad dwa dni drogi konno stąd, nawet dla szybkiego zwiadowcy. Za trzy dni będziemy wiedzieć więcej. A do tego czasu elfy i ja postaramy się, na ile to możliwe, unikać kłopotów. – I myślisz, że się uda? – zapytał Ilkar, który zdążył już nabrać szacunku i zaufania dla umiejętności Thrauna. – Tak. Wkrótce po zmierzchu Darrick zatrzymał kolumnę w zagłębieniu terenu nieopodal kolejnej stromej ścieżki. Wiatr rozwiał chmury i odsłonił chłodne ciemne niebo. Elfy sprawnie określiły granice światła, poza które nie mógł się przedostać blask płomieni. Potem oznaczono teren obozu, ustawiono pierwsze straże i rozpalono ognie. Krucy zajęli kraniec przeciwległy do miejsca, gdzie zatrzymał się Styliann i Protektorzy. Kiedy usiedli wokół kociołka Willa, czekając na gotującą się wodę, Hirad parsknął śmiechem: – Zastanawiam się, jak on się czuje? To znaczy Styliann. Wiem, że nie ma zbyt wielu przyjaciół, ale pomiędzy nim a najbliższymi żołnierzami musi być jakieś trzydzieści metrów, a i tak wyglądają na niespokojnych. – Sądzę, że nawet nie zwraca na to uwagi – skrzywił się Denser. – Władca Xetesku jest przyzwyczajony do izolacji. – Ciemny Mag spoczywał na plecach z głową opartą na kolanach Erienne, która głaskała go po włosach. Od czasu rzucenia Złodzieja Świtu ten widok stał się już wszystkim znajomy. Hirad i Bezimłenny wymienili spojrzenia. To były pierwsze słowa, jakie tego dnia wypowiedział Denser. Cały czas milczał i jechał lub szedł w pewnej odległości od Kruków. Erienne odpowiadała więc na jego spojrzenia potrząśnięciem głowy albo wzruszeniem ramion. Dlatego teraz, nawet w słabym świetle paleniska, widać było jej zdziwienie i troskę. Rozmowa szła dalej jak z kamienia, dopóki nie nalano kawy. Na lewo od Erienne i Densera zasiedli Thraun i Will, a na prawo zajęli miejsca Hirad, Bezimienny i Ilkar. Bezimienny poprosił o uwagę. – Hirad, Ilkar, czujecie się nieswojo? – zapytał. Dwójka Kruków pokiwała głowami. Ich twarze były poważne, a oczy skrywał cień. – Dlaczego tylko oni? – zapytał Will. – Ponieważ jedynie nasza trójka brała udział w działaniach wojennych na większą skalę, a położenie, w jakim się wszyscy obecnie znajdujemy, ma same wady. – Ale dlaczego? – zdziwiła się Erienne. – Musimy jedynie bezpiecznie i szybko dotrzeć do kolegiów, a to z pewnością jest najlepsza droga. – Dlatego, że nie chcemy prowokować bitwy, a ten oddział właśnie to robi albo będzie robił, kiedy już znajdziemy się bliżej Czarnych Szczytów. – A więc, co proponujesz? – włączył się Thraun. – Musimy rozdzielić się z resztą. Nasza droga wiedzie w innym kierunku. – Skąd taka decyzja? – zapytał zmiennokształtny swoim niskim, szorstkim głosem, marszcząc jednocześnie brwi. – Sytuacja zrobi się niezwykle trudna, kiedy dotrzemy do zatoki Triverne, która – moim zdaniem – powinna stać się naszym celem. Możemy założyć, że Wesmeni zaopatrują wojska drogą wodną, więc będzie ich tam wielu. Jeżeli wkroczymy tam z Darrickiem i Styliannem, dojdzie do bitwy. Jeśli pojedziemy sami, to z oczami i uszami Thrauna możemy zdobyć łódź i przedostać się niepostrzeżenie. – A co z Darrickiem? – Musimy go przekonać, by ruszył na południe do zatoki Gyernath, może spróbował odwrócić uwagę Wesmenów. Tak czy inaczej, my musimy pójść sami. – Chodzi o to – Hirad wspomógł Bezimiennego – że jesteśmy teraz dodatkiem do kawalerii. Krucy tak nie działają. Nie w tej sytuacji. – A więc, jak działamy? – zapytał Denser. – Ty akurat powinieneś wiedzieć – zirytował się barbarzyńca, marszcząc brwi. – Analizujemy nasze położenie, oceniamy, podejmujemy decyzje, doradzamy i nie chcemy żadnych pytań. – Czy to nie trochę zbyt ograniczające? – zaryzykował pytanie Will. Hirad wzruszył ramionami. – Zadaj sobie pytanie, dlaczego po dziesięciu latach walczenia ciągle jeszcze żyjemy. A szczególnie, dlaczego my żyjemy, a WiedźMistrzowie – nie. To nie jest żadne „zbyt”. To jest zasada Kruków. Ilkar uśmiechnął się. – Tylko ty możesz być tak dumny jak paw, mając pięćdziesiąt tysięcy Wesmenów na drodze do celu. – Nie o to chodzi, ja... – Wiemy – przerwał mu elf. – Jeżeli będziemy postępować tak, jak uważamy za słuszne, to przeżyjemy – udał, że ziewa. Will i Thraun roześmiali się, a Hirad przez chwilę patrzył na nich z groźną miną. Bezimienny chrząknął. – Cieszę się, że to wyjaśniliśmy – powiedział. – Teraz słuchajcie. Podczas gdy Darrick z pewnością zrozumie motywy naszej decyzji, ze Styliannem będzie wręcz odwrotnie. – Dlaczego? – zapytał Will. – Dlatego, że zatoka Triverne, to – poza Kamiennymi Wrotami – najszybsza droga do Xetesku. Jeżeli Styliann się nie zgodzi, to którejś nocy po prostu się wymkniemy. Mam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie. Styliann mógłby być potężnym sprzymierzeńcem, a jego autorytet z pewnością ułatwi nam dostęp do bibliotek kolegiów. – Nie ufam mu – stwierdził Ilkar. – A to niespodzianka – mruknął Denser. – Nie, to coś więcej niż podejrzliwość między kolegiami. To on próbował nas zabić przy świątyni Wrethsirów i nie zapominajmy dlaczego. Chciał zdobyć Złodzieja Świtu, by z jego pomocą narzucić władzę kolegiom i zagrozić WiedźMistrzom i Wesmenom. Pragnął władać Balaią i pewien jestem, że nadal tego chce. Bogowie raczą wiedzieć, co ujawnią nasze badania, ale nie miałbym ochoty, by Styliann brał w nich udział. – Więc co, skreślacie Xetesk, tak? – zapytał ostro Denser. Ilkar westchnął. – Jesteś tutaj, prawda? – Ty dokonałeś wyboru w świątyni – dodał Hirad. – Jesteś Krukiem. – Jest coś jeszcze – powiedziała Erienne. – Podział prac Septerna pomiędzy kolegia nie był przypadkowy. Septern bardzo się postarał, by żadne z nich nie weszło w posiadanie dominującej porcji wiedzy. – Naprawdę był tak dobry? – zapytał Will. – Po prostu rozumiał, jak potencjalnie niebezpieczne mogą być zastosowania jego magii – wyjaśniła Erienne. – Sądzę, że przewidział, w jakich kierunkach mogą pójść badania. I miał rację, jak udowodnił nam Xetesk swoim Portalem-Wymiarów. Pomyślcie, co będzie, jak uda im się ustabilizować ten rodzaj portalu. – Słucham wszystkiego, co mówisz – odezwał się Thraun. – I jest jedna sprawa, która wydaje mi się wątpliwa. Zakładamy, że osoba Stylianna otworzy nam drzwi kolegiów i ich biblioteki. Zastanów się, czy jeśli będąc Starszym Magiem zostałabyś poproszona przez władcę Xetesku o przeszukanie dzieł Septerna i przekazanie mu wszelkich informacji, po prostu położyłabyś uszy po sobie i posłusznie wykonała polecenie? – Dokładnie – potwierdziła Erienne. – Nie – zaprzeczył Ilkar. – Na pewno byś tego nie zrobiła. I Styliann musi o tym wiedzieć. – Skoro wie, to dlaczego był taki pewny siebie w Parvie? – zapytał Hirad. – No cóż, jego sieć powiązań jest rozległa, prawda? – Denser pociągnął nosem. – Będzie raczej pociągał za sznurki, niż wystąpi osobiście, szczególnie wobec Julatsy i Lystern. Za to Dordovańczycy mogą dobrze zareagować na osobistą prośbę. – Ale jeżeli planuje Połączenia bezpośrednio ze Starszymi Magami kolegiów, to oznacza, że musimy odwieść go od krótszej drogi do Xetesku i od przyspieszenia badań – powiedział Hirad. – Mała szansa. – A gdzie w tym wszystkim jesteśmy my? – zapytał Will. – Obawiam się, że na lodzie – Bezimienny wzruszył ramionami. – Posłuchajcie, a załóżmy, że Styliann zdecyduje się na przekroczenie zatoki Triverne i swoimi żądaniami zdenerwuje kolegia. Musimy dokładnie zdecydować, jakie działania zamierzamy podjąć – rozejrzał się dookoła. Krucy spoglądali na niego wyczekująco. Bezimienny skinął głową i uśmiechnął się. – Dobrze. Oto co, jak uważam, powinniśmy zrobić. Po pierwsze, porozmawiamy z Darrickiem. Musi być po naszej stronie. Być może wymyśli jakiś taktyczny powód dla okrążenia gór od południa, który Styliann przełknie. Jeśli nie, to za dwa dni, kiedy znajdziemy się blisko Leionu, podobnie jak dziś rozbijemy obóz i będziemy się trzymać z daleka od Stylianna. Tyle że tamtej nocy wyruszymy cztery godziny przed świtem. Darrick nam pomoże, może zasymuluje atak wesmeńskiego patrolu albo cokolwiek innego, by zagłuszyć hałas. Do tego czasu w rozmowach ze Styliannem próbujemy go przekonać do właściwej decyzji, ale tak, żeby nie nabrał najmniejszych podejrzeń co do naszych ukrytych motywów. Jeżeli okażemy szacunek dla jego władzy, nie będzie nas podejrzewał. Denser? Mag usiadł, żeby napić się kawy i wzruszył ramionami. – Co do dywersji nie jestem pewien, ale łechtanie ego Stylianna, to zdecydowanie dobry pomysł. Martwią mnie jedynie Protektorzy. – Nimi ja się zajmę – oświadczył Bezimienny. – Można coś utrudnić, nie będąc nieposłusznym. – Co masz na myśli? – zapytał Hirad, głaszcząc się po podbródku. – Nie zrozumielibyście – odpowiedział Bezimienny i Hirad wiedział, że nie należy pytać dalej. – Kiedy pogadamy z Darrickiem? – zapytał Will. – Teraz jest dobra pora – zaproponował Bezimienny. – Jego magowie odbywają Połączenia – zauważył Ilkar. – Może opłaca się zaczekać. Wojownik pokiwał głową. – A jak długo to potrwa? – Około godziny. Wszystko zależy od tego, jak szybko znajdą kontakt. – Dobrze, zatem – zgodził się Bezimienny – czekamy. Nieco później Erienne zabrała ociągającego się Densera dalej od ogniska. – Czy powiesz mi wreszcie, co się z tobą dzieje? – Nic się nie dzieje – mruknął Denser. – Jestem po prostu zmęczony i nadal trudno mi uwierzyć, do czego doprowadziło rzucenie Złodzieja Świtu. – Ale nikt cię nie obwinia, Denser – powiedziała Erienne, spoglądając mu głęboko w oczy i głaszcząc jego włosy. – To nie jest kwestia winy – odpowiedział Denser. – To jest tutaj, wewnątrz mnie. Nie potrafię ci tego wytłumaczyć. To jak... – urwał gestykulując bezradnie rękoma. – Mogę ci pomóc. Nie odpychaj mnie od siebie. – Nie odpycham cię – zaprotestował ostro. – Nie? Niemal cały czas milczysz i oddalasz się ode mnie. Od nas wszystkich. – Nie oddalam się – odpalił gwałtownie, podniesionym głosem. Erienne cofnęła się. Denser próbował się uśmiechnąć. – Po prostu nie chcę o tym rozmawiać. – A to nie jest odpychanie mnie, tak? – poczuła, że jej serce zaczęło bić nierównym rytmem. Zabrała dłoń z jego włosów. – Potrzebuję cię, Denser. Nie zostawiaj mnie samej. – Jestem tu, prawda? – Na bogów, teraz zachowujesz się jak dziecko. Nie o to mi chodzi i dobrze o tym wiesz. – A więc o co ci chodzi? – zapytał z mieszaniną smutku i gniewu malującą się na twarzy. – Chodzi mi o to, że twoje ciało jest tutaj, ale gdzie twoje serce? – Tutaj, jak zawsze – mag poklepał się w pierś. – Niech cię szlag, Denser, czemu to robisz? – Niczego nie robię. A ty? Dlaczego ty to robisz? – Bo się o ciebie martwię! – wykrzyknęła, czując jednocześnie, jak jej policzki oblewają się rumieńcem. – O nas. – Ze mną wszystko dobrze. Po prostu zostaw mnie samego. – Dobrze – wstała i ruszyła z powrotem do ogniska, zagryzając wargi, by nie powiedzieć czegoś, czego potem będzie żałować. Nie zatrzymał jej. * * * Dordovańscy magowie Darricka nie byli jedynymi odbywającymi Połączenie. Otoczony kordonem Protektorów władca Xetesku sięgnął umysłem ponad Czarne Szczyty, nawiązując kontakt z jedynym doradcą, któremu, jak sądził, mógł jeszcze ufać. Połączenie było krótkie. Wiadomość, jaką odebrał, zaparła mu dech w piersiach, a kiedy otworzył oczy, drżał. * * * W Julatsie panował spokój. Przez noc i o świcie Wesmeni obozujący wokół murów kolegium próbowali przedrzeć się przez Całun-Demonów. Dusze tych, którzy go dotknęli wędrowały natychmiast jako pokarm dla nienasyconych apetytów demonów kontrolujących przerażające zaklęcie. Było to tak samo żałosne, jak i bolesne. Barras, siedząc w swoich komnatach, słuchał, jak Wesmeni próbują po kolei: przejść przez fosę, potem zbudować nad nią most z drewna i stali, a w końcu przedostać się na mury kolegium na linach przyczepionych do pobliskich budynków. Teraz, gdy słońce było już wysoko, Wesmeni coś budowali. Barras, nie mogąc bezczynnie słuchać jęków umierających, wyszedł na blanki Wieży i spojrzał na piekło, które on sam i Rada Kolegium rozpętali tuż za murami. Całun-Demonów otaczał kolegium niczym cienka szara chmura powstała wprost z ziemi. Miała trzy metry grubości i, falując, wznosiła się ku niebu tak wysoko, jak można było sięgnąć wzrokiem. Barras wiedział, że Całun wnika również pod ziemię, głębiej, niż dałby radę dotrzeć jakikolwiek człowiek. Straszliwe i monumentalne zaklęcie stanowiło potężne świadectwo władzy, jaką demony mogły roztaczać nad Balaią za pośrednictwem magów. Nawet jego bliskość powodowała strach i potrzeba było świadomej i silnej motywacji, by na sam widok czegoś takiego po prostu nie uciec. Nie wątpił, iż w którymś momencie w ciągu nadchodzących tygodni Wesmeni spróbują podkopu. Modlił się jedynie, żeby dostrzegli swój błąd, nim zbyt wiele dusz zostanie pochłoniętych. Ale teraz, spoglądając na Całun, po którego powierzchni, niczym przypadkowe wyładowania, przebiegały żółte i niebieskie błyski, nie był już tego pewien. Ani trochę. Działania, jakie podejmowali Wesmeni do tej pory, zdradzały fundamentalne niezrozumienie rzeczywistości many i styczności wymiarów. Uśmiechnął się nieco smutno. Oczywiście, że nie byli w stanie zrozumieć. Wesmeni nie posiadali magii. Była to zarazem ich cnota i przekleństwo. Barras okrążył Wieżę, przyglądając się Całunowi, jego opalizująca szarość nadawała przestrzeni znajdującej się za nim rozmyty, wyblakły charakter, ściemniając kolory i sprawiając, że wszelki ruch stawał się niewyraźny i słabo widoczny. Po raz pierwszy użyto go do ochrony kolegium ponad siedemset lat temu, kiedy służył w sposób podobny do fosy, choć nieskończenie bardziej efektywnie. Przed rozproszeniem się zaklęcia nie istniał żaden sposób na przekroczenie Całunu. Próbujący go pokonać śmiałkowie – tak wrogowie jak i sprzymierzeńcy – byli zabierani przez demony. Nie dało się nad nim przelecieć ani wykopać tunelu pod nim. Zabierał dusze zarówno ludzi, jak i zwierząt. Stanowił wcielenie zła, które sprowadzono na Balaię. Jednak był w stanie uratować Julatsę przed Wesmenami i dlatego, mimo całej grozy, jaką budził w nim Całun-Demonów, Barras czuł się pokrzepiony. Na terenie kolegium zaklęcie zdobyło sobie absolutne uznanie. Nikt z obsady murów nie zbliżał się do jego falującej powierzchni bliżej niż na dziesięć kroków. Wszyscy, którym udało się wystarczająco wcześnie przekroczyć bramę, przemieszali się ze stałymi mieszkańcami kolegium i teraz spacerowali bądź siedzieli w grupach, osłupiali, zasmuceni i przepełnieni lękiem powodowanym grobową ciszą panującą na dziedzińcu kolegium. Najbardziej bowiem niezrozumiałą i przerażającą cechą Całunu była cisza, jaka towarzyszyła jego obecności. Dźwięki dobiegające od strony Wesmenów wydawały się słabe i odległe. Dawno już zaprzestali ostrzeliwania murów z łuków – było to jedynie zwykłe marnotrawstwo strzał i w pewnym sensie zaopatrywanie Julatsańczyków. Zamiast tego otoczyli mury tuż poza granicą fosy, skupili się w grupy i obserwowali. Lecz ich okrzyki, rozmowy, odgłosy młotów pracujących przy budowie wieży, którą dostrzegał Barras, cały gwar, śmiechy, ruch – wszystko było wyciszone. Barras wsadził palce do uszu niepewny przez chwilę, czy aby nie stracił słuchu, ale wtedy usłyszał za sobą donośny głos Karda. – Witaj, Barrasie – elf drgnął i odwrócił się. – Kard. Miło cię widzieć w dobrym zdrowiu. – Wszystko zależy od punktu widzenia. – To prawda. Co cię tu sprowadza? – To samo co i ciebie. – Kard podszedł i stanął obok ramienia Barrasa. – Chęć zobaczenia, jak Wesmeni budują narzędzie swojej zagłady – skinął w stronę na wpół już wzniesionej wieży za południową bramą Julatsy. Z miejsca, gdzie stali, wyglądało to jak waląca się stodoła, ale Barras wiedział dobrze w czym rzecz. – Wesmeni byli doskonałymi cieślami. Szkielet ze skrzyżowanych belek spoczywał na czterech połączonych pniach drzew, u podstawy których zamocowano zaostrzone koły mające służyć za osie. Wewnątrz szkieletu biegły drabiny, dziesięć metrów w górę, aż do platformy, gdzie rój wesmeńskich robotników gorączkowo pracował nad kolejnym poziomem wieży. Każde uderzenie młota, zniekształcone przez Całun, brzmiało jakby słyszane przez grubą tkaninę. Na lewo od głównej konstrukcji kolejna drużyna cieśli przygotowywała koła, a na prawo wielkie ogniska pluły płomieniami w niebo. Nie używano ich jednak do przygotowywania posiłków. Wesmeni pracowali w grubych, czarnych fartuchach – młoty uderzały o kowadła. Inni przygotowywali formy do odlewu. – Co oni robią? Chcą mieć więcej broni? – zapytał Barras. – Nie – odrzekł Kard. – Jeśli się nie mylę, to ma być stalowe poszycie wieży. – Sądzą, że spróbujemy ją spalić, tak? – Tak, a poza tym będą chyba chcieli przepchnąć wieżę za fosę, w nadziei, że metal powstrzyma działanie zaklęcia. – Bogowie – westchnął Barras. Pokręcił głową. – Może powinniśmy z nimi porozmawiać. Kard spojrzał na niego krzywo. – Nie widzę powodu, żeby powstrzymywać ich przed samobójstwem. – Rozumiem twoją nienawiść do najeźdźców, ale oni i tak nie zabijają się w takich ilościach, żeby stanowiło to jakąś różnicę na naszą korzyść – powiedział Barras. – Ale ponadto chyba nie zdajesz sobie sprawy, co oznacza śmierć w Całunie-Demonów. Nikomu nie życzę wieczności przepełnionej cierpieniem. Ani Xeteskianom, ani Wesmenom, nikomu. Kard wzruszył ramionami. – Jeśli musisz, to z nimi porozmawiaj. Nie zatrzymam cię, ale i nie pomogę. – Masz twarde serce. – Wymordowali większość mojej armii, niezliczoną ilość mieszkańców Julatsy i więcej twoich magów, niż mógłbyś zliczyć – wycedził Kard lodowatym tonem. – Każdy z nich, który skończy życie w nieskończonej agonii – czekającej ich, jak mówisz, w Całunie – sprawia, że czuję się trochę lepiej. Tylko trochę. – Cieszysz się, odpowiadając śmiercią na śmierć? – To cios poniżej pasa – rzucił Kard ostro. – Zemsta to sprawa ludzka, a my się o to wszystko nie napraszaliśmy. Wesmeni wybrali swoją drogę i, jeżeli o mnie chodzi, nieumiejętność uczenia się na błędach to już ich problem. Ja im pomagać nie będę. Barras pokiwał głową. – Może powinienem głębiej wejrzeć w swoje sumienie. – Przyjacielu, podziwiam twoje sumienie i zdolność do wybaczania, ale to jest wojna, a my nigdy nie byliśmy w niej agresorami – powiedział Kard. – Tak naprawdę nadal trudno mi uwierzyć, że do tego doszło, ale Wesmeni najwyraźniej uznali, że mając za sobą WiedźMistrzów, mogą zniszczyć kolegia. Podobnie myśleli trzysta lat temu. Teraz zaś zaszli tak daleko, że uwierzyli w zwycięstwo nawet bez mocy, jaką dawali im WiedźMistrzowie. I być może mają rację. Jeśli musisz z nimi rozmawiać, to droga wolna. Ale zastanów się nad jednym. Im dłużej są przekonani, że mogą sforsować Całun, tym dłużej nie myślą o ruszeniu dalej i tym większe nasze szanse na skuteczną pomoc z Dordover. Być może także dzięki temu nie wpadną na najbardziej oczywisty ruch, który jak dotąd przeoczyli – twarz Karda miała srogi wyraz. – To znaczy? Kard nie zdążył odpowiedzieć. Usłyszeli bowiem krzyk od strony północnej bramy. Okrążyli Wieżę i zobaczyli tuzin Wesmenów, kroczących ku krawędzi Całunu z biało-czerwoną flagą głoszącą zawieszenie broni. Wewnątrz Wieży rozległy się okrzyki, potem jej drzwi otworzyły się i ze środka wybiegł jeden z asystentów Barrasa. – Pani Kerela prosi o niezwłoczne przybycie – wydyszał, odgarniając długie, rude włosy, które wiatr zawiewał mu na twarz. – Północna brama? – zapytał Barras. – Tak, Mistrzu. – Przekaż pani Kereli, że schodzimy – młody mag skinął głową i ruszył z powrotem. – Kard? – Sądzę, że właśnie wpadli na ten oczywisty ruch. – O czym mówisz? – Dowiesz się od nich, Barrasie. Jeżeli zdecydują się ci powiedzieć. – Kard podszedł do drzwi Wieży. – Ja nadal modlę się, abym się mylił. ROZDZIAŁ 7 Obóz już przycichł, chłodny wiatr wdzierał się pod ubranie, a niebo stało się rozgwieżdżoną czarną płachtą, kiedy Darrick znalazł czas, aby – zgodnie z prośbą Hirada i Bezimiennego – odwiedzić ognisko Kruków. Na płaskowyżu utworzonym przez łagodniejszy stok wzgórza rozpościerały się starannie uformowane linie łopoczących na wietrze namiotów kawalerii Darricka. W kilku z nich światło latarni tworzyło wyolbrzymione cienie na płóciennych ścianach. Kręcone włosy generała były przyklepane na czole, a zakurzoną podróżą skórzaną zbroję skrywał gruby płaszcz. Darrick usiadł pomiędzy Hiradem a Denserem i skinął w podziękowaniu głową Willowi, który przygotowywał dla niego kubek gorącej kawy. – Przepraszam, że tyle czasu musiało minąć, zanim mogłem przyjąć wasze zaproszenie – powiedział. Oczy błyszczały mu, zdawałoby się, niewyczerpanym entuzjazmem. – Rozmawiałem z magami i zwiadowcami i sądzę, że to, czego się dowiedziałem, zainteresuje was. Ale najpierw to wy chcieliście o czymś ze mną mówić. Hirad uśmiechnął się. Ton i sposób mówienia Darricka, teraz, kiedy wiódł swoich ludzi przez tereny wroga, był tonem przywódcy, mimo towarzystwa, w jakim się znajdował. Łatwo było zrozumieć, dlaczego zarówno cywile, jaki i żołnierze darzyli go tak wielkim szacunkiem. Promieniował wprost pewnością siebie, stanowczością i władczością. – W rzeczy samej, tak – potwierdził Bezimienny. – Choć wiadomości ze wschodu, zdobyte przez twych magów, mogą mieć wpływ na to, co powiemy. Darrick podrapał się po nosie. – Podzielcie się ze mną przemyśleniami, a ja postaram się wam odwzajemnić. Podczas gdy Bezimienny wykładał generałowi wnioski i plany poczynione przez Kruków, Hirad obserwował reakcję Darricka. Na darmo. Podczas całej opowieści, twarz generała nie zdradziła nawet jednej emocji. Od czasu do czasu kiwając głową, słuchał wszystkiego z chłodną rezerwą. Kiedy Bezimienny skończył, zapadła chwilowa cisza, Darrick opróżnił kubek, a potem wręczył naczynie Willowi, prosząc o dolewkę. Złodziej spełnił życzenie. – Dzięki, Will – Darrick skinął głową, przyjmując napełniony kubek. – Po pierwsze, przyznam, że dużo z tego, co mówicie, już jakiś czas temu przyszło mi do głowy, a więc dziękuję za potwierdzenie moich wniosków. Planowałem, tak czy inaczej, rozdzielić się powyżej Terenetsy, was wysłać na północ, a samemu zabrać ludzi nad zatokę Gyernath. Raporty z Połączeń tylko utwierdziły mnie w tej decyzji – łyknął kawy, a potem ciągnął dalej. – Sytuacja wokół kolegiów i w Kamiennych Wrotach jest zła. Nie udało się skontaktować z magiem, który w ramach kontyngentu kolegiów pozostał na przełęczy, więc musimy zakładać, że miasto wpadło w ręce Wesmenów. Piętnaście tysięcy Wesmenów przekroczyło zatokę Triverne i ruszyło na Julatsę. – Ilkar drgnął, słysząc nazwę kolegium i Hirad zobaczył, że mimo chłodu nocy, czoło elfa zrasza pot. – Mimo iż dzięki waszym działaniom w Parvie utracili magię WiedźMistrzów, siły inwazyjne nie zatrzymały się – kolejny łyk kawy. – Co z kolegium? – zapytał Ilkar, z trudem zdobywając się na słaby, niewiele głośniejszy od szeptu głos. – Upadło? – Ilkar, pamiętaj, że te informacje przyszły przez Dordover, więc w najlepszym razie są niedokładne, a w najgorszym to tylko plotki. – Czy kolegium upadło? – zapytał Ilkar twardo. – Sądzimy, że nie – odpowiedział Darrick. – Sądzicie?! Ja muszę wiedzieć. Natychmiast. – Spokojnie, Ilkar – Hirad wyciągnął rękę do przyjaciela. Ilkar potrząsnął głową, ale to Erienne przemówiła. – Hirad, tylko mag może zrozumieć, jak wiele to znaczy dla Ilkara. Proszę, generale, powiedz nam wszystko, co wiesz. Darrick uniósł dłoń, prosząc o ciszę. – Według raportów miasto padło, ale samo kolegium – nie. Jednak podkreślam, że to niepotwierdzone informacje. W drodze do Julatsy są posiłki z Dordover, ale od nich dowiemy się czegoś co najmniej za dzień, a może za dwa. Ilkar, z oczami zwężonymi w szparki, wpatrywał się w ogień. Zaciął usta i zastrzygł gniewnie uszami. Hirad patrzył, jak elf opanowuje się, przełyka ślinę i z powrotem zwraca się do Darricka. – Czy nie wiemy nic na temat tego, jak długo będą w stanie się bronić? – zapytał głosem na pozór opanowanym, ale pod tą powierzchnią spokoju wyczuwało się drżenie. – Czy nikt z Dordover nie odbył Połączenia z magami Julatsy? – Nie było bezpośredniego kontaktu, odkąd Julatsa poprosiła o wsparcie. A to było dwa dni temu – wyjaśnił Darrick. – Wiadomość o zdobyciu przez wroga miasta została przekazana przez maga znajdującego się poza kolegium, jeśli dobrze pamiętam, wczoraj. Dlatego też nalegam, by odnosić się do niej z dystansem.. – Dlaczego? – Ponieważ Połączenie zostało przerwane przed zakończeniem i dordovański mag ucierpiał od wypalenia zaklęcia. Jego myśli nie są do końca jasne i nie pamięta wszystkiego dokładnie. Gdy dowiem się czegoś więcej, będziesz pierwszym, którego o tym poinformuję. Ilkar pokiwał głową i podniósł się. – Dziękuję – miał bladą twarz, a w świetle ogniska w jego oczach widać było łzy. – Wybaczcie. Teraz chciałbym pobyć trochę sam. – Zaczekaj, Ilkar – Hirad zaczął zbierać się z ziemi. – Hirad, proszę. Nie teraz – elf odszedł powoli w stronę namiotów i wkrótce zniknął w ciemnościach. Hirad pokręcił głową. – Ale jeśli kolegium nie padło... – zaczął. – Ale może padło już do tej pory – przerwał mu Denser i na chwilą w jego głosie znowu pojawiły się emocje. – Wiadomość pochodzi z wczoraj. Jeżeli Wesmeni zajęli miasto tak szybko, to jak mogło ich zatrzymać kolegium? Tak właśnie myśli Ilkar. Uwierz mi, poza własną śmiercią, zniszczenie kolegium jest najgorszą rzeczą, jaka może go spotkać. Zresztą każdego julatsańskiego maga. To oznaczałoby koniec magii Julatsy, rzecz niewyobrażalną od setek lat. Więc, radzę, po prostu zostaw go. Hirad wydął wargi. – Ale on jest Krukiem. Możemy mu pomóc. – To prawda, ale nie w tej chwili. Teraz jest wyłącznie Julatsańczykiem stojącym w obliczu utraty wszystkiego, co zna. Pomożemy mu, kiedy wróci – powiedziała Erienne. – Czy kiedy kolegium zostanie zniszczone, on straci swoje zdolności? – zapytał Will. – Nie – zaprzeczyła Dordovanka – zawsze będzie zdolny ogniskować manę i rzucać zaklęcia. Ale utracona zostanie całość julatsańskich formuł magicznych – wiedza wielu wieków. A wraz ze zniszczeniem Wieży, zniknie centrum magii Julatsy. Nie można po prostu zbudować drugiej i zacząć od nowa. Mana od wielu wieków przesyca Wieżę mocą i tyle samo czasu zajęłoby Julatsańczykom przywrócenie jej do dawnego stanu. Gdyby im się to w ogóle udało. – A jak wiele z pism Septerna znajduje się w tamtejszej bibliotece? – pytanie Thrauna sprawiło, że dreszcz przebiegł po plecach siedzących. – Właśnie – zgodził się Darrick. – Dlatego też wy i tylko wy musicie jak najszybciej przeprawić się przez zatokę Triverne. Musicie się tam dostać i wydostać, zanim kolegium zostanie zdobyte, jeżeli zostanie, a samotna podróż daje wam zdecydowanie większą szansę powodzenia. Im szybciej opuścicie nas i ruszycie prosto na północny wschód, tym lepiej. – Zostaniemy z wami jeszcze jeden dzień – oświadczył Bezimienny. – Ilkar nigdzie się nie ruszy, nim nie pozna faktów, a te możemy uzyskać jedynie od posiłków dordovańskich, kiedy zbliżą się do Julatsy. – Mogę się z nimi Połączyć – oznajmił Denser. – Nie możesz jeszcze nawet sam zapalić sobie fajki – zgromiła go Erienne. – A ja nie jestem tak dobra, żeby Połączyć się na taki dystans. Zgadzam się z Bezimiennym. – Zatem dobrze – zgodził się Darrick. – Jeszcze dzień i noc. – A co ty zamierzasz, generale? – zapytał Hirad. – Na południu sytuacja wydaje się nieco bardziej obiecująca. Ale tylko nieco – odpowiedział Darrick. – Sądzimy, że baronowi Blackthorne’owi udało się w pewnym stopniu zatrzymać siły Wesmenów zmierzające do Kamiennych Wrót. Jego miasto zostało zdobyte, a on sam prawdopodobnie jest w drodze do Gyernath po posiłki. Wydaje się sensowne dołączyć do niego i spróbować – bo jak sądzę, to właśnie zamierza – uderzyć w linie zaopatrzenia Wesmenów i odzyskać zamek. Jeżeli to się uda i będziemy mieli punkt obrony, moglibyśmy przejść do kontrataku. – Stary, porządny Blackthorne – ucieszył się Bezimienny. – Pozdrów go od nas, kiedy go zobaczysz. – Z przyjemnością. – A co ze Styliannem? – zapytał Denser. Darrick wydął policzki. – On też poprosił mnie o rozmowę i zamierzam zaproponować mu, by jechał ze mną na południe. Ostatecznie jednak, to on jest moim dowódcą i zrobi, co zechce. Myślę jednak, że potrafię go przekonać, iż najszybszy sposób dotarcia do Xetesku, to uderzyć od południa, omijając Kamienne Wrota. – Nic z tego – pokręcił głową Denser. – Chce być przy badaniu prac Septerna, więc na pewno będzie też wolał jechać z nami. Darrick dopił kawę, wstał i otrzepał się wolną ręką. – No cóż, najlepiej załatwić to na gorąco – powiedział. – Życzę szczęścia – rzucił Denser. – Będzie ci potrzebne. Darrick uśmiechnął się. – Nigdy nie polegam na szczęściu. Wyśpijcie się dobrze. Ruszamy o brzasku. – Jak spotkasz Ilkara... – zaczął Hirad. – Ominę go szerokim łukiem – dokończył za niego generał. – Dobranoc. * * * Ilkar szedł wzdłuż równych rzędów namiotów. Patrzył prosto przed siebie, nie zwracając uwagi na pozdrowienia kawalerzystów, wybuchy śmiechu i rozmowy dobiegające zza płóciennych ścian. Wiedział, że oczy ma pełne łez i zaciskał z całej siły zęby, by powstrzymać drżenie. W końcu zwolnił, minął ostatni rząd namiotów i znalazł się na pustej przestrzeni między kawalerią a Styliannem. Usiadłszy na płaskim, pokrytym mchem kamieniu, starał się zaprowadzić jako taki porządek we własnych myślach i powoli przetrawiał to, co przed chwilą usłyszał. Prawdopodobne zniszczenie julatsańskiego centrum magicznej mocy, rzeź niezliczonych magów – jego braci i sióstr – i kompletna izolacja tych, którzy ocaleli – wciąż Julatsańczyków, lecz pozbawionych już gniazda swej energii, mocy i wiedzy. A to wszystko być może już się stało. Choć sądził, że poczułby poprzez pasma many zniszczenie Wieży, to w tej odległości od Julatsy śmierć nawet tak wielu spowodowałaby zaledwie lekkie zakłócenie. Nie znał nikogo, kto mógłby namierzyć go Impulsem-Many, by ostrzec o zagładzie. A jeśli Wieża padnie, co wtedy? Kto mógłby odbudować kolegium? Pewnie magowie tacy jak on. Lecz gdzie znaleźliby środki i moc, by dokonać czegoś tak monumentalnego, jak wzniesienie nowej Wieży? I jak mogli liczyć na przyciągnięcie nowych adeptów do kolegium, które zdobyła armia nie posiadająca magii? Bez wątpienia utrata kolegium w tej sytuacji oznaczałaby powolną śmierć julatsańskiej magii, w miarę jak praktykujący ją magowie stopniowo wymieraliby. Gorączkowo zastanawiał się, czy Krukom, uda się dotrzeć do Julatsy na czas, czy też pozostanie im oglądanie gruzów i niezliczonych trupów. I nawet gdyby się to udało, w czym właściwie by to pomogło? Co mogła osiągnąć jedna samotna drużyna obrońców Wschodu, znalazłszy się pod murami obleganego kolegium? Może lepiej by jednak było, gdyby nie musieli oglądać końca. Ilkar pochylił głowę i pozwolił łzom płynąć. Złożył ręce na kolanach. Szlochał. Nie było już nadziei dla Julatsy. Jeżeli najeźdźcy zajęli miasto, to kolegium, którego mury nie były już tak jak dawniej przystosowane do odpierania wrogiej armii, musiało wkrótce pójść w jego ślady. Wtedy zostanie naprawdę sam, mając Kruków za jedyną podporę. Zastanawiał się tylko, czy to wystarczy. – To niepotrzebne, Ilkar – głos dobiegał z otaczających go ciemności. Otarł oczy i poczuł przejmujący chłód, zdając sobie nagle sprawę, że zupełnie stracił rachubę czasu i nie wiedział, jak długo był tu sam. Plecy mu zdrętwiały. Zadrżał, ale wytężył wzrok, by dojrzeć zbliżającą się postać, jej zarys był przedziwnie zniekształcony przez nikły blask ognisk pośród ciemności nocy. – Spieprzaj, Styliann – warknął. – Nie chcę słuchać twoich przemyśleń na temat klęski Julatsy. Nie masz o tym pojęcia. – Wręcz przeciwnie, Ilkar. I wybaczam ci zły nastrój. – Styliann nawet nie zwolnił kroku i Ilkar dostrzegł sylwetki sześciu Protektorów wypełniających przestrzeń wokół niego. – Wielkie dzięki – mruknął Ilkar, odwracając wzrok. – Czego chcesz? – Przyszedłem zaoferować ci swoje współczucie, pomoc, jeśli będę w stanie, a także trochę nadziei. – Władca Xetesku zatrzymał się kilka kroków od elfa, chcąc najwyraźniej uszanować jego samotny żal. – No, to dopiero początek. Styliann westchnął. – Rozumiem, jak trudno ci jest dać sobie z tym wszystkim radę – powiedział. – I, uwierz mi, wiem, co znaczy stać w obliczu samotności i izolacji. Nie proszę, żebyś odpowiadał, tylko posłuchaj mnie przez chwilę – urwał. Ilkar wzruszył ramionami. – Nie pragnę być świadkiem zmiany w równowadze magii. Nawet w dużo lepszych czasach wiąże się to z zagrożeniem dla nas wszystkich, a obecnie... Teraz potrzebujemy każdego maga, jaki stanie po naszej stronie, żeby zyskać choć szansę zażegnania niebezpieczeństwa ze strony Wesmenów. Moje dzisiejsze Połączenie nie przyniosło nowych informacji o Julatsie, to co wiem, przed chwilą usłyszałem od Darricka. Jutro jednakże będę się starał wyjaśnić tę sytuację. Rozumiem, że zostajecie z nami jeszcze jeden dzień, więc jeżeli poznam jakieś szczegóły, przekażę ci je. I wreszcie: nadzieja. – Styliann zrobił krok do przodu i ściszył nieco głos. – Ty i ja znamy zdolności przetrwania kolegium lepiej niż ktokolwiek w tym obozie. Według mnie informacja, że miasto padło, podczas gdy kolegium pozostało nietknięte, oznacza, że Julatsa znalazła jakiś sposób na powstrzymanie Wesmenów. Pytanie tylko, jak długo utrzyma się taki stan. I stąd właśnie wasza potrzeba pośpiechu. Ilkar przygryzł wargę i ostatecznie pokiwał głową. – Może. Może. A jakie ty masz plany? Styliann zmrużył lekko oczy i twarz nagle mu spoważniała. – Pojadę na południe, ale nie razem z Darrickiem. Moja najbliższa przyszłość wytycza mi inny kierunek, choć postaram się wykorzystać swe wpływy, aby udostępniono wam pisma Septerna. Obawiam się jednak, że już nie będę mógł ich z wami przestudiować. Ilkar był zbyt zaskoczony, by to ukryć. Podniósł gwałtownie głowę i napotkał wzrok Xeteskianina, wzrok pełen gorejącego gniewu. – Dlaczego nie? – Niewielkie kłopoty lokalne – odpowiedział Styliann. – Okazuje się, iż, przynajmniej tymczasowo, nie jestem już władcą Góry Xetesku. Potem odwrócił się i odszedł w ciemność. * * * – Kiedy znów będziesz mógł rzucać, Denser? – pytanie Bezimiennego padło na chwilę po odejściu Darricka na spotkanie ze Styliannem. Xeteskianin, który wydobrzał już na tyle, że spędzał więcej czasu w pozycji siedzącej, wzruszył ramionami i postukał cybuchem fajki w pniak wystający z ogniska. Poruszone żagwie zabłysły na chwilę w ciemności. – Nie ma na to prostej odpowiedzi – Denser sięgnął do mieszka po kolejną porcję tytoniu. – Cholera. Kończy mi się. – Nigdy nie ma, prawda? – zapytał Hirad. – Sytuacja wygląda następująco – ciągnął dalej Ciemny Mag – nadal odczuwam skutki rzucenia Złodzieja Świtu, nawet jeśli nie fizycznie, to pod względem kondycji many, co oznacza, że trudno mi utrzymywać energię ogniskowaną do zaklęcia. Poza tym mam paskudne i ponure nastroje, ale jestem pewien, że to przejdzie. Tym niemniej wbrew powszechnie panującej opinii – tu spojrzał z lekkim uśmiechem w stronę Erienne – mogę sam sobie zapalić fajkę – pstryknął palcami i na kciuku pojawił się ciemnoniebieski płomyk i podpalił ziele naładowane do fajki. – Znakomicie – powiedziała Erienne, odpychając lekko jego twarz. – A teraz dawaj Piekielny-Ogień, prosimy. – Widzicie? Nigdy nie jest zadowolona – Denser uśmiechnął się szeroko, ale nieco sztucznie, jakby bez prawdziwego humoru. – Dajesz kobiecie jeden kraj, a ona natychmiast żąda całego świata. – Nie świata – odparła Erienne – a jedynie dowodu, że posiadasz jakiekolwiek rezerwy sił. – Piekielny-Ogień to coś więcej niż dowód. – To była metafora, wiesz? – Erienne postukała palcem w pierś Densera. – Więc musisz chyba dać mi szansę, prawda? – odpalił Denser, odpychając jej dłoń. Erienne drgnęła i odsunęła się, czując, jak wilgotnieją jej oczy. Xeteskianin patrzył w ogień. – Spokojnie, Denser – wtrącił się Hirad, sam zaskoczony nagłym wybuchem gniewu Ciemnego Maga. – Ona tylko żartowała. A może po prostu odpowiesz na pytanie. Czego konkretnie nie możesz zrobić? – Wszystkiego innego – przyznał Denser. Przygryzł wargi i wyciągnął rękę do Erienne, ona jednak odsunęła się od niego. Xeteskianin westchnął, uniósł brwi i ciągnął dalej. – Jestem pusty. Biorąc pod uwagę, że będziemy podróżować, a nie wypoczywać... Połączenie za dwa dni, Skrzydła-Cienia tak samo, a Piekielny-Ogień za cztery, używając przykładów. Przykro mi, jeżeli niektórym to nie wystarcza. Hirad przyglądał mu się przez chwilę. – Myślę, że po dłuższym zastanowieniu, może nawet ci wybaczymy. – Cóż za łaskawość... – Denser pochylił się, parodiując ukłon. – A może byś się trochę rozluźnił, co? – Hirad wskazał na Erienne. Denser powstrzymał się od odpowiedzi i skinął tylko szybko głową. Ciszę, jaka zapadła, przerwał Bezimienny. – Thraun? – Choć Bezimienny nigdy nie był świadkiem przemiany Thrauna, jako Protektor widział jego wyczerpanie spowodowane zmianą kształtu. – Nie ma problemu, tylko... – Wiem – uciął Bezimienny. – Oceniam jedynie naszą ogólną kondycję. Decyzja o przemianie zawsze zależy wyłącznie od ciebie. Thraun pokiwał głową. – A co z Ilkarem? – zapytała Erienne. – Dzisiejsze raporty mogą poważnie osłabić jego zdolność koncentracji. – Nade wszystko Ilkar jest najlepszym bojowym magiem defensywnym na Balai – powiedział Hirad. – Jego umiejętność koncentracji nawet w środku pola bitwy to jedyny powód, dla którego Krucy przetrwali tak długo. Jak przyjdzie co do czego, będzie nie mniej gotowy niż ty. – Obyś miał rację – zgodziła się Erienne. – Ale jeśli chcesz mojej rady, to uważaj na niego przez jakiś czas. – To oczywiste. – Hirad rozłożył szeroko ręce. – Jest Krukiem. Bezimienny odchrząknął, przywołując uwagę zgromadzonych. – Cieszę się, że wszyscy czują się pewnie, bowiem to, co zamierzamy, jest bardzo trudne – zaczął. – I niepodobne do jakiegokolwiek wcześniejszego zadania. Nie będziemy częścią armii, będziemy sami na ziemiach, na których roi się od Wesmenów. Nie stać nas na pomyłki i nie możemy nikogo ze sobą nieść. Jeżeli więc ktoś ma jakieś wątpliwości co do własnej kondycji, niech zostanie z kawalerią. – A więc tak naprawdę sytuacja niewiele się zmienia, tyle że zmierzamy w przeciwnym kierunku – podsumował Hirad. – A ty nas pytasz, czy jesteśmy w stanie to zrobić? Na ustach Bezimiennego na chwilę zagościł uśmiech. – Muszę. – A ja myślę, że musisz się wyspać – zakończył rozmowę Hirad, klepiąc wielkiego wojownika po ramieniu. – Taka przemowa byłaby na miejscu dziesięć lat temu. Ja biorę pierwszą straż i poczekam na Ilkara. * * * Barras i Kard dołączyli do Kereli przy północnej bramie kolegium i we trójkę patrzyli, jak brama się otwiera. Po ich obydwu stronach stanęli ludzie z biało-żółtymi proporcami zawieszenia broni zamocowanymi na krótkich drzewcach. Za nimi, na całym terenie wokół bramy, czekali łucznicy i magowie defensywni gotowi w każdej chwili odpowiedzieć na atak z dystansu. Kard wątpił jednak w podobną napaść i zrezygnował z propozycji osłony w postaci Pancerza-Ochrony, doradzając magom, by oszczędzali manę. Skrzydła bramy rozsunęły się i ujrzeli Całun-Demonów – gruby, szary, a u widocznej podstawy lekko żółtawy, przetykany bladoniebieskimi rozbłyskami. Za nim znajdowała się trójka Wesmenów. Nie mieli wsparcia łuczników, ale dwóch wojowników po bokach wyraźnie stanowiło ochronę mężczyzny w środku. Wesmen miał dobrze ponad trzydziestkę i był średniego wzrostu, ale potężnej budowy. Na ramionach i na plecach nosił futra, spięte poniżej szyi za pomocą metalowej zapinki. Pod spodem miał czarną zbroję z utwardzanej skóry, z ponaszywanymi na barkach kawałkami futra. Uda i kolana również zakrywał mu skórzany pancerz. Jego ramiona były odsłonięte aż po obszywane futrem rękawice. Nosił ciężkie, wiązane na kostkach buty. Włosy miał długie, ciemne i kędzierzawe, dosyć zaniedbane, twarz śniadą, o dużych oczach i podbródku noszącym ślady niedawnego spotkania ze stalą. – Jestem Senedai, lord i generał plemion Heystron, i żądam od was natychmiastowego poddania się – jego głos, choć donośny i silny, zabrzmiał słabo, odbity od Całunu. Kerela spojrzała na Barrasa. – Jesteś naszym Negocjatorem, może chciałbyś mu przedstawić nasze stanowisko. – Boję się, że przekazujesz mi puchar z trucizną – odpowiedział jej Barras ponuro. – Prawdopodobnie, stary przyjacielu. Ale zarządzanie tu to jedna z niewielu radości, jakie mi pozostały. Barras uspokoił się i zrobił trzy równe kroki w stronę otwartej bramy i Całunu, jego bliskość emanowała złem i powodowała u starego elfa nieprzyjemny dreszcz. Stanął jednak prosto, z podniesioną głową i zaczął mówić spokojnym głosem. – Jestem Barras, Starszy Członek Rady i Negocjator z ramienia Kolegium Julatsy. Oświadczam, iż nie zamierzamy poddać jakichkolwiek domostw czy budynków, których dotąd jeszcze nie zajęliście w trakcie tej niczym nie sprowokowanej agresji. Jakie są warunki waszej propozycji? – Warunki? Nie obiecam wam nic poza darowaniem życia, magu. A i to uważam za zbyt wiele, kiedy patrzę na płonące stosy pogrzebowe tysięcy moich ludzi. – Musieliśmy bronić naszego miasta przed waszym bezpodstawnym atakiem – odparł Barras. – Powinniście toczyć bitwę jak wojownicy, przy pomocy stali, a nie zaklęć. Barras nie mógł się powstrzymać. Roześmiał się. – Zaiste absurdalne stwierdzenie, szczególnie ze strony kogoś, kto wykorzystywał magię WiedźMistrzów, by mordować naszych ludzi. – Lordowie plemion byli przeciwni użyciu takich środków. – I tak właśnie na nowo napisana zostanie historia, prawda? – głos Barrasa ociekał pogardą. – Oto lordowie położyli kres magii WiedźMistrzów, chcąc stoczyć bitwę z siłami Julatsy wyłącznie za pomocą stali, po to tylko, by od tchórzliwego wroga otrzymać odpowiedź w postaci zdradzieckich zaklęć... – I zwyciężyć mimo tego – dokończył Senedai. – Bo zwyciężymy. – To jest miasto magii. Czy w swoich nawet najbardziej pomieszanych snach naprawdę wierzyłeś, że nie skorzystamy ze wszystkich środków, jakie mamy do dyspozycji? I pozwól też, że przypomnę, iż nadal mamy te środki. – Magia jest siłą zła i zaprzysiężonym obowiązkiem każdego Wesmena jest doprowadzenie do zniszczenia kolegiów i obrócenia waszych wież w ruinę. – Senedai wymierzył palec w Barrasa. – Imponująca kwiecistość wypowiedzi – skwitował Barras. – Ale chyba musicie się bardziej postarać. – Tak uważasz? – Senedai uśmiechnął się. – Za waszymi nędznymi murami jest teraz żałosna liczba magów, jeszcze mniej zbrojnych i garstka przerażonych kobiet i dzieci. Macie tylko tę diabelską barierę, a nawet ja wiem, że nie możecie jej utrzymywać w nieskończoność. Nie będziemy nawet marnować strzał, nie ma takiej potrzeby. – Mądra decyzja. Nasze dachy są kryte, a ściany budynków z kamienia. Błoto i słomę porzuciliśmy całe pokolenia temu. – Twoje obelgi, magu, są co najmniej tak stare, jak twoje ciało – powiedział Senedai. – A taka poza donikąd cię nie zaprowadzi. Teraz posłuchaj mnie, członku Rady Julatsy, i słuchaj uważnie. – Zaproponowałem tobie i wszystkim znajdującym się wewnątrz murów kolegium życie, jeżeli poddacie się teraz. Ta obietnica, podobnie jak wy, umrze w chwili, gdy jeszcze choć kropla wesmeńskiej krwi zostanie tu przelana. – A jaką mamy gwarancję, że dotrzymasz słowa? – Barras starał się zdobyć na najbardziej dumny ton. – Jestem wodzem plemion Heystron. – To nie robi na mnie wrażenia. A co się z nami stanie, jeśli się poddamy? – Pozostaniecie jeńcami, dopóki nie znajdziemy dla was stosownej pracy przy budowaniu nowego wesmeńskiego imperium. Alternatywą jest śmierć. – Nie dajesz nam nic. – Rozejrzyj się – Senedai zatoczył dłonią koło. – Wasza sytuacja nie sprzyja żądaniom. – Zapominasz chyba, że nie jesteście w stanie się tu dostać. Ta diabelska bariera, jak ją nazwałeś, jest nieprzerywalna. – To prawda, choć to nie koniec naszych wysiłków – odpowiedział Senedai. – Ale możemy też tutaj czekać, aż umrzecie z głodu lub z pragnienia albo aż osłabniecie i bariera opadnie. Jest też jeszcze jeden środek przymusu, ale nie chciałbym być zmuszony go użyć. Nie jestem dzikusem, ale w ten czy inny sposób zniszczymy w końcu wasze kolegium. – Prędzej umrę, niż zobaczę, jak stawiasz stopę na tej świętej ziemi – odparł Barras lodowatym głosem. Senedai rozłożył ręce. – To twój wybór, magu, a każdemu powinno być wolno wybrać własną śmierć. Ale może twoi ludzie nie są tak skorzy, by pójść w twoje ślady. To zależy od was. Was wszystkich. Możecie żyć jako nasi więźniowie i być dobrze traktowani albo umrzeć na ostrzach naszych mieczy lub powoli, kiedy skończy się wam jedzenie i picie. Daję wam czas na decyzję do jutra, do świtu, potem będę musiał użyć innych metod – skończywszy, Senedai odwrócił się i odszedł w stronę centrum pokonanego miasta Julatsy. Barras gestem rozkazał zamknąć bramę i podszedł z powrotem do Karda i Kereli. – I to właśnie nazywasz negocjacjami, tak? – Kerela objęła ramieniem Barrasa. We trójkę zaczęli powoli iść z powrotem w stronę Wieży. – Nie. To nazwałbym podpuszczaniem wesmeńskiego lorda, który sam nie miał najmniejszego zamiaru negocjować. – Rozumiem, że poddanie się nie wchodzi w grę? – zapytał Kard. – Nie – odpowiedzieli Barras i Kerela jednocześnie. – Czemu w ogóle o to pytasz? – zdziwił się Barras. – I co Senedai miał na myśli mówiąc o „jeszcze jednym środku przymusu”? – dodała Kerela. – Wiem, co miał na myśli i dlatego musiałem zapytać – powiedział Kard z miną tak przepełnioną smutkiem, że Barras poczuł się nagle, jakby coś stanęło mu w gardle. – Co to jest? – Lepiej wejdźmy do środka – zaproponował generał. – Przed świtem czeka nas długa i trudna rozmowa. ROZDZIAŁ 8 Sha-Kaan zdecydował się opuścić gościnny i spokojny Choul i polecieć do swego nadziemnego legowiska, Skrzydlatego Dworu, który Vestari zbudowali pod jego okiem i zgodnie z jego wskazówkami. Choć bitwa była długa i ciężka, doskonała organizacja Miotu Kaan pozwoliła znacznie ograniczyć straty i nadal utrzymywać dostateczną ochronę przejścia międzywymiarowego. Lecz wrogowie powrócą. Będą wracać, aż Kaan ulegną zniszczeniu albo przejście zostanie zamknięte. Już teraz czuł, jak portal powiększa się, pochłaniając krawędzie nieba. Najciężej rannych odesłał do Kleny, kompleksu schronień w przestrzeni międzywymiarowej połączonej z Balaią. Tam zajmą się nimi Dragonici, lecząc ich i pielęgnując przed kolejnym starciem. On sam nie miał służącego Dragonity. Od czasu kradzieży amuletu Septerna i śmierci poprzedniego maga, Serana, podczas pierwszego spotkania z Hiradem Coldheartem i Krukami, Sha-Kaan nie miał jeszcze okazji dokonać wyboru. Wielki Kaan przeleciał ze swym Miotem krótką odległość do Choulu, gdzie wszyscy poza nim zanurzyli się w ciemnym, głębokim schronieniu, wybierając towarzystwo i bliskość ciał swych braci zamiast samotności pełnej gorąca, jaka zwykle czekała po zwycięskiej bitwie wszystkich prócz tych najpoważniej rannych. On sam miał przed sobą zadanie do wykonania, dlatego też zatoczył koło i z wysokości nieba oceniał obecny stan terytoriów Kaanów. Od rubieży spalonych ziem Keolu, przez suche pustkowia i poszarpane szczyty Beshary, wzgórza i równiny Dormaru, aż po gorące i wilgotne lasy Terasu rozciągała się domena Miotu Kaan. Kraj godny całej ich potęgi i wielkości, która zostanie jednak utracona, jeżeli nie uda się zamknąć wrót do Balai. Dużą częścią tych terenów Kaanowie władali niepodzielnie, jednak nie zawsze tak było. Przez większość swej wczesnej dojrzałości, ponad trzy pokolenia temu, Sha-Kaan walczył z Miotem Skar o kontrolę nad żyznymi niegdyś ziemiami Keolu. Nadal pamiętał ostre klify osłaniające przepiękne, głębokie równiny zasilane imponującymi wodospadami. Falujące trawy na podmokłych szczytach prastarych wulkanów i wygładzone lodowcem płaskowyże. Gęste, rozległe lasy, gdzie pod płaszczem liści, na żyznej glebie, rosły połacie płomiennicy, zbieranej przez wiernych Vestari jako pokarm dla ognia Kaanów. Jej czerwono-niebieska barwa przyciągała wygłodniałych i zmęczonych. A także chcących ją mieć tylko dla siebie, jak Miot Skar. Kaanowie słabli wtedy szybko, wyczerpani manewrami w czasie bitew i pozbawieni mentalnego wsparcia z równoległego wymiaru, azylu, z którym można by spleść duszę Miotu. Skar i Kaan walczyli na niebie i na ziemi, w jeziorach i rzekach, eliminując życie z każdego skrawka terenu i każdego akwenu. Ludzie, jeśli nie zdołali uciec na pustkowia i dalej, zostali wybici, lawiny poruszonych z posad skał i obsunięta spalona ziemia zablokowały i zmieniły bieg rzek i strumieni. Podziemne tunele zapadały się, w miarę jak Choul po Choulu ulegał zniszczeniu. Na powierzchni życie roślinne wymarło, żyzna gleba zmieniła się w czarną, twardą skorupę, smagana bezustannie płomieniami z pysków tych, którzy czerpali z niej życie. Kraj wymarł, a Miot Kaan podzieliłby jego los, gdyby na popękanej i zniszczonej ziemi, będącej niegdyś najbogatszą i pożądaną przez wszystkich prowincją, nie pojawił się Septern. Jeden wielki człowiek. To właśnie Sha-Kaan go odnalazł. Równie dobrze mógłby to być jakiś Skar, a wtedy historia wyglądałaby zupełnie inaczej. Po prostu się pojawił, dokładnie pod lecącym nisko Sha-Kaanem. Szedł powoli, nieco niepewnie spoglądając na walczące na niebie smoki i pędzącego w jego stronę Sha-Kaana. Septern nie okazał strachu, tylko spokojną rezygnację, podobnie jak Hirad Coldheart w twierdzy Taranspike. Pogodzenie się z losem. Z tego właśnie powodu Sha-Kaan go nie zabił. Był ciekawy, bowiem Septern nie był jednym z Vestari, którzy tak wiernie służyli Kaanom, ponadto nie pochodził z żadnej rasy podległej smokom – wyraz jego twarzy mówił to jasno i wyraźnie. Dlatego też – mimo że na niebie szalała bitwa – ciekawość zwyciężyła z ryzykiem i Sha-Kaan wylądował. Bowiem chociaż smoki niepodzielnie władały niebem, na ziemi ich ruch stawał się powolny i niezdarny. Ta decyzja zapoczątkowała wydarzenia doprowadzające do ocalenia Kaanów, ich zwycięstwa nad Skarami i odkrycia równoległego wymiaru niezbędnego do rozwinięcia kolejnej płaszczyzny świadomości. Lądując tuż obok Septerna, Sha-Kaan zrozumiał przyczynę niespodziewanego pojawienia się człowieka. Za kępą rzadkich krzewów, które jeszcze pozostały na terenie spustoszonego Keolu, zobaczył, niemal niewidoczny z innej perspektywy, brązowo-biały prostokąt wyglądający jak żywy, falujący malunek na skale. Natychmiast domyślił się jego natury i, chroniąc Septerna, wydał Kaanom rozkaz odmieniający przebieg bitwy o Keol. Niemal natychmiast grupa Kaanów zanurkowała przez bramę, wprowadzając panikę wśród Skarów. Cały Miot przerwał atak i skierował się w stronę aktywnego portalu, w którym zniknął wróg. Ponad tuzin z nich przekroczył bramę, nim Kaanowie zdołali otoczyć ją ścisłą siecią obronną i odeprzeć pozostałych Skarów. Była to lekcja, jakiej mieli nigdy nie zapomnieć. Podobnie jak Sha-Kaan nigdy nie zapomniał swej pierwszej krótkiej wymiany zdań z Septernem. – Co się dzieje? – pytanie Septerna nie było skierowane do nikogo szczególnego, nie oczekiwał bowiem odpowiedzi od swego niespodziewanego strażnika. Z jego głosu, postawy i wyrazu twarzy biła kompletna dezorientacja. – Kaan polecieli, by zniszczyć azyl Skarów. Potem wygramy bitwę o Keol. – I znów podobnie jak w przypadku Hirada Coldhearta pod Septernem ugięły się nogi i osunął się na ziemię. I tak jak Hirad, dosyć szybko doszedł do siebie. – Nie rozumiem – powiedział. – Portal, przez który przybyłeś, prowadzi do wymiaru wspierającego Miot Skar, wyczuwamy jego wzór. Zniszczymy wiązania materii tego wymiaru i odetniemy im wsparcie. Potem wygramy bitwę o Keol. Na twarzy Septerna pojawiła się wściekłość. – Ale Ptaki to nieszkodliwa, spokojna rasa. Nie możecie... mordercy! – i pozostawiając Sha-Kaana, ruszył pędem w stronę portalu. – Nie możesz nas powstrzymać. Tak musi być. Ale mag nie słuchał. I nie powstrzymał ich. A potem powrócił. I Sha-Kaan czekał. * * * Sha-Kaan odepchnął wspomnienia i wzleciał w górę, chcąc dać sygnał strażnikowi i ogłosić cel podróży. Wywinął salto, wydając z siebie niski, szorstki ryk oznaczający Skrzydlaty Dwór, i ostro zanurkował w stroną gęstego, zielonego płaszcza tropikalnego lasu. Nawet teraz, po upływie czterystu balaiańskich lat, gwałtowne pikowanie ku legowiskom napełniało go przyjemnym dreszczem. Nie musiał oczywiście opadać tak szybko, ale wtedy nie byłoby podniecenia. Tuż przed nieprzeniknioną ścianą zieleni Sha-Kaan wykonał szybki piruet i leniwym ruchem skrzydeł wyrównał pozycję. Potem złożył je do tyłu, żeby złagodzić przelot, w wybranym miejscu przebił zasłonę liści i znalazł się nad doliną. Wszędzie unosiła się delikatna mgła, czyniąc widocznymi nieliczne promienie słońca przebijające się zielonkawą poświatą przez sklepienie liści. Legowiska Kaan rozciągały się we wszystkich kierunkach, tak daleko, jak sięgały oczy Vestari. Gęsta kopuła lasu dawała schronienie i tworzyła łagodną, ciepłą atmosferę, która miała zbawienny wpływ na łuski, a także izolowała legowiska od pogody i hałasu z zewnątrz, czyniąc je oazą spokoju. Sha-Kaan wydał z siebie przyjazny, pełen spokoju okrzyk i odpowiedziało mu cztery czy pięć głosów potomstwa Miotu ukrytego pod zasłoną mgły. Spokój. Odgłos spadającej wody, szum gałęzi i echa zawołań Miotu koiły jego umysł. Rozłożył skrzydła, hamując w powietrzu. Drzewa porastające zbocza doliny do wysokości kilkuset metrów pochylały się, tworząc liściaste sklepienie nad jego głową, były ciemne i ciche, a mgiełka falująca w dole – blada, przetykana świetlistymi włóczniami słonecznych promieni. Wykonał pojedynczy obrót, pozwalając zmęczonemu ciału poczuć wilgotne, ciepłe powietrze, a potem skierował się w dół, wyciągając szyję ku domowi i miarowym biciem skrzydeł powodując fantastyczne zawirowania mgły. Po kilkunastu takich uderzeniach mgła rozstąpiła się przed nim, to co zobaczył w dole, ucieszyło jego serce i uspokoiło zmęczony umysł. Charakterystycznym elementem legowiska Sha-Kaana była szeroka, wolno płynąca rzeka – Tera. Wylewała się z potężnego wodospadu na północnym krańcu doliny i płynęła, zasilana po drodze przez inne wodospady, stopniowo poszerzając koryto, by wreszcie przy południowym wylocie opaść i zmienić bieg na podziemny. Zbocza doliny bogato porośnięte drzewami były również domem licznych ptaków, które między innymi rozsiewały trawiastą płomiennicę porastającą olbrzymie połacie legowisk. Gdzieniegdzie spomiędzy niej wyglądały wielkie, kamienne płyty, a w miejscach, gdzie ziemia była gorsza, Vestari zamieszkujący legowiska pobudowali domy z drewna i słomy. Sha-Kaan leciał wzdłuż doliny, a jego wołaniom raz po raz odpowiadały okrzyki potomstwa Miotu. Potomstwo nie opuszczało Chouli Narodzin – niskich i płaskich budowli zaprojektowanych tak, by osiągnąć idealne warunki dla urodzenia i wychowania młodych Kaanów. W każdym takim Choulu znajdowały się stale podgrzewane kotły z wrzącą wodą, ta zaś parowała, skraplała się i spływała po ścianach budowli na ziemię, wsiąkając w nią i zbierając się wokół ukrytych w niej gniazd. Sha-Kaan obrócił się powoli i z gracją rozłożył skrzydła, pochylając się, aby spowolnić lądowanie. Kamienna platforma zadrżała, kiedy dotknął ziemi, a jego słudzy zbiegli się, oczekując rozkazów. – Nie jestem ranny – powiedział do nich. – Odejdźcie teraz, a ja przyjrzę się waszemu dziełu. Rozejrzał się i zobaczył, że wszystko wygląda dokładnie tak, jak tego pragnął. Westchnął ze szczęścia. Skrzydlaty Dwór. Dom. Budowla była zaiste wspaniała. Biały, szlifowany kamień wznosił się ponad pięćdziesiąt metrów ku zasnutemu mgłą niebu, sprawiając, że Skrzydlaty Dwór zdawał się panować nad doliną. Niskie korytarze wejściowe wiodły do głównej kopuły, gdzie odpoczywał i odbywał audiencje. Była to doskonała półkula, choć Sha-Kaan okazał zadowolenie dopiero po czwartej przebudowie. Spoczywała ona na konstrukcji w kształcie oktagonu, każda ściana ozdobiona została podobizną ogromnej głowy Sha-Kaana, tak aby spoglądał we wszystkich kierunkach, chroniąc legowiska przed złem. Po obu stronach kopuły znajdowały się wieże, błyszczące, smukłe kolumny, z balkonami na trzech wysokościach, z których zwieńczeń unosił się dym. Pod każdą z nich ogień grzał bezustannie kotły z wodą. Tak jak rodzące Kaan pan Skrzydlatego Dworu, będąc z dala od Choulu i swych braci, pragnął wilgoci i gorąca. One pozwalały wypocząć skrzydłom, przynosiły ulgę łusce i spokój oczom. Jednak swą nazwę Dwór zawdzięczał wspaniałej rzeźbie wznoszącej się z tyłu ponad sto metrów w górę, po obu stronach kopuły, i dotykającej mgły. Idealna co do najmniejszych szczegółów kopia skrzydeł Sha-Kaana – wygiętych ku górze, tak że ich końce stykały się tuż poza zasięgiem wzroku. Monument stosowny dla jego panowania nad Miotem. Wielki Kaan ruszył powoli naprzód, wyginając szyję w kształt litery „s” i balansując połyskującym, złotym ciałem w nietypowej, wyprostowanej pozycji. – Doskonale – pomyślał. – Doskonale. Zamknął oczy, ustawił się ostrożnie i przesunął się do wewnątrz komnaty. Taki krótki ruch wymiarowy, możliwy zresztą jedynie, kiedy ciało pozostawało w bezruchu, był koniecznością w budynku, którego wrót nie zaprojektowano, aby pomieścić ogromny korpus smoka, tylko jego służących i doradców. W środku gorące powietrze powodowało natychmiastowe odprężenie. Sha-Kaan położył się, wyciągnął szyję na wilgotnej podłodze i w zamyśleniu przeżuwał bele płomiennicy ułożone wzdłuż ścian, by potem przejść do uwiązanego w pobliżu kozła. Przez chwilę zatrzymał wzrok na malowidłach pokrywających wnętrze kopuły i przedstawiających kraj, który już nie istniał. Kraj sprzed wojny smoków. Pozostało dosłownie kilka miejsc noszących ślady dawnej świetności i piękna. Keol był jednym z nich. Umysł Sha-Kaana powędrował z powrotem ku Septernowi i świadomości, że ich spotkanie tego pamiętnego dnia, wiele lat temu, było nierozerwalnie związane z katastrofą grożącą obecnie Balai i przejściem międzywymiarowym na niebie Terasu. * * * – Nasze opcje wyboru są poważnie ograniczone – powiedział Kard. – I wiem, że to, co mówię, może wydawać się oczywiste, ale musicie poznać dokładnie naszą sytuację. Kerela zwołała całą Radę Julatsy na spotkanie z Kardem. Siedzieli przy wielkim stole w jednej z komnat Rady znajdujących się po zewnętrznej stronie Wieży i otaczających Serce. Kard usiadł pomiędzy Kerelą a Barrasem, a na lewo od nich zajęli miejsca Endorr, Vilif, Seldane, Cordolan i Torvis. W zewnętrznej ścianie komnaty znajdowały się trzy okna wpuszczające świeże powietrze i słabe popołudniowe światło. Stojące pod przeciwną ścianą misy z płonącymi węglami równoważyły słabe naturalne oświetlenie, a gobeliny przedstawiające starożytnych członków Rady Julatsy dodawały komnacie powagi wieków. – Po pierwsze, generale, gdybyś mógł przedstawić w miarę szczegółową analizę naszych sił. Tak żołnierzy, jak magów – poprosiła Kerela. Kard skinął głową i rozłożył zwój pergaminu. – Jeden z moich plutonów dokonał spisu. I przykro mówić, ale zajęło to mniej czasu, niż myślałem – generał wziął głęboki oddech. – W obrębie tych murów mamy stu osiemdziesięciu magów, wliczając w to was. Wczoraj mieliśmy ponad pięciuset. Z wojskiem nie jest dużo lepiej. W tej chwili dowodzę siedmiuset siedemnastoma zdolnymi do walki ludźmi, trzydziestoma mogącymi tylko chodzić albo leżącymi rannymi i dwunastoma, którzy, jak sądzę, nie dożyją świtu. Do tego czterysta ośmioro dzieci w wieku od kilku miesięcy do trzynastu lat, sześćset osiemdziesiąt siedem kobiet oraz trzystu czternastu mężczyzn w różnym wieku i o różnych zawodach. To razem dwa tysiące trzysta pięćdziesiąt pięć osób i zgadzam się, że to spory tłum, ale na szczęście studnie są głębokie, a wy posłuchaliście mojej rady i mamy zapasy na cztery tygodnie. Potem, no cóż... W ciszy, jaka nastąpiła po raporcie Karda, Barras słyszał dudniące bicie własnego serca. Wszyscy utkwili wzrok w trójkolorowym blacie stołu. Żaden z nich nie chciał spojrzeć drugiemu w oczy. Przeciąg dmuchnął w misy z węglami i na chwilę straciły nieco blasku. – Na bogów podziemia – szepnął Torvis, którego koścista i wysoka, choć przygarbiona sylwetka i pomarszczona twarz czyniły go teraz jeszcze starszym. – Jak duża jest populacja Julatsy? Spojrzenia zgromadzonych raz jeszcze skupiły się na Kardzie. Generał poruszył się nerwowo na krześle, a potem spojrzał na członków Rady spod wpół przymkniętych powiek. – Przed atakiem Wesmenów, biorąc poprawkę na gości będących przejazdem i nie licząc oddziału magów i żołnierzy wysłanych do Darricka do Kamiennych Wrót, w mieście znajdowało się jakieś pięćdziesiąt tysięcy ludzi – ocenił Kard. – W murach kolegium mamy więc teraz mniej niż jedną dwudziestą tej ludności. Barras złożył ręce na karku i patrzył w sufit. Kerela, powoli kręcąc głową, ukryła twarz w dłoniach. Seldane zakryła ręką drżące usta, a po policzkach Cordolana i Torvisa płynęły łzy. Vilif i Endorr zastygli w bezruchu, zbyt zszokowani nawet by płakać. Kard podniósł ręce. – Rozumiem wasz żal, szok i bezradność, ale pamiętajcie, że wielu z mieszkańców Julatsy bez wątpienia uciekło i skierowało się do Dordover i innych kolegiów. Ale to prawda, że straciliśmy wielu dobrych ludzi w obronie miasta i musimy zakładać, że Wesmeni mają wielu jeńców. I to właśnie jest obecnie naszym największym problemem. – A co właściwie możemy zrobić? – na twarzy Endorra pojawił się blady uśmiech, ale w jego oczach nie było radości. – Wybór jest jasny – odpowiedział Kard. – Poddać się, usunąć Całun i otworzyć bramy Wesmenom albo czekać na ratunek ze strony Dordover i innych. – Poddanie się jest poza dyskusją – odezwała się Kerela. – Otwarcie bram oznaczałoby koniec Julatsy jako centrum magii i prawdopodobnie koniec dla nas wszystkich. Pytam, ilu z was wierzy słowom lorda Senedai? – Poszlibyśmy na śmierć – zgodziła się Seldane. – Wszyscy znacie uczucia Wesmenów do magii. Wokół stołu rozległ się pomruk poparcia. – A jeśli pomoc nie nadejdzie w ciągu czterech tygodni? – zapytał Torvis, otarłszy już oczy. – Ja i starsi oficerowie postaramy się oczywiście opracować jakiś plan ucieczki, ale musicie się przygotować na to, że będzie ona krwawa i wszyscy weźmiemy w niej udział. – Nie ucieczka, tylko przełamanie oblężenia – poprawił generała Torvis. – Tak. – Kard uśmiechnął się lekko. – Trzeba będzie wtedy skupić nasze siły w najsłabszym punkcie ich linii. Dlatego też ta wieża, którą budują, musi zostać zniszczona, a wszystko, co będziemy robić do otwarcia bram – pozostać w tajemnicy. Zostawiam to wam. Jest jednak jeszcze coś, z czym powinniśmy poradzić sobie natychmiast, coś co może zmienić morale naszych ludzi. – Nasi ludzie są szczęśliwi, że żyją – powiedziała Seldane. – Nie wątpię w to – odparł Kard. – Jednak większość z nich zostawiła swoich bliskich gdzieś za murami. Mogli uciec, umrzeć albo dostać się do niewoli. Wcześniej Senedai wspomniał o ostatecznym środku przymusu, jaki miał nas przekonać do poddania się i usunięcia Całunu. Stracił już wystarczająco wielu ludzi, żeby zrozumieć, że bariera zaklęcia jest zabójcza i nie do przekroczenia. Nie chcę mówić o tym wprost, więc zapytam was. Gdybyście chcieli, żeby oblegani przez was wrogowie zdjęli Całun i się poddali, a mielibyście w rękach kilka tysięcy więźniów, jakiego rodzaju przymusu byście użyli? * * * Septern powrócił przez portal gnany wściekłością i niezwykłość tego faktu nadal napełniała Sha-Kaana radością. Mag nie był specjalnie wysoki jak na człowieka, miał może trochę powyżej metra sześćdziesięciu według miar Balai. Dla porównania – Sha-Kaan, będąc wtedy młody, mierzył jakieś trzydzieści metrów od pyska do końca ogona. Od tej pory urósł do ponad czterdziestu i był jednym z największych smoków, które nadal latały. A co najważniejsze – nie stracił prawie nic z dawnej szybkości. Septern wyskoczył z portalu, otrzepał się, natychmiast zobaczył Sha-Kaana i zaczął wyzywać jego i jego gatunek. Vestar, który zrobiłby coś takiego, zostałby zabity albo w najlepszym razie wygnany za niesubordynację. Septern co chwila pokazywał też za siebie. – Czemu sam tam nie przejdziesz i nie zobaczysz, co twój kochany, jak go nazywasz, Miot, zrobił? Zniszczyliście spokojną i piękną cywilizację waszym cholernym ogniem, kłami i pazurami. Jak śmiecie decydować o życiu i śmierci ludzi w innym wymiarze? Jak śmiesz? Na szczęście dopilnowałem, byście nie zrobili tego samego w moim świecie. I nikt z twojego cholernego Miotu morderców nie zobaczy już wymiaru Ptaków z moją pomocą. Modlę się tylko, żeby przeżyło wystarczająco wielu, aby odbudować to, co im odebraliście. W tym momencie Septern stał już dosłownie obok pyska spoczywającego na ziemi Sha-Kaana. Smok ułożył głowę na miękkiej trawie, zwinął skrzydła, ogon owinął wokół ciała i pod długą, smukłą szyją. Powstrzymał pragnienie ukarania człowieka, pamiętając, jak ważny może okazać się dla przetrwania i rozwoju Kaan. – Nie jesteście władcami świata, tylko swego wymiaru – ciągnął wściekły mag – chociaż patrząc, jak unicestwiacie wszystko na swej drodze, trudno mi uwierzyć, że jesteście czymś więcej niż bezmyślnymi zwierzętami. Jak mordowanie niewinnych istot może wam pomóc? Co? Czy może mowę ci odebrało? Za Septernem czwórka Kaan, która przeżyła bitwę ze Skar w wymiarze Ptaków, wynurzyła się z falującej, brązowej głębi portalu, wydając z siebie okrzyki zwycięstwa odbijające się echem po spustoszonych ziemiach Keolu. Sha-Kaan pamiętał dalszą część ich rozmowy, jakby miała miejsce wczoraj. Poczekał, aż inne smoki odlecą, popatrzył na niebo, węsząc w powietrzu w poszukiwaniu Skarów, a potem, wysławszy uprzednio mentalną wiadomość do najbliższych Vestari, by przybyli, zaczął mówić. – Powiem ci trzy rzeczy: Nazywam się Sha-Kaan z Miotu Kaan, twój świat nie ma się czego obawiać z naszej strony, a ty musisz powstrzymać swój język, bowiem inni z mojego gatunku nie są aż tak wyrozumiali jak ja. – Wyrozumiali? Nie rozśmieszaj mnie. Ich rzeź w tamtym świecie też nazwiesz wyrozumiałością, tak? – Nazwę ją przetrwaniem – odpowiedział Sha-Kaan, używając łagodnego tonu, który zwykle uspokajał Vestari. – Przetrwanie? Zburzyliście ich domy, spaliliście ich ciała i skrzydła, sprowadziliście na niebo ciemność i pioruny. Raczej nie są pod wrażeniem waszej łaskawości, tym bardziej że pewnie jeszcze wczoraj nie słyszeli o istnieniu Miotu Kaan. – Ale słyszeli o Skar. I służą Skar. Z tego powodu, choć nieświadomie, byli przeciwko nam. To wojna, a oni są sprzymierzeńcem wroga. Stanęli po przeciwnej stronie. – Gdyby Sha-Kaan mógł tak jak człowiek wzruszyć ramionami, zrobiłby to. Zamiast tego zmarszczył kościane brwi. Widział, jak z Septerna uchodzi napięcie i czekał. – Ale czy oni, Ptaki, wiedzieli o tym? – Skar powinni powiedzieć im wszystko o smokach i powodach, dla jakich zostali wybrani do służby. Podobnie jak ty. – Nie wątpię, że powinienem być wdzięczny – rzekł Septern. – Najpierw powiedz mi, w jaki sposób Ptaki mogły pracować jako sojusznicy smoków. To nie ma sensu. Sha-Kaan poruszył głową, przygotowując się do powstania. – To nie jest pytanie, na które można prosto odpowiedzieć – oznajmił. – A my powinniśmy się przenieść w bezpieczniejsze miejsce. Moi słudzy dadzą ci jedzenie i zapewnią eskortę. Będę oczekiwał twego przybycia w legowiskach Kaan. – A kto mówi, że wybieram się gdziekolwiek poza powrotem przez ten portal? – zapytał hardo Septern. W ślepiach Sha-Kaana pojawił się ogień. Dmuchnął, nie używając paliwa, ale obalając maga na ziemię. – Ja mówię – zagrzmiał. Septern zbladł przerażony, wykrzywił twarz i zakrył uszy dłońmi. – Ty i twój wymiar możecie przynieść Kaan wiele korzyści, a w zamian za to my będziemy was chronić przed innymi, mniej tolerancyjnymi Miotami. I uwierz mi, delikatny człowieku, gdybyś tak szczęśliwie nie wpadł w moje łapy, prędzej czy później znalazłby was jakiś inny Miot. Tak więc będę cię oczekiwał w legowiskach, gdzie przemówisz przed starożytnymi Kaan. Vestari ci pomogą, ale nie mówią twoim językiem, a ty możesz nie być w stanie czytać ich myśli. Do czasu, gdy znów się spotkamy, oczyść swój umysł i otwórz go, albowiem ten świat jest dużo większy, niż mógłbyś sobie wyobrazić. Potem rozwinął skrzydła i odleciał, czując na sobie wzrok Septerna i walcząc z pokusą, by zajrzeć do jego umysłu. Bez wątpienia był wielkim człowiekiem. Pojął magię podróży między wymiarami i potrafił ją kontrolować, a to czyniło go prawdziwym skarbem dla Kaan. Obejrzał się raz, nie zawracając, a jedynie wyginając szyję pod siebie. Vestari przybyli. Z nimi będzie bezpieczny. Sha-Kaan wydał z siebie ryk zadowolenia i pomknął ku legowiskom. ROZDZIAŁ 9 Kard, Kerela i Barras stali w milczeniu pośród gęstej porannej mgły zwróceni w stronę Całunu-Demonów. Wewnątrz jego falującej powierzchni pojawiały się i znikały upiorne bladobłękitne zjawy. Uśpione podczas nocy, w ciągu dnia nadawały grozie Całunu dodatkowego poczucia niesamowitości. Wartownicy nad Północną Bramą poinformowali, że Senedai zbliża się samotnie do murów kolegium, stąpając ulicami, na których jeszcze niedawno toczyło się spokojne życie Julatsy. Teraz te ulice należały do Wesmenów, a ich lord miał właśnie osądzić decyzję Rady Julatsy. Na znak Kereli otwarto bramę i magowie Julatsy stanęli naprzeciw lorda Senedai przedzieleni jedynie Całunem. Tym razem nie było proporców, łuczników, straży. Spotkanie zapowiadało się na krótkie. – Widzę, że twoi przyjaciele dotrzymują ci towarzystwa w ten miły poranek – Senedai uśmiechnął się spod wąsów. Jego głos po drugiej stronie Całunu zabrzmiał mechanicznie i głucho. – Nie widzę nic miłego w naszej sytuacji – odparł po chwili Barras. – Generał Kard i Starszy Mag Kerela są tu, aby wysłuchać twojej odpowiedzi na naszą decyzję. – Świetnie. A więc, jaki jest wynik waszych obrad? – Nigdy nie poddamy kolegium – oświadczyła krótko Kerela. Senedai skinął głową, a przez jego twarz przemknął cień żalu. – Niczego więcej nie oczekiwałem. Szanuję waszą decyzję, lecz nie pozostawia mi ona wyboru, jak tylko wyciągnąć was zza tej diabelskiej mgły środkami innymi niż negocjacje. – To właśnie ultimatum, o którym mówiłeś wczoraj? – wykrzyknął Barras. Senedai zignorował go. – Przybyłem nieuzbrojony i bez straży, albowiem chcę byście mi uwierzyli. Jeśli po tym, jak skończę, zdecydujecie się zniszczyć mnie jednym ze swych zaklęć, niech tak się stanie. Ale wtedy to, o czym chcę powiedzieć, zostanie jedynie przyspieszone. – Słuchajcie teraz – wyszeptał Kard. – W jakim stanie są pojmani przez was jeńcy? – zapytał Barras. – Żyją – odrzekł Senedai – ale są jeńcami. Nic dla mnie nie znaczą – przerwał na chwilę. – Nie ma pośród nich magów. Obecnie, w każdym razie. Nie mogłem ryzykować, że ich zaklęcia mnie zaskoczą. – To blef – wyszeptał Kard, odwracając głowę od Wesmena. – Nie mógł ich odróżnić w tłumie. Musiałby widzieć, jak rzucają. Senedai klasnął w dłonie, a dźwięk odbił się głucho po niewielkim dziedzińcu przed bramą. – Koniec rozmów. Oto, co nastąpi, jeżeli się nie poddacie. Codziennie o świcie, w południe i o zmierzchu przyprowadzimy tu pięćdziesięciu jeńców i zmusimy ich, by przeszli przez waszą barierę. Każda próba powstrzymania nas zakończy się egzekucją kolejnych trzystu jeńców. Ponieważ nie będziemy mogli przekazać wam ich ciał, pozostaną one pod murami, gnijąc na waszych oczach. Ponadto każdego kolejnego dnia o świcie liczba przyprowadzanych jeńców wzrastać będzie o pięćdziesiąt. Możecie zatrzymać tę... repatriację – Senedai uśmiechnął się na swój dobór słów – wywieszając znaki pokoju lub poddania na tej bramie i usuwając magiczną barierę. Pierwszych pięćdziesięciu jeńców przybędzie tu jutro wraz ze wschodem słońca. Tym samym daję wam jeszcze jeden dzień na dokonanie właściwego wyboru. Nie zmuszajcie mnie, bym spełnił swą obietnicę – skończywszy, Senedai odwrócił się i odszedł. Barras i Kerela patrzyli na Karda. – Zrobi to – generał ponuro pokiwał głową. – Bez wątpienia. Nawet jestem zaskoczony, że dał nam kolejny dzień. – Niech go diabli... – wybuchnął Barras. – Ale nie możesz odmówić mu logiki, prawda? – odezwała się Kerela. – To sprawa publiczna. Nasi ludzie zobaczą, jak ich przyjaciele, a może rodziny, giną od czegoś, co stworzyliśmy. – Ale to on za tym stoi, Kerelo – zaprotestował Barras. – Jesteśmy niewinni. – To prawda – odpowiedziała cicho Kerela – ale jest w naszej mocy powstrzymać tę rzeź. A w krótkim czasie Julatsańczycy obrócą się przeciw nam. Musimy być na to przygotowani. – Nie mówisz chyba o poddaniu się? – zapytał Barras. – Nie. Pamiętaj jednak, że większość ludzi za tymi murami to nie magowie. Nie pragną za wszelką cenę ochronić kolegium, ponieważ nie pojmują, co oznaczałaby jego utrata. – Kerela przygryzła wargę i zaczęła iść z powrotem w stronę Wieży. – Musimy zastanowić się, co powiemy naszym gościom. * * * W ciszy panującej w Skrzydlatym Dworze Sha-Kaan przeciągnął się i rozwarł paszczę. Poprzez delikatne wibracje w ścianach i posadzce wyczuwał szybkie kroki swego sługi. Miał mu dużo do powiedzenia, ponadto czekała go podróż. Sporo z tego, co miało zdarzyć się teraz w Keolu i Terasie przypominało okoliczności przybycia Septerna wiele cykli temu, istniała jednak pewna kluczowa różnica. Septern okazał się zdolny udzielić im pomocy, jakiej potrzebowali, dzięki głębokiemu zrozumieniu natury wymiarów. Sha-Kaan nie pokładał podobnej wiary w umiejętnościach Hirada Coldhearta i jego Kruków. A jednak zastanawiał się, czy to wszystko nie było po prostu kaprysem losu, nad którym nikt z nich nie mógł mieć władzy. Niebiosa wiedziały, że tak to właśnie wyglądało. Któż jednak mógł przewidzieć, jakie odległe wydarzenia zapoczątkuje przybycie Septerna do legowisk? Sha-Kaan ponownie zamknął oczy, wypuścił gorące powietrze na wilgotną ziemię, na której leżał, i wspomniał spotkanie Septerna z Najstarszymi. Mag przybył w złości, ale w dobrym zdrowiu, a Sha-Kaan doskonale pamiętał wyraz zachwytu na jego twarzy, gdy po raz pierwszy ujrzał legowiska. Oczywiście Skrzydlaty Dwór nie istniał wtedy jeszcze, ale gniazda Najstarszych wznosiły się wysoko nad ziemią, jako świadectwo ich przywództwa nad Kaanami. Najstarsi wybrali na miejsce spotkania brzegi Tery, tak by potrzebujący mogli zanurzyć się w jej chłodnym nurcie. Prócz Sha-Kaana – zaproszonego jako tego, który odnalazł Septerna – w rozmowie miało uczestniczyć trzech Najstarszych: Ara-, Dun-, i Los-Kaan. Wszyscy zbliżali się już do swego ostatniego lotu, ich łuska ze złotej stała się brązowa, a skrzydła wyschły, sprawiając, że każda podróż łączyła się z bólem. Septern stanął pomiędzy nimi, wykręcając szyję tak, by móc widzieć ich pyski. Masywne cielska wznosiły się nad nim niczym wieże, a długie ogony niecierpliwie zamiatały ziemię. Ara-Kaan otworzył pysk, by przemówić, ale Septern go ubiegł. Umysł Sha-Kaana zmroziła dumna myśl. Ara był smokiem o porywczej naturze, toteż obecny Wielki Kaan poczuł pradawne drżenie, wspominając to, co nastąpiło... – Nie podoba mi się to – zaczął Septern. – Przybywam w dobrej wierze, zdobywszy zaufanie Ptaków na tyle, że pozwolili mi zbudować szczelinę wymiarową na swojej ziemi, a w nagrodę dosięga ich zniszczenie ze strony waszych... poddanych, czy jak tam ich zwiecie. Ich największym nieszczęściem okazała się moja niepełna znajomość działania magii wymiarowej w ich świecie, co uczyniło szczelinę o wiele większą niż planowałem. Potem, jakby tego było... – Milcz! – zagrzmiał Ara-Kaan. – Nawet gdyby niebiosa się waliły – wy, ludzie – nie potrafilibyście utrzymać swych nędznych języków na wodzy. – Krzyk Ara-Kaana odbił się gromkim echem o ścianę doliny i ponownie obalił Septerna na ziemię. Mag jednak nadal spoglądał hardo prosto w olbrzymie ślepia Ary. – Rozumiem, że jestem dla was ważny, w przeciwnym razie już byłbym martwy – powiedział. – A więc niewiele rozumiesz – Ara wyciągnął szyję i obniżył pysk do poziomu człowieka. Septern widział pęcherze okalające niebieskie oczy powoli tracące już swój blask. – Mamy już sposób, by podróżować do waszego wymiaru, sam go nam pokazałeś. Możemy negocjować z innymi ludźmi. – A więc spal mnie i przekonaj się, jak bardzo się mylisz – Septern podniósł się z ziemi. Ara odchylił głowę. – Nie! – ryknął Sha-Kaan. – Wielki Kaanie, nie! Ara-Kaan zamarł i łypnął jednym okiem na Sha-Kaana. – Wysłuchaj go – poprosił młody smok. – Opanował kontrolowane połączenie wymiarów. Zasługuje na szacunek. – Jest człowiekiem – wycedził Ara z pogardą. – Jest też w miejscu, gdzie nie powinien się znaleźć – poparł Sha-Kaana Dun, odzywając się po raz pierwszy. – Wysłuchaj go. Ara rozluźnił mięśnie szyi. – Mów, człowieku. – Dziękuję – odparł po prostu Septern. – Pozwólcie, że się przedstawię. Nazywam się Septern i nominalnie jestem magiem Kolegium Dordover w Balai. Tym niemniej nie poczuwam się do przynależności do któregokolwiek z kolegiów, albowiem los pobłogosławił mnie zrozumieniem wielu różnych dyscyplin. – Doskonale – włączył się Los-Kaan, na wpół zanurzony w nurcie Tery, bezwiednie zagarniając ogonem wodę, by schłodzić grzbiet. – Ale czy to oznacza, że więcej niż jedna z tych dyscyplin zawiera wiedzę o, jak to nazwałeś, magii wymiarów? Septern spojrzał hardo na Los-Kaana, ważąc w myślach znaczenie pytania. Potem wzruszył ramionami. – Tak, w teorii wszystkie cztery kolegia mają wiedzę niezbędną do rozwoju magii wymiarowej. To temat często przekraczający granice etyki. Jednak to pojedynczy mag zawsze odpowiada za rozwój badań, a bardzo niewielu pracuje w tej dziedzinie. Teoria wymiarów jest nowa i wzbudza wiele kontrowersji. – Ale nie u ciebie – powiedział Ara chrapliwym głosem. – Oczywiście, że nie – Septern uśmiechnął się. – To ja jestem jej autorem. – Doprawdy? – zapytał Ara i otworzył paszczę, ukazując rzędy pożółkłych kłów. – Powiedz mi zatem, dlaczego tak bardzo się mylimy co do twoich bram? – Ponieważ, kiedy przeszedłem przez szczelinę, by ujrzeć wasze ludobójcze dzieło, poczyniłem zmiany w magii szczeliny. Teraz istotny jest punkt początkowy podróży, a ponieważ szczeliny do wymiaru Ptaków i na Balaię są połączone, musielibyście zacząć w Balai, aby tam powrócić. Tym samym, te szczeliny są dla was bezużyteczne, czyż nie? – uśmiech Septerna stał się pobłażliwy, Sha-Kaan widywał już taki wyraz twarzy u Vestari. – Na niebiosa, gdybym nie był przekonany, że mówisz prawdę, moje płomienie oddzieliłyby twoje ciało od tych spróchniałych kości. – Ara niemal wypluł te słowa. – Oto wasza odpowiedź na wszystko, tak? Spalić wroga i liczyć, że dostanie nauczkę? Nic dziwnego, że walczycie z tymi Skar i niszczycie swój kraj. – To znaczy? – zapytał Dun-Kaan. Język Najstarszego wysunął się z pobladłego z wiekiem pyska i zwilżył powieki. – A próbowaliście użyć tego? – Septern pokazał na usta. – Wydajecie się być dosyć bystrzy. Czemu nie negocjujecie? – Ach – westchnął Los-Kaan. – Oto mówi ten, który nie wie nic o naszej historii. Czas na rozmowy już dawno przeminął. Teraz jedynym środkiem zapewnienia pokoju jest podbój. – Na upadłych bogów, mówisz jak Wesmen – żachnął się Septern. – Kto? – zapytał Los-Kaan. Septern pokręcił głową. – To rasa mieszkańców Balai zagrażająca mnie i moim ludziom. Ale to nieistotne. Czego ode mnie chcecie? – ton głosu Septerna stał się nagle niecierpliwy. – I czemu mówicie tak, jakbyście spotkali już kiedyś ludzi takich jak ja? – Nie do końca takich jak ty – odezwał się Sha-Kaan. Pozostali pokiwali wielkimi łbami. – Czemu nie odpowiesz na pytanie człowieka, Sha? – zapytał Dun-Kaan. – To będzie znakomity test dla twej wiedzy. – Tak, Dun-Kaanie, z przyjemnością. – Sha-Kaan pochylił łeb, prostując szyję, a potem błyskawicznie powrócił do formalnej pozy, w której szyja pozostawała wygięta w „s”. Łeb smoka zawisł jakieś trzy metry nad Septernem, wycelowany prosto w maga. – Schlebiamy sobie, iż jesteśmy złożonymi istotami, uwięzionymi w niezgrabnych ciałach, spełniających swą rolę jedynie w locie. Jest wielu pośród nas, którzy pragną poczuć swobodę dłoni zdolnych do rzeźbienia i budowania, takich którzy tęsknią za rozmiarami umożliwiającymi podróż w dowolne miejsce – zaczął Sha-Kaan. – Ale utrata rozmiaru oznacza utratę potęgi – wtrącił Septern. – I nie bylibyśmy już smokami – zgodził się Sha-Kaan. – Tak więc ta tęsknota ogranicza się do chwil, kiedy obserwujemy Vestari pracujących przy gniazdach, jakie sami pragnęlibyśmy budować. Ale rozmiary, siła i umiejętność mowy to nie wszystko. Czujemy nacisk wymiarów, potrafimy podróżować przez nie bez użycia magii takiej jak twoja, a ponadto potrzebujemy energii wymiarów, by przetrwać i rozwijać się. – A więc ja nie jestem wam potrzebny. – Ależ jesteś – Sha-Kaan przysunął się bliżej, rozluźnił mięśnie korpusu i pochylił się, zakrywając swym cieniem Septerna – ponieważ opuszczenie naszego wymiaru, bez uprzedniego poznania miejsca, gdzie mielibyśmy się znaleźć, to ryzyko, jakie mogliby podjąć jedynie najgłupsi lub najbardziej zrozpaczeni. – Przecież widzieliście innych ludzi – zdziwił się Septern. – Musieliście więc być na Balai. – Odbieramy wizje. Wszystkie smoki to mają. Widywałem obrazy z niezliczonych wymiarów, także z twojego. Kiedy ustawienie było odpowiednie, przenikały one przez sferę mojej duszy. Jednak mimo tych wizji, nie możemy odwiedzać tych miejsc, by tworzyć z nimi połączenia, chyba że ktoś wskaże nam drogę albo trafimy tam dzięki niezwykłemu szczęściu, po ślepym locie. – Sha-Kaan ułożył się na brzuchu, składając przednie łapy przed sobą. Jego łuska połyskiwała złotem, odbijając blask padający na rzekę. Septern cofnął się nieco, by dać smokowi więcej miejsca. – Chcemy zatem, abyś pokazał nam drogę do swojego wymiaru. Septern parsknął: – Pewnie, że tego chcecie, ale jeśli pozwolicie, zrezygnuję z pomocy podobnej do tej, jakiej udzieliliście Ptakom. Lubię swój świat i przynajmniej niektórych z jego mieszkańców. – Uparty człowiek – syknął Ara-Kaan. – Słucham? – odpalił Septern. – Podajcie mi choć jeden powód mogący skłonić mnie do zaproszenia was i waszego ognia do mojego wymiaru. Sha-Kaan zamknął oczy i powoli wciągnął powietrze, zaskoczony, jak długo pozwolono temu człowiekowi zwracać się do Najstarszych z takim brakiem szacunku. Choć ze swej ludzkiej perspektywy mag miał do pewnego stopnia rację. – Ponieważ inny Miot odnajdzie w końcu drogę do waszego wymiaru, a ich pragnieniem może okazać się nie ochrona, ale zniszczenie was – powiedział spokojnie. – Dlaczego? – Bowiem Miot może być spleciony z jednym tylko wymiarem – dodał Dun-Kaan, jakby tłumaczył coś opóźnionemu dziecku. – A więc każdy Miot, który odnajdzie kolejny, niechroniony wymiar, a uwierz mi, że wszyscy szukamy, zniszczy kluczowe wiązania tego świata, po to tylko, by nie wpadł w ręce wroga. Jeżeli spleciemy twój wymiar z Miotem Kaan, czyniąc go azylem, możemy was chronić, ukrywając wasze położenie przed innymi Miotami. – I teraz oczekujecie, że uwierzę, że sami dotąd nie macie własnego... a... azylu? – Septern uniósł brwi. – Co masz na myśli, człowieku? – Skąd wiem, że nie czekacie na moją pomoc, aby zniszczyć Balaię? Smoki nie potrafią uśmiechać się jak ludzie, ale wtedy całą czwórkę wypełniły uczucia, które u człowieka wywołałyby śmiech. Septern, chcąc nie chcąc, znalazł się pod wpływem tych emocji. – O co chodzi? Co? – Pozwól, że cię zapewnię, Septernie z Balai – wychrypiał Ara-Kaan – iż gdybyś był mieszkańcem wrogiego azylu, wiedzielibyśmy, albowiem twój umysł byłby dla nas zamknięty. Co więcej, twoje prochy dawno tańczyłyby na wietrze Keolu, podczas gdy my plądrowalibyśmy twój świat dzięki zbudowanym przez ciebie bramom. – Rozumiem więc już dlaczego wydało wam się to tak zabawne – odparł Septern z kamienną twarzą. – Dobrze. Załóżmy, że wam uwierzyłem. Jak zamierzacie nas chronić i, co najważniejsze, czego oczekujecie w zamian? – Inteligentne pytanie i to takie, na które odpowiedź z pewnością zainteresuje badacza teorii wymiarów – wtrącił się Sha-Kaan. – Każdy wymiar, tak jak każda z istot go zamieszkujących, ma coś w rodzaju wyróżniającego ją wzoru. My możemy ten wzór poznać, splatając nasze umysły z wami. Septern skinął głową, dając Sha-Kaanowi znak, by kontynuował. – Po tym, jak cały Miot wyuczy się wzorca wymiaru, dusza Kaan będzie w stanie ukryć wasze położenie przed wrogimi Miotami. Wzmocnieni energią płynącą z waszego wymiaru możemy powstrzymać inne Mioty przed odbieraniem obrazów z Balai. – Będziecie czerpać energię z mojego wymiaru? – Sha-Kaan zorientował się, że mimo podejrzeń i trudnej sytuacji, udało mu się zainteresować Septerna. – Tak – odpowiedział młody smok. – Przestrzeń międzywymiarowa to energia, działająca przypadkowo, zawieszona bez celu. My, smoki, wyczuwamy ją, ale taki chaos stanowi jedynie niezbędną pożywkę dla naszych umysłów. Żywy wymiar zaś to spójna forma skupionej energii. Znalezienie wymiaru azylu to marzenie każdego Miotu, ponieważ splecenie się z nim pozwala na rozwój smoczych umysłów – stajemy się silniejsi, lepiej się rozmnażamy, żyjemy dłużej i jesteśmy liczniejsi. Twój wymiar, z jego magią, zrozumieniem nawet podstaw teorii, a nade wszystko z ogromem życiowej energii, byłby dla nas prawdziwym błogosławieństwem. Septern milczał przez dłuższy czas, zamyślony, ze zmarszczonym czołem, nerwowo splatając i rozplatając dłonie. Sha-Kaan tymczasem czekał prawdziwie zafascynowany tym widokiem. Vestari, jakkolwiek wartościowi, nie posiadali zdolności umysłowych ludzi. Zaledwie tknąwszy peryferii aktywnego umysłu maga, smok był pełen podziwu dla zgromadzonej w nim mocy. Septern podniósł głowę i spojrzał na Sha-Kaana. – Ten wzorzec... Kiedy go poznacie, splot z azylem będzie już ukończony? – To jeden z głównych etapów, ale nie czyni on jeszcze splecenia w pełni funkcjonalnym – odparł Sha-Kaan. – Mówiąc najprościej: wzorzec jest jak światło, które prowadzi nas z, i do, tego wymiaru, zakładając, że ich ustawienie pozostaje niezmienione. Twój wymiar woła również do ciebie, ale twój umysł nie jest w stanie usłyszeć jego pieśni. Septern pokiwał głową. – To ma sens – zgodził się. – Tylko że ja znam inne metody poznawania położenia wymiarów, w przeciwnym razie skąd bym się tu wziął... – Zaiste – Ara-Kaan znów zbliżył swój ogromny łeb do Septerna. – Niezwykle nas ciekawią te twoje metody. Septern uśmiechnął się. – Innym razem. Powiedzcie mi jeszcze, jak mogę wam pomóc w utworzeniu splotu? Sha-Kaan łagodnie wypuścił powietrze przez nozdrza, tak że dwa ciepłe strumienie rozwiały Septernowi włosy. – Nic prostszego – odparł. – Musisz pozwolić mi wkroczyć do najgłębszych zakamarków swojego umysłu i nie opierać się. Walka oznaczałaby ból, a twój umysł jest zbyt cenny, bym miał go uszkodzić. – Postaram się – Septern usiadł na otoczonym trawą kamieniu. – Poczekaj chwilę – zamknął oczy. – Teraz mój umysł jest otwarty. Dokładnie tak, jak przed przygotowaniem zaklęcia. Lepiej już być nie może. – Świetnie. Nie skrzywdzę cię, jeśli nie będziesz się opierał. – Zaczynaj, kiedy chcesz. Septern znów poczuł, jak myśli smoka przepełnia radość. – Stało się – zakomunikował Sha-Kaan. – Twój umysł jest niezwykły. Możemy się od siebie bardzo wiele nauczyć. – I co teraz? – zapytał Septern z wyrazem zwątpienia na twarzy. – Teraz możemy już podróżować do twojego wymiaru. Teraz możemy też zrobić z tobą, co tylko chcemy – ton głosu Ara-Kaana był tak zimny, że Sha-Kaan poczuł ukłucie lęku, zanim zorientował się, że to szczególny dla Najstarszego sposób żartowania. Septern pobladł gwałtownie i dopiero kolejne słowa Wielkiego Kaana przywróciły kolor jego policzkom. – Szczęśliwie dla ciebie Sha-Kaan mówił prawdę. Będziemy potrzebować więcej ludzi takich jak ty, o otwartych umysłach. Sha-Kaan pokaże ci inną drogę do domu i wytłumaczy, czego dokładnie będziemy potrzebować. W tym momencie spotkanie dobiegło końca. Najstarsi odlecieli bez słowa, a Sha-Kaan pozostał w towarzystwie Septerna, pierwszego Dragonity Balai. – Chodź – zaprosił go smok. – Pokażę ci teraz, jak spleciemy ze sobą nasze wymiary. * * * Sługa Sha-Kaana wbiegł pod kopułę Skrzydlatego Dworu, przerywając łańcuch wspomnień. – Wielki Kaanie, twój uniżony sługa. Smok uniósł nieco głowę z wilgotnej ziemi. Stojący przed nim Vestar był wysoki jak na swą rasę, mierzył około pięciu balaiańskich stóp i, choć był już w średnim wieku, zachował solidną, muskularną sylwetkę właściwą swemu ludowi. Włosy – zaczynające się ponad brwiami i opadające na kark, bladożółtawe, koloru wysuszonej płomiennicy – miał przycięte tuż nad dużymi uszami. Wyróżniające tak jego rasę oczy były duże i okrągłe, koloru głębokiego błękitu. Niewielka ilość światła wewnątrz kopuły ani trochę nie ograniczała jego zdolności widzenia. Zapleciona w warkocz broda, znak jego pozycji jako sługi Wielkiego Kaana, zwisała mu na piersi. Połączenie umysłów sprawiało, że głos stawał się zbędny. – Twoje przywołanie wydawało się pilne, Sha-Kaanie. – Przybędą tu ludzie, Jatho, przez bramę Septerna. Nie wolno nam ich zgubić. Noszą wzorzec naszego azylu. Potrzebujemy ich pomocy. Jatha przełknął ślinę. Czoło miał mokre od potu, jednak nie było to tylko wynikiem gorąca panującego w kopule. – Kiedy przybędą? – Wkrótce. Bardziej dokładny być nie mogę. Mają niebezpieczną drogę do tamtej strony bramy. Już teraz jednak musisz zorganizować im pomoc ze strony Vestari. Nie możemy ryzykować, że dotrą do bramy, nim będziecie gotowi. Osobiście tam pojedziesz i zabierzesz tylu ludzi, abyście mogli się bronić na ziemi. Miot wam nie pomoże. To zwróciłoby uwagę wrogów. Musisz wyruszyć, kiedy kula wzniesie się na niebo jeszcze trzy razy. – Jak sobie życzysz, Wielki Kaanie. – Jatha pokornie pochylił głowę. – Czy mogę zapytać, dlaczego przybywają? – Muszą naprawić szkodę, jaką uczynili naszemu niebu i zlikwidować zagrożenie dla Miotu. – To trudne zadanie, Wielki Kaanie. – Tak – odparł Sha-Kaan powoli. – Tak. – Jesteś strapiony. Czy są w stanie to uczynić? Sha-Kaan popatrzył na Jathę, mrugając powoli i zwilżając powieki językiem. – Nie wiem – przyznał. – To ludzie. Są słabi, ale wierzą w swoją siłę. Mają jednak coś wyjątkowego. Są wytrwali. I pomysłowi. Mają też magię, która może nam pomóc. – Sha-Kaan ułożył łeb z powrotem na ziemi i wyciągnął paszczę po porcję płomiennicy. – Muszę odpocząć. Idź i przygotuj się. Zjem, kiedy zapadnie mrok. Sha-Kaan znów pozwolił swemu umysłowi swobodnie dryfować. Rządy Septerna jako pierwszego Dragonity nie trwały długo. W tym wielkim człowieku było zawsze coś niekontrolowanego i niebezpiecznego. To dlatego w końcu Kaan nigdy nie poznali jego sekretnych metod odnajdywania innych wymiarów. * * * Vestari zabrali Septerna do Sali Splotu, gigantycznej podziemnej konstrukcji, jedynie w połowie znajdującej się w wymiarze smoków. Sha-Kaan przeniknął do środka Sali, której drzwi, podobnie jak te w Skrzydlatym Dworze, nie pomieściłyby niczego wielkości smoka. – Wrota wystarczająco duże, by przeszedł przez nie smok są tak samo niewygodne, jak niepotrzebne – Sha-Kaan zwrócił się do zaskoczonego maga. – Chyba nie muszę ci opisywać, ile wysiłku wymagałoby nie tylko ich skonstruowanie, ale i operowanie nimi. Sala Splotu została wybudowana właśnie w nadziei odnalezienia kiedyś odpowiedniego wymiaru azylu. Na wieść o tym, iż tak się stało, świętowanie przesunięto na później, teraz zaś w Sali roiło się od Vestari, którzy pośród wykrzykiwanych poleceń przygotowywali ją do ceremonii. Było ich kilkuset, a mimo to gigantyczne pomieszczenie nadal wydawało się prawie puste. Vestari polerowali mozaiki i marmury, odkurzali posągi i wypełniali płomiennicą Salę zdolną bez trudu pomieścić dwie setki smoków. Sha-Kaan pamiętał, iż wtedy po raz kolejny sięgnął do umysłu Septerna, chcą poznać reakcje maga. Septern był nadal podejrzliwy mimo przyjaznego traktowania, jakiego doznawał szczególnie ze strony Sha-Kaana. Arogancją maskował głęboki niepokój, nie do końca bowiem był pewien, co rozpoczął i jaką cenę Balaia będzie musiała zapłacić za jego układ z Miotem Kaan. Sala Splotu była największą budowlą, jaką kiedykolwiek widział, długą na setki metrów, a jej sklepienie znikało w ciemnościach. Ogień z pochodni na ścianach jedynie potęgował wrażenie niesamowitych rozmiarów. Z trudem dostrzegał łuk położony naprzeciw tego, pod którym stał i dopiero kiedy jego wzrok przyzwyczaił się do mroku i ogromu pomieszczenia, zorientował się, że w Sali Splotu znajdowało się w sumie osiemnaście takich łuków, każdy na tyle duży, by zmieścił się w nim smok. Septern przeszedł kilka kroków, trzymając się brzegu pomieszczenia, przyglądając się olbrzymim statuom smoków i ukazanym w mozaice scenom bitew, które zdobiły każde z kamiennych przejść. Same łuki były szerokie na jakieś dwanaście metrów i wysokie na około siedem. Wokół nich wyrzeźbiono motywy roślinne, wielkie pnącza niczym symbole wzrostu i rozwoju pięły się w górę, by w najwyższym punkcie łuku spleść się i wydać kwiat. Septern podszedł do najbliższego z łuków. Kiedy spojrzał przez niego, poczuł, że jego umysł wypełnia bezkresne, kompletne zapomnienie. Pamiętał to uczucie i to wspomnienie sprawiło, że serce zaczęło mu szybciej bić. – Jesteś zaintrygowany – zauważył Sha-Kaan. – Co to za miejsce? – zapytał Septern. – Moc jest tu niemal fizycznie wyczuwalna. – To nasza wersja twojej bramy. Patrzysz na korytarz splatający. Wybierz któryś i wejdź. Będę tuż za tobą. – Jeśli to nie ma znaczenia, ty wejdź pierwszy. Możesz to nazwać lękiem przed nieznanym. – Septern uśmiechnął się blado. – Albo nieufnością wobec Kaan – powiedział smok – ale dobrze. Sha-Kaan ruszył przez Salę Splotu, dla równowagi rozwijając skrzydła. Jego łapy z każdym stąpnięciem wywoływały wibrację i pozostawiały ślady odciśnięte na miękkim podłożu. Septern poszedł za nim, ale smok zaskakująco szybko jak na swój niezgrabny chód zbliżył się do korytarza na lewo od centrum Sali i zniknął w nim, wykrzykując jeszcze do podążającego za nim maga: – Pospiesz się, człowieku, wkrótce nadejdzie kolejna grupa Kaan. W prawej części Sali pojawił się smok, płynnie przechodząc z wyprostowanej pozycji do siadu na ziemi. Podmuch przesuniętego powietrza zwrócił uwagę Vestari i część z nich podbiegła, by zadbać o nowo przybyłego. Trzeci smok przesunął się w przestrzeń tuż za Septernem, tak że ruch ten rozwiał płaszcz maga i ten, przepełniony nagle strachem przed zgnieceniem pod ogromnym złotym cielskiem, ruszył pędem za Sha-Kaanem. Zbliżając się do łuku, w którym zniknął smok, Septern słyszał, jak kolejni Kaan przybywają do Sali przy wtórze łagodnych okrzyków i pomruków tworzących przedziwną, zwierzęcą jakby muzykę, tak przyjazną, jak i przerażającą. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie za siebie, ujrzał Salę Splotu pełną potężnych skrzydeł, błyszczących łusek i łbów przekrzywionych w oczekiwaniu. Smok za smokiem przenikał do Sali, a sama ich obecność zapierała magowi dech w piersiach. Septern niemal wbiegł w korytarz za Sha-Kaanem. Tak zupełnie niepodobne do jego własnej, kierowanej magią podróży między wymiarami – której towarzyszył ból i gwałtowany ruch naprzód – przejście korytarzem splatającym przypominało spacer w gęstej jak mleko mgle. Za nim Sala, dobiegające z niej światło i dźwięk zniknęły momentalnie. Wokół siebie czuł tylko nacisk czegoś, co musiało być przestrzenią międzywymiarową. Rozłożył szeroko ręce, ale nie wyczuł niczego. Pod jego stopami w nierealnym świetle falował zarys ścieżki, a przedziwne ciśnienie otaczające jego ciało napierało na piersi i wyciągało powietrze z płuc. Nie czuł jednak żadnego bólu. I zanim miał czas, by naprawdę zdać sobie sprawę z szybkości, z jaką się poruszał, z następnym krokiem znalazł się w kolejnej, wielkiej, przykrytej kopułą komnacie, tym razem wyposażonej w potężne, drewniane, lecz okute żelazem dwuskrzydłowe drzwi zamontowane w przeciwległej ścianie. Sha-Kaan stał przed nimi, zasłaniając cielskiem jeden z wielu przedstawiających krajobrazy gobelinów pokrywających całe ściany. Światło, pochodzące z pochodni, latarni, zdobionych świeczników i czasz z płonącymi węglami sprawiało, że pomieszczenie stawało się kłębowiskiem cieni. W kilkunastu miejscach po jednej stronie komnaty znajdowały się paleniska, wysokie płomienie strzelały z nich ku górze, napełniając komnatę duszącym żarem. Zaś zza potężnych drzwi dochodziły maga odgłosy przesuwania i ciągnięcia jakichś ciężarów, a także kroki wielu ludzi. Umysł Septerna wypełniły uczucia spokoju i radości. Spojrzał w górę na Sha-Kaana. – Chcesz mi powiedzieć, że to już Balaia, tak? – zapytał. – Nie – odparł Sha-Kaan. – To tylko konstrukt zawieszony w przestrzeni międzywymiarowej. Któregoś dnia, wytłumaczę ci jak to działa, ale na razie wyobraź sobie, że to jakby pomost wysunięty daleko w morze, ale solidnie przymocowany do stałego lądu. Septern spojrzał za siebie. Nie pozostał tam żaden ślad znaczący miejsce jego przybycia. Ściana była gładka i jednolita. – Tamtędy nie uda ci się wrócić – odezwał się Sha-Kaan. – Potrzebujesz wzorca Kaan, by znaleźć się z powrotem w Sali Splotu. Septern pokiwał głową. – Rozumiem. I wszystkie te łuki prowadzą do miejsc takich jak to? – Tak. Osiemnaście połączeń dla Miotu Kaan z azylem. To maksymalna liczba korytarzy, jaką możemy chronić przed wrogami, kiedy wszystkie zostaną połączone z waszym wymiarem. – Dobrze – Septern usilnie starał się pojąć w pełni słowa Kaana – a jak daleko jesteśmy od Balai? Jeżeli odległość w ogóle ma jakieś znaczenie w tym miejscu. – Nie ma, ale to pytanie wyjaśnia mi wiele na temat twego sposobu pojmowania tego wszystkiego. W odpowiedzi powiem ci, iż nie potrzebujemy naprawdę korytarzy podobnych do tych, którym tu wszedłeś. Aby znaleźć się w swej domenie we własnym wymiarze, musisz jedynie określić wybrany punkt wejścia. Używając twego wzorca, ja jestem w stanie sprawić, by tak się stało i za tymi drzwiami naznaczymy ten punkt w zewnętrznych komnatach konstruktu. – I to wszystko? – Tak. Całość wydawała się Septernowi niezwykle przekonywająca i prawdopodobna. Ale jednak musiał gdzieś istnieć jakiś haczyk. Coś, o czym Sha-Kaan wolał nie wspominać. Podobnie jak prawdziwy koszt paktu z wymiarem demonów pozostawał tajemnicą dla magów, którzy go zawierali. – A więc wtedy macie już wszystko, czego wam trzeba? – Niestety, nie – zaprzeczył Sha-Kaan. – Ochrona waszego wymiaru ma swą cenę, choć niewielką. – Niech więc ją usłyszę. – Od ciebie i innych magów, którzy przystąpią do zakonu Dragonitów, będziemy wymagać, abyście zawsze byli do dyspozycji na nasze wezwanie. Osłabieni i ranni będą chcieli korzystać z tych komnat, by odzyskać siły, lecz korytarz musi być otwarty, co oznacza obecność Dragonity. – Będę więźniem we własnym domu? – zapytał Septern. – Czekając na wasze wezwanie? To niedopuszczalne. Unieważniam naszą umowę. Sha-Kaan gwałtownie poderwał głowę. – Nie zrozumiałeś – powiedział. – Teraz, kiedy mam twój wzorzec, jeśli zgodzisz się być moim Dragonitą, będę mógł dotknąć twojego umysłu gdziekolwiek się znajdziesz i, jeśli będę musiał, otworzyć portal w dowolnym miejscu na Balai. Ty staniesz się kluczem do połączenia, chociaż, faktycznie, najstabilniejszy korytarz będzie zawsze w centrum twej mocy, czyli, jak mniemam, w twym domu. Septern rozważył słowa Sha-Kaana, zdając sobie sprawę, że nie miał wielkiego wyboru, biorąc pod uwagę, że przekazał Sha-Kaanowi nie tylko wzorzec wymiaru Balai, ale i swój własny. – Dlaczego pobyt tu przyspieszy wam odzyskiwanie sił? Bo rozumiem, że ma to być lepsze niż odpoczynek w legowiskach. – Tak – odparł Sha-Kaan. – Opisałbym to w ten sposób. Po każdej stronie tych komnat znajduje się wymiar skupionej energii. Ale w każdym z nich ta energia nadal ukierunkowana jest losowo. Jednak otwarty korytarz powoduje przepływ strumienia tylko w jednym kierunku. Zanurzamy się w tym strumieniu i to przyspiesza nasz proces zdrowienia. Takie korytarze nazywamy Klenami. Septern wziął głęboki oddech. Smok mówił o kontrolowaniu przepływu energii wymiarów. Była to tak niezwykła technika, że o jej pojęciu mógł dotąd jedynie marzyć. Pozostawała jednak jedna sprawa... – Ale te strumienie są z pewnością widoczne dla każdego smoka lecącego na ślepo w przestrzeni międzywymiarowej? Inni mogliby więc podążyć za nimi do waszej Sali Splotu albo na Balaię? – Szansa na coś takiego jest tak mała, że nie potrafiłbym jej obliczyć – odparł Sha-Kaan. – Nie tylko dlatego, że chronimy te korytarze, tak jak i sam wymiar, przed wzrokiem i umysłami wrogów, ale także dlatego, że lot poprzez przestrzeń międzywymiarową jest jak podróż w nieprzeniknionej mgle. Sanktuarium może się znajdować na wyciągnięcie ręki, a i tak je miniesz. – Chyba, że wpadniesz prosto na nie – Septern podrapał się po głowie. – Rozumiesz, o co mi chodzi? – Tak. Ale różnica polega na tym, że skutecznie osłonięty wzorzec, z każdego niemal punktu widzenia, w pewnym sensie, przestaje istnieć. Smok nie posiadający tego wzorca przeleciałby dokładnie przez ten punkt w przestrzeni międzywymiarowej, nie dotykając nawet tego, czego szuka. – Sha-Kaan przekrzywił głowę i obniżył ją tak, by znajdować się oko w oko z Septernem. – Teraz więc... Czy zgadzasz się zostać moim Dragonitą? Septern skinął głową. – Oczywiście, to prawdziwy zaszczyt. Jeszcze tylko jedno pytanie. Wspomniałeś, że bardzo ważne jest, by chronić wiązania wymiaru azylu. Co miałeś na myśli? Zadowolenie Sha-Kaana odmalowało się na twarzy Septerna. Znów wypełniły go uczucia radości i ciepła. – Mag i Kaan – ramię w ramię – powiedział smok łagodnie. – A wracając do twego pytania, wykorzystam przykład twojego wymiaru, by to wyjaśnić. Balaia jest oczywiście tylko jednym z kontynentów w twoim świecie, ale skupienie magii nadało jej wielkiej wagi w strukturze wymiaru. Nasz splot, oparty na połączeniach z Dragonitami, wybieranymi przez ciebie albo wskazanymi bezpośrednio przeze mnie, będzie zależny od nietykalności wielu punktów w twoim świecie. Jednym z nich jest jezioro, centrum waszej magii. Kolejne to ośrodki mocy w starożytnych wieżach kolegiów. Skupisko skał i głazów niedaleko waszego największego miasta, łańcuch zwany Taranspike, to jeszcze jeden z nich. Podobnie twój dom stanie się wkrótce takim miejscem. Smoki są w stanie zniszczyć je wszystkie. Musimy zatem je chronić przed nimi, a także przed mocami pochodzącymi z waszego świata, a będącymi w stanie zwalić wam góry na głowy. – Sha-Kaan przekrzywił głowę pytająco, niczym pies. Septern prawie roześmiał się z absurdalności podobnego porównania. – Jest w tobie obawa – zauważył smok. Septern pomyślał, że musiał to chyba mieć wypisane na twarzy. Jednak rozwiązanie jego problemu znajdowało się bezpośrednio przed nim. Chciałby zobaczyć człowieka, który spróbuje odebrać amulet Sha-Kaanowi. – Po części dlatego znajdowałem się w wymiarze Ptaków – wyjaśnił mag. – Stworzyłem coś, czego nie jestem w stanie zniszczyć, ale nie chciałbym też, by wpadło to w niepowołane ręce na Balai. Chciałem to ukryć za pomocą bramy międzywymiarowej, ale byłem zbyt ciekawski i tak spotkałem ciebie. Ptaki mają jeden element mojego sekretu, być może ty powinieneś otrzymać resztę. – Cóż to jest? – zapytał Sha-Kaan. – Coś, co mogłoby rozsnuć te wiązania, o jakich mówiłeś. To... – mag wyciągnął pokryty inskrypcjami amulet, który nosił zawieszony na łańcuchu wokół szyi – ...jest pierwsza część klucza do zagadki. To zaklęcie. Uwierz mi, iż jest naprawdę potężne. Nazwałem je Złodziejem Świtu. ROZDZIAŁ 10 Następnej nocy oddział z Parvy rozdzielił się na trzy grupy. Po wieczornym posiłku i obiecanym Połączeniu Styliann i Ilkar odbyli krótką rozmowę, wkrótce potem były władca Xetesku przygotował swego konia i Protektorów. Wieści o jego detronizacji w Xetesku dotknęły go do żywego i wstrząsnęły jego pewnością siebie. Zerkając na niego poprzedniego dnia, podczas podróży przez niezmiennie górzysty i skalisty teren, Ilkar zauważył, że postawa Xeteskianina stała się mniej zdecydowana, a z jego oczu zniknął zwykły blask. Zastąpiło je coś o wiele bardziej złowieszczego – skryty, pielęgnowany głęboko gniew, sprawiający, że jego oblicze przybrało bardziej ponury wygląd, a usta zacisnęły się w lodowatą kreskę. Nie zdradził, dokąd zmierza, wyjawił jedynie, że jak najszybciej musi dotrzeć do przyjaznych posterunków. Wyruszał na południe do zatoki Gyernath, podobnie jak następnego dnia planował uczynić Darrick. To ostatnie nie miało jednak znaczenia, bowiem, jak twierdził, Protektorzy nie potrzebowali długiego odpoczynku, toteż kawalerzyści Darricka spowalnialiby tylko jego podróż. A jednak, kiedy odjechał, otoczony obronnym rombem Protektorów, pozostawił za sobą niepokój. Krucy, planujący wyruszyć na tyle wcześnie, by o świcie być już na szlaku na północ od Terenetsy, dotrzymywali towarzystwa Darrickowi. Generał wyraźnie nie był zachwycony perspektywą podążania w ślady Stylianna. – Jeśli napyta sobie po drodze jakichś kłopotów, to nam będzie dziesięciokrotnie trudniej, a na dodatek nie zorientujemy się, dopóki w to nie wdepniemy. – To obierzcie inną drogę – wzruszył ramionami Denser. – Jasne, przecież są ich tu całe setki – uśmiechnął się Thraun. Denser skinął głową i pociągnął żart dalej. – No właśnie. W końcu to zupełny przypadek, że my wszyscy wybraliśmy tę samą, mając tyle możliwości. Wokół ogniska rozległ się śmiech. – Zaproponowałem tylko najbardziej oczywiste rozwiązanie – usprawiedliwił się Denser. – Chyba lepiej pozostań przy swojej magii – powiedział Thraun i kolejny uśmiech przeciął jego ostre rysy. – A po diabła? Złodziej Świtu chyba nie przydał się nam na długo, co? – twarz Xeteskianina wyrażała gniew. Darrick zdecydował się nie reagować. – Oczywiście, że można dotrzeć do Gyernath kilkoma różnymi drogami, tyle że wszystkie, prócz jednej, wiążą się z poważnym ryzykiem dla koni i jeźdźców – generał roztarł ręce i ogrzał je nad ogniskiem, choć nie było zimno. – A kłopot z tą jedną jest taki, że trzeba będzie ominąć z pół tuzina wiosek. Jeśli Styliann zamiast objazdu wybierze plądrowanie, mogę mieć poważne kłopoty, podróżując do Gyernath jego śladem. – To jedź z nami – zaproponował Hirad. Darrick pokręcił głową. – Nie. Nie będę narażał waszej misji. Tak czy inaczej, jakoś się wywinę. Zawsze mi się udaje – zachichotał. – Na bogów, mówisz jak Hirad – zauważył Ilkar. Jego nastrój choć nadal ponury, rozjaśniła nieco informacja od Stylianna, że Julatsa jeszcze nie padła. Dlaczego tak się nie stało, pozostawało na razie w kręgu przypuszczeń, ale jak do tej pory kolegium przetrwało. – Jak daleko jest stąd do zatoki? – zapytał Hirad. Darrick wzruszył ramionami. – No cóż, na południe od Terenetsy droga przynajmniej na kilka dni staje się łatwiejsza. Powiedzmy, że jeżeli nikt nam nie przeszkodzi, będziemy bić Wesmenów za jakieś dziesięć dni – generał odgarnął z twarzy i przygładził rozwiane wiatrem włosy. – Do tego czasu powinniśmy być już w Julatsie albo przynajmniej w pobliżu – odezwał się Bezimienny. – W pobliżu tego, co z niej zostanie – uzupełnił Ilkar. – Nie możesz się połączyć z przyjaciółmi, którzy tam są? – zapytał Darrick. – Nie. Obawiam się, że nigdy nie miałem okazji, by nauczyć się tego zaklęcia. Nie ma zbyt wielu zastosowań dla maga będącego najemnikiem – odpowiedział Ilkar. – Ale i tak nawet Styliann, który jest w tym bardzo dobry, nie mógł nawiązać kontaktu z nikim wewnątrz kolegium. Jego informacje pochodziły od maga ukrywającego się poza miastem. – Więc skąd wiemy, że kolegium przetrwało? – zapytał Will. – Ponieważ Wieża nadal stoi i nie słychać odgłosów walki. Darrick zmarszczył czoło tak, że grzywka kręconych, brązowych włosów opadła mu niemal na oczy. – Nie mogę uwierzyć, że tak po prostu zatrzymali się pod murami kolegium. – Magia ich przeraża – odpowiedział Ilkar. – No i stracili wsparcie WiedźMistrzów. Same mury kolegiów napawają ich strachem, bo znają jedynie pogłoski na temat mocy drzemiącej za nimi. Poza tym sądzę, że Rada zdołała jakoś wynegocjować impas. Nie wiadomo tylko, jak długo to potrwa. – Ten mag, z którym łączył się Styliann... Mamy jego pozycję? Mógłby się okazać bezcenny – spytał Bezimienny. – To ona – poprawił go Ilkar. – Nie chciała podać dokładnej pozycji geograficznej, ale Denser zna odpowiednie ognisko many, żeby można się z nią skontaktować. – To dobrze. Po przekroczeniu zatoki, będziemy potrzebować ludzi takich jak ona. – Już to sobie wyobrażam – powiedział Ilkar. – Krucy prowadzą armię ocalałych Julatsańczyków do śmiałego szturmu na Wesmenów. A na ich czele Bezimienny – elf wyciągnął rękę i poklepał wojownika po ramieniu. – Myślę, że to za dużo nawet dla nas, ale dzięki za samą myśl. Bezimienny przeciągnął się i ziewnął. – Nie ma się co śmiać. Jeśli wielu zdołało się wydostać, a na dodatek wieści o dordovańskiej odsieczy okażą się prawdziwe, to być może sami wyzwolimy twoje kolegium. – Nadal sądzę, że śnisz tylko piękny sen, Bezimienny. – Bo i już czas na to – zakończył Darrick. – Kładźcie się spać. Budzę was za cztery godziny. * * * Wycofanie się Wesmenów z powrotem do miasta dało baronowi Blackthorne’owi i jego siłom partyzanckim jedną ważną przewagę. Drogi do Gyernath były puste i bezpieczne. Wysłał więc tuzin szybkich jeźdźców na południe, aby uprzedzić Radę o jego przybyciu. Nie korzystał z Połączenia, chcąc – na wypadek ataku Wesmenów – utrzymać magów w dobrej kondycji. Jego wiadomość zawierała też listę wszystkiego, co będzie potrzebne ludziom i koniom, a także zaopatrzenia. Nie zawierała za to uzasadnienia. Blackthorne wraz z powoli wracającym do zdrowia Gresse’em znajdowali się w obozie, sześć dni drogi od Gyernath. Morale ludzi wzrastało, mieli konkretne zadanie i nie ograniczało się ono, jak dotychczas, do minimalizowania strat. Mieli cel i to taki, w który wszyscy byli w stanie uwierzyć: odzyskać dom. – Jak odbijemy Blackthorne, przyjdzie kolej na Taranspike – odezwał się młodszy baron. Gresse uśmiechnął się i spojrzał na niego poprzez płomienie ogniska. – Coś mi mówi, że nasze priorytety zatrzymają nas jednak w okolicach zatoki Gyernath. Taranspike poczeka. Przecież Pontois jej nie zniszczy. Wstyd jedynie, że nie dołączył swych pokaźnych sił do walki o ojczyznę. – Niech go szlag – mruknął Blackthorne. Baron Pontois był zawsze arogancki i zadufany w sobie. Blackthorne był w stanie sobie wyobrazić, jak śmiejąc się, w otoczeniu swych zauszników, zasiada przy stole barona Gresse’a, uprzednio bezprawnie wdarłszy się do jego niebronionej twierdzy. Nie zdąży się nią nacieszyć. Czy to z powodu Wesmenów, czy dzięki żołnierzom Blackthorne’a Gresse mógł liczyć na to, iż Pontois będzie się wkrótce czołgał ze strachu. Blackthorne nie uważał się za przesadnie okrutnego, ale kiedy patrzył na Gresse’a i widział jego ból i rozpacz ukryte pod maską żołnierskiego hartu, wiedział, że z przyjemnością wyciąłby baronowi Pontois serce i podał przyjacielowi na tacy wraz z pozostałymi wnętrznościami aroganckiego zadufka. – Musimy wysłać posłańców do wszystkich baronów i lordów, nie tylko tych związanych z Sojuszem Handlowym Koriny – powiedział Gresse. – Wszystkich prócz barona Pontois – odparł Blackthorne. – Wolałbym umrzeć, niż by walczył u mego boku. – Podzielam całkowicie to uczucie. – Zajmę się tym, kiedy dotrzemy już do Gyernath. Wtedy będziemy wiedzieć, ilu ludzi naprawdę potrzebujemy. – Blackthorne odwrócił wzrok i spojrzał w ciemność, zagryzając wargi i smakując powietrze. – O co chodzi? – zapytał Gresse. – Minie dziesięć do dwunastu dni, nim dotrzemy do Blackthorne. W tym czasie moje miasto może zostać albo umocnione, albo spalone. Jedno jest pewne, nie będą czekać z założonymi rękami. Musimy przyspieszyć podróż o jakieś dwa dni lub będzie za późno. Nie chcę z wierzchołków gór Balan oglądać, jak płonie mój świat. * * * W Wieży Julatsy świece paliły się do późna w nocy. Rada Kolegium odbyła nieprzerwane trzygodzinne posiedzenie, rozważając zmniejszającą się ilość opcji w obliczu groźby lorda Senedai, a także prawdopodobne widmo utraty lojalności ze strony tych, którzy kryli się wewnątrz Całunu-Demonów. Zrywając z tradycją Rady, zaproszono do udziału w niej generała Karda, uznając, iż jego wiedza i doświadczenie, czynią jego obecność absolutnie niezbędną. – Wszystko sprowadza się więc zaledwie do garstki pytań – podsumowała Kerela, wysłuchawszy gorącej debaty na temat niewątpliwej potrzeby ocalenia julatsańskiej magii i równowagi, jaką przynosi ona Balai. W debacie tej dług ludu Julatsy wobec jej magów, jak również przyszłe dobro wszystkich Balaian zdecydowanie brały górę nad losem istnień mających być wkrótce poświęconych Całunowi-Demonów. Czy Wesmeni spełnią swą groźbę? Czy możemy sprawić, by znajdujący się tu ludzie nie widzieli, co dzieje się na zewnątrz? Jeśli nie, to jak zamierzamy uzasadnić decyzję o nie poddaniu kolegium w obliczu śmierci niewinnych? Czy też może powinniśmy złożyć broń i zapobiec ich śmierci? I wreszcie, czy poddanie kolegium nie będzie nas kosztować więcej istnień, niż ma ono ocalić? – Znakomite podsumowanie – rzekł Barras. – Myślę, że Kard może odpowiedzieć na dwa pierwsze pytania. Generale? Kard skinął głową. – Po pierwsze, powtórzę wszystkim to, co mówiłem wam, kiedy wracaliśmy ze spotkania. Senedai zrobi dokładnie to, co zapowiedział. Jeśli się nie mylę, to wszyscy przy tym stole są przygotowani, aby to sprawdzić i stąd to pytanie. Tego właśnie oczekiwałem. Natychmiastowe poddanie się wobec tej groźby oznacza kapitulację na beznadziejnych warunkach. Barras, podobnie jak Kerela zasiadający obok Karda u szczytu stołu, starał się ocenić reakcje Rady. Zobaczył rosnące skupienie, determinację i zdecydowanie, by się nie poddawać. Był nieco zaskoczony. Współczucie w zwyczajnych czasach było powszechnym uczuciem wśród członków Rady, tyle że, pomyślał, ta sytuacja była bardzo daleka od zwyczajności. – Po drugie – ciągnął Kard – możliwe jest utrzymanie tego w tajemnicy. Obecnie i tak ograniczamy dostęp do murów ze względów bezpieczeństwa, a nie ma budynków, z których widać teren tuż obok Całunu, nawet Wieża nic tu nie pomoże. Jeśli zamkniemy zupełnie dostęp do murów, możemy w sumie zaprzeczyć, że cokolwiek się dzieje. – To niedopuszczalne – skwitował Vilif. – Nie mówiłem, że to dopuszczalne – odparł Kard – tylko że możliwe. – Jeśli nie zobaczą, to na pewno usłyszą – zaprzeczyła Seldane. – Kiedy Senedai będzie wyrzynał półtorej setki ludzi trzy razy dziennie, ich krzyki będą słyszalne w całym kolegium. Pomyślcie, co się stanie, gdy ludzie dowiedzą się, co ukrywaliśmy. – A już od jutra rana rozejdą się plotki – dodał Cordolan. – W zasadzie zdziwiłbym się, gdyby już ich nie było. Nie ujmując niczego pana żołnierzom, generale, ale co najmniej tuzin z nich słyszało pierwsze groźby lorda Senedai. Ludzie lubią mówić. – Zapewniam was, że nie mam co do tego złudzeń – odparł Kard. – Rozumiem – zamyśliła się Kerela. – Chodzi więc o to, że nie utrzymamy tego w tajemnicy, nawet gdybyśmy chcieli, a jeżeli spróbujemy, to stracimy tylko zaufanie ludzi. No, to zostało nam tylko jedno. Jak wyjaśnimy odmowę poddania się? Członkowie Rady niespokojnie poruszyli się na krzesłach, uciekając wzrokiem sobie nawzajem. Niezręczną ciszę przerwał Kard. – Odmowa kapitulacji to bardzo wyraźny sygnał, że wierzymy, iż magia jest w ostatecznym rozrachunku ważniejsza niż życie. A coś takiego będzie bardzo trudno usprawiedliwić. Na bogów, sam nie jestem magiem, więc wyobraźcie sobie, jak ja się czuję. Jednak nie omówiliśmy jeszcze konsekwencji alternatywnego wyboru na poziomie indywidualnym. Poddanie kolegium nie jest złe tylko z punktu widzenia równowagi magii, ale także z punktu widzenia zwykłych elfów i ludzi. Oddanie się w ręce wesmeńskiego wodza oznacza dwie rzeczy. Masakrę wszystkich julatsańskich magów i niewolę dla wszystkich Julatsańczyków, którzy przeżyli. Osobiście wolałbym umrzeć. Barras pomyślał, że to uczucie jest wspólne dla nich wszystkich, choć z różnych powodów. Kard pragnął życia, ale takiego, które znał, Rada zaś musiała zapewnić trwanie julatsańskiej magii i to niemal za każdą cenę. – Jest coś jeszcze – powiedział Torvis, którego wiekowa twarz straciła dawny pogodny wygląd. – Nasi goście, jak ich Kerela trafnie nazwała, nie mogą nas zmusić do usunięcia Całunu. Nawet zabicie nas tego nie zmieni. Jeżeli nie zgodzimy się go rozproszyć, pozostanie aktywny przez pięćdziesiąt dni, a potem Heila, bez wątpienia, złoży tu wizytę. Kard pokręcił głową. – Masz coś do powiedzenia, generale? – Torvis zmarszczył brwi i spojrzał wrogo na żołnierza. – Wykładam jedynie fakty. – Tak, mam. – Kard odsunął krzesło, wstał i zaczął powoli okrążać stół, skupiając na sobie spojrzenia wszystkich zgromadzonych. – Takie postawy prowadzą do konfliktu. Gdybym widział, jak moi przyjaciele i rodzina umierają za murami, to słuchanie czegoś takiego, że „nie poddamy się, a wy nas nie zmusicie, nawet jak nas zabijecie”, skłoniłoby mnie do zrobienia tego ostatniego. Zabiłbym was, po to tylko, żebyście umarli razem z tymi wepchniętymi do Całunu. Jeśli chcecie, by ci ludzie wytrwali po waszej stronie jak najdłużej, musicie sprawić, by uwierzyli, że konsekwencje poddania będą o stokroć gorsze. Musicie sprawić, by wyobrazili sobie, jakie życie będą wieść jako niewolnicy lorda Senedai i Wesmenów. Musicie im przypominać, że Dordovańczycy nadchodzą i nigdy nie zdradzić, że chodzi wam o przetrwanie julatsańskiej magii. Przekonujcie ich, ale nie zmuszajcie. – Więc czemu ty tego nie zrobisz, skoro tak dobrze ich znasz? – zapytał zaczepnie Vilif. Kard zatrzymał się, stając twarzą w twarz z Barrasem. Skinął głową. – Dobrze. Zrobię to. * * * Podczas gdy wokół Kamiennych Wrót wyrastała nowa palisada, a fortyfikacje przełęczy naprawiano rękami jeńców, Tessaya czekał. Czas był cenny. Darrick i Krucy byli już pewnie w drodze, tak samo jak oddział-widmo. Wszyscy kierowali się na wschód, do walki. Musiał ich powstrzymać przed połączeniem z armiami, które pozostały na południu, z kolegiami, a w szczególności z Koriną. Wiedział, że cztery dni to niewiele, ale liczył, że Taomi zbliża się już do Kamiennych Wrót, bez większego trudu przekroczywszy zatokę Gyernath i podążając słabo zaludnionym szlakiem na północ. Senedai, oblegający kolegium, mógł napotkać dużo większy opór. Już od trzeciego poranka Tessaya spędził godziny, wpatrując się w niebo, w nadziei, że ujrzy znajome czarne punkty zwiastujące zbliżające się ptaki. Tego popołudnia wreszcie się doczekał. Jeden z nich, wysoko na południowym niebie. Tessaya odgarnął włosy i związał je, patrząc, jak skrzydlaty posłaniec zbliża się. Stał i czekał na szczycie nowo zbudowanej południowej strażnicy. Bez wątpienia był to jeden z jego ptaków. Rozpoznawał charakterystyczny lot, łagodne szybowanie, przeplatane gwałtownymi uderzeniami skrzydeł, zmiany pozycji w zależności od wiatru i terenu. Widząc, że się zbliża, Tessaya przywiązał zielono-czerwoną wstążkę do nadgarstka i powoli pomachał nią nad głową. Kolorowy materiał zafurkotał na wietrze. Z łopotem skrzydeł szarobiały posłaniec wylądował na barierce strażnicy. Tessaya wziął go na ręce i przytulił delikatnie do piersi. Pochylił głowę i musnął ustami głowę ptaka, jednocześnie odczepiając wiadomość, przymocowaną przy nodze. Potem wypuścił go z powrotem w powietrze, by mógł odpocząć i pożywić się w gnieździe zbudowanym na dachu gospody. – Skuteczniejszy niż znaki dymne, co? – zwrócił się do strażnika, rozwijając zaszyfrowaną wiadomość. – Tak, panie – odpowiedział mężczyzna z lekkim uśmiechem, który jednak natychmiast zniknął, kiedy Tessaya po przeczytaniu pierwszej wiadomości, spojrzał prosto na niego. – Panie? – zaryzykował strażnik. – Niech będą przeklęci – warknął Tessaya. – Niech ich piekło – nie zwracając uwagi na przestraszonego strażnika, zaczął schodzić po drabinie dużo szybciej, niż nakazywał rozsądek. Jego jeźdźcy nie odnaleźli lorda Taomi. Znaleźli za to jego ludzi i szamanów zmasakrowanych i gnijących na polu. Znaleźli stosy zbudowane na wschodnią modłę i ślady pospiesznego odwrotu na południe. Jeźdźcy pojadą dalej, ale wolno. Spotkanie z tyłami armii ścigającej lorda Taomi byłoby samobójstwem. Kto to mógł być? Natarcie miało być o wiele za szybkie, by jakiekolwiek siły z Gyernath mogły je wyprzedzić. Pozostawał bogaty baron Blackthorne, smak jego wina gorzko odbił się w pamięci Tessayi. Nie mógł jednak uwierzyć, że Blackthorne, jakkolwiek dobrze uzbrojony, dysponował siłami zdolnymi oprzeć się lordowi Taomi. Nie bez czyjejś pomocy. Zerknął ostatni raz na list, a potem szybkim krokiem ruszył w stronę koszar, gdzie trzymano jeńców. Ten grubas, Kerus, będzie musiał mu dostarczyć paru odpowiedzi. Albo straci kilku swych ludzi z rąk wesmeńskich katów. Czas na negocjacje się skończył. Tessaya musiał wiedzieć, przeciw jakim siłom miał walczyć i był zdecydowany użyć wszelkich metod, by tę wiedzę posiąść. * * * Na wschodzie granatowe niebo przeciął pierwszy promień słońca. Barras stał na najwyższym piętrze Wieży i spoglądał w dół na ciche, uśpione miasto. Chłodny powiew omiatał świeżym powietrzem jego twarz. W takiej chwili łatwo było sobie wyobrazić, że wszystko jest tak jak dawniej. Że za murami nie koczowała armia Wesmenów, że brzask nie przyniesie masakry pięćdziesięciu niewinnych. Ludzi, których dusze miały nakarmić nienasycony apetyt demonów i na zawsze ciężko zapaść w serce Barrasa. Dwie rzeczy zadawały kłam fantazji elfa. Przerażający Całun-Demonów opasujący kolegium, emanując swym złem i wzbudzając w Barrasie lęk, oraz wieża oblężnicza Wesmenów, teraz już niemal gotowa i złowieszczo spoglądająca na mury Julatsy. Mylili się jednak co do jej przeznaczenia. Wesmeni wcale nie mieli zamiaru próbować ominąć Całunu. Budowla wznosiła się na jakieś dwadzieścia pięć metrów ku niebu, miała koła umożliwiające manewry i stalowy pancerz do ochrony przed ogniem i zaklęciami. Chcieli móc zajrzeć do środka kolegium i Barras, przeklinając pomysłowość nieprzyjaciół, nie mógł odmówić im rozsądku. Stary elf, główny Negocjator Julatsy, obserwował otoczenie kolegium. W półmroku panującym tuż przed świtem jego wzrok sprawdzał się znakomicie. Wraz ze wstającym dniem z ciemności wyłaniał się niewidoczny w nocy Całun-Demonów, ohydne świadectwo potworności, z jaką musieli się borykać każdego dnia. Wesmeni, lub raczej ich jeńcy, nie próżnowali w nocy i wszędzie widać było oznaki przygotowań do długiego oblężenia. W kilku miejscach wzniesiono już stałe wieże obserwacyjne, a teraz powstawała palisada. To musiało potrwać. W pobliżu nie było wielkich zapasów drewna, a Julatsa była wielkim miastem. Mimo to, w ciągu trzech tygodni, uda im się otoczyć swe pozycje drewnianym murem i będzie ich coraz trudniej ruszyć. Barras przesunął wzrok na wnętrze murów. W centrum znajdowała się Wieża i jej budynki pomocnicze, biura, magazyny. Na wprost niego trzy Długie Komnaty, gdzie testowano zaklęcia dystansowe, ciągnęły się od przeciwległej strony brukowanego dziedzińca otaczającego Wieżę. Wszystkie miały niemal siedemdziesiąt metrów długości, były niskie, opancerzone i w ciągu wieków widziały jedne z największych tryumfów i najgorszych klęsk Kolegium Julatsy. Teraz stały się awaryjnymi kwaterami dla ludzi. Podobnie zresztą jak sale wykładowe, stara Sala Zgromadzeń, a także Szkoła Many, w której młodzi magowie próbowali odkryć swe więzi z mocą i gdzie wielokrotnie obawiali się, co stanie się z ich umysłem, jeśli im się nie uda. Jedynie biblioteka i magazyny z żywnością były zamknięte. Mimo wczesnej godziny na dziedzińcu znajdowała się jakaś setka ludzi, wielu – dzięki Kardowi – świadomych już losu, jaki czekał nieszczęśników pozostających w rękach Wesmenów. Generał nie spał tej nocy. Zamiast tego wraz ze zmieniającymi się członkami Rady odwiedził każde skupisko ludzi w kolegium, najjaśniej jak mógł, tłumacząc sytuację. Jak dotąd jego słowa wywołały smutek i lęk, ale nie sprowokowały gniewu. Barras miał uczestniczyć w ostatnim spotkaniu, ale najpierw musiał kupić kolegium trochę czasu. W pośpiechu opuścił Wieżę, przebiegł przez brukowany dziedziniec i wspiął się na strażnicę nad północną bramą, stając twarzą w twarz z zaskoczonym strażnikiem. – Panie? – Muszę rozmawiać z lordem Senedai, więc wybacz. – Barras wyszedł na blanki, biegnące ponad bramą. Całun-Demonów znajdował się teraz w zasięgu jego ręki. Za nim trójka Wesmenów biwakowała przy niewielkim ognisku, na środku otwartej przestrzeni, ściśniętej miedzy kolegium a pierwszymi zabudowaniami miasta. – Chcę mówić z waszym panem! – zawołał Barras. Wesmeni spojrzeli w górę. Barras widział ich zmarszczone czoła. Jeden z nich wstał i podszedł bliżej, przykładając dłoń do ucha. – Muszę mówić z waszym panem – powtórzył Barras. Odpowiedział mu potok plemiennego dialektu Wes i wzruszenie ramionami. – Debil – mruknął pod nosem Barras. Wyprostował się i głośno zawołał. – Senedai. Sprowadź lorda Senedai. Rozumiesz? Zapadła cisza, która wydawała się trwać wieczność, a potem strażnik skinął głową i odbiegł. Kiedy mijał swych kolegów, powiedział coś, co spowodowało, że obaj się roześmiali i spojrzeli na Barrasa. – Śmiejcie się, póki możecie – mruknął Barras, krzywiąc się i machając lekko ręką. Nie czekał długo. Wkrótce Senedai wynurzył się z cieni w światło ogniska, wzmocnione jeszcze powoli wstającym świtem. – Brawa dla Negocjatora – wódz plemion Heystron zatrzymał się w bezpiecznej odległości od Całunu. – Ufam, że wkrótce nastąpi złożenie broni. – Ostatecznie tak, ale nie o świcie. Nie jesteśmy gotowi. Senedai parsknął pogardliwie. – No to pięćdziesięciu waszych ludzi wkrótce umrze – oświadczył i zaczął się zbierać do odejścia. – Nie, Senedai, zaczekaj. Lord Wesmenów rozłożył szeroko ramiona i odwrócił się z powrotem do Barrasa. – Słucham, choć to nie ma znaczenia. – Nie rozumiesz w pełni naszej sytuacji. – Ależ rozumiem. Jesteście zdesperowani. Nie macie wyjścia, a chcecie grać na czas. Mam rację? – Nie – Barras potrząsnął głową, zdając sobie sprawę, że na dłuższą metę jego próba jest niemal z pewnością skazana na niepowodzenie. – Postaw się na naszym miejscu. Boimy się. Nasi ludzie są przerażeni. Potrzebujemy czasu, by ich uspokoić, zapewnić, że twoje zamiary są honorowe. A nade wszystko musimy uporządkować nasze sprawy. – Po co? – odparł Senedai. – Nie wolno wam nic ze sobą wziąć, a to wszystko, co zostawicie i tak będzie należeć do nas. Wasi ludzie zaś mają pełne prawo bać się naszej siły i zaciekłości, tylko że jedynym sposobem na udowodnienie im, że nie jesteśmy bezmyślni i nie mordujemy niepotrzebnie mieszkańców podbitych terenów, jest oddanie ich w nasze ręce. – Apeluję do twego człowieczeństwa, ale także do twego rozsądku i rozumu. Możemy uspokoić ludzi, co pomoże i nam, i wam, ale potrzebujemy na to więcej czasu. To jedna sprawa. Ale dla was dużo ważniejsze jest, aby kolegium było zabezpieczone, kiedy już triumfalnie przekroczycie jego bramy. Mana to bardzo niebezpieczna moc, szczególne dla tych, którzy jej nie pojmują. Gdybyś wkroczył teraz, bez asysty maga, nie mógłbym ręczyć za twoje szanse przeżycia. – Grozisz mi, magu? – Senedai podniósł głos, a jego twarz nabrała wrogiego wyrazu. – Nie. Jedynie mówię prawdę – odpowiedział spokojnie Barras. – A mimo to czekałeś na świt, żeby mi to powiedzieć. – Przykro mi, lordzie Senedai, ale nigdy wcześniej nie znajdowaliśmy się w takiej sytuacji, dlatego nie mieliśmy pojęcia, jak długo zajmie nam odcięcie źródła naszej magii. Ale musimy to zrobić albo nie tylko wy, ale całe miasto ulegnie zniszczeniu. Senedai poruszył się i otworzył usta, ale powstrzymał się. Przez jego twarz przemknęło zwątpienie. Barras wykorzystał szansę. – Pozwól, że raz jeszcze wyjaśnię. Możecie zacząć teraz zabijać niewinnych, jeśli tego pragniesz, ale my nie otworzymy bram ani nie usuniemy ochrony. I nie dlatego, że nie obchodzi nas los jeńców. To kolegium musi być przygotowane, jeśli ma istnieć bez magów, a ostatecznie odpowiadamy tu za całą Julatsę, a nie tylko tych, których zamierzasz teraz zabić. Dlatego błagam, byś uwierzył mym słowom. Senedai długo wpatrywał się w Barrasa twardym spojrzeniem. Na jego twarzy malowało się zwątpienie i złość, że nie posiada wiedzy, by sprawdzić słowa maga. – Muszę się zastanowić – wycedził w końcu. – Ile czasu potrzebujecie na to odcięcie źródła... waszej many? Barras wzruszył ramionami. – Sześć dni. Może więcej. – Chyba masz mnie za głupca! – warknął Senedai – Sześć dni. Bez żadnego dowodu, że mówisz prawdę. Jakie mi dacie gwarancje? – Żadnych – odpowiedział spokojnie Barras. – Mogę jedynie powiedzieć, że niczego nie zyskujemy okłamując cię. Nie oczekujemy znikąd pomocy, a sami nie możemy jej zorganizować. Rozumiem, że pragniesz już ruszać dalej, ale na pewno chcesz najpierw zabezpieczyć swą pozycję tutaj. A tak się nie stanie, póki nie będziemy gotowi. Uwierz mi, robimy to dla nas wszystkich. – Jeżeli łżesz, sam zdobędę twoją głowę. – Zgadzam się na taki układ. – Sześć dni... – mruknął Senedai. – Może dam wam dwa albo trzy. A może żadnego. Wrzaski umierających powiedzą wam, kiedy wyczerpała się moja cierpliwość. – Wesmen ruszył w stronę obozu, ale odwrócił się raz jeszcze. – Igrasz z moją nieznajomością magii. A może przepytam jednego ze schwytanych magów? Zdobędę trochę wiedzy. – Myślałem, że oni wszyscy nie żyją. – Podobnie jak ja nie powinieneś wierzyć we wszystko, co słyszysz. – Senedai przywołał jednego ze strażników i razem opuścili plac. * * * – A to już bez wątpienia jest wrodzony talent Negocjatora – uśmiechnęła się Kerela. Wraz Kardem i Barrasem znajdowali się w jednej z Długich Komnat, gdzie tłum Julatsańczyków zgromadził się, by wysłuchać generała. – A co w takim razie dokładnie musisz zrobić, żeby „wyłączyć” julatsańską magię? – zapytał Kard z nieco ironicznym uśmiechem na ustach. – Nie mam zielonego pojęcia. O ile wiem, to chyba nic. Choć przyznam, że byłem zaskoczony, że wie tak niewiele o chaotycznej naturze many i jej nieposkromionym naturalnym stanie. – Tym lepiej dla ciebie – Kard poklepał elfa po plecach, a potem spoważniał. – Nie da nam sześciu dni, wiesz o tym? Nie jest aż tak głupi. – Nawet jeden dzień ocali sto pięćdziesiąt istnień – odezwała się Kerela. – Nie przeceniaj światopoglądu Wesmenów. Magia wzbudza w nich atawistyczny lęk. Senedai wie, albo sądzi, że wygrał. Kilka dni nie zrobi mu różnicy – dodał Barras. – A jednak ten lęk nie powstrzymał go przed złupieniem miasta. – Kard poprawił mundur i obciągnął kaftan. Tłum zaczął się uciszać. – Rozumiem twoje argumenty, ale jego niecierpliwość wkrótce weźmie górę. Jeńcy nic dla niego nie znaczą, szczególnie tacy, którzy nie mogą wykonywać cięższych prac. Myślę, że najdalej za trzy dni ustawi przed całunem starców i młode dziewczęta. – Niestety, muszę się zgodzić – zastanowiła się Kerela. – Nie może zweryfikować twoich słów, więc założy, że kłamiesz i złoży ofiarę Całunowi, choćby po to, by nas popędzić. Barras pokiwał głową. Zdawał sobie sprawę, że będzie jeszcze musiał rozmawiać z wesmeńskim wodzem. Radość jego małego zwycięstwa osłabła. Kard rozpoczął przemowę do trzech setek ludzi zgromadzonych w Długiej Komnacie. – Dziękuję wam za przybycie i za waszą cierpliwość. W tej chwili część z was słyszała już pewnie, co się dzieje za murami. Dla tych, którzy nie wiedzą, zamierzam wyjaśnić całą sytuację, proszę tylko, aby wszelkie pytania zachować na później... Barras nie słuchał, jego myśli były gdzie indziej. Trzy dni. Wesmeni mieli przewagę liczebną, w sumie prawdopodobnie osiem do jednego, a nawet więcej, biorąc pod uwagę zdolności wojowników. Przynajmniej magowie byli wypoczęci. Z Dordover szła odsiecz, ale Całun uniemożliwiał Połączenie, podobnie jak powstrzymałby każde inne zaklęcie, próbujące go spenetrować. Tymczasem musieli poczynić własne plany. Nie zamierzał pokornie poddać kolegium. Teraz, kiedy ludzie wewnątrz murów znali sytuację, można było rozpocząć właściwe przygotowania. Jeśli Julatsa miała paść, to tylko w bitwie, która przez wieczność pozostanie niezapomniana i przejdzie do legendy. ROZDZIAŁ 11 Krucy, a przynajmniej Ilkar i Thraun, usłyszeli odległe odgłosy wesmeńskiego obozu na długo przed tym, nim doszedł ich dźwięk wody rozbijającej się o zachodnie brzegi zatoki Triverne. Była noc, sześć dni po tym, jak rozstali się z Darrickiem i Styliannem. Pod przewodnictwem Thrauna, wykorzystując doświadczenie Bezimiennego, posuwali się szybko po coraz trudniejszym, nierównym terenie w niskich partiach Kłów Sunary, największego północnego łańcucha. Zmuszeni do podążania nieuczęszczanymi ścieżkami, by omijać wioski i posterunki Wesmenów, pokonywali poszarpane klify, gęste leśne doliny, zdradliwe stoki, rumowiska i płaskowyże. Dla Hirada było to sześć dni narastającego niepokoju, kiedy obserwował, jak Denser coraz bardziej odsuwa się i zamyka w sobie. Początkowa euforia spowodowana sukcesem i spokojny odpoczynek szybko ustąpiły miejsca ponurej kontemplacji samego siebie, a wreszcie gburowatej niechęci do jakiejkolwiek interakcji. Nawet Erienne cierpiała z powodu jego nastrojów, a jej łagodny dotyk zbyt często prowadził do ostrych słów i gniewnego odrzucenia. – W pewien sposób czuje się tak, jakby wypełnił to, po co się narodził – powiedziała im czwartego wieczoru, po tym jak Denser, jak zwykle wcześniej niż inni, położył się spać. – Wiem, że w głębi duszy zależy mu na mnie i na naszym dziecku, ale wydaje się, że to mu nie wystarcza i dlatego to ukrywa. Tak długo poszukiwał Złodzieja Świtu i doskonałości, jaką dla niego reprezentował, że teraz, gdy już go nie ma, jest kompletnie zagubiony. – A myśl o zbliżającej się inwazji smoków wcale go nie podpala – dodał Ilkar. – Wybaczcie grę słów. – Nie – zgodziła się. – W ciągu ostatnich dni opuściła go wszelka energia i chęć do działania. To dosyć dziwne, szczególnie biorąc pod uwagę, czego dowiedzieliśmy się poprzedniej nocy. – Erienne miała na myśli swoje Połączenie, które przyniosło pierwsze znaczące wyniki pomiarów cienia w południe. Miał on zakryć Parvę za około trzydzieści dni, chyba że Krucy znajdą sposób na zamknięcie szczeliny. Trzydzieści dni, a potem to smoki będą rządzić Balaią. Ale dla Hirada to nadal była odległa przyszłość. Teraz musieli przede wszystkim ominąć Wesmenów i dotrzeć do Julatsy. Zatrzymali się w obniżeniu chronionym od zimnego, porywistego wiatru wiejącego od zatoki. Nad nimi drzewa słaniały się, szeleszcząc liśćmi, trawa kładła się po ziemi, a kolczaste krzewy plątały się z rosnącą wokół paprocią. Zeszli po długim, błotnistym stoku, otoczonym ostrymi jak zęby skałami, prosto do zagłębienia wypełnionego pokrytymi mchem kamieniami i żwirem. Przeciwległy stok porośnięty był kwitnącym wrzosem, spośród którego wyglądały gołe skały. Gdzieniegdzie karłowate, pokrzywione drzewa wyrastały w miejscach osłoniętych od królującego tu wichru. Thraun i Ilkar wspięli się na brzeg, by zbadać sytuację nad zatoką. Hirad rozcierał ukryte w rękawiczkach, ale mimo to skostniałe dłonie i z wdzięcznością przyjął kubek gorącej kawy, zadowolony z decyzji, by nie zostawiać za sobą piecyka Willa. Wcześniej, tego samego dnia, uznawszy, że konie będą wkrótce tylko przeszkadzać, wypuścili je w zalesionej dolinie, niszcząc siodła, ogłowia i strzemiona, a także wszystko inne, czego nie mogli bez trudu zabrać. Po krótkiej dyskusji Thraun zarzucił sobie na plecy spakowany piecyk Willa i niósł go dalej, nie łapiąc nawet zadyszki. Teraz wszyscy byli wdzięczni za jego ciepło i praktyczność. Ustawili piecyk na płaskim głazie, a unoszący się z niego cienki słup dymu był zupełnie niewidoczny na tle zachmurzonego nieba. Światło było za słabe, by mogli widzieć dobrze swe twarze, a co dopiero, by zdradzić ich położenie. Do świtu pozostało jakieś pięć godzin. – Jak daleko jesteśmy? – zapytał Hirad. – W prostej linii około pół godziny truchtem, dwa razy tyle, jeżeli chcemy wybrać odpowiednią stronę podejścia. Będziemy musieli przesunąć się jeszcze trochę na północ albo zostaniemy zauważeni – odpowiedział Thraun. – Co tam jest? – zapytał Bezimienny. – Sam zobaczysz, bo światło od wody jest całkiem niezłe – dodał Ilkar. – Oceniamy obóz na jakieś trzystu ludzi, namioty klasycznie ustawione w plemienne półkola wokół proporców i ognisk. Mają trzy strażnice skierowane na ląd i kilka zadaszonych magazynów, pewnie zapasy do transportu przez zatokę. Główny szlak biegnie od południa. My musimy podejść od północy, za najdalszą strażnicą, a i tak będzie to ryzykowne. Hirad skinął głową. – Łodzie? – Dużo. Od małych żaglówek, po średniej wielkości galeony, zdolne do podróży po oceanie, choć bogowie chyba tylko wiedzą, skąd wzięli te ostatnie. Nie powinno być problemu ze znalezieniem czegoś dla nas. – Co jest na drugim brzegu? – zapytał Will. – Myślę, że jakieś solidniejsze umocnienia – odpowiedział Thraun – ale tak daleko nie widzieliśmy. Żeby to ominąć i tak musimy płynąć prosto na wodospad Goran. – Skróci to też nieco nasz czas podróży – dodał Bezimienny. – A co z końmi, po drugiej stronie? – zapytał Will. – Mamy dwie możliwości – zastanowił się Ilkar. – Albo ukradniemy je Wesmenom, albo będziemy liczyć na to, że straż jeziora Triverne nie została rozbita. A to nie jest niemożliwe, zważywszy, że natarcie Wesmenów dotarło dotychczas do Julatsy. Hirad otarł usta ręką. – Dobra. W teorii wszystko gra. Teraz praktyka. Jak zdobędziemy łódź, nie alarmując obozu? – Skończ kawę i chodź, to ci pokażę – zaproponował Ilkar – Thraun i ja mamy pomysł. Wkrótce Krucy leżeli w jednej linii, spoglądając w dół długiego, porośniętego paprocią stoku, który opadał ku łąkom i plażom nad brzegiem zatoki Triverne. Na południu ciągnął się aż do stromej skarpy, a potem już do samych Czarnych Szczytów, podczas gdy na północy, w miarę zbliżania się do odległego o dzień jazdy wybrzeża, łagodniał i przechodził w regularne wzgórza. Przed nimi znajdował się posterunek Wesmenów. Panowała cisza, choć na środku obozu, pośród sześciu magazynów z towarami, płonęło potężne ognisko, a wokół niego siedzieli wojownicy. Wzdłuż brzegu usytuowane były kolejne ogniska, oświetlając rzędy łodzi wyciągniętych na plażę, ale pozostała część obozu ginęła pogrążona w mroku oblanym jedynie słabym światłem księżyca odbijającego się w wodach zatoki. Z powodu tego światła Hirad widział wszystko w lekko niebieskawej, zamazanej poświacie, ale bez trudu dostrzegł trzy strażnice, każda, jak go zapewniono, obsadzona dwoma strażnikami i wyposażona w dzwon. Widok z południowej wieży obejmował główny szlak, w pewnej odległości znikający na zachodzie, a także niewielką zagrodę, gdzie trzymano konie i bydło. Nieopodal znajdowały się kurniki i chlewy, ale wśród zwierząt panował spokój. Na pierwszy rzut oka w obozie nie było destranów, ale Hirad nie miał wątpliwości, że te potężne bojowe psy gdzieś tam są, najprawdopodobniej w okolicach magazynów, by odstraszyć Wesmenów zamyślających na własną rękę powiększyć swoje racje. Pozostałe dwie wieże, ustawione w równej odległości na obwodzie obozu, zasłaniały częściowo maszty wesmeńskich namiotów rozstawionych przy łopoczących na wietrze proporcach wokół wygaszonych ognisk. Thraun miał rację. Mogli podejść jedynie od północy, tak by znaleźć się w zasięgu jednej tylko strażnicy. – Dobrze – powiedział Thraun. – Tam widzicie nasz punkt wejścia. Musimy przejść górą obozu, okrążyć główne ognisko i zejść na plażę. Trzeba będzie zdjąć tych dwóch na strażnicy, bo nas zobaczą. Ilkar uważa, że dwójka ludzi w Płaszczach-Ukrycia jest w stanie zaskoczyć strażników i usunąć ich po cichu. Tak wyeliminujemy pierwszą przeszkodę. – Czyli dwójka magów – odezwał się Denser. – A których dwóch Ilkar miał na myśli? – Możesz mówić bezpośrednio do mnie, Denser. Zrozumiem. Hirad westchnął ciężko. – Musimy współpracować albo nas zabiją – zmarszczył brwi, spoglądając na Ciemnego Maga. – Wiem, że jest ci teraz ciężko, ale mamy przed sobą zadanie i potrzebujemy cię. Tam jest trzystu Wesmenów. Jak sadzisz, ile wytrwamy, jeśli zorientują się, że jesteśmy na plaży i kradniemy ich łodzie? – Doskonale rozumiem naszą sytuację. Chciałem po prostu wiedzieć, kogo Ilkar proponuje do uczestnictwa w swojej samobójczej misji. – Siebie i ciebie, oto kogo – odparł Ilkar. – Może przestaniesz wtedy myśleć o swym wewnętrznym bólu, czy cokolwiek to jest. – Nie masz pojęcia, co czuję – odparł Denser pobłażliwie. Ilkar był poważny. – Wiem. Ale teraz starasz się jak diabli, żebyśmy wszyscy cierpieli razem z tobą. Spróbuj znowu być częścią nas, może ci to dobrze zrobi. Mnie na pewno. – A ty spróbuj sobie wyobrazić, że dokonanie dzieła twojego życia okazuje się przekleństwem – warknął Denser. – Dosyć – uciął Bezimienny. – Nie mamy czasu – jego głos potrafił poskromić zapalczywość ich wszystkich. – Thraun, mów dalej. – Dużo zależy od tej strażnicy. Jak widzicie, nie możemy po prostu zejść od północy, bo klif jest zbyt stromy. Musimy przejść dookoła obozu, tam dostać się na dół i trzymać się cieni pod skalnymi półkami. – Thraun wskazywał po kolei miejsca, o których mówił, ale Hirad nie dostrzegał ich zbyt dokładnie. – Czy ta strażnica to już cały plan? – zapytał Will. Thraun potrząsnął głową. – Jeżeli chodzi o dotarcie do obozu, to w zasadzie tak. Ale nasz plan ma jeszcze dwa ważne punkty. Po pierwsze, zabezpieczenie, w razie gdyby nas zobaczono, a po drugie, zastanawialiśmy się nad niewielkim sabotażem, skoro już tu jesteśmy. – O bogowie – mruknął Denser. Hirad uśmiechnął się. – Niegrzecznie byłoby nie spróbować – ucieszył się. – Opowiadaj. * * * Styliann nie skierował się do zatoki Gyernath. Od chwili, kiedy opuścił Darricka i jego pożałowania godnych jeźdźców, nie miał najmniejszego zamiaru tam jechać. Spotkał się z Xeteskianami służącymi pod generałem, ale nie byli w stanie mu nic zaoferować, a miał zamiar poprowadzić jedynie oddział najwyższej klasy. Dlatego też zbliżył się do umocnień po wschodniej stronie Kamiennych Wrót w otoczeniu zaledwie dziewięćdziesięciu Protektorów. Miał przed sobą jakieś tysiąc pięćset wesmeńskich wojowników, ale nie przejmował się zbytnio. W otwartej walce pewnie mógłby ich zmusić do poddania, a może nawet do ucieczki, ale nie przybył tu, by walczyć. Chciał tylko uzyskać szybki przejazd z powrotem na wschód, postanowił więc obiecać coś, czego nie miał zamiaru dać. Pomoc. Jego przybycie wywołało dużą konsternację na platformie biegnącej wewnątrz częściowo już ukończonej palisady. Słyszał krzyki i szczekanie psów, a strażnicy nakładali cięciwy na łuki. Kazano mu się zatrzymać i posłuchał. Zachodzące słońce odbijało się od masek Protektorów wyraźnie wzbudzających niepokój wśród Wesmenów. Styliann siedział na koniu pośrodku kordonu swych obrońców i z rękami wspartymi na łęku siodła obserwował, jak wśród Wesmenów powoli zapanowuje porządek. Początkowa żądza ataku została powstrzymana i wkrótce z tłumu gniewnych wojowników wyłonił się mężczyzna chroniony przez czterech strażników. Stąpał pewnie, szybko skracając dystans, aż wreszcie zatrzymał się zaledwie kilka metrów od pierwszej linii Protektorów. Dwa tuziny zamaskowanych głów uważnie obserwowało jego ruch, nie dobywając broni, ale przygotowując się do ewentualnego starcia. Wesmen przemówił plemiennym Wes, twardym, kaszlącym głosem, ale szybko i pewnie. – Wkraczasz na ziemie należące do zjednoczonych plemion. Podaj powód przybycia. – Wybacz mi to nagłe pojawienie się. – Styliann dawno nie używał Wes, ale potrafił się porozumieć w prostych kwestiach. – Zanim przemówię, chciałbym wiedzieć do kogo. Wesmen pochylił lekko głowę. – Znasz nasz język, więc zasługujesz na pewien szacunek. Moje imię brzmi Riasu. Kim ty jesteś? – Styliann, władca Xetesku – mag nie widział powodu, dla którego miałby wyjaśniać tę drobną nieścisłość. – Ty tutaj dowodzisz? Riasu skinął głową. – Mam armię ponad dwóch tysięcy wojowników. Strzeżemy przełęczy przed wrogami. A ty wyglądasz jak jeden z nich. Styliann wiedział, że przemowa Wesmena była wiele barwniejsza, ale w tak krótkim czasie nie mógł sobie pozwolić na zastanawianie się nad kwiecistością stylu jego wypowiedzi. – Znam sprawność twoich wojowników – wódz Xetesku z trudem dobierał słowa – ale nie macie magii. Ja wam ją przynoszę. Riasu roześmiał się. – Nie potrzebujemy twojej magii. Jest zła i musi zginąć. Tak jak ty. Styliann nie poruszył się mimo groźby. – Wiem, że boicie się... – zaczął. – Ja niczego się nie boję – przerwał mu ostro Riasu. Styliann uniósł dłonie w uspokajającym geście. – Wasze... ee... wierzenia. Ale znasz przecież prawdę. Wasze strzały nie mogą zranić mnie ani moich ludzi. Spróbuj – przywołanie Pancerza-Ochrony zajęło Styliannowi sekundę, ale Riasu potrząsnął głową. – Znam waszą magię. Mów, czego chcesz, albo stracisz głowę. – Kto dowodzi waszymi armiami na wschodzie? – Lord Tessaya. – Z nim będę mówić – powiedział Styliann. – Jeśli pozwolę ci przejechać – odparł Riasu – a wcale nie mam na to ochoty. Czego chcesz? Styliann pokiwał głową. Nie pragnął demonstracji siły. Sam fakt, że Riasu nie kazał go zaatakować, dowodził ostrożności Wesmena i jego lęku przed potęgą magii, nie mówiąc już o oczywistej sile Protektorów. Obawiał się jednak, że wódz może go źle zrozumieć, a nie mógł sobie pozwolić na utratę żadnego z Protektorów po tej stronie przełęczy. – Usiądźmy przy ognisku, zjedzmy i porozmawiajmy – zaproponował były władca Xetesku. – Tutaj, na neutralnym terenie. – Dobrze – Riasu wykrzyczał rozkazy do ludzi przy bramie palisady. W odpowiedzi pojawili się Wesmeni z opałem, kotłem do gotowania, żywnością, a także jeszcze paru wojowników, którzy zajęli pozycje pomiędzy Styliannem, a swym wodzem. Wkrótce płomienie strzeliły ku niebu, podgrzewając wodę w kotle, a Xeteskianin i Wesmen zasiedli po dwóch stronach ogniska, mając za sobą każdy dwunastu strażników. Reszta Protektorów została odesłana na taką samą odległość, w jakiej znajdowali się pozostali Wesmeni. Styliann uśmiechnął się w duchu, widząc, jak Riasu organizuje spotkanie. Wesmen nie miał pojęcia o naturze Protektorów, ich więzi i komunikacji. Gdyby spotkanie poszło źle, Riasu byłby martwy, jego straż pokonana, a on sam doskonale chroniony, i to na długo przed tym, nim dotarłaby jakakolwiek pomoc zza palisady. Mimo to Wesmen był zadowolony, a Styliannowi o nic więcej nie chodziło. Z winem i mięsem w dłoniach Riasu przemówił: – Nie powiem, że to przyjemność, ale nie będę też rzucał wojowników do niepotrzebnej bitwy. Tego właśnie nauczył nas Tessaya. – Ale nie powstrzymało to znacznych strat pod Julatsą – odparł Styliann, popijając gorącą i nieco gorzką liściastą herbatę, którą wybrał zamiast wina, by zachować czysty umysł, i sprawdził prostym zaklęciem wykrywającym trucizny. – Nic o tym nie wiem. – A ja tak – wzrok Stylianna, ulepszony magią, przebił się przez blask ogniska i mrok wieczoru i dostrzegł na twarzy Wesmena cień zwątpienia. – Wasz stosunek do magii w niczym wam nie pomaga – ciągnął Xeteskianin. – Nienawidzicie magii, bo jej nie rozumiecie. Gdyby było inaczej, uznalibyście ją za wielce przydatną. Riasu parsknął pogardliwie. – Wątpię. Jesteśmy rasą wojowników. Wasze sztuczki może i pozwalają zabijać i ranić albo widzieć odległe rzeczy, ale pewnego dnia i tak was pokonamy. Styliann westchnął. Dyskusja nie posuwała się w oczekiwanym kierunku. – Ale powiedziałeś, że nie będziesz niepotrzebnie narażał życia swoich ludzi. Jeśli mnie nie posłuchasz, to tak właśnie będzie. – Styliann przeklinał swoją ograniczoną znajomość słownictwa Wes. Trudno było podkreślić sens zdania i musiał wszystko tłumaczyć w toporny sposób, jeśli Riasu miał go przepuścić przez przełęcz. – Opowiedz mi o swojej propozycji. – Riasu zmienił temat, jakby nie usłyszał, a co dopiero zrozumiał wszystko, co Styliann dotychczas mówił. – To proste – odrzekł Xeteskianin. – Ja chcę szybko dotrzeć do mojego kolegium. Wy chcecie zniszczyć magię. Pomożecie mi, a ja, jeśli pozwolicie przeżyć mojej magii, pomogę wam. – Przysięgaliśmy zniszczyć wszelką magię – wzruszył ramionami Riasu. – Po cóż mielibyśmy się z tobą układać? – Nigdy nie uda się wam zniszczyć magii – odpowiedział Styliann. – Jeśli żyje jeden mag, żyje magia. Jeśli żyje magia, inni mogą się jej nauczyć. Poza tym nigdy nie zdobędziecie Xetesku. – Taki jesteś pewien. A co jeśli tu umrzesz? Styliann rozmasował skronie kciukiem i środkowym palcem prawej dłoni. Powinien był się spodziewać takiego ograniczonego i agresywnego oślego uporu. Nie umniejszało to jednak jego frustracji. – Nie zabijesz mnie tu. Nie masz dosyć sił – spojrzał Riasu prosto w oczy. Wesmen zesztywniał. – Śmiesz mi grozić na mojej ziemi? – Nie. – Styliann pozwolił sobie na krótki śmiech. – Mówię jedynie prawdę. – Dwa tysiące wojowników... – Riasu wskazał kciukiem w stronę palisady. – Tak, wiem. Ale wasze... wierzenia... (ach, żebym znał słowo znaczące „niewiedza”) na temat magii uniemożliwiają ci widzenie prawdy. Mam tu prawie stu swoich ludzi i sądzę, że gdybym musiał walczyć, nie obawiałbym się o wynik. Oni są magiczni. Gdybyś widział, jak walczą, zrozumiałbyś. – Wyrżnęlibyśmy was do nogi. – Dobrze walczycie, ale nie znacie magii. Nie chcę walczyć. Pozwól mi porozmawiać z Tessayą. Riasu uniósł palec wskazujący. – Dobrze. Zrobimy próbę. Jeden z twoich zamaskowanych przeciw dwóm moim wojownikom. – To będzie nierówna walka – zaprotestował Styliann. – Nie chcę przelewać krwi twoich ludzi. – To określ warunki – odparł Riasu. – Jeden z moich przeciw czterem twoim, z bronią lub bez. Ale ja nie pragnę tego oglądać. Riasu uniósł brwi. – Czterech? Chcę to zobaczyć. I to z bronią. Obejrzyjmy prawdziwą walkę – pochylił się na lewo i powiedział coś do jednego ze strażników. Mężczyzna skinął głową i pobiegł w stronę palisady. – Wybierz, kogo chcesz. – Naprawdę musisz to zobaczyć? To niepotrzebna śmierć – Styliann wydął wargi. – Może dla ciebie. – Jak chcesz – Styliann wstał od ogniska, zapominając o jedzeniu. Może to było nieuniknione. Wszystko zależało od tego, czy Riasu potraktuje to z honorem, czy uzna za zniewagę. Palcem przywołał najbliższego Protektora. – Wybierz takiego, który chce walczyć. To nie ochrona, tylko udowodnienie waszej sprawności, więc starcie ma być szybkie i krwawe. Zrozumiałeś? – zapytał wojownika. – Zrozumiałem. – Świetnie. Kto to będzie? Protektor milczał, naradzając się ze swymi braćmi. – Cil. – Dajcie mu swą siłę i wzrok. Niech walczy szybko i bezbłędnie – polecił Styliann. – Tak się stanie – Protektor odwrócił się. Z grupy znajdującej się z tyłu wyszedł Cil. Kiedy wkroczył w krąg światła, w hebanowej masce odbił się żółty płomień. Za nią nieruchome oczy wpatrywały się w czwórkę Wesmenów stojących po lewej stronie i spokojnie opartych o broń. Styliann powrócił do ogniska i stanął naprzeciw Riasu. Wódz był zdenerwowany i niepewny, w przeciwieństwie do tych, których wybrał do walki. Czterech potężnych mężczyzn, odzianych w futra i metalowe hełmy stanęło w półkolu, dwóch dzierżyło długie miecze, a dwóch ciężkie, obusieczne topory. Byli gotowi. Cil zbliżył się, z toporem w prawej i mieczem w lewej dłoni. Protektor, ubrany w ciężkie skóry i kolczugę, miał niemal dwa metry wzrostu i górował nad krępymi zwalistymi przeciwnikami. Stał w otwartej postawie, z bronią opuszczoną wzdłuż ciała. Czekał. – Możesz jeszcze ocalić swoich ludzi – powiedział Styliann. Riasu uśmiechnął się lekko i potrząsnął głową. – Sami się ocalą. Walczyć! Wesmeni ruszyli, by okrążyć stojącego w bezruchu Cila, jakby nie zauważającego tych dwóch, którzy pojawili się po jego bokach. Głowę trzymał prosto, patrząc na toporników zbliżających się z przodu na lekko ugiętych nogach i trzymających broń oburącz. Na znak topornika, jeden z tych znajdujących się za Protektorem zrobił szybki wypad, mierząc w plecy Cila. Protektor machnął toporem, blokując uderzenie i kończąc z ostrzem blisko ziemi. Nie odwrócił się jednak ani nie poruszył stóp. Mężczyzna odskoczył i zaczęło się okrążanie. Styliann założył ręce na piersiach. Teraz należało już tylko zaczekać, aż sami upomną się o śmierć. Nagle zapomniał, że nie miał ochoty oglądać rozlewu krwi. Może właśnie takiego pokazu potrzebowali Wesmeni. Przypomnienia, że zdobycie Kamiennych Wrót nie znaczyłoby nic dla magów Xetesku. Cil powrócił do otwartej postawy i zastygł. Styliann wiedział, że słucha swoich braci, wyczuwa ziemię pod stopami i smakuje powietrze wokół siebie. Zdecydowawszy, że klucz do zwycięstwa tkwi w liczebności, Wesmeni zaatakowali razem, ze wszystkich czterech stron. Cil zablokował pierwszy topór mieczem, jednocześnie uderzając w tył toporem i trafiając w głowę Wesmena wznoszącego właśnie swój miecz do ataku. Ciało wojownika padło na ziemię, a z jego czaszki wypłynął mózg. Cil błyskawicznie zawrócił topór, blokując wysoki zamach następnego przeciwnika i próbując go rozbroić, a jednocześnie ustawił miecz równolegle do pleców, chroniąc się przed atakiem czwartego wojownika. Gwałtownie pociągnął drzewce swojego topora, wytrącając bezradnego Wesmena z równowagi. Po raz pierwszy oderwał stopy od ziemi, robiąc ćwierć obrotu w lewo i z całej siły rzucając topornika na jego towarzysza. Obydwaj mężczyźni upadli na ziemię. Znowu się odwrócił, zbił pchnięcie skierowane w swój bok i uderzył toporem w poprzek na wysokości pasa, ku górze, przecinając żołądek i roztrzaskując klatkę piersiową Wesmena. Kiedy obracał się ku pozostałym dwóm, jego topór ociekał jeszcze krwią i wnętrznościami wojownika. Wesmeni poderwali się z ziemi, ale on był szybszy. Uderzył płazem topora w twarz jednego, a jednocześnie zatopił miecz w sercu drugiego. Nim Styliann zdołał go zatrzymać, odrąbał głowę ostatniemu przeciwnikowi. Skończywszy, powrócił do otwartej postawy. Krew ściekała z jego broni na ziemię pokrytą zmasakrowanymi ciałami. Wokół panowała grobowa cisza. Styliann zwrócił się do Riasu spoglądającego na trupy swych wojowników z otwartymi ustami. – Teraz wyobraź sobie, że walczą wszyscy moi ludzie, a ja wspieram ich jeszcze swoją magią. Ty tego chciałeś, nie ja. Riasu spojrzał na niego, drżąc z wściekłości, ale w jego oczach czaił się lęk, a z twarzy biło upokorzenie. – Zginiesz za to. – Riasu machnął ręką i ze szczytu palisady posypały się strzały, prosto na ścisły szyk Protektorów, których oczy zwrócone były ku Cilowi. Drzewce błysnęły w świetle popołudnia i co do jednego odbiły się od niezawodnego Pancerza-Ochrony Stylianna. – Sprawdzasz mnie – Xeteskianinowi udało się uśmiechnąć. – To dobrze. Teraz jednak, będę rozmawiał z lordem Tessayą. – Nie próbuj mi rozkazywać – warknął Riasu z dzikim wyrazem twarzy. – Ostrożniej dobieraj słowa – ostrzegł go Styliann. – Jesteś daleko od swych dwóch tysięcy ludzi. Oczy Riasu zdradzały jego strach, kiedy nerwowo oceniał sytuację. Był nieprzyjemnie blisko tuzina Protektorów, a tyleż samo jego strażników nie zapewniłoby mu żadnej ochrony. – Wyślę wiadomość do Tessayi, że chcesz z nim rozmawiać. – Dobrze. Nie mam ochoty oglądać więcej rozlewu krwi. Riasu szybko skłonił głowę i odwrócił się do odejścia. Zatrzymały go słowa Stylianna: – Dam ci czas do jutra o tej porze na dostarczenie odpowiedzi – powiedział. – Wtedy będę musiał przekroczyć przełęcz. Z tobą albo po tobie. – Nie zapomnę, co uczyniłeś, Styliannie, lordzie Xetesku. A nadejdzie chwila, gdy zostaniesz sam. Strzeż się tej chwili – powiedział Riasu, a potem ruszył szybko w stronę palisady. Jego strażnicy pozostali, niepewnie spoglądając na ciała współplemieńców. – Zabierzcie ich – zwrócił się do Wesmenów Styliann. – On nic wam nie zrobi. Cil oczyścił i schował broń, a potem dołączył do reszty Protektorów. Styliann patrzył jeszcze za oddalającą się sylwetką Riasu, a potem usiadł z powrotem przy ognisku. Biedny głupiec. Przekona się, prawdopodobnie ku swemu nieszczęściu, że żaden xeteskiański mag, a już szczególnie takiej rangi, nie pozostaje nigdy sam. ROZDZIAŁ 12 Krucy posuwali się szybko wzdłuż rozpadliny, w której wcześniej rozbili obóz. Piecyk Willa, zgaszony ziemią i zapakowany w skórzany pokrowiec, znajdował się z powrotem na plecach Thrauna. Zmiennokształtny prowadził grupę, a tuż za nim szedł Bezimienny. Hirad objął tylną straż, w ten sposób Denser, Ilkar, Erienne i Will byli otoczeni przez wojowników. Omówili różne sposoby zdobycia łodzi, jednak najprostszy, czyli posłanie magów pod Płaszczami-Ukrycia, aby ukradli ją i poprowadzili w górę strumienia, został odrzucony z równie prostego powodu – żaden z nich nie odróżniał dziobu od rufy. Co więcej, ku rozbawieniu wszystkich, Ilkar przyznał, że nie tylko nigdy nie uczył się pływać, ale na dodatek panicznie obawiał się wody. Poza tym Krucy chcieli też jakoś zaszkodzić Wesmenom. W końcu Denser niechętnie przystał na pierwszy plan Ilkara, ale Hirad miał swoje obawy. Xeteskianin nie myślał jasno, a to mogło stanowić zagrożenie dla Ilkara podczas zdobywania strażnicy. Jakikolwiek sabotaż mógł nastąpić dopiero po zdobyciu odpowiedniej łodzi. Fajerwerki, o których mówił Ilkar, bez wątpienia musiały spowodować ich odkrycie i wymusić szybką ucieczkę, a mimo to wszyscy się zgodzili. Zdawali sobie sprawę z ważności i pilności swej misji, ale Ilkar w szczególności pragnął zakłócić zaopatrzenie dla armii atakujących kolegia. Z wierzchołka północnego krańca rozpadliny prowadziła na dół ścieżka kamienista, ale solidna i wiodła do krawędzi ostrego klifu, u jego podstawy z wody wynurzały się zwały kamienia. Trzymali się tej podstawy, kryjąc się w cieniu skał wyciągających się w stronę obozu wroga, dopóki Thraun nie zatrzymał ich, przypuszczalnie na granicy widzenia wesmeńskich strażników. Noc była ciemna, a od pierwszego namiotu obozowiska dzieliło ich niewiele ponad sto metrów. Na razie znajdowali się poza zasięgiem strażnic. Byli bezpieczni. Parę metrów dalej zaczynał się odkryty teren, gdzie staliby się doskonale widoczni. – Ruszymy za wami po policzeniu do trzystu, chyba że usłyszymy, że macie kłopoty – powiedział Thraun. – Znacie miejsce spotkania. Gotowi? Ilkar skinął głową. Denser wzruszył ramionami. – Miejmy to już za sobą – zgodził się. Hirad popatrzył na niego ponuro. – Skup się na swoim położeniu, Denser. Każdy błąd może was obu kosztować życie, a to byłoby niewybaczalne. – Nie oślepłem ani nie zwariowałem – mruknął Denser. – Tylko straciłeś motywację – wtrącił Ilkar. – Ale nie szacunek dla przyjaciół – odparł mag, wpatrując się twardo w Ilkara. – Cieszę się. W porządku. Ruszajmy. Ilkar i Denser zaintonowali cicho zaklęcie, poruszając rękami wzdłuż ciała. Następnie Xeteskianin skinął szybko głową, dał krok do przodu i zniknął. Elf poszedł w jego ślady. Hirad słyszał ich ciche, oddalające się głosy. – O bogowie, niech lepiej mnie nie zawiedzie – wyszeptał barbarzyńca. – Nie zrobi tego – pokręciła głową Erienne. – Przede wszystkim nie jest głupi. – Za to uparty, trudny i cholernie nieszczęśliwy – podsumował Hirad. – Nikt nie jest doskonały – Erienne zmusiła się do słabego uśmiechu. – Prawda – Hirad spojrzał w stronę obozu Wesmenów. Jak uzgodnili, Ilkar prowadził, a Denser szedł tuż za nim, z dłonią za pasem. Płaszcze-Ukrycia okrywały ich ciała niewidocznością, lecz nie blokowały dźwięków, toteż elf trzymał się gołej ziemi, starannie omijając wysoką do pasa trawę, porastającą brzegi klifów, a także teren w górę stoku, w stronę miejsca, skąd pierwszy raz dostrzegli obóz. – Nie zatrzymuj się, kiedy dotrzemy do drabiny – ostrzegł Denser. – Nie zamierzam – odparł Ilkar dosyć ostro. – Znam zasady działania tego zaklęcia. A ty mów ciszej. – Z przyjemnością – syknął Denser. – Co do diabła się z tobą stało? – wyszeptał Ilkar, czując, jak odpływa z niego cały gniew. – Nie zrozumiesz – westchnął Ciemny Mag cichym i miękkim głosem. – Spróbuj. – Później. Na wieży pójdziesz w lewo czy w prawo? – W lewo, jak uzgodniliśmy. – Upewniam się – usprawiedliwił się Denser. Kiedy mijali pierwsze namioty, skupione wokół proporców, w obozie panowała całkowita cisza. Zwolnili. Przez płótno najbliższego namiotu dobiegały ich odgłosy chrapania. Gdzieś w obozie zarżał koń, a wiatr szarpiący płótnem namiotów i naciągający liny niósł przykry zapach świńskich odchodów i strzępki rozmowy ze strażnicy albo od strony głównego ogniska. Ilkar spokojnie analizował czekające ich zadanie. Z bezpiecznego schronienia w rozpadlinie to wszystko wyglądało dużo prościej, ale z bliska strażnica wydawała się bardzo wysoka i obsadzona potężnymi Wesmenami. Elf przyglądał jej się i w miarę jak się zbliżali, w kompletnej ciszy słyszeli jedynie swoje kroki. Strażnica wyrastała na jakieś siedem metrów i zbudowano ją z czterech solidnych pni wkopanych w ziemię i obłożonych kamieniami dla większej stabilności. Krzyżowa konstrukcja z desek wzmacniająca budowlę ciągnęła się aż do przykrytej dachem platformy, gdzie stało dwóch strażników. W lewym rogu strażnicy, do jednego ze słupów podtrzymujących dach przymocowano dzwon, którego serce unieruchomiono liną, by opierało się powiewom wiatru. – Pamiętaj, w gardło albo w oko i do mózgu. Nie mogą wydać żadnego dźwięku – szepnął Denser. – Wiem – odpowiedział elf, ale w środku czuł, że nerwy splatają mu się w jeden napięty węzeł. Nie przywykł do takich zadań. Zabijał, ale przy pomocy miecza albo zaklęcia. To... było coś innego. – Idę na górę. Drabina biegła pomiędzy dwoma słupami od strony obozu i kończyła się przy przerwie w wysokiej do pasa balustradzie otaczającej platformę. Dwójka znudzonych strażników opierała się o nią po stronie skierowanej na zewnątrz obozu i od czasu do czasu wymieniała ciche uwagi. Ilkar chwycił ostrożnie boki drabiny, starając się nie wytracić pędu. Drewno skrzypnęło alarmująco i elf wstrzymał oddech, obserwując platformę w poszukiwaniu oznak poruszenia. Wydawało się jednak, iż Wesmeni niczego nie usłyszeli. Jak na razie wiatr okazał się zbawienny. Zdenerwowanie Ilkara na chwilę ustąpiło miejsca lękowi. To było zadanie dla wojownika, tylko że żaden z nich nie byłby w stanie utrzymać zaklęcia. Nawet Bezimienny, korzystający ze Skrzydeł Cienia wkrótce po oswobodzeniu spod jarzma Powołania Protektorów, nie potrafiłby utrzymać Płaszcza-Ukrycia. W tym zaklęciu była subtelność, jakiej należało się nauczyć. Umiejętności utrzymywania ogniska many i wykonywania prostych działań w ruchu i bez utraty koncentracji na zaklęciu stanowiły niuanse niełatwe do opanowania. Prostych działań, takich jak morderstwo, pomyślał ponuro Ilkar. Pięć stopni od szczytu drabiny wszystko zaczęło iść źle. Z każdym krokiem świeże drewno protestowało kolejnymi skrzypnięciami. Ilkar zwolnił, ale nieuniknione było pojawienie się strażnika przy balustradzie. Wesmen ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w ciemność pod sobą, nie widząc nic. Ilkar poczuł dłoń Densera na belce, którą właśnie opuszczała jego stopa. Nie powinni się znaleźć tak blisko – Denser nie zwolnił i nie mógł zdawać sobie sprawy z niebezpieczeństwa. – Cofnij się – wyszeptał Ilkar, jakby chciał popędzić strażnika i dalej wspinał się na górę, zwalniając jeszcze trochę. Iść jeszcze wolniej, oznaczało stać się widocznym, a stać się widocznym – oznaczało umrzeć. – Cofnij się. – Wykonał kolejny krok, trzymając stopy na brzegach belek, ale kolejne skrzypnięcie przerwało nocną ciszę, brzmiąc w uszach elfa niczym grzmot. Wesmen pochylił się bardziej do przodu, w skupieniu wpatrując się w mrok, zdając sobie sprawę, co słyszy, a jednocześnie zdezorientowany tym, czego nie widział. Ilkar przez chwilę rozważał możliwość zawrócenia, ale zmiana kierunku uczyniłaby go widocznym, a ponadto kompletnie zaskoczyłaby Densera. Zdał sobie sprawę z absurdalności całej sytuacji. Strażnik wyprostował się, ale nie opuścił brzegu platformy. Utrzymując wzrok na drabinie, Ilkar położył dłoń na belce tuż pod stopami Wesmena, a drugą ręką wydobył sztylet. Naprawdę nie miał wyboru. – Bogowie – wyszeptał i wyskoczył do przodu, zatapiając ostrze w kroczu strażnika. Mężczyzna zacharczał z bólu i szoku, zrobił krok do tyłu i upadł, wyrywając sztylet z dłoni Ilkara, z rękami zaciśniętymi na ranie. Krew splamiła mu spodnie. Ilkar ruszył w lewo, wiedząc, że Denser weźmie prawą stronę. Kiedy strażnik uderzył głucho o platformę, jego towarzysz odwrócił się i otworzył usta kompletnie zaskoczony tym, co zobaczył. Chciał krzyknąć, ale sztylet rzucony przez Densera trafił go prosto w gardło, zamieniając krzyk w gulgoczący dźwięk, któremu towarzyszył strumień krwi. Ilkar spojrzał w dół, na swoją ofiarę. Strażnik otworzył usta i wydał z siebie cichy, pełen bólu przedśmiertny jęk. Elf kucnął, wydobył drugi sztylet i przebił nim otwarte oko Wesmena tak, że ostrze dotarło do mózgu. Strażnik umarł natychmiast. Drugi Wesmen chwycił za sztylet tkwiący mu w gardle i dał krok do tyłu, poruszając bezgłośnie ustami i szeroko otwartymi oczyma wpatrując się w Ilkara. Elf za późno dostrzegł niebezpieczeństwo. Denser chwycił mężczyznę w niewidocznym uścisku i pociągnął za futro. Wesmen stracił równowagę, zatoczył się, a ramieniem uderzył w dzwon, wybijając go zupełnie z umocowania. Po chwili padł martwy, a Denser wylądował na nim, ale dzwon głucho uderzył o balustradę, zakołysał się i spadł w ciemność poza wieżą. – Jeśli mamy szczęście... – zaczął Ilkar. – Nie ma szans – odparł Denser. Dzwon z głośnym brzęknięciem uderzył o skały u podstawy wieży. Uwolnione serce uderzyło raz. Donośny dźwięk rozszedł się po całym obozie. – Przynajmniej reszta wie, że nam się udało – stwierdził Denser. – Mamy kłopoty – powiedział Ilkar. – Znasz Wes? – Denser pokręcił głową. – No to duże kłopoty. Z drugiej wieży dobiegły ich chrapliwe okrzyki i usłyszeli odgłosy rozchodzącego się alarmu. – Na ziemię – rzucił Denser. – Dzięki za radę – odpalił Ilkar. – Jeszcze jakieś świetne pomysły? – Tak, ukradnijmy łódź, nauczmy się sterować i zostawmy w spokoju wieżę. – Denser podczołgał się do przerwy w balustradzie. Okrzyki z drugiej strażnicy były teraz głośniejsze i bardziej natarczywe. Na chwilę zapadła cisza, a potem odezwał się dzwon, nawołując cały obóz do przebudzenia. – Na bogów, co za burdel. – Ilkar wzniósł głowę i spojrzał na obóz. Denser pociągnął go z powrotem na dół i elf dostrzegł w jego oczach błysk zapału. – Chcecie sabotażu? – zaproponował Ciemny Mag. – Pokażę wam sabotaż – zamknął oczy i zaczął przygotowywać zaklęcie. Twarz Ilkara przeciął uśmiech. * * * Thraun zdjął plecak i zaczął rozpinać skórzany kaftan, zanim jeszcze Hirad zinterpretował odgłos spadającego dzwonu jako zagrożenie. – Nie musisz tego robić, Thraun – protestował Will nerwowo, z twarzą pełną troski. – Potrzebujemy dywersji albo Ilkar i Denser zginą. – Wątpię – powiedział Hirad. – Jest nas siedmiu przeciw trzystu. Musimy dać sobie jakąś szansę – odparł Thraun. – Ale to nie jest prawdziwy powód, prawda? – Will spoglądał prosto w połyskujące żółtawo oczy Thrauna. Na chwilę zapłonął w nich gniew, ale wojownik potrząsnął głową. – Nie ma czasu, by o tym mówić – zwrócił się do Hirada. – Nie czekajcie na mnie na brzegu. Umiem pływać. Znajdę was. – Zmiennokształtny, zupełnie nagi, ułożył się na ziemi. Bezimienny zarzucił na plecy piecyk Willa i miecz Thrauna. Will zapakował ubrania i zbroję. – Ruszajcie już – rzucił Thraun. – Ja was dogonię. Noc wypełniały okrzyki gniewu i odgłosy zamieszania. Hirad poprowadził Kruków w ciszy wzdłuż brzegu klifu. Wkrótce zobaczyli strażnicę i brzeg zakręcający ostro po lewej stronie, w miejscu, gdzie stał obóz. Na platformie nic się nie poruszało. – Gdzie oni są? – Jakby w odpowiedzi na strażnicy pojawiła się sylwetka. Denser. Wysunął ramiona przed siebie, a potem przycisnął je do piersi. Sześć kolumn ognia z rykiem spadło z nieba, oblewając obóz gwałtownym, oślepiającym światłem. Każda z nich wbiła się w jeden z magazynów, dokonując przerażającego dzieła zniszczenia. Piekielny-Ogień. Kolumny poszukiwały dusz. Denser słusznie odgadł, iż wewnątrz magazynów spali ludzie i psy, toteż każda z kolumn przebiła płótna, aby się nasycić. Przedarły się przez drewno skrzyń, stosy suszonego mięsa, warzywa, ziarno, sznury i broń, spalając mąkę w pojedynczych rozbłyskach, które wypełniły trzy z magazynów. Płótna eksplodowały żarem powietrza, posyłając deski, odłamki i drzazgi wysoko w nocne niebo. Z boków wystrzeliły płomienie, pochłaniając pomarańczowymi jęzorami ludzi i pobliskie namioty. Strażnicy przy ognisku nie mieli żadnej szansy. – Dalej, Krucy! – wykrzyknął Hirad, widząc, jak obóz obejmuje kompletny chaos. Wydawało mu się, że gdzieś z daleka słyszy niesiony wiatrem śmiech. Ruszył biegiem w stronę strażnicy, na której widział teraz stojących Densera i Ilkara. Kule-Płomieni spłynęły z hukiem na północny kraniec obozu, topiąc płótna namiotów, Wesmenów i ich plemienne proporce w morzu ognia. Do wykrzykiwanych szaleńczo rozkazów, okrzyków bólu i ryku dotychczasowej pożogi dołączyły kolejne przeraźliwe wrzaski. Wesmeni biegali we wszystkich kierunkach, nosząc wiadra, resztki zaopatrzenia i spalonych, umierających towarzyszy. Garstka Wesmenów biegła, by zatrzymać Kruków i odzyskać strażnicę. – Zapomnij o tarczy, Erienne – Hirad, wraz z innymi wojownikami, zajął pozycję przed Dordovanką. – Potrzebujemy zaklęć ofensywnych. I to szybko. – Dobrze. Hirad ryknął i starł się z pierwszym Wesmenem. Bezimienny czekał trzy kroki na prawo od niego na atak z boku. Barbarzyńca ciął z lewa na prawo. Przeciwnik zablokował i odskoczył do tyłu. Hirad wykonał kolejne cięcie, na szyję, i to Wesmen również odbił. Jednak trzeciego nie mógł powstrzymać. Barbarzyńca zmienił uchwyt i szerokim zamachem otworzył głęboką ranę w piersiach Wesmena. Krew trysnęła spod grubego futra i wojownik zatoczył się. Kruk zrobił krok do przodu i przebił mu serce. Odwracając się, Hirad zobaczył, jak Bezimienny zatapia ostrze w boku jednego Wesmena i jednocześnie wymierza kopniak w brzuch drugiego. Zbliżali się jednak następni wojownicy i Hirad rozważał różne opcje. – Ilkar, potrzebujemy was tutaj – zawołał. – Mamy lepszy pomysł – odkrzyknął Ilkar. – Kierujcie się do brzegu, tam się spotkamy. Hirad skupił się z powrotem na walce. W centrum obozu szalał ogień. Podniecane wiatrem płomienie pochłaniały coraz to kolejne namioty, głosy przerażonych i poranionych zwierząt wznosiły się ponad gwar głosów i ryk pożaru. Na wprost Kruków dwudziestu Wesmenów oderwało się od większej grupy i popędziło w ich stronę. Bezimienny miarowo uderzał końcem miecza o ziemię. Czekał. – Biorę lewą – powiedział, wyczuwając na sobie spojrzenie Hirada. – Will na prawo – zdecydował Hirad. Złodziej natychmiast zajął pozycję. Wesmeni pędzili w ich stronę, a impet tego ataku stanowił najpoważniejsze zagrożenie. Siła uderzenia przy samej ich liczebności wystarczyłaby, by skruszyć cienką linię Kruków. Hirad spiął się przygotowany do starcia, lecz szarża została zatrzymana dobre dwadzieścia metrów przed nim. Erienne wystąpiła do przodu, zajmując miejsce pomiędzy Hiradem a Bezimiennym. Przykucnęła i szeroko rozłożyła ramiona. – Lodowaty-Podmuch. Temperatura gwałtownie spadła, kiedy z dłoni Erienne ze świstem wystrzelił strumień przeraźliwie lodowatego powietrza, uderzając w centrum natarcia Wesmenów. Szeroki front powietrza objął w pełni sześciu wojowników, powalając ich na ziemię. Padli z rękami przy twarzach, z zamarzniętymi razem wargami i popękanymi oczyma, a ich bezużyteczne już usta zamiast śmiertelnych okrzyków wydały jedynie chrapliwe pomruki. Na obrzeżu pola rażenia zaklęcia wojownikom zamarzła krew, broń wypadła ze zdrętwiałych palców i cała linia zatrzymała się w obliczu lodowatej chmury. Efekt zaklęcia zniknął równie szybko, jak się pojawił, jednak Wesmenom nie dane było zaznać spokoju. Próbując rozpaczliwie zaprowadzić ład po zamieszaniu spowodowanym zaklęciem, dali się całkowicie zaskoczyć Thraunowi. Wilk zbliżył się bezgłośnie, teraz jednak z donośnym wyciem runął na wrogów, skacząc wysoko, rozrywając gardło jednemu, a drugiego obalając na ziemię uderzeniem potężnych łap. Hirad gotował się do rzucenia w wir walki, ale zatrzymał go głos Bezimiennego. – Nie, Hirad. Zostaw go. Nie mogą go zranić. My ruszajmy do brzegu. Barbarzyńca skinął głową. – Tak jak planowaliśmy – powiedział i skierował się na północ, by ominąć pierwszą grupę popalonych namiotów. Nad jego głową przeleciał ciemny kształt i zanurkował nisko w jego stronę. Zatrzymał się i uniósł miecz. Przed nim, w powietrzu, na Skrzydłach-Cienia unosił się Denser, trzymając w ramionach Ilkara, który obejmował go za szyję. – Mamy tu jeszcze co nieco do zrobienia. Weźcie łódź i wypłyńcie na zatokę. Ja dolecę – rzucił Ciemny Mag. Ilkar milczał, z zamkniętymi oczami przygotowywał zaklęcie. – Uważaj na siebie, Denser – ostrzegła Erienne. – Nigdy o tym nie zapominam. – Xeteskianin wystrzelił w górę i do tyłu, kierując się w stronę południowego krańca obozu. Hirad podążył za nimi wzrokiem. Czarne drzewce strzały, odcinające się wyraźnie na czerwonym od płomieni niebie, przemknęło tuż obok nich. W sekundę po tym pękły bramy zagród dla krów i koni i stada zwierząt rozpoczęły szaleńczy bieg po życie. – Ruszajmy, Krucy. – Hirad popędził do brzegu, pozostawiając rzeź Thraunowi, a dzieło zniszczenia magom. Thraun czuł ogień, strach i krew wymieszane z zapachem zwierząt-ofiar i psów. Szybko wybrał drogę przez wysoką trawę. Jego jasnobrązowe futro stapiało się z barwami nocy, a stąpające łapy nie wydawały żadnych odgłosów. Zatrzymał się na brzegu ludzkiego terenu pośród morza zapachów. Nie zwracał na nie uwagi. Przed bratem ze sfory gromadzili się wrogowie. Grozili, unosząc ostre bronie. Wiedziony głosem sfory i zapachem lasu w pamięci – ruszył. Pierwszy wróg nawet nie stawił mu czoła. Skoczył, zaciskając szczęki na niechronionym gardle. Lewą łapą wsparł się o ciało człowieka, prawą obalił kolejnego na ziemię. Krew oblała mu nos i wypełniła paszczę. Oznaczające zadowolenie warknięcie było ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszała ofiara. Wrogów ogarnęła panika. Rozpierzchli się i zaczęli uciekać. Thraun odwrócił głowę. Brat ze sfory i inni oddalali się szybko i bez kłopotów. Woda. Jego umysł walczył, by sobie przypomnieć. Spotka się z nimi na wodzie. Spojrzał w dół i zagłębił pazury w ciele przewróconego mężczyzny. Wróg przestał się ruszać, jego zmasakrowaną twarz przykryła krew. Thraun zawył raz jeszcze i ruszył po śladach brata ze sfory, walcząc z pragnieniem popędzenia za spłoszonymi zwierzętami-ofiarami. Czuł w pysku kuszący smak ich strachu. Brat ze sfory posuwał się brzegiem ludzkiego terenu. Thraun był wewnątrz pierwszego skupiska ludzkich schronień, z których większość spłonęła. Mieszkańcy byli martwi albo biegali przerażeni dookoła. Panowało zamieszanie. Z prawej strony usłyszał alarmujące odgłosy. Trzech wrogów ruszyło na brata ze sfory. Thraun zaatakował ich z biegu, wpadając na pierwszego i przewracając go na pozostałych. Oszołomiony zapachem krwi – szarpał i rwał, zatapiał kły, ciągnąc pysk na lewo i na prawo, bił łapami i darł pazurami. Z góry wróg uderzył go ostrą bronią. Wbiła się w futro i Thraun wydał krótki skowyt, odwracając się ku wrogowi, który otworzył szeroko oczy. Cios był silny, ale nie rozciął mu boku. Thraun obnażył kły i skoczył. Denser poleciał z powrotem nad płonące magazyny, z wysokości oceniając zniszczenie, które tak spektakularnie zapoczątkował. Spanikowani Wesmeni walczyli na obrzeżach z pożarem, ale mimo dziesiątków wiader nie udało im się ani trochę opanować szalejącego ognia. Rzucona przez Ilkara Spirala-Mocy przewróciła ogrodzenie dla zwierząt na długości siedmiu metrów i pośród chaosu, lęku i płomieni stado wierzchowców i bydła popędziło jak najdalej od strzelających ku niebu żółtawych jęzorów płomieni, tratując po drodze ludzi i namioty. Po lewej stronie dostrzegł Thrauna zaciskającego szczęki na trzymającym miecz ramieniu wesmeńskiego wojownika, a dalej pośród cieni rzucanych przez płomienie zobaczył sylwetki Kruków zmierzających w stronę brzegu i, jak na razie, nie zatrzymywanych przez nikogo. Ilkar, którego trzymał przez cały czas, zaczynał mu ciążyć. Denser był silny, a Skrzydła-Cienia, przystosował do zwiększonego obciążenia, jednak wszystko miało granice i wkrótce rosnący ból członków mógł zagrozić jego koncentracji. – Na co cię jeszcze stać? – zapytał Ilkara. – Kule-Płomieni albo ostatnia Spirala-Mocy. Muszę coś zostawić, żeby móc ochronić łódź – ocenił elf. – Zastanawiam się raczej, na ile ciebie jeszcze stać? – Dam ci znać – odpowiedział Denser. – Jak? – Zaczniesz spadać. – Bardzo śmieszne. – Lepiej skup się na tych Kulach. Jak wyłączymy tych z wiadrami, uciekniemy bez trudu. Ilkar skinął głową i zamknął oczy. Jego usta poruszały się bezgłośnie, a palce kreśliły w powietrzu skomplikowane wzory. Denser pochylił się do tyłu, by zrekompensować zmianę środka ciężkości. Denser obserwował perfekcyjne ruchy elfiego maga, niemal nieruchome ramiona, dłonie tworzące kształt wraz ze słowami, w jakie układały się jego usta. Niczego nie zmarnował, nie uronił ani krzty swej energii many. Był naprawdę znakomitym magiem, długie lata uczył się swej sztuki i doskonalił ją poprzez ciągłe ćwiczenia stanowiące niekiedy prawdziwą mękę. Denser wiedział o tym doskonale, bowiem jego życie wyglądało podobnie. A jednak, pomimo znakomitego wykorzystania many przez Ilkara, elf zaczynał się męczyć, podczas gdy Xeteskianin czuł się tak samo świeżo jak przed rzuceniem Płaszcza-Ukrycia. Podczas rzucania Złodzieja Świtu coś się z nim stało. Jakby nowy rodzaj połączenia z maną, łańcuch ukuty w głębi jego jestestwa. Dawało mu to nowe sposoby konstruowania zaklęć. Osiągnął zrozumienie podobne do Stylianna, który wiązał manę tak oszczędnie i szybko, że zapierało to dech w piersiach. A jednak było to jeszcze coś więcej. Fundamentalny klucz do współistnienia z energią napędzającą magię. Ilkar skinął głową, dając w ten sposób znak Denserowi, że jest gotowy do rzucania. Oczy miał już otwarte, wzrok skupiony na celu. Denser przeleciał nad sznurem Wesmenów z wiadrami aż do zatoki Triverne, a potem zawrócił, tak by dać Ilkarowi możliwie najszersze pole rażenia. – Kule-Płomieni – elf klasnął w dłonie, a potem wyciągnął je przed siebie. Nad nimi pojawiły się trzy powiększające się, pomarańczowe kule. Kiedy urosły do rozmiarów owocu, Ilkar szarpnął dłońmi w dół i rozłożył je, odpalając zaklęcie. Kule urosły niemal do rozmiarów ludzkich głów i uderzyły w niechronionych Wesmenów, tryskając ogniem pożerającym na równi ciało i futro. Wrzaski popalonych raz jeszcze wzniosły się ponad trzaskanie rozszalałych płomieni stopniowo pochłaniających obóz. Denser, z rękami obolałymi już od barków po nadgarstki, skierował się w stronę plaży. * * * Kiedy Kule-Płomieni spadły na gaszących pożar Wesmenów, niszcząc i tak kruchą organizację, Hirad przeszedł w sprint. Pędem ominął ostatnie namioty przed plażą, prowadząc Kruków do łodzi. Wesmeni zaprzestali prób ocalenia namiotów i zajęli się ratowaniem swych współplemieńców, których rozdzierające krzyki rozbrzmiewały pośród nocy. Przed nim Thraun zatrzymał się, by sprawdzić, czy Will jest bezpieczny, potem ruszył po piasku w stronę Ilkara i Densera lądujących nieopodal łodzi. Hirad nie przystawał. Pod stopami chrzęścił mu piach, a rytmiczny odgłos niewielkich fal rozbijających się o brzeg kontrastował z wrzaskami dobiegającymi ze zniszczonego obozu. Thraun skoczył właśnie z tyłu na wesmeńskiego wojownika i ten padł na ziemię, wypuszczając wiadro. Ostrzegawcze krzyki jego towarzyszy nadeszły zbyt późno. Chaos w obozie wydawał się nagle nieco ustawać. Pożary szalały bez przerwy, ale Wesmeni zatrzymali się, a potem chmarą ruszyli po broń, jakby właśnie dotarło do nich, co naprawdę się dzieje. – Musimy się spieszyć – powiedział Bezimienny, biegnąc tuż za Hiradem. – Krucy! – wykrzyknął Hirad. – Krucy, za mną! Popędził w stronę gromadki Wesmenów skupionej obok Thrauna. Wilk warknął i skoczył do przodu. Szczęki kłapnęły, a pazury świsnęły w powietrzu. Wesmeni ostrożnie trzymali dystans. Nie mogli jednak uniknąć Kruków. – Erienne, znajdź łódź. Potrzebujemy szybkiego żagla. Will, chroń magów. Bezimienny, za mną. Barbarzyńca wpadł na Wesmenów jak burza, rąbiąc mieczem futra i ciała plemiennych wojowników. Obok niego ostrze Bezimiennego, pośród refleksów płomieni, spadało na kolejne ofiary. Thraun, jakby wyczuwając, że nadeszła pomoc, zawył i skoczył, zatapiając kły w barku kolejnego wojownika. Hirad sparował cios topora wymierzony w swoją głowę i zsunął miecz po drzewcu broni, ścinając jego powierzchnię i odłączając palce od dłoni napastnika. Wesmen zadrżał i z przerażenia otworzył usta. Topór upadł na piach. Kolejny cios Hirada rozrąbał mu gardło. Dostrzegła ich kolejna grupa Wesmenów. Thraun przeskoczył nad ostatnią ofiarą, aby zaatakować nadchodzącą sforę. Miecze wzniosły się i opadły, ale Hirad, pomiędzy uderzeniem pięścią w nos przeciwnika a rozoraniem mu ostrzem brzucha, zobaczył, że Thraun nie odniósł żadnych ran. Za ich plecami niebieski piorun przeciął nocne niebo i wbił się w oczy trójki Wesmenów padających właśnie na ziemię i chwytających się za dymiące twarze. Atak załamał się. Hirad odbił niezdarny cios, dał krok do przodu, uderzył głową przeciwnika, posyłając go do tyłu, i zakończył pchnięciem prosto w serce. Walczący obok Bezimienny rozrąbał właśnie piersi dwóch przeciwników, puszczając fontannę krwi z przeciętej arterii i zmiażdżonego płuca, a warknięcia i wycie Thrauna towarzyszyły rozpaczliwym wrzaskom Wesmenów. Hirad zerknął przez ramię. Ilkar i Erienne zepchnęli łódź na wodę. Siedmiometrowa – z łatwością mogła pomieścić ich wszystkich. Will pracował przy fałach, z trudem balansując na rozkołysanej łodzi. Nadszedł czas, aby się wycofać. Wesmeni stracili zapał do walki. Thraun biegał dokoła, rozpraszając małe grupki i utrzymując je z dala od plaży. Hirad i Bezimienny cofali się w stronę łodzi. Błyskawice z dłoni Densera powalały kolejnych Wesmenów, którzy padali na ziemię z poczerniałymi twarzami i wypalonymi oczami. – Wskakuj i odbijamy – rozkazał Hirad. Nad plażą świsnęły strzały i nie czyniąc nikomu szkody, odbiły się od Pancerza-Ochrony rzuconego przez Ilkara. Hirad wyszczerzył zęby w uśmiechu. Krucy w najlepszym wydaniu, niepokonany oddział. Wskoczywszy do wody wraz z Bezimiennym odwrócili się i pobiegli przez płyciznę, żeby popchnąć łódź, w której znajdował się już Will i trójka magów. Zimna woda pobudziła mięśnie barbarzyńcy, dodając mu nowych sił. – Dajcie znać, jeśli ruszą za nami – zawołał Hirad. Kolejne strzały odbiły się od tarczy Ilkara. Łódź sunęła po łagodnych falach. Tak blisko brzegu wiatr był zbyt słaby, by wzburzyć wody zatoki. Za sobą Hirad usłyszał plusk i zobaczył, że Will wstaje. Odwrócił się. Trójka Wesmenów, zamiatając w powietrzu toporami i przy wtórze bojowych ryków, pędziła prosto w ich stronę. Znajdujący się po lewej stronie Bezimienny odruchowo uderzył końcem miecza o powierzchnię wody. Zamiast znajomego brzęku stali o kamień, dał się słyszeć plusk i stłumiony stukot, kiedy ostrze zetknęło się ze żwirowym podłożem. Czekali, lecz Wesmeni nie zdołali do nich dotrzeć. Na prawo od nich wystrzeliła fontanna spienionej wody, z której wynurzył się Thraun. Wilk zacisnął szczęki na udzie jednego z wojowników i pociągnął go na dno. Na brzegu rozległ się donośny krzyk i pozostali atakujący odwrócili się i uciekli, pozostawiając ciało współplemieńca dryfujące na czerwonej od krwi wodzie. Hirad zaryczał triumfalnie, radując się raz jeszcze widokiem płomieni rozświetlających ciemne niebo ponad płonącym obozem. Bezimienny poklepał go po ramieniu. – No dobra, ruszmy trochę tę łajbę – powiedział. Szybko przebyli kilka metrów dzielących ich od łódki i wdrapali się na pokład. Thraun płynął tuż obok. Po chwili żagiel został rozwinięty, wiatr napiął sztywno płótno i Krucy skierowali się z powrotem na wschód. Do domu. ROZDZIAŁ 13 Sha-Kaan wraz z tuzinem podwładnych wyleciał z legowisk z przekonaniem, że niemal na pewno przybędą zbyt późno, by ocalić Jathę i oddział Vestari mających spotkać się z Krukami. Zawieszona na niebie Terasu brama wymiarowa przypominała rosnące bezustannie chore oko omiatające spojrzeniem okolicę. Wokół niej oddział smoczych strażników utrzymywał ruchomą formację obronną. Niebo było czyste, co uspokajało ich znacznie – bystry wzrok dawał wiele czasu na ostrzeżenie i przygotowanie skutecznej obrony w przypadku pojawienia się wroga. Tylko jak długo niebo pozostanie bezchmurne? Ile jeszcze zostało czasu, zanim Sha-Kaan będzie musiał posłać resztki zmęczonego Miotu na patrol pośród kłębów gęstych, deszczowych chmur, które niekiedy spływały z gór Beshary, niosąc wilgoć jego ziemiom. Deszcz karmił płomiennicę, ale chmury zasłaniały wrogów. Obecnie wolałby, by niebo pozostało czyste. Tera płynąca przez środek legowisk Kaan była duża i głęboka, a Vestari potrafili skierować jej wody kanałami, by nawodnić pola płomiennicy. Zbiory ucierpią jedynie na otwartych równinach, bowiem płomiennica była zależna od wilgoci, a bez niej umierała szybko. Ale dalej, po stronie spustoszonych ziem Keolu, gdzie dzięki sprytowi i wysiłkom Vestari pozostawała ukryta brama Septerna, ku niebu wzniosły się nowe słupy dymu, a blask pożarów barwił ziemię. Sha-Kaan pociągnął swój oddział wysoko ku jasnemu niebu, wykrzykując powitania i ostrzeżenia dla mijanych strażników. Kiedy minęli wzgórza Dormaru i pustkowia na obrzeżach Beshary, ciemne kształty na niebie okazały się być smokami Miotu Veret. Wielki Kaan był zaskoczony. Uderzeniem skrzydeł przesłał pytanie do reszty grupy. Smoki z Miotu Veret były mniejsze i szybsze, poza tym była to rasa na wpół wodna. Zazwyczaj zamieszkiwały jaskinie i morza na północ od Terasu, rzadko opuszczając swe legowiska położone głęboko w Oceanie Shedary. Miały charakterystyczne niebieskie i zielone ubarwienie, wąskie pyski, dostosowane do wypuszczania cienkich strumieni ognia, krótkie szyje, cztery równej wielkości łapy, z błoną porastającą przestrzeń między palcami, i nieco spłaszczone ogony, ułatwiające im poruszanie się w wodzie. Wyposażone były w szereg jadowitych kościanych kolcy, biegnących przez całą długość czaszki i szyi, lecz ich skrzydła – mniejsze i przesunięte do tyłu, by nadać większej prędkości w powietrzu i wodzie – stanowiły słaby punkt. Nie zawierały bowiem warstwy oleju nawilżającego ciała lądowych smoków i chroniącego ich przed ogniem. Zamiast tego miały system cienkich żyłek umożliwiających nawilżanie wodą. Taka lekka konstrukcja dawała ich skrzydłom o wiele większe zdolności manewrowania, jednocześnie jednak czyniąc nieporównywalnie wrażliwszymi na ogromne temperatury smoczego ognia. Jednak najpierw trzeba je było złapać. Kaan zbliżali się. Sha-Kaan wyczuwał strach Jathy, bicie jego serca i ciężki oddech, kiedy wraz z resztą Vestari uciekał przed atakiem Veretów. Ścigało ich osiem smoków z wrogiego Miotu. Przygotowując się do pierwszego nurkowania, Sha-Kaan zastanawiał się tylko, co Veret robili tak daleko w głąb lądu i czy ich pościg za Vestari był wynikiem przypadku czy przemyślanego planu. Veret nie wyczuli na początku zagrożenia ze strony Kaan, nie mieli pojęcia, że ponad nimi Sha-Kaan z otwartą paszczą, z której kapało ogniste paliwo, był gotów do wypuszczenia morderczych płomieni. Opadł gwałtownie i zajął pozycję za młodym błękitnym Veretem, dwukrotnie mniejszym od siebie, uparcie ścigającym samotnego Vestara. Mężczyzna nie był wystarczająco zwinny ani szybki, a jego uniki pomiędzy połamanymi i spalonymi drzewami okazały się zbyt niezdarne, by zmylić zbliżającego się Vereta. Sha-Kaan widział, jak rzuca się na lewo i prawo, do przodu i do tyłu, staje, biegnie, toczy się i skacze, dokładnie tak, jak go nauczono. Znał teorię – impet lecących smoków ograniczał znacznie ich zdolności manewru i przystosowania się do szybkich zmian tempa i kierunku – brakowało mu jednak praktyki, szczególnie w obliczu o wiele zwinniejszego Vereta. Dlatego też w chwili, gdy Sha-Kaan ustawił się za młodym samcem Veretów, smok namierzył już ofiarę dzięki zręcznym ruchom skrzydeł i zmianom ustawienia szyi i wystrzelił dwoma wąskimi strumieniami ognia, które objęły ciało Vestara. Mężczyzna uderzył o pień i z płonącą głową i popalonym torsem padł na ziemię. Drzewa wokół niego zajęły się ogniem i fala płomieni rozeszła się po lesie, pochłaniając pnie, gałęzie i płosząc nieliczne ptaki. Sha-Kaan przechylił się lekko na prawo i zionął pełną mocą, obejmując rozwinięte skrzydło Vereta próbującego wyhamować właśnie nurkowanie. Młody smok skręcił gwałtownie głowę, rzucając zaskoczone spojrzenie Sha-Kaanowi, ale płomienie strawiły już jego skrzydło i po chwili runął, koziołkując na sczerniały las. Martwe ciało uderzyło z hukiem o ziemię, wzbijając chmurę ziemi i zeschłych liści. Sha-Kaan wzniósł się gwałtownie, przeszukując jednocześnie ziemię, aby odnaleźć Jathę, nadal czuł bowiem jego obecność, i spoglądając, jak rozgrywała się bitwa na niebie. Kaan ścigali trójkę Veretów, zwinnych, zielononiebieskich smoków, które zwijały się i rzucały, by umknąć swym większym, potężniejszym napastnikom. Nieco niżej, po lewej stronie, kolejny Veret spadał sczepiony z samicą Kaan. Kolce przebiły miękką łuskę podbrzusza samicy, ale jej szczęki pozostały uparcie zaciśnięte na szyi przeciwnika. Z rany lała się krew i Sha-Kaan wydał skrzydłami rozkaz wypuszczenia wroga. Ruch skrzydeł samicy będący odpowiedzią napełnił go smutkiem. Jad pokonywał organizm smoczycy. Musiała umrzeć, ale nie zamierzała oszczędzić Vereta. Sha-Kaan patrzył przez chwilę, jak dwa smoki, wirując, lecą na spotkanie śmierci, a potem skoncentrował się na odnalezieniu Jathy. Przerażony Vestar nadal uciekał, ale Sha-Kaan zatrzymał go, lądując prosto przed nim. Jatha i reszta ocalałych znajdowali się nadal co najmniej dzień drogi od bramy Septerna. Tymczasem powinni już byli tam bezpiecznie dotrzeć i oczekiwać przybyszy z Balai. – Dzięki niebiosom, że przybyłeś, Wielki Kaanie – wydyszał zmęczony Jatha. – My... – Uspokój się – przesłał Sha-Kaan prosto do umysłu Vestara. – Usiądź i uspokój serce, jego bicie rani moje uszy. – Jatha osunął się na ziemię, nabierając szybko powietrza. Na jego ustach pojawił się uśmiech. Na niebie pozostali Kaan przepędzili Veretów i patrolowali okolice w zwartym szyku, zapewniając Sha-Kaanowi bezpieczeństwo. – A teraz – odezwał się Wielki Kaan – mów, dlaczego jesteście tak daleko od bramy. Jatha skinął głową, a smok poczuł, że jego puls powoli się uspokaja. – W Keolu wielkie poruszenie – mówił Vestar. – Musieliśmy zwolnić, by ukrywać się przed oddziałami bandami Naików i wojowników Veret. Wydaje się, że coś ich łączy. To jedyny powód, jaki mi przychodzi do głowy dla pojawienia się Veretów na niebie. Po raz pierwszy zobaczyliśmy ich wczoraj, jak lecieli na południe i sądziliśmy, że uda nam się ich uniknąć. Jednak wpadliśmy na ziemi w zasadzkę wojowników Veretów. Nie żyją, ale odsłoniliśmy naszą pozycję. Dlatego udało im się nas zaatakować. Resztę widziałeś. Sha-Kaan opuścił głowę. Sojusz pomiędzy Veretami i Naik. Kaan mieli większe kłopoty, niż sądził. Zmasowany atak trzech lub więcej Miotów to za dużo, by mogli się utrzymać. – Skąd pewność, że istnieje sojusz? – zapytał. – Nie walczyli, kiedy się spotkali – odparł Jatha. – Obserwowaliśmy ich przez cały dzień. Wielki Kaanie, to nasze ziemie, choć ich nie bronimy. Nie możemy jednak pozwolić na okupację przez wroga. Przywiodło by ich to zbyt blisko Terasu. – Są ważniejsze zagrożenia niż odebranie nam Keolu przez inne Mioty. Najważniejsze, by ludzie z Balai dotarli do legowisk, kiedy już tu przybędą. Nie mogę jednak posłać z wami smoków. Jeśli to, co mówisz jest prawdą, eskorta Kaan zwróciłaby jedynie na was uwagę wroga. Rozumiesz? Jatha pochylił głowę. – Jest jeden sposób – powiedział. Sha-Kaan cofnął gwałtownie głowę wyginając szyję w „s”. – Żaden człowiek nie poleci na Kaanie. My jesteśmy tu panami – zasyczał i wziął głęboki oddech. – Doprowadzenie ich bezpiecznie do Terasu to twoje zadanie. Pomyślałeś, do jakiej bitwy mogłoby dojść, gdyby zobaczono nas z ludźmi na grzbietach? Żaden Kaan nie miałby szans na przeżycie. Nasze ziemie zostałyby zniszczone – smok ponownie pochylił łeb ku ziemi. – Wyrzuć tę myśl z umysłu, Jatho. Choć rozumiem rozpacz powodującą powstanie tego pomysłu, nigdy więcej nie wolno ci go wypowiedzieć. Kaan nie skłonią głów przed ludźmi. Prędzej umrzemy. – Wybacz mi, Wielki Kaanie. I dziękuję za wyrozumiałość. – Zważ, że gdybyś nie był dla mnie tak ważny, moja reakcja byłaby zupełnie inna – upomniał sługę Sha-Kaan z lekką nutą rozbawienia. – Jesteś wiernym towarzyszem i sługą, Jatho. Teraz ruszymy naprzód i poszukamy wrogów na waszej drodze, na ziemi i w powietrzu. Nie ruszajcie przed zmrokiem, nim odejdziemy. Oczekuję wiadomości, gdy dotrzecie do bramy. Jatha wstał i rozłożył ramiona na znak posłuszeństwa. Zanim przemówił, przyklęknął na jedno kolano. – Stanie się, jak mówisz, Wielki Kaanie. – Niech niebiosa cię strzegą. – Sha-Kaan rozłożył skrzydła i leniwie wzniósł się ku niebu, wydając rozkazy swemu Miotowi. * * * Cierpliwość Lorda Senedai wyczerpała się czwartego dnia. Bez ostrzeżenia, bez nowego ultimatum. Wraz z nadejściem niespokojnego świtu, gdy na niebie wisiały ciężkie chmury, a wilgotne powietrze zwiastowało nadchodzący deszcz, Barrasa obudził generalny alarm w komnatach Rady. Natychmiast oprzytomniał, zapiął szatę, którą nosił poprzedniego dnia, wciągnął buty i wybiegł na dziedziniec z rozwianymi siwymi włosami wpadającymi mu do oczu. Podbiegając do Karda, przygładził je nerwowo. – Senedai? – zapytał Barras. Generał skinął głową. – Przyprowadził jeńców – dodał. – Cholera. – Barras przyspieszył kroku. – Myślałem, że blef potrwa dłużej. – I tak uratowałeś tysiąc pięćset niewinnych istnień. W końcu musiał stracić cierpliwość. Za nimi narastał stukot butów na kamiennym dziedzińcu. Żołnierze mijali ich, biegnąc ku posterunkom nad północną bramą i na murach. Kerela i Seldane dołączyły do Barrasa. – A więc zaczęło się – mruknęła ponuro Kerela. Barras pokiwał głową. – Gdybym tylko mógł zdobyć więcej czasu. Kerela ścisnęła jego ramię. – Dałeś nam więcej czasu, niż mogliśmy marzyć. Lęk lorda Senedai przed magią jest głębszy, niż nam się wszystkim wydawało. Poza tobą. Ty to zobaczyłeś i wykorzystałeś. Masz prawo być zadowolony. Uważam raczej, że o ile wtedy mu się nie spieszyło, to teraz tak. Obawiam się, że gdzieś indziej mogło zdarzyć się coś, co spowodowało, że musi szybko zdobyć kolegium. Może któreś z pozostałych padło. Magowie i generał zaczęli szybko wspinać się po schodach prowadzących na blanki i do strażnicy nad bramą. – Bez wątpienia jest pod dużą presją – powiedział Kard. – Ale nie zakładałbym, że to z powodu dalszych zwycięstw. To raczej brak sukcesów ze strony innych armii zmusza go do działania. Chęć do dalszej rozmowy i poszukiwania powodów braku cierpliwości ich wrogów przeszła im natychmiast, gdy spojrzeli na brukowany plac przed bramą. Stał tam Senedai z rękami skrzyżowanymi na piersiach, w dumnej postawie, z szeroko rozstawionymi nogami. Ciemny płaszcz rozwiewał mu wiatr towarzyszący chłodnemu porankowi. Włosy, gęsto powiązane w warkocze, pozostawały nieruchome. Za nim krąg ponad stu Wesmenów otaczał grupę pięćdziesięciu julatsańskich dzieci i starców. Jeńcy wyglądali na zdezorientowanych i przestraszonych, jakby wyczuwali, że stali się kartą przetargową w nie znanych sobie układach. Z pewnością żadne z nich nie przeczuwało, jaki los ich czekał, albowiem na ich twarzach nie malowała się panika ani rozpacz. – Uprzedzałem, że potrzebujemy sześciu dni – odezwał się Barras. Senedai wzruszył ramionami. – A w ciągu tych czterech nie zrobiliście nic poza musztrowaniem żołnierzy i to pod okiem moich obserwatorów. Nie będę więcej dyskutował – wódz Wesmenów uniósł rękę. – Zaczekaj! – zawołał Barras. – Nie myślałeś chyba, że zobaczysz efekty naszych wysiłków. Nie można fizycznie zdeaktywować magii. Ale wkrótce będziemy gotowi. – Okłamałeś mnie, magu – odpowiedział Senedai. – Tak myślą moi oficerowie. A za to zgodnie z umową wezmę sobie twoją głowę. – I tak długo trwało, zanim się zorientował – mruknął Kard. – To, jak długo pozostaniecie za murami, zależy już teraz tylko od was. Ale w miarę jak stos trupów będzie rósł, a ich smród będzie omiatał wasze twarze, tak samo będzie rosła nienawiść waszych ludzi do was. Pomiędzy jeńcami rozeszły się niespokojne szepty i pomruki. Barras niemal wyczuwał, jak ich serca zaczynają bić szybciej, w miarę jak zdają sobie sprawę z nadchodzącej śmierci i świadomość ta powoduje, że oblewa ich lodowaty jak chłód nocy pot. Gardłowe okrzyki wesmeńskich strażników przywróciły prządek pośród jeńców, ale strach wypisany na ich twarzach i bezradne zagubienie malujące się na obliczach dzieci były jak ciernie w duszy Barrasa. – Brałem cię za człowieka honoru – powiedział stary elfi mag. – Nie mordercę słabych i bezbronnych. Na bogów, jesteś żołnierzem. Czyń jak żołnierz. Senedai otarł ręką usta, jakby chciał ukryć uśmiech. – Jesteś zręcznym mówcą, ale twoje słowa już mnie nie poruszą. To nie ja ich zamorduję. Żaden z moich jeńców nie padnie od wesmeńskiego ostrza. Oddaję ich jedynie w wasze ręce. Jeśli opuścicie diabelską zasłonę, oni przeżyją. – Wesmen wyciągnął palec w stronę grupy stojącej na murach. – To wy jesteście mordercami. Patrzcie, jak pięćdziesięciu waszych ludzi traci życie, a ich śmierć obciąży wasze sumienia. Senedai uniósł ponownie dłoń i opuścił ją, zanim Barras zdołał otworzyć usta. Strażnicy otoczyli jeńców, po dwóch Wesmenów na jednego Julatsańczyka i poprowadzili ich siłą i mimo stawiania oporu, w czterech liniach, aż do Całunu-Demonów, dokładnie pod bramą, zatrzymując się niecały metr przed szarą, falującą powierzchnią zaklęcia. Z tej odległości aura Całunu musiała sprawiać upiorne wrażenie. Wódz plemion Heystron przeszedł za pierwszym rzędem jeńców, jakby dokonywał inspekcji własnych oddziałów. Zatrzymał się pośrodku linii. – Senedai, nie rób tego – nalegał Barras. – Zdejmijcie osłonę – Wesmen spojrzał prosto w oczy elfa. – Zdejmijcie osłonę. Barras milczał. – Nie poddawajcie się – głos pochodził z lewej strony. W pierwszym rzędzie jeńców stał dumnie wyprostowany stary mag, o dzikim spojrzeniu i ostrym nosie, z lekko przerzedzonymi włosami. Jeden ze strażników szybko podszedł do niego i chwycił mężczyznę za kark dłonią okrytą skórzaną rękawicą. – Spieszysz się na spotkanie śmierci, starcze – warknął. – Może chciałbyś pójść pierwszy. – Jestem dumny, mogąc umrzeć w obronie istnienia kolegium – odparł mag, patrząc Wesmenowi prosto w oczy. – I większość z tu zgromadzonych z radością zrobi to samo – potrząsnął ramionami. – Puśćcie mnie, diabły. Ustoję bez waszej pomocy. Na znak lorda Senedai strażnicy puścili maga. – Czekam – powiedział wódz Wesmenów. Mag zwrócił się w stronę Julatsańczyków. – Oto dziś proszę was, abyście dołączyli do mnie i oddali życie dla uratowania Kolegium Julatsy i tych, którzy pozostali bezpieczni za jego murami. Wiem, że wielu z was nie miało do czynienia z magią, ale jako rodowici Julatsańczycy byliście przez jej moc błogosławieni każdego dnia waszego życia. Nie możemy pozwolić tej mocy umrzeć. Przez setki lat magowie Julatsy poświęcali się dla swych ludzi. Nie zapominajcie, jak wielu z nich zginęło w obronie miasta. Teraz, w czasie naszej najsroższej potrzeby, nadeszła chwila, by spłacić ten dług. Wszyscy, którzy wraz ze mną dobrowolnie wkroczą do Całunu, niech powiedzą: „Tak”. Odpowiedział mu nierówny, ale rosnący w siłę chór głosów, zakończony wysokim „tak”, wypowiedzianym cienkim głosikiem dziecka. Mag przesunął wzrok z powrotem na lorda Senedai. – Twoje słowa są jak robaki wijące się w gnijącym trupie. Wydałeś na nas wyrok śmierci, mordujesz jeńców wojennych. Julatsa ma prawo się bronić, a twój szantaż sprowadzi śmierć na ciebie i twych współplemieńców. Ale nie damy ci satysfakcji z widoku Julatsańczyków błagających o litość. – Nie zawsze tak będzie, nie zawsze zwycięstwo będzie twoje – powiedział Barras, widząc nienawiść na twarzy wesmeńskiego wodza. Wiedział już, że stary mag, którego imienia nie potrafił sobie przypomnieć, odniósł niewielkie, a jednak zwycięstwo. – Puść moich ludzi – zażądał mag. Senedai nie miał wyboru. Pokręcił głową, machnął ręką i strażnicy odsunęli się od jeńców. Żaden nie próbował uciekać, a zaskoczone twarze strażników mówiły wszystko. Zaledwie kilku zrozumiało sens rozmowy wodza z magiem, a nawet pośród nich nie wszyscy pojmowali, dlaczego jeńcy nie próbują się ratować. – Staniemy w szeregu i niech każdy chwyci za ręce osoby stojące obok. – Jeńcy w ciszy przesunęli się do przodu, kobiety i mężczyźni dumnie wyprostowani, a dzieci milczące z powodu wyczuwalnej atmosfery doniosłości. Barras nie mógł na to patrzeć, ale wiedział, że odwrócenie wzroku byłoby zdradą wobec aktu olbrzymiej odwagi, jaki rozgrywał się przed nim. Pragnął zawołać do nich, by uciekali, walczyli, nie poddawali się śmierci. A jednak jakaś cząstka niego podpowiadała, że ta absolutna solidarność jeszcze bardziej zaniepokoi lorda Senedai. Teraz przynajmniej poznał siłę woli i determinację ludu Julatsy. Ruch pod bramą ustał. Pięćdziesięciu Julatsańczyków stało o krok od Całunu-Demonów, na ich twarzach malowała się groza w obliczu nieuniknionej śmierci i zła emanującego z powierzchni Całunu. Wiatr świstał w murach kolegium. Za szeregiem jeńców Senedai i jego strażnicy stali niepewni. Ich cel miał zostać osiągnięty, ale inicjatywa została im odebrana. Stary mag stał w środku szeregu. Jego prawa dłoń była spleciona z malutką rączką dziecka, lewa trzymała rękę starego mężczyzny. Patrzył prosto na blanki. – Kerelo, moja pani, Barrasie, generale, składamy tę ofiarę z dumą i honorem. Sprawcie, by nasze poświęcenie nie poszło na marne. – Nie pójdzie – odparł Barras łamiącym się głosem. – Jak ci na imię? – zapytała Kerela stojąca obok drżącego Negocjatora. – Theopa, pani. – Theopo, twoje imię będzie żyć wiecznie w pamięci przyszłych pokoleń julatsańskich magów – powiedziała Kerela. – Jest mi wstyd i przepełnia mnie żal, że nie znałam cię lepiej. – Wystarczy, że poznałaś mnie teraz, pani. I nas wszystkich – mag podniósł jeszcze głos. – Chodźmy, przyjaciele i wstąpmy w chwałę. Bogowie będą nam życzliwi, a demony okażą nam litość – jedynie wyraz twarzy Theopy zdradzał, iż kłamie. Dziewczynka, którą trzymał, zaczęła cicho szlochać. Theopa pochylił się i wyszeptał do jej ucha jakieś słowa i choć nikt ich nigdy nie poznał, mała, słysząc je, pokiwała głową, a twarz rozjaśnił jej uśmiech. – Zamknijcie oczy i chodźcie za mną – zawołał mag donośnym, pewnym głosem. Wraz z całym szeregiem dał krok naprzód. Pięćdziesięciu Julatsańczyków padło z otwartymi ustami – nim zdołali wydobyć śmiertelny krzyk, demony wyrwały dusze z ich ciał. Barras poczuł łzy spływające mu po policzkach. Obok niego przeszedł żołnierz, szepcząc coś ledwie słyszalnie. Ale Kard usłyszał. – Od tej chwili nie wolno ci opuszczać kwatery – warknął do podwładnego. – Nie rozmawiaj z nikim po drodze. Później sam się tobą zajmę – żołnierz pobladł i oddalił się. – Nie karz go srogo – poprosił Barras. – Nazwał cię mordercą. – Miał rację. Kard przesunął się i stanął na wprost elfa, zasłaniając go przed stojącymi na dole Wesmenami. – Nigdy, przenigdy nie wolno ci w to uwierzyć. Morderca stoi pod tymi murami. I dosięgnie go sprawiedliwość. Barras gestem odsunął Karda. – Lordzie Senedai! – zawołał. Wesmen odwrócił się i spojrzał w górę. – Niech zmory z piekła nawiedzają twoje sny każdej nocy twojego krótkiego życia. Senedai skłonił się. – Wrócę tu w południe. Wtedy umrą kolejni. Barras zaczął się przygotowywać. Z tego miejsca mógł dosięgnąć wesmeńskiego wodza, spalić jego ciało i spopielić kości. Powstrzymała go Kerela, burząc jego koncentrację. – Rozumiem twoją nienawiść – powiedziała – ale wewnątrz Całunu tylko zmarnujesz energię. Zamiast tego wykorzystajmy ją do znalezienia sposobu wyzwolenia nas i wesmeńskich jeńców. Chodź, Barrasie. Musimy odpocząć i pomyśleć. Kerela sprowadziła płaczącego Barrasa z murów. ROZDZIAŁ 14 Tessaya musiał wiedzieć, że się zbliża, ale była to zarówno cena, jaką Styliann był gotów zapłacić, jak i ryzyko, które musiał ponieść. Wprawdzie Xeteskianin nie oczekiwał, że uda mu się przekonać Riasu, by go przepuścił, ale wódz okazał się być pod takim wrażeniem pokazu sprawności Protektorów, że wysłał posłańców do Tessayi z prośbą o pozwolenie przepuszczenia władcy Xetesku, nim krew jego martwych wojowników zdążyła dobrze ostygnąć. Dla Stylianna był to fascynujący przykład na to, jak wielki lęk wzbudzało w Wesmenach to wszystko, co było magiczne. Pojedynczy wojownicy, a nawet wodzowie, byli słabi. Przynajmniej większość z nich. Po namyśle doszedł jednak do wniosku, że zdarzały się wyjątki. Po pierwsze, dowódca armii oblegającej Julatsę. Bez wątpienia silny człowiek, choć nawet on najwyraźniej nie odważył się uderzyć w końcu w serce magii, powstrzymywany strachem przed nieznanym, którego nie mógł pokonać żaden dowód siły. Pomiędzy nim a zdobyciem kolegium stały pokolenia uwarunkowane na lęk przed czymś, co jeszcze nigdy nie zostało dokonane. No i Tessaya. Zupełnie odmienna postać. Jego reputacja go poprzedzała i Styliann był przekonany, że ten lord nie odczuje przyjemności z rozmowy z nim. Na tym polegało ryzyko. Wybrał własną drogę przez góry. Uniknął dalszej podróży z Krukami, których na równi podziwiał, jak i był wobec nich nieufny, a także z błyskotliwym generałem Darrickiem – typem prawdziwego bohatera, jeżeli w ogóle taki kiedykolwiek istniał. Pierwszą drogę odrzucił, bo nie miał najmniejszej ochoty dołączyć do wyzwalania Julatsy, drugą dlatego, że Gyernath było po prostu za daleko. Utrata władzy nad Górą Xetesku, choćby tymczasowa, była upokorzeniem dalece ważniejszym niż cokolwiek innego. Przez krótki czas po rzuceniu Złodzieja Świtu i wiadomościach o detronizacji w kolegium Styliann przeżył kryzys pewności siebie. Jego wpływ na losy Balai osłabł gwałtownie. Ale wkrótce wszystko znowu stało się jasne. Większość współczesnych materiałów na temat magii wymiarowej znajdowała się w murach Xetesku, ponadto był tam tekst niedawno dopiero wydobyty z zapieczętowanych krypt pod Wieżą i z całą pewnością odnosił się on bezpośrednio do problemu, z jakim mieli się zmierzyć Krucy. Tak więc jego władza w Balai mogła być znacząca, musiał jedynie szybko odzyskać zwierzchnictwo Xetesku. Stąd i taka droga. Prowadziła prosto do odległego o kilka dni kolegium, od którego dzieliła Stylianna jedna poważna przeszkoda. Tessaya. Ale nawet fakt, że lord Wesmenów go oczekiwał, nie musiał koniecznie okazać się szkodliwy. W końcu Xeteskianin przybywał na rozmowy i to pod strażą. Wesmeni nie zgromadzą raczej z tego powodu armii. Wręcz przeciwnie, jeśli tylko dobrze rozumiał sposób myślenia Tessayi. Dodatkowo Styliann wiedział dokładnie, kiedy przybędzie, w przeciwieństwie do wodza Wesmenów. Kiedy słońce znalazło się w najwyższym punkcie nieba, Xeteskianin, jego Protektorzy oraz czterdziestu Wesmenów wjechało do Przełęczy Kamiennych Wrót. Styliann jako jedyny podróżował konno. Jak stwierdził Riasu, Wesmeni mieli być jego przewodnikami, obserwatorami i strażą honorową – rozumowanie, które przyprawiło Stylianna o paroksyzm śmiechu. Czy wódz naprawdę sądził, że Xeteskianin mógł się zgubić, skoro przez Kamienne Wrota prowadził jeden tunel? A jakie szanse miało tych czterdziestu przeciw dziewięćdziesięciu najdoskonalszym maszynom bojowym na Balai? Odpowiedź na to drugie pytanie, jak się wkrótce okazało, brzmiała: żadnych. Styliann ziewnął i spojrzał za siebie. Tak jak na przedzie kolumny – z tyłu maszerowało dwudziestu Wesmenów, a światło ich latarni upiększało ciemne, nierówne ściany tańczącymi cieniami. Ponad nim pęknięcie w stropie biegło chyba aż do serca Czarnych Szczytów. Z przodu za to sklepienie opadało ostro do wysokości poniżej pięciu metrów, a po jednej stronie ścieżka stawała się krawędzią przepaści sięgającej chyba czeluści piekieł. Powietrze było chłodne i wilgotne, tu i ówdzie kapała woda z jakiegoś dawno zapomnianego zbiornika czy podziemnego strumienia. Odgłosy kopyt i obutych stóp mieszały się ze szczękiem broni i coraz głośniej odbijały się echem pośród skalnych ścian. Nie padało zbyt wiele słów, a Styliann i Wesmeni nie zamienili nawet zdania. Początkowo bojowy duch wojowników wkrótce ustąpił miejsca niepewnym szeptom, a końcu pełnemu niepokoju milczeniu. Taki efekt wywierały Kamienne Wrota na podróżnych. Świadomość potęgi gór ponad nimi i bliskość skał po obu stronach ścieżki odbierały pewność siebie, sprawiały, że ludzie szli przygarbieni i szybkim krokiem. Kolumna posuwała się sprawnie i po godzinie marszu przed nimi było jeszcze do pokonania niewiele ponad trzy razy tyle. Koszary zbudowane po zachodniej stronie gór pozostały daleko z tyłu i nikt już, ze wschodu czy z zachodu, nie mógł ich usłyszeć. Styliann uśmiechnął się. Nadszedł czas. Nie potrzebował przewodników, latarni ani obserwatorów. Lepiej by było dla tej straży, gdyby pozostała na zachodzie. Tam przynajmniej pożyliby jeszcze trochę. Po rozważeniu różnych opcji Styliann zdecydował się nie nadwerężać, jakkolwiek nieznacznie, swojej energii many. Nie miało to sensu. Żaden z Wesmenów nie miał łuku – niedopatrzenie, jakiego nie będą mieli czasu pożałować. Pochylił się w siodle i przyłożył usta do ucha Cila, swego ulubionego Protektora maszerującego w środku kordonu szczelnie chroniącego byłego władcę Xetesku. – Zniszczyć ich – szepnął. Głowa Cila pochyliła się o centymetr na znak, że zrozumiał. Nie zatrzymując się przekazał rozkaz swym braciom. Styliann uśmiechnął się, znów czując w powietrzu napięcie na chwilę przed tym, jak Wesmeni znaleźli się w centrum bitwy, z której zdali sobie sprawę prawdopodobnie dopiero wtedy, gdy dobiegła końca. Pierwszy szereg złożony z ośmiu Protektorów błyskawicznie dobył zawieszonych przy pasach toporów i zatopił je w plecach i karkach idących przed nimi Wesmenów. Za nimi trzydziestu Protektorów uniosło broń w gotowości i runęło na przerażoną i zaskoczoną tylną straż kolumny. Kakofonia wrzasków i okrzyków wypełniająca tunel składała się odgłosów śmierci bardziej niż walki. Na przedzie Protektorzy przerąbywali się przez wojowników, wznosząc i opuszczając topory, bryzgając krwią na skały przełęczy, a uderzenia metalu o kość drażniły ucho Stylianna. Starając się odwrócić i dobyć broni, Wesmeni wpadli w panikę, szok spowodowany gwałtownym atakiem zaćmiewał umysły. Nieliczni próbujący stawić czoła atakującym byli wycinani w pień przez Protektorów, których każdy krok był wyliczony, każdy cios dosięgał celu, i zza których masek przez cały czas nie dobiegał żaden dźwięk. Ci z tyłu mieli przynajmniej szansę podjęcia słabego, acz oporu. Jeden z wojowników stanął naprzeciw wrogów, reszta otoczyła go jak przywódcę. Przez kilka chwil iskry rozświetlały tunel, dodając migoczącego efektu do koszmarnego światła latarni i szczęku stali uderzającej o stal rozlegającego się w zamkniętej przestrzeni. Lecz Protektorzy zwiększyli jedynie tempo i gwałtowność ataku, rozpoczynając kolejny cios, jeszcze nim zakończył się poprzedni i spychając Wesmenów do desperackiej i chaotycznej obrony. Widząc wielkie kałuże krwi pokrywające kamienne podłoże i rozczłonkowane, porąbane ciała swych współplemieńców i stając w obliczu oddziału zakutych w beznamiętne maski morderczo skutecznych wrogów pozostali przy życiu Wesmeni, w liczbie co najwyżej dziesięciu, rzucili się do ucieczki, wydając ostrzegawcze okrzyki, których i tak nikt nie mógł usłyszeć. – Dogońcie ich i zabijcie – rozkazał Styliann. Pół tuzina Protektorów z każdej strony, omijając zręcznie ciała poległych, ruszyło na wschód i na zachód. Odgłos ich kroków zwiastował rychłą śmierć ściganym nieszczęśnikom. Większość latarni została strzaskana pod stopami walczących, a reszta zniknęła wraz z uciekającymi Wesmenami, więc Styliann rzucił Kulę-Światła i aż uniósł brwi, ujrzawszy zniszczenie, którego był sprawcą. – Doskonale. Jakieś obrażenia? – Jedno czy dwa draśnięcia, panie – odparł Cil. – To wszystko. – Doskonale – powtórzył mag, kiwając głową. – Teraz usuńcie ciała. Pojadę na przedzie, a wy obok mnie. Znów odpowiedziało mu niemal niedostrzegalne skinięcie głowy. W jednej chwili Protektorzy pochylili się i zaczęli wrzucać ciała do przepaści. Styliann popędził niespokojnego wierzchowca i ruszył, mając po bokach po trzech Protektorów, w tym Cila. Kilka metrów dalej zatrzymał się, zsiadł z konia, otrzepał ubranie i usiadł, opierając się plecami o północną ścianę tunelu. Blask Kuli-Światła rozjaśniał nierówne, poszarpane skały. Niewiele rzeczy robiło wrażenie na Styliannie, ale jedną z nich stanowiła z pewnością Przełęcz Kamiennych Wrót. Była przykładem niezwykłego połączenia działań ludzkich i naturalnych. Zbudowana dla zysku i podboju, okazała się również źródłem wielu konfliktów i problemów. Podrapał się pod lewym okiem i wzruszył ramionami. Taki bywał los wielkich przedsięwzięć, zamierzone dobro nierzadko obracało się w zło. – A teraz czekamy – zwrócił się do Cila – albo raczej: wy czekacie. Ja mam jeszcze coś do zrobienia – zamknął oczy. – Będą mi potrzebni wasi bracia. * * * W słabnącym świetle późnego popołudnia lord Tessaya obchodził granice obozu, dźwigając w odległym zakątku duszy narastającą obawę. Kończący się dzień był pełen kontrastów. Wiadomość przyniesiona przez ptasiego posłańca popsuła mu humor, ale nie plany. Jeźdźcy Riasu, stacjonującego po zachodniej stronie przełęczy, przywieźli niezwykłe i nieoczekiwane wieści, które mogły okazać się kluczowe. Kontrola nad władcą Xetesku byłaby nagrodą wartą ryzyka związanego z utrzymaniem go w ryzach. Mniejsza o podróżujący z nim oddział morderców. Jeśli udałoby się go od nich odłączyć, z pewnością można by ich zneutralizować, a w końcu i zniszczyć. Nie istniała ważniejsza karta przetargowa niż Styliann, a to przecież on sam zaproponował udzielenie wsparcia Wesmenom w zamian za szybkie dotarcie do swego kolegium. Znakomicie. Tessaya z przyjemnością obieca wszystko, a nie dotrzyma niczego. Szczególnie magowi. A jednak coś było nie w porządku. Jego początkowa euforia spowodowana naiwnością Stylianna i wyraźną tendencją do przeceniania własnej wartości sprawiła, iż natychmiast odesłał jeźdźców z powrotem z pisemnym zaproszeniem. Rozważał nawet pomysł powitania Xeteskianina z przeważającymi siłami, ale nie pragnął daremnie szafować życiem swoich ludzi, kiedy, przy odrobinie cierpliwości, mógł osiągnąć swój cel bez uronienia nawet kropli wesmeńskiej krwi. Teraz jednak, u schyłku dnia, Tessaya, zakończywszy już jakiś czas temu obchód wzmocnionej palisady zbudowanej jeszcze przez Darricka, był zmartwiony. I kolejny spacer dookoła garnizonu w niczym tu nie pomagał. Według jego obliczeń Styliann powinien już tu dotrzeć. Co więcej, powinien tu być godzinę temu. Wysłani zaś przez niego ludzie, by zastąpili po drodze straż Riasu, nie powrócili, choć rozkazał im to na wypadek, gdyby do spotkania nie doszło. W zasadzie mogło istnieć wiele dobrych powodów opóźnienia. Koń mógł zgubić podkowę, organizacja na zachodzie mogła kuleć, może odpoczynek się przedłużył, może jego ludzie zdecydowali się iść dalej, zamiast wrócić z raportem, może Styliann narzekał na warunki marszu, a może chciał się upewnić, że dobił targu z Tessayą, a może miał jeszcze jakieś życzenia tego popołudnia. Styliann. Tessaya zatrzymał się i usiadł na płaskim kamieniu, spoglądając na południe, w stronę Kamiennych Wrót. Zachodzące słońce skąpało miasto w pięknej bladoczerwonej poświacie, jego promienie jakby w gniewie przebijały cienką warstwę chmur i sięgały ziemi. Z prawej dochodziły go ciche odgłosy pracujących młotów i pił. Na lewo, nieco niżej, drzwi jednego z baraków więziennych otworzyły się i sznur skulonych pokonanych jeńców ze Wschodu rozpoczął wieczorne ćwiczenia w towarzystwie uzbrojonych w topory strażników. Wsłuchując się w dźwięki niesione wiatrem, był w stanie wychwycić głosy dochodzące ze wszystkich zakątków miasta, rozmowy, rozkazy, kłótnie. Za trzy dni fort z pełną palisadą, i tak kontrolujący główny szlak wschód – zachód, miał otoczyć Kamienne Wrota. Wtedy Tessaya może zacząć prace nad umocnieniem samej przełęczy, która dotychczas pozostała zaniedbana. Niewielkie miasto w efekcie wesmeńskiego najazdu rozrosło się, niemal rozpłynęło niczym olej na powierzchni wody. Patrząc poza płytkie zgłębienie, gdzie znajdowały się oryginalne zabudowania Kamiennych Wrót, Tessaya widział morze płóciennych namiotów pokrywających każdy cal powierzchni łagodnego południowego stoku i płaskowyży za nim. Nad licznymi półkolami namiotów ustawionych wokół ognisk powiewały proporce tuzina plemion i setek pomniejszych rodzin szlacheckich. Dla siebie i swych doradców, w tym Arnoana, którego chciał szczególnie uważnie obserwować, wybrał kwaterę w gospodzie. W mieście było niewielu pochodzących z jego rodu. Jego synowie walczyli u boku lorda Senedai na północy, jego bracia dawno zginęli z rąk xeteskiańskich magów. Nagle zmarszczył czoło i wstał, poprawiając kubrak. Styliann. Szybkim krokiem skierował się ku zachodniemu krańcowi miasta. – Potrzebuję zwiadowcy – zawołał do kapitana dowodzącego wartą. – Tak, panie – miedzianobrody oficer wykrzyczał imię. Jego donośny głos odbił się echem od pobliskich budynków i po chwili zjawił się mężczyzna, jeden z Wesmenów pracujących przy kopaniu rowu przed palisadą, gdzie miały zostać wpuszczone zaostrzone kołki. – To jest Kessarin, panie. Tessaya skinął głową i odwrócił się do atletycznego Wesmena, ubranego w jasnobrązowe obcisłe spodnie, koszulę i lekkie buty, a uzbrojonego w niewielki toporek zatknięty za pas. Był młody i schludny, bez wątpienia potomek jednego z pomniejszych, acz szlacheckich rodów. – Potrafisz biegać? – zapytał Tessaya. – Tak, panie. – Kessarin pokiwał żywo głową, pokonując strach przed Tessayą chęcią przysłużenia się. – Więc pójdziesz na przełęcz. Weź zamykaną latarnię, ale nie używaj jej zbyt często. Musisz odnaleźć tych głupców, których tam posłałem dziś po południu. Unikaj wszelkich kontaktów. Po powrocie natychmiast złożysz raport bezpośrednio mnie. – Tak, panie. – Ruszaj. Tessaya spojrzał na czarną paszczę tunelu zlewającą się powoli z cieniami nocy. Nie miał ochoty stawać przeciw Styliannowi i jego oddziałowi upiorów, ale pierwsze promienie brzasku i tak zmusiłyby go do tego. Kessarin musiał powrócić szybko, a myśl, że mógłby w ogóle nie wrócić, przerażała Tessayę bardziej, niż powinna. * * * Styliann, spokojny w towarzystwie swych strażników, odprężył się i uformował ognisko many do Połączenia, jakim miał się albo niezwykle cieszyć albo przeklinać na wieki. Wąski, zwinięty jak wąż konstrukt, przypominający plecioną ciemnoniebieską linę, wirując, pomknął poprzez kamień Czarnych Szczytów, w poszukiwaniu jednego potężnego umysłu w Xetesku, umysłu, który choć tak nieoczekiwanie potężny, nie byłby w stanie oprzeć się presji zaklęcia Stylianna. Połączenie pokonało dystans dzielący go od kolegium w jednej chwili. Styliann uśmiechnął się, czując, jak zaklęcie przepływa obok uśpionych umysłów setek magów zamieszkujących kolegium. Przypominali niewielkie wiry w spokojnym stawie, tworząc jakby mapę umysłów, jaką przy odrobinie wysiłku ktoś wyuczony i doświadczony był w stanie bez trudu odcyfrować. Styliann przeszukiwał ostrożnie myśli śpiących, sondował, tak jak krople spadającego deszczu przebijają wiry na powierzchni wody. Szukał tego jednego. Zadanie okazało się łatwe. Znalazł człowieka, którego tak szybka przecież droga do władzy zbudowana była na ambicji, umiejętności wykorzystania okazji, sukcesie jednego zaklęcia i, przede wszystkim, szczęśliwej nieobecności ówczesnego władcy Xetesku. Styliann podziwiał odwagę mężczyzny, ale nienawidził upokorzenia, a ponadto złościła go bezradność własnych popleczników. Kiedy odzyska już należną sobie pozycję, poszuka odpowiedzi na bardzo wiele pytań. Połączenie wbiło się w uśpiony umysł, powodując gwałtowne i wyjątkowo nieprzyjemne przebudzenie maga. Słaby opór pękł niemal natychmiast. – Przepraszam za tak późną porę, panie – myśli wysyłane przez Stylianna były pełne goryczy. – Sty... Styliann? – wystękał oszołomiony mag. – Tak, Dystranie. Styliann. I to wystarczająco blisko, by przebić twoją słabą tarczę. Powinieneś częściej trenować sztuki przetrwania. Mogą się kiedyś przydać. – Styliann nigdy nie przyjął Połączenia wbrew swej woli. – Gdzie jesteś? – Dystran był już w pełni obudzony. Styliann czuł jego lęk i wyobrażał sobie, jak stara się wstać i rozejrzeć dokoła, choć Połączenie zmuszało go do leżenia. – Nie musisz obkładać drzwi Magicznymi-Ryglami – w myślach Stylianna była drwina. – Jeszcze nie. – Czego chcesz? – zapytał nowy władca Xetesku. – Poza tym, co oczywiste? Pewnej przysługi, która sprawi, że nasze nieuniknione, bądź co bądź, spotkanie będzie bardziej przyjazne, niż mogłoby być w chwili obecnej. – Zamierzasz wrócić? – Xetesk jest moim domem – odpowiedział ostro Styliann, ciesząc się jednocześnie, że Dystran i jego klika nie poświęcili zbytniej uwagi możliwym konsekwencjom uzurpacji. Zapadła cisza. Styliann wyczuwał, że w niespokojnym umyśle Dystrana kotłują się dziesiątki myśli. Jak bardzo musiał teraz potrzebować pomocy swych doradców. – Czego chcesz? – zapytał ponownie. – Siły bojowej. Dużej. Muszą natychmiast opuścić Xetesk i ruszyć na południe w kierunku Kamiennych Wrót. Spotkam się z nimi po drodze. – Mówisz o Protektorach? – myśl Dystrana była pełna niedowierzania. – Naturalnie – odparł Styliann. – Wezwanie armii Protektorów to prawo władcy Xetesku. – Ale ty nie jesteś władcą Xetesku – oświadczył Dystran z pogardą. – Ja nim jestem. Styliann uśmiechnął się. Ten człowiek może nie miał pełnej świadomości swych czynów, ale nie można mu było odmówić siły charakteru. Po sukcesie z Portalem-Wymiarów słusznie przyznano mu tytuł Mistrza. Ale jego źle wymierzony skok po władzę przyniósł korzyści jedynie jego doradcom, bez wątpienia wykorzystującym go jako narzędzie do pomiaru nastrojów i opinii panujących w kolegium. To żałosne, że nie przejrzał ich planów, ale z drugiej strony tacy jak on rzadko mieli podobne szanse. Ci stający się narzędziami Stylianna nie mieli ich nigdy. – Mimo to przyślesz mi armię Protektorów – oznajmił Styliann tonem pełnym niezachwianej pewności. – Być może wtedy uda nam się rozstrzygnąć kwestię władzy w sensowny sposób, kiedy powrócę. – A jeśli ci ich nie przyślę, być może nie powrócisz. Wtedy sytuacja rozstrzygnie się sama. – Głupcze – myśl Stylianna zakłuła niczym kolec i umysł Dystrana zadrżał. – Naprawdę sądzisz, że pozostałem władcą tak długo po to tylko, by pozwolić takiemu karierowiczowi jak ty odebrać sobie Wieżę? – Odetchnął głęboko, by się uspokoić. Musiał się jeszcze czegoś dowiedzieć. – Nie wątpię, że studiujesz teksty Namiestnictwa? – Kiedy jest na to czas – odrzekł Dystran. – Rozumiem. Ten urząd to poważne obciążenie, prawda? Dystran odprężył się. Styliann to wyczuł. – Tak. Mam nadzieję, że możemy je omówić w cywilizowany sposób. – Hmm. – Styliann milczał przez chwilę. – Jak mniemam anulowałeś Akt Wybrania i przypisałeś go sobie? – zapytał. – Akt...? Nie, ten tekst nie jest mi znany. – Aha. – Styliann poczuł triumfalny przypływ radości. – Najwyraźniej podobnie jak twoim źle dobranym doradcom. Pozwól więc, iż zapewnię cię, że wszyscy odczujecie jego działanie. – Styliann gwałtownie przerwał Połączenie, otrząsając się z chwilowej dezorientacji. Nieanulowanie Aktu Wybrania było błędem, choć niezbyt zaskakującym. Zazwyczaj władca odchodził, umierając, i nie trzeba było odbierać mu Aktu, a odkrycie jego mocy mogło nastąpić później, w spokojnych warunkach. Zazwyczaj. Styliann uśmiechnął się i zaczął dostrajać swój umysł, aby przyzwać całą armię Protektorów, co – na nieszczęście dla Dystrana – nadal pozostawało jego prawem. * * * Kessarin był dumny. Został wybrany przez kapitana, a sam lord powierzył mu sekretne zadanie wielkiej wagi. Zadanie, z którego raport miał zdać osobiście Tessayi. Wbiegł do tunelu z zapasem oleju w małej latarni wystarczającym na dobre cztery godziny. Knot został przycięty, a drzwiczki przymknięte tak, by zapewnić wystarczający dostęp powietrza, wypuszczając jednocześnie zaledwie mały promyk światła. Wykorzystując słabnące światło słońca, padające wprost na jego ścieżkę, ruszył szybko, pierwsza część jego drogi nieznacznie opadała w dół. Miękkie, skórzane buty sprawiały, że poruszał się bardzo cicho. Toporek miał przywiązany na plecach, a ręce wolne, by mógł wymacać zarys terenu. Jak każdy dobry zwiadowca plemienia Paleon potrafił w niektórych częściach tunelu kierować się tylko za pomocą dotyku. Najważniejsza jednak była cisza. Lord Tessaya chciał, by odnalazł jego ludzi, tak by o tym nie wiedzieli i to właśnie zamierzał zrobić. Kessarin uśmiechnął się złośliwie, wyobrażając sobie marsz, jeżeli można to tak nazwać, strażników wysłanych do przełęczy pięć godzin temu. Bez wątpienia Xeteskianin spóźnił się na spotkanie z nimi, ale gdyby szli naprzód, powinni docierać już do zachodniego wyjścia, jeśli nie siedzieć przy ognisku z Riasu. Wątpił jednak, żeby zaszli tak daleko. Oczekiwał raczej, że znajdzie ich pod dowództwem tego wstrętnego Pelassara nie dalej niż pół godziny drogi w głąb tunelu, czyli w miejscu, gdzie miało dojść do spotkania. I to pomimo jasnych instrukcji, by w razie konieczności dojść aż do środka tunelu. W ocenie Kessarina wybór Pelassara na dowódcę zmienników dla ludzi Riasu, był jak dotąd jedynym błędem Tessayi. Nie był to jednak poważny błąd, a Kessarin z przyjemnością doniósłby lordowi o niesubordynacji Pelassara, by móc potem zobaczyć, jak winowajca jest chłostany albo rozciągany. Bez wątpienia i jedno, i drugie mu się należało. W punkcie, w którym Kessarin miał nadzieję odnaleźć Pelassara i jego trzydziestu ludzi, nie było nikogo. Zwiadowca oczekiwał, że usłyszy stukot kości rzucanych na kamienną posadzkę, gardłowy śmiech odbijający się echem po przełęczy, i że ujrzy blask latarni i pochodni niepotrzebnie rozświetlających tunel na co najmniej sto metrów. Okazało się jednak, że nie musiał zwalniać ani zakrywać swojej latarni. Ku jego zdziwieniu Pelassar najwidoczniej ruszył dalej. Zwiadowca zmarszczył czoło, a potem zrobił to samo. Był w świetnej formie i pokonywał przełęcz w bardzo szybkim tempie. Po jakiejś godzinie drogi zwolnił jednak do szybkiego chodu. Latarnia cały czas była zakryta, a pojedynczy, słaby promyk światła kierował albo na podłoże, albo na ściany obok, nigdy zaś prosto przed siebie. Kontrolował oddech i wysilał słuch, by uchwycić nawet najcichszy dźwięk, ale jedyne, co usłyszał, to odgłos kapiącej gdzieś daleko wody. Szedł tak przez kolejne pół godziny niemal bez światła i w absolutnej ciszy, nie znajdując żadnych śladów Pelassara i jego ludzi. I wtedy poczuł zapach krwi. Niezbyt silny, ale zdecydowanie obecny, niesiony powiewem kluczącym w tunelu przełęczy. Kessarin natychmiast się zatrzymał, zasuwając do końca zasłonę latarni, tak że zapadła całkowita ciemność. Przywarł do lewej ściany, zastanawiając się, co dalej. Tej części przełęczy nie znał prawie w ogóle, szczególnie bez światła. Miał niejasne wspomnienie, że tunel wkrótce rozszerza się i podnosi, ale tak naprawdę nie był pewien. Znał kształt przełęczy przy obu krańcach, ale nie pośrodku. Nie było czasu. Wytężył słuch. Nadal żaden dźwięk nie wskazywał na obecność oddziału Pelassara. Żadnych kroków, ruchu powietrza i, choć wytężał też wzrok nie widział ani promyka światła. Tylko ten słaby zapach krwi. Pojawiał się i zaraz znikał. Kessarin był z natury bardzo spokojnym człowiekiem, ale w końcu ciemność i cisza zaczęły robić swoje. Wydawało mu się, że tuż przy uchu słyszał dźwięki nie mające prawa tu dochodzić. Odległy płacz dziecka, muczenie bydła. Góry zaczynały mamić go swoimi sztuczkami. Potrząsnął głową, próbując się skupić. Miał teraz dwa wyjścia. Mógł wrócić, nie znalazłszy wesmeńskiej straży, i opowiedzieć o zapachu krwi na przełęczy, albo ruszyć dalej, wiedząc, że Tessaya się niecierpliwi, i upewnić się, czy jego obawy były uzasadnione. W sumie było to dosyć proste. Jeśli chciał zaskarbić sobie przychylność lorda, musiał iść dalej, mając nadzieję, że gniew Tessayi przeminie, kiedy usłyszy jego raport. Z powrotem wbił wzrok w ciemność. Tutaj, głęboko wewnątrz przełęczy, nie dochodziło nigdy żadne naturalne światło. Nie widział nawet ściany, której dotykał. Nawet najmniejszy błysk światła wyróżniałby się niczym latarnia morska. Dlatego też był pewien, że przed nim nie było nikogo. Odsunął nieco drzwiczki latarni, zdając sobie sprawę, że jeśli tego nie zrobi, wkrótce skończy się powietrze i płomień zgaśnie. Latarnia wydała odgłos, który w panującej ciszy zabrzmiał jak otwieranie zardzewiałych żelaznych wrót. Kessarin pozwolił sobie na uśmiech. Trzymając lewą rękę na ścianie, ruszył naprzód, ostrożnie, trzymając światło nisko po prawej stronie, oświetlając lekką pochyłość korytarza. Kilka kroków dalej wdepnął w plamę czegoś lepkiego, co pokrywało posadzkę. Zatrzymał się, by spojrzeć, wiedząc już, że to krew, a wtedy oni po prostu oddzielili się od panującej przed nim ciemności. Widział, jak nikły blask latarni rozświetla ich potworne maski. Jeden błyskawicznie chwycił go za kark. Kessarin upuścił latarnię i ta upadła, i roztrzaskała się na kamiennym podłożu. Próbował krzyczeć, ale z jego gardła nie wydobywał się żaden dźwięk, machał więc rękami na oślep, a jego wściekłe spojrzenie objęło morze beznamiętnych twarzy, po chwili twarze te rozsunęły się, by przepuścić wysokiego, czarnowłosego mężczyznę. Za nim w powietrzu unosiła się święcąca kula. Twarz zbliżyła się. – Gratuluję – powiedział mężczyzna. – Prawie udało ci się nas przekonać, że cię tu nie ma. Prawie. Rozumiem, że jesteś tu sam? Przerażony Kessarin zdołał skinąć głową, uderzając szczęką o rękawicę milczącego mężczyzny w masce. – Tak też sądziłem – odwrócił głowę. – Czy na zewnątrz zapadł już zmrok? Kolejne skinięcie. – Dobrze. Cil, mamy coś do zrobienia. Ręka na gardle Kessarina zacisnęła się i wszystkie jego sny o chwale uleciały w ciemność, z której miał już nigdy nie powrócić. * * * Pozostawała jedynie sprawa przyjęcia, jakie Wesmeni zgotują im w Kamiennych Wrotach, ale schwytany zwiadowca, wysłany w parę godzin po tamtej trzydziestce, z którą rozprawienie się zajęło Protektorom jeszcze mniej czasu niż pozbycie się straży Riasu, dodał mu pewności. Styliann zakładał, że Tessaya poczeka na jego raport, zanim zdecyduje, jak silną wystawić obronę. Na tym etapie Tessaya nadal nie miał właściwie powodu sądzić, że nie pojawienie się władcy Xetesku było czymś więcej niż denerwującym, ale normalnym opóźnieniem. Styliann i Protektorzy poruszali się szybko. Kula-Światła pozwalała im widzieć na odległość co najmniej kilku kroków. To, w połączeniu z wrodzonymi zmysłami jego wojowników, w zupełności wystarczało. Po niecałych dwóch godzinach zbliżyli się do wschodniego krańca przełęczy i zatrzymali jakieś czterysta metrów od wejścia, kryjąc się za załomami i w skalnych niszach. Styliann przydzielił Kulę-Światła Cilowi, zsiadł z konia i rzucił na siebie Płaszcz-Ukrycia. Mógł wybrać któregoś z Protektorów i, ukrywszy go zaklęciem, posłać, aby sprawdził, co dzieje się u wyjścia z tunelu, ale subtelne niuanse Płaszcza czyniły jego podtrzymanie na kimś innym o wiele trudniejszym niż kontrola Kuli-Światła czy Skrzydeł-Cienia. – Zostańcie tu – rozkazał. – Nie zobaczą mnie. Styliann zniknął sprzed oczu Protektorów i z dłonią na ścianie tunelu ruszył do wyjścia, skąd dochodził słaby blask. Szedł szybko, przyzwyczajając wzrok do rosnącej ilości światła wpadającego z zewnątrz do tunelu. Do świtu, jak sądził, pozostało cztery godziny. Na zewnątrz panowała więc głęboka noc, ale w porównaniu do czarnego wnętrza przełęczy niebo było jasne. Było chłodno i wilgotno i Styliann cieszył się, że ma na sobie ciepłe okrycie. Przy wejściu nie było żadnych wyraźnych śladów mobilizacji, ale tuż przed nim, wokół ogniska, siedziało około ośmiu strażników. Styliann zaczął im współczuć. Xeteskiańska burza zapędzi ich do grobów, nim zauważą, że się rozpętała. Szedł wolno naprzód, zatrzymując się w odległości kilkunastu kroków od strażników, a potem kucnął za górą kamieni utworzoną w wyniku działania zaklęcia, które jego magowie, pod wodzą Dystrana zresztą, wykorzystali do zmasakrowania tak wielu Wesmenów. Zapach śmierci miał pozostać na przełęczy na zawsze. Żaden ze strażników nie był zwrócony ku tunelowi, co zaskoczyło Stylianna. Zbytnia pewność siebie prowadziła do nieostrożności. Spojrzał nad nimi w stronę tej części miasta, którą mógł dostrzec. Fortyfikacje Darricka zostały jeszcze wzmocnione, a ku niebu strzelały strażnice, w sumie osiem, jeśli dobrze liczył. Widok był częściowo zasłonięty przez stok biegnący aż do podstawy nowych bram zbudowanych przez Tessayę, ale blask wielu ognisk wskazywał na obecność większej ilości strażników poza miastem. W Kamiennych Wrotach panowała cisza. Wesmeni spali, niebo ponad nimi było bezchmurne, a powietrze chłodne i bez wiatru. Lepszej okazji mieć nie będzie. Styliann raz jeszcze okrył się zaklęciem i cicho wycofał w stronę Protektorów. * * * Noc w Kamiennych Wrotach nie była do końca spokojna. Tessaya krążył uliczkami miasta niezdecydowany co do dalszych działań. Kessarin był jednym z najlepszych, kapitan zapewnił go o tym. Znalazłby wysłany wcześniej oddział i przyniósł raport, ale jeśli musiał pokonać całą przełęcz, to powróci dopiero tuż przed świtem. Jednak wyraźnie coś było nie w porządku. Jak doszło do tak poważnego opóźnienia, że Styliann jeszcze tu nie dotarł? A jeśli nawet, to dlaczego nikt nie przysłał wiadomości? Tessaya rzadko miał problemy z podjęciem decyzji, ale teraz był rozdarty. Rozsądek podpowiadał mu, by obudzić wszystkich swoich ludzi i zniszczyć przeklętego maga w momencie, gdy tylko pojawi się przy wschodnim wejściu. Jednak zmysł taktyczny doradzał mu ostrożność i cierpliwość. Poczekać, a potem powitać Stylianna z otwartymi ramionami. Pozwolić mu znaleźć się dokładnie tam, gdzie Tessaya chciał go mieć. Wódz plemion Paleon spojrzał ku niebu w poszukiwaniu jakiegoś omenu, ale nie znalazł niczego. Powietrze było nieruchome i chłodne. Panowała cisza. Zatrzymał się tuż przy gospodzie, ale odrzucił pomysł poproszenia o radę Arnoana. Poza tym wiedział, co powie mu stary szaman. „Przyprowadź maga do mnie. Pozwól mi użyć na nim mojej magii.” Choć oczywiście nie władał żadną magią. Miał tylko swoje pieśni i mikstury, księgi i kości. Styliann mógłby go zniszczyć machnięciem ręki. Co powinien zrobić? Ruszył dalej główną ulicą do bram miasta i wspiął się na chroniącą je strażnicę. Ujrzawszy go, dwóch wartowników pochyliło głowy. – Wracajcie do obowiązków – powiedział. Strażnicy odwrócili się z powrotem ku ciemnemu gardłu przełęczy, rozświetlonemu jedynie ogniskiem rozpalonym przez patrol przed wejściem. – Żadnych znaków? – Nie, panie – odpowiedział jeden ze strażników i nie będąc do końca pewny, czy ma się odwrócić, patrzył kątem oka na Tessayę. – Nie zauważyli niczego, a drogi na północ i południe są puste. – Co do wszystkich diabłów się z nimi stało? – warknął Tessaya. Nadal niepewny strażnik zaryzykował odpowiedź. – To mag, panie. Nie można mu ufać. Tessaya otwierał usta, żeby zgromić strażnika, którego opinii przecież nie potrzebował, ale odkrył, że całkowicie się z nim zgadza. Zamiast krzyknąć, pokiwał głową i rozluźnił się trochę. – Tak. Czemu się tu dziwić, co? Cieszę się, że rozumiesz, kogo oczekujemy – odwrócił się do odejścia. – Bądźcie czujni. Nie może nam się wymknąć. I wtedy wejście do przełęczy zalała fala przemocy. Zamaskowani wojownicy wybiegli w noc, rozdeptując ognisko i wyrzynając strażników, którzy wyraźnie nie widzieli ich nadejścia. Okrzyki alarmu urwały się błyskawicznie. Nie zatrzymując się ani na chwilę, wojownicy ruszyli pędem, a pośród nich człowiek na koniu jadący galopem. Straszliwy oddział otoczył go szczelnym kordonem. Wojownicy poruszali się z niesamowitą prędkością. Żadnego zamieszania, oporu i wątpliwości. Tylko przerażająco sprawny ruch, bieg i pełna koncentracja. Nawet jeden nie spojrzał ku Kamiennym Wrotom, tylko ruszyli zwartą masą szlakiem na północ. Kompletnie zaskoczeni wartownicy na wieżach patrzyli, jak oddalają się szybko. Tessaya przerwał chwilowy trans, waląc pięściami w balustradę wieży z taką siłą, że zatrzęsła się cała konstrukcja, a jedna z desek pękła. – Budzić plemiona! – ryknął. – Wszyscy mają być na nogach. Chcę, by to miasto było puste i to natychmiast! Wszyscy wojownicy. Macie złapać i wyrżnąć tych sukinsynów. Już! W całym mieście zabrzmiały dzwony alarmowe. Tessaya patrzył na uchodzącego Stylianna. Ten na koniu to musiał być on. Przedostał się ze swymi zamaskowanymi wojownikami na wschód, a teraz jechał prosto do Xetesku. I gdy tak patrzył, poczuł lodowaty dreszcz. Jeżeli Styliann był tu, to gdzie był Darrick? Gdzie Krucy? Odepchnął uporczywą myśl, wiedząc, że i tak powróci, gdy tylko opuści go gniew. Na razie miał na oku tylko jeden cel. – Na duchy zmarłych plemion Paleon, przysięgam, że będę pił twoją krew, Styliannie z Xetesku! – ryknął. Pomimo hałasu budzącej się armii dudniącym mu w uszach wydawało mu się, że usłyszał śmiech odbijający się echem od ściany gór. * * * Trzy kolejne dni wyglądały podobnie. Rada Julatsy odbywała pielgrzymkę pod północną bramę, by ujrzeć, jak Senedai i Wesmeni mordują niewinnych. Jak składają ofiarę na ołtarzu Całunu. Pierwszego dnia umarła jeszcze setka, pięćdziesięciu w południe i tyle samo o zmierzchu. Drugiego trzystu, wielu z tym samym dumnym wyrazem twarzy co stary mag, ale coraz więcej z wściekłością, żalem i gniewnymi słowami miotanymi w kierunku Rady, która patrzyła na to i – według nich – nic nie robiła, by ich ratować. Trzeciego dnia podobne nastroje przeniosły się do wewnątrz kolegium. Zszedłszy z murów w południe, po egzekucji stu pięćdziesięciu starszych kobiet, Rada stanęła w obliczu rozgniewanego tłumu, od którego oddzielał ich Kard i szereg gwardzistów kolegium. Za nimi czekali magowie gotowi użyć Spirali-Mocy do rozproszenia zgromadzonych, gdyby okazało się to konieczne. Na czele tłumu liczącego około dwustu osób stali wybrany przez nich rzecznik oraz żołnierz upomniany przez Karda w czasie pierwszej egzekucji. Generałowi udało się ich uciszyć, ale to milczenie miało złowrogi charakter. Oczy wszystkich zwrócone były na Radę. Kerela pokiwała głową. – No cóż, mogliśmy się chyba tego spodziewać. – To nie jest odpowiedni moment na rozmowy z nimi – powiedziała Seldane. – Odpowiedni moment nie nadejdzie – odparła Kerela. – Chociaż myślałam, że przemówienia Karda odniosą bardziej długotrwały efekt. – Podejrzewam, że ci, którzy ich wysłuchali, teraz się modlą, a nie demonstrują – odezwał się Barras. – Nigdy nie uda się przekonać wszystkich. – Co oni chcą osiągnąć? – zapytał Endorr. Młodszy członek Rady przyglądał się nerwowo zgromadzonym. – Cóż, chyba pójdziemy tam i zapytamy ich, prawda? – Kerela spokojnie poprowadziła towarzyszy na dziedziniec. W tłumie rozległ się szmer szeptów. Kerela zbliżyła się i gestem kazała odsunąć się Kardowi i jego żołnierzom. Barras zajął miejsce po jej lewej stronie, a reszta Rady ustawiła się za nimi. Patrzyli na twarze przerażonych i wściekłych mieszkańców Julatsy, rozgoryczonych, że ich przyjaciele umierają – w rosnącej liczbie – za murami kolegium, które dla nich samych, jak na razie, stanowiło bezpieczne sanktuarium. Barras zdecydował, że pozwoli najpierw przemówić Kereli, choć wielu zgromadzonych odruchowo patrzyło w jego stronę, szukając otuchy, pomocy, czegokolwiek. – To najcięższe chwile w naszym życiu – zaczęła Kerela i szum głosów ustał natychmiast. – Nasi ludzie... Wasi ludzie umierają setkami, wrzucani do Całunu-Demonów przez bandę morderców pragnących zniszczenia tego kolegium. Jednak usunięcie Całunu oznacza narażenie życia każdego jednego Julatsańczyka. – Ale jak nie będzie Całunu, przestaną zabijać – odezwał się głos z tłumu. Inni głośno dołączyli swoje poparcie. – Naprawdę? – zapytała Kerela. – Jak myślicie, dlaczego Wesmeni zabijają najmłodszych, najstarszych i kobiety nie mogące już rodzić dzieci? To najeźdźcy. Jeńcy, których nie można do niczego wykorzystać to dla nich tylko kolejne brzuchy do wykarmienia i więcej wrogów do pilnowania. Dzieci mogliby jeszcze sprzedać jako niewolników gdzieś za Oceanem Południowym, ale reszta? Niepotrzebne obciążenie. A teraz nie mogą sobie na to pozwolić. Patrzę teraz na was i wiem, że jeśli usuniemy Całun, nim będziemy gotowi do działania, to co trzecie z was umrze. Jeśli ktoś nie wierzy, jak starannie Wesmeni wybierają swoje ofiary, niech przyjdzie o zmroku do północnej bramy. – Nie możemy przecież tak siedzieć i patrzeć, jak rosną stosy trupów – zaczął rzecznik zgromadzonych, młody mężczyzna o brązowych włosach imieniem Lorron. – Chyba rozumiesz. – Tak, rozumiem. I dziwię się, że nie wiecie nic o planach, nad którymi pracujemy. Stoisz tu z jednym z gwardzistów, a już wkrótce generał Kard wyda mu stosowne rozkazy, a jednak najwyraźniej powiedział ci bardzo niewiele albo nic w ogóle. – Kerela patrzyła teraz na żołnierza, widać było wyraźnie, jak jego harda postawa zmiękła pod twardym spojrzeniem elfki. – Mam nadzieję, że nie ograniczyłeś się jedynie do rozsiewania niepokojów – zwróciła się łagodnie. – Powiem ci, w czym tkwi problem – odparł żołnierz. Barras czuł, że Kard spiął się w sobie, ale mógł sobie tylko wyobrazić wyraz jego twarzy. – Wygląda na to, że robicie wszystko, by tylko ochronić wasze kolegium. Nawet jeśli oznaczałoby to śmierć dla wszystkich jeńców. – Tak, ale ty też znalazłeś schronienie wewnątrz tych murów. Czy mam rozumieć, że to położenie już ci nie odpowiada? – koniuszki uszu Kereli poczerwieniały. Barras wiedział, że zbliża się wybuch. To była tylko kwestia czasu. – Powiedz mi – głos Starszego Maga Julatsy był lodowato spokojny. – Co chciałbyś, żebyśmy zrobili? – Walczcie! – podniesionemu głosowi żołnierza towarzyszył pomruk tłumu. – Na podziemnych bogów, cóż innego? Kerela pokiwała głową. – Rozumiem. I, jak sadzę, uważasz, że zwyciężymy, pomimo tak wielkiej przewagi wroga, prawda? – Możemy spróbować. Mamy magię – wtrącił Lorron. – I użyjemy jej, gdy nadejdzie na to czas! – zagrzmiała Kerela, a niesamowita moc i donośność jej głosu sprawiła, że cały tłum cofnął się. Barras zwalczył cisnący się mu na usta uśmiech. Kerela ciągnęła dalej. – Czy myślicie, że pragnę tylko stać i patrzeć, jak umierają niewinni Julatsańczycy? Naprawdę tak myślicie? Ale obawiam się, że muszę. Bo ponad połowa moich magów jest niezdolna do rzucania z powodu obrażeń, fizycznych i duchowych, jakie odnieśli właśnie po to, abyście wy mogli teraz stać tutaj cali i zdrowi. Generał Kard przygotował plan ataku, ale łóżka są jeszcze pełne rannych. Mam im pozwolić umrzeć? Czy z jakiegoś powodu są mniej ważni niż ci za murami? Kolegium Dordover wysłało żołnierzy i prawdopodobnie też magów, aby nam pomogli. Nie sądzicie, że powinniśmy na nich zaczekać? A może omówimy szczegółowo nasze plany tu, na dziedzińcu, pod okiem tej przeklętej wieży, aby wróg poznał dokładnie nasze zamiary? Kerela wskazała wesmeńską machinę, obsadzoną wojownikami dniami i nocami, którą nawet teraz przesuwano na pozycję umożliwiającą lepszą obserwację toczącej się dysputy. Po chwili zaś mówiła dalej. – Rzeź pod północną bramą zatruwa mi umysł, ale gorsza jeszcze jest myśl, że sądzicie, iż nie dbam o swoje obowiązki. – Elfka ściszyła nieco głos. – Jest nas niewielu przeciw morzu wrogów i dlatego atak musi nastąpić na naszych warunkach i w odpowiednim momencie albo wymordują nas wszystkich. Rozumiem waszą niecierpliwość, ale mój sposób pozwoli nam uratować więcej istnień. A czy nie to powinno być naszym celem? – A co z kolegium? – zapytał żołnierz. – Ono jest ręką, która nas karmi, źródłem naszej mocy. Będziemy go bronić za wszelką cenę. Nie będę was okłamywać. Jakikolwiek kontratak podejmiemy w celu przełamania oblężenia, nie pozostawimy kolegium na pastwę Wesmenom... – Urwała, oczekując odpowiedzi. – Żaden Julatsańczyk nie umrze na próżno. Dopóki jestem Starszym Magiem, niczyja śmierć nie pójdzie na marne. Czy ktoś chce coś jeszcze powiedzieć w tym momencie? Zgromadzeni popatrzyli po sobie i spuścili głowy. – Dobrze – powiedziała Kerela. – Jeszcze jedno, zanim się rozejdziecie. Jestem Starszym Magiem i to kolegium znajduje się pod moją bezpośrednią kontrolą, tak samo jak Rada, a także, ponieważ jesteśmy oblężeni, generał Kard. Każdy, kto nie zgadza się z takim stanem rzeczy, może z moim błogosławieństwem wkroczyć w Całun. Czy wyrażam się jasno? Niektórzy skinęli głowami, inni nie. Większość odkryła nagle, że ich buty stały się najbardziej fascynującym obiektem w kolegium. Kerela pokiwała głową, zebrała Radę i ruszyła w stronę Wieży. Za nimi zabrzmiał donośny głos generała Karda. – Rozejść się! Wracajcie na posterunki. Ty nie. Podejdź tu, żołnierzu. Do mnie, mówię! * * * Thraun stał na rufie jednomasztowej łodzi, warcząc na Wesmenów zgromadzonych na brzegu. Blokował nieco dostęp do steru i Denser, pod czujnym okiem Bezimiennego, musiał sięgać obok zadu wilka, aby kontrolować kierunek. Nie było żadnej pogoni. Płomienie ze zniszczonego obozu rozświetlały niebo, rzucając drżące cienie na wodę falującą od wiatru. Wielka chmura niemal zupełnie zasłoniła bladą twarz księżyca. Hirad usiadł i ściągnął buty, wylewając wodę za burtę. Był zmęczony. Sześć dni jazdy i ciężkiego marszu, a potem bitwa, której nie planowali. Zajął miejsce po drugiej stronie Thrauna i popatrzył na łódź. Żagiel był pełny, choć nie napięty, i wiatr pchał ich po wodach zatoki. Bezimienny siedział po przeciwnej stronie bomu i wyciskał onuce. Erienne i Will znaleźli sobie miejsce na dziobie, a Ilkar stał tuż obok Hirada z rękami opartymi o burtę, wpatrując się uporczywie w pokład. Uciekli, ale z niemałym trudem. Na szczęście zadziałał plan awaryjny. Mimo to Hirad nie był zadowolony. – Co się stało, Ilkar? – Wesmen niezdara – elf uśmiechnął się lekko. – Chyba próbował wyrwać sztylet Densera ze swojego gardła, ale zamiast tego strącił dzwon. – Musieliśmy zaatakować jeszcze przed wejściem na platformę – wyjaśnił Denser, udzielając odpowiedzi, jakiej oczekiwał Hirad. – Ilkar nie mógł zawrócić, bo straciłby Płaszcz i wszedłby na mnie, a strażnik blokował wejście, więc nie mieliśmy innego wyjścia. – Ale nie zabiliście ich czysto – powiedział Hirad. – Jesteśmy magami, a nie nożownikami – uciął ostro elf. – Nigdy wcześniej czegoś takiego nie robiłem i wątpię, by z tobą było inaczej. – Pewnie nie, ale i tak muszę ci pokazać najlepsze pchnięcia. Pomogłyby wam. – Kiedy staniemy na suchym lądzie, z przyjemnością przejdę taki trening – zgodził się Ilkar – ale na razie postaram się po prostu za bardzo nie rozchorować. Hirad roześmiał się. Łódka ledwie się poruszała, płynęła gładko, nie chybocząc, a jednak twarz maga nabrała nietypowej dla niego bladości. – Wydobrzejesz – powiedział barbarzyńca. – Patrz na horyzont – doradził Bezimienny. – Kołysze się słabiej niż wnętrze łodzi. To ci da poczucie stabilności. – Ilkar skinął głową i przeniósł spojrzenie nad wodę, w stronę, gdzie wschodni brzeg stykał się z niebem. Wyraźnie zadowolony z tego, co widział na lądzie, Thraun odwrócił się, wytrącając na chwilę ster z rąk Densera, i przeszedł wzdłuż łodzi, spoglądając po kolei na wszystkich Kruków. Hirad popatrzył mu w oczy i zobaczył w nich żółte obwódki, ale ani śladu zepchniętego w głąb człowieczeństwa, o którego obecności zapewniał go Will. A jednak w jego spojrzeniu była inteligencja, nie mająca w sobie nic zwierzęcego i ku własnemu zdziwieniu Hirad nie czuł zagrożenia, choć przecież znajdował się w odległości skoku od śmierci. Patrzył, jak wilk wskakuje na dziób i wchodzi między Willa i Erienne. Will wyciągnął rękę i pogłaskał go po grzbiecie. Thraun odwrócił łeb i mokrym językiem oblizał mu twarz. – Czuły jest, nie? – roześmiał się Hirad. – Ciekawe, czy będzie się tego wstydził, jak się zmieni – zastanawiał się Denser, którego obecny nastrój nie pasował do jego zachowania w ciągu kilku ostatnich dni. – Ile będziemy płynąć? – zapytał Ilkar. – Pół nocy, może trochę dłużej – odpowiedział Bezimienny. – O bogowie – jęknął elf, zaciskając ręce mocniej na burcie. Hirad poklepał go przyjaźnie po ramieniu. Na dziobie Will otarł twarz, starając się, by ślina wilka nie dostała mu się do ust. Nie do końca mu się to udało. Zmarszczył brwi, chwycił pysk Thrauna i potrząsnął nim. – Naprawdę musisz? – zapytał. Wilk oblizał wargi i spojrzał na niego smutnym, odległym wzrokiem. Bruzda na czole Willa pogłębiła się. – Co się dzieje, Thraun? O co chodzi? – Wilk spuścił wzrok na pokład. – Możesz się zmienić tutaj. Nie musisz czekać, aż wylądujemy. Przypomnij sobie – te słowa budziły ludzką duszę ukrytą w ciele wilka. Albo raczej powinny. Ale Thraun ułożył się tylko na deskach pokładu, kładąc głowę na przednich łapach, z pyskiem skierowanym ku zatoce. Will popatrzył na Erienne. Jej twarz również wyrażała troskę. – Wszystko będzie dobrze – powiedziała niezbyt przekonującym tonem. – Zmieni się, kiedy dotrzemy na miejsce. – Widziałaś go poprzednim razem – przypomniał Will. – Zmienił się od razu, gdy opuściliśmy Dordover. Nie mógł czekać. Im dłużej jest w tej postaci, tym trudniej mu pamiętać, że może stać się człowiekiem. – Znów pogłaskał Thrauna, przyciskając dłoń mocno do jego grzbietu. Wilk leniwie zamachał ogonem. Dla postronnych mógłby teraz wyglądać jak zwykły pies odpoczywający u stóp swego pana. Will pokręcił głową. Thraun zawsze jak najszybciej powracał do swej ludzkiej postaci. Nienawidził formy zwierzęcia, bał się jej. Zawsze tak twierdził. Ale tym razem... Może to kołysanie łódki go niepokoiło. Może. Ale wyglądał na zadowolonego. Zadowolenie. Tego stanu nigdy nie widział w postaci wilka, choć przez lata znajomości z Thraunem był świadkiem kilkunastu przemian. – Thraun, no, spójrz na mnie. – Wilk posłuchał, mrugając oczami. To było już coś. – Przypomnij sobie. Proszę. – Thraun uniósł lekko łeb, węsząc w powietrzu. Zawył głośno i gardłowo, a potem powrócił do obserwacji wody przed sobą. Will spojrzał na Kruków. Wszyscy patrzyli na niego. – Czy ta łódź nie może płynąć szybciej? Chyba mamy problem. ROZDZIAŁ 15 Poranek był słoneczny. Północno-zachodni wiatr przepędził cienką warstwę chmur zakrywającą niebo przed świtem, pozostawiając czysty błękit, ciepły blask słońca i nieustannie rosnącą i kotłującą się plamę cienia. Piętnastu żołnierzy i trzech magów stanowiących oddział monitorujący sytuację w Parvie wybrało sobie na kwaterę jeden z większych domów położony tuż przy centralnym placu. Był do duży, dwupiętrowy budynek z pokojami, w których mogło zamieszkać po dwóch żołnierzy. Dobrze zaopatrzona spiżarnia i piwnice, głównie wypełnione zdobyczami z innych domów, zapewniały wygodną egzystencję. A jednak nie aż tak bardzo wygodną. Wszyscy, którzy na ochotnika zgłosili się do tego zadania, zdawali sobie sprawę, że ich szanse na powrót do kolegium są niewielkie. Od rodzinnych domów oddzielała ich cała armia Wesmenów oraz Czarne Szczyty. Ponad nimi szczelina prowadząca do świata smoków zwiastowała nieodgadnione zagrożenie, a miasto umarłych, jak wiedzieli, nie było kompletnie wymarłe. Poza terenem koszar plutonowy Jayash zakazywał im poruszać się w grupach mniejszych niż trzech ludzi. Każdy z magów musiał być chroniony przez dwóch żołnierzy. Patrole wychodzące poza stosunkowo bezpieczny plac liczyły zawsze sześciu ludzi i maga jako wsparcie. Ulice nie były bezpieczne. Nie, żeby kiedykolwiek widzieli ukrytych wrogów. Słyszeli ich. Odgłosy kroków, trzask drzwi podczas bezwietrznego dnia, skrobanie rąk o ściany, widmowe głosy niesione wiatrem. Ktoś, prawdopodobnie jacyś akolici, wymknął się z sieci Darricka. Parva była dziwnym, budzącym lęk miejscem. Zbliżało się południe jedenastego dnia pomiarów. Dawno już udało się wyliczyć tempo rozrastania się cienia w południe, a także określić dokładne wymiary Parvy, teraz więc ich zadaniem było monitorowanie procesu i codzienne sporządzanie notatek, sprawdzanie, poprawianie błędów i obserwacje nieba. Nikt tego głośno nie powiedział, ale w zasadzie stanowili system wczesnego ostrzegania przed kolejnym atakiem smoków. Atakiem, którego nie mieli nadziei przetrwać. Jayash i trójka żołnierzy patrzyli, jak magowie przygotowują teren do pomiarów. Na obszarze mającym prawie tysiąc kroków długości i siedemset szerokości w bruk centralnego placu miasta wbitych było osiem linii złożonych z metalowych kolców. Każda z nich pokrywała się z punktem kompasu, a w miarę jak linie zbliżały się do brzegów placu, określały stopień powiększenia się cienia. Jayash obchodził obszar pomiarów, a widok rosnącej potwornej plamy cienia na ziemi powodował u niego dreszcze, pomimo iż dzień był ciepły. Skręcił i przeszedł wzdłuż jednej z linii, a potem wzdłuż kolejnej, obserwując odstępy pomiędzy metalowymi znacznikami. Nie był to do końca naukowy sposób pomiaru. Jeśli na niebie znajdowało się dużo chmur, brzeg sfery cienia rozmywał się, co nieuchronnie prowadziło do błędów. Zatrzymał się przy końcu drugiej linii reprezentującej południowy wschód i zmarszczył brwi. Dwa ostatnie szpikulce wydawały się być nieco dalej od poprzednich, jakby ta linia szczególnie się rozciągnęła. Spojrzał na lewo i prawo. Jeśli wzrok go nie mylił, to ten sam wzór był obecny we wschodniej i południowej linii. – Delyr? – zawołał. Xeteskianin przerwał rozmowę z Saponem, magiem z Dordover, i spojrzał na niego. – Jayash? – Czy od kilku dni mamy jakieś kłopoty? Delyr wzruszył ramionami. – Raczej nie. Zauważyliśmy coś, co wygląda jak znaczące, acz w sumie niewielkie przyspieszenie tempa wzrostu cienia, ale pewnie głównie z powodu chmur zamazujących krawędzie – spojrzał w górę na niebo, które poza szczeliną było czysto niebieskie. – Dzisiaj się upewnimy. Jayash pokiwał głową. – Ale wiecie już, że możemy mieć kłopoty. I to od kilku dni. – Dokładnie pięciu. Posłuchaj, doceniam, że chcesz być informowany o wszystkich szczegółach, ale z naukowego punktu widzenia, nie było o czym mówić, toteż nie mówiłem. – Aż do dzisiaj. Delyr uśmiechnął się lekko. – Otrzymasz natychmiastowe wyniki, wraz z pełnym raportem. A teraz wybacz, ale mamy niewiele czasu – wskazał na szczelinę i na cień u podnóża piramidy, który już niemal zupełnie zniknął. Jayash machnął ręką i cofnął się, by móc obserwować. Delyr i Sapon okrążyli pole, kładąc na razie jeden znacznik na końcu każdej linii. Potem szybko obydwaj podeszli do wschodniej ściany piramidy i uklękli przy długiej, polerowanej, drewnianej tyczce wskazującej ruch słońca. Kiedy przestawała rzucać jakikolwiek naturalny cień, dokonywano pomiarów. System był dosyć dobry, ale według Jayasha miał pewną wadę. Obecnie cień był stosunkowo niewielki, a piramida blisko. Ruch słońca pomiędzy chwilą, gdy magowie decydowali, że jest południe, a samymi pomiarami, był więc minimalny. Ale niedługo cień szczeliny musiał pokryć piramidę i moment zenitu trzeba będzie określać z większej odległości. A ponieważ obszar cienia się rozrastał, czas pomiarów będzie się wydłużał. Już widział, jak jego ludzie są angażowani do odczytów, zamiast chronić własne życie. Inaczej beznadziejnie błędne pomiary spowodowałyby, że margines błędu dla Kruków liczyłby się w dniach. Delyr wydawał się tego nie dostrzegać. Chyba jako jedyny nadal wierzył, że po dokładnym ustaleniu tempa powiększania się cienia wróci do domu. Nie zdawał sobie sprawy, że wyznaczono mu los męczennika, a nie bohatera. Nadeszło samo południe. Delyr i Sapon wstali i szybko podbiegli z powrotem do znaczników. Szczelina wisiała w powietrzu, jakby wyczekując, a cień był szeroki i dobrze widoczny, przy bezchmurnym niebie jego krawędzie stały się ostre i wyraziste. Sprawnie, bez zbędnych rozmów, magowie zajęli przeciwne pozycje, północ – południe, i przystąpili do zadania, pochylając się nisko ku ziemi, by oznaczyć dokładnie miejsce, gdzie kończył się cień, a zaczynało światło. Potem ustawili w tych punktach szpikulce i za pomocą niewielkich metalowych młotków wbili je w kamienne podłoże placu. Przesuwając się ku kolejnym punktom odwrotnie do ruchu wskazówek zegara, powtórzyli operację w niecałe pięć minut. Jayash natychmiast zobaczył ich konsternację, pełne niepokoju spojrzenia, jakie wymieniali, zaczął więc iść w ich stronę. Delyr i Sapon spotkali się przy południowej linii i mierzyli odległość nowego znacznika od wczorajszego, używając do tego celu zarówno kawałka dokładnie oznaczonej liny, jak i prostego jak strzała drewnianego pręta, na który wcześniej nanieśli odległości. W ten sposób odczytali pomiary z trzech różnych punktów, po czym Delyr wyciągnął pergamin z leżącej na ziemi skórzanej torby i zaczął go studiować. – O co chodzi? – zapytał Jayash, choć znał już odpowiedź. – Jeszcze chwila – odpowiedział Delyr. Razem z Saponem zrobili notatki na pergaminie, raz jeszcze dokonali pomiaru i zapisali wyniki. Delyr spojrzał na plutonowego. – Natychmiastowe wyniki? – zaproponował Jayash. – Mamy poważne kłopoty. – Powód? – Sprawdzimy to jeszcze jutro, ale wygląda na to, że tempo powiększania się cienia wzrasta. Nie jest stałe. – To znaczy? – To znaczy, że im jest większy, tym szybciej rośnie. Jayash wydął policzki. – Czyli, że mamy mniej czasu, niż wcześniej wyliczyliśmy. – Tak, i to dużo mniej – przytaknął Delyr. – I nie możemy być pewni, czy tempo wzrostu się nie zwiększy. Ja podejrzewam, że tak. – Więc jaka jest wasza nowa ocena? – Już, jeszcze chwila... – Delyr spojrzał na Sapona, robiącego szybkie obliczenia. Mag podkreślił wynik na pergaminie i wręczył go Delyrowi, który zrobił wielkie oczy. – Jesteś pewien? – zapytał. – Tak. – Sapon skinął głową. – Później to sprawdzę, ale ten wynik jest dosyć dokładny. – Tak więc wcześniej mieliśmy trzydzieści dni, zanim cień pokryje Parvę. Teraz mamy... osiem. Jayash nie powiedział nic. Patrzył na zawieszoną nad nimi szczelinę i wyobrażał sobie wylatujące z niej smoki. * * * To była najdłuższa noc w życiu Ilkara. Bezimienny i Denser poprowadzili łódź przez zatokę prostym kursem, na jednym halsie, do miejsca, gdzie jej wody spotykały się z Czarnymi Szczytami. Przynajmniej Xeteskianin dobrze się bawił, realizując swoje żeglarskie ambicje. Na pełnym morzu łagodne falowanie zatoki było tylko odległym wspomnieniem. Choć łódce prowadzonej przez dwóch sterników nic nie zagrażało, to prądy kołysały i rzucały nią bezustannie. Żagle pozostawały napięte, a dziób pewnie i szybko pruł wodę. Ale coś było nie tak. Ilkar zawsze uważał się za szczególnie wyczulonego, ale zaskoczyło go, że Hirad nie zdaje sobie sprawy, iż chodzi o coś więcej niż to, że Thraun nie powrócił do ludzkiej postaci. Dla Ilkara, było to tak samo oczywiste jak słońce na bezchmurnym niebie. Posłuchał rady Bezimiennego i skupił się na horyzoncie, czując, jak początkowy atak choroby powoli przemija. Coraz częściej jednak zwracał uwagę na pozostałych pasażerów łodzi. Panowała cisza. Na początku Hirad próbował zacząć rozmowę na luźne i nieistotne tematy, będące jego specjalnością w chwilach odprężenia, ale odpowiedziały mu tylko cichy śmiech i zdawkowe uwagi. W końcu, zniechęcony brakiem reakcji, wzruszył ramionami i dołączył do milczenia. Milczenia, jakie przecież nie pasowało do Kruków. Nie omówili szczegółowo dalszych działań, które miały nastąpić po dobiciu do brzegu, poza tym, że muszą zdobyć konie potrzebne do podróży do Julatsy. Nie mieli więc planu, a bez zachęty Bezimiennego, który zazwyczaj popychał do dyskusji, nie mieli sił na rozmowę. Starając się nie myśleć o ciężkim żołądku i obolałej głowie, Ilkar odwrócił się, by spojrzeć na olbrzymiego wojownika i poczuł zimny dreszcz. Bezimienny zwykł obserwować żywo otoczenie w każdej sytuacji, z nadzwyczajną skutecznością pełniąc rolę anioła stróża, wyczuwając każde zagrożenie dla przyjaciół, nim było za późno. Teraz najwyraźniej patrzył w głąb siebie. Od czasu do czasu spoglądał w ich stronę, niekiedy zerkając na żagiel, rzadko tylko rzucając Denserowi wskazówkę, jak trzymać ster albo popuścić płótna. Poza tym siedział z pochyloną głową, z zamkniętymi oczami lub wzrokiem wbitym w deski pod stopami, lekko jakby przygarbiony. Ilkar wiedział, co go gryzie i wiedział też, że żaden z nich nie mógł temu zaradzić. Zmienił się podczas tego czasu, kiedy to na krótko pozostawał Protektorem. I nie z powodu jarzma, w jakim utrzymywały ich demony, lecz z powodu bliskości swych braci z xeteskiańskiego Zbiornika Dusz. Podobnie zachowywał się w ciągu kilku dni tuż po uwolnieniu, ale wydawało się, że pozbył się wspomnień z niewoli, jakiej był poddany. Teraz jednak, gdy wracali na wschód, te wspomnienia powróciły. Albowiem każda chwila przybliżała ich do kolegiów, do Xetesku, a wreszcie do Zbiornika, skąd wyrwano jego duszę. Ilkar zastanawiał się, czy wojownik nadal słyszy wołanie pozostałych. – Bezimienny? – odezwał się elf. Mężczyzna podniósł wzrok, ciężki i pełen bólu. – Czujesz ich nadal? Bezimienny pokręcił głową. – Nie. Ale oni tam są, a ja nie. Ich głosy ciągle rozbrzmiewają mi w pamięci i rozdzierają mi serce. Pustka w mojej duszy nie została wypełniona. I pewnie nigdy nie zostanie. – Ale... – Proszę, Ilkar. Wiem, że chcesz mi pomóc, ale nie możesz. Nikt nie może. Bezimienny opuścił głowę, kierując ostatnie słowa do tych, którzy nie mogli go usłyszeć. – By dotrzeć do smoków, będę musiał przejść obok swego grobu – dodał. Ilkar poczuł ukłucie w sercu i wziął głęboki oddech. Dostrzegł spojrzenie Densera. Ciemny Mag nie wyglądał dużo lepiej niż Bezimienny i elf poczuł rozpacz. Miał nadzieję, że sposób ucieczki z obozu na nowo obudzi w nim entuzjazm. Teraz stało się jasne, że była to jedynie iskierka wykrzesana z wrodzonego instynktu samozachowawczego. Denser wierzył, że osiągnął już cel swojego życia. Złodziej Świtu został rzucony, WiedźMistrzowie zniszczeni. Ale musieli zamknąć szczelinę na niebie albo na Balai nie będzie miejsca, gdzie można by się ukryć przed hordami smoków, które w końcu się przez nią przedostaną. Nie będzie go ani dla Densera, ani dla Kruków, ani dla Erienne i ich dziecka. Dlaczego więc nie zajmie swego miejsca w sercu Kruków, dlaczego nie zachowa się tak, jak przez całą drogę do Parvy? Ilkar doskonale rozumiał to zmęczenie, ale jego energia many powróciła, a fizycznie wyczerpani byli wszyscy. – Dzięki, że mnie tam nie upuściłeś – odezwał się. – Nie ma za co. Wolę cię żywego niż zabitego przez Wesmenów. Ilkar przyjął to jako komplement, ale jednocześnie zasmucił się. Dawny Denser, jaki przez chwilę pojawił się tam, w obozie Wesmenów, szybko zniknął na powrót pod zalewem żalu albo raczej użalania się nad sobą. Elf musiał wykorzystać całe swoje opanowanie, by nie powiedzieć mu tego wprost. – Pewnie jesteś zmęczony. Denser wzruszył ramionami. – Bywało gorzej. Po rzuceniu Złodzieja Świtu, każde zmęczenie wydaje się niewielkie. – Dobra robota, Denser – wtrącił się Hirad. Ilkar spojrzał na barbarzyńcę na wpół uśpionego na swojej ławce. Miał zamknięte oczy, a jego głowa spoczywała na zwiniętym płaszczu. Dzięki temu, że nie zdawał sobie sprawy z nastroju męczącego Kruków, przynajmniej on nie był jego ofiarą. Było jasne, że wkrótce znów mogą potrzebować jego siły i agresji. Ilkar otworzył usta, ale odkrył, że nie ma już siły próbować dalej rozmawiać z Denserem. Odpowiadał słowami człowieka znajdującego się w letargu, bezskutecznie szukającego motywacji do dalszej walki. Elf pokręcił głową. Bez wątpienia Erienne i dziecko powinni wystarczyć. Lecz nawet ona nie potrafiła pokonać jego stanu ducha. Fizyczna odległość dzieląca ich nawet na łodzi odzwierciedlała, niestety, ten kryzys. Na dziobie zaś spoczywał ich najbardziej namacalny problem. Will od paru godzin nie spuszczał wzroku z głowy wilka i nie zdejmował ręki z jego grzbietu. Na twarzy złodzieja malował się poważny lęk, a jego szeptom skierowanym do ucha przyjaciela odpowiadały jedynie pomruki i potrząsanie łbem. Thraun nie chciał słuchać. Co mieli zrobić, jeżeli już nigdy się nie zmieni? Ilkar prawie zaśmiał się z własnego pytania, ale przestraszył się odgłosu własnego dobrego humoru. Oczywiście decyzja nie należała do nich. Nie mogli rozkazać wilkowi, by został ani by ich opuścił. Nie mogli mu nic rozkazać. Nie mogli go kontrolować. Im dłużej pozostawał w tej postaci, tym dzikszy się stawał. Ilkar sądził, że w końcu mógłby przestać ich rozpoznawać. W takiej sytuacji staliby się taką samą ofiarą, jak każdy inny człowiek i musieliby spróbować go zabić. Ilkar wiedział, że stąd właśnie płynął lęk Willa. Lęk, który dotyczyć powinien ich wszystkich. Sam elf obawiał się jednak bardziej tego, co znajdą w Julatsie. Jak każdy julatsański mag wiedziałby, gdyby kolegium upadło, a Serce zostało zniszczone. Jeśli w ogóle by to przeżył. Zdawał sobie sprawę, że miasto prawdopodobnie uległo wrogom. Wiedział, że Wesmeni byli okupantami. I wiedział, że Rada nie podda kolegium, póki ostatni z jej członków nie zginie w jego obronie. Ale jeśli Krucy nie będą mogli dotrzeć do biblioteki, jeżeli nie odnajdą tego, czego szukają, wtedy Wesmeni, w chwili swego triumfu, skażą siebie i większość mieszkańców Balai na śmierć w ogniu smoków. Westchnął głęboko i popatrzył na przybliżający się brzeg, modląc się, by suchy ląd wlał nieco nadziei w jego serce, wiedząc jednocześnie, że prawdopodobnie tak się nie stanie. Przyszłość Balai nie znajdowała się w dobrych rękach. Trzymając się z dala od posterunku Wesmenów, Krucy wylądowali w małej zatoczce otoczonej z obydwu stron skałami i ostrymi stokami. Nad nimi wznosił się ciemny masyw Czarnych Szczytów stromo opadający ku zatoce Triverne, a na wprost przed nimi pofałdowany ląd ciągnął się prosto do jeziora Triverne, jego wody docierały do morza niedaleko stąd, wraz z ujściem rzeki Tri. Chlapiąc wodą, Krucy pokonali płyciznę i stanęli na suchym lądzie, czemu towarzyszyło słyszalne westchnienie ulgi ze strony Ilkara. Elf patrzył na jaśniejące niebo z wyrazem twarzy, jaki według Hirada musiał oznaczać zadowolenie. Podczas gdy Bezimienny cumował łódź, a Denser pod jego kierunkiem zwijał żagle, Thraun i Will pobiegli w górę trawiastego stoku, zbudowanego z kamienia i kraszącej się gliny. Will, trzymając torbę z ubraniem Thrauna, którą wziął raczej w nadziei niż w oczekiwaniu, chwycił się grubego futra na grzbiecie wilka, by ułatwić sobie wspinaczkę. – Po co właściwie się tego uczysz? – słowa wyrwały się z ust Ilkara, nim zdołał je zatrzymać. Denser przerwał pracę i wyprostował się. – Co? – Jeżeli tak mało zależy ci na przyszłości, to po co uczysz się żeglować? – Ilkar musiał już teraz ciągnąć dalej. Denser zwęził oczy w szparki. – Cóż, może próbuję wprowadzić trochę cholernej normalności do swojego życia. A może mam ochotę na taką robotę. Widzisz w tym coś złego? Ilkar uśmiechnął się, próbując rozładować napięcie, które sam spowodował. Czuł na sobie spojrzenia innych Kraków. – Po prostu wydawało mi się to trochę niezwykłe. To wszystko. Nie przejmuj się. Denser zrobił krok w jego stronę. – Będę się przejmował. To, że nie masz pojęcia, co czuję, nie daje ci prawa do drwiących uwag. Co chciałeś przez to powiedzieć? – Próbuję ci powiedzieć, że jesteś kompletnie nieprzewidywalny i to jest nasz problem. Zwijając żagle jesteś zupełnie normalny, jak Denser, jakiego dobrze znamy. Ale za chwilę możesz się zamknąć w sobie, tonąc w beznadziejności. Nie wiemy, co się dzieje. – Doprawdy? – twarz Densera poczerwieniała. – A myślisz, że ja wiem, prawda? W głowie mam diabelny chaos i próbuję poskładać w całość to, co mi jeszcze zostało. Oczekuję tylko trochę cierpliwości, a nie cwanych komentarzy od takich jak ty! – Xeteskianin puknął palcem w pierś Ilkara. Julatsańczyk odepchnął jego rękę i pokazał na Erienne. – A ona ci nie wystarcza, tak? – Dosyć, Ilkar. Zostaw to – powiedziała Erienne. Ale Denser przysunął się do elfa, tak blisko, że nosem dotykał prawie jego twarzy. – Nie waż się kwestionować moich uczuć do Erienne! Nie rozumiesz ich – mocno odepchnął Ilkara do tyłu, tak że buty elfa zaszurały o żwir. – Trzymaj się z dala ode mnie Julatsańczyku, dopóki nie będziesz miał czegoś sensownego do powiedzenia. Wściekły Xeteskianin ruszył samotnie w górę stoku. Erienne poszła za nim. – Dobra robota, Ilkar. – Hirad pokręcił głową i ruszył za magami, spoglądając na czyste niebo i światło pojawiające się szybko na wschodzie. Wkrótce musieli znaleźć kryjówkę. Na szczęście tereny wokół rzeki Tri były gęsto zalesione i odległe od miejsc, w których mogli się znajdować Wesmeni. To umożliwiało im szybką podróż. Musieli jednak być nadal ostrożni. Byli obcy na własnej ziemi. Jego myśli, poza zaskakującym wybuchem Ilkara i raczej przewidywalną ripostą Densera, zaprzątało to, gdzie zdobędą konie. Bez wierzchowców podróż do Julatsy potrwałaby trzykrotnie dłużej, nie mieliby też szansy na szybką ucieczkę. Barbarzyńca stuknął obcasem i przyspieszył kroku. Zapach domu był wszędzie wokół, płynął z ziemi, po której stąpał Thraun. Obrazy lasu i jego sfory wypełniały mu głowę, kiedy biegł, zostawiając wodę za sobą i uważając, by nie zgubić brata ze sfory. Osiągnąwszy wzniesienie, wysunął pysk wysoko na wiatr i węszył. Nietknięte woniami słonej wody w dole zapachy tej ziemi i jej mieszkańców rozwinęły się przed nim niczym mapa. Odwrócił się do brata ze sfory, który wydawał jakieś dźwięki. Brat ze sfory klęknął przed nim i trzymał w dłoniach jego pysk. Thraun warknął, czując jednocześnie rozbawienie i lekką irytację. Brat ze sfory wypowiedział do niego słowo. Mimo że nie rozumiał języka, wiedział, że to słowo. Rozbrzmiewało mu w głowie, ale drzwi pozostały zamknięte. Zamiast tego w jego świadomość wdarła się burza myśli i obrazów. Stał na tylnych łapach, a na pysku nie miał sierści. Nie potrafił wyć, mógł za to biegać wyprostowany, nie upadając. Ale nie czuł radości zmysłów, nie czuł wokół siebie obecności sfory. Był niezdarny, choć silny, dziwnie pojmował ziemię, ofiary i zagrożenia wokół siebie. Wspomnienia były niewyraźne, ale wiedział, że to są wspomnienia. Raniły go, sprawiały ból ciału i targały duszą. Znał sposób, by przerwać ten ból, ale walczył z nim. Ból go przerażał. Zareagował. Thraun szczeknął i wyrwał się z rąk Willa. Odskoczył, przysiadł, wpatrując się w człowieka żółtymi ślepiami i obnażył kły. Warczał nisko i groźnie. Will wstał, zszokowany, i cofnął się o krok, rozkładając ręce. – Thraun, wszystko dobrze. Spokojnie. Spokojnie. – Cofnął się jeszcze trochę. Hirad, który właśnie wspiął się na stok, zdążył zobaczyć, jak Thraun odskakuje do tyłu, niebezpiecznie blisko krawędzi, za którą leżała zatoka. Wstrzymał oddech. Wilk spiął się do skoku, nie spuszczając wzroku z Willa. Na szczęście złodziej posłuchał rady, jaką sam dawał Thraunowi. Zachował spokój. W końcu wilk rozluźnił się, wstał, potrząsnął łbem i odbiegł w stronę pobliskich drzew. – Co się stało? – zapytał Hirad. W świetle wczesnego poranka twarz Willa była trupioblada. Wzruszył ramionami. – Pytam, co zrobiłeś? – Nnn... nic – wykrztusił Will, jąkając się, tak jak przez wiele dni po przerażającym spotkaniu z chowańcem Densera w Dordover. – Chciałem pomóc mu wrócić z pomocą słów... – Jakich słów? – Przypomnij sobie. – Will rozmasowywał skronie palcami i patrzył za oddalającym się wilkiem. – Słowa, które powtarza sobie przed przemianą. Powinny uwolnić jego wspomnienia. Ale nie działają – w głosie Willa brzmiała rozpacz. Hirad położył mu rękę na ramieniu. – Nic mu nie będzie. Pewnie teraz pobiegł, żeby się przemienić, nie sądzisz? Will odwrócił się i spojrzał na Hirada ze smutnym uśmiechem i łzami w oczach. – Myślę, że nie. – Ale co takiego stało się tym razem? – zapytał Hirad. – Nigdy wcześniej nie reagował w ten sposób, prawda? – Nie. On nienawidzi postaci wilka. Uwięzienie w niej bez możliwości powrotu do ludzkiej formy było jego najgorszym koszmarem. Ale też odkąd się spotkaliśmy, przez te wszystkie lata, nigdy nie spróbował krwi tak wielu ofiar. Zastanawiam się, czy to nie jakiś trans, szaleństwo powstrzymujące jego ludzką część przed przejęciem kontroli. – Co możemy zrobić? Will westchnął. – Nie wiem. Nie ma zaklęcia, które mogłoby go przemienić. Jego stan nie jest magiczny. Musimy czekać, a ja nie przestanę próbować do niego dotrzeć. – To ryzykowny sposób. – To jedyny sposób – złodziej popatrzył na Hirada. – Nie mogę go stracić, Hirad. Umarłbym bez niego, więc zamiast siedzieć i czekać na śmierć w samotności, równie dobrze mogę zginąć, próbując. Hirad skinął głową. – Rozumiem. – Wiem. ROZDZIAŁ 16 Kiedy Ilkar, Denser, Erienne i Bezimienny pokonali stok i dotarli do płaskowyżu ponad zatoczką, w której zostawili łódź, Krucy, już w komplecie, ruszyli do doliny Tri. Thraun trzymał się tuż za nimi. Krajobraz, jaki się przed nimi malował, wyglądał przepięknie, choć było jeszcze wcześnie i część terenu nadal okrywał cień. Na północy i wschodzie rozciągały się łagodne wzniesienia, pokryte szumiącą, kołyszącą się z wiatrem paprocią. Spomiędzy nich wyrastały niewielkie skupiska drzew i niskich krzewów, otaczające grupy skał majaczące niczym ciemnoszare wyspy w morzu zieleni i brązu. Na południu i wschodzie, w kierunku ich podróży, krajobraz wyglądał zupełnie inaczej. Szczyt wzniesienia opadał gwałtownie ku dolinie rzeki Tri, gdzie teren stawał się na chwilę płaski, pokryty rozległymi łąkami gęstej, zielonej trawy. Na brzegach rzeki rosły potężne dęby i wierzby, przetykane splątanymi krzewami dzikich róż. Gdzieniegdzie widać było stykające się z litą skałą żwirowe płycizny, zalewane podczas powodzi, a za nimi prawie półkilometrową wstęgę leniwie płynącej wody. Na zachód i południe od Kruków czarne olbrzymy tworzące największy łańcuch górski Balai wznosiły się dumnie ku niebu, a potem opadały serią szczytów, stoków i skalnych półek ku poszarpanym wzgórzom, a wreszcie ku żyznym nizinom wschodu. Z tak bliskiej odległości ich ogrom zapierał dech w piersiach i Hirad zastanawiał się, czy baron Blackthorne, którego rodowe nazwisko wzięło się od nazwy gór1, czuł się kiedyś tak jak on w tej chwili. Mały – w obliczu gigantycznej potęgi. Balaia żyła tak długo, jak stały te góry. Gdyby jednak wystarczająca liczba smoków, by pokonać Miot Kaan, przedostała się w końcu przez szczelinę wymiarową, Czarne Szczyty ległyby strzaskane, zrujnowane. Nie mógł na to pozwolić. Z bliska widać było, że tereny wokół rzeki, choć zapewniały znakomitą osłonę, oznaczały też trudną drogę. Z pomocą Thrauna, niekoniecznie nieświadomie służącego za przewodnika, Krucy ruszyli tak daleko w głąb lądu, jak tylko odważyli się w narastającym świetle dnia. W końcu, zmęczeni, opuścili bardziej otwarty teren i zbliżyli się do brzegu rzeki, gdzie znalazłszy polanę, na której można by ustawić piecyk Willa, niesiony cały czas przez Bezimiennego, rozbili obóz. Miejsce było niewidoczne z południowego brzegu, a także zakryte od północy. Thraun zniknął, choć nikt nie wątpił, że wilk dokładnie wie, gdzie się znajdują. – Dobrze być znów po tej stronie Czarnych Szczytów – westchnął Hirad, który usiadł, opierając się o drzewo i pocierał plecy o pień, czując jak twarda kora poprzez skórzany kaftan ugniata zesztywniałe mięśnie. Poluzował paski zbroi i odetchnął głęboko. Bezimienny milczał, wpatrując się w otaczający ich las. Denser pokręcił głową, a Will stwierdził: – Nie za cenę, jaką najwyraźniej zapłaciliśmy. Nie była to do końca reakcja, jakiej oczekiwał Hirad. Pociągnął nosem i spojrzał na Ilkara, którego ponura twarz nie wyrażała żadnego zaskoczenia z powodu milczenia, a może i przygnębienia panującego wokół ognia. – Może powinniśmy się z tym przespać – próbował dalej Hirad. – Potrzebujemy Thrauna – odezwał się Bezimienny. – Potrzebujemy jego zmysłów i zdolności tropienia. Jeżeli ta okolica jest patrolowana, a myślę, że jest, to możemy wpaść w duże kłopoty, bez ostrzeżenia. – Ty nie umiesz tropić? – zapytała Erienne. – Nie bardzo – odparł Bezimienny. – A na pewno nie tak bezbłędnie jak Thraun. – To co robiliście zanim spotkaliście nas? – zapytał Will, nie spuszczając oczu z poszycia w nadziei dostrzeżenia przyjaciela. – Zupełnie co innego – odpowiedział Hirad. – Głównie jeździliśmy do zamków i na pola bitew, walczyliśmy w biały dzień, do wieczora, odbieraliśmy zapłatą i koniec. Nie musieliśmy się przed nikim ukrywać. – Cóż, w takim razie musimy być chyba po prostu ostrożni, prawda? – włączył się Denser, głosem nie wyrażającym żadnych emocji. – Nie mamy czasu na taką ostrożność – wypalił Ilkar. – Jeśli biblioteka w Julatsie zostanie zniszczona, zanim tam... – Wiem, wiem – przerwał mu Denser. – Daruj sobie wykład. – Dlaczego? Ty, jak widzę, nie odczuwasz pośpiechu. – Mówię tylko, że nie ma sensu dać się zabić tylko dlatego, że się spieszymy. To byłoby tak samo złe. – Ciszej – głos Bezimiennego, choć niezbyt głośny, był pełen mocy. Posuwali się wolniej, niż oczekiwał, a nastrój Densera udzielał się wszystkim. To musiało się zmienić jeszcze przed kolejną walką. Koncentracja była kluczem do zwycięstwa, a Krukom jej brakowało. – Jeśli skończyliście już zarzucać się oczywistymi faktami, to może czas poszukać rozwiązania – odwrócił się do Willa. – Will, jak dobrze Thraun cię rozumie? Złodziej wzruszył ramionami. – Trudno powiedzieć. Na pewno rozpoznaje mój głos, ale możemy tylko zgadywać, ile naprawdę pojmuje. Wydaje mi się, że rozumie słowa takie jak: „nie”, „stój” i „uciekaj”, ale wątpię, by udało mi się go przekonać, by tropił dla nas. Szczególnie teraz. Nigdy tak długo nie był wilkiem, jest bardzo dziki. – Więc musimy sprawić, żeby się przemienił – powiedział Ilkar. – Tobie się nie uda. Nie wiem, czy nawet ja jestem w stanie to zrobić. Nie słucha mnie. – Will przygryzł wargę. – W takim wypadku musimy założyć, że go straciliśmy. Przykro mi, Will, ale wiesz, co mam na myśli. – Bezimienny odpiął napierśnik. – Czy może się zdarzyć, że nas zaatakuje? – Nie wiem. Wierzę, że jakkolwiek długo pozostanie w tej postaci, będzie w stanie mnie rozpoznać. Ale on sam powiedział, że w końcu może stać się tylko dzikim zwierzęciem. – Za to dużo trudniejszym do zabicia – wtrącił Denser. – O wiele – przytaknął Will – ale nie dojdzie do tego. Wilki nie są zabójcami. Polują dla pokarmu, a my nie jesteśmy najlepszym wyborem. Zupełnie jakby zdawał sobie sprawę, że o nim mowa, Thraun wbiegł do obozu i stanął przy ramieniu Willa. Jego nagłe pojawienie się sprawiło, że Erienne podskoczyła. Will odwrócił się, objął łeb wilka i przyciągnął go do siebie. – Dobrze, że jesteś – wyszeptał. Thraun trącił go pyskiem w policzek, a potem ułożył się przodem do ogniska, marszcząc nos wypełniony zapachami drewna, kawy i gorącego metalu. – Jak mówiłem – podjął Will – zrobi, co będzie chciał, a jeśli ktoś z was myśli, że może go powstrzymać, to cóż... – urwał, a wśród zgromadzonych rozległy się śmiechy. – W porządku – odezwał się Bezimienny z pustym wyrazem twarzy. Nie dołączył do chwilowej radości w drużynie. – Idąc pieszo, mamy sześć dni do Julatsy. Musimy więc szybko zdobyć konie, ale nie możemy ryzykować starcia z większym oddziałem Wesmenów. Czy są tu jakieś wioski albo farmy, których Wesmeni mogli nie odnaleźć? – Nie – odpowiedział Ilkar. – Najbliższe osiedla, jakie mogły przetrwać, to ziemie lorda Jadena na północy, ale to dodatkowe dwa dni przez wrogi teren i nie po drodze. Naszą jedyną szansą na uniknięcie walki i dokonanie kradzieży jest, tak jak mówił Styliann, jezioro Triverne. – Ale na pewno zostało już zdobyte – powiedział Hirad. – Nie byłbym taki pewien – odpowiedział Ilkar. – To centrum starożytnej magii, a dla Wesmena miejsce najohydniejszego zła. Przez cały czas dwustu ludzi musi chronić Odłamka. Może nadal tam są. Nie zapominajcie, że Triverne nie leży na bezpośredniej drodze przemarszu Wesmenów do Julatsy – Połączenie? – zaproponowała Erienne. Denser wzruszył ramionami. – Jeśli to konieczne. Ale najpierw muszę odpocząć. – Ja to zrobię – zaproponowała Erienne. – Dam sobie radę. – Jak chcesz – odparł Xeteskianin. – Dobrze. – Bezimienny wyciągnął nogi przed sobie, jakby pragnął wypchnąć z umysłu wszystkie problemy, jednocześnie chwytając się nici łączących je w całość. – Przyznam, że jestem sceptyczny, ale jeżeli możemy to sprawdzić Połączeniem, to świetnie. W przeciwnym razie nie wiem, czy taki wypad jest wart ryzyka. Musimy się też skontaktować z tym magiem znajdującym się poza Julatsą, zakładając, że ona nadal żyje. Może zdobędziemy najświeższe informacje. Teraz jednak zgadzam się z Denserem, powinniśmy odpocząć. Będę czuwał, podobnie, jak sądzę, Thraun. Ruszamy dalej po południu. * * * Świt, jedenastego dnia oblężenia Kolegium Julatsy, przyniósł pierwszy otwarty konflikt wewnątrz murów. Właśnie zginęło dwustu pięćdziesięciu niewinnych Julatsańczyków. Ci, którzy umarli pierwszego dnia, gnili już wewnątrz Całunu. Barras czuł napięcie. Wisiało w powietrzu od czasu pierwszej konfrontacji, ale teraz, kiedy członkowie Rady smutni, wściekli i przestraszeni opuszczali mury, wyczuł czające się zagrożenie. Tym razem nie było żadnego pokazu siły, jedności, żadnego bohaterstwa. Tylko płacz, krzyki i gniewne oskarżenia, a potem agonia. Ludzie wyszli z budynków i zebrali się na dziedzińcu, patrząc, jak magowie – zatopieni w myślach, ze spuszczonymi głowami – zmierzają w stronę Wieży. Kard, jak zawsze czujny, wykrzykiwał rozkazy do żołnierzy, toteż zanim tłum otoczył Radę, jej ochrona została poważnie wzmocniona. – O bogowie – wyszeptała Kerela. Stary elf rozejrzał się dokoła. Hałas ranił jego uszy, a wściekłość Julatsańczyków narastała, zbliżając się do granicy wybuchu przemocy. Gwardziści dobyli broni, pięści się zacisnęły, poczerwieniałe twarze wyrażały gniew i chęć walki. Głos Karda nawołujący, by zachować spokój, słyszalny był jedynie dla tych znajdujących się w jego pobliżu, a nawet oni go zignorowali. Widząc, jak mimo działań coraz większej liczby żołnierzy, tłum zaczyna napierać, siwowłosy generał zwrócił smutną twarz ku Barrasowi. – Chyba twoja kolej – szepnął. Barras skinął głową i nachylił się do Kereli. – Czas na Gromowy-Głos. – Jedno słowo – doradziła. – Potem ja przemówię. – Dzięki. – Barras wziął głęboki oddech i zamknął oczy, przywołując w pamięci topografię kolegium. To ognisko many składało się głównie z pojedynczej linii, łączącej i opasującej wszystkie budynki: Wieżę, Długie Komnaty, mury, Szkołę Many, dziedzińce wykładowe, sale szkoleń i koszary. Zostały połączone w jeden kształt, stając się odbiornikami, przewodnikami i wzmacniaczami dla głosu Barrasa. Elf otworzył oczy i skinął głową. Kerela położyła dłoń na ramieniu Karda i natychmiast wszyscy żołnierze i członkowie Rady zakryli dłońmi uszy. Nim ktokolwiek ze wzburzonego tłumu zdołał zareagować, Barras przemówił głosem dostrojonym do częstotliwości strumienia many. – Cisza. Słowo zabrzmiało w otwartej przestrzeni, wdzierając się do uszu i pod czaszki ludzi, ogłupiając i odbierając głos. Odbiło się od budynków kolegium niczym głos boga, ogłuszający i nie do odparcia. Metal zadźwięczał, szyby zadrżały w oknach, a odgłos podobny do grzmotu, do huku walących się gór, rozległ się na dziedzińcu. Potem zapanowała cisza. – Będziemy rozmawiać albo was rozpędzimy. Nie będziemy wrzeszczeć ani walczyć – odezwała się Kerela. Jej głos, podobnie jak Barrasa, był wzmocniony ogniskiem many, które cały czas utrzymywał elf, choć już w mniejszym stopniu. Mimo to zagrzmiał donośnie ponad tłumem teraz zajętym głównie pocieraniem głów i uszu. Ich wewnętrzny gniew jednak pozostał. – Czy nie rozumiecie, że właśnie tego chce Senedai i jego oddziały morderców za murami? Na wszystkich bogów, jeżeli się pozabijamy albo podzielimy tak, że nie będziemy w stanie walczyć, wykonamy jego zadanie lepiej, niż sam by to zrobił. – Kerela pokręciła głową. – Musimy być jednością albo nie będziemy w stanie funkcjonować. – Ale wkrótce nie będzie tam już nikogo, dla kogo moglibyśmy walczyć! – wykrzyknął ktoś, a zaraz dołączył do niego chór kolejnych głosów, przez który Barras wyraźnie słyszał słowo „mordercy”. Tłum zbliżył się ponownie. – Proszę was – powiedziała Kerela. – Proszę o jeszcze trochę cierpliwości i zrozumienia. – Ale jak długo? Jak długo, co? – gardłowy głos pochodził od mężczyzny na przedzie tłumu. Był potężny, pod koszulą prężyły mu się mięśnie, a w rękach trzymał pałkę. – Moja matka tam leży i każdego dnia, z każdym oddechem czuję smród jej gnijącego ciała. Serce mam rozdarte na strzępy, ale muszę tu stać i słuchać, jak błagacie o więcej czasu na ratowanie waszych podłych skór. – Wiem jak cierpisz... – zaczęła Kerela. – Nic nie wiesz! – odwarknął mężczyzna. – Ilu członków twojej rodziny zginęło do tej pory w obronie magów za długo już cieszących się dobrobytem na koszt Julatsy? – A kto uratował was przed śmiercią z rąk Wesmenów? – zapytała Kerela. Barras widział, jak bardzo stara się zachować spokój. – Ci sami magowie, którzy już zginęli w Całunie, bo czekali na zewnątrz, żeby dać wam czas na ucieczkę za mury. Proszę więc, nie zarzucaj nam, że nie troszczymy się o swoich ludzi. – Nie jesteśmy waszymi ludźmi – odparł mężczyzna. Tłum w milczeniu słuchał rozmowy. – I żądamy, żebyście zdjęli Całun i pozwolili nam walczyć. – Będziemy walczyć, gdy przybędą Dordovańczycy. Wtedy możecie pójść z żołnierzami Karda – oświadczyła Kerela, nie zważając, że jej słowa mogą być słyszalne poza murami. – Powinni przybyć tu już kilka dni temu – mężczyzna poczerwieniał na twarzy. – Myśleliście, że długo będziemy przełykać to kłamstwo? Opuście Całun natychmiast. – A jeśli odmówię? – zapytała Kerela. – Wtedy będziemy zmuszeni złożyć własne ofiary. Barras wstrzymał na chwilę oddech, a uczucie nudności, które wzbudził w nim widok za północną bramą, zwiększyło się gwałtownie. Widział, że Kerela nie była przygotowana na taką odpowiedź. Zdecydował się przemówić, wzmacniając Gromowy-Głos. – Zabilibyście Julatsańczyków, żeby zmusić nas do działania? Zamordowalibyście więcej niewinnych? – Nie niewinnych. Magów – tłum zafalował. Widocznie nie wszyscy znali wcześniej zamiary mężczyzny. – Nie wszyscy magowie są chronieni jak wy! – A jak myślisz, czego dokonacie, jeśli spuścimy Całun? Już teraz jest nas zbyt mało. Kolejne straty tylko nam zaszkodzą. – Nie obchodzi was Julatsa – wrzeszczał mężczyzna podnosząc głos. – Chodzi wam tylko o zachowanie tego! – wskazał pałką na Wieżę i wśród zgromadzonych znowu podniósł się zgiełk. – Ilu jeszcze musi umrzeć, zanim dotrze do waszych zakutych łbów, o co tak naprawdę chodzi. Musimy powstrzymać zabijanie! Z nienawiścią w oczach, uniósł pałkę i rąbnął w okrytą hełmem głowę stojącego przed nim gwardzisty. Ten padł na ziemię z twarzą zalaną krwią. W jednej chwili inny żołnierz ciął mieczem w podbrzusze atakującego. Mężczyzna wrzasnął i padł, a tłum wybuchnął wściekłością. Ruszyli na karne szeregi gwardzistów Karda. Barras wołał o spokój, ale nawet jego wzmocniony głos nie przyniósł rezultatu. Widział, jak między ludźmi z tłumu a żołnierzami Karda wywiązują się kolejne potyczki i jak część tłumu biegnie ku Szkole Many, gdzie stacjonowało wielu magów. Jednak bardziej namacalnym, i to niemal dosłownie, problemem była otaczająca ich ze wszystkich stron gromada. Chwilowo pierwsza linia nacierających trzymała się jakiś metr od ludzi Karda, których miecze błyszczały groźnie w porannym słońcu. Nikt nie pragnął naprawdę umrzeć. Sytuacja mogła się jednak prędko zmienić. – Szybko – rozkazała Kerela. – Wszyscy. Słoneczny-Rozbłysk. Pokrywamy teren, a potem szykujcie się do ucieczki do Wieży. Kard, na komendę zaklęcia, zakryjcie oczy. Przekaż wszystkim. – Tak jest, pani. – Kard przebiegł szybko za linią swoich ludzi, wydając instrukcję. Rozproszywszy Gromowy-Głos, Barras skupił się na nowym zaklęciu. Tu ognisko było płaskie i kiedy już dostroił wzrok do spektrum many, zobaczył żółty dysk nabierający intensywności, w miarę jak kolejni członkowie Rady użyczali mu swej siły i tłoczyli coraz więcej energii w jego rosnącą średnicę. W ciągu kilku chwil obracający się wolno żółty dysk, przetykany gdzieniegdzie czarnymi pasmami, pokrył kolegium, a nawet nieco terenu poza nim. Jeden po drugim, członkowie Rady ogłaszali gotowość, umieszczając w centrum dysku swoje znaki. Kiedy skończyli, przemówiła Kerela: – Teraz, Kard. Teraz. Vilif, odpalaj. – Słoneczny-Rozbłysk – zaintonował stary mag. – Tryb błyskawiczny. Ognisko many zniknęło natychmiast. Barras zamknął oczy i zakrył je dłońmi. Białe światło zalało dziedziniec, oślepiając wszystkich nieprzygotowanych. Nawet stary elf poczuł jego siłę, wiedział również, że efekt, choć krótkotrwały, jest nie tylko przerażający, ale i bolesny. Dużo ryzykowali. Na dziedzińcu rozległy się pełne grozy okrzyki bólu, a setka broni uderzyła o kamienny bruk. Barras otworzył oczy i zobaczył ludzi leżących na ziemi i uciekających na ślepo. Utrata wzroku mogła trwać kilka chwil, ale sprawiła, że miejsce gniewu zajęła rozpaczliwa chęć ucieczki. – Idziemy – rozkazał Kard i poprowadził Radę do Wieży. Zobaczywszy, jak znikają w środku, odwrócił się i zaczął wydawać rozkazy. Żołnierze mieli się podzielić na grupy i chronić najważniejsze budynki kolegium. Barras zatrzasnął wrota Wieży i podążył za innymi członkami rady na balkon pierwszego piętra. Stamtąd obserwowali efekt, jaki wywarło zaklęcie. Początkowo wydawało się, że odnieśli sukces. Zbiorowy duch tłumu został złamany i w miarę jak powracał im wzrok, część ludzi uciekała z dziedzińca. Niektórzy jednak pozostali i w powietrzu nadal wisiał gniew. – Gdzie są ci Dordovańczycy? – zapytał Endorr. Twarz miał bladą, a wzrok skierowany na północ, skąd miały nadejść posiłki. Za murami kolegium unosiła się niezmiennie szara płachta Całunu-Demonów. – Nie mam pojęcia – odrzekła Kerela. – Ale ten biedny człowiek miał rację. Powinni już tu być. Jeśli zawrócili albo zostali wybici, to chyba już nic nas nie uratuje. To już ostateczna rozgrywka, a stawką jest los kolegium, przyjaciele. Teraz mamy wrogów zarówno za murami, jaki i wewnątrz. Wkrótce nadejdzie czas działania. Kiedy spokój zostanie przywrócony, musimy pomówić z Kardem i określić dzień, kiedy spróbujemy przełamać oblężenie. – Ale oni nas zabiją i zajmą kolegium – zaprotestowała Seldane. – Nic się nie zmieniło, poza tym, że więcej naszych ludzi nie żyje, a Wesmeni są lepiej ufortyfikowani. Elfka nie odpowiedziała, a Barras podążył za jej wzrokiem na dziedziniec, gdzie zabierano ciała dwóch martwych mężczyzn. Ich krew znaczyła kamienie placu. – Czekaliśmy tak długo, jak to było możliwe – zdecydowała w końcu Kerela. – Nie wierzę już, że Dordover nam pomoże. Odwróciła się tyłem do reszty Rady. Po policzkach pociekły jej łzy. – Utracimy nasze kolegium. * * * W umyśle Sha-Kaana pojawiło się uczucie, które, jak sądził, już na zawsze miało mu być obce. Wracając z Keolu, wraz z swymi Kaan lecącymi w zakrzywionej formacji, przypominającej wycinek okręgu i oznaczającej zwycięstwo, rozważał konsekwencje prawdopodobnego sojuszu pomiędzy Veretami a Naik i nie podobały mu się wnioski, do jakich dochodził. Serce biło mu ciężko w potężnej piersi. Czuł strach. Przede wszystkim ten związek oznaczał, że co najmniej dwa Mioty prowadziły aktywne rozmowy. Prawdopodobnie ich początkowy cel, czyli zniszczenie Kaan, był taki sam. Poza tym jednak Sha-Kaan nie widział przyszłości dla podobnej relacji. Dla preferujących wodę Veretów usunięcie Kaanów z Beshary nie mogło mieć większego znaczenia. Historycznie Kaanowie i Vereci tolerowali się nawzajem, albowiem ich oczekiwania co do legowisk były tak różne. Dlaczego więc mieliby się sprzymierzać z Naikami, aby zniszczyć Miot Kaan? Być może planowali osiedlić się nad Terą. Sha-Kaan wiedział jednak, że nigdy by do tego nie doszło. Naik pożądali legowisk nad rzeką co najmniej tak mocno, jak były one chronione przez Kaan. Nigdy nie oddaliby ich Veretom. A więc wniosek był taki, że Veretom coś groziło i sojusz miał to zagrożenie oddalić. Ale dlaczego w takim razie nie przyszli do Kaanów? I kto stanowił dla nich tak poważne niebezpieczeństwo. Żaden Miot nie pragnąłby władać Oceanem Shedary. Vereci wyeliminowali wszystkie inne morskie Mioty wiele cykli temu. W końcu Sha-Kaanowi zaświtała odpowiedź. Naik z pewnością mogli zniszczyć Veretów, gdyby tego chcieli. Byłby to akt czystej zemsty, ale, znając Naik, możliwy. Znając co nieco naturę Naików, Sha-Kaan wiedział, że zniżyliby się do groźby zniszczenia Veretów, jeżeli ci nie udzielą im pomocy. A jeżeli udało im się to z jednym Miotem, mogli to zrobić z innymi. Byłby to sojusz oparty na strachu, ale nawet jako taki okazałby się z pewnością zabójczy dla Kaan. Co więcej Sha-Kaan miał nadzieję, że dzięki nieufności i nienawiści między Miotami uda mu się kupić jeszcze trochę czasu dla Kruków, nawet w chwili, gdy brama stanie się tak duża, że Kaan znajdą się w mniejszości. Sojusz wrogów przybliżał jednak poważnie dzień nieuchronnej klęski. Zbliżywszy się do wejścia do legowisk, Sha-Kaan oczyścił umysł z wszelkich myśli. Rozkoszował się chwilą przyjemności, kiedy wraz ze swą zwycięską formacją zanurzyli się we mgle królującej nad doliną. Później, w ciszy Skrzydlatego Dworu, na nowo zastanowił się nad widmem sojuszu Miotów, przeklinając go, ale rozumiejąc, że był to najszybszy sposób pokonania Kaanów. W przeciwieństwie do swych poprzedników Sha-Kaan nie prowadził narad, nie ogłaszał swych decyzji i nie przyjmował krytyki ani propozycji. Uważał, że w ten sposób może działać dużo szybciej. Wiedział, że musi teraz uczynić dwie rzeczy. Po pierwsze, porozmawiać z Veretami i poznać naturę wiążącego ich sojuszu. Potem musiał go zerwać, być może zawiązać własny albo odszukać słabsze Mioty i zniszczyć je, jeśli to możliwe. Ten ostatni pomysł nie był jednak najlepszy, w sytuacji, gdy siły Kaan pozostawały tak rozproszone. Druga sprawa była dużo bardziej osobista i czuł, że zaniedbał ją już nazbyt długo. Potrzebował kontaktu z Balaią. Nie miał pojęcia o rozwoju konfliktu, a przede wszystkim był pozbawiony leczniczego strumienia, jaki zapewniała przestrzeń międzywymiarowa. Musiał wybrać kolejnego Dragonitę. Nie było to jednak proste. Wokół kolegiów Balai toczyły się bitwy i szanse, że któryś z aktywnych Dragonitów jego Miotu odnajdzie szybko maga na tyle zdolnego, by spełnić oczekiwania Wielkiego Kaana, były niewielkie. Nie omawiano wcześniej na poważnie żadnych kandydatów. Samo w sobie stanowiło to poważny problem. Więzy, jakie łączyły go dawno temu z Septernem, a potem z kolejnymi służącymi mu magami, aż do śmierci Serana, miały złożoną naturę. Kandydaci byli wybierani za własną zgodą i przy pewności, że ich umysły posiadały potrzebną siłę i odporność. Wdarcie się siłą do umysłu nieprzygotowanego maga, jakkolwiek wskazanego, wiązało się z ryzykiem szaleństwa, a nawet śmierci obiektu. To pozostawiało mu tylko jedną możliwość. Znał człowieka zdolnego wytrzymać moc jego umysłu i którego towarzysze władali magią, jakiej potrzebował. Oznaczało to zerwanie z tradycją liczącą ponad czterysta balaiańskich lat, ale nie miał czasu, by być bardziej wybrednym. Jeżeli chciał lecieć na rozmowę z Veretami, potrzebował jakiegoś sposobu leczenia się, a bez wzorca Dragonity w przestrzeni Balai, nie miał nic. Wyciągnął szyję i chwyciwszy belę płomiennicy, zaczął ją powoli przeżuwać. – I tak się stanie – zdecydował. – Tak się stanie. Rozciągnął się wygodnie na mokrej i ciepłej posadzce Skrzydlatego Dworu i otworzył umysł, poszukując swego nowego Dragonity. * * * Od południa minęła godzina, a słońce uciekało na zachód ponad Czarnymi Szczytami. Zrobiło się chłodniej, a południowowschodni wiatr pędził przed sobą kłęby chmur. Krucy przespali się w zakrytym od wiatru i wzroku wrogów obozie, w cieple bijącym od piecyka Willa. Bezimienny czuwał bez przerwy, nawet kiedy Thraun zasnął, a jego grzbiet posłużył Willowi za poduszkę. Wkrótce po południu Erienne odbyła Połączenie. Udało jej się uzyskać kontakt z kobietą-magiem ukrywającą się wśród wzgórz na północ od Julatsy. Zaklęcie było stosunkowo krótkie i kiedy Erienne otworzyła oczy, Ilkar zobaczył, że nie była pewna, czy ma się uśmiechnąć czy ponuro zmarszczyć czoło. Minęła chwila, zanim spojrzała elfowi w oczy. – Jesteś stabilna? – zapytał Ilkar. Połączenie, a raczej jego przerwanie, pozostawiało w umyśle cząstkę niewykorzystanej many. Jej powrót do swobodnego stanu powodował czasami dezorientację zarówno rzucającego, jak i odbiorcy kontaktu. Erienne skinęła głową i uśmiechnęła się lekko do Densera. Xeteskianin odsunął kosmyk włosów opadający jej na twarz z powrotem za ucho. Jej uśmiech powiększył się w odpowiedzi na ten niewielki, acz czuły gest. – Kolegium nadal stoi. Serce pozostało nietknięte... – urwała. – Nie jestem pewna, w jakiej kolejności mam mówić. – Czy ta kobieta wie, ilu Wesmenów znajduje się wokół Julatsy? – zapytał Bezimienny. – Tak – odpowiedziała Erienne, wdzięczna za wskazówkę. – Ona, to znaczy Pheone, twierdzi, że około dziesięciu tysięcy Wesmenów oblega Julatsę. Budują palisadę, żeby jej potem bronić. Od czasu pierwszego zwycięstwa otrzymali posiłki i w obozach na zachód od kolegium jest ich jeszcze jakieś pięć tysięcy. Nie ruszyli za to na południowy wschód ku Dordover. – A co z tymi, którzy uciekli na wzgórza? – Bezimienny nalewał sobie łyżką kawę do kubka. – Na razie zostali zignorowani. Pheone sądzi, że to dlatego, że kolegium nadal się opiera. Ilkar czuł się jednocześnie dumny i zdruzgotany. Jego miasto okupował wróg, a jego ludzie, ci co zdołali uciec, byli zmuszeni kryć się na wzgórzach. Ale kolegium w jakiś sposób oparło się uderzeniu. – To nie wszystko – ciągnęła Erienne. – Wszędzie wokół miasta są grupki Julatsańczyków, kryją się w lasach i wśród wzgórz. Nie wie, jak wielu, ale grupa z południowego wschodu spotkała się z odsieczą Dordovańczyków, o której mówił Darrick, ponad trzy tysiące piechoty i kawalerii. Zatrzymali ich zwiadowców przed wpadnięciem na patrole Wesmenów. – A więc mają dowódcę wojskowego – zastanowił się Bezimienny. – Czy Pheone powiedziała coś o planowanym zorganizowanym ataku? – Dziwię się, że jeszcze nie zaatakowali – wtrącił Hirad. – Mogą przecież skontaktować się z magami, którzy pozostali w kolegium i coś zaplanować. – Nie, ponieważ Połączenie z kolegium jest niemożliwe – odpowiedziała Erienne. – Poza tym nie jest łatwo skoordynować działania różnych grup wokół miasta. Połączenia nie są takie łatwe. – Ale dlaczego niemożliwa jest komunikacja z Julatsą – serce Ilkara zabiło szybciej. – Czy jest pewna, że Wesmeni go nie zajęli? – Tak, jest pewna, ponieważ mają magiczną osłonę, która blokuje też Połączenie. – Erienne wzięła głęboki oddech. – Oni przywołali Całun-Demonów, Ilkar. – Co przywołali? – zapytał Hirad. – Na bogów, naprawdę to zrobili? – Ilkar otworzył szeroko oczy w zaskoczeniu. Teraz, kiedy już wiedział, wydało mu się to oczywiste, było to jedyne rozwiązanie mogące zatrzymać piętnaście tysięcy Wesmenów, niezależnie od tego, jak bardzo baliby się magii. Ale z informacją, że wrogowie nie mogą wejść do kolegium, dopóki otacza je Całun związany był pewien problem. Ilkar szybko nakreślił zasady działania Całunu, zanim przeszli do kwestii, z której zarówno Erienne, jak i Denser od początku doskonale zdawali sobie sprawę. – Więc jak, do wszystkich diabłów, mamy się tam dostać? – zawołał Hirad. – Nie dostaniemy się, dopóki Całun nie zostanie opuszczony – odparł Ilkar. – Już na to wpadłem – powiedział Hirad, klepiąc się po głowie. – Nie rozgrzewa się tak jak twoja, ale też pracuje. Miałem na myśli to, jak pokonamy dziesięć tysięcy Wesmenów, żeby dostać się do biblioteki, kiedy, i jeśli, Całun zostanie opuszczony? – Nie pokonamy – Bezimienny pokręcił głową. – Przedtem musimy ich odciągnąć od kolegium. Wiem, że to brzmi śmiesznie, ale nie zapominajcie, że mamy siebie, Bóg wie ilu żądnych zemsty Julatsańczyków i trzy tysiące zawodowych żołnierzy, a Wesmeni wydają się nie zdawać sobie z tego sprawy. Mamy wystarczająco dużo czasu, bo cień w Parvie nie rośnie tak szybko i sadzę, że możemy coś zorganizować. – Tak? A dokładnie co? – Denser nie był osamotniony w swoim sceptycyzmie. Jednak Bezimienny nie zdążył wytłumaczyć. Ciemny Mag chrząknął i potrząsnął głową. – Połączenie – oznajmił, marszcząc czoło. – To chyba Delyr. – Położył się i zamknął oczy, by przyjąć kontakt z Parvy. To Połączenie miało zmienić wszystko. ROZDZIAŁ 17 Sala narad była zimna i ponura. Na zewnątrz kolegium zapadła dziwna cisza. Dwóch ludzi nie żyło, a kilkudziesięciu było rannych. Kard zarządził natychmiastową godzinę policyjną na dziedzińcu i na całym terenie kolegium. Każdy, kto nie był niezbędny gdzie indziej, musiał pozostać w swojej kwaterze, a niektóre drzwi – szczególnie te prowadzące do Długich Komnat – były obsadzone silnymi oddziałami gwardzistów. Wieżę otaczał kordon osiemdziesięciu żołnierzy, a strażnicy na murach po raz pierwszy od rozpoczęcia oblężenia obserwowali wnętrze kolegium, a nie obóz Wesmenów. Barras, podobnie jak reszta Rady, z ciężkim sercem spodziewał się kolejnych walk wewnątrz murów, jeżeli Całun pozostałby na miejscu. Nie podobało mu się to, ale mimo iż wiedział, że kolegium nie przetrwa, nie mógł pozwolić na kolejny rozlew krwi. – Dlaczego oni nie potrafią zrozumieć? – Endorr był sfrustrowany. – Gdzie jest twoja rodzina, Endorr? – zapytał go Cordolan, którego zazwyczaj uśmiechnięte oblicze było odległym wspomnieniem. – Wiesz, że nie mam rodziny. – I dlatego nigdy nie zrozumiesz, czemu oni nie rozumieją – Cordolan złożył palce w wieżyczkę. – Dlaczego? – Ponieważ twoja rodzina nie umiera, podczas gdy ty siedzisz bezpieczny za murami. Ludzie, których kochasz najbardziej, nie uczestniczą w losowym wyborze ofiar. Nie myślisz o tym, jak straszliwy los czeka twoich braci, siostry i rodziców. – Chodzi o to, Endorr, że nie możemy trwać w nieskończoność w obliczu tak strasznej rzezi – Barras dołączył do Cordolana. – Ja, podobnie zresztą jak ty, wierzyłem, że kolegium i magia Julatsy są ważniejsze niż życie. Ale nie są. Myślałem, że Senedai nie spełni swej groźby albo zaprzestanie mordowania po jednym pokazie okrucieństwa. Myliłem się. – Widziałem twarze tych, którzy dziś umarli, a także gniew tych, którzy stanęli przeciwko nam. Jeżeli nie jesteś ślepy, to z pewnością widzisz, że nie możemy ciągnąć tego dalej. – To poważna zmiana opinii – wtrąciła się Seldane. – Nie tak dawno temu siedzieliśmy tu z generałem Kardem i zgodziliśmy się, że nic, nawet życie, nie jest tak ważne, jak utrzymanie kolegium. – Tak i był to pokaz naszego oddania, ale także straszliwej niewrażliwości i moralnej hipokryzji – odpowiedział Barras. – Nie możemy dopuścić do zniszczenia kolegium – odezwał się Torvis. – Nie wolno nam pozwolić, by magia Julatsy umarła. Takie zakłócenie równowagi wstrząśnie całą Balaią. – Możemy pogrzebać Serce – zaproponowała Kerela. – Będzie nadal bić i dawać nam życie. – Ale po co? Jeśli stracimy Szkołę Many, Wieżę, bibliotekę, stracimy wszystko. Co daje nam Serce, poza tym, że jest duchowym ośrodkiem naszej magii? To nasze księgi, architektura, nasze miejsca kontemplacji i kultu czynią nas julatsańskimi magami. Choć ważne, Serce jest jednym z wielu elementów – Seldane pokręciła głową. – Jeśli nie zrobimy nic, to wewnątrz tych murów wybuchnie bitwa, a ja nie pozwolę, by Julatsańczycy przelewali krew innych Julatsańczyków w moim kolegium – po policzkach Kereli ciekły łzy świadczące o jej bólu, ale jej spojrzenie nadal było pełne mocy. – Jeżeli opuścimy te mury, zostaniemy zabici, a każdy, kto nie jest magiem, stanie się niewolnikiem. Nie widzę celu, dla którego mielibyśmy oddać się w ich ręce i pozostawić kolegium na ich łasce – zaprotestował Vilif. – Na pewno nie dostaną nas łatwo, o tym was zapewniam – burknęła Kerela. – Jeśli będziemy walczyć, przegramy – upierała się Seldane. – Tu przynajmniej możemy czekać na pomoc. – Ale ona nie nadejdzie! – zawołała Kerela, uderzając ręką w stół. – Czy nadal nie rozumiecie tego, co od początku powinno być dla nas oczywiste? Dopóki stoi Całun, nikt nie przyjdzie nam z pomocą. Stworzyliśmy nieprzeniknioną barierę. Jesteśmy bezpieczni. Nikt z zewnątrz nie wie, co się tu dzieje i coś wam powiem, gdybym była dordovańskim dowódcą, to nie rzucałabym się na wesmeńskie miecze bez żadnej gwarancji pomocy ze strony tych, których mam ratować. A wy? Rozległo się pukanie do drzwi i do komnaty wszedł Kard. Wyglądał na wyczerpanego, miał spoconą, zaczerwienioną twarz. – Cieszymy się, że już jesteś, generale – powiedziała Kerela. – Proszę, napij się, usiądź i opowiedz nam, co się tam dzieje. Kard skinął głową, wdzięczny za chwilę odpoczynku. Zdjął płaszcz i przewiesił go przez oparcie krzesła, a potem napełnił kryształowy puchar wodą i usiadł, wzdychając ciężko. Opróżnił naczynie i odstawił je ostrożnie. Jego twarz natychmiast nabrała zdrowszego koloru. – Jestem już na to za stary – pośród zgromadzonych rozległy się zduszone śmiechy. – To odnosi się do większości z nas – zachichotał Vilif. Generał uśmiechnął się lekko. – No dobrze. Chwilowo udało nam się opanować sytuację, ale nie możemy ich tak trzymać w nieskończoność. Ci ludzie nie są naszymi więźniami, są uzbrojeni i jest ich dwa razy więcej niż moich żołnierzy, choć to nie ma znaczenia, bo nie będziemy z nimi otwarcie walczyć. Nie będziemy musieli, jeżeli przed południem w tym pokoju zapadnie właściwa decyzja. Musimy powstrzymać lorda Senedai i mordowanie. – Co proponujesz, generale? – zapytała Seldane krótko. – Usunąć Całun, i... – I po prostu czekać, aż nas wyrżną, tak? – uniósł się Endorr. – Nie, niedojrzały idioto – warknął Kard. Jego postawa uległa gwałtownej zmianie, głos nabrał twardego, wojskowego brzmienia. – Gwardia Kolegium Julatsy nie będzie bezczynnie czekać, aż nas pozabijają i spalą budynki. Zachowaj swój ostry język na zaklęcia. – Spokojnie, Kard – Barras wyciągnął dłoń do generała. – Wszyscy jesteśmy pod wielką presją. Kard skinął głową i poprawił tunikę munduru. – Jeżeli mamy zdobyć potrzebny czas, kilka rzeczy musi się zdarzyć po kolei. I wiele z nich będzie zależeć od magów. Czy mogę przedstawić swoje sugestie bez dalszego przerywania? Kerela uśmiechnęła się. – Sądzę, że zgodzimy się co do tego. – To dobrze, bardzo dobrze – Kard rzucił krótkie spojrzenie w stronę Endorra – sądzę, że Dordovańczycy są w ukryciu, pół dnia drogi od miasta albo trochę dalej. Prawdopodobnie weszli już w kontakt ze zbiegłymi Julatsańczykami. Jeśli się mylę, to już jesteśmy martwi. Po pierwszych słowach Karda, zapanowała kompletna cisza i generał mówił dalej: – Po opuszczeniu Całunu magowie muszą wykonać dwa zadania, najlepiej zanim Wesmeni podniosą alarm, choć to będzie trudne. Po pierwsze, Połączenie z każdym, kto jest w zasięgu, ale szczególnie z Dordovańczykami. Będziemy potrzebować ich i każdej uzbrojonej grupy, jaką tylko uda nam się znaleźć. Muszą uderzyć na tyły Wesmenów. Nam samym może się udać powstrzymać ich przez kilka dni, ale może się też nie udać. Po drugie, ta cholerna ruchoma wieża musi zostać zniszczona. Nie obchodzi mnie jak, ale wiem, że po zdjęciu Całunu umożliwi im nie tylko obserwację, ale i dostęp do kolegium – Kard przerwał, powtórnie napełnił kielich i napił się. – Moi żołnierze znają już swoje zadania, potrzebuję tylko waszego pozwolenia na rozstawienie magów do obrony murów. Ty, Barrasie, musisz pomówić z lordem Senedai przekonać go, że poddajemy się za trzy dni. Może uda ci się uniknąć kolejnych bezsensownych morderstw. To wszystko. – Chcesz zaatakować za trzy dni? – zapytał Torvis. – Nie, za dwa. Ale lepiej, by Wesmeni się tego nie spodziewali. Każda chwila jest dla nas cenna. – Powinniśmy opuścić Całun w nocy, wtedy może Wesmeni nie zauważą tego tak od razu – odezwał się Endorr. – Zdecydowanie – zgodził się Kard. – Planowałem to zrobić na krótko przed świtem. Pamiętajcie, nie chcemy zaczynać w środku nocy, bo Dordovańczycy też będą spali. Nie powinniśmy również zaatakować wieży, zanim Wesmeni nie zorientują się, że Całun zniknął. Jeżeli w ten sposób damy Dordovańczykom kolejną godzinę na mobilizację, to wiele zyskamy. – Ale to nie zmienia faktu, że poddajemy kolegium – powiedziała Seldane. Kard odwrócił głowę i patrzył na nią przez dłuższą chwilę. – Pani, nie mam najmniejszego zamiaru oddać im kolegium. – Więc dlaczego likwidujemy Całun, za który, przypominam wszystkim, Deale oddał życie? – zapytał Endorr. – Bowiem nadszedł czas, abyśmy znów pojęli walkę o naszą wolność. I abyśmy zaryzykowali, wierząc, że nadejdzie pomoc. A jeśli sytuacja stanie się krytyczna, pogrzebiemy Serce – przetrwa do czasu, kiedy będziemy mogli odebrać Julatsę – odpowiedział Kard. – Ale chyba nie wierzysz, że możemy wygrać? – Sceptycyzm Endorra malował się pogardą na jego twarzy. – Młodziku, ja nigdy nie rozpoczynam bitwy, jeżeli nie wierzę w zwycięstwo. Widziałeś siłę i energię tych ludzi. Jeżeli odpowiednio ją wykorzystamy, a ktoś spoza miasta uderzy na tyły Wesmenów, to możemy ich pokonać. – Dziękujemy, generale Kard – powiedziała Kerela. – Proponuję, abyś udał się z Barrasem na rozmowę z lordem Senedai. My zostaniemy tutaj i omówimy przydział magów do poszczególnych zadań. Idąc z Kardem i w towarzystwie gwardzistów do północnej bramy, Barras znów czuł napięcie wiszące w powietrzu cichego teraz kolegium. Na platformie zbudowanej ze stali i drewna wieży, stojącej teraz naprzeciw Długich Komnat, sześciu Wesmenów obserwowało ich z niewielkim zainteresowaniem. – Ty powinieneś być negocjatorem, generale – Barras uśmiechnął się ironicznie. – Jesteś prawie tak dobrym kłamcą jak ja. – Jestem pewien, że nie mam pojęcia, o czym mówisz – Kard wbił wzrok w jakiś punkt przestrzeni przed sobą, ale Barras dostrzegł, że wargi lekko mu zadrżały. – Za tymi murami musi być jakieś dziesięć tysięcy ciężko uzbrojonych i żądnych walki Wesmenów. My mamy siedmiuset żołnierzy, kilkuset rozgniewanych mieszczan i nawet nie dwustu magów. Jak myślisz, o czym mówię? – Właściwie biorąc pod uwagę ich posiłki, to może ich być tam nawet i dwadzieścia tysięcy. – I naprawdę wierzysz, że Dordovańczycy czekają na znak od nas? Z pewnością zostali wycofani, kiedy padło miasto. – Nie. Uważam, że nadal gdzieś tam są. Tylko, że jest ich za mało. – A więc jak długo możemy powstrzymać Wesmenów? – zapytał Barras. Kard wzruszył ramionami. – Trudno powiedzieć. Realnie – może jakieś trzy dni, ale może i jeden, jeśli stracimy ducha. – Ale nie sądzisz, że możemy wygrać? Kard roześmiał się, jedną ręką poklepał Barrasa po plecach, a drugą otworzył drzwi do wieżyczki nad północną bramą. – Może jestem stary, ale nie zgłupiałem jeszcze od tego. Proponuję, abyście umieścili najbardziej wartościowe teksty w Sercu, zanim zostanie pogrzebane – powiedział i gestem wskazał Barrasowi schody. – Idź pierwszy. * * * Blackthorne i Gresse przybyli do portu Gyernath zbyt późno, by włączyć resztki swej armii i towarzyszącą im gromadę farmerów do bitwy, ale na tyle wcześnie, by zdążyć po niej posprzątać. I pomimo otaczającego ich zniszczenia i wszechobecnego zapachu śmierci Blackthorne, przydzielając swoim ludziom nowe zadania, czuł ulgę. Jeszcze będąc o dzień drogi od portu zobaczyli pożary, pomarańczową łunę nad górami znaczącymi północne granice Gyernath. Obawiali się najgorszego, wyobrażając sobie zniszczenie portu i broniącej go armii, a wraz z nimi śmierć swych własnych, nadal chwiejnych nadziei na zwycięstwo. Lecz Gyernath przetrwało, a niedobitki wesmeńskiej armii zostały przepędzone z powrotem ku Blackthorne. Mieszkańcy byli przygotowani na atak – ludzie Blackthorne’a wystarczająco wcześnie przynieśli ostrzeżenie. Właśnie te kilka dni przygotowań zdecydowało o losie miasta. Przez osiem długich dni Gyernath odpierało fale Wesmenów nacierających z lądu i z morza, aż w końcu udało się złamać ducha atakujących, choć część starego portu strawiły płomienie, a liczba magów gwałtownie zmalała. Miasto nie musiało bronić się przed białym i czarnym ogniem szamanów, który zniszczył Julatsę, ale bitwa i tak była ciężka. Armia Gyernath utraciła połowę regularnych żołnierzy i rezerwistów. Część zginęła, część odniosła ciężkie rany. Mało który z żołnierzy pozostał całkowicie nietknięty. Magów, wybijanych bezlitośnie – wszędzie, gdzie Wesmenom udało się przełamać obronę – pozostało mniej niż setka. Dla Blackthorne’a jednak ocalenie portu było wspaniałą nowiną. Oznaczało bowiem, że mógł mieć nadzieję na wzmocnienie swej armii i odebranie wrogom własnego miasta. – Z drugiej strony dzięki temu w Blackthorne będzie mniej Wesmenów, niż się spodziewaliśmy – uśmiechnął się stojący u boku przyjaciela Gresse. Jedynymi pozostałościami po doznanym przez niego poważnym wstrząsie był tępy ból i okresowo rozmazujący się obraz przed oczami. – To raczej zależy od tego, ilu z tych Wesmenów przybyło z Blackthorne, a ilu prosto przez zatokę. – Jak zawsze pesymista – powiedział Gresse. – Trudno nim nie być. Zobacz, co zrobili z tego pięknego portu. Obaj wyprostowali się i spojrzeli w dół wzgórza, w stronę Oceanu Południowego. Przed nimi, w świetle wczesnego popołudnia, widać było cały port. Dym z kilkunastu ugaszonych pożarów unosił się powoli ku niebu. Główna ulica, na której końcu stali, wiodła przez obraz zniszczenia. Duża część walk rozegrała się właśnie na tej, opadającej ku poziomowi morza, solidnie wybrukowanej drodze. Wszystkie otaczające ją budynki, domy, gospody, piekarnie, rzeźnie, zbrojownie, pracownie szkutników i siedziby wielu innych cechów leżały w gruzach. Na lewo i prawo ślady krwi i popiołów znaczyły drogę walczących – ulica po ulicy, dom po domu. Gdziekolwiek spojrzeli, płonęły pogrzebowe stosy. Dopiero daleko w dole, w dokach, dźwigi, przystanie i magazyny przypominały o dawnym, znajomym wyglądzie portu. Za nimi, z wód zatoki, wystawały maszty trzech czy czterech wysokich statków, ale blokada Gyernath poważnie zaszkodziła przebijającym się Wesmenom nie będącym bynajmniej urodzonymi marynarzami. Jednak osiem dni walk przyniosło tysiące bezdomnych, wiele wdów i sierot. Armia i straż miejska, a raczej ci, którzy mogli nadal chodzić, poświęcali resztki energii, próbując ocalić, co tylko się dało z ruin portu i uczynić przynajmniej część jego zabudowań możliwymi do zamieszkania. Od czasu swego przybycia Blackthorne i Gresse o wiele częściej słyszeli odgłosy burzenia niebezpiecznie chwiejących się budynków niż dźwięki towarzyszące zwykle reperacji ścian i dachów. Dni chwały Gyernath odeszły. W górę stromego Szlaku Pasterzy, bo tak nazywała się główna ulica, szedł ku nim mężczyzna. Wysoki, w średnim wieku, nosił szaty urzędnika. Na szyi miał zawieszoną odznakę burmistrza, a w ręku ściskał zwój pergaminu. – Powiedziałbym „witaj w moim mieście, Blackthorne”, ale, jak widzisz, niewiele z niego zostało – przywitał obu baronów, zbliżywszy się do nich. Blackthorne uścisnął mu dłoń. – I tak więcej, niż mógłbym ci obecnie zaproponować w swoim – odpowiedział. – Burmistrzu Scalier, pozwól, że przedstawię ci mojego przyjaciela. Baron Gresse. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. – Słyszałem o waszych dokonaniach – uśmiechnął się Scalier. – Rzadko spotyka się teraz ludzi wielkiego honoru noszących barwy baronów. Oczywiście z wyjątkiem was. – A jeszcze rzadziej kogoś, kto odniósłby zwycięstwo dla wschodniej Balai. Gratuluję triumfu, burmistrzu. Blady uśmiech na twarzy Scaliera zniknął, ustępując miejsca smutkowi. Wiatr rozwiewał mu rzadkie pasma siwych włosów. – Jeżeli można to tak nazwać. Nie przetrzymamy kolejnego ataku. Zepchną nas do morza. A patrząc na te ruiny, zastanawiam się czasem, czy nie byłoby to swego rodzaju błogosławieństwo. – Rozumiem, co czujesz, burmistrzu, prawdopodobnie lepiej niż ktokolwiek inny. Wiesz jednak, że moja prośba o żołnierzy i magów, wiąże się z planem usunięcia podobnego zagrożenia. – Blackthorne podrapał się po brodzie. – Mniemam, że ten pergamin to wasza decyzja. – Tak. Przykro mi, że musiałeś tak długo czekać na naszą odpowiedź. Twój posłaniec bardzo nalegał na pośpiech, ale, jak wiesz, mieliśmy parę innych spraw do załatwienia. – Podał pergamin baronowi, który rozwinął go natychmiast, z bijącym sercem analizując zapisane na nim liczby. Na jego twarzy rozkwitł szeroki, choć krótkotrwały uśmiech. – Nie stać was na oddanie mi tak wielu żołnierzy i magów. Musicie utrzymywać jakąś obronę – przekazał pergamin stojącemu obok przyjacielowi. Gresse wziął głęboki oddech i zaczął go studiować. Scalier klasnął w dłonie. – Po co? Rozejrzyj się dokoła. Wesmeni muszą zostać powstrzymani i ty możesz to zrobić, jeśli zabierzesz resztę armii i magów z Gyernath. My ustawimy zwiadowców i rozpalimy ogniska wzdłuż wszystkich szlaków wychodzących z portu. Jeżeli Wesmeni znów zaatakują, będziemy wiedzieć wcześniej i uciekniemy na morze. Ty zostaniesz dowódcą sił Gyernath i niech bogowie błogosławią cię w tej walce. Blackthorne chwycił Scaliera i uścisnął go, poklepując go po plecach tak mocno, że mężczyzna zakaszlał. – To, co zrobiliście, daje szansę całej Balai – powiedział baron. – Kiedy odbijemy Blackthorne i zniszczymy obozy Wesmenów po obu stronach zatoki, ruszymy na północ i będziemy walczyć o Kamienne Wrota. I tym razem naszym prawdziwym celem będzie zwycięstwo. A potem – odwrócił się do Gresse’a – potem nadejdzie czas rozliczenia. – Jak szybko ci ludzie będą gotowi? – zapytał Gresse. – Zaopatrzenie statków trochę zajmie, podobnie jak uzgodnienie planów z moimi kapitanami, nie mówiąc już o odpoczynku. Teraz jest przypływ i skończy się wcześnie rano za dwa dni. Wtedy powinniście ruszać. Blackthorne skłonił się. – Chodźcie. Znajdziemy gospodę, która jeszcze stoi i wypijemy za Gyernath i za całą Balaię. Z dumnie podniesioną głową i w niemal ekstatycznym nastroju poprowadził towarzyszy w dół Szlaku Pasterzy. W Blackthorne czekało na niego zwycięstwo. Jego armia, wzmocniona ośmioma tysiącami żołnierzy z Gyernath, powinna odepchnąć Wesmenów na drugą stronę zatoki, do ich ojczyzny, gdzie będą lizać rany. Miał jednak nadzieję, że przeżyje ich wystarczająco dużo, by mogli przeklinać swój błąd i zapamiętać, aby nigdy nie stawać przeciwko baronowi z Blackthorne. ROZDZIAŁ 18 Pierwszy poczuł to Thraun, ale Hirad dowiedział się o tym dopiero później. Denser nadal trwał w Połączeniu. Czoło miał zmarszczone, a jego usta poruszały się bezgłośnie. Erienne głaskała go po włosach. Reszta Kruków niczego nie zauważyła, tylko wilk podniósł głowę i wydał cichy gardłowy dźwięk, który przeszedł w szczeknięcie i wycie. Uniósł potężny pysk i wstał, węsząc. Sierść na grzbiecie zjeżyła mu się, a przednie łapy lekko zadrżały. Odsunął się od paleniska, nie zwracając uwagi na wyciągniętą rękę Willa, który chciał go uspokoić. Spojrzał na gęste zarośla po lewej stronie oddzielające ich od rzeki. Głębokie wycie urwało się gwałtownie. Wilk spojrzał prosto w oczy Hirada i barbarzyńca prawie się roześmiał, bowiem przysiągłby, że Thraun zmarszczył czoło, zmartwiony. Ale wtedy pod czaszką rozlała mu się straszliwa fala bólu. Krzyknął i próbował wstać, chwytając dłońmi za głowę, ale upadł, najpierw na kolana, a potem płasko na ziemię. Kopał nogami na oślep, a mięśnie twarzy wykrzywiły mu się w nieludzkim wyrazie bólu. Słyszał odległy głos Ilkara i czuł, jak inni chwytają go, próbując opanować targane drgawkami ciało. Nigdy wcześniej nie doświadczył czegoś podobnego. Czuł, jakby w mózg wbijano mu zakończone kolcami młoty, a jednocześnie jakaś potworna dłoń ściskała go do rozmiarów jabłka. Widział złote i czerwone błyski przed oczami, chociaż cała reszta świata pozostawała ciemnością, a w uszach słyszał odgłos bijących tysięcy skrzydeł dudniący mu w bębenkach. Nagle zdał sobie sprawę, że z nosa leci mu krew. Cierpienie to miało głos. Najpierw słyszał tylko odległe echo i sądził, że to kolejne złudzenie wywołane bólem. Głos pojawił się w postaci tysiąca szeptów, które najpierw ześlizgnęły się po oszołomionym umyśle, a potem wdarły do środka. Próbował otworzyć oczy, ale całe ciało miał jak z ołowiu. Nie mógł się poruszyć. Pomyślał, że oto nadeszła śmierć. – Nie, Hiradzie Coldheart, to nie śmierć – znał ten głos i choć pochodził z jego najgorszych koszmarów, teraz przyniósł mu dziwny spokój. – Wybacz mi ten nieprzyjemny, choć nieunikniony efekt uboczny. Pierwszy kontakt na taką odległość jest bardzo trudny, ale to się zmieni. Nauczę cię. – Sha-Kaan? – Hirad zdał sobie sprawę, że porusza ustami, ale jego chaotyczne myśli skupiły się w obolałym mózgu, pozwalając na inny rodzaj komunikacji. – Znakomicie. Twój umysł nie doznał uszczerbku. – Ja czuję co innego, a „nieprzyjemny” to nie jest do końca słowo, jakiego bym użył, by opisać efekt, który właśnie wywołałeś. Sha-Kaan roześmiał się, powodując, że po obolałym umyśle Hirada rozeszło się delikatne, niemal przyjemne uczucie. – Jesteś tak samo nieustraszony, jak kiedyś Septern – powiedział smok. – Szkoda, że nie jesteś magiem. – A to dlaczego? – Bowiem wtedy nasze więzy byłyby jeszcze silniejsze, całkowite. – Jakie więzy? – Hirad poczuł ukłucie niepokoju. Nie rozumiał, dlaczego Sha-Kaan się z nim skontaktował. Nie rozważał nawet takiej możliwości, dopóki smok pozostawał poza Balaią. To, że rozmawiał z nim z tak dużej odległości, mogło być tylko powodem do zmartwienia. – Jest coś, o co muszę cię prosić, aby zapewnić mojemu Miotowi przetrwanie. Jestem stary, nawet według standardów Kaan, a od czasu śmierci Serana w twierdzy Taranspike nie mam swojego Dragonity. Ty jesteś jedynym człowiekiem, którego umysł jest na tyle silny, by odpowiedzieć na moje wezwanie. Mogę cię potrzebować, zanim jeszcze przybędziesz do mojej domeny. Hirad był w szoku. Czuł też, że powinien być dumny, że spotkał go wielki honor, nie był jednak do końca pewien dlaczego. O Dragonitach wiedział zaledwie tyle, że byli magami. – Ale co ja mogę zrobić? Nie potrafią rzucać zaklęć. Dlaczego ja? – Pośród Kruków są inni, którzy umieją kierować energią przestrzeni międzywymiarowej, by zadbać o moje rany. Ale twój umysł płonie jasno przede mną, w przeciwieństwie do twoich przyjaciół. Nawet gdybym był śmiertelnie ranny, potrafiłbym cię odnaleźć i dotrzeć do bezpiecznego schronienia. Dlatego proszę, abyś się zgodził. Nauczą cię wszystkiego, co musisz wiedzieć. – A czy ja mogę wezwać ciebie? – Jeśli będziesz mnie potrzebował – tak, ale nie mogę przysiąc, że odpowiem natychmiast, i że będę mógł udzielić ci niezbędnej pomocy, choć od ciebie właśnie tego oczekuję. – Ale co, jeśli będę akurat w środku bitwy? – Hirad wyobraził sobie, jak ból powala go niczym topór wroga, w centrum starcia. Nie mógł na to pozwolić. Krucy byli zbyt ważni. – Jeśli twój umysł będzie otwarty, tak jak powinien, wyczuję, czy odpoczywasz, zanim się skontaktuję. – W takim razie zgadzam się – powiedział Hirad, zanim zdał sobie do końca sprawę z tego, co robi. – Doskonale. A teraz powiedz mi, jak idą poszukiwania środków potrzebnych do zamknięcia bramy? Hirad krótko streścił problem Całunu-Demonów i opisał, w jakiej znajdują się odległości od Julatsy. – Muszę wiedzieć więcej o tym Całunie. Czy jest wielowymiarowy? – Nie mam zielonego pojęcia, o czym mówisz. Wiem tylko, że nie może go pokonać żadna żywa istota, że rozciąga się od wysokości nieba do otchłani piekła i że każdy, kto w niego wejdzie, traci duszę na rzecz demonów. Sha-Kaan milczał przez chwilę, ale Hirad czuł jego obecność i troskę nie mniej silnie. Barbarzyńca miał chwilę, by zastanowić się nad wagą tego, co zrobił i odkrył, że wcale go to nie poruszyło. Było jednak coś jeszcze. – Dlaczego wybrałeś mnie teraz? – Ponieważ muszę podjąć pewne zadanie i to może spowodować atak na mnie. Muszę mieć Dragonitę. A jeżeli chodzi o ten Całun, to zbadam go. Wasi magowie znowu stworzyli coś, czego do końca nie rozumieją i nie potrafią kontrolować. Skontaktuję się z Miotem i wysondujemy przestrzeń wokół miasta, do którego zmierzacie. Może jest sposób, by się tam dostać. Bądź gotów na kontakt jutro, kiedy słońce przekroczy najwyższy punkt na niebie. – Będę gotów. – Dziękuję ci, Hiradzie Coldheart. Złożyłeś świętą przysięgę, ale nie jesteś sam. Dragonici są wszędzie tam, gdzie są magowie. A zatem do jutra. A potem zniknął i Hirad zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, jak sam może się skontaktować z Wielkim Kaanem. Otworzył oczy. – Na wszystkich bogów, Hirad, co się do diabła z tobą działo? – zobaczył pochylonego nad sobą Ilkara. Na policzki elfa powracał kolor, a przerażony wyraz twarzy ustępował miejsca zwykłej trosce. Hirad uśmiechnął się. Zamiast mózgu miał gąbkę, jego wzrok pozostał nieco zamglony, a tępy ból przypominał mu, że pojawienie się Sha-Kaana nie było tylko snem. – Jak długo byłem nieprzytomny? – Kilka minut – odpowiedział Bezimienny. – Może mniej – dodał Ilkar. Rozległo się ciche warknięcie. W polu widzenia Hirada pojawił się pysk Thrauna. Żółte ślepia wilka wpatrywały się w niego, a nos zwierzęcia był niemal komicznie zmarszczony, podobnie jak czoło. Najwyraźniej zadowolony z tego, co zobaczył, wilk polizał Hirada po policzku, a potem odsunął się. – Przynajmniej się cieszy – zauważył Hirad. – Teraz tak, ale wcześniej był bardzo, bardzo niezadowolony – skwitował Bezimienny. – Pozwolicie, że usiądę? – zapytał Hirad. Pomogli mu się podnieść do wyprostowanej pozycji. Denser siedział ze skrzyżowanymi nogami, w pewnej odległości od grupy. Dym ze świeżo zapalonej fajki unosił się ku niebu. Wyglądał na poważnie zmartwionego. Will stał tuż obok, głaszcząc bok Thrauna. Ilkar, Bezimienny i Erienne otaczali Hirada. Elf podał mu kubek kawy. – Poprzedni upuściłeś. – Nie pamiętam tego – czuł się już dużo bardziej po ludzku. Mózg powracał chyba do dawnej postaci, myśli były jaśniejsze, a zmysły ostrzejsze. – A więc, co się stało? – zapytał znowu Ilkar. – To był Sha-Kaan. Przemówił do mnie ze swojego świata. Ze Skrzydlatego Dworu. – Skąd? – Bezimienny przykucnął. Hirad wzruszył ramionami. Nie miał pojęcia, skąd znał tę nazwę. Sha-Kaan jej nie wymienił. – Ze Skrzydlatego Dworu. Myślę, że to jego dom. – Hirad przyjrzał się twarzom Ilkara i Bezimiennego. Elf wydawał się zamyślony, a wojownik zmartwiony. – Rozumiem, że to nie były dobre wieści – zapytał Ilkar – bo inaczej dlaczego by się kontaktował? – Ważniejsze jest, w jaki sposób – powiedział Bezimienny. – Spójrz na siebie. Jesteś bledszy niż dwudniowy trup. – Dzięki – skrzywił się Hirad. – Nie jestem pewien, czy to dobra, czy zła nowina, ale Sha-Kaan obawia się, że może oberwać i potrzebuje nowego Dragonity. Mnie, konkretnie. – Co? – zawołała chórem trójka magów. – No właśnie. To samo mu powiedziałem. Ale najwyraźniej ja mogę być jego kontaktem, a wy troje możecie zrobić to, o co poprosi. Wybrał mnie, bo zna mój umysł. Uważa, że jest bardzo silny. – Hirad wyprostował się nieco. Ilkar roześmiał się. – No tak, łeb w każdym razie masz twardy. – Nie zgodziłeś się, prawda? – zapytał Denser. Właściwie było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Hirad uniósł brwi. – No oczywiście, że tak. Musiałem. – Wielkie dzięki – warknął Xeteskianin. – O co ci chodzi? – Hirad poczuł, że wzbiera w nim złość. – A miałem jakiś wybór? – Miałeś. Mogłeś powiedzieć „nie”. A może ja nie chcę być Dragonitą? – I nie jesteś, Xeteskianinie. Ja jestem. Ty jesteś... nie wiem, pomocnikiem albo coś takiego. – Było to nieodpowiednie słowo i Hirad o tym wiedział. Jednak tylko w połowie żałował, że go użył. Denser wstał. – Chyba sobie, kurwa, żartujesz, Hirad. Jeżeli myślisz, że zgodzę się być „pomocnikiem” – mag wypluł ostatnie słowo jak kęs zepsutego owocu – to możesz sobie to wsadzić w dupę. – Usiądź, Denser, i mów ciszej – rozkazał Bezimienny, podnosząc rękę, kiedy mag chciał znów przemówić. – Wasze krzyki sprowadzą nam na kark cały naród wesmeński. Wszyscy bądźcie ciszej. Jesteśmy Krukami. Spróbujcie pamiętać o tym przez chwilę. – Nie było cię tam – obruszył się Hirad. – Hirad – w głosie Bezimiennego zabrzmiało ostrzeżenie. – Nie. Wysłuchajcie mnie – barbarzyńca ściszył głos. – Czułem to, czułem, że Sha-Kaan mnie potrzebuje. Potrzebuje nas, tak samo jak my jego. A jeśli już zapomnieliście, to przypomnę wam, że kiedy on i jego Miot zginą, zginiemy my wszyscy. Mamy obowiązek go chronić. I do tego potrzebuję waszej pomocy. Nie miałem czasu na konsultacje. Zrobiłem to, co musiałem. Co wydawało się słuszne tutaj – Hirad uderzył się w pierś. Denser zajął swoje miejsce przy ogniu, wymieniając ostre spojrzenie z Erienne. – Cóż, przynajmniej masz rację co do czasu – powiedział. Krucy spojrzeli na niego z nagłym zainteresowaniem. Zapomnieli już o jego Połączeniu. Ilkar odchrząknął. – Pytam o to, choć boję się odpowiedzi. Dlaczego? – Ponieważ mamy już tylko osiem dni na zamknięcie szczeliny. * * * Serce Darricka przepełniał entuzjazm. Po ośmiu dniach intensywnej jazdy doprowadził kawalerię w pobliże obozu wroga nad zatoką Gyernath. Zwiadowcy donieśli mu o niewielkiej grupie wesmeńskich wojowników i robotników, składającej się może ze stu pięćdziesięciu ludzi, a także o nieustannym ruchu na szlaku biegnącym z kraju Wesmenów. Szlak ten ciągnął się na zachód aż do brzegów Prądu Południowego, rzeki wypływającej z gór Garan znaczących wschodnią granicę wesmeńskich ziem. Podróż Darricka była szybka i świetnie zorganizowana – doskonałe tempo w ciągu dnia i odpoczynek nocą. Wiedział, że konie były wyczerpane, ale zbliżał się koniec tego etapu. Po zniszczeniu obozu czekała ich krótka przeprawa morzem, a potem prawdopodobnie dzień odpoczynku. Kawaleria czterech kolegiów, licząca obecnie stu dziewięćdziesięciu jeźdźców, w tym łuczników, oraz osiemnastu magów, zebrała się w miejscu odległym o godzinę jazdy od obozu nad zatoką. Plan był gotowy. Najpoważniejsze niebezpieczeństwo stanowiły trzy wieże strażnicze, każda obsadzona trzema wojownikami. Darrick przydzielił do tego zadania pełny kontyngent czternastu łuczników i tyluż magów, by zapewnić tym pierwszym Pancerze-Ochrony. Wolałby atak magiczny, ale zaklęcia, jakich potrzebował, trudno było przygotować i rzucić w pełnym galopie. Główna część obozu, złożona z wielkich namiotów pełniących rolę magazynów, otoczonych mniejszymi, które służyły za koszary, miała stać się celem szarży poprzedzonej salwą podpalonych przez magów pocisków. Popołudniowe słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy Darrick, siedzący na koniu na czele żołnierzy, zwrócił się do nich po raz ostatni przed bitwą: – Ci ludzie najechali nasze ziemie i zabijali naszych towarzyszy. Wszyscy znaliście niektórych poległych. Tych, których utraciliśmy przy Kamiennych Wrotach i tych, którzy zginęli do tej pory przy oblężeniu Julatsy. Bogowie jedynie wiedzą, co dzieje się w Blackthorne, Gyernath i Arlen. W Erskan, Denebre i Eimot. Nie okazali nam litości. Wy musicie zrobić to samo. Zabijecie ich albo oni zabiją was. Chcę, by ten obóz spłonął doszczętnie. Spalona ziemia ma być pamiątką i ostrzeżeniem dla Wesmenów. Wschód nie padnie na kolana przed Zachodem. Kolegia będą nadal istnieć. Wypędzimy Wesmenów z naszych ziem, naszych domów i – nie miejcie złudzeń – z naszych łóżek. Jesteście ze mną? Chór donośnych głosów wypłoszył wszystkie ptaki z okolicy, które chmarami uniosły się ku niebu. Darrick skinął głową. – No to jedziemy. Kawaleria pocwałowała ku zatoce. * * * W obozie zapadła cisza. Krucy siedzieli wokół piecyka Willa zatopieni każdy we własnych myślach. Zastanawiali się nad słowami Densera. Will wyciągnął się obok Thrauna, kładąc ramię na grzbiecie leżącego wilka. Thraun pozostawał czujny, strzygł uszami i oblizywał nos, obserwując nowe terytorium. Erienne patrzyła na nich przez chwilę. Widziała bliskość, której nie dane jej było ostatnio dzielić z Denserem. Ciemny Mag grzebał bezwiednie w suchych liściach. Fajka w jego ustach dawno zgasła i została zapomniana. Skupiła się i zaczęła delikatnie sondować manę, ale tak jak wiele razy wcześniej napotkała mur otaczający jego umysł. Nie była nawet pewna, czy umyślnie osłania się przed nią, ale z drugiej strony nie wiedziała też, czy jest świadomy czegokolwiek poza wspomnieniami o Złodzieju Świtu i o tym, co ten mu zrobił. Podniosła się i usiadła obok niego. Przywitał ją leciutkim uśmiechem. To sprawiło, że poczuła dreszcz na całym ciele. – Nie chcesz się trochę przejść? – zapytała. – Do brzegu rzeki. Jest ciemno. Spojrzał prosto na nią. Czoło miał zmarszczone, a źrenice jego oczu były zwężone w słabym świetle. Jak bardzo żałowała, że nie są rozszerzone z tęsknoty za jej bliskością. – Po co? – zapytał. – To chyba oczywiste – mruknął siedzący nieopodal Ilkar. – Nie wtrącaj się, Ilkar – ucięła Erienne. – Proszę, Denser? Xeteskianin wzruszył ramionami i podniósł się, wzdychając ciężko. – Prowadź – jego nonszalancki gest doskonale pasował do braku entuzjazmu, jaki malował mu się na twarzy. Erienne zacisnęła usta, ale nic nie odpowiedziała, decydując, że zrobi to, o co ją prosi. – Nie oddalajcie się za bardzo – ostrzegł Hirad. – Okolica nie jest bezpieczna. Erienne odgarnęła niską gałąź i ruszyła w stronę brzegu Tri. Mimo że była noc, księżyc dawał wystarczająco dużo światła, toteż szła dość szybko w dół stoku, który kończył się dopiero w wodzie. Znalazłszy się na mulistym, pokrytym żwirem brzegu, skręciła w lewo i, omijając kałuże i rozmiękłą ziemię, skierowała się ku odległej o kilka kroków trawiastej polance osłoniętej drzewami. Usiadła na lekko wilgotnej ziemi, spoglądając na szeroki, powolny nurt Tri, biegnący prosto do zatoki Triverne, a potem do morza. W panującym mroku rzeka wydawała się szara jak wolno spływające ścieki. Nie poprawiało to jej nastroju. Po kilku chwilach pojawił się Denser. Zapalił fajkę. Wyglądał, jakby nie do końca wiedział, co ma robić. – Usiądź – położyła dłoń na trawie obok siebie. Ponownie wzruszył ramionami, ale zrobił, jak chciała. Zajął miejsce w pewnej odległości, prawie nie patrząc w jej stronę. – Dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać? – zapytała niepewna, jak rozpocząć, ale wiedząc, że musi do niego dotrzeć. Nie tylko dla siebie, także dla Kruków. – Rozmawiam. – Ach tak. I nasze rozmowy złożone z „Jak się masz? dobrze” są w pełni satysfakcjonujące. Bardzo głębokie. Budujące. Lekki wietrzyk zaszeleścił wśród liści i rozwiał jej włosy. – To o czym chcesz, żebym mówił? – O sobie! Na litość boską, Denser, nie widzisz, co się z tobą stało, odkąd rzuciłeś Złodzieja Świtu? – czuła, że wzbiera w niej gniew na jego umyślny, arogancki opór. – Nic się nie stało – odpowiedział obronnym tonem. – Poza tym, że osiągnąłem pełne zrozumienie prawdziwych zasad działania magii. – Tak, i zobacz, co to z tobą zrobiło. Odebrało nam cię. Odebrało cię mnie i nadało ci tę cholerną aurę wyższości. – Ja tak nie uważam. – Ale tak to wygląda. Kłócisz się z Ilkarem, wkurzasz Hirada, a mnie przez większość czasu traktujesz jak powietrze. W oczach Erienne pojawiły się łzy. Zaledwie kilka dni temu siedziała, trzymając jego głowę na kolanach, szczęśliwa, że żyje i kompletnie oszołomiona tym, czego dokonał. Ale jej uczucia uderzały o twardy mur skrywanych emocji i czuła się bezradna. – Co się dzieje w tej twojej głowie? – Nic – odpowiedział cicho. – Właśnie. Odkąd odzyskałeś energię many, wydaje się, że nic już cię nie obchodzi. Ani ja, ani Krucy, ani nasze dziecko. – To nieprawda – Denser nadal na nią nie patrzył. Chciała wyciągnąć rękę i go dotknąć, ale serce jej zadrżało, kiedy wyobraziła sobie, jak ją odpycha. – Więc porozmawiaj ze mną – nalegała. – Proszę. Westchnął i to spowodowało, że prawie go uderzyła. Ale wtedy spojrzał jej w oczy i zobaczyła, że stara się znaleźć odpowiednie słowa. – To trudne – powiedział, z lekkim wzruszeniem ramion. – Mamy całą noc. – Wątpię – przez jego usta przemknął najkrótszy z uśmiechów. – Rozumiesz magię. Wiesz, jakiej energii potrzeba, by kontrolować manę i jak bardzo wyczerpuje każde rzucenie zaklęcia. Wiesz też, że każdy mag poszukuje nowego sposobu na zminimalizowanie tego wyczerpania. A ja większość z tego dostałem na talerzu. A to tylko połowa problemu. Erienne rozpaczliwie chciała mu przerwać, ale jeszcze bardziej pragnęła nie zakłócać jego obecnego toku myśli. Nie była pewna, czy to, co mówi naprawdę ma znaczenie. Cieszyła się, że w ogóle z nią rozmawia. – Chodzi o to, że wszyscy mamy jakiś życiowy cel, jakieś marzenie. Ja odkryłem, że sztuka polega na tym, by nigdy go nie zrealizować. – Denser spojrzał na rzekę. – Zgubiłam się – szepnęła Erienne. – Po co ścigać marzenia, jeśli nie chce się ich zrealizować? – A co zrobisz, kiedy osiągniesz ostateczny cel swojego życia? – zapytał Denser. Przez chwilę Erienne nie mogła znaleźć odpowiedzi. – Zawsze pozostaje coś nowego – powiedziała w końcu. – Ja też tak myślałem. Ale co, jeśli nie ma już nic tak wielkiego, jak to, czego się dokonało? – Ja... – zaczęła Erienne. Wydawało się jej, że wreszcie zrozumiała. Na jedną krótką chwilę fragmenty układanki złożyły się w całość. A jednak coś nie pasowało. – Jak to nie ma nic? – zapytała. – Jesteśmy tu, ponieważ musimy zamknąć tę szczelinę, ponieważ nikt inny tego nie zrobi. Jak coś takiego może nie być dla ciebie wystarczająco ważne? – Nie wiem. – Jeśli nam się nie uda, umrzesz. Wszyscy umrzemy. – Problem w tym, że mnie śmierć już nie przeraża. Rzuciłem Złodzieja Świtu. Osiągnąłem coś, co uważałem za nieosiągalne. Jedyną rzecz, o której mogłem marzyć, bo wiedziałem, że nigdy nie uda mi się jej dokonać. Ale stało się i teraz jestem pusty. Gdybym umarł, umarłbym spełniony. Tym razem go uderzyła. Mocno, w policzek, aż odgłos uderzenia zabrzmiał w nocnym powietrzu. Wkrótce pewnie zjawią się Krucy, ale nie obchodziło jej to. Włożyła w to całą frustrację, każde chłodne spojrzenie, które jej rzucił, każdą zniewagę spowodowaną jego zachowaniem. Ale nie poczuła się lepiej. – Więc zrób to dla kogoś. Co ze mną? Co z twoim dzieckiem? – po policzkach spłynęły jej łzy. – Ty egoistyczny sukinsynu. Chwycił ją za ramię. – Rzuciłem Złodzieja Świtu, żeby ratować wszystkich. – Zrobiłeś to dla siebie – warknęła, czując, jak przepełnia ją pogarda. – Właśnie mi to wyjaśniłeś – wyrwała ramię z jego uchwytu. – Dziwne, że nie poszedłeś na całość. Trzeba było dokonać ostatecznego aktu egoizmu i zabrać nas ze sobą. Przynajmniej teraz nie użalałbyś się tak cholernie nad sobą – chciała odejść, ale jego słowa sprawiły, że zastygła. – Prawie to zrobiłem. Ale nie mogłem, bo cię kocham. Odwróciła się, wiedząc, że powinna ponownie go uderzyć za takie igranie z jej uczuciami. Ale coś w tonie jego głosu ją powstrzymało. – To dopiero nadzwyczajne stwierdzenie – powiedziała chłodno. – Ale prawdziwe. – W takim razie w dziwny sposób to okazujesz. Denser spojrzał na nią, a w jego oczach pojawił się błysk. – Nie mogę być w tej chwili tym, kogo pragniesz. Jeżeli mam być szczery, to uważam, że moje poświęcenie było ogromne. Nie tylko dla ciebie, ale także dla Kruków. Ale w tamtej chwili nie potrafiłem zdradzić zaufania, jakie wszyscy we mnie pokładaliście. Choć Złodziej Świtu kusił mnie, by zabrać ze sobą świat, nie mogłem tego zrobić – opuścił wzrok z powrotem na trawę. – To zabawne. Nigdy nie sądziłem, że dożyję chwili, gdy to zaklęcie zostanie rzucone, ale wtedy moje rozpaczliwe pragnienie, abyś przeżyła, pokonało straszliwą chęć zakończenia dzieła mojego życia. Erienne usiadła obok niego i objęła go ramieniem, głaszcząc policzek, w który go uderzyła. – A teraz masz okazję podjąć nowe życiowe dzieło, ukochany – wyszeptała. – Spędziłeś całe życie, ucząc się niszczyć, ale ty i ja, stworzyliśmy też coś. Teraz możesz dopilnować, by to nie umarło – zdała sobie sprawę, że Denser drży. W pierwszej chwili nie wiedziała, czy to z powodu zimna, czy przepełniających go emocji, ale kiedy odwrócił się do niej i ujął jej dłonie w swoje ręce, zobaczyła, że twarz ma mokrą od łez. – Pragnę tego bardziej niż czegokolwiek, ale w środku czuję się oszukany. Nie rozumiesz? Odkąd tylko pamiętam, wszystko w moim życiu było mniej ważne od tego cholernego zaklęcia. Wtłoczono je we mnie tak mocno, że nie było miejsca na nic innego. A teraz już go nie ma, a mnie brakuje środka, wnętrza, które sprawiłoby, że chcę pokonywać problemy i dalej żyć – dotknął dłonią jej policzka. – Wiem, jak strasznie to musi brzmieć, wiem, że nie powinienem tak czuć, ale nic na to nie poradzę. A co, jeśli nigdy już nie będę mógł tak czuć, jak wcześniej? Co jeżeli nie będę pragnął czegoś tak mocno, jak pragnąłem Złodzieja Świtu? – Będziesz, ukochany. Zaufaj mi. Musisz tylko spróbować. – Pocałowała go, delikatnie muskając językiem jego usta. Rozchylił jej wargi, jego pocałunek stał się gwałtowniejszy i poczuła, że przyciska ją do siebie. Ciepło, jakiego nie zaznała tak dawno, rozlało się po jej ciele i poczuła, że go pragnie. Odsunęła się jednak. – To nie takie łatwe – szepnęła. Policzki miała rozpalone, a serce biło jej jak szalone. Ich twarze były blisko siebie i widziała, że Denser się uśmiecha. Prawdziwym uśmiechem, tym który tak pokochała, kiedy go pierwszy raz zobaczyła i tym, którego tak bardzo obawiała się już nigdy nie ujrzeć. – Ale to miejsce stworzone dla nas. Miękka trawa, szum rzeki i blask księżyca. Grzechem byłoby nie skorzystać. – Przez tyle dni nie zwracasz na mnie uwagi, a teraz to? – Trzeba gdzieś zacząć. Przesunął dłoń, pieszcząc jej piersi. Chciała się odsunąć, ale nie potrafiła. Pozwoliła więc, by położył ją na trawie i utopił w morzu namiętnych, niekończących się pocałunków. Przez chwilę wydawało jej się też, że słyszy ciche kroki oddalające się szybko w stronę obozu. * * * Sha-Kaan odpoczywał. Mając dosyć płomiennicy, pożarł świeżo zarżniętego kozła, nasycając pierwszy głód. Zastanawiał się nad swoją rozmową z Hiradem Coldheartem. Był pod wrażeniem siły tego człowieka, ale nadal nie był przekonany o słuszności swej decyzji. Gdyby plan się nie udał, on mógł zawsze dokonać kolejnego wyboru, ale myśl o nieuniknionej w takim wypadku śmierci barbarzyńcy ciążyła mu. Ryzykował, a to nigdy nie przychodziło mu z łatwością. Teraz jednak musiał działać. Zmiażdżył i połknął resztę kości, zjadł jeszcze wiązkę płomiennicy, a potem przesunął się na zewnątrz Skrzydlatego Dworu, wysyłając mentalne wezwanie do Kaana, którego potrzebował. Sha-Kaan zmaterializował się nad rzeką i zaczerpnął zimnej wody. Ponad nim, z mgły, wyłonił się duży, choć młody Kaan. Złożył skrzydła, opadając, i wylądował, wbijając pazury w płaskie, acz kamieniste podłoże. Wielki Kaan wynurzył łeb z rzeki i podniósł się, układając szyję w oficjalne „s”. Wypiął pierś, odsłaniając ciemniejsze, żółte łuski podbrzusza i rozstawił przednie łapy, balansując skrzydłami. Patrzył na młodego Kaana, który przyjął identyczną postawę, ale łeb miał opuszczony na znak szacunku. Elu-Kaan przypominał mu siebie w jego wieku – dużego, silnego i pewnego swych zdolności, ale zdenerwowanego w obecności starszych. – Niebiosa cię witają, Elu-Kaanie – Sha pozdrowił młodszego smoka. – Twoje wezwanie to dla mnie honor, Wielki Kaanie. – Mam dla ciebie zadanie. Twój Dragonita, jak rozumiem, to mag rezydujący w mieście Balai, zwanym Julatsą? – Tak, Wielki Kaanie, choć nie nawiązałem z nim kontaktu od kilku cykli. Miałem szczęście w bitwie – Elu-Kaan jeszcze niżej pochylił łeb. – Nie szczęście, a biegłość jest twoim zbawcą – Sha-Kaan poczuł dumę płynącą od obdarzonego takim komplementem młodego smoka. – Teraz jednak musisz dostać się do przestrzeni międzywymiarowej i pomówić ze swoim Dragonitą, jeżeli będzie to możliwe. Magowie chronią swoje kolegium przy pomocy energii płynącej z wymiaru Arakhe. Obawiam się, że taka brama może dostarczać mocy Arakhe, a nie mogę im pozwolić na niekontrolowany dostęp do Balai. Sprawdź, czy twój portal ją przeniknie, ale nie narażaj życia. To, o co proszę, jest ryzykowne. Jeżeli poczujesz, że naciskają, od razu się wycofaj. To trudny wróg. – Zacznę natychmiast – młody Kaan uniósł łeb, by przekonać Sha-Kaana o szczerości swego zamiaru. – Elu – dodał Sha-Kaan. – Muszę mieć odpowiedź, zanim kula zaciemni niebiosa. – Tak jest, Wielki Kaanie. – Na krótki czas opuszczę legowiska. Muszę pomówić z Veretami. Jeżeli nie wrócę, podejmiesz wzorzec Hirada Coldhearta z Kruków. Będzie czekał w Pamięci Skrzydlatego Dworu i tylko ty masz moje pozwolenie, by tam wejść, jeżeli zginę. – To zaszczyt, Wielki Kaanie. – Jesteś jeszcze młody, Elu, ale w twoim sercu, umyśle i skrzydłach widzę wielkość. Ucz się ode mnie, a kiedyś sam zostaniesz Wielkim Kaanem – Sha-Kaan rozłożył skrzydła. – Oby niebo przed tobą pozostało czyste. – I przed tobą, Wielki Kaanie. Bądź ostrożny. Miot cię potrzebuje. Sha-Kaan nie odpowiedział. Wysyłając pożegnania do Miotu, wzleciał nad dolinę, kierując się na północ, ku Oceanowi Shedary. Niebo było spokojne, chmury wysoko, a prądy powietrzne w górnej warstwie przyspieszały jego lot. Wymieniwszy pozdrowienia i wydawszy instrukcje strażnikom bramy, wzniósł się ponad poziom chmur, sycąc się światłem kuli i pięknem swego świata. Spoglądając z wysokości, czuł w sercu wszechogarniający spokój i na chwilę zapomniał o wszelkich zagrożeniach wiszących nad światem. Ciepłe, żółtopomarańczowe światło wypełniało niebo, odbijając się od chmur i skrząc przed oczami Sha-Kaana. Zamknął wewnętrzne powieki i skupił swój umysł na tym, co znajdowało się pod nim. Nic nie zakłócało jego świadomości. Nie wyczuwał ruchu powietrza spowodowanego przelotem smoków ani hałasu ścierających się umysłów, żadnych ryków zwiastujących bitwę ani okrzyków bólu, które oznaczałyby porażkę. Zadowolony, uderzył mocniej skrzydłami, prując spokojne niebo. Ocean Shedary zajmował północną półkulę. Tam gdzie kończyły się rozległe ziemie Dormaru i Keolu, zaczynały się morskie połacie upstrzone gdzieniegdzie wyspami, rafami i, w zależności od odpływu, pojawiającymi się i znikającymi plamami dryfującego piachu. Jednak tylko krótkowzroczny smok zignorowałby znaczenie lądu, nawet jeżeli przez większość czasu nie potrzebował suchego powietrza. Vereci, choć biologicznie przystosowani do morskiego środowiska, wybierali na gniazda jaskinie i kryjówki, które nie były wiecznie zakryte falami oceanu. Sha-Kaan wiedział, gdzie znajdowały się legowiska Veretów i umyślnie wleciał prosto w ich mentalną sieć. Następnie zawrócił ostro i krążył, czekając na reakcję. Nie czekał długo. Grupa Veretów, licząca sześć smoków, mknęła przez wilgotne powietrze prosto na niego. Agresja nadlatujących była wyczuwalna. Sha-Kaan postanowił rozładować ich gniew, nim zbliżą się na tyle, by rozpocząć starcie. – Chcę mówić z Tanisem-Veretem, moim altemelde – zawołał, wiedząc, że imię Starszego i wspomnienie związków długotrwałego pokrewieństwa powstrzyma ich ogień. – Jestem Sha-Kaan. Wznosząc się wysoko ku niebu, Vereci wykrzykiwali wyzwania i groźby, próbując go skłonić, by poleciał do legowisk pod oceanem. Ich błękitne, mokre łuski błyszczały w słońcu, a ich opływowe ciała poddawały się bez najmniejszego oporu szybkim ruchom skrzydeł. Patrzył, jak zawracają, oceniając pewność ich ruchów, i doszedł do wniosku, że gdyby zaatakowali, prawdopodobnie zostałby zabity. Pozostał więc na pozycji, krążąc powoli i obserwując, jak Vereci formują wokół niego grupę strażniczą, zajmując pozycję z przodu i z tyłu, z lewej i prawej strony, pod nim i ponad nim. Sha-Kaan czuł ich podziw i respekt, ale także gniew, a po prawej stronie nienawiść. – Nie zmienisz pozycji, gdy będziemy opadać. Nie krzykniesz i nie wyślesz żadnych sygnałów – syknął Veret, od którego emanowała nienawiść. – Rozumiem – odpowiedział Sha-Kaan. – Widzisz, że nie stanowię dla was zagrożenia. Przybyłem sam, by rozmawiać. – Taką mamy zasadę – odezwał się inny, tonem wyrażającym większy szacunek. – Wszyscy goście muszą być eskortowani na lądowisko Miotu. – Ostrożności nigdy za wiele – zgodził się Sha-Kaan. Formacja zanurkowała ostro, zwalniając trochę, by dostosować się do ruchu mniej aerodynamicznego ciała Sha-Kaana. Kierowali się ku małej, skalistej wyspie, na której krawędzi stało pięć wielkich, kamiennych wież. – Ląduj na środku – rozkazano mu. Formacja oderwała się, a Sha-Kaan rozłożył olbrzymie skrzydła, hamując szybko, by opaść pionowo pomiędzy kamiennymi wieżycami na mokrą od wody półkę. Niemal natychmiast ocean przed nim zafalował i zakotłował się, a potem wystrzelił potężną fontanną piany. Tanis-Veret przebił powierzchnię i ciągnąc za sobą masę spienionej wody, jak strzała wzbił się ku niebu. Wydając z siebie donośny okrzyk powitania, odbity echem od kamiennych zabudowań wyspy, Starszy Veret wykonał salto i wylądował na samym brzegu, zanurzając ogon w falach oceanu, który nie zdążył się jeszcze uspokoić. – Nie ma nic lepszego niż wiatr na mokrej łusce – powiedział Tanis. – Jesteś daleko od domu Sha-Kaanie. – Bo i nie jest to zwyczajna sytuacja – odparł Wielki Kaan – witam cię, Tanisie-Verecie. – Kaan wygiął szyję w „s” i spojrzał w oczy równego sobie rozmówcy. – A ja ciebie – krótka szyja Tanisa nie pozwalała na przyjęcie takiej samej pozycji, ale smok usiadł, wypinając pierś i odsłaniając, tak jak Sha-Kaan, łuski podbrzusza. Ponad nimi formacja Veretów rozproszyła się i zanurkowała w morze. Wyuczony manewr nieznacznie tylko zakłócił powierzchnię oceanu, gdy znikali pod powierzchnią. – Nie będą nam chyba potrzebni, prawda? Sha-Kaan pochylił głowę. – Raduje mnie twoje zaufanie i zamierzam odpłacić tym samym. – Mów więc, Sha-Kaanie, choć sądzę, że wiem, co cię sprowadza. – Będę mówił wprost. Myślę, że zostaliście sojusznikami Miotu Naik i to w wojnie, która nie tylko was nie dotyczy, ale nie może też przynieść żadnych korzyści. Tanis spojrzał w morze i zakaszlał. Jego przybladłe łuski były oznaką podeszłego wieku. Był o wiele starszy niż Sha-Kaan, ale w ścisłej strukturze Miotu taka była tradycja Veretów. Jego władza i zdolność do rządzenia nie mogła być kwestionowana. Jego następca miał zostać wybrany dopiero po jego śmierci. Dla Kaanów najważniejsza była siła umysłu i Sha wiedział, że pewnego dnia Elu-Kaan pokona go, a on sam zajmie miejsce wśród Starszych Kaan, szanowanych, lecz nie mających żadnej władzy. – To bardzo niebezpieczny czas dla Veretów, Sha-Kaanie. Mamy coraz mniej młodych i najważniejszym dla nas zadaniem jest teraz ochrona brzemiennych samic. To nie pozwala nam na odpowiednią obronę granic przed atakami. – A więc nie myliłem się – Sha-Kaan poczuł gniew. Współczuł Tanisowi, ale przepełniała go pogarda. – Dlaczego nie przyszedłeś do mnie? – Naik już tu byli. Mieli wystarczającą siłę, by nas wtedy zniszczyć. Nie mieliśmy wyboru. – Naik! – ryknął Sha-Kaan, wypuszczając z pyska kłąb dymu. – A potem? Dlaczego potem nie przysłałeś posłańców? – Dowiedzieliby się. Wiedzieli o naszych problemach. Wiedzieli, że będziemy musieli złożyć przed nimi skrzydła. Sha-Kaan wpatrywał się w Tanisa-Vereta i jego pogarda zgasła zalana falą rozczarowania. Starszy Veret był złamany i upokorzony. Nie miał nawet tyle siły, by próbować oswobodzić swój Miot. Naik zniszczą ich tak czy inaczej. Powiedział to Veretowi. – Być może – odparł Tanis. – Ale muszę wierzyć, że tego nie zrobią. – Skazujesz swój Miot na zagładę – ryknął gniewnie Sha-Kaan. – Przybyłem tu zaoferować pomoc. Może powinienem odlecieć i pozwolić wam tu zdychać. – A jak możesz pomóc? Twój Miot jest rozproszony, a wrota do waszego azylu wiszą na niebie na oczach wszystkich. Sami walczycie o przetrwanie. – A wy utrudniacie nam to, pomagając Naikom. Czy tego nie rozumiesz? – Przede wszystkim muszę chronić mój Miot, proszę, uszanuj to. Tanis spojrzał nerwowo ku niebu. – W pobliżu nikogo nie ma – powiedział Sha-Kaan. – Zawsze gdzieś tu są. – Minione światło było dla mnie najbardziej bolesne od wielu cykli. Zabiłem jednego z twojego Miotu, który doścignął i spalił mojego Vestara. Jeden z moich, ukłuty przez Vereta, spadł spleciony z nim ku śmierci. Inni Kaan musieli przepędzić albo zabić kolejnych Veretów. Nie jesteśmy w stanie wojny, Tanisie. Dlaczego z nami walczycie? – Ponieważ, jeśli tego nie zrobimy, zginiemy – Tanis nie miał odwagi spojrzeć na Sha-Kaana. – Rozumiem waszą sytuację i chaos, jaki wywołuje. Ale dlatego tu jestem. Mój Miot będzie was chronił, jeżeli zerwiecie sojusz strachu z Naikami. – Sha-Kaan poruszył się pierwszy raz od wylądowania. Rozłożył skrzydła i stanął na tylnych łapach, podkreślając powagę propozycji. Jego potężna sylwetka sprawiała, że Veret wydawał się jeszcze mniejszy. Potężne skrzydła rzucały szeroki cień na wyspę, a ostre pazury rzeźbiły bruzdy w kamiennym podłożu. Tanis rozwarł szczęki i zmarszczył czoło. Światło, odbite od tafli oceanu, zatańczyło na zdobiących jego czaszkę kolcach. – Nie masz tyle sił w Miocie, by obronić nas przed Naikami. – Posłuchaj, sytuacja wygląda tak – mówił spokojnie Sha-Kaan. – Prowadzimy wojnę z Naik, tak samo jak z kilkoma pomniejszymi Miotami, ponieważ chcą przelecieć przez naszą bramę. Sprzymierzyli się z wami i podejrzewam, że udało im się skutecznie zastraszyć też inne Mioty. Nie mamy wyboru, musimy walczyć także z nimi. Zerwijcie sojusz. Zaufajcie mi. Zaufajcie Kaan. – Nie mogę, Sha-Kaan. – Więc będziemy niszczyć waszych, gdziekolwiek będą uznani za zagrożenie. A jeśli to zagrożenie stanie się poważne, to następnym razem zobaczysz mnie tutaj na czele formacji bojowej. Unikajcie nas, jak tylko możecie. Nie pozwolę na porażkę Kaan. – Przykro mi, że tak się dzieje. – Masz siłę to zmienić, Tanisie-Verecie. Jeżeli to zrobisz, wiesz, że cię wysłucham. W końcu Tanis ponownie spojrzał w oczy Sha-Kaana. – Powinieneś już lecieć. Przekażę twoją wiadomość, dopiero gdy opuścisz moje niebo. – Życzliwych wiatrów i przypływów, Tanisie – powiedział Sha-Kaan. – Pokonaj Naików. – Zrobię to – odparł Sha-Kaan. – Nieszczęście polega na tym, że ty w to nie wierzysz. Wielki Kaan wzniósł się w powietrze, wykrzyczał pożegnanie i wspiął się z powrotem na stosunkowo bezpieczną warstwę ponad chmurami, gdzie wiatry przegnały gniew z jego umysłu. ROZDZIAŁ 19 Trzysta metrów od obozu konary drzew wystawały na drogę, częściowo zasłaniając zbliżającą się kawalerię. Wiedząc jednak, że tętent kopyt ich koni musi być już dobrze słyszalny, Darrick wykrzyczał rozkazy rozdzielenia się i szarży. Oddział łuczników jadący przed nim przyspieszył. Strzelców otaczało dwunastu regularnych kawalerzystów, a za sobą mieli pięciu magów rzucających już Pancerze-Ochrony. Trzymali się zewnętrznej strony drogi, planując zaatakować strażnice, podczas gdy Darrick miał poprowadzić resztę jazdy na główną część obozu. Generał ścisnął piętami bok konia, który gwałtownie przyspieszył. Jeźdźcy za nim uczynili podobnie. Kawaleria z Darrickiem na czele wyskoczyła na otwarty teren w momencie, gdy wymieniona została pierwsza salwa strzał. Pociski Wesmenów odbiły się od magicznych tarcz, ale strzały jego ludzi trafiały w cel. Sprawność konnych łuczników zawsze budziła w nim podziw. Trzymając się wierzchowców jedynie udami, w pełnym galopie, nadal strzelali celnie. Widział, jak pierwsza salwa powala czterech Wesmenów. Obóz nie był w żaden sposób przygotowany na zorganizowaną szarżę kawalerii. Właściwie na żaden atak. Nie było wałów ani rowów chroniących namioty, żadnej zwężającej się ścieżki, gdzie można by zepchnąć wroga, żadnego pola przygotowanego do bitwy. Choć obóz był dosyć zorganizowany, to jedynie z myślą o składowaniu i przesyłaniu zaopatrzenia na drugą stronę zatoki Gyernath. Był to raj dla myślącego taktycznie generała, a Ry Darrick był skądinąd najlepszym z nich. Uniósł okrytą rękawicą dłoń i wskazał na lewo, a potem na prawo, wydając rozkaz rozdzielenia się. Z częścią oddziału popędził w kierunku jednej grupy magazynów, podczas gdy pozostała część zajęła się drugą grupą. Miecze błyszczały w słońcu, kiedy jechali przez obóz, wycinając kompletnie nieskuteczną obronę, tnąc liny, płótno i maszty namiotów, przewracając je na bezradnych Wesmenów i tratując bezlitośnie każdego, kto stanął im na drodze. Dojechali niepowstrzymani do plaży, gdzie zawrócili w płytkiej spienionej wodzie i zatrzymali się, by ocenić straty zadane wrogowi. Strażnice były teraz obsadzone wyłącznie trupami, a łucznicy Darricka czekali na kolejne rozkazy. W centrum obozu wołania o pomoc mieszały się z okrzykami gniewu, kiedy Wesmeni starali się jakoś ogarnąć huragan, który po nich przeszedł. Ci, którzy padli pod kopytami kawalerii, próbowali się podnieść, jeśli tylko mogli. Wesmeni zaczynali formować jako taką obronę. Ale było już za późno, a wróg miał przewagę. – Magowie, poproszę ogień – brzmiącemu niemal jak dworskie zaproszenie rozkazowi Darricka odpowiedziało pojawienie się na niebie dwóch tuzinów Kul-Płomieni spadających na obrońców, podpalających obóz i powodujących kompletny chaos. Pośród wrzasków płonących Darrick wydał rozkaz do drugiej szarży i bezpośredniego starcia. Prawie dwie setki kawalerzystów wjechały w sam środek Wesmenów, tratując namioty i siekąc robotników i wojowników zakrwawionymi mieczami. Stojący w odległości łucznicy usuwali każde pojawiające się zagrożenie, a magowie przy pomocy Stopienia-Umysłu, Spiral-Mocy i skupionego Gradu-Zniszczenia miażdżyli budynki, ciała i mózgi. Walka trwała bardzo krótko. Darrick jechał na czele pokrzykującej i wiwatującej kawalerii, przyglądając się dziełu zniszczenia. Jak za dawnych czasów, pomyślał. Nie stracił ani jednego żołnierza. * * * Czekali na niego we trzech. Ustawili się pod wiatr, ale nie zamknęli swych umysłów. Chcieli go zaskoczyć, ale ich myśli były dla Sha-Kaana jasne jak kryształ. Wracał do Terasu, lecąc pod wiatr w górnej warstwie. Naik zostali najwyraźniej poinformowani o jego podróży. Wyczuł ich pod sobą i z prawej strony, nim jeszcze ich wyzwania rozbrzmiały na chłodnym niebie. Sha-Kaan zawrócił ostro i zanurkował na trójkę smoków, wykorzystując przewagę wysokości, by zwiększyć prędkość i uzyskać odpowiedni kąt. Naik zobaczyli, że nadlatuje i rozproszyli się na lewo, prawo i w dół, chcąc go zdezorientować. Sha-Kaan widział jednak zbyt wiele takich bitew i już wybrał cel. Naik był mały, miał może siedemnaście metrów, ponad dwa razy mniej niż Sha-Kaan, na dodatek źle wykorzystywał swoje ciało. Zbliżywszy się, Wielki Kaan zobaczył, że ustawienie skrzydeł było błędne, korpus źle ustawiony do kierunku lotu, a łapy wyciągnięte. Albo Naik był wyjątkowo niezdarny, albo... Sha-Kaan wyrwał się z nurkowania i ostro skręcił w górę. Ognisty oddech zapłonął w powietrzu tuż pod jego brzuchem, mijając go o jedną długość skrzydła. Wydając ryki rozczarowania, dwójka Naików, która przygotowała pułapkę minęła się pod nim. Sha-Kaan przewrócił się na grzbiet i wszedł w strome nurkowanie, celując w smoka przynętę, zanim ten zdążył wyrównać lot. Przelatując przez linię dwóch atakujących Naików, otworzył paszczę i plunął ogniem na lewo i w dół, paląc bok i skrzydło ofiary. Smok zadrżał i zaryczał z bólu. Miał zniszczone łuski na boku, widoczne pęknięcie w prawym skrzydle, wiatr gwizdał, przechodząc przez rozdartą membranę. Nie czekając na reakcję wroga, Sha-Kaan złożył na chwilę skrzydła, wywinął beczkę i wzniósł się ostro na prawo i ku górze, odwracając łeb do tyłu. Widział tylko dwóch Naik. Ponownie wykonał obrót, ale o ułamek sekundy za późno. W czasie obrotu dostrzegł opadającego z góry trzeciego napastnika, mierzącego w odsłonięty podczas manewru brzuch. Wiedząc, że nie uniknie płomieni, wykonał jeszcze pół obrotu, złożył skrzydła i czekał na ból, pozwalając, by pęd niósł go dalej ku górze. Ogień objął bark i podstawę szyi. Czuł, jak łuski pękają, a skóra się ściąga. Stracił nieco prędkości, ale nie zmienił pozycji, wiedząc, gdzie Naik zakończy manewr. Czując ruch powietrza wywołany bliskością wroga, otworzył zewnętrzne, lepiej opancerzone powieki, wygiął szyję i ignorując ból, zacisnął szczęki na skrzydle Naika. Młody smok był bardzo silny i próbował się wyrwać, ale zmysł równowagi Sha-Kaana wynikał z doświadczenia wielu bitew. Pociągnął w przeciwną stronę, rozdzierając mięśnie i membranę, a potem zionął ogniem na zniszczone skrzydło i pozwolił rannemu smokowi na śmiertelny upadek. Sha-Kaan wyryczał okrzyk triumfu, bijąc szeroko skrzydłami. Przed nim unosił się nietknięty na razie Naik, szukając drogi ataku. Z boku zraniony, ale nadal bardzo ruchliwy drugi przeciwnik zataczał ciasne kręgi. Przez chwilę nic się nie działo, ale Sha-Kaan wiedział, co planują. Na sygnał – obydwa smoki ruszyły, jeden ku górze, a drugi w dół, po to tylko, by szybko zawrócić i przejść do ataku. Był to ograny manewr i ujawniał ich brak doświadczenia w prawdziwym starciu. Łuskowy pancerz nie stanowił bynajmniej ozdoby i więcej smoków zginęło, zapominając o tym przy krzyżowym ataku niż z jakiegokolwiek innego powodu. Sha-Kaan nie próbował nawet uniknąć obydwu natarć. Akceptując możliwość kolejnego bólu, ale wiedząc, że może zminimalizować obrażenia, uderzył skrzydłami do tyłu, zmniejszając prędkość, a potem zwinął je, ułożył szyję wzdłuż brzucha i runął w dół. Lecący z góry Naik szybko dostosował się do jego manewru i zmniejszając kąt nurkowania, objął grzbiet Kaana jęzorem płomieni. Poniżej ranny smok nie zdążył zareagować i Sha-Kaan, po raz pierwszy dzięki szczęściu, uderzył o ciało wroga i zawinął ogonem niczym biczem, oplatając morderczym uściskiem szyję Naika. Zduszone kaszlnięcie ognia wydobyło się z pyska walczącego o oddech wroga, ale Sha-Kaan miał pełną kontrolę. Nie przerywając upadku, wytrącił młodego Naika z równowagi, wyciągnął szyję i zionął mu ogniem prosto w pysk z bliskiej odległości. Porzucił trupa i odpadł na bok, rozkładając szeroko skrzydła, czując, jak grzbiet i szyja sztywnieje mu od bólu ukrytych pod łuską zranionych mięśni. Zaryczał ponownie, ale tym razem wróg nie odpowiedział. Widząc, że bitwa jest przegrana, ostatni Naik zawrócił i uciekł. Sha-Kaan patrzył, jak jego ciemny kształt wbija się w jasną zasłonę chmur. Nie podążył za nim, zamiast tego wspiął się z powrotem na wyższą warstwę i poleciał, tym razem wolniej, do Terasu. Z powrotem do legowisk, a co najważniejsze do leczniczych strumieni Sali Splotu. * * * Krucy nie wyruszyli aż do późnego popołudnia. Hirad odpoczął nieco po kontakcie z Sha-Kaanem, ale był straszliwie głodny. Will i Thraun zniknęli w lesie, by powrócić niewiarygodnie szybko z czterema królikami i parą grzywaczy. Złodziej oprawił je i przyrządził na rozgrzanej płycie piecyka, dodając ziarno z plecaka Bezimiennego, warzywa zdobyte nad rzeką i mieszankę świeżych ziół. Wszystko to zaowocowało całkiem przyzwoitym gulaszem, choć Hiradowi brakowało do tego pajdy zwykłego chleba. Brakowało mu też piwa i wina. – Minęło już przygnębiająco dużo czasu, odkąd piłem coś dobrego – westchnął. – Aha. Utarg w mojej gospodzie pewnie poważnie zmalał podczas twojej nieobecności – odpowiedział Bezimienny. Hirad popatrzył na niego, mając nadzieję, że to objaw poczucia humoru, ale zawiódł się. Wszyscy tęsknili za Koriną, a Bezimienny szczególnie za Wronim Gniazdem, którego był współwłaścicielem wraz z lokalnym karczmarzem, Thomasem. A w tej konkretnej chwili Hirad oddałby wszystko, by móc wyciągnąć wygodnie nogi przed paleniskiem w pokoju na tyłach gospody, z pucharem wina w ręku i talerzem mięsa i sera na kolanach. Ale wspomnienia Wroniego Gniazda wiązały się też ze smutkiem. To właśnie podczas ich ostatniego tam pobytu najwierniejszy przyjaciel Hirada, Sirendor Larn, został zamordowany. I nie pocieszał nikogo z nich fakt, że oddał on życie za Densera, choć Xeteskianin okazał się tak ważny dla przyszłości Balai. Żując lekko chrząstkowaty kęs królika, Hirad wspominał spotkanie z Denserem na dziedzińcu twierdzy Taranspike i wszystko, co potem nastąpiło. Tak wielu zginęło, tak dużo udało się dokonać, a mimo to, siedząc teraz w ukrytym obozie nad brzegiem Tri, Hirad czuł swoją bezradność. Krucy byli zaledwie grupą siedmiu ludzi, na dodatek – poza nim, Bezimiennym i Ilkarem – niezbyt doświadczonych ludzi. A jednak do nich należało zadanie zamknięcia szczeliny wymiarowej, zanim niebo Balai zapełni się smokami. W normalnej sytuacji byłoby dość trudno przekonać niedowiarków o ważności tego zadania i skłonić ich do otwarcia bibliotek przynajmniej dwóch kolegiów. Teraz, kiedy armie Wesmenów panoszyły się na ziemiach magów, takie przedsięwzięcie wydawało się praktycznie niemożliwe. Wesmeni z pewnością by im nie uwierzyli i nie było w tym nic dziwnego. Choć znajdowali się w takim samym niebezpieczeństwie jak wszyscy inni mieszkańcy Balai, dlaczego mieliby ufać opowieściom bandy najemników, jakkolwiek sławnych? Nikt nie mógł jeszcze zobaczyć szczeliny na własne oczy. Kiedy ją ujrzą, będzie już pewnie za późno. Cała historia była po prostu zbyt niewiarygodna i wątpił, by nawet słowa Stylianna i Darricka przeważyły szalę. A więc Krukom pozostało tylko ukrywać prawdziwe powody swych działań przed wszystkimi, których spotykali, po prostu dlatego, że nie mieli czasu ani cierpliwości, by ich przekonywać. Według Hirada jedynymi ludźmi, jacy wzięliby to na poważnie, poza tymi, których przekona Styliann, byli Dragonici. Tylko że tajemniczość magów służących smokom czyniła ich prawdopodobnie bezużytecznymi dla Kruków. Żaden z nich nie przyznałby się otwarcie do bycia Dragonitą. Nie wobec większej liczby magów, a już na pewno nie wobec laików. Hirad wypluł chrząstkę. Niesprawiedliwość ich położenia była niewątpliwa, ale roztrząsanie jej na okrągło nie prowadziło do niczego. Garnek był pusty, a Krucy kończyli już swoje porcje. – Czas ruszać – oznajmił Hirad. – Will, zgaś ogień. Bezimienny? Musimy wybrać drogę. Jak ktoś chce za potrzebą, to teraz. Nie zatrzymamy się do zmierzchu. Denser mruknął coś pod nosem, ale podniósł się i ruszył szybko w stronę rzeki. – Wesołek z niego, co? – Ilkar popatrzył na przyjaciół. – Hmm. Cały dawny on, niestety – odpowiedział Hirad. – Erienne, jesteś pewna, że chcesz nadal z nim być, jak będziesz już stara i siwa? Erienne uśmiechnęła się. – A kto powiedział, że osiwieję? Obecnie trochę trudno go kochać, no wiecie... – Hirad pokiwał głową. – Ale coś wam powiem – ciągnęła Erienne – moglibyście pomóc. Spróbujcie być trochę bardziej taktowni. Łatwo go zdenerwować. – Mnie to mówisz – Hirad wzniósł oczy do nieba. – On taktowny? – Ilkar wskazał palcem na Hirada. – Równie dobrze możesz poprosić Thrauna, żeby miał trochę krótsze kły. Nie ma szans. – Dzięki za wsparcie, Ilkar – Barbarzyńca odwrócił się tyłem do maga i wyszczerzył zęby do Bezimiennego, który bynajmniej nie odpowiedział mu tym samym. – Którędy teraz, wielkoludzie? Bezimienny wstał i zaczął z Willem zakopywać ognisko. – Gdybym chciał być zabawny, powiedziałbym „na wschód”, ale nikt by się nie śmiał – zamyślił się na moment. – Jeżeli zdecydowaliśmy, że nie nad jezioro Triverne, to nie mamy wielkiego wyboru. Ja uważam, że powinniśmy ruszać prosto do Julatsy. Biorąc pod uwagę to, czego dowiedział się Denser o uciekającym czasie, musimy zaryzykować, że wpadniemy na jakichś Wesmenów. Jedyny powód, dla którego zgadzam się podjąć takie ryzyko to taki, że Thraun prawie na pewno ostrzeże nas wystarczająco wcześnie. Musimy oddalić się od rzeki i skierować się do miasta. Teren jest dosyć płaski i przez większość czasu powinniśmy być odpowiednio osłonięci. – Skoro tak mówisz – kiwnął głową Hirad. Denser powrócił na polanę. – Opróżniony? – Tak, Hirad, dziękuję – odpowiedział Xeteskianin lekko poirytowanym głosem. – Ruszajmy – barbarzyńca gestem poprosił Bezimiennego, by wskazał drogę. Thraun bez zachęty pobiegł samotnie w stronę rzeki. Will zawinął swój piecyk w skóry i zarzucił go sobie na plecy. Szedł na końcu, za trójką magów. Do Julatsy czekała ich długa droga na piechotę i Hirad odkrył, że ma nadzieję, iż napotkają jakichś nieostrożnych Wesmenów. Thraun chłeptał zimną wodę z wolno płynącej rzeki, czując, jak płyn chłodzi mu pysk i spływa do brzucha. W jego umyśle panował chaos, ale nie pamiętał, by kiedykolwiek było inaczej. Wtedy, wcześniej, czuł strach i nie podobało mu się to. Nie mógł niczego zaatakować, więc przysiadł, pokonany, podczas gdy olbrzymia zwierzęca moc zadawała ból człowiekowi, który dowodził. Człowiek krzyknął, moc była w jego głowie i wypełniała przestrzeń wokół niego, płynąc nad ziemią i pokrywając liście drzew i kwiaty na krzewach. Thraun poczuł to wcześniej niż którykolwiek z ludzi. Wiedzieli zbyt niewiele, by okazać strach przed tą mocą, a powinni. Bowiem przyszła znikąd. Nie miała twarzy ani kształtu, nie oddychała. A jednak była zwierzęciem. Thraun wiedział o tym i wiedział też, że skoro nie miała formy, należało się jej bać. Tylko jeden człowiek ją poczuł i choć przemówił bólem, nie został zraniony. Na jego ciele nie było śladów, a jego umysł zachował ostrość. – Thraun sam to sprawdził. Jednak nie był pewien, czy człowiek, który dowodzi jest bezpieczny. Moc mogła w każdej chwili powrócić. A Thraun musiał opiekować się bratem ze sfory. Nic nie mogło mu zagrażać. On był jedynym człowiekiem, którego Thraun naprawdę uznawał, choć pozostali wokół niego też byli w jego pamięci. A brat ze sfory był spokojny w ich towarzystwie i to było dobre. Thraun wiedział, że chroniąc brata ze sfory, innych także będzie chronił. Kobietę, która nosiła w sobie życie, dwóch mężczyzn, których dusze otaczała mgła i tego człowieka, którego dusza była niespokojna i pragnęła powrotu innego czasu, choć jego serce się temu opierało. Thraun będzie obserwował i chronił. Thraun będzie polował i zabijał. Uniósł pysk z wody i wciągnął powietrze. Zapach sfory był silny w jego głowie, a zew lasu kusił, zaciskając wokół niego więzi, ciągnąc z powrotem do swego serca, gdzie w końcu byłby wolny od człowieka. W komnacie Rady Julatsy panował chłód. Wokół owalnego stołu siedzieli: Kerela, Barras, Seldane, Torvis, Endorr, Cordolan i Vilif, słuchając, jak generał Kard nakreśla plan nadchodzącej bitwy. Jemu i Barrasowi udało się przynajmniej przekonać lorda Senedai, by powstrzymał na parę dni zabijanie niewinnych. Dowódca Wesmenów obiecał jednak, że poświęci wszystkich jeńców, którzy mu pozostali, jeżeli znów zostanie oszukany. Warto było podjąć to ryzyko. Kiedy rozpocznie się walka, dzień przed tym, jak Wesmeni będą oczekiwać opadnięcia Całunu, była poważna szansa, że Senedai skupi swoje wysiłki na murach kolegium. Gdyby tak się stało, jeńcy mieliby szansę. Pochodnia wisząca za krzesłem Karda przygasła nagle, zakrywając jego twarz cieniem. Po chwili cichutki jak szept nocnego powietrza powiew ustał i płomień znów rozbłysnął jasnym światłem. – Celem jest spowodowanie jak największych strat pośród Wesmenów znajdujących się bezpośrednio pod murami, zanim Senedai zmobilizuje całą armię. A oto dokładna kolejność działań: godzinę przed świtem Całun zostanie rozproszony. Jeżeli strażnicy na wieży nie ogłoszą alarmu natychmiast, ośmiu magów spróbuje nawiązać Połączenia z naszymi siłami poza miastem. Nie wiemy, jaki tu odniesiemy sukces, ale dzięki ośmiu magom pokryjemy wszystkie kierunki geograficzne. Jest naturalnie kilka oczywistych miejsc, w których można by ukryć obóz i od tych właśnie zaczniemy. Do pewnego stopnia będziemy zależni od strażników na wieży. Jeżeli szybko się zorientują, wszystko przebiegnie o tyle szybciej. Jeżeli nie, wstrzymamy atak, aż do podniesienia alarmu. Wtedy tuzin magów zbombarduje wieżę Kulami-Płomieni, a bramy – północna i południowa – zostaną otwarte. Łucznicy i większość magów staną na blankach, a moja cała straż miejska i Gwardia Kolegium wyjdą na zewnątrz. Wszyscy tkwili bez ruchu wpatrzeni w człowieka, od którego zależało tak wiele i tak mało jednocześnie. – Ich zadaniem jest zadać jak największe straty obronie i posterunkom lorda Senedai, zanim przybędzie trzon jego armii. Gdy tak się stanie, nasi ludzie wycofają się, bramy zostaną zamknięte i wzmocnione przez rzemieślników i przy pomocy Magicznych-Rygli, a oblężenie rozpocznie się na nowo. Wybrałem też osobiście dwunastu żołnierzy, którzy spróbują znaleźć i uwolnić jeńców. Wszystko po to, by spowodować większe zamieszanie. Jakieś pytania? – Kard oparł się na krześle i złożył ramiona na piersiach. Siedzący wokół stołu magowie kiwali głowami, analizując przedstawiony im plan. – Możemy wzmocnić Połączenia, umieszczając rzucających magów w Sercu – zasugerował Vilif. – Osoby nie będące członkami Rady albo Wyższego Kręgu mają absolutny zakaz wstępu do Serca – zauważył Endorr. Kerela roześmiała się. – I ty to mówisz, taki młody? – zdziwiła się. – Spodziewałabym się takich słów od Torvisa, ale nie od ciebie. Cieszę się, że tak walecznie stajesz w obronie naszych praw i tradycji... – Choć to nie najlepszy moment – włączył się Torvis. – Wyjąłeś mi to z ust. Jeżeli nie ma dalszych sprzeciwów, proponuję wykorzystać Serce w tej krytycznej sytuacji – powiedziała Kerela. Barras skinął głową na znak zgody i spojrzał na Endorra, który zmarszczył brwi, ale milczał. Barras w pewnym sensie mu współczuł. Praca, wytrwałość i geniusz dały młodemu magowi członkostwo w Radzie i związane z tym przywileje. Niezależnie od sytuacji musiało być mu trudno patrzeć, jak ten system się rozpada. – Skąd twoi ludzie będą wiedzieć, kiedy się wycofać? – zapytała Seldane. – Kiedy oczyścimy wieżę z Wesmenów, poślę magów na Skrzydłach-Cienia nad miasto. Trzech powinno wystarczyć. Będą obserwować mobilizację. Plan zakłada jedynie uderzenie na przednią straż Wesmenów, a nie bitwę z armią. Nie podpalę Julatsy, żeby nas uwolnić, nie ma na to czasu i nie uważam, by była to skuteczna taktyka. Jeżeli doszłoby do walki na ulicach, to nasze dużo mniejsze siły będą miały większe szanse w starciach na niewielkiej, wąskiej przestrzeni. Gdy znajdujący się w powietrzu magowie zobaczą, że zbliżają się siły zdolne pokonać nas poza bramami, wycofamy się. Wiedzą już, na co zwrócić uwagę i znają odpowiednie sygnały. – Po co w ogóle ryzykować życie twoich ludzi w takim wypadzie? – zapytał Vilif. – Przecież lepiej, żeby byli wypoczęci i pozostali na murach. Kard pokręcił głową. – Nie zgadzam się. Nie oczekuję byśmy zbyt długo pozostali na zewnątrz, a taka akcja będzie miała podwójne działanie. Po pierwsze, i to jest najważniejsze, zaatakujemy i uszkodzimy ich pierwsi, a to doda ducha naszym ludziom. Zapewniam was, że wystawanie na murach i obserwowanie natarcia wielkiej armii jest, przepraszam za określenie: duchobójcze. Po drugie, jeżeli narobimy zamieszania, możemy odebrać im trochę pewności siebie. To, plus nasza początkowa salwa zaklęć, może właśnie osłabić ich determinację. – Wątpię – Vilif uśmiechnął się krzywo. – Przewyższają nas liczebnie prawie dziesięć do jednego. – Tak, ale ich morale jest chwiejne. A jeśli jeszcze ktoś zaatakuje ich pozycje z tyłu, wtedy, no cóż, możemy tylko zgadywać, jaka będzie ich reakcja. Barras uniósł brwi. Tak, zgadywał, jaka będzie to reakcja. Rzeź. Ale nie mieli innego wyjścia. Nawet gdyby tkwili za Całunem przez następne sto dni, musieli ponieść porażkę. W końcu żywność zaczęłaby się kończyć, więcej dusz trafiłoby do Całunu, a w kolegium wybuchłby otwarty bunt. – Co my sobie do diabła wyobrażaliśmy przywołując ten Całun? – westchnął, czując, jak rozpacz wypełnia całe jego ciało. W komnacie na chwilę zapadło milczenie. Kerela położyła dłoń na jego ręce spoczywającej na stole. Pierwszy odezwał się Kard. – Kupiliśmy sobie czas – powiedział łagodnie. – Wszyscy wiedzieliśmy o tym od początku, nawet nasz dzielny przyjaciel Deale. Chcieliśmy powstrzymać Wesmenów przed zdobyciem kolegium z marszu. Mimo odważnych słów i zapewnień wszyscy liczyliśmy na to samo, że zobaczymy armię na wzgórzach, która przybyła, by ocalić nas, nasze miasto i nasze kolegium. Ale teraz, dwanaście dni później, musimy pogodzić się z faktem, że tak się nie stanie, przynajmniej dopóki jesteśmy otoczeni Całunem. A nie możemy dłużej patrzeć, jak mordują naszych ludzi. W pewnym sensie byłoby łatwiej widzieć, jak ich ścinają, a nawet ćwiartują. Wtedy przynajmniej zachowaliby dusze. Ale w Całunie... O bogowie, możemy tylko wyobrażać sobie ich cierpienia. – I dlatego powinniśmy splamić ich poświęcenie, pokornie poddając się teraz? – zapytał Endorr. Oczy Karda rozbłysły, ale spojrzenie Barrasa powstrzymało go od wybuchu gniewu. Głos generała pozostał spokojny. – Już za późno, byśmy zrobili cokolwiek dla tych, którzy zginęli w Całunie-Demonów. Ale mamy jeszcze czas na ocalenie nadal żyjących. Mój naiwny, młody magu, nie będzie żadnego pokornego poddawania się. Przeciwnie, oczekuję, że odegrasz znakomicie swoją rolę, sprawiając, by Wesmeni na zawsze już bali się Julatsy. A jeśli w czasie tej bitwy wszyscy zginiemy, ale choć jedno dziecko z tych murów ucieknie z łap Wesmenów, to uznam to za zwycięstwo, o jakie warto walczyć. Czy mam pozwolenie na rozpoczęcie operacji? – Kard zwrócił się teraz do całej Rady. Jej członkowie po kolei kiwali głowami i mówili „tak”. – W takim razie to już wszystko – zakończył posiedzenie Kard. – Jutro, na godzinę przed świtem, poproszę was o rozproszenie Całunu-Demonów. Od tego momentu przejmę dowodzenie nad wszystkimi siłami miasta i Kolegium Julatsy, nad wojskiem i nad magami, nad każdym mężczyzną i każdą kobietą. Czy dajecie mi tę władzę? – Tak, generale – odrzekła Kerela. – A wraz z nią otrzymujesz też poparcie, błogosławieństwo i modlitwy nas wszystkich. Ocal nasze kolegium. Zakończ cierpienie naszych ludzi. Kard uśmiechnął się. – Zobaczę, co się da zrobić. * * * Przylot Sha-Kaana do legowisk nie miał w sobie nic z triumfu poprzednich powrotów. Przemknął przez mgłę prawie niezauważony, ogłaszając swoje przybycie dopiero przy lądowaniu pełniącemu swe obowiązki Vestarowi. Pomijając wszelkie oficjalne powitania, zapytał o sytuację w Sali Splotu, a potem uspokoił swe ciało i przeniósł się prosto do środka. Elu-Kaan leżał na boku, z wyciągniętą szyją i ogonem. Jego głowę pokrywały liczne skaleczenia i rany. Jedno skrzydło miał rozwinięte – membrana była sucha i naznaczona śladami uderzeń, ale na szczęście cała. Lecz to oddech młodego smoka martwił Sha-Kaana najbardziej. Przyspieszony i nierówny, jakby jego płuca utraciły sprawność, a każdy oddech wiązał się, za każdym razem, z nabijaniem ich na kamienne kolce. Choć zmęczony, odrętwiały i nadal obolały po bitwie i długim wyczerpującym locie do Terasu Sha-Kaan natychmiast rozkazał Vestari zająć się Elu-Kaanem. Odsunął swój potężny korpus na bok, usiadł i położył głowę na ziemi obok głowy Elu-Kaana. Właściwie nie musiał pytać. Przyczyną jego ran musiało być spotkanie z Arakhe, a powodem, dla którego nie znajdował się teraz w strumieniu przestrzeni międzywymiarowej, był fakt, że najwyraźniej nie przedostał się do swego znajdującego się w Julatsie Dragonity. Z bliska Sha-Kaan widział, że pysk młodego smoka pokrywały tysiące zadrapań uczynionych kłami i pazurami Arakhe. Niemal niewrażliwi na smoczy ogień byli niebezpiecznymi wrogami, ale rzadko opuszczali swój wymiar, by sprawiać kłopoty olbrzymim bestiom, po których dusze nie mieli odwagi sięgać. Ale ten Całun przenikał sanktuarium przestrzeni międzywymiarowej i Elu-Kaan znalazł się w centrum ich wrodzonej furii, za co prawie zapłacił najwyższą cenę. Między ich rasami nie istniał żaden oficjalny kontakt. Choć smoki były trudnymi negocjatorami, to Arakhe zazwyczaj w ogóle nie podejmowali dialogu. Mieli prostą doktrynę, mówiącą, że wszystkie inne rasy we wszystkich innych wymiarach były gorsze od nich i należało je wykorzystać, a potem zniszczyć. Sha-Kaan, choć w swej długiej historii zetknął się z nimi zaledwie raz, zgodziłby się, że w większości przypadków mieli powody tak sądzić. A jednak smoki, a teraz również ludzie i elfy nauczyli się skutecznie ich wykorzystywać albo dogadywać się z nimi, a to czyniło ich jeszcze bardziej nieprzewidywalnymi. Elu-Kaan poczuł jego oddech na pysku i powoli, mrugając, otworzył oczy. Z nosa popłynęła mu ciemna strużka, ale Vestari zignorowali ją na razie, zajęci skrzydłem i łuskami okrywającymi klatkę piersiową. – Wybacz, Sha-Kaanie, zawiodłem cię – wycharczał z trudem młody smok. – Mów do mnie umysłem, Elu, jestem otwarty. Pozwól gardłu i płucom odpocząć. – Dziękuję – Elu-Kaan wysyłał jednocześnie impuls wdzięczności i dumy z honoru, jakim był mentalny kontakt z Wielkim Kaanem. – Wkrótce stanie się to twoim stałym przywilejem – odparł Sha-Kaan. – A teraz opowiedz mi o swej podróży i spotkaniu z Arakhe. I nie chcę więcej słyszeć o porażce. Twoja misja była bardzo niebezpieczna i samo to, że przetrwałeś, świadczy o twej sile i zdolnościach. Jeżeli się zmęczysz, daj mi znać, a dokończymy później. – Jesteś ranny, Sha-Kaanie. – Spójrz lepiej na swoje rany, Elu. Muszę zanieść informacje mojemu Dragonicie. Mów więc, dopóki możesz. Elu-Kaan wziął najgłębszy oddech, na jaki mógł sobie pozwolić. Jego ciało zadrżało z wysiłku i bólu. Sha-Kaan ponownie zastanowił się, co było przyczyną tej rany, ale zdecydował, że później zapyta Vestari. – Trudno jest podążać korytarzem bez Dragonity jako przewodnika, ale kierowałem się strumieniami i znakami, które znałem, a wzorzec Balai jest silny. – Elu-Kaan zamknął oczy, a Sha pozwolił sobie na zmarszczenie czoła w trosce o niego. Kolejny oddech, tym razem krótszy, wstrząsnął ciałem młodego smoka. Jego mentalny głos ucichł na chwilę, ale zaraz powrócił. – Wyczułem obecność, którą nazywasz Całunem, kiedy zbliżałem się do Julatsy i do miejsca, gdzie znajdował się mój Dragonita. Jednak za nią panowała cisza jak w tej próżni, jaką poczuliśmy, kiedy Balaianie rzucili zaklęcie powodujące rozdarcie naszego nieba. – Uspokój się, Elu – Sha-Kaan czuł, jak serce młodszego smoka gwałtownie przyspiesza. Zerknął na Vestarów uwijających się przy jego piersi, okładających go gorącymi balsamami z błota i okadzających wonną parą. Musiało jednak minąć trochę czasu, nim środki te przenikną przez skórę. Jeden z Vestarów przeszedł pomiędzy głowami obu smoków i podstawił parujący garnek pod pysk i nozdrza Elu-Kaana. Nowy zapach zaskoczył go początkowo, ale po chwili mięśnie szyi rozluźniły się i smok zaczerpnął delikatnych ziołowych oparów, niosących swe lecznicze właściwości do jego płuc. – Umiejętności Vestari to prawdziwe błogosławieństwo – powiedział Sha-Kaan, kiwając głową w stronę służących, którzy, choć nie mogli słyszeć rozmowy prowadzonej przez smoki, skłonili się w odpowiedzi na poświęconą im uwagę. – Teraz powiedz mi, jak doszło do starcia z Arakhe. – Wydawało mi się, że mogę przeniknąć Całun, ale kiedy go dotknąłem, zrozumiałem, że jego magia jest potężna i że stanowi połączenie między wymiarami Balai i Arakhe, a nie z samymi Arakhe. – Była ich tam cała masa i zalali mój korytarz, odpierając ogień i atakując rękami, nogami i zębami. Ten, który ugryzł mnie wewnątrz pyska, zranił mnie. To coś było jak lód, zgasiło mój ogień, a teraz płonie we mnie, w gardle i głęboko w środku... – Elu-Kaan urwał i kaszel wstrząsnął jego ciałem, powodując odruchowe machnięcie ogonem, który z hukiem uderzył o ziemię. Stojący obok Vestar odskoczył przestraszony. Z nozdrzy smoka spłynęła kolejna strużka, przepełniając naczynie z naparem. Jego zawartość wsiąkła w gorącą i wilgotną ziemię Sali Splotu. Vestari natychmiast wymienili garnek na nowy. – Wystarczy, Elu-Kaanie. Musisz odpocząć. – Nie, Wielki Kaanie, jest coś jeszcze – mentalny głos Elu słabł. Sha-Kaan pomyślał, że balsamy i napary miały też na celu zmusić rannego smoka do snu. – Ten Całun jest pełen Arakhe czyhających na dusze Balaian. Myślą, że demony znalazły wrota mogące im umożliwić wdarcie się do wymiaru Balai, wrota, jakich jego mieszkańcy nie będą w stanie zamknąć. Módlmy się do niebios, aby były w błędzie, ponieważ w żaden sposób nie możemy tego powstrzymać. Ich moc jest zbyt wielka, a nas jest za mało. – Ale co to może oznaczać? – zapytał Sha-Kaan, próbując dokładniej zrozumieć naturą zagrożenia. Elu-Kaan znał odpowiedź. – Jeżeli pokonają magów, z których pomocą stworzyły Całun, to mogą dowolnie powiększyć jego obszar. To kolejna brama, Wielki Kaanie, a bez kontroli Balaian może pochłonąć nasz azyl tak samo łatwo, jak ta nad Terasem – kontakt mentalny z Elu urwał się i przez chwilę Sha-Kaan myślał, że młody smok umarł. Ale jedno spojrzenie na Vestarów spokojnie wykonujących swoje zabiegi, przekonało go, że Elu-Kaan poddał się jedynie dobrodziejstwu leczniczego snu. Podniósł łeb znad ziemi i wstał. Nie miał czasu do stracenia. Nie miał czasu nawet na odpoczynek i wyleczenie własnych ran. Nie mylił się. Balaianie po raz kolejny, chcąc się obronić, zapoczątkowali coś, nad czym nie mieli właściwej kontroli. Tym razem nie wystarczała rozmowa z samym tylko Hiradem Coldheartem. Tym razem musieli go wysłuchać wszyscy Krucy. Nie oglądając się za siebie, wszedł w korytarz i wyruszył w podróż między wymiarami, kierując się prosto na wzorzec Hirada Coldhearta. ROZDZIAŁ 20 Barras zapukał cicho, sądząc, że generał może spać, ale natychmiast odpowiedziało mu polecenie wejścia. Elf wszedł do komnaty Karda na parterze Wieży i znalazł go siedzącego przy otwartym oknie, obok niewielkiego paleniska. Na parapecie stał parujący kubek, a stary żołnierz wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo. Noc przynosiła ulgę, choćby dlatego, że Całun był prawie niewidoczny i wydawał się jakby mniej złowieszczy. Jego aura jednak nadal powodowała dreszcze u wszystkich pozostających w zasięgu jego wpływu. Według najdokładniejszych klepsydr pozostało jakieś dwie godziny do świtu. Nie pozostało już nic, co którekolwiek z nich mogłoby zrobić. Mogli tylko czekać na pierwszy rozkaz, a potem... co będzie, to będzie. W całym kolegium panowała nerwowa cisza. Nie było mężczyzny, kobiety ani dziecka, nikogo, kto by nie znał swego miejsca. Podczas niezliczonych spotkań, odbywających się poza zasięgiem wzroku wesmeńskich obserwatorów, Kard i jego oficerowie przedstawili plan w najdrobniejszych szczegółach. Oprócz wyznaczenia oddziałów do walki i magów ofensywnych i defensywnych Kard zorganizował wszystkich członków cywilnej społeczności, przydzielając im konkretne zadania. Od zaopatrywania żołnierzy na murach w strzały i żywność, poprzez drużyny stolarzy i murarzy do wzmacniania obrony, aż po grupy medyczne, sanitarne i strażackie. Każdy miał robić to, do czego najlepiej się nadawał. Podczas osobnych zgromadzeń Kerela przekazała wszystkim magom, że mają wykonywać rozkazy Karda, dopóki bitwa nie zostanie wygrana lub przegrana. Wszyscy wiedzieli, co ma się zdarzyć w tym drugim przypadku i ci, którzy nie mogli bezpośrednio pomóc w pogrzebaniu Serca, mieli umrzeć, broniąc tych, którzy mogli. Na końcu, w ciszy uśpionego przed bitwą kolegium, Endorr i Seldane przenieśli na wyraźne polecenie Barrasa setki najważniejszych tekstów Julatsy do Serca albo w jego pobliże. Podczas rozpraszania Całunu Serce miało wyglądać bardziej jak magazyn niż samo centrum julatsańskiej magii. Barras rozejrzał się po skromnej komnacie Karda. Przy prawej ścianie stała pojedyncza, nieużywana tej nocy prycza. Tabele, pergaminy i pióra zapełniały biurko stojące przy drugim, zamkniętym oknie. Na krześle obok leżał stos ksiąg i pamiętników. Kard przesunął je, zobaczywszy, że przyszedł jego stary przyjaciel. – Usiądź, Barrasie, musisz odpocząć – powiedział generał z lekkim uśmiechem na popękanych wargach. W komnacie było ciepło i świeżo ogolony podbródek Karda błyszczał od potu. Zdjął garnek z haka nad ogniem i nalał Barrasowi kubek. Elf wziął go w obie dłonie i podziękował skinieniem głowy. – Jesteś pewien, że to słuszne? – zapytał generał wskazując głową w stronę Całunu. – Mam na myśli powrót do walki. – A jaki mamy wybór? – No cóż, moglibyśmy powstrzymać ludzi i trwać w tych murach przez... – urwał i ściągnął z biurka kartkę papieru, zrzucając przy tym kilka innych na podłogę – ...sto siedemnaście dni. Jeżeli ograniczylibyśmy racje i rozumnie wykorzystali nasze szczęście. – A potem? Kard znowu się uśmiechnął i wzruszył ramionami. – Świat dalej będzie się kręcił. Może zostalibyśmy wyzwoleni. – A Senedai wyczerpie limit jeńców przeznaczonych na rzeź, tworząc stos gnijących trupów sięgający naszych murów. O co ci chodzi? – Barras zmarszczył brwi i skosztował napoju. Była to herbata ziołowa z dodatkiem mięty, bardzo smaczna. Kard przestał się uśmiechać i potrząsnął głową, kładąc palec na ustach. – O nic. Miałem chyba nadzieję, że zjawiasz się tu z innym rozwiązaniem. Takim, które nie prowadziłoby do śmierci tak wielu z tych ludzi, jutro i pojutrze, i jeszcze następnego dnia. – Nie sądziłem, że kiedykolwiek ogarnia cię zwątpienie, Kard. – Wiesz, że to nie to, ale... Nie wiem. Chyba miałem nadzieję na coś więcej, kiedy wezwaliście Całun. – Żałujesz, że to zrobiliśmy? – zapytał Barras. – Nie, nie. Zeszłej nocy, a może było to noc wcześniej...? – Kard spojrzał przez okno na dziedziniec. – No, w każdym razie którejś z ubiegłych nocy leżałem tu i zastanawiałem się, co by było, gdybyście nie podnieśli Całunu. – I? – Barras uniósł brwi. – Wiesz tak samo dobrze jak ja. Wesmeni dotarliby za mury w mgnieniu oka. Nasi magowie byli wyczerpani, armia rozbita, a wszyscy przerażeni. Teraz jesteśmy wypoczęci, morale jest wyższe, tylko myślę, że nadal cholernie się boimy. Ale przynajmniej rozkwasimy im nos. Barras w milczeniu popijał herbatę, patrząc, jak korowód myśli odmalowuje się na twarzy Karda. Widział lekkie uśmiechy, zmarszczki na czole i łzy. Żałował, że przerwał zadumę generała. Stary żołnierz wspominał całe swoje życie, wiedząc, jak niewiele go już zostało. Wątpliwości, jakie go ogarnęły, były właściwe każdemu trzeźwo myślącemu człowiekowi, który poszukiwał lepszego rozwiązania aż do ostatniej chwili, kiedy będzie musiał zaakceptować fakt, że ono nie istnieje. Barras zdecydował się szybko zakończyć tę wizytę, ale przyszedł w dość konkretnej sprawie. – A tak w ogóle, to co ty tu robisz? – zapytał Kard, zdając sobie sprawę z tego samego. – Rozmawialiśmy w sali narad. Zaczniemy przywoływanie już teraz. Heila może nie pojawić się od razu, a potem musimy jeszcze negocjować usunięcie Całunu. Nie możemy zagwarantować, że zniknie dokładnie na godzinę przed świtem, ale raczej nie później. Wkrótce musisz więc przygotować magów mających zaatakować wieżę. – No i pobudzić żołnierzy. Nie mogłeś o tym wspomnieć wcześniej? – Musieliśmy sprawdzić w kilku tekstach, dla pewności. Zaczynamy natychmiast. – Barras wstał i postawił kubek na biurku, zostawiając okrągły ślad na jednej z tabel generała. – Przepraszam. Kard lekko wzruszył ramionami. – Nieważne. Chyba i tak przeżyły już swoją użyteczność – uścisnął dłoń Barrasa silnym i pewnym uchwytem. – Powodzenia. Barras skinął głową. – Zobaczymy się później, na górze. Rano. Niech bogowie będą z tobą. – Jeśli nie, to wkrótce my będziemy z nimi. – To dopiero ponura myśl – mag uśmiechnął się. – Ale prawdziwa. Barras wyszedł i skierował się prosto do Serca Wieży Julatsy. * * * Krucy zatrzymali się na odpoczynek w niewielkiej dolince, znakomicie zakrytej od wiatru. Ponad nimi szeleściły krzaki i paprocie pokrywające wyżej stok, podczas gdy wokół nich rozciągał się teren pełen strumieni, bagien i torfowisk, porośnięty karłowatymi krzewami i trawą. Szli aż do późnego wieczora, zatrzymując się dopiero, gdy Denser dał do zrozumienia, że Erienne powinna odpocząć. Sama Dordovanka nic nie powiedziała, ale na jej twarzy malowało się zmęczenie i, choć wyraźnie zirytowana poświęconą jej uwagą, szybko zasnęła z pogodnym uśmiechem na twarzy. Will i Thraun opuścili obóz wkrótce po rozpaleniu ognia i powrócili dopiero po dłuższej chwili. Will milczał, a Thraun odbiegł nieco od reszty grupy i ułożył się w spokojnym miejscu, spoglądając ponurym, prawdziwie wilczym spojrzeniem dokoła. Pierwszą wartę objął Denser, drugą Bezimienny, a teraz Hirad siedział obudzony pod gwiazdami próbującymi dotknąć swym światłem ziemi. Oparł się plecami o stok pagórka i spoglądał na śpiących przyjaciół i na drogę pokonaną przez nich w ciągu minionego dnia. Choć tempo marszu było szybkie, to nadal był to marsz i Hirada martwił fakt, że nie udało im się zdobyć chociaż dwóch koni, które mogłyby nieść bagaż, a czasami także kogoś z nich. Ale dużo bardziej – i to pomimo ograniczeń czasowych, jakie mieli – niepokoił barbarzyńcę problem przedostania się przez blokadę z pewnością licznej armii Wesmenów, a potem przez Całun-Demonów. Z tego, co mówił Ilkar, zrozumiał niewiele, ale pojął, że czymkolwiek jest Całun, nie można przez niego przejść. Czekał więc na następny kontakt z Sha-Kaanem, mając nadzieję, że potężny smok znalazł rozwiązanie tego problemu. Hirad ziewnął, szeroko otwierając szczęki. Potrząsnął głową i zerknął na niebo. Do świtu pozostało kilka godzin. Bez chłodnego wiatru noc była łagodna, a miłe ciepło piecyka oblewało obóz. Podniósł się i napełnił kubek kawą z garnka stojącego na gorącej blasze. Potem dosypał jeszcze trochę zmielonej kawy z woreczka. Zapas napoju kończył się i Hirad zmarszczył nos z niesmakiem, przypominając sobie liściaste herbaty, jakie Ilkar parzył zawsze, kiedy worek z kawą był pusty. Chciał usiąść, ale nagłe warknięcie sprawiło, że odwrócił się gwałtownie. Kawa prysnęła mu na rękawicę. Thraun przysiadł i wpatrywał się w niego żółtymi, wrogimi oczyma. Hirad patrzył na niego, próbując się zmusić do uśmiechu. – Hej, Thraun, to ja. Pamiętasz? Thraun dalej warczał, a sierść na karku zjeżyła mu się. Cofnął się, spoczywając teraz całkowicie na podkulonych tylnych łapach. Obok niego Will poruszył się i przebudził. – Co jest? – powiedział niewyraźnie. – Nie wiem – odparł Hirad. – On... Z urwanym szczeknięciem, wilk skoczył w ciemność. A Hirad poczuł ból. Krótki i intensywny, który zablokował mu zmysły i rzucił na kolana. Zawartość kubka zaczęła wsiąkać w ziemię. – Usłysz mnie, Hiradzie Coldheart. – Hirad nie wiedział dlaczego, ale tym razem głos Sha-Kaana wydał mu się bliższy. I inny. Nie był tak silny i władczy, wyrażał raczej ból. – Słyszę cię, Sha-Kaanie. – Zamierzam otworzyć portal. Krucy muszą mnie wysłuchać. Czy jesteś w bezpiecznym miejscu? Twoje rytmy i wzorzec wskazują, że odpoczywasz. – Tak, Wielki Kaanie. – Doskonale. Tak więc się stanie. – I ból zniknął. Kilka kroków przed klęczącym Hiradem, trochę dalej i niżej, w dolince pojawiła się linia migoczącego światła, które zaczęło kreślić w powietrzu prostokąt. Trzy metry od ziemi, potem dwa metry w bok i znów na dół. Wewnątrz prostokąta panowała absolutna ciemność, choć poza nim krajobraz pozostawał widoczny. Hirad wstał, zerkając dokoła. Will patrzył na światło z szeroko otwartymi oczyma, a reszta Kruków budziła się, jakby ich umysły zostały tknięte nieznanym niepokojem. – Nie bój się, Will, to Sha-Kaan. – Wszystko w porządku, nic mi nie jest – głos Willa drżał. – Jak to, Sha-Kaan? – Trudno to teraz wyjaśnić, ale przybył ze swojego wymiaru do naszego, żeby z nami porozmawiać. Budź resztę. – Hirad popatrzył z powrotem na światło. Wewnątrz prostokąta ciemność zamigotała nagle złotymi iskrami, przypominającymi śnieżycę, a potem usunęła się na lewą stronę, odsłaniając oświetlony przez stojaki z płonącymi węglami korytarz. Hirad widział go już wcześniej. – Co to jest? – zapytał Will. Hirad spojrzał na niego z uśmiechem. – Droga do Wielkiego Kaana – odpowiedział. W jego umyśle rozległ się szept smoka. – Bardzo dobrze, Hiradzie Coldheart. Twój wzorzec jest silny. Wejdź i przyprowadź towarzyszy. Hirad nie do końca wiedział, czego właśnie doświadcza, ale przypominało to euforię. Głowę miał lekką, w członkach czuł siłę, a serce biło mu radośnie. Zgniótł w myślach niepokój, który nagle się pojawił. Sha-Kaan przybył. – Znowu tu jesteśmy, co? – usłyszał z boku głos Ilkara. Elf nie był zaskoczony, raczej znużony. – Ale tym razem spotkanie będzie łatwiejsze i szczęśliwsze – odparł Hirad. – No, na pewno nikt niczego nie ukradnie – roześmiał się elf. Krucy obudzili się szybko. Bezimienny stanął przy drugim boku Hirada. Milczał, jego twarz była napięta, a wzrok zmęczony i trochę nieobecny. – Jak dawniej, co, Bezimienny? – Barbarzyńca uśmiechnął się. – Nie, Hirad. Nie do końca – odpowiedział. Potem wszedł do środka. Barbarzyńca zatrzymał się, patrząc, jak Denser i Erienne obchodzą portal dookoła. – Fascynujące – zachwycił się Ciemny Mag. – Widzę cię z drugiej strony, ale nie mogę przełożyć ręki i ci pomachać. Tak jakby to naprawdę istniało tylko wtedy, gdy na to patrzysz – podszedł do Hirada. – Spróbujesz czegoś dla mnie? Hirad wzruszył ramionami i skinął głową. – Jeśli muszę. – Obejdź go tak jak ja przed chwilą. Ja zostanę tutaj. Hirad uniósł brwi i zaczął iść, ale zatrzymał się już po kilku krokach. – Zaraz. Coś tu jest nie tak. Wejście przesunęło się razem z nim i nadal stał przed portalem. – To prawda – powiedział Ilkar – nadal jesteśmy za tym czymś, jeżeli „za” to odpowiednie słowo. – Jesteś teraz Dragonitą – przypomniała Erienne. – Portal istnieje tylko dzięki tobie i twym więzom z Sha-Kaanem. – A, rozumiem – odparł Hirad. Nie miał pojęcia, o czym mówiła Erienne. – Jest jakaś szansa, że wejdziecie? – z portalu wyjrzała twarz Bezimiennego. – No, chodźcie – z powrotem zniknął w środku. – Will, a co z Thraunem? Pójdzie z nami? – zapytał Hirad. – Sam ledwie siebie przekonałem, żeby to zrobić – wyszeptał szczupły złodziej. Siwe pasma w jego czarnych włosach były efektem tamtego przerażenia, które wciąż nawiedzało go w sennych koszmarach. – Myślę, że jeśli nadal chce mnie chronić, to pójdzie za nami. Myślę też, że przeraża go obecność twojego smoka. – I nie tylko jego – dodała Erienne. – Chodźcie, Krucy. Na spotkanie z Wielkim Kaanem – wezwał ich Hirad, a potem dodał. – Miecze w pochwach. To było jak spacer pośród wspomnień. Hirad dokładnie pamiętał szaloną pogoń za Denserem, podczas pierwszego pobytu w korytarzu Sha-Kaana. Wtedy nie zatrzymywał się, by rozejrzeć się dokoła. Teraz zrobił to, choć też tylko pobieżnie. Korytarz był krótki i kończył się niewielką, pustą salą, gdzie czekał Bezimienny. Nie otworzył drzwi. Podłoga komnaty była kamienna, a ściany pokrywały ciemnozielone malowidła przedstawiające ogień i dżunglę. Pod nimi stały długie ławy. Za drzwiami była sala, z której Hirad zapamiętał tylko ogień, kiedy Sha-Kaan zionął przez drzwi widniejące po prawej stronie. Wrota zostały wymienione, usunięto wszelkie ślady ognia, a pod herbem Dragonitów, wiszącym na ścianie naprzeciwko, znajdowała się krata oddzielająca palenisko. Hirad podszedł do herbu zafascynowany jego symboliką. Dwa szpony pod otwartą paszczą zionącego ogniem smoka. Błysk wewnątrz herbu przykuł jego uwagę. Zbliżył się i to, co zobaczył, napełniło jego serce radością. Znak Kruków, głowa i skrzydło ptaka na krwiście czerwonym tle, był dumnie wpisany w symbol Dragonitów. Choć jego położenie wskazywało na podległość, Hirad nie zamierzał polemizować z taką hierarchią. – Proszę, proszę – powiedział Ilkar, którego bystry wzrok już wcześniej dostrzegł ten objaw szacunku dla Kruków. Hirad uśmiechnął się. – Gdzie jeden, tam i wszyscy. – Którędy do Sha-Kaana? – zapytała Erienne. Hirad wskazał na prawo i poprowadził towarzyszy przez jedne z pary identycznych drzwi usytuowanych po obu stronach drugiego paleniska. Znaleźli się przed kolejnymi, ozdobionymi herbem i pokrytymi runami drzwiami, tymi, których zniszczenia Hirad był świadkiem tak dawno temu, że wydawało się, jakby od tego czasu minęły dziesiątki lat. A teraz znów wyglądały na całe. Złoty herb błyszczał w świetle płynącym z poprzedniej sali i z mis wypełnionych płonącymi węglami, a zawieszonych w przedsionku. – Otwórz je – powiedział Hirad. Bezimienny zrobił to i ich oczom ukazała się Smocza Sala, wraz ze swymi ozdobami, ogniem, żarem i wreszcie Sha-Kaanem leżącym płasko na ziemi, z ogonem zwiniętym wokół ciała i szyją wyciągniętą w ich stronę. Przemówił tak, by wszyscy go usłyszeli. – Witaj, Hiradzie Coldheart, mój Dragonito. Witajcie, Krucy. Sha-Kaan był gigantyczny. Hirad nigdy, od czasu ich pierwszego spotkania, nie zaakceptował w pełni świadomie tego faktu. I wiedział dobrze dlaczego. Sam rozmiar smoka był przerażający, ale świadomość, że coś, co ma czterdzieści metrów długości, posiada też moce umysłu i wiedzę dalece przewyższające jego własne, była pierwszym krokiem do szaleństwa. A do tego siła fizyczna i życiowa wprost promieniowała z każdej jego łuski. Ale teraz, po raz pierwszy patrząc na Sha-Kaana oczami Dragonity, Hirad spojrzał głębiej, poza olbrzymie cielsko, wejrzał w umysł smoka. Czuł jego myśli i obawy. I zrozumiał, że Wielki Kaan jest ranny. Hirad poprowadził Kruków po wyłożonej płytami posadzce, ku wilgotnemu błotu i ziemi, gdzie leżał Sha-Kaan. Z tyłu i po bokach smoka płonęło w sumie dziesięć ognisk, napełniając Smoczą Salę gorącem i wilgocią. Krucy odruchowo przyjęli pozycję obronną. Bezimienny stanął po prawej stronie barbarzyńcy, Will po lewej, a trójka magów utworzyła szereg za nimi. Thraun jak na razie się nie pojawił. Kiedy się jeszcze zbliżyli, Hirad zobaczył ślady po ogniu na szyi smoka. – Powiedz mi, co robić, Sha-Kaanie – poprosił. – Musicie wysłuchać mnie uważnie, inaczej dla nikogo z nas nie będzie to już miało znaczenia – odparł smok. – Mamy poważny problem w Julatsie. Wasi magowie uwolnili moc, której nie są w stanie kontrolować, choć obawiam się, że nie wiedzą o tym. – Czy mogę przemówić? – zapytał Ilkar. Sha-Kaan uniósł głowę jakiś metr nad ziemię. Zamrugał powoli. – Elf z Julatsy. Jestem niezmiernie ciekaw, co masz do powiedzenia, ale mów krótko. Mamy mało czasu. – Dziękuję – odpowiedział Ilkar. Dał krok naprzód i stanął obok Hirada. Will z wyraźną ulgą ustąpił mu miejsca. – Moce, o których mówisz, związane są ze starym i zbadanym zaklęciem, zwanym Całunem-Demonów. Magowie z Rady Julatsy są ekspertami w jego rzucaniu i rozpraszaniu. Zapewniam cię, że posiadają umiejętności potrzebne do okiełznania mocy demonów. Całun w swej naturze jest zamkniętym przywołaniem. Demony nie mogą przekroczyć jego granic. To niemożliwe. Sha-Kaan milczał przez chwilę, a jego kościste brwi zbiegły się ponad oczami. Wypuścił gorący strumień kwaśnego powietrza szczypiący wszystkich w oczy i drapiący w gardle. – I twoja Rada w to wierzy? – To jest zapisane w naszych formułach, a konstrukt many jest stabilny, sprawdzony i całkowicie pewny. – Ale struktura waszego wymiaru nie jest stabilna – przypomniał Sha-Kaan, a jego głos zabrzmiał jak dzwon śmierci. – Na waszym niebie działają siły przestrzeni międzywymiarowej, a Arakhe, demony, reprezentują moc swojego wymiaru. Mają w waszym świecie przyczółek, na razie zamknięty, w postaci Całunu. Ale w momencie rozproszenia, jak to nazywasz, będą potencjalnie mogli uczynić go permanentnym. Gdyby tak się zdarzyło, demony zagroziłyby waszemu przetrwaniu i naszemu azylowi. – Nie – Ilkar zmarszczył czoło i pokręcił głową. – Ognisko many jest całkowicie kontrolowane przez Julatsę. Demony określają katalizator, ale poza tym mogą stworzyć Całun tylko jako przedłużenie własnego wymiaru, a ten w Balai jest ograniczony naszą magią. W oczach Sha-Kaana pojawił się ogień i Hirad poczuł krótką falę gniewu. – Ilkar, nie sądzę... – zaczął. – Tłumaczę tylko to, co wiem – przerwał mu Ilkar. – Więc wiesz bardzo mało! – ryk Sha-Kaana odbił się echem od pokrytych gobelinami ścian. – Całun-Demonów daje Arakhe drogę przez wasz wymiar. Słup zaklęcia wyrasta z ich wymiaru i biegnie przez przestrzeń międzywymiarową, aż dotrze do bariery, której nie może przeniknąć. Niebiosa tylko wiedzą, gdzie to jest. W każdym razie nie jest zamknięty w Balai, a osłabienie struktury waszego wymiaru dodaje tylko mocy Arakhe, bo esencja waszego świata przepływa do przestrzeni międzywymiarowej, gdzie mogą się nią swobodnie karmić. Mają siłę, by pokonać waszą Radę. – Zaufajcie mu w tej sprawie – powiedział Hirad, czując, jak cierpliwość Sha-Kaana zaczyna się wyczerpywać. – Nie mam pojęcia, o czym mówi, ale jestem pewien, że ma rację. Ilkar skinął głową, ale Denser przemówił. – Jedno pytanie, jeśli mogę, Sha-Kaanie? Smok przesunął głowę i wbił w Densera spojrzenie swych zimnych, błękitnych oczu. – Aaa... – powiedział. Hirad w pełni czuł jego niechęć. – Ten, który mnie okradł. Powinieneś się cieszyć, że nie zdecydowałem się zabrać w zamian twego życia. Ale jak zwykliśmy mówić, kiedy niebo zaczerni się od skrzydeł twoich wrogów, pożresz nawet najbardziej zgniłą padlinę, byle tylko nakarmić swój ogień. Pamiętaj o tym, złodzieju, i pytaj. Hirad spojrzał za siebie na Densera, który mocno zbladł. Nie opuścił jednak wzroku. – Złodziej Świtu był naszą jedyną szansą przetrwania... – Nie wystawiaj mnie na próbę, złodzieju. Twoje powody nie są dla mnie ważne. Twój czyn – tak. Mów. Hirad westchnął. Denser wziął głęboki oddech. – Chciałem zapytać, skąd tak wiele wiesz, dlaczego... – Dlaczego jestem taki pewien? Ponieważ jeden z moich najsilniejszych młodych Kaanów leży, walcząc ze śmiercią po spotkaniu z Arakhe w miejscu, gdzie nie powinny były się znaleźć. Zaatakowały go w jego własnym korytarzu na Balaię. I zanim zapytasz – tak, to powinno być niemożliwe. – Co możemy zrobić, Wielki Kaanie? – zapytał Hirad, obawiając się jednak odpowiedzi. – Mamy jedną szansę i do tego potrzebuję waszej siły i magii. I waszych dusz. – Będziemy przynętą – wyszeptał Bezimienny. Sha-Kaan zareagował śmiechem na słowa wojownika, w jego gardle rozległ się suchy, grzechoczący dźwięk. – Tak. Ale przynętą z dodatkiem trucizny. Krucy popatrzyli po sobie, poruszywszy się nerwowo. – Wytłumaczę wam, co musicie zrobić. Hirad popatrzył prosto w oczy Wielkiego Kaana. Nie dostrzegł ani nie wyczuł żadnych wrogich zamiarów, jedynie pragnienie przetrwania i zwycięstwa. Skinął głową i słuchał. Thraun zbliżył się ostrożnie do wejścia, z którego płynął zapach zwierzęcia. Wiedział, że to, co widzi, jest nieprawdą i ta myśl poważnie go niepokoiła. Widział wejście, widział migoczące światła, ale za nimi nie było nic, tylko ziemia. Warknął, ale jego głos przemienił się w wypełnione głęboko zakorzenionym strachem szczeknięcie. Wejście prowadziło do brata ze sfory, a także do zwierzęcia, którego moc tak przerażała wilka. Ale wiodło do nikąd – nie był to las ani otwarta przestrzeń, nie była to woda ani niebo. Thraun węszył nisko przy wejściu, gdzie trawa stawała się kamieniem. Próbował zapachów, jakie dobiegały z wewnątrz. Czuł drewno i olej, ludzi i elfa. To go uspokajało. Ale silniejsze od znajomych woni, były te, które wydawały mu się zupełnie obce, których nie mógł z niczym połączyć. Podniósł łeb i zajrzał do środka. Widział światła i kamienie. Trop brata ze sfory był wyraźny, miał odcień lęku, ale nie przerażenia. Podobnie tropy pozostałych ludzi i elfa. Serce dudniło mu w piersi niczym młot. Odwrócił łeb i spojrzał na miejsca, gdzie spali. Były puste. Popatrzył jeszcze ostatni raz na rozgwieżdżone niebo i ostrożnie wbiegł do wejścia. ROZDZIAŁ 21 Hirad popatrzył na twarze Kruków z wielką powagą. Słowa Sha-Kaana nadal rozbrzmiewały mu w głowie, choć zagrożenia, o jakich mówił, były trudne do pojęcia. Jak zwykle Wielki Kaan przedstawił opcje nie pozostawiające im wyboru. Mogli wierzyć, że Rada Julatsy ma moc powstrzymania niebezpieczeństwa, ale gdyby okazało się, że nie, Balaia zostałaby dosłownie zalana demonami pędzącymi na falach czystej many, która dla nich była powietrzem, ale która zabiłaby każdego dotkniętego mężczyznę, kobietę czy dziecko. Skupienie magicznej energii usunęłoby powietrze z ich płuc, a ich dusze pozostawiłoby na pastwę demonów albo Arakhe, jak nazywał ich Sha-Kaan. Balaia stałaby się częścią ich wymiaru, a Kaan straciliby swój azyl, a w końcu i życie. Mogli też zagrozić Arakhe i uniemożliwić im osiągnięcie tego celu. Jednak opis tego zadania i ryzyko, jakie ono przedstawiało dla wszystkich – Kruków i smoka – sprawiły, że wstrzymali oddech. Mogli jednak wiele osiągnąć, usunąć zagrożenie ze strony demonów i dostać się do oblężonego przez Wesmenów Kolegium Julatsy. Dlatego właśnie Hirad przyglądał się wszystkim, oczekując decyzji. Dla niektórych odpowiedź była prosta. Ilkar tylko skinął głową, a Bezimienny patrzył długo w oczy Hirada, jakby urażony, że w ogóle się go o to pyta. Sam barbarzyńca zamierzał wypełnić polecenia smoka, jeżeli wszyscy Krucy by się zgodzili. Will był przerażony. Na bogów, wszyscy byli. On jednak ucierpiał już kiedyś od widoku demona i myśl o stawieniu czoła niezliczonej ilości takich stworzeń, sprawiła, że zbladł i zaczął się trząść. – Może nie będziemy musieli z nimi walczyć – zasugerował Hirad. – Ale będziemy musieli ich zobaczyć – odpowiedział Will. – Obronimy cię. – Tylko Thraun może to zrobić. Hirad zupełnie zapomniał o wilku. Prawdopodobnie nadal był na zewnątrz. Wiedział jednak, że zmiennokształtny musi do nich dołączyć albo Will się nie zgodzi. A Krucy nigdy nie walczyli osobno. Nigdy. – A jeśli Thraun tu będzie? – Wtedy jestem z wami – odparł Will. Hirad skinął głową i zwrócił się ku Denserowi i Erienne stojących blisko siebie. – Nie zrobimy tego bez was – oświadczył. – Głównie dlatego, że jesteście Krukami, a poza tym Ilkar będzie potrzebował waszej pomocy przy tej tarczy many, czy też cokolwiek to jest – mówił głównie do Densera, ale odpowiedziała mu Erienne: – To bardzo trudne zadanie, ale możemy to zrobić. Myślę, że tak naprawdę nie mamy wyboru. Położyła dłoń na brzuchu i przez jej twarz przemknął wyraz niepokoju. – Zawsze jest jakiś wybór – mruknął Denser. – Jaki? Taki jak ty dałeś nam w przypadku Złodzieja Świtu? – warknął Hirad. – Teraz twoja kolej. – Nie powiedziałem, że się nie zgadzam. – Ale jeśli się zgodzisz, będziesz musiał być z nami – Hirad patrzył znacząco. – Całkowicie i przez cały czas. Sha-Kaan, dotychczas milczący, wyciągnął olbrzymi łeb do przodu i przemówił znad ramienia Hirada: – On ma rację, złodzieju. Twoje zdolności są wielkie, ale jeżeli nie będziesz całkowicie dostrojony, staniesz się obciążeniem i zagrożeniem dla nas wszystkich. Co ty na to? Denser zadrżał ze złości na słowa smoka, ale wyraz twarzy Hirada powstrzymał go. Zamiast tego zdobył się na leciutki uśmiech. – Nie mam nic ważniejszego do roboty – odparł. Sha-Kaan spojrzał na Hirada. Szyję miał wygiętą w „u”, a sam łeb i pysk były prawie wielkości barbarzyńcy. – A więc? – zapytał. Hirad uśmiechnął się. – To miało oznaczać „tak”, Wielki Kaanie. – Znakomicie – łeb cofnął się. – Zwińcie obóz. Nie wrócimy już tutaj. – A co z Thraunem? – zapytał Will. – Thraunem? – spojrzał pytająco smok. – Zmiennokształtnym – wyjaśnił Hirad. – Wilkiem. – Aaa... – umysł Hirada wypełniły obrazy lasu i krwi. – Dotknąłem jego świadomości – powiedział smok – jest gdzieś w tym korytarzu. Przyjdzie tu. Jego więź z tobą, mały człowieku imieniem Will, jest bardzo silna. Tak jak między smokiem a jego Dragonitą. Napięcie na twarzy Willa zelżało. Skinął głową i rozejrzał się dokoła. – Idź go poszukać – zwrócił się do Willa Hirad. – My zwiniemy obóz. – Spieszcie się – dodał Sha-Kaan. – Rada wkrótce zacznie działać. Hirad wyprowadził Kruków z Sali Splotu, a potem, na krótką chwilę, na Balaię. * * * Generał Kard znów trzymał straż na zewnątrz Serca. Wewnątrz, w blasku padającym z rzuconej przez Endorra Kuli-Światła, cała Rada Julatsy, stanęła gotowa do kolejnego spotkania z Heilą, władcą Całunu. Niewielka komnata, stanowiąca centrum julatsańskiej magii, była wypełniona wybranymi przez Barrasa najważniejszymi tekstami z biblioteki kolegium. Leżały w stosach pomiędzy ośmioma kamiennymi segmentami i pokrywały kamienie spiralnie ułożonej posadzki, zasłaniając w ten sposób stojącym przy ścianach magom widok towarzyszy. Kerela zmarszczyła czoło, spojrzawszy na bałagan panujący w najświętszej sali kolegium. Barras lekko się uśmiechnął. – Od dawna planowaliśmy rozbudowę biblioteki – powiedział stary elf. – Przygotuję odpowiednie plany, jak tylko uporamy się z Wesmenami – rzucił Torvis. Wśród członków Rady rozległ się śmiech, rozładowując nieco napięcie. Kerela uniosła ręce na znak ciszy. – Proszę, przyjaciele. Zebraliśmy się, by rozproszyć Całun, chroniący nas przed legionami Wesmenów. Jego przywołanie kosztowało nas Deale’a, jego dusza nadal jest w mocy Heili i pozostanie w niej na długo po tym, jak Całun zniknie. Być może na zawsze. Przez pamięć o nim proszę was o chwilę kontemplacji. Barras pochylił nisko głowę. Reszta Rady uczyniła podobnie. Deale złożył najwyższą ofiarę, a jego dusza znalazła się na łasce demonów, choć w tej sytuacji słowo „łaska” nie mogło być bardziej błędne. Barras i Kerela szczególnie mocno czuli wartość tej ofiary. Heila wybrałby z pewnością któreś z nich. – Dziękuję wam – Kerela skłoniła głowę. – A teraz przywołamy Heilę, władcę Całunu. Z siedmioma zamiast ośmiu magów – zadanie Rady było znacznie trudniejsze. Kerela mogła przydzielić jedynie troje z nich do stabilizowania kolumny. Czoła Endorra, Torvisa i Seldane szybko pokrył pot, kiedy próbowali zachować jej spójność. Jednak pomimo niebezpiecznego zakłócenia przy opuszczaniu dysku, wytrzymali do końca, umożliwiając Barrasowi otwarcie portalu. Momentalnie z cylindra wystrzelił strumień lodowato niebieskiej many, prawie pokonując mentalny chwyt Barrasa. – Coś jest nie tak – zauważył, wytężając umysł, by nie utracić kontroli nad portalem. – Wytrzymasz? – zapytała Kerela. – Ledwo – odparł Barras. – Czy mogę kontynuować przywołanie? – głos Kereli stał się niecierpliwy. – Nie masz wyboru. – Barras czuł, jak pot spływa mu po plecach. Mana nadal płynęła z cylindra, rozpraszając się na ścianach Serca albo karmiąc je mocą, z której mogła czerpać Rada. Słowa przywołania wypowiadane przez Kerelę wydawały się Barrasowi odległym szeptem. Musiał użyć całego swojego doświadczenia, wieku i czystej determinacji, by utrzymać portal pod kontrolą. Coś karmiło demony mocą, którą wtłaczały w manę przepływającą przez cylinder. Kerela zanurzyła twarz w portalu, kontynuując przywołanie. Nie rozumiał zachowania demonów. Być może złościło je, że Rada zamierzała wymusić rozproszenie Całunu. Z pewnością mogły też sprawiać kłopoty z czystej złośliwości. Ale w głębi duszy Barras czuł coś bardziej złowieszczego. Coś, co pozostawało tuż poza jego zasięgiem, co wymykało się jego pojmowaniu, a jednak było tam, niczym fragment urwanej myśli. Musieli być ostrożni. Strumień many urwał się gwałtownie, kolumna zniknęła, a na jej miejscu pojawił się Heila. Tym razem wydawał się większy, zarówno wyższy, jak i szerszy. Błękitna powłoka demona świeciła tak jasno, że miejscami rysy jego twarzy stawały się niewidoczne. Przez chwilę obracał się powoli, ze skrzyżowanymi nogami i rękami, przyglądając się wnętrzu Serca. – Nie sądziłem, że zjawię się tutaj tak szybko – wycedził, a jego głos zdradzał lekką irytację. – Honor zawsze nakazywał nam ograniczyć czas korzystania z Całunu, tak jak to tylko możliwe – odpowiedziała spokojnie Kerela. – Ach, więc mamy rozmawiać o rozproszeniu, a nie rozszerzeniu. – Jesteś zaskoczony? – zapytała Kerela. – Rozmową, nie. Wyborem chwili, tak. – Nie ty wybierasz moment rozproszenia Całunu, Heilo – głos Kereli stał się napięty. – Ale okoliczności się zmieniają, czyż nie, Starszy Magu? Barras zmarszczył brwi, wyczuwając wiszący w powietrzu niepokój. Przecież nic się nie zmieniło? – To znaczy? – elf usłyszał spokojny głos Kereli i podziękował bogom, za jej uspokajający wpływ. Jeżeli była zdenerwowana, nie okazywała tego. – Rozproszenie Całunu nie leży obecnie w naszym najlepszym interesie. Byłoby to dla nas niewygodne – wyraz twarzy Heili nie zmieniał się. Wypowiadane przez niego zdania nie wyrażały żadnych emocji, nie zdradzały w najmniejszym stopniu jego zamiarów. A jednak każde słowo niosło ze sobą moc jego pozycji. Wiedzieli, że niewiele było demonów, które stałyby wyżej od niego w hierarchii wymiaru Arakhe, który wbrew legendom nie miał w sobie nic z chaosu. – Niewygodne? – Kerela ubarwiła to słowo najwyższą pogardą. – Może powinnam ci przypomnieć, Heilo, iż rozproszenie Całunu nie zależy w żaden sposób od waszej wygody czy niewygody. Zależy od decyzji Rady Kolegium. Twoja zgoda ma jedynie zapewnić, że żaden z twych pobratymców nie zostanie tu uwięziony po zniknięciu Całunu. Nie musimy z tobą rozmawiać. To grzeczność i w zamian za to oczekujemy łagodniejszego potraktowania dusz, jakie schwytaliście. Nie możecie opierać się zaklęciu rozproszenia. Heila uśmiechnął się, odsłaniając rzędy cienkich jak igły zębów. – Znam ograniczenia nałożone na nas przez wasze ognisko many i jestem pod wrażeniem jego przemyślnej konstrukcji. Dlatego proszę jedynie o dwa dni, abyśmy mogli w pełni wykorzystać możliwości, jakimi nas tymczasowo obdarzyliście. My również mamy wrogów. Jeżeli się zgodzisz, wszystkie do tej pory schwytane przez nas dusze, będą wolne. – W oczach Heili pojawił się błysk, jaśniejszy jeszcze niż kolor jego skóry lub raczej otaczającej go aury many. Barras usłyszał zaskoczone westchnienie Seldane. Kiedy Kerela przemówiła, w jej głosie dało się wyczuć wahanie. – Heilo, twoja propozycja jest równie hojna, co kusząca. Bardzo kusząca – powiedziała. – I w każdych innych okolicznościach przyjęłabym ją z wdzięcznością. Tym niemniej życie niezliczonych tysięcy Julatsańczyków zależy od natychmiastowego rozproszenia Całunu. Dlatego też, choć przepełnia mnie smutek i żałuję losu Deale’a i innych, nie mogę się na to zgodzić. Heila zmarszczył brwi, a jego twarz wykrzywiła wściekłość, powodując drżenie niebieskiej many. Jego oddech wypełnił chłodem wnętrze Serca. Otworzył zaciśnięte dłonie, wypuszczając pasma czysto białej esencji, które z ludzkim krzykiem zostały wessane z powrotem przez portal. – Będziemy z wami walczyć, Starszy Magu. I obiecuję ci, że dusze takie jak te będą cierpieć przez wieczność, z dala od niebios, do których należą. Są zgubione, tak samo jak ty. Naznaczam cię, Kerelo z Julatsy. Jesteś moja. – Nie możesz mnie tknąć, Heilo – odparła Kerela, choć słowa demona wyraźnie nią wstrząsnęły. – Przygotuj swych poddanych na rozproszenie Całunu. Żegnam cię. Kerela przerwała kontakt i Heila zniknął bez słowa. Strumień many ponownie wystrzelił z cylindra, ale Barras był przygotowany i wystarczająco silny. Z głośnym stęknięciem zatrzasnął portal. Przez chwilę w Sercu panowała cisza. Barras odgarnął pasma siwych włosów z twarzy i wydął policzki. Torvis i Vilif wymienili zmartwione spojrzenia. Pierwszy odezwał się Endorr: – Co on miał na myśli, mówiąc, że będą z nami walczyć? – zapytał młody mag. – Prawdopodobnie to, że będą się opierać rozproszeniu i usunięciu Całunu – zasugerował Cordolan. – Nie – pokręciła głową Kerela. – To będzie coś o wiele gorszego. Demony pragną dusz i coś daje im siłę, by się nam sprzeciwić teraz, gdy mają przyczółek na Balai. Sądzę, że mogą spróbować wyrwać się na wolność. – Co? – Seldane otworzyła szeroko oczy, a potem zmarszczyła czoło. – Mogą to zrobić? – Normalnie, nie – odpowiedziała Kerela. – Ale normalnie nie czuliby też, że mają na tyle siły, by grozić nam w naszym własnym wymiarze. Teraz najwyraźniej tak właśnie myślą. – Więc może powinniśmy poczekać te dwa dni? Pozwolić Heili zakończyć, to co chce zrobić? – zapytał Endorr. Usłyszeli pomruk sprzeciwu ze strony Torvisa, ale przemówił Vilif. – Nie, młody Mistrzu. Chyba nie zrozumiałeś, o jakich wrogach mówił Heila. Podejrzewam, że za dwa dni demony staną się na tyle silne, by wyrwać się poza Całun. Heila był wściekły, bowiem teraz nie może już być tego pewien. – Tak – zgodził się Barras. – W ciągu dwóch dni jeszcze więcej dusz znajdzie się w Całunie. Nie możemy czekać. – Ale jego propozycja... – zaczął Endorr. – To kłamstwo – przerwała mu Kerela. Jej twarz wyrażała pełną determinację. – Chodźcie, przyjaciele. Im dłużej czekamy, tym większe ryzyko klęski. Stańcie ze mną wokół światła many i zbierzcie siły. Nie możemy pozwolić sobie na słabość, bo inaczej to demony, a nie Wesmeni, zajmą Julatsę. A potem resztę Balai. * * * Krucy zgromadzili się blisko Sha-Kaana. Zapachy drewna i oleju wydzielane przez skórę smoka mieszały się nieprzyjemnie z jego kwaśnym oddechem i żarem płynącym z palenisk. Przyjęli formację obronną, smok i ludzie tyłem do siebie. Sha-Kaan zajmował trzy czwarte okręgu, oni zaledwie czwartą część. Hirad miał po bokach Bezimiennego i Willa. Thraun zajął miejsce tuż obok złodzieja. Za nimi Ilkar, Erienne i Denser czekali przygotowani na sygnał Sha-Kaana. Nie czuli ruchu korytarza, choć Sha-Kaan zapewnił ich, że zbliżają się do Julatsy i że czeka jedynie na odpowiedni moment, by przekroczyć granicę Całunu. Panował niesamowity spokój i Hirad nie mógł uwierzyć, że gdziekolwiek się przesunęli. Ufał jednak Sha-Kaanowi. – Zauważycie, kiedy dotkniemy Całunu-Demonów – uprzedził smok. – Ściany tej sali zadrżą i możecie nie zdołać utrzymać równowagi. Spróbuję poprowadzić nas równo, ale jeżeli mamy ich powstrzymać i umożliwić waszym magom zamknięcie Całunu, to muszę uderzyć w samo serce ich mocy. – Jak prędko to będzie? – zapytał Hirad. – Już wkrótce. Rozpoczęli przygotowania. Niedługo musicie rozpocząć rzucanie. – Zanim zaczniemy, przypomnę wam, czym właściwie jest to zaklęcie – powiedział Ilkar. – Utworzymy Martwą Przestrzeń poprzez zbudowanie powłoki, wewnątrz której nie może przepływać mana. Utrzymamy ją, wykorzystując pasma naszej własnej energii many. Cała operacja będzie ogromnie wyczerpująca. Martwa Przestrzeń nie zatrzyma demonów, ale przekroczenie tych granic jest dla nich bardzo bolesne i osłabi je niezwykle szybko. Brak przepływu many wokół waszej broni pozwoli wam je zranić, ale nie zabić od razu. Musicie więc walczyć, by je przepędzić. Tarcza zrobi się jasnozielona, będziecie przez nią widzieć, ale nie przekraczajcie jej granic, bo wasza broń stanie się bezużyteczna, a dusza stracona na wieki. Hirad i Bezimienny skinęli głowami. Will odwrócił się do Thrauna, którego wilcze oczy wpatrywały się w niego niemal bezustannie. – Cały czas bądź przy mnie – przykazał złodziej. – Nie odchodź ani na moment. Wyciągnął swoje dwa krótkie miecze, niezdolny powstrzymać drżenia rąk. Thraun podniósł łeb i warknął nisko. – Jesteś pewien, że nas zaatakują? – zapytał Will. – Bez wątpienia – głos Sha-Kaana był nieco zmieniony. Cały czas wiódł korytarz ku Julatsie, kierując się śladami i wskazówkami przekazanymi mu przez rannego Elu-Kaana. – Nasza obecność zakłóci ich energię, niczym korek w butelce. Wasze dusze przyciągną ich uwagę, przylecą jak smok po ofiarę. Pożerający dusze Arakhe nie zachowują wielkiej dyscypliny, kiedy już się je skusi – smok wygiął długą szyję do tyłu i spojrzał w twarze Kruków. – Jeszcze jedno. Oczekujcie ich pojawienia się ze wszystkich stron. Nasze prawa nie wiążą demonów. Mogą uderzyć z góry, mogą znaleźć się pod waszymi stopami albo wlecieć prosto na was. Ich dotyk jest jak ogień, ich ugryzienie jak lód, a ich spojrzenia odbierają dusze. Uderzajcie mocno i często. Nie okażcie im strachu. Smok spojrzał w oczy Hirada i barbarzyńca poczuł przypływ wdzięczności wymieszanej z nutą gniewu. Sha-Kaan nadal winił ich za rzucenie Złodzieja Świtu i wszystkie tego konsekwencje. Nie wybaczał łatwo ani szybko. Hirad odwrócił się do magów. – Gotowi? Ilkar skinął głową. – Mam nadzieję, że twój miecz jest ostry. – Zastanawiam się, jakiego koloru jest krew demonów. – No to będziesz miał okazją się przyjrzeć – powiedział Denser. – Najlepiej w większej ilości, dobrze? Hirad uśmiechnął się. – Ile tylko zdołam wytoczyć. Przygotujcie się, Krucy. Wielki Kaanie, na twój rozkaz rozpoczniemy rzucanie. – Doskonale. Zaczynajcie natychmiast – smok z powrotem odwrócił głowę. Korytarz zatrząsł się. Hirad stał pewnie, rozluźniwszy mięśnie nóg. Dobył miecza. Za nim magowie usiedli plecami do siebie. Nie mogli pozwolić, by upadek przerwał ich koncentrację. Ilkar zdał sobie sprawę, że nie obawia się połączenia trzech magii. Przeciwnie, od czasu pierwszego, wymuszonego sytuacją złączenia z Denserem w celu uratowania Hirada, w pracowni Septerna, pomysł ten fascynował go podobnie jak, nie wątpił, Xeteskianina. Kiedy ich umysły dostroiły się do spektrum many, Ilkar zobaczył przepływające nad ich głowami pasma pomarańczowej, niebieskiej i żółtej many odpowiadającej kolejno magii Dordover, Xetesku i Julatsy. Każdego z nich otaczała jednokolorowa aura, podczas gdy ponad nimi, magie splatały się niczym części liny, wzmacniając się wzajemnie. Podczas gdy strumień energii wił się i skręcał, poszukując ujścia, troje magów zetknęło się głowami i chwyciło za ręce, by zamknąć krąg. Erienne, mająca największe doświadczenie z konstruktami blokującymi manę, przewodziła rzucaniu. – Jedna magia, jeden mag – powiedziała. – Jedna magia, jeden mag – powtórzył Denser. – Zaczynajmy już – poprosił Ilkar, czując, jak ciepło przepływa pomiędzy Denserem i Erienne poprzez manę otaczającą ich teraz niby trójkolorowy pąk. – Ja wymówię słowa, ale wszyscy musimy wzmacniać ognisko. Zachowajcie na razie kolory i wydobądźcie manę, by utworzyć jeden bok równobocznego trójkąta. Zsuńcie boki i obracajcie – głos Erienne stał się niemal szeptem. Ilkar poczuł wstrząs korytarza, ale zignorował go, koncentrując się na poruszającej się powoli czworościennej piramidzie ponad ich głowami. Erienne pozwoliła ustabilizować się konstruktowi, a potem mówiła dalej. – Podzielcie i obróćcie boki. Pozwólcie osi się złamać – piramida stała się teraz sześcianem. – Odbicie i podwojenie. Podstawa do podstawy. Na razie konstrukt był dosyć prosty. Niemal w pełni uformowane dwie świecące piramidy obracały się w przeciwnych kierunkach. Ilkar zrozumiał, do czego zmierzają i gdzie kryje się trudność. Erienne potwierdziła jego przypuszczenia. – Dobrze. Teraz potrzebujemy osobnych, ostrych wierzchołków na obu końcach. Muszą obracać się w przeciwne strony niż piramidy pod nimi. Każdy ma mieć sześć ścian pokrytych panelami many wszystkich naszych kolegiów. To zabezpieczy konstrukt i utworzy ognisko, które wypchnie manę na zewnątrz całości. Piramidy nie mogą w tym czasie przestać się obracać. Zapadła cisza. Ilkar niemal czuł w powietrzu wysiłek trójki magów. Zdolność jednoczesnego konstruowania i podtrzymywania ogniska stanowiła prawdziwą sztuczkę umysłu. Podzielność koncentracji była zdolnością uczoną bardzo wcześnie, ale zdobywaną późno. Ilkar nie miał wątpliwości, że cała trójka świetnie ją opanowała, ale ta sytuacja była wyjątkowa. Gdyby piramidy przestały się obracać, doszłoby do spalenia zaklęcia, a Ilkar wiedział, jak poważne mogą okazać się tego konsekwencje. Utrata pamięci, może ślepota. A może śmierć. Panele Densera pojawiły się niemal natychmiast. Zetknięte osiami, obracały się w przeciwnych kierunkach. – Zabezpieczone – oznajmił Xeteskianin, a Ilkar zastanowił się przez chwilę, jaki naprawdę wpływ wywarł na niego Złodziej Świtu. Tak szybkie uformowanie paneli byłoby normalnie niemożliwe. Miało to jednak swoje zalety, gdyż Ilkar zyskał teraz wzór dla swoich własnych konstruktów. Wyobrażając sobie łagodny wiatr, oczyścił umysł z myśli, wiedząc, że podtrzyma to ruch piramid przez krótką chwilę. Mimo dwustronnego odpływu many Ilkar, wykorzystując minimalne ruchy splecionych z pozostałymi dłoni, przyciągnął manę umysłem i intonacją i dopasował ją do trójkątnych, niebieskich paneli Densera. Jego były świetliście żółte. Wskoczyły na miejsce w chwilę po panelach Erienne. Teraz, gdy piramidy posiadały już obracające się w przeciwnych kierunkach wierzchołki, zaklęcie mogło zostać zakończone. – Niezwykłe – powiedziała Erienne, choć w jej głosie nie było wielkiego zaskoczenia. Znała zakres ich zdolności. – Obydwie połowy muszą być identyczne i wirować z dokładnie taką samą prędkością. Za chwilę spłaszczcie i rozciągnijcie piramidy... właśnie tak. Powiększcie podstawy wierzchołków. Dosyć. W porządku, jesteśmy gotowi. – Jestem stabilny – zgłosił Denser. – Ja też – potwierdził Ilkar. Ponad nimi konstrukt many wyglądał jak para wirujących, wyposażonych w kolce kopulastych hełmów. – Dor anwar enuith. – Słowa dordovańskich formuł popłynęły iskrzącymi pasmami przez konstrukt pomarańczowej, żółtej i niebieskiej many. – Eart jen hoth – Erienne puściła dłonie Ilkara i Densera i uniosła ręce ponad głowę. – Wypuszczam. Opuściła ramiona tak szybko, że dłonie klasnęły o kamienną posadzkę. Konstrukt many rozrósł się, jakby momentalnie wtłoczono do niego powietrze pod ogromnym ciśnieniem. Jedna połowa objęła Kruków i Sha-Kaana, druga – przestrzeń pod nimi, by spowolnić demony nacierające od dołu. – Lys falette – powiedział Ilkar cicho. Konstrukt momentalnie nabrał bladozielonej barwy, pozostał jednak przezroczysty. Trójka magów opuściła głowy. Zaklęcie zostało zakończone. Krucy i smok oddychali teraz powietrzem nietkniętym przez manę. Smakowało i wyglądało identycznie, ale dla magów Martwa Przestrzeń wiązała się z natychmiastowym obciążeniem. Nie mogli jej utrzymywać zbyt długo. Hirad nie musiał otwierać ust, by poinformować Sha-Kaana, że zaklęcie zostało rzucone. Korytarz zatrząsł się potężnie. Gobeliny zawieszone na ścianach zafalowały, a z palenisk posypały się iskry. Hirad zachwiał się, a Will upadł, potknąwszy się o bok Thrauna. Wilk zawył ze strachu. Nie widział zagrożenia, ale wiedział, że się zbliża. – Spokojnie, Krucy – zabrzmiał głos Bezimiennego, którego wstrząs nie poruszył nawet z miejsca i który zaczął miarowo uderzać końcem miecza o kamień posadzki. Znajomy dźwięk przynosił mu jasność umysłu i przepędzał niepewność. Kolejnemu wstrząsowi towarzyszył huk, jakby coś uderzyło o kamienną konstrukcję korytarza. Tuman kurzu uniósł się w powietrze. – Przygotujcie się – uprzedził Sha-Kaan. Hirad i Bezimienny wymienili szybkie spojrzenia. W oczach wielkiego wojownika barbarzyńca zobaczył niepokój, jakiego nigdy wcześniej nie widział. Ale dostrzegł też determinację, zdolną pokonać każde zwątpienie. Znał jej przyczynę. Bezimienny był człowiekiem, który przekonał się już, co to znaczy utracić duszę na rzecz demonów. Tym razem udało mu się ją odzyskać i nie miał najmniejszego zamiaru stracić jej ponownie. Świadomi, że ich dusze działają na Arakhe niczym czerwona płachta na byka, Krucy zanurzyli się w Całunie-Demonów. ROZDZIAŁ 22 Członkowie Rady Julatsy stali z rozkrzyżowanymi ramionami wokół światła many płonącego w samym centrum Serca Wieży. Wokół nich szalała demoniczna mana, próbując rozedrzeć z trudem utkane magiczne wiązania. Magowie musieli poświęcać dużą część energii tylko na utrzymanie zamkniętych wrót do wymiaru demonów. Rytuał mający zamknąć i rozproszyć Całun-Demonów zaczął się dość spokojnie. Konstrukt many – mający wyłączyć Całun i przesłać jego energię z powrotem do wymiaru demonów, przypominający nieco koronę – został utkany i uwolniony. Jednak dokładnie w momencie, gdy połączył się z Całunem, demony zaatakowały, powodując eksplozje czystej many na całej powierzchni Całunu. Starając się nie utracić koncentracji i rozpaczliwie trzymając się resztek korony, Barras dziękował bogom, że magowie Rady byli tak wyjątkowymi mistrzami w swej sztuce. Słabsza grupa już dawno utraciłaby konstrukt, a ich umysły zostałyby strzaskane mocą, którą rzucały na nich demony. Kiedy Endorr i Cordolan stracili na chwilę koncentrację, reszta Rady utrzymała mentalnie konstrukt do momentu, kiedy ją odzyskali z powrotem. Jednak w umyśle Barrasa prócz podziękowań, czaił się też strach. Nieważne, jak potężna była Rada, nie mogli zbyt długo wytrzymać, a było już za późno, by się wycofać. Istnienie konstruktu many wokół Całunu było całkowicie podtrzymywane przez demony i za to właśnie żądali w zamian duszy. W czasie rozproszenia, należało odebrać kontrolę demonom i przenieść ją na powrót do domeny Julatsy. Oznaczało to olbrzymie wyczerpanie energii rzucających, ale przede wszystkim zmianę w samej naturze konstruktu. Właśnie w tym momencie, przynajmniej teoretycznie, demony mogły przełamać barierę konstruktu i zalać Balaię wystarczającą ilością many, by wydrzeć życie z każdej żywej istoty. Magowie zawsze wiedzieli o takiej ewentualności, jednak nigdy przedtem demony nie posiadały wystarczającego źródła energii, by uczynić to zagrożenie rzeczywistym. Aż do teraz. Najbardziej jednak martwił Barrasa fakt, iż demony wiedziały dokładnie, kiedy uderzyć. Oznaczało to, że były o wiele lepiej poinformowane na temat julatsańskich formuł i ogniskowania many, niż mógł przypuszczać. Potencjalnie mogły więc także odczytywać ślady energetyczne, a jeżeli to okazałoby się prawdą, to byłyby w stanie zablokować wszelkie działania Rady, jeszcze zanim zostałyby podjęte. Dlatego właśnie musieli utrzymywać koronę, na zmianę próbując objąć nią Całun i wzmacniając jej konstrukcję, by demony nie rozerwały jej na strzępy, co wyraźnie zamierzały zrobić. Korona była słabym punktem ogniska, a jej zniszczenie zmieniłoby i osłabiło poważnie konstrukt Całunu. Nie mogli do tego dopuścić. Demony wydostałyby się na wolność. – Kerela, musimy przeformować ognisko. Korona blednie. Nie możemy jej tak stracić. – Barras wiedział, że jego głos był cichy, ale miał pewność, że wszyscy członkowie Rady usłyszą go, pomimo wycia many uderzającej o ich umysły. – Najpierw musimy odzyskać spójność. Więź z Całunem nie jest stabilna – głos Kereli był jak zwykle spokojny i władczy. – Endorr, potrzebujemy tarczy przeciw demonicznej manie. – Tak jest, Starszy Magu – wysiłek w głosie młodego mistrza odzwierciedlał trud jego umysłu. – Pozostaw nam koronę. Utrzymamy ją, kiedy będziesz rzucał – powiedziała Kerela. – Wycofuję się – dał znak Endorr. W chwili, gdy jego umysł odłączył się od korony, Vilif i Seldane przejęli jego uchwyt, utrzymując konstrukt. Barras zamknął oczy i pozwolił swej świadomości dotknąć Endorra. Poczuł, jak mag wydobywa manę do utworzenia tarczy, jak modyfikuje jej ognisko, zazwyczaj służące do odpierania zaklęć ofensywnych, w taki sposób, by mogło zablokować strumień czystej many. Uśmiechnął się. Młody mag był niezwykle błyskotliwy. Połączył zwykłą tarczę przeciw zaklęciom z Maską-Many mającą moc powstrzymywania ataków na umysł. Uśmiech Barrasa zniknął tak szybko, jak się pojawił. Ognisko many Endorra było nierówne. Dwa zaklęcia nie łączyły się dokładnie, co pozwalało na swobodny przepływ między nimi, powodując niestabilność. A jednak mag wydawał się tego nie wyczuwać, pompując w konstrukt coraz więcej mocy. Brzegi ogniska zaczęły pulsować, kiedy zbliżał się do uwolnienia. Jednak w samym środku nierównego dwunastościanu rozlały się kolory trucizny. Żółty mieszał się z fioletem i ciemną migoczącą szarością, ostrzegając o potencjalnie katastrofalnej wadzie. – Endorr, nie jesteś stabilny. Sprawdź formuły. Nie rzucaj. Masz czas – niespokojny głos Barrasa osłabił koncentrację wszystkich zgromadzonych wokół światła many. Widok niestabilnego ogniska Endorra odwrócił ich uwagę, powodując, że z korony oderwały się kolejne pasma energii. Ale młody mag go nie słyszał. Zatopiony we własnej koncentracji, poruszał bezgłośnie ustami, nieznacznymi ruchami rąk utrzymując swój konstrukt. Jako jedyny nie dostrzegał, co działo się w jego wnętrzu. Barras nie wiedział dlaczego, ale ciemność pochłaniała rdzeń połączenia między zaklęciami i rzucanie mogło się zakończyć tylko w jeden sposób. – Endorr! – krzyknęła Kerela. Jej mentalny uchwyt na koronie nie osłabł nawet, kiedy świadomy umysł przejął kontrolę, próbując powstrzymać młodego maga. Ten jednak kontynuował cichą intonację, a w umysłach Rady pojawił się niepokój, który natychmiast odbił się na konstrukcje korony. Kerela poprosiła o zwiększoną koncentrację i ognisko wyrównało się, choć oczy wszystkich pozostały skupione na młodym magu. Żadne z nich nie mogło się poruszyć, inaczej korona zostałaby zniszczona. W pięcioro nie byliby w stanie utrzymać jej pośród burzy energii płynącej z wymiaru demonów. Endorr przygotowywał się do rzucenia. Dwunastościan pulsował żółtym światłem, przetykanym pasmami brązu i bieli, ale jego centrum pozostawało szare. Barras czuł napięcie budujące się w kręgu. – Trzymajcie się. Jeśli się spali, będziemy potrzebować wszystkich sił – ostrzegła Kerela. Dlaczego Endorr nie dostrzegał swego błędu? Barras starał się dotrzeć do niego, znaleźć coś, co mógłby mu przesłać, ale nic z tego. Wiedział też, że kolejna dekoncentracja poważnie naraziłaby koronę. Endorr otworzył oczy, wypowiedział komendę i dopiero wtedy dostrzegł defekt w swoim konstrukcje, mimo iż jego umysł powinien był dawno to zauważyć. Twarz mu poczerwieniała, kiedy patrzył, jak ognisko rozrasta się gwałtownie, a potem zapada w sobie, całkowicie pochłaniane przez niszczącą szarość. Z jego zaciśniętych ust wydobył się cienki pisk, a z nosa i uszu popłynęła mu krew. Zadrżał i zamachał wściekle rękami, próbując opanować spalające się zaklęcie. Z oślepiającym błyskiem w całym spektrum many konstrukt implodował. Głowa Endorra odskoczyła do tyłu, członki mu zesztywniały i sparaliżowane ciało opadło na posadzkę. Blask zniknął niemal natychmiast, ale korona zakołysała się. Kolejna eksplozja many wystrzeliła z brzegów Całunu, rozrywając połączenie w kilkunastu miejscach. – Zamknijcie ją – poleciła Kerela. – Zamknijcie ją. Pozostałych sześciu członków Rady mocowało się z rozpadającym się ogniskiem, próbując zachować resztki porządku. – Co teraz? – zapytała Seldane, głosem pełnym strachu. – Czekamy i zastanawiamy się. Koncentrujemy się, zbieramy siły – odpowiedziała Kerela. – Na co czekamy? – Nie wiem, Seldane – w jej oczach po raz pierwszy Barras dostrzegł myśl o porażce. – Nie wiem. * * * Korytarz zadrżał, wbijając się w zewnętrzną powłokę Całunu-Demonów. Momentalnie zielona powierzchnia Martwej Przestrzeni pokryła się niebieskimi kształtami demonów. Bez ochrony zaklęcia dusze Kruków już dawno zostałyby pochłonięte, a tymczasem usłyszeli pełne bólu i bezsilności wycie wydarte z setek wypełnionych ostrymi zębami ust. Przez chwilę żaden z demonów nie odważył się wkroczyć w obszar cierpienia. – Nie czekajcie na nie. Uderzajcie w ciała pokrywające zaklęcie. Niech się was boją. Osłabcie je – powiedział Sha-Kaan i jakby chcąc wszystkim zademonstrować, otworzył wypełnioną ogniem paszczę i wyskoczył do przodu, uderzając przednimi łapami i ogonem, który jednak zaraz potem wykręcił do tyłu, by chronić Kruków. Miecz Bezimiennego przestał stukać o posadzkę. – Krucy! – ryknął. – Razem, Krucy! Zamachnął się mieczem szerokim hakiem ku górze. Stal wbiła się w nieopancerzone ciała demonów przed nim. Odpowiedziały mu wrzaski bólu i szybkie jak błyskawica uderzenia łap o metal broni. Hirad zerknął na lewo i zobaczył Willa, który wymachiwał dwoma mieczami, wymierzając wściekłą serię skomplikowanych ciosów. Thraun zawył i włączył się do walki. Hirad skupił uwagę na własnej pozycji. Ostrza Kruków rozwścieczyły demony i spowodowały, że coraz większa ich liczba przylegała do powierzchni Martwej Przestrzeni, szukając miejsca na łatwe uderzenie. Raz po raz jakiś demon przeciskał się do pozbawionego many obszaru po to tylko, by odskoczyć natychmiast z wrzaskiem i twarzą wykrzywioną bólem. Ale gromadziło się ich coraz więcej i w końcu pragnienie bycia tym pierwszym, który skosztuje ciała i dusz wrogów, musiało pokonać strach przed lotem w wolnej od many przestrzeni. Hirad spojrzał w górę. Nad ich głowami zebrała się liczna grupa, krzycząc o krew i energię życiową. – Jest ich tak wiele. Jak je pokonamy? – zapytał Hirad. – Nie mamy ich pokonać – przypomniał Sha-Kaan, spopielając krótkim zionięciem ramię demona, który wysunął się zbyt daleko. Stwór zniknął. – Im więcej ich przyciągniemy, tym słabszy będzie atak na julatsańską Radę. Musimy ich zająć. To może dać magom szansę zamknięcia Całunu. – A jeśli nie? – Wtedy wszyscy jesteśmy już martwi. – Sha-Kaan odwrócił głowę i spojrzał na swego Dragonitę. Hirad poczuł, jak przepełnia go pewność siebie. – Walcz, Hiradzie Coldheart. Walczcie Krucy. Jak nigdy przedtem. Pierwszy z demonów pokonał straszliwy ból Martwej Przestrzeni i zaczęła się walka o przetrwanie. * * * Nacisk na ich umysły zwiększył się nagle, jakby wiatr szarpiący wiązania korony niespodziewanie przemienił się w huragan. Strumienie many wysysały z nich energię i próbowały zburzyć ich koncentrację. Wraz z nią niosły się głosy i śmiech. Demony jakby nabrały nowych sił i determinacji, posyłając kolejne fale many w członków Rady, zbliżały się, grożąc wdarciem się do wymiaru Balai. Na początku był to szept, z którego Barras nie mógł wyłowić żadnej spójnej wiadomości. Powoli jednak natężenie dźwięków rosło, stapiając się w jeden głos, chór wielu głosów, niosący ze sobą nienawiść milionów. Obiecywał ból. Wieczne cierpienie dla niego i wszystkich jego bliskich. Opowiadał o mękach, o agonii, o niekończącym się smutku. Obiecywał mu piekło. Oczywiście, jeśli nadal będzie się trzymał swego bezużytecznego zaklęcia. Gdyby ustąpił i pozwolił demonom dokończyć dzieła, zostałby oszczędzony. Wszyscy zostaliby oszczędzeni. Tak, kilku pewnie zginęłoby na ulicach, ale czy była to aż tak wielka cena za uratowanie Rady, będącej osią julatsańskiej magii? Czy było niemożliwym, by po życiu spędzonym na altruistycznych ofiarach i wyrzeczeniach raz pomyślał w końcu o sobie? Co znaczyła śmierć nawet wielu ludzi wobec życia przyszłych pokoleń. Poddać się. Musiał się tylko poddać. Barras drgnął i otworzył oczy. Serce biło mu jak młotem. Oczy stojących w kręgu członków Rady były zamknięte. Cordolan nawet się uśmiechał. A ponad nimi ognisko korony powoli się rozpraszało. Wirujące diamenty na jej szczycie wypłaszczały się, odpadały i znikały. Konstrukcja trzonu pękała, a połączony z Całunem brzeg łamał się pod huraganowym naporem demonicznej many. – Nie! – wykrzyknął elf. Korona zachwiała się utrzymywana teraz jedynie przez podświadomość magów. A i ten uchwyt słabł. Krzyk Barrasa zaszkodził jedynie resztce koncentracji jego przyjaciół. – Obudź się, Kerelo – zawołał głośno, wiedząc, że użycie imienia Starszego Maga może ją otrzeźwić albo zupełnie wyrwać z kręgu. Musiał jednak zaryzykować. Przechwycił utrzymywany przez nią fragment korony, dając jej czas na całkowite przebudzenie. Szeptane przez Kerelę słowa przyzwolenia i zgody zmieniły się w groźby i przekleństwa. Barras oblał się potem. Jego umysł podtrzymywał teraz większą część konstruktu, niż mógł w pełni kontrolować. Ale wtedy Kerela dołączyła do niego, odsuwając go delikatnie i przejmując uchwyt na koronie. Bez chwili zastanowienia powiedziała: – Teraz pozostali. Zajmij ich miejsce, nim przemówisz. I bądź delikatny. Przypominało to wybudzanie dzieci z głębokiego, pełnego marzeń snu. Barras i Kerela dotykali umysłów zahipnotyzowanych członków Rady, przywołując ich do rzeczywistości, najpierw zaskoczonych, a potem wściekłych. Słyszeli głosy demonów zachęcające do porzucenia świata i poddania się piekłu. Najpierw kuszące, potem poruszone, wkrótce rozgniewane przynajmniej tymczasową utratą kontroli nad magami. Vilif jako ostatni dołączył moc swego świadomego już umysłu do wspólnego wysiłku podtrzymywania konstruktu. Wyglądał na straszliwie zmęczonego, jakby nagle od nowa przeżył ponad siedemdziesiąt lat swojego życia. Dumny mag zniknął, ustępując miejsca zgarbionej postaci starca o zrezygnowanych, zmęczonych oczach. Jego łysa głowa była zupełnie biała, drżał na całym ciele. Znalazł się na krawędzi. – Przetrwamy, Vilif – szepnął Barras. – Zaufaj naszej sile. Serce Julatsy musi bić. Vilif skinął głową i do jego oczu napłynęło nieco światła. Ale postawa wszystkich członków Rady mówiła wyraźniej niż słowa. Byli zaledwie o krok od katastrofy, gdy Barras ich obudził i wiedzieli o tym. Bez pomocy z zewnątrz, bez czegoś, co powstrzymałoby nieokiełznaną moc demonów, byli straceni. Pozostawało to jedynie kwestią czasu. * * * Wrzaski wypełniły powietrze i demony natarły ze wszystkich stron. Atak nabierał coraz większej intensywności. Hirad nie miał czasu, by patrzeć, jak idzie jego przyjaciołom. Miał dosyć własnych kłopotów. Spadły z góry, z lewej strony, prosto na niego, z obnażonymi igiełkowatymi zębami w pozbawionych warg ustach, z pazurami błyszczącymi w zielonkawym świetle. Twarze wykrzywione bólem, ciała stężałe, połyskujące jak wypolerowane ostrza. A jednak zbliżały się i były silne. W prawej ręce trzymał miecz, w lewej sztylet. Nadlatywały falami, piszcząc i śmiejąc się, wrzeszcząc i wyjąc, przysięgały mu trwającą wieczność agonię. Roześmiał się w odpowiedzi i ciął zygzakiem przed sobą, jednocześnie uderzając sztyletem nad głową i szyją. Poczuł, jak ciężkie ostrze dochodzi celu, usłyszał krzyk bólu i z prawej strony zobaczył demona trzymającego się za kikut nogi. Wbił w barbarzyńcę wzrok ohydnych oczu, a potem zniknął. Hałas ponad nim nasilił się i Hirad zamienił ostrza miejscami, wykonując mieczem zamach nad głową, by odpędzić całą sforę. Za nim pięć potworów pędziło w stronę magów. Chciał skoczyć na pomoc, ale Bezimienny był szybszy. Zatopił ostrze wielkiego dwuręcznego miecza w niebieskiej skórze zbyt szybko, by osłabione ciała demonów zdążyły zareagować. Więcej stworów przedarło się do Martwej Przestrzeni. Wyjąc z bólu spowodowanego brakiem many, ruszyli na niechroniony bok i tył Bezimiennego. – Zewrzeć szyk, Krucy! – zaryczał Hirad. – Will, moja lewa i prawa Bezimiennego. Jeżeli musimy, obracamy się tylko w prawo i chronimy magów. Will przerwał pchnięcie wymierzone w dwa demony unoszące się nad jego głową i cofnął się, stając o pół kroku od Hirada. Barbarzyńca odpędził stwory, które zagroziły Bezimiennemu. Ten z hukiem rzucił swój miecz na ziemię i dobył długich sztyletów z pochew na łydkach. Zajął trzeci wierzchołek obronnego trójkąta Kruków. Sztylety były lekkie w jego rękach. – Will, jeżeli zrobi się za ostro dla ciebie, wycofasz się. Tylko nie przestawaj mówić. – Nie bój się, nie przestanę. Górując nad nimi, Sha-Kaan siał zniszczenie, wypluwając krótkie strumienie ognia z potężnej paszczy. Hirad czuł go w umyśle. Spokój i kontrola. Ponad nimi demony znów atakowały. Thraun odepchnął wątpliwości, całkowicie skupiając się na ochronie brata ze sfory. Raz po raz atakował syczące niebieskie stworzenia spadające z zielonego nieba. Kłapał szczękami, wgryzając się w pozbawione smaku i krwi ciało, które wypływało mu spomiędzy zębów. Wiedział, że zadaje im ból i że jego pazury ich ranią, ale nie krwawili, a dziury po jego kłach zasklepiały się zaraz po tym, jak wycofywał się, by zaatakować znowu. Czuł strach większy jeszcze od tego, jaki powodowała wielka bestia, która, jak się zdawało, nie była jednak przeciw nim, choć jej moc mogła zniszczyć ich wszystkich. Niebieskie stworzenia nie były ptakami, choć latały, nie były też ludźmi, choć jeśli chciały, chodziły wyprostowane. Ich zapach go przerażał. Nie pochodził z jego ziemi, był obcy i zły jak odór śmierci powstałej z grobu. Ta myśl sprawiła, że zmarszczył czoło i ciął pazurami w twarz jednego z wrogów, który wrzasnął i zniknął szybciej, niż Thraun mógł dostrzec, chociaż próbował. Odsłonił go jednak na kolejny atak. Stwór zacisnął szczęki na jego uchu i Thraun poczuł, jak ogień rozlewa mu się po czaszce. Zawył i potrząsnął łbem, rzucając stworem o ścianę. Strach stawał się zbyt wielki. Thraun cofnął się z wywieszonym językiem. Wszędzie widział nowe twarze zbliżających się istot. Szczeknął i spojrzał na brata ze sfory, który stał teraz z innymi ludźmi. I nagle powietrze stało się niebieskie. – Przybyły – zawołał Sha-Kaan, rozpraszając Hirada na chwilę. Barbarzyńca spojrzał na ściany Martwej Przestrzeni. Wijące się ciała przypominające dzieci demonów zniknęły, a na ich miejscu pojawiły się tysiące nieruchomych oczu spoglądających z twarzy wielkości głów lalek. Demony miały zmarszczone brwi i ostre rysy. Niebieska skóra była mocno rozciągnięta na wydatnych policzkach i kwadratowych szczękach. Miały głębokie, duże oczodoły i małe usta z kłami osadzonymi w czarnych dziąsłach. – O bogowie – wyszeptał Hirad. – Nie pozwólcie im zajrzeć wam w oczy. Pilnujcie swych dusz – powiedział Sha-Kaan. – A jak do cholery mamy to zrobić? – zapytał Will, rzucając spojrzenia na wszystkie strony. – Nie dopuście do kontaktu wzrokowego. Jeżeli pokonają wasze umysły, mogą odebrać wam dusze – dodał smok. Demony zaatakowały. W jednej chwili niebo wypełniło się skrzydlatymi i nieskrzydlatymi demonami o rozmiarach lalek. Krzyczały z radości, że mogą schwytać nowe dusze, i z bólu powodowanego trującą atmosferą. Zalały Martwą Przestrzeń setkami, a w miejsce każdej dziesiątki, która padła na posadzkę, niezdolna do dalszego działania, dwa razy tyle parło naprzód. Ale były osłabione. Tak jak towarzysze Hirad odrzucił miecz i wydobył drugi sztylet. – Uderzajcie nieprzerwanie, Krucy. Brońcie magów. Jego sztylety świszczały w powietrzu, poruszając się tak, by chronić głowę i górną część ciała. Demony biły powietrze jak chmara ptaków i pokrywały posadzkę masą rozedrganych kończyn. Jeden czy dwa wynurzyły się z kamieni, ale zginęły zbyt szybko, by stworzyć poważne zagrożenie, zakłócając jedynie marsz swych braci. Ostrza Hirada cięły i wbijały się w ciało za ciałem, a potężne machnięcia sztyletów wyrzucały lekkie stworzenia wysoko w powietrze. Ramiona barbarzyńcy blokowały ataki, roztrzaskując nosy, łamiąc pazury i żebra, posyłając demony z powrotem tam, skąd przybyły. Jego obute stopy deptały, gniotły i miażdżyły, niszcząc osłabione ciała, które zamiast umierać, znikały. Lecz potwory nie zaprzestały ataków, drapały jego zbroję, chwytały się rąk, wbijały kły w głowę i szarpały podeszwy. A gdziekolwiek dotknęły jego ciała, ogień i lód powodowały fale bólu. Hirad ryknął wściekle i zwiększył szybkość ruchów. Obok siebie słyszał przyspieszony oddech Willa, a wysiłek towarzyszący każdemu jego ciosowi powodował u Hirada dreszcze. Odezwał się, nie przestając ani na chwilę kłuć i ciąć sztyletami ciał nacierających demonów: – Will, oddychaj głęboko. Skup się na celach, zignoruj ból. Nie mogą cię zabić, jeśli nie dosięgną oczu. – Jest ich tak wiele – wyszeptał złodziej. – Każdy, którego przepędzisz – to o jeden mniej. – Hirad ciął lewym sztyletem w grupę rozwrzeszczanych demonów. Wrzaski bólu towarzyszyły im w drodze do własnego wymiaru. Za nim Sha-Kaan ział wąskimi strumieniami ognia z nozdrzy i spomiędzy kłów, spalając wrogów za każdym atakiem. Jednocześnie ciął połyskującymi w blasku ognia pazurami, a ogonem, niczym biczem, zmiatał kolejne grupy demonów, chroniąc w ten sposób magów. Każdy jego ruch był zaplanowany, a każdy ognisty oddech wymierzony, by zadać maksymalne uszkodzenia, z maksymalną skutecznością. W przeciwieństwie do Thrauna. Wilk, wyraźnie przerażony atakiem nieznanych istot, wył cicho i gardłowo, obracając się chaotycznie i machając łbem na lewo i prawo. Jego szczęki kłapały w powietrzu, a łapy wystrzeliwały nerwowo we wszystkich kierunkach. Nie spuszczał oka z Willa, a czoło miał zmarszczone. Atak stał się jeszcze gwałtowniejszy. Coraz więcej demonów wypełniało przestrzeń. – Powstrzymajcie ich. Wygrywamy tę bitwę – zawołał Sha-Kaan. – Wygrywamy? – Hirad syknął przez zęby, uderzając bez przerwy sztyletami i obutymi stopami. Demony były wszędzie. Wspinały mu się po nogach, krążyły wokół głowy, szarpały włosy. Bezimienny, zwykle walczący w milczeniu, wydał krótki okrzyk bólu, kiedy w jego odkryte ramiona wbiły się kolejne kły i rozorały je kolejne pazury. Hirad wyobraził sobie krew płynącą z ran, a także ogień i lód wypełniający żyły towarzysza. Will natomiast prawie zaprzestał walki. Unosił ramiona nad głową otoczoną niebieskimi demonami. Obok Thraun wył i rzucał się na stwory atakujące jego przyjaciela, podczas gdy kły i pazury raz po raz przebijały skórę jego grzbietu, a tylne łapy uginały się pod ciężarem wrogów. Sha-Kaan zionął potężnym strumieniem na prawo od Kruków. Jego ogon nie przestawał dźgać i uderzać, jednak złota łuska była teraz niebieska od wrogów i mimo szybkich ruchów potężnego ciała, nie udało mu się zrzucić z grzbietu diabelskiego pomiotu. – Dalej, Krucy! Nie poddawajcie się! – krzyknął Hirad. Ignorując ból w nogach, machał bronią wokół głowy. Sztylety ze świstem cięły i przebijały kolejnych napastników. Teraz jednak natarcie nadchodziło również z dołu i demony dobrały się do bezbronnych magów. Bezimienny wykrzyczał ostrzeżenie i zanurkował pod rozpędzonym ogonem Sha-Kaana. Zaczął zrywać piszczące, syczące i śmiejące się stworzenia z ciał towarzyszy, których koncentracja utrzymywała ich wszystkich o krok od śmierci. Tylko dopóki Martwa Przestrzeń istniała niezaburzona, Krucy mieli szansę. A mimo to walka była prawie skończona. Will wrzasnął. Demony były przy jego twarzy. – Nie! – zawył Hirad. – Zostawcie go, skurwysyny! – rzucił się na niskiego złodzieja i przewrócił go na ziemię. Zapominając o sztyletach, zaczął, tak jak wcześniej Bezimienny, odrywać demony od ciała Kruka. Thraun był tuż za nim, miażdżąc niewielkie niebieskie stworzenia w potężnych szczękach. – Sha-Kaanie! – zawołał Hirad, przekrzykując hałas wypełniający Martwą Przestrzeń. Musimy uciekać. Teraz! – Jeszcze trochę – odpowiedział smok, a jego głos wydał się jakiś zduszony i odległy. – Możemy zwyciężyć. Musimy. Ale Hirad czuł, jak wgryzają mu się w szyję i rwą ubranie, by dotrzeć do skóry, którą mogły zranić. Wiedział, że smok się myli. Już niedługo Krucy przestaną istnieć. * * * Ciało Endorra leżało nieruchomo na posadzce Serca, skulone, z rękami przy głowie, z jednym kolanem podwiniętym, drugim wyprostowanym. Ślina kapała mu z ust, a z nosa płynęła krew. Przynajmniej żył. Barras postrzegał to wszystko małą cząstką świadomości, podczas gdy główny wysiłek jego umysłu stanowiła coraz bardziej nierówna walka o uratowanie korony ogniska. Demony wyczuły nadchodzące zwycięstwo i ich drwiny i wyzwiska szarpały pancerz jego siły woli. Wokół niego szalała mana, zalewając umysł strumieniem energii i wyjąc mu w uszach, osłabiając mentalny uchwyt na konstrukcie, który Rada za wszelką cenę starała się utrzymać. Wysiłek wszystkich członków kręgu był widoczny. Pot, łzy, żyły na skroniach, twarze wykrzywione grymasami i napięte do granic możliwości ciała tworzyły żywy model rozpaczy i nieuchronnej porażki. Leżący na ziemi Endorr potrzebował natychmiastowej pomocy, podczas gdy oni nie mogli nic dla niego zrobić. Na bogów, nie mogli nawet zrobić nic, by pomóc sobie. – Jak długo? – syknęła Seldane. – Tak długo, jak będzie trzeba – wydyszała Kerela, choć wszyscy wiedzieli, że nie takie było pytanie. Barras poczuł, jak z oka spływa mu łza bezsilnej frustracji. Tarcza Endorra spaliła się, a im nie wolno było wypuścić korony, by rzucić kolejne zaklęcie. Demony nie dałyby im na to czasu. A jednak nie mogli tak trwać w nieskończoność, a kiedy utracą resztki sił, efekt będzie taki sam, jak gdyby przerwali swój uchwyt teraz. Ale nie chcieli poddać się demonom. Nie, dopóki istniała choćby najmniejsza szansa, że coś, w jakiś sposób udzieli im pomocy. Barras powstrzymywał łzy, tym razem żalu. Tak długo czekał na spokój sędziwego wieku, kiedy zostałby otoczony troskliwą opieką ukochanego kolegium, któremu poświęcił życie. Potem zaatakowali Wesmeni i udało mu się pogodzić z perspektywą bohaterskiej śmierci w obronie tych murów i wszystkiego, co ze sobą niosły. Ale to? Haniebny, bezsensowny i bezwartościowy koniec, w zamkniętej komnacie, z dala od świeżego powietrza i słońca. Koniec, jaki nie dawał nadziei nikomu, a przynosił cierpienie wszystkim. Taka śmierć nie była odpowiednia dla elfa o jego pozycji. Na bogów, dla nikogo z członków Rady. To, co musieli wkrótce zaakceptować jako nieuniknione, było absolutnie niemożliwe do zaakceptowania, w żadnej postaci i formie. Podniósł głowę. Z wzrokiem nadal dostrojonym do spektrum many, zaczął na nowo splatać wiązania korony. – Barras? – głos Torvisa był słaby z wysiłku. – Niech będę przeklęty na wieki, jeżeli pozwolę temu piekielnemu pomiotowi wkroczyć do kolegium i do mojego wymiaru. Nie pobiegnę pokornie na spotkanie śmierci. – Z każdym słowem związywał kolejne pasmo konstruktu w całość, czując, jak siła płynąca z desperacji wypełnia jego ciało. – Na wszystkich bogów, nie jesteśmy bezradni – wycedziła przez zaciśnięte zęby Kerela. – Pokażmy tym draniom, do kogo należy Balaia. Trzymajcie się ze wszystkich sił i nie osłabnijcie. Powiedziawszy to, Kerela dołączyła do Barrasa, nie tylko wzmacniając ognisko, ale jeszcze powiększając je. Wtedy dostrzegli zmianę. Na początku tak nieznaczną, że prawie niezauważalną. Ale stopniowo huragan many słabł, a głosy, dotychczas wyzywające ich i drwiące, zaczęły się rwać i cichnąć. Łatwo byłoby przypisać tę zmianę sobie, ale Barras wiedział, że ich zdwojony wysiłek nie miał z tym nic wspólnego. Choć nie mógł w to uwierzyć, był świadkiem cudu. Coś, lub ktoś, odciągało uwagę demonów. – To nasza jedyna szansa! – głos Kereli, na powrót pełen dawnej mocy i władczości, wezwał Radę do działania. – Zmarnowaliśmy już dość cennego czasu generała Karda. Teraz uwolnijmy wreszcie nasze miasto od tego przeklętego Całunu. Korona, niedawno jeszcze tak ciemna, rozbłysła na nowo. * * * Krzyki Willa zagrażały koncentracji magów bardziej jeszcze niż zastępy demonów otaczające ich ciała. Nie zwracając uwagi na własny ból Hirad i Bezimienny rwali i miażdżyli, kopali i deptali ohydne lalki, które pełzły i leciały ku najbardziej bezbronnej ofierze. Bezimienny jedną ręką chwytał demony próbujące dosięgnąć jego oczu, a drugą łapał te, które atakowały magów. Na dodatek musiał cały czas unikać pokrytego niebieskimi punktami ogona Sha-Kaana wijącego się wokół niego. Hirad miał jeszcze trudniejsze zadanie. Will, porzuciwszy miecze, tarzał się na ziemi, drapiąc bezskutecznie palcami i z każdym oddechem wydając z siebie przeszywające jęki. Trząsł się i miotał pod ciężarem atakujących demonów i Hirad poczuł, że robi mu się niedobrze, gdy patrzył, jak ich pazury i kły dosięgają celu. – Will, nie ruszaj się! – krzyknął, jednocześnie potrząsając głową, by zrzucić bestię, która przysiadła mu na potylicy. – Kurwa – syknął, czując lodowaty chłód i strużkę krwi spływającą mu po czole i między oczami. Złodziej wił się dalej, a demony pokrywały jego twarz. Hirad zacisnął dłoń na ramieniu Willa i podciągnął go do góry, zrywając demony z jego twarzy. Ignorował ślady, jakie zostawiały, skupiając się na tym, by nie pozwolić im zajrzeć w oczy przyjaciela. Przez cały czas Thraun, zdezorientowany i przerażony, przyglądał się temu, od czasu do czasu sięgając pyskiem, by zerwać demony ze swego grzbietu. Te jednak w większości go ignorowały. Jego zwierzęca dusza była zbyt głęboko ukryta. Wszędzie wokół martwe stwory padały i znikały, wracając tam, skąd przybyły, ale na ich miejsce pojawiały się kolejne. Z okropnym śmiechem radośnie gryzły, kłuły i darły ciała Kruków i smoka. Demon wbił pazur w policzek Hirada i zgiął go, rozrywając skórę. Barbarzyńca zaklął i oderwał potwora od twarzy, miażdżąc go jedną ręką. Will wyrwał się z jego uścisku i odtoczył na bok, z całej siły pocierając dłońmi szyję i twarz. – Spokojnie, Will. Ale złodziej nie słuchał. – Muszę się wydostać – jęknął. – Na zewnątrz. Wstał i pobiegł w stronę granicy Martwej Przestrzeni. – Nie! Will, nie! – Hirad rzucił się na niego i chwycił go za kostkę. Will upadł, ale zaraz podniósł się i pobiegł dalej. Hirad słyszał głosy demonów, kuszących go, przekonujących, że wybrał właściwą drogę. Spóźniony Thraun warknął i skoczył za przyjacielem, lądując zaledwie kilka centymetrów za nim. Will dotarł do granicy Martwej Przestrzeni i wysunął za nią rękę. W tej samej chwili demony, wraz z całym swym złem i nienawiścią, zniknęły. Ilkar, Erienne i Denser rozproszyli zaklęcie. W korytarzu znów zapanował spokój. W ciszy, jaka zaległa, Hirad przyjrzał się Krukom i Sha-Kaanowi. Bezimienny siedział obok w miarę całych magów. Na głowie miał całą masę otwartych ran, a jego ramiona były śliskie od krwi. Wielki Kaan spoczywał na brzuchu. Łuska wyglądała na stosunkowo nienaruszoną, ale Hirad czuł jego ból. Demony odpłaciły mu cierpieniem za śmierć każdego ze swoich. Powietrze rozdarło przeciągłe, przeszywające wycie. Krucy zwrócili głowy w stronę Thrauna siedzącego przy leżącym na posadzce ciele Willa. Łapę trzymał na piersiach przyjaciela, a z jego żółtych, dzikich oczu wyzierał głęboki smutek i ślepa furia. – Nie... – wyszeptała Erienne. Will się nie ruszał. ROZDZIAŁ 23 Barras wyobraził sobie bardziej, niż usłyszał metaliczne brzdęknięcie korony zamykającej Całun-Demonów, choć wściekłe wycie, które ucichło w ciągu kilku chwil, było jak najbardziej realne. Rada rozwiała zaklęcie, a wraz z uwolnieniem ich umysłów spod ciężaru konstruktu nadeszła ogromna ulga i krótki moment euforii. Vilif zatoczył się i byłby upadł, gdyby nie silne ramię Cordolana, który sam nie za dobrze się trzymał. Torvis, Seldane i Kerela podbiegli do nieruchomego, ale oddychającego Endorra, podczas gdy Barras zachował wystarczającą trzeźwość umysłu, by ominąć stosy ksiąg i otworzyć szeroko drzwi Serca. Jego oczom ukazała się blada, zaniepokojona twarz Karda. Na widok elfa generał uśmiechnął się z ulgą. – Na bogów, Barras... Odgłosy, jakie słyszałem... – Wszystko w porządku. Endorr jest w złym stanie. Sprowadź magów do Połączenia, Całun został opuszczony. Kard zawahał się. – Endorr? – Nic nie możesz zrobić. Zajmij się obroną. Idź. Idź już. – Barras popatrzył za odchodzącym generałem, potem odwrócił się z powrotem ku Sercu. Kerela wstała i otarła dłonią czoło. Wyraz jej twarzy był ponury. Zauważyła spojrzenie Barrasa. – Nie jest dobrze. Śpiączka – poklepała Cordolana po ramieniu. – Zabierzcie go do uzdrowicieli. Wszyscy. Ja poczekam na magów, którzy mają odbyć Połączenia. Spieszcie się. Cordolan, Torvis i Seldane podnieśli bezwładne ciało Endorra i wynieśli go za drzwi. Vilif, nadal chwiejąc się, poszedł za nimi. Barras słyszał, jak na zewnątrz Cordolan wzywa pomoc. – Dziękuję, Barrasie – powiedziała Kerela. – Za co? – Za pokazanie nam właściwej drogi. Nam wszystkim. Barras wzruszył ramionami. – To nie miałoby znaczenia, gdyby nie... Tuż obok drzwi do Serca pojawił się świetlisty prostokątny zarys. Kerela otworzyła usta, ale Barras podniósł rękę, by ją powstrzymać. – Wszystko w porządku, Kerelo. Sądzę, że za chwilę dowiesz się o mnie czegoś, czego nigdy nie podejrzewałaś. – Z cichym szmerem zarys portalu rozjaśnił się i zobaczyli w nim sylwetkę wyraźnie odznaczającą się w świetle pochodni. Mężczyzna ruszył w ich stronę, a za nim szli inni, wśród nich olbrzymi wojownik niosący w ramionach ciało, obok niego zaś stąpał wielki pies albo... – Bogowie... – zaczął Barras. – Nie obawiaj się, Barrasie – powitał go Ilkar. – Wilk to zmiennokształtny. Jest z nami. Nie widział Kruków od czasu spotkania nad jeziorem Triverne, jeszcze przed rzuceniem Złodzieja Świtu, uznał więc, że są w pułapce po zachodniej stronie gór. Ale ich pojawienie się, okrwawionych, w czymś co bez wątpienia było portalem Dragonity kompletnie go zdezorientowało. Żaden z nich nim nie był, wiedział to, gdy spotkał ich wcześniej. A jednak tylko Dragonita mógł umożliwić otwarcie portalu i to nie Elu-Kaan czekał na niego w środku. – Jak się tu dostaliście? – To długa historia – powiedział Ilkar, natychmiast wyprowadzając Kruków z Serca. Zwykli ludzie nie mogliby długo wytrzymać panującego w nim stężenia many, a Xeteskianin i Dordovanka nie byli tu mile widziani. – Ale musi zaczekać. Najpierw dwie sprawy. Potrzebujemy natychmiastowego dostępu do biblioteki oraz pomocy leczniczej dla Willa. Barras zaczynał rozumieć. – Przeszliście przez Całun? – Tak, ale proszę, nie mamy dużo czasu. – Zaiste – odezwała się Kerela – ale zawsze znajdzie się chwila, by powitać ukochanego syna – pocałowała Ilkara w oba policzki i uścisnęła mu dłonie. – Jak widzisz, część naszej biblioteki jest tutaj, z powodu Wesmenów. Wkrótce rozpocznie się bitwa, której nie mamy nadziei wygrać, choć Krucy zawsze zwiększają szanse. Musimy teraz opuścić Serce, żeby umożliwić przygotowania do Połączenia. Chodźcie, zaniesiemy waszego rannego do uzdrowicieli i porozmawiamy przez chwilę w komnatach Rady. – Pokazała Ilkarowi, by szedł przodem, a potem odwróciła się do Barrasa i spojrzała na niego łagodnie. – Mogłeś mi zaufać. – Nie wolno nam mówić nikomu. I to nie kwestia zaufania. – Później mi o tym opowiesz – zgodziła się Kerela. Hirad Coldheart minął ją i mimo ciężaru many wszedł z powrotem do Serca. – Sha-Kaan chce z tobą porozmawiać – zwrócił się do Barrasa. – Ty? Dragonitą? – Barras zmarszczył czoło. Hirad skinął głową. – Chodź. Elu-Kaan jest ciężko ranny. Potrzebuje twojej pomocy. Barbarzyńca odwrócił się i poprowadził Barrasa do korytarza. * * * Generał Kard szybko skierował się do kuchni położonych obok Wieży i rozkazał, by magowie mający odbyć Połączenia czekali w gotowości na zewnątrz Serca. Potem zrobił jeszcze kilka kroków w stronę cichego dziedzińca. Kiwnął głową z zadowoleniem. Julatsańczycy byli zdyscyplinowani i posłuchali rozkazu, by pozostać cicho po rozproszeniu Całunu. Spojrzał na ruchomą wieżę obserwacyjną Wesmenów przez całą noc oświetloną pochodniami. Nie mógł uwierzyć, że strażnicy nie dostrzegli zniknięcia Całunu, ale z panującej ciszy wnioskował, że tak właśnie było. Z drugiej strony – już wcześniej zauważył, że w ciemności trudno było dostrzec falującą szarość zaklęcia, a ludzie bez wątpienia widzieli to, co spodziewali się zobaczyć. Jednak wraz z Całunem zniknęła też aura zła, a Wesmeni najwyraźniej tego również nie wyczuli. Miał tylko nadzieję, że taka sytuacja potrwa jeszcze przez kolejną godzinę. Do tego czasu magowie przydzieleni do ataku na wieżę będą dobrze przygotowani, podobnie jak oddział przeznaczony do walki na ulicach Julatsy. Zatrzymał się na chwilę, wiedząc, że na murach jego ludzie byli w pełni gotowi. Z pewnością widzieli, a ponadto wyczuli zniknięcie Całunu. Za zamkniętymi drzwiami jego armia, jeżeli mógł ją tak nazwać, czekała na rozkaz do ataku, odbierając ostatnie wskazówki od oficerów. Gdzie indziej magowie – ci, którzy mieli się znaleźć w powietrzu i ci, których zadaniem było osłonić odwrót – odpoczywali i ćwiczyli ogniskowanie many do zaklęć mających nieść śmierć Wesmenom. Zamieszanie w Wieży sprawiło, że się odwrócił, a potem cofnął dwa kroki, kompletnie zaskoczony. W jego stronę szedł olbrzymi wojownik, niosąc w ramionach drugiego, o wiele mniejszego mężczyznę. Tuż za nim kroczyło coś, co musiało być wielkim wilkiem, a za nimi dwóch członków Rady szło obok żołnierzy niosących bezwładne ciało Endorra. Otworzył usta ze zdziwienia, a jego ręka sama powędrowała ku rękojeści miecza. – Jesteśmy przyjaciółmi – powiedział wojownik lakonicznie. – Którędy do szpitala? Szybko, człowieku. Will nie ma zbyt dużo czasu. Kard odruchowo wyciągnął rękę w stronę dziedzińca po lewej stronie. Wojownik skinął głową i pobiegł we wskazanym kierunku. Wilk ruszył za nim. Podobnie żołnierze niosący Endorra. Cordolan zatrzymał się na chwilę. – Krucy są tutaj. Barras, jak się wydaje, jest Dragonitą, a... cóż, idź do komnat Rady, chyba Kerela z nimi rozmawia – mag popędził za żołnierzami. Kard spojrzał w niebo, a potem ruszył do Wieży, zatrzymując się tylko na moment, by pomówić z oficerem. – Znasz plan. Rozkazy się nie zmieniły, sytuacja zmieniła się tylko trochę na naszą korzyść. Jeżeli ogłoszą alarm, nim wrócę, zniszczcie wieżę i rozpocznijcie atak. Zrozumiałeś? – Tak, panie. Kard pobiegł do komnat Rady. * * * Hirad, po zapoznaniu Barrasa z Sha-Kaanem, dołączył do naprędce zorganizowanego spotkania Kereli z magami Kruków. Wielki Kaan miał natychmiast wracać do Skrzydlatego Dworu, pozostawiając otwarty korytarz, tak by Elu-Kaan mógł otrzymać pomoc, jakiej potrzebował w strumieniach energii międzywymiarowej i pod czujnym okiem Barrasa. Hirad został szybko przedstawiony Kereli, Starszemu Magowi Julatsy, i generałowi Kardowi, żołnierzowi w średnim wieku, dowodzącemu obroną wojskową kolegium. Bezimienny został z Willem i Thraunem. – W tej chwili w Sercu trwają Połączenia – ciągnęła Kerela myśl, którą przerwała, kiedy wszedł Hirad. – Nie mamy pojęcia, kto nas usłyszy i jak szybko mogą tu dotrzeć. Wiemy za to, że kiedy zrobi się jaśniej, Wesmeni w końcu zorientują się, że Całun-Demonów zniknął. Kiedy już zacznie się atak, prawdopodobnie będziemy w stanie utrzymać się dwa, może trzy dni, ale później kolegium musi upaść. – Rozumiem – powiedział Ilkar wyraźnie mający trudność, pomimo otrzymanych informacji, z zaakceptowaniem zaistniałej sytuacji. – Jakie dokładnie są szanse? – Dokładnie nie wiem – odparła Kerela. – Ale przewaga Wesmenów to gdzieś pomiędzy dziesięć, a piętnaście do jednego, jak sądzę. Oczywiście mamy też mury i magów. – Nie wygląda to dobrze – wtrąciła łagodnie Erienne – jednak to nie jest nasz najważniejszy problem, prawda Ilkar? Po chwili wydającej się wiecznością Ilkar pokręcił głową. – Kerelo, nie przybyliśmy tu, by pomóc w ocaleniu Julatsy – elf przygryzł górną wargę, a potem mówił dalej. – Balai zagraża coś o wiele straszniejszego i Krucy muszą to powstrzymać, nim pochłonie nas wszystkich, nie wyłączając Wesmenów... Kerela milczała przez chwilę. Denser również nic nie mówił, ograniczył się do zapalenia fajki i od czasu do czasu kiwał i kręcił głową. Po raz pierwszy Hirad był mu wdzięczny za małomówność. – Ale Złodziej Świtu... Czy to nie gwarantowało nam zwycięstwa? – zapytała Kerela. Na jej twarzy malowało się zaskoczenie. – Nad WiedźMistrzami tak – wyjaśniła Erienne. – Lecz rzucenie Złodzieja Świtu doprowadziło do rozdarcia przestrzeni naszego wymiaru i teraz ta szczelina rośnie, nawet kiedy rozmawiamy. Stanowi połączenie ze smokami i w końcu stanie się zbyt duża, by Kaan mogli ją obronić we własnym świecie. Wtedy nadejdzie inwazja smoków. Tym razem milczenie Kereli było dłuższe. Dostrzegała niezwykłą symetrię pomiędzy uszkodzeniem wymiaru, o którym mówili, a niespodziewaną mocą demonów walczących przeciw rozproszeniu Całunu. Przyjrzała się twarzom Kruków w poszukiwaniu kłamstwa i podstępu, choć wiedziała, że nic takiego nie znajdzie. Zobaczyła prawdę, choć nadal nie chciała w nią uwierzyć. – Czego właściwie szukacie? – zapytała. – Pism Septerna – odpowiedziała Erienne natychmiast. – Czegokolwiek, co pomoże nam zamknąć portal wymiarowy. Duży. Kerela skinęła głową, ale rozłożyła ręce. – Oczywiście udzielę wam pozwolenia. Bez wątpienia Barras potwierdzi wasze słowa, kiedy już zakończy cokolwiek ma tam do zrobienia. Proponuję byście zaczęli w Sercu, jak tylko skończą się Połączenia. Barras przeniósł tam wiele kluczowych tekstów, w tym sporo prac Septerna. Ale biblioteka ma ponad sto jego prac i związanych z nimi opracowań. Mag tam pracujący pomoże wam, ale mogą to być długie poszukiwania. – Mamy najwyżej dwa dni – dodał Ilkar, wstając. – Tymczasem, jeżeli pozwolicie – Hirad zwrócił się do generała Karda – myślę, że mógłby pan skorzystać na rozmowie ze mną i Bezimiennym. Jeżeli mamy dla ciebie walczyć, musimy mieć głos w sprawie planu obrony. Kard zaperzył się: – Doskonale wiem, jak prowadzić obronę przed oblężeniem. – Nie wątpię. Ale jesteśmy Krukami – odparł Hirad. – I uczestniczyliśmy w większej ilości oblężeń, niż możesz to sobie wyobrazić. Po obydwu stronach. Proszę, nalegam. Kerela położyła dłoń na ramieniu Karda i skinęła głową. – Powinniśmy skorzystać ze wszystkiego, co może nam pomóc. Kard, po chwili, zgodził się. – Dobrze, chociaż wątpię byście dokonali zmian w moim planie. – Ja również. Ale jeżeli uda nam się ulepszyć choć jedną jego część, to warto spróbować. Bezimienny jest w szpitalu. Kard wskazał w stronę drzwi. – Chodźmy. Wesmeni nie będą czekać zbyt długo. * * * Bezimienny ułożył Willa na łóżku w pustym na szczęście szpitalu. Wiedział, że żadne okłady, kompresy i mikstury nie mogły tu nic zdziałać. Will potrzebował specjalnej pomocy. Thraun przysiadł z boku łóżka, od czasu do czasu liżąc twarz złodzieja, ale głównie tylko patrząc. Żółte oczy były duże i wilgotne, a wyraz pyska rozpaczliwy. Bezimienny wyjaśnił krótko, co spowodowało stan Willa, a potem głaskał wilka, patrząc, jak jego przyjaciel jest badany. Szpital był niewielkim budynkiem z kamienia, przykrytym dachówką. Ściany obwieszone zostały jasnymi gobelinami i miały sporo okien. Dwadzieścia wygodnych łóżek stało w dwóch równych rzędach, ale Bezimienny wiedział, że wkrótce rannych będzie trzy albo cztery razy tyle i ten budynek z pewnością nie wystarczy. W głębi pomieszczenia, gdzie leżały stosy zapasowej pościeli, znajdował się duży kominek, dostarczając łagodnego blasku płomieni i ciepła tak potrzebnego dla pacjentów i leczniczych maści. Bezimiennemu było naprawdę żal Willa. Znał zbyt dobrze przerażenie, kiedy demony chwytały pazurami duszę. Żywy czy martwy, nie miało to znaczenia. Dusza znajdowała się w ciele do momentu, gdy na dobre opuszczała świat śmiertelnych. Dusza Willa nie została zabrana, ale demony z pewnością jej dotknęły. I właśnie lodowaty dotyk demonicznego pazura głęboko w samym wnętrzu istnienia sprawił, że Will leżał teraz w głębokim szoku. Cudem było nawet to, że jego mózg nadal nakazywał płucom oddychać. Bezimienny był niemal pewien, że złodziej umrze, a kiedy uzdrowicielka zakończyła próbę nawiązania kontaktu z pogrzebaną świadomością Willa, smutny wyraz jej twarzy wystarczył mu za potwierdzenie. – I co? – zapytał jednak. Uzdrowicielka odsunęła się na bok, by przepuścić dwie kobiety przydzielone do szpitala, które miały zadbać o wygodę Willa, a potem spojrzała na wojownika. Była wysoka i smukła, miała kręcone, siwe włosy, długie palce i twarz naznaczoną wiekiem. – Nigdy nie spotkałam się z tak zablokowaną świadomością. Chociaż oddycha, trudno mi uwierzyć, że jego dusza jest nadal w ciele. Nie mogę nawet usłyszeć jego umysłu, nie mówiąc już o kontakcie. Jego mózg utrzymuje go przy życiu, ale jak długo to potrwa, trudno powiedzieć, ale niezbyt długo. – Spojrzała na Thrauna, tak jak już wiele razy przedtem. – Nie przejmuj się nim. Myślę, że rozumie, że próbujesz pomóc, a na pewno zdaje sobie sprawę, że Will jest poważnie chory. Więc jak długo? – Bezimienny zobaczył, że Hirad w towarzystwie julatsańskiego generała weszli do szpitala i skierowali się prosto do niego. – Zanim się obudzi czy zanim umrze? – Myślę, że oboje wiemy, jak mało prawdopodobne jest to pierwsze – powiedział Bezimienny. Uzdrowicielka uśmiechnęła się smutno i skinęła głową. – Cóż, ujmę to tak: jeżeli w ciągu jednego dnia nie zacznie wracać do zdrowia, przeniosę go gdzie indziej, żeby w spokoju umarł. Łóżko tutaj będzie nam potrzebne, a po takim czasie, sądzę, że nie będzie już wiedział, jak odzyskać świadomość. Bezimienny przykucnął obok smutnie spoglądającego na niego wilka. – Nie wiem, czy mnie rozumiesz, Thraun, ale nadchodzi bitwa. By pomóc Willowi, musisz walczyć z nami. Potrzebujemy cię, a Will potrzebuje czasu. Thraun nawet nie mrugnął, tylko patrzył przez chwilę w oczy Bezimiennego, a potem ominął go i podszedł do leżącego Willa. Polizał go po twarzy i ułożył się przy łóżku obok jego głowy. Bezimienny wstał, podpierając się. Zauważył, że liczne ranki na jego ramionach znikają powoli pod wpływem Leczniczych-Dotyków Ilkara i Erienne. – No cóż, warto było spróbować – rzekł, podchodząc do generała Karda i Hirada, który przeszedł podobną do niego kurację. – A teraz sprawa oblężenia, tak panowie? – mężczyźni pokiwali głowami. – Proponuję przy kubku kawy – wskazał palenisko w głębi szpitala, gdzie zawieszono kilka niewielkich garnków. Kiedy usiedli wygodnie, Bezimienny podał dłoń Kardowi, a ten uścisnął ją mocno. – Przepraszam, że nie przedstawiłem się wcześniej. Jestem Bezimienny. Kard uśmiechnął się. – Wiem. Nazywam się Kard i jestem dowódcą sił Julatsy. – Musimy się streszczać – pospieszył Bezimienny. – Dobrze. Trwa Połączenie mające poinformować wszystkich znajdujących się o dzień drogi stąd, że potrzebujemy pomocy. Jeden z waszych magów, Ilkar, podał mi imię kobiety, z którą możemy się skontaktować. – Pheone. – Tak. Potem zaczekamy na nieunikniony alarm wśród Wesmenów na wieży, zanim zaczniemy atak. – Dlaczego czekamy? – zapytał Hirad. – Bo każda chwila przybliży nadejście pomocy. A bez niej z pewnością przegramy. – Ale czekanie na nich i tak jest błędem – pokręcił głową Bezimienny. – Twoi ludzie się niecierpliwią, a poza tym tracimy element zaskoczenia, na czym tak ci zależy. Atakujcie, kiedy będziecie gotowi. Zniszcz wieżę, zanim jeszcze będą w stanie ogłosić alarm i wyprowadź ludzi na ulice od razu po pierwszej salwie zaklęć, jeżeli to właśnie zamierzałeś zrobić. – Ale... – zaczął Kard. – Twój plan był dobry, generale, i Dordovańczycy z pewnością potrzebują jak najwięcej czasu, ale pomyśl o efekcie, jaki wywrze to na Wesmenach. Zanim jeszcze zorientują się, że Całun zniknął, zabijamy ich w miejscu, gdzie śpią, wokół ich ognisk. A nim zorganizują jakąś obronę, jesteśmy z powrotem za murami i czekamy na nich. Co dalej? – Bezimienny zachęcił Karda do mówienia. Generał skinął głową. – Widzę w tym sens. Później utrzymujemy ich jak najdalej zaklęciami, nie pozwalamy na zorganizowanie ataku. – Dokładnie, ale musimy uderzyć jak najmocniej na początku. Niech boją się zbliżyć – przekonywał Bezimienny. – Po pierwszym ataku magowie muszą zmieniać pozycje. Wesmeni nie mogą się zorientować, skąd następnym razem nadlecą zaklęcia. – Dobrze – zgodził się Kard, choć wyglądał na nieco urażonego – ale muszę oczyścić przejścia na murach z ludzi. – I dobrze. Żołnierze mogą stać na dole, czekając na wezwanie. Chociaż warto zatrzymać łuczników na blankach – powiedział Hirad. – Pamiętaj, jeżeli wasz błyskawiczny atak na ulicach się powiedzie, Wesmeni będą już zdezorganizowani, a ich morale osłabnie. Zmontowanie prawdziwego oblężenia i ataku zajmie im kilka godzin. Jeżeli jeszcze zadasz im straty, kiedy zaczną się zbliżać do murów, opóźnisz ich tym bardziej. Tylko musisz odpowiednio wykorzystać magów. Bezimienny uśmiechnął się i wyciągnął rękę, by uścisnąć ramię Karda. – Generale, nie podważamy twego autorytetu ani zdolności, dodajemy tylko nasze doświadczenie. W ilu oblężeniach brałeś dotychczas udział? – To jest pierwsze – przyznał Kard. Oczy mu zabłysły, a na twarzy pojawił się zabawny grymas. Roześmiał się. – Więc, jak dotąd, wykonałeś fenomenalną robotę – uznał Bezimienny. – My spędziliśmy większą część naszej dziesięcioletniej kariery, walcząc w murach albo przed nimi. – W takim razie cieszę się z waszych rad – odpowiedział Kard. – To sprawi, że wszyscy dłużej pożyjemy – dodał Hirad. – Jest jeszcze coś – Kard opróżnił kubek z kawy. – Senedai, lord Wesmenów, ma jeńców z Julatsy, prawdopodobnie tysiące. Obiecał ich zabić, jeśli go oszukamy, a to właśnie zamierzamy zrobić. – Nie sądzisz, że będzie zbyt zajęty problemami, jakich mu przysporzysz, żeby się o nich martwić? – zapytał Hirad. – Tak też powiedziałem Radzie, ale szczerze mówiąc, wątpię w to. Ma tam przynajmniej piętnaście tysięcy wojowników. Jestem prawie pewien, że może wyznaczyć kilku do zlikwidowania potencjalnego problemu. – Są jacyś magowie pośród tych jeńców? – Bezimienny zmarszczył brwi. – Sądzę, że tak, ale siedzą cicho – odparł Kard. – Inaczej Senedai już by ich dawno zabił. Jest bezwzględny, udowodnił to, mordując jeńców w Całunie. – Czy jakieś Połączenie jest skierowane na nich? Gdzie będą ich trzymać? – zapytał Bezimienny, widząc, że Hirad ma na końcu języka te same pytania i że doszedł do podobnego wniosku. – Na południu miasta. Prawdopodobnie w spichlerzu. To jedyny budynek zdolny pomieścić tylu ludzi, ilu, jak sądzę, trzyma Senedai. Z oczywistych przyczyn teren ten będzie więc chroniony. Jeżeli chodzi o Połączenie, to nie możemy ryzykować. Nie chcemy, by jeńcy albo Wesmeni dowiedzieli się, co planujemy, zanim nastąpi atak. Bezimienny wymienił szybkie spojrzenie z Hiradem, który uniósł brwi i skinął głową. – Uwolnimy ich – oświadczył olbrzymi wojownik. – Ale wymaga to niewielkiej zmiany twoich planów. – Jak? – zapytał Kard. – Zostaw to Krukom – powiedział Hirad. – Wiemy, co robimy. Kard skinął głową. – Jeżeli chcecie tę działkę, jest wasza. * * * Połączenia okazały się obiecujące. Pheone, z którą już wcześniej kontaktowali się Krucy, była w grupie dwustu Julatsańczyków wraz jedenastoma innymi magami. Posuwali się w stronę przypuszczalnego miejsca obozowania Dordovańczyków i mogli zaatakować Wesmenów otaczających miasto za jeden dzień. Dordovańczycy także zostali odnalezieni. Dwa i pół tysiąca piechoty, pięciuset jeźdźców i pięćdziesięciu magów. Planowali już odwrót do Dordover z powodu sił wesmeńskich gromadzących się przy Kamiennych Wrotach, ale teraz otrzymali rozkaz powrotu do Julatsy. Zlokalizowano także trzy luźne grupy żołnierzy, mieszkańców miasta i magów, w sumie może stu pięćdziesięciu ludzi. Wszyscy otrzymali wskazówki co do planów obrony. To, czy dołączą do bitwy, zależało głównie od tego, czy uda im się odnaleźć Dordovańczyków. Julatsańczykom i Krukom został więc przynajmniej jeden dzień, żeby powstrzymać Wesmenów, których siły przewyższały ich tak znacznie. Kard wierzył, że to możliwe. Wszystko zależało od morale wojska, skutecznego użycia magów, a przede wszystkim od ogólnego ducha walki w kolegium. To zaś wiązało się z planem Kruków i uwolnieniem jeńców przetrzymywanych, jak sądzono, w spichlerzu. Kolegium cieszyło się uśmiechem losu po raz pierwszy od upadku miasta. Wieści o tajemniczym pojawieniu się Kruków rozniosły się jak ogień, powodując uśmiechy i uwagi o dobrych omenach. Podobno Krukom zawdzięczano nawet ślepotę, jaka najwyraźniej dotknęła Wesmenów na wieży obserwacyjnej. W godzinę po zniknięciu Całunu nadal nie zdawali sobie sprawy z bezbronności tych, których pilnowali. Wkrótce, przynajmniej dla nich, miało być już za późno. Grupa sześciu magów nadchodziła od strony Wieży. Choć było jeszcze prawie ciemno, świt miał wkrótce nadejść. Na dziedzińcu panowała cisza, poza ledwie słyszalnym brzękiem naczyń w kuchni, trzaskiem świeżo rozpalanych palenisk i delikatnym skrzypieniem świeżo naoliwionego łańcucha studni, kiedy wyciągano zapasy wody z podziemnych źródeł. Na pierwszy rzut oka były to zwykłe, choć tak misternie zorganizowane przygotowania do nadejścia świtu. Dokładnie tak, jak życzył sobie Kard. A jednak zza każdych drzwi wyglądał kapitan albo porucznik, gotowy poprowadzić swych ludzi do odpowiedniej bramy. Magowie obserwatorzy przygotowywali Skrzydła-Cienia, a Krucy, ukryci pod południową bramą, czekali. Hirad i Bezimienny trzymali gotową broń, Ilkar i Erienne sposobili się do rzucania odpowiednio Pancerza-Ochrony i Ognistego-Deszczu, a Denser – własnych Skrzydeł-Cienia. Miał kierować Krukami. Był to najlepszy sposób, by uniknąć niepotrzebnej konfrontacji. Sześciu magów kroczyło swobodnie przez dziedziniec. Ich ciała wyglądały na odprężone, ale ich umysły były napięte od przygotowanych zaklęć. Wesmeńska wieża obserwacyjna miała stalowe opancerzenie na niższych poziomach, ale platforma była otwarta, choć otoczona siatką mającą chronić przed strzałami. Nie było żadnego ostrzeżenia. W jednej chwili magowie szli, a w drugiej zatrzymali się i na niebie zajaśniał tuzin Kul-Płomieni. Dodatkowy czas przygotowania dodał im szybkości i celności. Ostre światło popłynęło nad dziedzińcem, kierując się ku bezbronnym Wesmenom na wieży. Za pomarańczowym blaskiem ciągnął się cień, powodując niesamowite wrażenie. W kolegium na króciutką chwilę zapadła kompletna cisza. Potem Kule dosięgły celu. Niebo nad Julatsą rozbłysło, kiedy platformę zalał pomarańczowy ogień. Palił drewno i ciało, pochłaniając wszystko z równą żarłocznością. Płomienie wystrzeliły ku górze, obejmując dach wieży, podczas gdy na platformie Wesmeni wrzeszczeli i miotali się w straszliwej agonii. Jeden z nich przeleciał przez rozdartą siatkę i spadł, ciągnąc za sobą ogon dymu i ognia. A kiedy pojedynczy, rozpaczliwy głos dzwonu alarmowego zabrzmiał ponuro pośród nocy i krzyków umierających, kolegium obudziło się do życia. Kard i jego kapitanowie wykrzykiwali rozkazy. Żołnierze i cywile ruszyli ku błyskawicznie otwartym bramom. Krucy jako pierwsi dotarli na ulice Julatsy. Denser, z magicznie wzmocnionym wzrokiem, leciał wysoko ponad i przed nimi. Z tyłu nadchodził oddział sześciuset żołnierzy i trzydziestu magów defensywnych. Na północ ruszyło czterystu żołnierzy i dwudziestu magów, pozostawiając kolegium chwilowo bez obrony wojskowej, ale nie bez magii. W czasie, gdy wokół murów unosił się Całun-Demonów, Senedai oddelegował część sił początkowo kompletnie otaczających kolegium, prawdopodobnie kwaterując ich w dużo wygodniejszej okolicy zdobytych budynków. Jednak krąg posterunków nadal zamykał wszystkie drogi prowadzące od wybrukowanego pierścienia wokół murów kolegium, w miejscach, gdzie przecinały się z ulicami miasta. Tu musiało dotrzeć pierwsze uderzenie. Hirad prowadził Kruków przez brukowany pierścień do głównej ulicy prowadzącej do dzielnicy przemysłowej. Wesmeńscy strażnicy przed nimi wykrzykiwali ostrzeżenia i dobywali broni. Odpowiedziały im okrzyki z kilkunastu innych miejsc, ale fala Julatsańczyków miała wkrótce zmieść pierwszą, słabą linię nieprzyjacielskiej obrony. – Krucy! – zaryczał Hirad. – Za mną Krucy! – Popędził przed siebie, mając po lewej Bezimiennego, a tuż za sobą Ilkara. – Tarcza gotowa – elf zwrócił się do Erienne – nie rzucaj. – Wstrzymuję. Na drodze stanęło im czterech Wesmenów. Na ich twarzach malowała się niepewność przemieszana z dezorientacją. Hirad doskoczył, rąbiąc mieczem na wysokości piersi. Jego cel cofnął się, wyciągając miecz w beznadziejnej próbie bloku. Barbarzyńca odepchnął broń i uderzył go głową w twarz, miażdżąc mu nos. Bezimiennemu poszło nieco lepiej. Miecz złamał broń przeciwnika i zatopił się w jego barku. Hirad słyszał pękające kości. Widząc, że wróg chwyta się za twarz, Hirad ciął mieczem w górę i w prawo, trafiając w brzuch Wesmena, który właśnie wznosił topór do uderzenia, i dobijając go pchnięciem w serce. Zawrócił ostrze i rąbnął w kark mężczyznę ze złamanym nosem, podczas gdy Bezimienny wymierzył potężny cios pięścią w podbrzusze czwartego Wesmena, a potem przebił mu gardło. Denser wylądował za nimi. – Pierwsza alejka na lewo. Idźcie tamtędy, a potem w pierwszą na prawo. Chwilowo jest tam spokojnie, ale Wesmeni się budzą. Musimy się spieszyć. Erienne, wszystko w porządku? Skinęła i wskazała na głowę, gdzie kryło się przygotowane ognisko many do Ognistego-Deszczu. Denser ponownie uniósł się w powietrze, a Krucy pobiegli dalej, pozostawiając Julatsańczykom zadanie oczyszczenia im drogi powrotnej. Hirad chwycił gałąź z ogniska i ruszył wąską alejką, rozświetlając tą prowizoryczną pochodnią cienie przed nimi. Za sobą słyszał okrzyki budzących się Wesmenów, odgłosy alarmów i szczęk stali, oznaczający, że wojownicy Julatsy przystąpili już do walki z tymi, którzy odebrali im miasto. Co chwila dobiegały ich dźwięki eksplozji, zgłuszone nieco murami po obu stronach alejki, a na niebie pojawiały się krótkie rozbłyski odległych Kul-Płomieni i poświata Ognistego-Deszczu. Skręcając w kolejną ulicę, szerszą i lepiej wybrukowaną, Hirad zobaczył lecącego przed nimi Densera. Xeteskianin skręcił ostro w prawo i zanurkował nisko, pędząc z powrotem ku Krukom. Wylądował przed Hiradem i barbarzyńca natychmiast się zatrzymał. – To łatwiejsze niż myślałem. Spichlerz jest przy końcu tej ulicy, za sporym placem. Jest strzeżony, a ponieważ alarm już się rozprzestrzenił, to światła palą się w oknach wszystkich budynków. Ale ci Wesmeni, którzy już są na nogach, biegną prosto do kolegium. Jeżeli się pospieszymy, możemy... Ponad rosnący gwar bitwy i huk zaklęć uderzających w ludzi i budynki, wzniosło się donośne wycie. Długie, pełne gniewu i żalu, po chwili zmieniło się w przeszywające skomlenie, zakończone potężnym warknięciem odbijającym się echem pośród murów. Na ułamek sekundy w Julatsie zapadła cisza, a potem bitwa rozgorzała na nowo. – Tarcza opuszczona – oznajmił Ilkar. – Na piekielne demony, co to było? – O bogowie – powiedziała Erienne, najwyraźniej wypuszczając ognisko swojego zaklęcia. – To Thraun. – Will – wyszeptał Bezimienny. – Biedny Will. Kolejne wycie rozdarło powietrze. – Co on zrobi? To znaczy, Thraun? – zapytał Ilkar. – Nie wiem – odparła Erienne – ale myślę, że powinniśmy wracać jak najszybciej. Jeżeli kogoś posłucha, to tylko nas. – Ale najpierw musimy wydostać tych jeńców. Dobra – Hirad spojrzał na Densera, z którego pleców wyrastały dumne skrzydła – Erienne, leć z Denserem, jeżeli będzie w stanie cię utrzymać. Twoje zaklęcia prawdopodobnie najlepiej kierować z powietrza. Ilkar, proszę o Kule-Płomieni, potem dobądź miecza. Nie możemy zmarnować kolejnej tarczy. Później zajmiemy się Thraunem i dopełnimy Czuwania przy Willu. Hirad, przygnębiony chwilowo utratą kolejnego Kruka, oczyścił umysł i skupił się na ich obecnej sytuacji. – Za mną, Krucy! Po raz trzeci rozbrzmiało donośne wycie, tym razem pośród budynków miasta. Wilk był na ulicach Julatsy. ROZDZIAŁ 24 Dystran zaklął i rzucił księgą o ziemię. Oparł się o balustradę tarasu na Wieży, którą odebrał Styliannowi, i modlił się, by zemsta piekieł jak najszybciej dosięgła byłego władcę Xetesku. Wiedząc, że Styliann żył nadal po przejęciu przez niego władzy w kolegium, on i jego stronnicy doskonale zdawali sobie sprawę ze znaczenia, jakie mieli Protektorzy dla utrzymania tej władzy. A jednak, dokładnie pod nim, na starannie przystrzyżonym trawniku, stała cała armia Protektorów, milcząca, potężna i przerażająca. Czekali. Na początku Dystran nie uwierzył słowom Stylianna i powrócił do przerwanego snu. Ale wkrótce gwałtowne stukanie do drzwi sprawiło, że popędził do pracowni i na taras, by ujrzeć, jak Protektorzy opuszczają koszary. Niespiesznym krokiem maszerowali pośród chłodnej, wietrznej i rozświetlonej pochodniami nocy. Blask ognia odbijał się w ich maskach, wypolerowanych skórzanych pancerzach i zapinkach butów. Zgromadzili się wszyscy w ciągu godziny, ale Dystran nie przyglądał się temu. Wpadł do pracowni, chwycił Księgę Namiestnictwa i zaczął ją gorączkowo kartkować. Akt Wybrania był łatwy do odnalezienia. Ale w swojej dumie i zadowoleniu z osiągniętego sukcesu i pozycji nie pofatygował się, by go wcześniej przeczytać. Zapis formuł niezbędnych do Aktu był jednym z najnowszych dzieł kolegium, napisanym przez Stylianna i zaprojektowanym tak, by jego anulowanie było długim i złożonym procesem. Zanim Dystran przestudiowałby go szczegółowo, zebrał Siódmy Krąg i dopełnił medytacji, minęłoby co najmniej osiem dni. I dlatego teraz Księga spoczywała na ziemi, a wiatr powoli przewracał zapisane stronice. – Musimy ich zatrzymać – wyszeptał. – Co zamierzasz? – zapytał jeden z jego starszych doradców, siwowłosy mag imieniem Ranyl. – Na początek możemy zabezpieczyć bramy Magicznymi-Ryglami. – Dystran machnął ręką w ich kierunku. – A oni po prostu rozniosą je w drzazgi – odpowiedział Ranyl. – Żadne zaklęcie blokujące nie utrzyma ich pod kontrolą, a na agresję odpowiedzą, atakując źródło rozkazów. A to oznacza ciebie – głos starego maga był cichy, ale brzmiał pewnie. – Tam na dole jest czterystu siedemnastu Protektorów i wszystkich chronią naturalne magiczne tarcze. Wiem, na kogo bym stawiał w walce. – Więc co możemy zrobić? – w głosie Dystrana czaiła się nuta rozpaczy. – Wypuścić ich, a potem anulować Akt Wybrania. Albo wysłać zabójcę, by wyeliminował Stylianna. To jedyne dwa sposoby, by odzyskać kontrolę nad Protektorami. Dystran parsknął. – Zabójcę? Niedługo Styliann będzie otoczony ponad pięciuset Protektorami. Wszyscy Wesmeni na Balai mieliby problem z dostaniem się do niego. Ranyl pochylił się, podniósł Księgę Namiestnictwa i uderzył nią o pierś Dystrana. – W takim razie, panie, pokornie proponuję, byś czytał dalej. Pod nimi armia Protektorów ruszyła, jakby wydano jej bezgłośny rozkaz, równo, niczym jeden organizm. Dystran zadrżał i serce zaczęło mu szybciej bić. Z każdym krokiem i każdym ruchem ramienia od Protektorów promieniowała siła. Pod okiem mieszkańców przebudzonego gwałtownie kolegium ruszyli do południowej bramy. Dystran pokręcił głową, twarz miał napiętą ze strachu i niepokoju. Widział, jak coraz więcej pytających twarzy zwraca się ku niemu i Ranylowi. Przy bramie prowadzący Protektor stanowczo odepchnął na bok strażnika, odsunął blokującą sztabę i z pomocą trzech innych otworzył ciężkie, okute żelazem wrota. Nie zatrzymując się więcej, Protektorzy wymaszerowali na ulice Xetesku. Dystran z łatwością mógł sobie wyobrazić śmiech Stylianna. * * * Lord Tessaya patrzył z zaciśniętymi ustami, jak Styliann i jego straszliwy oddział uchodzą na północ, podczas gdy wesmeńscy wojownicy formowali się pośród gromkich rozkazów jego oficerów. Przywołał najstarszego rangą generała, człowieka o imieniu Adesellere. – Chcę, by cztery tysiące ludzi ruszyło w pogoń, nim świt rozjaśni niebo. Nie pozwólcie im uciec. Wyślij posłańców do Riasu, chcę mieć tu pięć tysięcy z jego tysięcy, do jutra. On sam powinien także natychmiast tu przybyć. Ty masz osobiście zorganizować zewnętrzną obronę Kamiennych Wrót, przełęczy i okolic. Ja za dwa dni ruszam do Koriny. Dopilnuj, by każdy dowódca miał ptaki do przenoszenia wieści. Zrozumiałeś? – Tak, panie – skłonił się Adesellere. Był starym, ale wypróbowanym oficerem. Głowę miał zupełnie łysą, a ciało pokryte bliznami. W walce był zaciekły i okrutny. – Czy chcesz, bym pozostał z obroną, panie? Tessaya skinął głową i położył mu dłoń na ramieniu. – Jesteś jednym z niewielu, którym mogę ufać. Za magiem wyślij Bedelao. Ja przekażę wieści do zwiadowców na północy i południu. Mam nieprzyjemne wrażenie, że będziemy musieli zmienić nasze plany. Nie wszyscy z moich braci lordów wywiązali się właściwie ze swych zadań. – Nie zawiodę cię, Tessayo. – Nigdy tego nie zrobiłeś. Możesz odejść. Tessaya patrzył, jak generał biegnie, wykrzykując rozkazy do poruczników próbujących zaprowadzić jako taki porządek w szeregach wojowników. Sprawy nie szły tak, jak zaplanował i klął w duchu, zastanawiając się, gdzie i w którym momencie popełnił błąd. Z pewnością zniszczenie WiedźMistrzów miało ogromne znaczenie, ale chodziło o coś więcej. Atak na Julatsę nie przebiegł wystarczająco gładko, a na południu Taomi najwyraźniej poniósł porażkę. Mieszkańcy wschodniej Balai powinni nie mieć żadnych szans, ale pozostawało faktem, że Wesmenom nie udało się osiągnąć w pełni ani jednego konkretnego celu. Jeżeli jego obraz sytuacji nie był kompletnie błędny, to generał Darrick, baron Blackthorne i Krucy nadal żyli i walczyli. A teraz jeszcze, jeżeli pogoń poniesie klęskę, Styliann powróci do Xetesku, dodając sił i ducha magom. Warunki zmuszały Tessayę do działania i nie podobało mu się to. Senedai musiał dalej okupować kolegium, Adesellere musiał powstrzymać wszelkie natarcia z południa, a wyprawa jego samego na czele dziesięciu tysięcy Wesmenów do Koriny musiała być sprawna i bezbłędna. Nadal mógł zdobyć Korinę. Ogromna stolica, nurzająca się w swym sukcesie i bogactwie, miała niewiele czasu na zorganizowanie obrony. Z pewnością stawią opór, ale bez wsparcia kolegiów i armii południa, wiedział, że może ich pokonać. Ale nie miał być to marsz pełen chwały, jaki zaplanował i o jakim marzył, marsz przez dymiące ruiny kolegiów. I za to ktoś musiał mu zapłacić. Drogo zapłacić. * * * Flotylla małych i średnich statków z ludźmi Darricka na pokładzie przekroczyła trzy czwarte zatoki Gyernath, kiedy od strony południa rozbrzmiały alarmujące okrzyki. Darrick natychmiast przyjrzał się plaży do której się zbliżali, ale była pusta. A jednak na kilku łodziach płynących na prawo od niego zapanowało lekkie zamieszanie. Widział, jak ludzie, albo może raczej elfy, wskazują ku południu. Spojrzał, ale początkowo niczego nie dostrzegł. Dopiero gdy płynąca obok dwumasztowa łódź całkowicie odsłoniła mu widok, zobaczył ich. U brzegów Gyernath krążyły żaglowce. Najpierw dwa, a potem cztery. Wszelkie odgłosy na łodziach ucichły. Jego ludzie patrzyli na zbliżającą się ku nim flotę. W miarę jak patrzył, dostrzegał więcej żagli, pojawiały się z wiatrem niczym duchy. Bezgłośni łowcy, szybcy i zabójczy. – Na bogów morza – szepnął. Odwrócił się do swego zastępcy. – Elfy i magowie muszą mi powiedzieć, kto to jest. I to szybko. – Mężczyzna odbiegł, wykrzykując imię, którego Darrick już nie usłyszał. Przywołał sygnalistów. – Flagi do zmiany kursu. Ostro na północny wschód. Jeżeli to Wesmeni, musimy zachować jak największy dystans. Rozkazy zostały przekazane i flota Darricka zmieniła kurs, kierując się ku bardziej nierównemu brzegowi. Niemal natychmiast większa flota, składająca się głównie z trój masztowców, dostosowała do nich swój kurs. Zbliżali się, i to szybko. Widział na masztach i burtach małe proporce sygnałowe, a także niewielkie figurki ludzi na olinowaniu. I twarze na pokładach. Tysiące twarzy. Ledwie zdążyliby dotrzeć do lądu, zanim zostaliby przechwyceni. A pojawiało się coraz więcej statków. Teraz musiało być ich ponad dwa tuziny. Jeżeli to Wesmeni, to kawaleria czterech kolegiów była skończona. Z lewej strony Darricka jedna z kobiet-magów uniosła się w powietrze na Skrzydłach-Cienia przystosowanych do dużej wysokości i szybowania. Generał śledził jej lot na południe, w stronę zbliżającej się floty, czekając tylko na rój strzał, mających sprowadzić ją na dół. Panowała cisza. Słyszał jedynie skrzypienie drewna, szelest żagli i plusk wioseł. Kobieta leciała dalej. Darrick zdał sobie sprawę, że wstrzymuje oddech. Trzy punkty oderwały się od pokładów prowadzących żaglowców. I nie były to strzały, ale magowie. Pośród kawalerzystów rozległy się okrzyki radości, a Darrick uśmiechnął się z ulgą. Wesmeni nie mieli magów. Kimkolwiek więc byli nieznajomi, byli przyjaciółmi. Oczy wszystkich spoczęły na czwórce magów krążących na niebie. O czymkolwiek rozmawiali, wydawało się to trwać wieczność. Darrick z niecierpliwości zazgrzytał zębami. W końcu jednak kobieta stanęła z powrotem na pokładzie. W jej oczach błyszczał entuzjazm, a jej ładna, choć pobrudzona twarz nabrała kolorów. Zaczęła mówić, nim jeszcze złapała oddech, wyrzucając z siebie radosny, acz niezrozumiały potok słów. Darrick roześmiał się i położył jej dłonie na ramionach. – Spokojnie i wolniej – powiedział. Skinęła głową i wzięła głęboki oddech, uśmiechając się szeroko. – Przepraszam, panie. Ale ulga, jaką czuję... – Jak my wszyscy – przerwał Darrick. – A teraz powiedz nam, kim są nasi nowi przyjaciele. – To armia Gyernath. A na jej czele baronowie Blackthorne i Gresse. Tym razem donośny śmiech Darricka odbił się gromkim echem pośród spokojnych wód zatoki. Uderzył dłonią o maszt, przy którym stał. – Nie wierzę! – zawołał. – To spotkanie będzie prawdziwą przyjemnością. Rozkazał, by dać sygnał do powrotu na poprzedni kurs i odwrócił się ku burcie. Z szerokim uśmiechem na ustach oczekiwał spotkania z dwoma niezwykłymi baronami. Niedługo przed południem obie floty stały już zakotwiczone tak blisko brzegu, jak to tylko było możliwe. Liczne szalupy i płytkie barki transportowe z Gyernath przewoziły ludzi i konie pod czujnym okiem krążących w powietrzu magów, a Darrick stąpał po skrzypiącym piasku, kierując się w stronę Blackthorne’a i Gresse’a. Baronowie stali ramię w ramię, patrząc, jak plaże zapełniają się żołnierzami. Zdecydowanie było widoczne w ich ruchach i na twarzach. Kiedy Darrick się zbliżył, przerwali rozmowę i wyszli mu na spotkanie, wyciągając dłonie na powitanie. Generał uścisnął je serdecznie. – Co za szczęśliwy zbieg okoliczności – powitał ich Darrick. – Planowałem dotrzeć do Gyernath, zebrać armię i ruszyć do Kamiennych Wrót. A teraz dowiaduję się, że dwóch z naszych podobno nieczułych na nic baronów oszczędziło mi siedmiu dni podróży, a armia znajduje się na tej plaży. – Nieczułych, słyszałeś Blackthorne? Co ty na to? – zapytał Gresse, drapiąc się w podbródek. – Początkujący, młodzi generałowie, z sianem zamiast mózgu zdarzają się nader często. Na szczęście, nie stoimy teraz przed jednym z nich – powiedział Blackthorne. – Podobnie jak wy nie jesteście nieczuli na los Balai, choć nie można tego samego powiedzieć o pozostałych członkach waszego zgromadzenia – Darrick skłonił się lekko w podziękowaniu za komplement. Baronowie wymienili szybkie spojrzenia, a Gresse zmrużył oczy. – Kiedy to wszystko się skończy, zostaną podjęte odpowiednie działania w tej sprawie. Ale na to przyjdzie czas później. Teraz, generale, pozwól, że opowiemy ci, czego dokonaliśmy i przedyskutujemy plany wyzwolenia Blackthorne. – Wyzwolenia? – serce Darricka podskoczyło i spojrzał na Blackthorne’a, który uniósł brwi. – Czy Wesmeni nie ruszyli prosto na Gyernath i Korinę? – Nie – odparł Blackthorne. – Najwyraźniej potrzebowali mojego miasta jako punktu zaopatrzeniowego bardziej niż Gyernath. Dla ciebie to korzystne, skoro zamierzałeś zabrać tam armię. Duża część ich sił ruszyła na północ, do Kamiennych Wrót, ale nie dotarła tam. – Dosyć tych skrótowych opisów – zaproponował Gresse. – Powinniśmy usiąść i dokładnie to przeanalizować. Chcemy być u bram Blackthorne przed zmierzchem. Darrick czuł, jak przepełnia go energia, jego ciało było silne i w świetnej formie. Ten nieoczekiwany uśmiech losu wiele zmieniał. Nie tylko Gyernath udało się odeprzeć natarcie Wesmenów, ale wyglądało na to, że linia zaopatrzenia północ – południe została zniszczona bezpowrotnie. Po raz pierwszy od czasu, gdy jechał przez Kamienne Wrota na pomoc Krukom, Darrick wierzył, że Balaia może zostać wyzwolona z rąk najeźdźców. Lecz wiarę tę osłabiał rosnący w nim niepokój. Choć według jego najświeższych wiadomości mieli jeszcze około dwudziestu dni, to czasu pozostało niewiele. Wraz z brązową plamą na niebie Parvy rósł cień w południe, znaczący moment nadejścia zagłady Balai ze strony armii smoków. Raz jeszcze zadanie uratowania kontynentu znalazło się w rękach Kruków i raz jeszcze Darrick musiał spróbować im pomóc, usuwając z ich drogi Wesmenów. Teraz, gdy dotarł już na Wschód, musiał się z nimi skontaktować. Gdyby bowiem coś im się stało, tylko on i Styliann mogliby przekazać informację o zagrożeniu kolegiom. A za grosz nie ufał byłemu władcy Xetesku. * * * Sha-Kaan przysiadł ciężko w Sali Splotu, czując nagle ciężar swoich ponad czterystu cykli. Elu-Kaan, jego wielka nadzieja na następcę, leżał bliski śmierci w korytarzu międzywymiarowym, doglądany nareszcie przez swego Dragonitę, starego elfiego maga, Barrasa. Wielki Kaan miał poważne wątpliwości, czy mistrzowskie starania Julatsańczyka i leczniczy strumień energii międzywymiarowej wystarczą, by go ocalić, ale musieli spróbować. Pomimo rozpaczliwego położenia samego Barrasa. Sha-Kaan mógł przynajmniej wspomóc elfa własnym doświadczeniem w kwestii charakteru licznych ran Elu-Kaana. Łuski Wielkiego Kaana pokrywały setki niewielkich zadrapań, jego oczy szczypały od dotyku pazurów, a lodowate ugryzienia wewnątrz paszczy gasiły jego ogień. Powoli żując wiązki płomiennicy, doszedł do wniosku, że dość łatwo uszedł z życiem. Zaklęcie ludzi poważnie osłabiło rój atakujących go Arakhe. Elu-Kaan nie miał tyle szczęścia, wpadł prosto w zasadzkę demonów i odniósł straszliwe rany głęboko w gardle. One właśnie najbardziej martwiły Sha-Kaana, więc kazał Barrasowi uleczyć je najpierw, jeżeli tylko będzie mógł. On sam potrzebował teraz odpoczynku. W idealnej sytuacji odpocząłby we własnym korytarzu, pod opieką Hirada Coldhearta i Kruków, ale choć go to drażniło, rozumiał, że jest to niemożliwe. Musiał więc zadowolić się energią Sali Splotu, a potem, gdy zmęczą go już gwar i hałasy, odpoczywać w ciszy i spokoju Skrzydlatego Dworu. Był obolały od długotrwałego wysiłku. Rany odniesione w bitwie z Naik nad południowymi równinami nie zagoiły się jeszcze, a mięśnie poruszające skrzydłami dawały o sobie znać, nawet gdy trzymał je złożone. Przyjrzał się swojemu ciału, zauważając z irytacją blednący blask złotych łusek. Kiedyś tak jasne, że błyszczały w świetle kuli, teraz były już przyblakłą oznaką wieku i zdrowia. Nie zaczęły jeszcze schodzić, a jego skrzydła nadal były świetnie nawilżone, ale nie miał już zbyt wiele czasu. Jakaś część jego duszy nie mogła się co prawda doczekać dnia, kiedy nie będzie musiał dźwigać ciężaru przyszłości Miotu na swym grzbiecie, ale pozostało jeszcze tak wiele do zrobienia. Los ich wszystkich był niepewny niczym kierunek wiatru. Sha-Kaan przełknął ostatnią belę płomiennicy i szykował się do wypoczynku w ciepłym błocie, kiedy w jego umyśle zabrzmiał alarm. Odetchnął powoli i głęboko, wypuszczając dym kącikami ust. W głębi duszy spodziewał się, że nie czeka go prawdziwy odpoczynek, ale miał nadzieję na krótką chociaż chwilę wytchnienia. Chwyciwszy kolejną wiązkę płomiennicy, przeniósł się na zewnątrz Skrzydlatego Dworu, wykrzykując wezwanie do Miotu. Widok wokół bramy międzywymiarowej wstrząsnął nim do głębi. Choć liczba strażników chroniących szczelinę została podwojona, wydawało się, że jest ich przerażająco niewielu w porównaniu z tym, z czym musieli się mierzyć. Miot Naik nadchodził w dużej sile i ze sprzymierzeńcami. Zewnętrzni obserwatorzy przesłali ostrzeżenie przez sieć umysłów Kaan, zmuszając śpiących i obudzonych członków Miotu do wspólnego działania i rozpoczęcia planu obrony przygotowanego wcześniej przez Sha-Kaana. Ale sam Wielki Kaan musiał najpierw odrzucić wątpliwości co do jego skuteczności. Brama rozrastała się o wiele szybciej niż w jego najgorszych przewidywaniach. Wrosła mocno w niebo nad Besharą, pochłaniając jego krawędzie, by zaspokoić swój nienasycony apetyt. Cienka warstwa chmur nachodziła na bramę i Sha-Kaan wiedział, że wkrótce słaba widoczność stanie się kolejnym problemem obrońców. Po pewnym czasie szczelina musiała się zapaść, taka była natura jej niestabilnej struktury. Jednak ten moment miał nastąpić długo po tym, jak Miot Kaan i Balaia uległyby zniszczeniu. Rozpad bramy spowodowałby potężny wstrząs w całej przestrzeni międzywymiarowej i zniszczenia w wielu światach, choć najstraszniejsze na ruinach samej Balai. Zbliżywszy się do krawędzi szczeliny, Sha-Kaan poczuł jej moc w swoim umyśle, jakby silny wiatr ciągnął go ku jej wnętrzu. Zrozumiał, że zbliżała się ostatnia bitwa. Jeżeli Krucy nie dotrą do Beshary przed kolejnym atakiem Naik, wszystko będzie stracone. Wysłał mentalne powitania i rozkazy do pierwszych grup Kaan gotowych do walki. * * * Zbudowany z kamienia spichlerz Julatsy znajdował się na środku brukowanego placu, który zapewniał barierę dla ognia, na wypadek gdyby okoliczne, przeważnie drewniane budynki zaczęły się palić. Tory odległej historii sprawiły, że musiał być wytrzymały. Klęski głodu w dawno minionych wiekach nieraz popychały lud Julatsy do rozpaczliwych działań i krew niejednego zagłodzonego mężczyzny, którego rodzina umierała, splamiła kamienie placu. I choć te czasy były tylko odległym wspomnieniem, to spichlerz – poza tym, że nadal funkcjonował – stał się jakby ich świadectwem i pamiątką. Krucy stali u wylotu ulicy prowadzącej prosto na plac. Nad nimi unosił się Denser, trzymając w ramionach Erienne, tak jak wcześniej Ilkara podczas walki z Wesmenami nad zatoką Triverne. Alejka była równoległa do głównej ulicy, wiodącej od spichlerza, przez południowy bazar, aż pod mury kolegium. Wycie Thrauna ucichło, ale odgłosy walki zbliżały się i hałas we wszystkich dzielnicach Julatsy narastał. Hirad poprawił chwyt na mieczu. Musieli poruszać się szybko, a Julatsańczycy z kolegium powinni być przygotowani na ich przyjęcie. Spichlerz miał jakieś trzydzieści metrów szerokości i dwa razy tyle długości. Wesmeni pozostawili sześciu strażników przed wejściem i patrole przy ogniskach rozpalonych u wylotu czterech głównych ulic. Kiedy pojawiła się wyczekiwana okazja, Hirad skorzystał z niej natychmiast. Nieopodal uderzyło zaklęcie, posyłając ku niebu jęzory płomieni. Wesmeni, stojący do tej pory obok dwóch najbliższych ognisk, pobiegli, by dołączyć do walki toczącej się niedaleko placu, na lewo od Kruków. Strażnicy przy drzwiach do spichlerza zostali na miejscu, zdenerwowani i niepewni, co robić. – Teraz, Krucy! – krzyknął Hirad i wybiegł z alei. Bezimienny był tuż obok niego, a Ilkar, z wyciągniętym mieczem, o krok z tyłu. Denser przeleciał nisko nad frontem spichlerza. Z nieba bezpośrednio nad strażnikami spadło zaledwie kilka kropel ognia, podpalając ich futra i ubrania. Rozbiegli się w panice, nieświadomi tego, że Krucy atakują też z ziemi. Starając się ugasić obejmujące go płomienie, najszybszy z Wesmenów pobiegł prosto na Bezimiennego. Wojownik odsunął się na bok, wystawiając stopę, tak że Wesmen potknął się i upadł, a potem wbił miecz prosto w gardło leżącego. Hirad wybiegł naprzód, by zająć się kolejnymi dwoma. Przestraszony wzrok jednego utkwiony był w niebie, do momentu, gdy jego kompan nie szarpnął go za spalony rękaw, wskazując barbarzyńcę. – Który pierwszy? – warknął, robiąc wypad i zostawiając głęboką ranę na twarzy wojownika stojącego po lewej stronie. – Ty – zanurkował pod wściekłym zamachem topora i zatopił ostrze w brzuchu Wesmena. Wyciągnął ostrze i obrócił się, unikając ataku drugiego przeciwnika, który podążył za jego ruchem, stając w ten sposób plecami do Bezimiennego. Był to jego ostatni błąd. Nim jeszcze ciało uderzyło o ziemię, Bezimienny już odwrócił się w stronę pozostałej trójki Wesmenów, a Ilkar popędził do drzwi spichlerza. Hirad ruszył, by pomóc przyjacielowi, choć Bezimienny właściwie tego nie potrzebował. Trzymając rękojeść miecza przed twarzą, ostrzem w dół i w lewo, przyjął pierwszy cios topora i pociągnął w górę, wyrywając broń z rąk strażnika i posyłając koziołkujący topór w noc. Następnie ciął ostrzem swego dwuręcznego miecza w dół, w pierś wroga, i Hirad usłyszał tylko trzask pękających żeber. Wesmen upadł do tyłu, chwytając się za ranę dłońmi, spomiędzy których tryskała krew. Teraz barbarzyńca zajął się przedostatnim przeciwnikiem, zwierając z nim ostrze i jednocześnie posyłając mu kopniaka w żołądek. Wesmen jęknął, ale odepchnął go i choć z trudem oddychał, trzymał miecz pewnie przed sobą. Hirad uśmiechnął się. Dając krok do przodu, zrobił fintę w prawo, zmienił uchwyt i ciął z lewej. Beznadziejnie powolny Wesmen ledwie zdążył skierować miecz we właściwym kierunku, kiedy ostrze znalazło się w jego szyi, dochodząc aż do kręgosłupa. Barbarzyńca odwrócił się i zobaczył, jak Bezimienny wyciera miecz o ciało ostatniego z wrogów. Rozłożył szeroko ramiona. – Nieźli jesteśmy, co? – uśmiechnął się. – No, raczej – odparł Bezimienny, unosząc lekko kąciki ust. Pobiegli, by dołączyć do Ilkara, który przygotowywał właśnie kolejne zaklęcie. Denser i Erienne zatoczyli koła nad nimi. – Na razie czysto – powiedział Xeteskianin – Julatsańczycy napotkali spory opór na południe od bazaru, ale Wesmeni się jeszcze nie zorganizowali. Tym niemniej spieszcie się, bo widziałem duży oddział, pewnie dwa albo trzy tysiące, nadbiegający z zachodu. Nie macie zbyt dużo czasu, zanim tu dotrą. Hirad skinął głową i załomotał mieczem w założone sztabą drzwi. Słyszał wyraźnie szum wielu głosów, ale musiał spróbować ich uprzedzić, inaczej ktoś mógł ucierpieć. – Odsuńcie się od drzwi! – zawołał. – Nie ma czasu na wyjaśnienia, więc po prostu trzymajcie się z daleka. Ilkar cofnął się o krok i leciutko skinął głową Hiradowi. Mięśnie jego twarzy były napięte od koncentracji, a ręce trzymał sztywno przed sobą, z dłońmi ułożonymi tak, jakby łapał piłkę. Barbarzyńca odsunął się na bok. – Rzucam – elf pchnął ramiona do przodu. Ściśle uformowana Spirala-Mocy wystrzeliła spomiędzy jego złożonych dłoni i z hukiem uderzyła o ciężkie, drewniane drzwi. Choć zbudowano je tak, by wytrzymały potężne uderzenia broni, to nie mogły się oprzeć Spirali-Mocy rzuconej przez mistrza. Kiedy dotknęło ich ognisko many, najpierw pękły przy zamku, a potem wpadły do środka. Łańcuch i kłódka wystrzeliły w powietrze i uderzyły o ścianę tuż obok głowy Hirada. – Uważałbyś, Ilkar – powiedział barbarzyńca. Elf wzruszył ramionami. – Musiałem być pewien – odpowiedział. Trójka Kruków wbiegła do środka spichlerza, stając przed morzem twarzy, pośród tysiąca przerażonych głosów. – To chyba twoja działka – Hirad poklepał Ilkara po plecach – w końcu jesteś tutejszy. Ilkar spojrzał na niego z ukosa, a potem otworzył usta, wołając o ciszę. ROZDZIAŁ 25 Przez moment oczy Thrauna zaszły mgłą, kiedy życie uszło z brata ze sfory. Poczuł to głęboko w duszy, przejście w szary proch powodowało otchłań samotności w jego wilczym sercu. Bolesny skowyt wydarł mu się z gardła, gdy zobaczył, jak głowa brata ze sfory przechyla się lekko na bok, jak jego pierś opada i nie podnosi się ponownie. Spojrzał na twarz kobiety, która się nim zajmowała. Odłożyła na bok przedmiot, którym ocierała twarz brata ze sfory, a potem zakryła jego nieruchome ciało białym materiałem. Thraun widział jej smutek, czuł bezradność, przemieszaną z żalem i złością. Minęła chwila i jego umysł zalała zwierzęca furia. Otworzył pysk i zawył ku niebu, od którego oddzielała go ludzka budowla. Ogarnęła go żądza krwi, pragnienie znalezienia ofiary. Ciało kobiety promieniowało teraz strachem, malował się na jej twarzy i płynął z jej zapachem. Cofnęła się. Wyczuwał go, tak jak wyczuwał zapach lasu. To był strach przed nim i strach ten był dobry. Mówił mu, kiedy ofiara była pokonana. Ale próbowała uratować brata ze sfory i Thraun poczuł, że nie może jej upolować. Cień myśli przemknął przez jego oszalały umysł i wyskoczył na zewnątrz, wydając z siebie kolejne wycie. Jego ciało drżało, mięśnie pulsowały wściekłością, w umyśle widział krew, a w nozdrzach czuł las. Ale na zewnątrz zatrzymał się, drapiąc pazurami twardy kamień. Wokół był ogień i krzyki w ciemności. Chaos i zamieszanie. Wszędzie biegali ludzie, a zapach tych znienawidzonych, których ciała pamiętał, zaatakował jego nozdrza, mieszając się z gnijącym zapachem śmierci. Gromada ludzi, tych nietkniętych zapachem znienawidzonych biegła ku przerwie w murach. Za nimi była ofiara, której pragnął. Biegł szybko ku wyjściu za mury, a jego dzikie warknięcia rozpędzały ludzi, którym wrodzony lęk przed wilkiem kazał uskakiwać mu z drogi. Czuł na zmianę strach i ulgę, gdy przebiegał obok nich, tropiąc ten jedyny rodzaj ofiary o silnym zapachu, której krwi już próbował i zamierzał spróbować znowu. Wyskoczył za mury i węsząc w powietrzu, popędził prosto tam, gdzie czekała ofiara. Trzecie wycie ogłosiło światu jego żal po utracie brata ze sfory. Thraun pobiegł w stronę migoczącego blasku ognia. Wokół niego stali znienawidzeni ludzie. Czuł ich lęk i niezrozumienie hałasów i płomieni, które spowodowali ludzie ze sfory. Jego brązowe ciało przemknęło w ciemności niezauważone, hałasy tłumiły jego kroki, a jego warknięcia były ciche. Ofiara. Nie pragnął tropić. Sfora była daleko, kolory lasu zbladły w jego pamięci, a jego zwierzęcy umysł płonął gniewem. Odebrano mu coś, czego nie mógł odzyskać. Nie zatrzymując się, wyskoczył z cieni, wysoko, dosięgając gardła pierwszej ofiary. Łapy oparł na ramionach, a szczęki zacisnęły się w poszukiwaniu krwi. Człowiek upadł od impetu skoku, ale nie miał już ducha walki, życie odpływało z niego przez rozszarpane ciało pod brodą. Thraun chłeptał chciwie krew, nie zważając na to, jak pryska mu na sierść i pysk. Zatopiony w jednym pragnieniu, nie słyszał jak inni ludzie otaczają go, ale poczuł, gdy jeden z ich metalowych prętów odbił się od jego twardej skóry. Odwrócił się i czterej mężczyźni odskoczyli, wypluwając z ust słowa pełne strachu i pokazując sobie w przerażeniu miejsce, gdzie jeden z nich go uderzył. Thraun przysiadł i spiął się. Z żółtych ślepi płynęła pogarda dla ich bezradności, a z pyska kapała mu krew ich towarzysza. Mężczyźni cofnęli się jeszcze dalej, ale nie mogli uciec, przynajmniej nie wszyscy. Thraun skoczył, uderzając łapami w pierś jednej z ofiar, wypluwając gorący oddech w jej twarz. Szczęki zacisnęły się, wyrywając ciało z policzka. Mężczyzna krzyknął. Jego towarzysze uderzali Thrauna i próbowali go odciągnąć. Wbił pazury w ofiarę, by ją uciszyć, cofnął się i zaczął krążyć z wysuniętym jęzorem. Jedna z ofiar odwróciła się i zaczęła uciekać, krzycząc cały czas. Thraun spojrzał za wojownikiem, ale pozwolił mu odejść. Dwóch pozostałych stało w bezruchu, wiedząc, że nie mogą ani pokonać wilka, ani obydwaj mu uciec. Na sygnał wypowiedziany przez jednego, rozdzielili się i pobiegli w przeciwnych kierunkach, ale Thraun już wcześniej wybrał kolejną ofiarę. Skoczył za uciekającym, przez wąską drogę, po której obu stronach wznosiły się kamienne mury, i zakończył jego żałosne życie z dala od blasku ognia. Potem, z nasyconym ciałem i umysłem, pomściwszy odejście brata ze sfory, oczyścił łapy, pysk i pierś i pobiegł z powrotem do miejsca, gdzie leżał Will. Żądza krwi odpłynęła z jego umysłu, w którym pulsowało teraz tylko jedno zdanie. Przypomnij sobie. Przez chwilę Ilkar obawiał się, że nie zdoła opanować zamieszania. Spichlerz był wypełniony kobietami, mężczyznami i dziećmi w najróżniejszym wieku, natychmiast, gdy się zorientowali, że to nie Wesmeni wchodzą do środka, z powrotem przysunęli się ku wyjściu. Brzmiało to tak, jakby wszyscy mówili, płakali i krzyczeli jednocześnie i Ilkar przestraszył się, że zostaną stratowani, kiedy tłum ruszy ku wyjściu. Krzyczał, prosząc o ciszę, a do jego głosu dołączyły okrzyki Hirada i Bezimiennego, którzy schowali miecze, wiedząc, że Denser ostrzeże ich o zbliżającym się niebezpieczeństwie. We wnętrzu spichlerza panował półmrok, ale nie zupełna ciemność. Kilka latarni z krótko przyciętymi knotami rozświetlało kamienne wnętrze przypominające teraz nieco jaskinię. Po lewej i prawej stronie Ilkar zobaczył miejsca przeznaczone do jedzenia i mycia się. Pomimo, że zapach potu i zduszonego powietrza był silny i wszechobecny, to brak smrodu moczu i fekaliów przekonał Ilkara, że jeńcy nie musieli przynajmniej załatwiać swych potrzeb w miejscu, gdzie spali i jedli. Na czele tłumu młodsi mężczyźni patrzyli na niego zmęczonymi, pełnymi gniewu twarzami, ich głosy ginęły w panującej wrzawie. Pomiędzy nimi Ilkar dostrzegł nieomylnie aurę maga i przesunął się do przodu, by z nim pomówić. Jego ruch spowodował, że tłum zafalował i cofnął się odruchowo. Ilkar mógł tylko zgadywać, jak traktowali ich Wesmeni. Ich strach pochodził z niewiedzy. Każdego dnia, niektórzy z nich byli zabierani i nigdy nie wracali. Ilkar wiedział, gdzie leżeli i gdy zrozumiał, że ci ludzie, jego ludzie, nie mieli pojęcia o losie swych towarzyszy, poczuł ciężar w żołądku i na nowo ogarnął go gniew na cierpienie Julatsy. Jednak ciała spoczywające przed kolegium były sprawą, której nie mógł zignorować i która mogła narazić na szwank całą misję ratunkową, gdyby nie potraktował jej właściwie. Mag był w średnim wieku i raczej drobnej budowy. Jego głowę pokrywały kępki rudych włosów, a na wąskiej twarzy malowała się ulga. Jednak Ilkar nie pozwolił mu przemówić, skinął tylko do niego, by się zbliżył. Uścisnęli sobie dłonie, stając krok przed tłumem. – Twoje imię? – zapytał Ilkar. – Dewer. – Dobrze. Ja jestem Ilkar, a to są Krucy. Jesteśmy tu, by was stąd wyciągnąć. Wszystkich. Ale nie mamy dużo czasu. Dewer patrzył na niego szeroko otwartymi oczyma. – Krucy? – w jego oczach pojawiły się łzy. – Tak. Posłuchaj, ci ludzie muszą się uciszyć. Wesmeni są blisko i musimy zaraz ruszać. Kto tu dowodzi? – Ja uciszę ludzi – powiedział Dewer. – Tymczasem porozmawiaj z Lallanem – wskazał na szczupłego mężczyznę przed sześćdziesiątką. Nosił ciemnozielone szaty i czerwoną koszulę, teraz brudną i porwaną, ale nadal widać było jej dobrą jakość. Twarz miał napiętą i zmęczoną, ale dumną. Stał wyprostowany, jakby nie chciał się ugiąć przed gwałtowną zmianą sytuacji. Ilkar podszedł do niego i dał znak Hiradowi i Bezimiennemu, by do niego dołączyli. – Lallanie. – Szybko uścisnęli sobie dłonie. – Jestem Ilkar, a to Hirad i Bezimienny. Lallan skinął głową. – Poznałem was, kiedy weszliście. – Bardzo ważne jest, by twoi ludzie nas wysłuchali i dokładnie wykonywali nasze instrukcje. Jeżeli nie, może dojść do rzezi. – Ilu was tu jest? – zapytał Hirad. – Trzy tysiące czterysta siedemdziesiąt osiem osób – wyrecytował Lallan jednym tchem. – Na początku było więcej, ale Wesmeni zaczęli zabierać najstarszych, najmłodszych i niektóre kobiety. – Wiem, i to jest coś, z czym też musimy sobie poradzić – wokół Ilkara gwar rozmów zamienił się w serię uciszających poleceń, a potem zapadła zupełna cisza. – Jesteśmy pod wrażeniem – powiedział Bezimienny. – Bardzo wcześnie zdecydowaliśmy, że dyscyplina jest bardzo ważna. Przemówię pierwszy, a potem przedstawię ciebie, Ilkarze. Wysłuchają cię, jeśli ich poproszę. Czterej mężczyźni cofnęli się dalej od tłumu, w stronę drzwi. Denser w tej samej chwili podleciał do wejścia, postawił bezpiecznie Erienne, pocałował ją i z powrotem wzniósł się w powietrze. Dordovanka wbiegła do środka, burząc ciszę tłumu, w którym rozległy się pomruki wyrażające niepokój. – Erienne? – zapytał Hirad. – Mamy kłopoty. Główny trzon armii Wesmenów nadchodzący z zachodu zmienił kierunek i idzie w tę stronę. Denser sądzi, że jest z nimi dowódca i że on domyślił się, co się dzieje. Niedługo tu będą. Udało nam się zabezpieczyć korytarz do kolegium, ale jesteśmy atakowani w kilku miejscach. Kard nie może długo czekać. Jego ludzie tam giną, a on potrzebuje ich na murach. – Dobra – powiedział Bezimienny. – Lallan, mów, teraz. Lallan skinął głową i zwrócił się do tłumu, który ucichł na jego pierwsze słowo. – Przyjaciele – wyciągnął ramiona dłońmi w ich stronę. – Krucy są tutaj, by nas uratować. To niebezpieczne, więc błagam was, wysłuchajcie, co Ilkar ma do powiedzenia i zaufajcie mu całkowicie. Zbliżają się Wesmeni i musimy działać zdecydowanie. To nasza jedyna szansa. Ilkar. Mag Kruków wystąpił naprzód. – Na zewnątrz jest ciemno, jedyne światło to pożary i zaklęcia na niebie. Wesmeni atakują Julatsę, ale mamy tę jedyną szansę, by wyrwać was z ich niewoli. Oto, co chcemy, byście zrobili. Na sygnał Lallana uciekacie stąd i biegniecie ile sił przez południowy bazar, głównymi ulicami, do kolegium. Nie zatrzymujcie się, dopóki nie będziecie za murami. Każdy, kto umie walczyć i znajdzie broń przy martwym Wesmenie, niech ją zabierze. Możecie jej potrzebować. Ulice są chwilowo zabezpieczone przez żołnierzy i ludzi z Julatsy, ale cały czas trwają ataki. Każdy, kto opóźnia bieg, naraża więc ich życie. Ilkar patrzył na wpatrzony w niego tłum i wiedział, że niczego nie może zataić. – Muszę wam powiedzieć jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze, uciekacie do oblężonego kolegium. Nie będzie to wolność, przynajmniej na razie, ale będąc tam, możecie pomóc odzyskać nasze miasto. Każdy, kto czuje, że ma większe szanse gdzie indziej, może wybrać inny kierunek ucieczki. Dodam jednak, że Krucy staną na murach kolegium, bo tam możemy coś zmienić. Po drugie, gdy zbliżycie się do kolegium, zobaczycie okropny widok. Wokół murów leżą ciała tych, którzy zostali stąd zabrani. Wesmeni wymordowali ich, chcąc wymusić poddanie się. Oddali swoje życie, byście wy mieli szanse. Nie zatrzymujcie się, by ich opłakiwać, dopóki nie będziecie w środku, albo ich śmierć może okazać się daremna. Lallan. Lallan ponownie zwrócił się do tłumu, z którego dochodziły pojedyncze wykrzykiwane pytania, szloch i pomrukiwania. Podniósł głos, by powstrzymać narastający hałas. – Przyjaciele, nie mamy czasu na pytania. Musimy uciekać tak szybko, jak zdołamy, i oby bogowie i nasi żołnierze nas ochronili. Silni muszą pomóc słabym i nieść najmłodszych. Pobiegniemy w grupach według imion, od „A” do „L”, i nie muszę chyba mówić, że magowie powinni chronić towarzyszy. Teraz podzielcie się, chcę by grupy „A” do „E” stanęły bezpośrednio przed drzwiami. Już. Klasnął w dłonie i budynek wypełnił się odgłosami działania. Tupotem tysięcy stóp o kamienną posadzkę, okrzykami i zawołaniami organizacyjnymi i skrzypieniem drewna, kiedy odsuwano stoły, by zrobić miejsce przy drzwiach. Ilkar nie mógł powstrzymać uśmiechu i zwrócił się ku Hiradowi i Bezimiennemu, którzy stali obok i kiwali głowami z zadowoleniem. Zdyscyplinowanie Julatsańczyków zwiększało ich szanse. Denser ponownie wylądował przy spichlerzu, a jego głos był niecierpliwy. – Szybciej, są prawie tutaj, wejdą od zachodu. Musimy ruszać albo nas zaleją – wyciągnął ramiona do Erienne, gdy podbiegła i objęła go. – Proponuję Ognisty-Deszcz – skinęła głową i unieśli się w powietrze. Pierwsze grupy były gotowe. Lallan, stojący w cieniu Bezimiennego, nie przedłużał. – Biegnijcie, już, już! Przez południowy bazar, korytarzem żołnierzy. Jeżeli znajdziecie broń, zabierzcie ją. Ruszajcie! – jego ostatnie słowo zginęło pośród dudniących kroków i okrzyków zachęty wypełniających spichlerz. Jeńcy z Julatsy biegli na wolność, biegli ze wszystkich sił i bez wahania. Bezimienny i Hirad dołączyli do Ilkara stojącego po lewej stronie drzwi i cała trójka Kruków obserwowała Julatsańczyków pędzących ku tymczasowemu choć wyzwoleniu. Nad nimi powoli krążyli Denser i Erienne, obserwując zbliżających się Wesmenów. Julatsa była już prawdziwym polem bitwy. Szczęk mieczy, huk eksplodujących zaklęć, krzyki i rozkazy dobiegały ze wszystkich stron. – Nawet nie sądziliśmy, że pójdzie tak dobrze – powiedział Ilkar. – Nie jestem pewien, czy jest dobrze – odparł Bezimienny. – Są za wolni. I spójrzcie na Densera. Ilkar rozumiał, co przyjaciel ma na myśli. Mimo iż Wesmeni wymordowali część najmłodszych i najstarszych, nadal była ich całkiem spora liczba. Tempo kolumny biegnących było wolne, starzy i słabi spowalniali silniejszych i szybszych, którzy im pomagali. Z tyłu, w spichlerzu, głos Lallana brzmiał ponad ogólną wrzawą, popędzając ludzi, skłaniając ich do większego wysiłku i szybszego biegu. W powietrzu Denser nieustannie śledził marsz oddziału Wesmenów nieuchronnie zbliżających się do placu. * * * Lecąc ponad dachami, ze wzmocnionym magicznie wzrokiem, Denser obserwował sytuację w Julatsie, a w szczególności bezpośrednie zagrożenie dla Kruków. Na całej długości utworzonego korytarza Julatsańczycy odpierali narastające ataki przebudzonych już i wściekłych Wesmenów. Coraz więcej wojowników nacierało na punkty położone wzdłuż pozycji obrońców kolegium. Na razie sytuacja nie była nigdzie krytyczna, ale Denser widział kolejne grupy Wesmenów wyłaniające się z kwater, obozów, domów, biur i gospód. Sięgali po broń i natychmiast biegli, by dołączyć do walki. Dźwięk dzwonów bijących na alarm wypełniał całe miasto. Słabymi punktami korytarza były obydwa jego końce oraz okolice bazaru południowego, gdzie kończyły się budynki i linia obrońców była szersza. Na szczęście Wesmeni nie dotarli jeszcze do tych miejsc, powstrzymani zaciekłą obroną na kluczowych ulicach i zaporami ognia. Julatsańczycy w pełni wykorzystywali swoją znajomość miasta i jak na razie ani kolegium, ani okolice spichlerza nie zostały zaatakowane. Jednak na południowy zachód od budynku trzy tysiące świetnie zorganizowanych Wesmenów maszerowało w stronę placu. Bardzo szybko mogli otoczyć i pobić Kruków i ich podopiecznych. Zbyt szybko. Pod Denserem tłum uwolnionych Julatsańczyków wylewał się drzwiami spichlerza poganiany niecierpliwymi gestami i donośnymi okrzykami Hirada, Bezimiennego i Ilkara. Denser ponownie obniżył lot, unosząc się nad biegnącymi i przepraszając tych, którzy, zaskoczeni, z lękiem spoglądali w górę. – Hirad, w każdej chwili ten plac może wypełnić się Wesmenami, zdecydowanymi, by wypruć wam flaki. Są zaledwie o jedną ulicę od południowego i zachodniego wejścia. Nie powstrzymamy ich na otwartym polu. Hirad wzruszył ramionami i wskazał na Erienne, jak skoncentrowana, z zamkniętymi oczami spoczywała w ramionach Xeteskianina. – To musicie ich spowolnić – powiedział. – Nie odejdziemy stąd, póki spichlerz nie będzie pusty. – Zerknął do środka. – Jeszcze tylko kilkuset. – Na bogów, za dużo ryzykujemy – westchnął Denser. – Tym więcej, jeżeli nie zaczniecie tłuc w nich ogniem – odparł Hirad. – Więc leć i przydaj się na coś. Denser z wściekłą miną zawrócił i skierował się na południowy zachód. – No dalej. Szybciej! – krzyknął Ilkar ze złością do uciekających ludzi. W spichlerzu zostało jeszcze tylko kilkaset osób i Hirad uśmiechnął się, choć słyszał już okrzyki nadchodzących wrogów. – Spokojnie, Ilk. Będzie dobrze. – Spokojnie? Armia Wesmenów idzie tu by nas wyrżnąć, my jesteśmy na końcu powolnego pochodu dzieci i starców, a ty ze swoją niewyparzoną barbarzyńską gębą opieprzasz jedynego człowieka, który może ich zatrzymać. Więc nie mów mi, żebym się uspokoił. – Ilkar – głos Bezimiennego był karcący. – Twoje krzyki doprowadzą tylko do paniki. Pośpiech jest dobry, walka na ślepo nie – klepnął przebiegającego obok cherlawego mężczyznę po plecach. – Tak trzymaj, nie zwalniaj. Mamy mało czasu. Bardzo dobrze – pochylił się z powrotem do Ilkara. – Nie zapominaj, że jesteśmy Krukami. Jeżeli zachowamy spokój, oni również. – Ja się tylko zgadzam z Denserem, że stąpamy po kruchym lodzie... – obruszył się Ilkar. – I obydwaj macie rację. – Bezimienny zniżył głos. – Ale, jak powiedział Hirad, nikogo tu nie zostawimy. Spichlerz był już prawie pusty. Obok nich przebiegł mężczyzna z dzieckiem na plecach i drugim, jeszcze mniejszym na rękach. Za nim dwie młode kobiety niosły malutką staruszkę, która wyglądała na omdlałą. – Jak idzie, Lallan? – zawołał Ilkar. – Dobrze. Prawie skończyliśmy. Nagle niebo za nimi rozbłysło, rzucając chybotliwe cienie na kamienie placu. Hirad odwrócił się błyskawicznie. Ogniste krople spadały niczym gesty deszcz na niewielki obszar na południe od nich. Powyżej ciemna sylwetka Densera trzymającego Erienne wystrzeliła w górę ścigana czarnymi drzewcami strzał. Z tego, co widział Hirad, żadna nie trafiła, a stukot pocisków opadających na kamienny bruk utonął w gwarze odgłosów, gdy Ognisty-Deszcz Erienne sięgnął celu. Zza budynków odezwały się rogi, słychać było wrzaski ludzi, okrzyki bólu, strachu i zaskoczenia. Tupot biegnących stóp stał się głośniejszy, a w miejscach, gdzie uderzyło zaklęcie, drewno zajęło się płomieniami, dodając blasku wstającemu świtowi. Hirad patrzył, jak Denser i Erienne zawracają i znów kierują się ku ziemi. Długa i cienka linia Ognistego-Deszczu rozbłysła za nimi, opadając szybko. Więcej strzał pomknęło ku niebu, były jednak zbyt wolne, by dosięgnąć rozpędzonych magów zawracających teraz ponownie ku spichlerzowi. Denser wylądował w tumanie kurzu dokładnie w chwili, gdy ostatni z Julatsańczyków wybiegali przez drzwi popędzani okrzykami Lallana. Opuścił Erienne i rozprostował ramiona. – Udało się ich spowolnić, ale nie zatrzymać. Ja... Z dzikim wyciem pierwsza grupa Wesmenów wpadła na plac. Nadeszli niczym potop, zalewając plac kolejnymi szeregami. W powietrzu rozbrzmiał ogłuszający ryk ich głosów, kiedy w końcu dostrzegli swój cel. Uwolnieni jeńcy spanikowali i krzyki rozpaczy rozdarły noc. Jakikolwiek porządek biegu załamał się, zamieniając się w kompletny chaos przerażenia, plączących się nóg, szarpaniny i przepychania się siłą do północnego wyjścia z placu. – Biegnijcie szybko, ale spokojnie. Pomagajcie przyjaciołom, nie odpychajcie ich! – głos Lallana przebił się przez ogólny hałas, ale został całkowicie zignorowany. Bezimienny odwrócił się do niego. – Uciekaj stąd – powiedział. – Nie patrz za siebie. Hirad, musimy działać. Hirad ocenił szybkość nadchodzących Wesmenów. Doszedł do wniosku, że są w stanie dotrzeć do ulicy przed wrogami. – Dobra. Magowie, potrzebujemy trochę gruzów, żeby ich spowolnić. Przykro mi, Ilkar, ale musimy zburzyć niektóre z tych budynków – wskazał na biura administracji miejskiej i koszary, ciągnące się wzdłuż północnej krawędzi placu. – Żaden problem – odparł elf. – Chodźcie za mną. Pobiegł, okrążając rzednący tłum. Erienne i Denser, rozproszywszy skrzydła, ruszyli za nim. – No dobra, wielkoludzie. – Barbarzyńca wyszczerzył zęby. – My musimy posłużyć za tylną straż. Bezimienny skinął głową. – Domyśliłem się. Ruszajmy. Odwrócili się i pobiegli za uciekającymi Julatsańczykami, odprowadzając ich do chronionego wyjścia z placu. – Nie zatrzymujcie się. Bez paniki, jesteśmy tuż za wami – głos Hirada popędzał i uspokajał przerażonych mężczyzn, kobiety i dzieci. Bezimienny zgarnął ramieniem dziecko, które upadło, i pobiegł do przodu, sadzając płaczącą dziewczynkę na ramionach jednej z kobiet. Odwrócił się do nadbiegających Wesmenów, uchwycił spojrzenie Hirada i krzyknął. – Padnij! Strzały przemknęły ponad głową barbarzyńcy i wbiły się w tłum bezbronnych cywili. Kilkunastu biegnących padło i linia załamała się, a przestraszeni ludzie rozbiegli się na wszystkie strony, próbując uniknąć zabójczych grotów. – Nie! – wrzasnął Hirad. – Naprzód. Biegnijcie naprzód. Jednak jego głos utonął w zamieszaniu. Za nimi ryki Wesmenów zbliżały się, a tupot ich kroków był dobrze wyczuwalny na kamieniach. – Ilkar! – zaryczał Hirad i zobaczył, jak elf odwraca się w jego stronę. – Tarcza! Pancerz-Ochrony! Chroń wejście! Strzała gwizdnęła koło prawego ucha Hirada i wbiła się w bark starca. Ten przewrócił się i reszta zatrzymała się, by mu pomóc. Hirad przeskoczył nad ciałem i gestem dał znak ludziom, by uciekali. – Nie zatrzymujcie się. Nie pomożecie mu, już nie żyje. Biegnijcie. Ponownie z Bezimiennym u boku barbarzyńca wypychał i popędzał ludzi ku wyjściu z placu, za każdym krokiem spodziewając się strzały, mogącej ich dosięgnąć. Pociski nadal padały, ale teraz wymierzone były w środek tłumu, tak by spowodować większą panikę. Jednak ci, którzy nie zatrzymali się przy pierwszej salwie, zdecydowali się biec przed siebie, licząc na własne szczęście, za co Hirad był im niezmiernie wdzięczny. Przed sobą widział Ilkara przygotowującego tarczę, a także Erienne i Densera skupionych na zaklęciu, które miało zburzyć budynek prosto na Wesmenów. Dalej julatsańscy żołnierze wskazywali jeńcom drogę do względnego bezpieczeństwa, choć Hirad wiedział, że korytarz na całej swej długości musi być celem wzmagającego się natarcia. – Już niedaleko – wykrzyknął. – Biegnijcie! Strzały przestały razić tłum, odbijając się zamiast tego od tarczy Ilkara. Hirad i Bezimienny dotarli do szeregu żołnierzy, zatrzymali się i natychmiast odwrócili. Wesmeni byli zaledwie kilkaset metrów za nimi. – Teraz, Denser – zawołał barbarzyńca. – Erienne, teraz. Hirad i Bezimienny rozłożyli ramiona i cofnęli się, popychając za sobą żołnierzy. Wesmeni biegli coraz szybciej, jak wilki, które poczuły zapach krwi. – Młot – powiedzieli Denser i Erienne jednocześnie. Ziemia pod ich stopami zadrżała. Hirad poczuł, jak fala uderzenia przesuwa się w kierunku placu, nabierając intensywności. Cofając się, widział, jak szereg Wesmenów, nadal odległy o czterdzieści metrów, załamuje się po dotarciu do budynków. Pod ich stopami rozwarły się głębokie szczeliny, a ziemia zatrzęsła się gwałtownie. Większość Wesmenów zatrzymała się, rozpaczliwie próbując odzyskać równowagę. Z tyłu ich towarzysze parli naprzód, tratując leżących, dopóki głos rogów i wykrzykiwane rozkazy nie zatrzymały ich natarcia. Budynki na lewo i prawo od Hirada zachwiały się. Kurz i odpadające ze ścian kawałki konstrukcji wypełniły powietrze. Dachy zadrżały i odpadły od szkieletów budowli. W ciągu kolejnych kilku sekund Denser i Erienne wyciągnęli ramiona ku niebu, a potem opuścili je łukiem, krzyżując na końcu. Potem odwrócili się i zaczęli uciekać. Nie czekając ani chwili, Hirad zrobił to samo, podbiegając do Ilkara. – Czas uciekać, Ilkar. Utrzymaj tę tarczę, jeśli będziesz mógł. Julatsańczyk skinął głową. Hirad chwycił go za ramię i pociągnął za sobą, nie spuszczając jednak ani na chwilę oka z placu. Bryły skał wielkości dwóch ludzi wyrosły z ziemi, przebijając ulicę w dwóch tuzinach miejsc, powodując wszędzie dokoła deszcz błota i kamieni. Pojawiły się pod budynkami i pod stopami Wesmenów, siejąc chaos i zniszczenie, podczas gdy drżenie cały czas nabierało mocy, skupiając się pod wyznaczonymi celami. Z głuchym trzaskiem, który odbił się echem o powoli rozjaśniające się niebo, biura administracji miejskiej runęły na lewą stronę, wprost na ulicę. Tysiące kamieni wyrwało się z konstrukcji i posypało lawiną, zabezpieczając odwrót Julatsańczyków. Stukot głazów mieszał się z hukiem pękających ścian. Kilka chwil później koszary zakołysały się, gdy w ich wnętrzu wyrosły kolejne skalne bryły, posyłając grad drewna i dachówek na plac i łamiąc szyk Wesmenów. Po drugiej stronie ulicy ziemia rozpękła się pośród tumanów kurzu, tworząc szczelinę gdzieniegdzie szeroką na metr. – To nasza szansa! – wykrzyknął Hirad. – Biegnijcie ile sił. Prosto do kolegium. Już! Julatsańska gwardia zwarła szeregi, przyjmując wcześniej ustalony szyk, i zaczęła powoli skracać korytarz, zachowując jednocześnie jego spójność. Było to wytrenowane działanie. Szkoleni przez lata w walce ulicznej, potrafili wycofywać się do kolejnych wąskich gardzieli, by potem uderzać po partyzancku, osłabiając i demoralizując przeciwników. Teraz systematycznie i sprawnie przesuwali się w stronę kolegium. Wewnątrz kordonu Krucy biegli za linią jeńców, popędzając ich i dodając zapału, podczas gdy sunąca za nimi tarcza Ilkara, do której wkrótce dołączyły Pancerze-Ochrony Densera i Erienne, zapewniały znaczną osłonę przed strzałami, od czasu do czasu spadającymi na biegnący tłum. Hirad wiedział, że zawalone budynki nie zatrzymają Wesmenów na długo. Już teraz padające losowo strzały wskazywały, że wróg odnalazł drogę poprzez równoległe uliczki, choć na razie jeszcze nie w wystarczającej sile, by pokonać gwardię Julatsy odpierającą dotychczas wszelkie ataki. Ale zbliżała się chwila, kiedy nieuniknione będzie osłabienie ich linii, toteż Hirad zerknął za siebie, by upewnić się, że odwrót przebiegał pod kontrolą, i podjął decyzję. – Bezimienny! – zawołał, starając się przebić przez wrzaski tłumu i donośnie wykrzykiwane rozkazy kapitanów gwardii. – Bazar południowy. Bezimienny skinął głową. – Krucy! Za mną! – Opuszczając tarcze, trójka magów zajęła miejsce za wojownikami i wszyscy ruszyli ku otwartej przestrzeni południowego bazaru Julatsy, gdzie w czasach pokoju handlowano ziarnem i świeżą żywnością. Plac huczał od pokrzykiwań żołnierzy, tupotu stóp przebiegających jeńców i szczęku stali. Wesmeni nacierali na cienką linię obrony, nie zważając na zaklęcia zbierające wśród nich obfite śmiertelne żniwo. Hirad skierował się w lewo, ku przeciwległemu brzegowi bazaru, gdzie szereg gwardzistów został odepchnięty do tyłu. Nie musiał sprawdzać, czy reszta Kruków biegnie za nim. Przed sobą widział, jak setki Wesmenów wlewa się przez szeroką ulicę i przechodzi do ataku. Przed nimi stało niewiele ponad dwudziestka żołnierzy i dwójka magów, jeden z nich utrzymywał Pancerz-Ochrony, jak wskazywały odbijające się od niewidzialnej tarczy od czasu do czasu strzały. – Denser, potrzebujemy Kul-Płomieni. Ilkar, zwolnij maga przy tarczy. Erienne, rzucaj cokolwiek masz, byle ich zatrzymać. Bezimienny, za mną. – Hirad wbiegł w sam środek linii, odepchnął lewym ramieniem rannego żołnierza i uderzył mieczem z prawej, znad głowy. Metal ostrza zagłębił się w barku jednego z atakujących. Przyjąwszy postawę, usłyszał jak z tyłu Bezimienny wydaje szybkie rozkazy julatsańskiemu dowódcy. – Zabierz połowę swoich ludzi i zabezpiecz odwrót od południa. Magów zostaw z nami. Popędzajcie ludzi. Sytuacja jest pod kontrolą, ale to jeszcze nie koniec. – Tak, panie – odpowiedział oficer. W chwilę później Bezimienny był już obok Hirada, mieczem wycinając sobie przestrzeń, jakiej potrzebował. Ostrze przecięło powietrze ostrym łukiem ku górze, powalając Wesmena rozpaczliwie próbującego zablokować cios. Wojownik, z zakrwawionymi rękami i na wpół pękniętym toporem, wpadł na towarzyszy stojących za sobą. Hirad wbił pięść w twarz kolejnego przeciwnika, zatapiając mu po chwili miecz w brzuchu. – Panie? – Hirad pokręcił głową. – Jesteś pewien, że wiedział, kim jesteś? – wymierzył cięcie w twarz kolejnego Wesmena, który zablokował je własnym mieczem i odskoczył. Bezimienny zaryzykował rzut oka na barbarzyńcę, wykonując jednocześnie obronny zamach dwuręcznym mieczem. Nie trafił nikogo, ale powstrzymał nadchodzące ataki. Hirad zobaczył, jak wzrusza ramionami z ledwie widocznym uśmiechem. – Po prostu zrozumiał, że mówi do niego prawdziwy dowódca – mruknął Bezimienny. – Arogancki pryk – uśmiechnął się Hirad. – To ten wielki miecz – Bezimienny mrugnął i potrząsnął bronią. – Zwykle tak działa. Nacisk na szeregi Julatsańczyków zmalał nieco. Przybycie Kruków dodało nowych sił gwardzistom i sprawiło, że wrogowie zatrzymali się na chwilę. Nie mieli chyba wystarczającej determinacji, by przedrzeć się na plac. Na twarzach Wesmenów stojących naprzeciw Kruków zakwitł cień zwątpienia. Kolejne strzały odbijały się od Pancerza-Ochrony utrzymywanego teraz niemal na pewno przez Ilkara. Wtedy, pośród tego chwilowego impasu, eksplodowały Kule-Płomieni Densera. Przefrunęły ponad głowami Wesmenów stojących w pierwszej linii i wbiły się w ich gąszcz, powodując maksymalny chaos, panikę i zniszczenie. Choć wielokrotnie już był świadkiem takiego widoku, Hirad nadal musiał się starać, by nie ogarnął go strach w obliczu magicznego ognia, przeżerającego zbroje niczym kwas, topiącego wszystko jak kowalskie palenisko i będącego szczególnie trudnym do ugaszenia. Ci z Wesmenów, którzy zdążyli, odskoczyli od płomieni, podczas gdy ich bracia darli ubrania, starając się zdusić ogień pochłaniający ciała i włosy, wrzeszcząc w agonii. Hirad i Bezimienny byli przygotowani na nadejście wojowników instynktownie odskakujących od centrum zaklęcia prosto na nich. Poprowadzili Julatsańczyków, uderzając szybko i mocno, rąbiąc przeciwników niemal wpadających na ich miecze. Nim magiczne płomienie Densera zdążyły przygasnąć, na spanikowane szeregi Wesmenów spadł Ognisty-Deszcz. Rozproszyli się, rozbiegając na wszystkie strony, zapominając o rannych i martwych towarzyszach, za wszelką cenę próbując uchronić się przed łzami żywego ognia. Hirad zaśmiał się. – Tak, uciekajcie wesmeńskie bękarty! – zawołał za nimi. – Nigdy nie zdobędziecie Wschodu. Razem z Bezimiennym pochylili się nad leżącymi, dobijając, tych którzy jeszcze żyli. Wytarli miecze o spalone futra i pozbierali porzucone topory, miecze i noże, niekiedy odrąbując zaciśnięte na nich palce. – Zyskaliśmy trochę czasu – powiedział Bezimienny, zerkając za siebie i stając obok Hirada. Przekazali naręcza broni żołnierzom stojącym za nimi. – Ale tylko trochę. Popatrz na ten ruch – wskazał leniwym machnięciem miecza, potrząsając ciężkim ostrzem, jakby to był patyk. Hirad popatrzył. Wesmeni przegrupowali się w odległości prawie trzydziestu metrów, co w przypadku tego starcia stanowiło poważny dystans. Znajdowali się na skrzyżowaniu głównej ulicy z jedną z mniejszych alejek. Za linią, którą utworzyli nieco niezdarnie, kolejne grupy Wesmenów biegły na północ, w stronę kolegium. Nie było ich tak wielu, ale Krucy mogli z powodzeniem założyć, że podobny ruch odbywał się po drugiej stronie bazaru. – Ostatnie, czego potrzebujemy to zorganizowany atak, zanim dotrzemy do obrońców na murach kolegium – wycedził Bezimienny. – Musimy wesprzeć przód korytarza. Hirad spojrzał przez ramię. Plac był już prawie pusty, pozostali jedynie żołnierze i gwardziści. – Chyba trzeba się wynosić – zastanowił się Hirad. – Jeśli nie, wkrótce i tak nas rozbiją, niezależnie od obrony z murów. Bezimienny skinął głową. – Zgoda. Na mój znak, wycofujemy się. Denser, Erienne, zajmijcie się Ilkarem. Julatsańczycy, kierowani spokojnymi rozkazami Kruków, zaczęli cofać się na plac, powodując natychmiastową reakcję Wesmenów, którzy ruszyli do przodu. Nadal jednak byli ostrożni, zachowując cały czas dystans trzydziestu metrów. – Opuszczam tarczę – uprzedził w tej samej chwili Ilkar. – Czekajcie. To nic nie da. Jeśli zaszarżują, rozbiją nas. Musimy ich powstrzymać. Potrzebujemy statycznych Spirali-Mocy na każdym wejściu na plac. Każdy mag, który jest w stanie, niech rzuca. Zaufaj mi, Hirad. – Zawsze – Hirad pokiwał głową. Ilkar natychmiast rozpoczął przygotowywanie zaklęcia. – Zostanę z nim. Wy znajdźcie resztę magów. Erienne zawahała się, zrobiła krok, ale Denser ją zatrzymał. Bezimienny zwrócił się do julatsańskiego dowódcy, próbując przekrzyczeć hałasy dobiegające z końca placu, gdzie trwał odwrót. – Słyszałeś. Potrzebujemy więcej czasu. Ruszaj – rozkazał. Potem stanął u drugiego boku Ilkara. Denser i Erienne zajęli pozycję za nimi. – Nie możemy się teraz rozdzielić – powiedział Bezimienny. – Jesteśmy Krukami – trzymał miecz przed sobą, rytmicznie uderzając końcem o kamień pod stopami. Hirad poczuł nagły spokój. Uśmiechnął się i zwrócił twarz ku wrogom. Obok niego Ilkar zakończył intonację i wyrecytował komendę. Spirala-Mocy, niewidoczna i nieprzenikniona, popłynęła ku nadchodzącym Wesmenom. – Tarcza gotowa – oznajmiła Erienne. – Ilkar stabilny – rzucił Denser. Przewaga liczebna pokonała w końcu strach przed magią i Wesmeni zaatakowali, wydając gniewne okrzyki i wznosząc topory błyszczące w blasku wstającego słońca. Jednak zaledwie po kilkunastu krokach szarża zatrzymała się, gdy prowadzący ją wojownicy zderzyli się ze Spiralą-Mocy Ilkara skutecznie blokującą ulicę. Wesmeni odbili się od niewidocznej przeszkody, odpadli do tyłu i gruchnęli ziemię. Biegnący z tyłu, nie wierząc własnym oczom, przeskoczyli nad leżącymi towarzyszami tylko po to, by odkryć prawdę, kiedy ze zmiażdżonych nosów popłynęła krew, a topory wypadły im z rąk. Gniew wkrótce ustąpił miejsca zdziwieniu. Zaskoczeni wojownicy podnieśli się z ziemi, zebrali broń i ruszyli ostrożnie do przodu, z wyciągniętymi rękoma, dopóki nie natrafili na barierę Ilkara. Hirad obserwował ich ze swego rodzaju rozbawieniem, ufny w skuteczność zaklęć swoich magów. Wiedział, że Bezimienny miał oko na plac za nimi, bez wątpienia oceniając zabezpieczenie pozostałych wejść i wyliczając czas, jaki im pozostał do ucieczki. Wesmeni szybko pojęli skalę problemu. Kilka uderzeń o Spiralę nie dało nic poza zwichniętym nadgarstkiem, a strzały albo odbijały się, albo łamały przy zderzeniu, koziołkując do tyłu w stronę rosnącego systematycznie tłumu wojowników. Łucznicy przenieśli swoją uwagę na obrzeża Spirali, sprawdzając jej wysokość poprzez strzelanie pod coraz większym kątem. W końcu dotarli do krawędzi i pociski poszybowały ku obrońcom, odbijając się jednak niemal natychmiast od Pancerza-Ochrony Erienne i ucinając przedwczesne okrzyki radości, jakie wydarły się z gardeł Wesmenów. Ucichli i cofnęli się o kilka kroków. Wiedzieli, że magia przed nimi była nie do przeniknięcia, ale rozumieli też, że mają w zanadrzu ostatnią broń. Czas. Żadne zaklęcie nie mogło trwać w nieskończoność. Hirad spojrzał na Kruków. Ilkar i Erienne byli głęboko zatopieni w koncentracji. Denser stał z ręką na ramieniu Erienne. Miał otwarte oczy, ale jego wzrok wydawał się nieobecny. Monitorował zaklęcie Erienne. Bezimienny cofnął się kilka kroków, by mieć lepszy widok na całość placu. Miał zmarszczone czoło, ale zachował spokój. Sprawy nie wyglądały najgorzej. Barbarzyńca zwrócił się z powrotem ku wrogom, obserwując ich narastającą frustrację. Napotkał wzrok wesmeńskiego wojownika i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Mężczyzna miał krew rozmazaną na twarzy i zdartą skórę na kłykciach, choć mocno trzymał rękojeść swego topora. Oczy, ciemne i ponure, spoglądały spod gęstych brwi przecinających wyraźną linią jego kanciastą, ospowatą twarz. Wąskie usta, duże uszy i grzywa potarganych włosów dopełniały wizerunku jego pełnego pogardy oblicza. Hirad przekrzywił głowę, zrobił groźną minę, a potem wyprostował się. – Myślisz, że mnie dorwiesz? – zapytał. Wesmen, najprawdopodobniej znający podstawy wschodniego dialektu, pokiwał głową. – Wiesz kim jestem? Wiesz z kim walczycie? – Brak odpowiedzi. – Jesteśmy Krucy. Jesteśmy waszym najgorszym koszmarem. Waszą śmiercią – słowa były pożyczone, ale Wesmen nie mógł tego wiedzieć. Hirad zobaczył, jak tamten zmienia pozycję i poprawia uchwyt na toporze. – Musisz? – zapytał Bezimienny, ponownie stając obok niego. – Będą tylko szybciej biec. – Nie dość szybko. O co chodzi? – Hirad zobaczył, jak towarzysz, przygryza wargę. – Na placu jest za mało magów. Wesmeni walą strzałami wszędzie, gdzie wiedzą, że nie mamy tarcz. Spirale-Mocy wkrótce opadną. To tylko kwestia czasu. – A jeńcy? – Opuścili plac, ale idzie to za wolno. A dalej wzdłuż korytarza trwa walka. – Ile mamy czasu według ciebie? – zapytał Hirad. – A jak dobrzy są wesmeńscy łucznicy? – odpowiedział pytaniem Bezimienny. – Wystarczająco dobrzy. Na placu rozległy się krzyki. W chwilę później, pierwsza grupa julatsańskich gwardzistów przebiegła obok Kruków, kierując się na północ. – Jeśli zostaniemy, zginiemy – stwierdził Hirad. Wesmeni przed nimi przygotowali się do ataku. Bezimienny pokiwał głową i pochylił się do Ilkara. – Ilkar, musimy iść. Kiedy ścisnę ci ramię, wypuść Spiralę i biegnij. Nie oglądaj się. – Mag skinął lekko głową. Denser przekazał tę samą wiadomość Erienne. – Gotowy? Hirad? Denser? – Bezimienny poczekał na potwierdzenia, a potem położył rękę na barku Ilkara i ścisnął. Mag pchnął dłońmi do przodu i Spirala wystrzeliła ku niespodziewającym się niczego Wesmenom, przewracając na ziemię kilkunastu z nich i wprowadzając chwilowe zamieszanie. Tego właśnie potrzebowali Krucy. – Biegnijcie! – ryknął Hirad. I Krucy pobiegli. Denser chwycił Erienne w ramiona i wyskoczył w powietrze na Skrzydłach-Cienia. Pędząc przez plac, Hirad spojrzał szybko w prawo i zobaczył, jak fala Wesmenów wpada na otwartą przestrzeń i rusza ku grupce julatsańskich żołnierzy i magów rozpaczliwie próbujących umknąć zalewie wrogów. Na przedzie kolumna wyzwolonych jeńców biegła, już bez żadnego pozoru ładu, ku bramom kolegium, podczas gdy po obu stronach strażnicy miejscy i gwardziści Julatsy toczyli zażartą bitwę z Wesmenami próbującymi zamknąć korytarz. Trójka Kruków osłaniała tył odwrotu. Ponad nimi Denser raz po raz nurkował nad szeregi wrogów, a Erienne rozrzucała krople Ognistego-Deszczu, by osłabić ich natarcie i zyskać cenny czas. Mijając punkty oporu przy wejściach do korytarza, Hirad i Bezimienny wykrzykiwali rozkazy wycofania się do julatsańskich żołnierzy. Szybko zbliżyli się do kolumny jeńców, docierającej już do potężnych murów kolegium. Magiczny ogień zalewał połacie ziemi wokół bram do starożytnej szkoły, pozostawiając wąską ścieżkę przez brukowany pierścień i szczęśliwie zasłaniając stosy śmierdzących, gnijących ciał, które spoczywały tam, gdzie upadły. Byli już blisko schronienia, tak bardzo blisko, kiedy obrońcy ostatniej alei załamali się pod naporem Wesmenów i wrogowie wpadli na ulicę, wymachując bronią wokół przerażonych jeńców. – Denser, blokuj to wejście! – ryknął Bezimienny, pędząc ile sił ku przerwie w obronie grożącej im schwytaniem w pułapkę. Hirad zaklął szpetnie i zanurzył się w tłumie, przerąbując kręgosłup Wesmena, którego topór rozłupał przed sekundą czaszkę jednego ze starców, zabijając go tak blisko bezpiecznego kolegium. Ciemny Mag i Erienne przelecieli nad ich głowami. Znów spadł Ognisty-Deszcz, ale tym razem była to prawdziwa ulewa. Niczym kurtyna utkana z kropel żywego ognia, pomarańczowych, czerwonych i białych opadła rozpryskując się na kamieniach, cegłach i ciałach. Na lewo od Hirada rozpędzony Bezimienny chwycił jedną ręką za kark Wesmena i odrzucił go jak szmacianą lalkę, z dala od rozpraszającego się tłumu jeńców. – Biegnijcie! Do bram! Szybko! – wołał. Za nimi wesmeńska armia zalewała ulicę. Grad strzał odbijał się od murów i spadał na uciekających Julatsańczyków. Hirad ciął w udo najbliższego Wesmena, pochylił się, podnosząc dziecko, które przewróciło się u jego stóp i biegł dalej. Dzikie wrzaski wrogiej armii rozbrzmiewały mu w uszach. – Do tyłu! Już! Już! – wrzasnął Hirad i Ilkar opuścił Pancerz-Ochrony, rzucając się do ucieczki, tuż za Bezimiennym. Nad ich głowami błyskały zaklęcia rzucane przez zastępy julatsańskich magów. Ogień, lód i grad spadły na Wesmenów. Zwolnili, a potem zatrzymali się, widząc, jak ich towarzysze giną dziesiątkami od zabójczej magii, wobec której byli bezbronni. – Zamykać bramy – zawołał Hirad, zbliżając się. Julatsańczycy posłuchali. Krucy zdążyli przecisnąć się przez pozostawioną dla nich szczelinę, a po chwili potężne, okute żelazem wrota zamknęły się z hukiem połączonym z sykiem aktywowanych w tej samej chwili Magicznych-Rygli. Ostatnie strzały wbiły się w drewno bramy, a odgłos ich uderzenia został stłumiony przez grube belki. Hirad postawił dziecko na ziemi, ale chłopiec przywarł do jego nogi, nie przestając płakać. Był przerażony, usta miał szeroko otwarte, a z oczu strumieniami płynęły mu łzy. Barbarzyńca wytarł i schował miecz, czując na sobie rozbawione spojrzenia przyjaciół. Uśmiechali się, mimo że nadal z trudem łapali oddech. Wzruszył ramionami i poklepał chłopca po głowie. Bezskutecznie. Płacz stał się jeszcze głośniejszy. – Jesteś już bezpieczny – powiedział Hirad. – Uspokój się. Denser wylądował tuż obok i Erienne natychmiast zabrała chłopca spod nóg barbarzyńcy. Przycisnęła go do piersi, głaszcząc po plecach. Dziecko zarzuciło jej ramiona na szyję. – Czy ty nic nie wiesz o dzieciach? – zapytała, ale w jej głosie nie było gniewu, a raczej podziw. Hirad uśmiechnął się. – Nie za dużo – odparł. – Dzięki. Rozejrzał się po dziedzińcu kolegium. Otaczał ich tłum zdezorientowanych, ale szczęśliwych Julatsańczyków. Niektórzy zachowali na tyle przytomności umysłu, by podziękować swym wybawicielom, zanim zostali odprowadzeni przez żołnierzy chcących opróżnić teren na wypadek kolejnych strzał. Krucy stali oparci o mury kolegium. Nad nimi salwy zaklęć ucichły, a na zewnątrz Wesmeni wznosili wściekłe okrzyki. Obawiając się magii, zachowywali na razie bezpieczny dystans, lecz wkrótce ten złudny spokój musiał zostać zburzony. Tymczasem spora część ludzi dopiero co zakończyła walkę i wielu magów było wyczerpanych, choć świt nawet się jeszcze w pełni nie zaczął. A przed dołączeniem do kolejnej bitwy Krucy musieli odnaleźć teksty Septerna i spełnić jeszcze jeden, najważniejszy obowiązek. Taki, który nie mógł czekać. Hirad wskazał na budynek szpitala. – Chodźcie, Krucy. Czeka nas Czuwanie. Najemnicy w milczeniu i z powagą ruszyli przez dziedziniec kolegium. Nigdzie nie widzieli Thrauna. ROZDZIAŁ 26 Styliann poczuł niewielkie ukłucie żalu z powodu losu, jaki zgotował Wesmenom. Protektorzy biegli niezmordowanie, odpoczywając tylko wtedy, gdy ścigający ich Wesmeni decydowali się na popas i ruszając dalej, nim jeszcze wznawiano pościg. Przez cały czas wojownicy Tessayi nie odpadli dalej niż na kilka godzin marszu i Styliann był pod wielkim wrażeniem ich kondycji i wytrwałości. Jednak w południe trzeciego dnia pościgu spotkał się z armią Protektorów, którą sprowadził z Xetesku i teraz czekał. Zwiadowcy ocenili liczebność nieprzyjaciół na cztery do pięciu tysięcy i choć sam miał może dziesięć razy mniej Protektorów do dyspozycji, wiedział, że wygra, tracąc w tej bitwie nie więcej niż czterdziestu ze swoich ludzi. Styliann obserwował teren, jaki wybrał na pole bitwy. Siedział na koniu na niewielkim wzgórzu, na prawo od swych głównych sił. Przed nim ziemia wznosiła się łagodnie, przechodząc w niewielki płaskowyż. Po jego drugiej stronie znajdował się bardziej stromy stok, pod który musieli podejść Wesmeni. Na lewo i na prawo od niego tuzin Protektorów posuwał się przez skalisty, gdzieniegdzie zalesiony obszar w poszukiwaniu wrogich zwiadowców, a dwa oddziały po czterdziestu wojowników czekały w ukryciu na rozkaz ataku z obu flank, który miał nastąpić wkrótce po rozpoczęciu bitwy. To pozostawiało do dyspozycji Stylianna jeszcze ponad czterystu Protektorów mających zaatakować trzon wesmeńskiej armii. Stali w absolutnej ciszy poniżej krawędzi wzniesienia, czekając na mentalny sygnał od Cila, by zaatakować stok. Jeżeli wszystko poszłoby zgodnie z planem, walka wręcz rozpoczęłaby się, zanim łucznicy Wesmenów zdążyliby nałożyć cięciwy na łuki. Styliann wybrał odpowiednio wąski front. Jego linia nie miała być szersza niż osiemdziesięciu wojowników. Na tyle wąska, by nie został otoczony i dość szeroka, by móc wypuścić całą niszczycielską siłę Protektorów na wrogów nie spodziewających się tego, z czym mieli się zmierzyć. Usłyszał zbliżających się Wesmenów na długo przed tym, nim bezgłośny rozkaz powołał Protektorów do gotowości. Stanęli w pozycji, każdy z mieczem i toporem w rękach. Plemienne pieśni odbijały się echem od wzgórz i ściany lasu, a potem wznosiły się ku czystemu, błękitnemu niebu, pędzone lekkim wiatrem. Dziesięciu wojowników, stanowiących przednią straż pochodu, wbiegło na wzniesienie i zginęło natychmiast w zupełnej ciszy pod ostrzami czekających Xeteskian, nim zdążyli zamienić swe pieśni w ostrzeżenia. Reszta armii biegła dalej, jak wskazywał rytm i tempo ich słów. Zmierzali twardo ku zagładzie, z pieśnią zwycięstwa na ustach. Styliann uśmiechnął się rozbawiony tą tragiczną ironią. Wkrótce bitwa miała się rozpocząć, a byłego władcę Xetesku irytowała konieczność jej stoczenia. Nie mógł jednak pozwolić, by Wesmeni ścigali go aż pod bramy miasta, a tak bez wątpienia by się stało, gdyby ich tu nie zatrzymał. Nie miał pewności, że zostanie wpuszczony do Xetesku, a każde opóźnienie mogło się okazać śmiertelnie niebezpieczne. Teren wokół miasta był zbyt otwarty i nawet Protektorzy mieliby kłopot z pokonaniem czterech tysięcy wrogów na polach przed murami Xetesku. Nie, to musiało się zakończyć tu i teraz. Styliann odwrócił się do Cila. – Atakujcie bez rozkazu. Cil skinął głową i spojrzał na szeregi swych braci, nie zdejmując dłoni z konia Wybranego. Styliann poczuł nagłe zdenerwowanie, ale zdusił je, spoglądając ponownie na swych Protektorów. Nie padł ani jeden okrzyk, żaden widoczny sygnał nie został przesłany przez ich szeregi ani jedna głowa nie obróciła się, oczekując rozkazu. Grzmot tysięcy stóp zbliżał się, powodując, że ziemia drżała lekko. Pośród chóru nie cichnącej pieśni dały się słyszeć pojedyncze głosy. Cztery tysiące Wesmenów pędziło z toporami przy udach, zwiastując śmierć swym wrogom. Głuchy odgłos ich kroków wybijał ponury rytm zwycięskiej pieśni. Nadchodzili niczym potop, gotowi zmiażdżyć przeciwnika. Ich głosy wskazywały, że nie czuli strachu. Oto nadchodziły plemiona. Ta ziemia miała należeć do nich. A przed nimi stali ukryci Protektorzy. W jednym momencie nieruchomi niczym posągi, słuchając śpiewu Wesmenów i dudnienia ich kroków, a w kolejnym atakujący pośród szczęku stali i odgłosów zderzających się ciał. Zachowując spore odstępy, by umożliwić sobie swobodną walką obydwoma broniami, Protektorzy wbiegli w szeregi zaskoczonych Wesmenów. Pieśni zamarły na ustach i zamieniły się w ostrzeżenia i rozkazy, podczas gdy pierwsza linia wojowników padała bez życia na ziemię. Xeteskianie natarli z niezwykłą brutalnością, zatrzymując Wesmenów nawałą mieczy i toporów. Wrzaski umierających wypełniły powietrze. Styliann patrzył beznamiętnie, jak jego Protektorzy dziesiątkują awangardę Wesmenów, nim ci zdążyli oderwać się i dołączyć do głównej grupy. W jego umyśle formował się konstrukt Ognistego-Deszczu. Wjechał wyżej na wzniesienie, by znaleźć się bliżej bitwy i ujrzał, jak czterdziestoosobowe grupy Protektorów uderzają z obu flank. Niczym kosa wbili się w kolumnę wrogów, odcinając kompletnie grupę około trzystu Wesmenów. Całkowicie otoczeni przez Protektorów – byli zwyczajnie wycinani w pień, podczas gdy wojownicy Ciemnego Kolegium jednocześnie formowali nową przednią linię obrony. Ponownie rozstawili się w precyzyjnych odstępach, pozostawiając jedynie łukowatą przerwę, w którą zamierzali wciągnąć wrogów. Dowódcy przeciwników udało się w końcu zaprowadzić porządek wśród swych ludzi. Rozkazy przebiegły całą długość spanikowanej kolumny i armia przegrupowała się, uderzając szerszym frontem wprost na Protektorów. Z tyłu łucznicy odłączyli się, przygotowując do ataku i Styliann przekształcił konstrukt many zmieniając szkielet Ognistego-Deszczu w wąski elipsoid wytwarzający Kule-Płomieni. Nim pierwsze strzały znalazły się jeszcze na cięciwach, cztery pomarańczowe, przetykane białymi pasmami Kule, każda wielkości ludzkiej czaszki, poszybowały nad szeregami walczących i spłynęły na bezbronnych łuczników. Jeśli pozostawały jakiekolwiek grupki, które nie zostały objęte ogniem, rozpierzchały się na boki. Dym uniósł się ze spalonych ciał, a okrzyki bólu były głośniejsze niż rozkazy przegrupowania. Bitwa rozgorzała na dobre, podczas gdy Wesmeni walczyli na równi o zachowanie życia, jak i porządku w swej armii. Byli przerażeni. Styliann widział to w ich ruchach, wiedział też, przeciwko czemu walczyli. Maski i błyszcząca stal. Śmierć, której oblicza nie mogli dostrzec, śmierć milcząca i nieunikniona. Protektorzy nie wydawali żadnych dźwięków. Nie sapali z wysiłku i nie wznosili bojowych okrzyków. Ranni nie wydawali nawet jęku z bólu, a ci nieliczni, którzy zginęli, zginęli bezgłośnie. Nic. Tylko ściana ostrzy. Płaskie maski bez wyrazu, ciemna skóra zbroi, kolczugi i napierśniki. W uszach Stylianna świst ich broni brzmiał niemal jak muzyka. Obserwował ich niezmordowany pochód, przypominający mu tanieć śmierci. Ostrza błyszczały w słońcu i miażdżyły zaciekły opór Wesmenów. Topory i miecze spadały bezlitośnie, a Protektorzy parli naprzód, dokonując przerażającej rzezi. Huk broni uderzającej o tarcze, głuchy trzask ostrzy przecinających kości, dźwięczny szczęk stali napotykającej stal to wszystko otaczało Stylianna, mieszając się z wszechobecnym zapachem wesmeńskiej krwi. Jeszcze trzy razy, na prośbę Cila, wypuszczał w niebo niszczycielskie Kule-Płomieni, by wyeliminować grupy łuczników bądź samotnych strzelców. Trzy razy ogień pokrywał niebo. Trzykrotnie kwaśny dym spalonych ciał mieszał się z kurzem i krwią. Wesmeni bili się dzielnie i z determinacją. Styliann podziwiał ich ducha, choć jednocześnie współczuł im bezsensowności ich działań. Nie czekali po prostu na śmierć. Ponad pięciuset wojowników odłączyło się od tyłów ich linii, by okrążyć pole i zaatakować Protektorów z boku. Obserwowani cały czas przez zwiadowców ukrytych po obu stronach, natychmiast napotkali opór ze strony oddziału Xeteskian, który oderwał się od głównej grupy by ich zatrzymać, nim zagrożą Styliannowi. Nawet to ich nie powstrzymało. To systematyczna obrona Protektorów złamała ich morale. Bitwa trwała już ponad godzinę i Protektorzy utrzymali stałe tempo swego milczącego marszu, depcząc ciała martwych Wesmenów ani razu nie spoglądając pod nogi, choć każdy ich krok był pewny i zdecydowany. Ci stojący z tyłu kierowali atakami, pozwalając swym braciom skupić się na walce, podczas gdy inni odciągali z linii frontu poległych towarzyszy. Wysiłki Wesmenów spełzały na niczym. Nawet gdy jeden z Protektorów padał, ich szeregowi nawet przez chwilę nie groziło załamanie. Nim jeszcze martwy wojownik dotknął ziemi, kolejny zajmował jego miejsce, wypełniając linię obrony. Każdy Protektor atakował, nie oglądając się na boki. Podczas gdy jego miecz i topór zatapiał się w ciele przeciwnika, drugą bronią parował i blokował nie tylko ciosy wymierzone w siebie, ale również w brata stojącego obok. Kierował nimi umysł kolektywnej duszy, którego świadomość spoczywała w Xetesku, i którego oczy spoglądały z pięciuset twarzy. Nie pomijali niczego, nie dając Wesmenom szansy na wybranie celu. Jakakolwiek nadzieja gasła jak płomień świecy, zdmuchnięta ruchem ostrza w ostatniej chwili. Styliann widział nadchodzący koniec. Na prawo od głównej linii frontu Wesmeni zorganizowali rozpaczliwe natarcie. Oszczepnicy wkroczyli pomiędzy współklanowców z toporami i mieczami, nadając nowy wymiar bitwie. Wznieśli bojowe okrzyki, przywołując resztki bitewnego ducha i rzucili się naprzód. Niemal natychmiast i prawie niezauważalnie Protektorzy zareagowali. Niewielkie zwarcie szeregów, lekkie przyspieszenie uderzeń i zwiększenie szybkości reakcji. Topory i miecze Wesmenów napotykały jedynie stal. Groty oszczepów były wychwytywane przez okryte rękawicami dłonie Protektorów z drugiej linii, a ich właściciele wleczeni ku śmierci. W ciągu kilku chwil wysiłek Wesmenów mający przełamać szeregi Protektorów obrócił się przeciw nim. Xeteskianie przerwali obronę wrogów, powodując, że ci złamali szyk i rozproszyli się. Odwrócili się plecami do bitwy i zaczęli uciekać, ignorując rozkazy kapitanów. Ich wiara zgasła, a duch został pokonany. Protektorzy nie wykonali żadnego ruchu, by ich ścigać. Stali po prostu i patrzyli, jak wrogowie uciekają. Styliann położył dłoń na ramieniu Cila. Protektor natychmiast spojrzał na niego. – Możecie zebrać maski tych, którzy zginęli. Ale spieszcie się ze swymi rytuałami. Musimy być z powrotem w Xetesku przed jutrzejszym zmierzchem. Pozostało wiele do zrobienia. * * * Znaleźli Thrauna leżącego w nogach łóżka Willa. Personel szpitala nie odważył się poruszyć potężnego wojownika o jasnych włosach, okryli tylko kocem jego nagość, by zapewnić mu ciepło i dodać godności. To wszystko, co mogli dla niego uczynić, albowiem drzwiami bez przerwy napływali kolejni ranni i umierający Julatsańczycy. Wszystkie łóżka były zajęte. Ciemna czerwień dołączyła do jasnych kolorów szpitala, a jęki bólu i strachu mieszały się ze stukotem wiader z wodą, szeptaniem magów, naglącymi okrzykami opiekunów i tupotem stóp ludzi biegających we wszystkich kierunkach. Ciało Willa leżało na łóżku, z twarzą zakrytą prześcieradłem, czekając, aż Krucy zabiorą je i oddadzą należną mu cześć. Pośród gwaru szpitala obszar wokół niego i Thrauna stał się wysepką smutnej ciszy. Odbyło się Czuwanie, ale nie pogrzeb. Polegli w oblężeniu mieli być znoszeni do piwnic po Szkołą Many, gdzie było chłodno i sucho, a powietrze pachniało kadzidłami. Unieśli Thrauna, a potem położyli go na łóżku, by spał. Jego oczy ziały ciemną pustką, a usta poruszały się bezgłośnie, układając się w słowa pełne żalu i bólu. Spod jego zamkniętych powiek płynęły łzy. Krucy przeszli do jednej z komnat Wieży i usiedli tam, by porozmawiać w ciszy i spokoju. Za murami Wesmeni zbierali siły, ustawiali wieże oblężnicze i katapulty, przygotowując się do ataku. Słońce wisiało na niebie, niosąc ciepło i świeżość oblężonej Julatsie. Hirad przyjrzał się wszystkim, zdając sobie sprawę, że przede wszystkim powinni przespać cały dzień. Nie zaznali odpoczynku od czasu spotkania z Sha-Kaanem, walczyli niemal bezustannie, a Ilkar i Erienne z pewnością byli wyczerpani rzucaniem zaklęć. Co do Densera – nie był pewien. Xeteskianin wydawał się zachowywać świeżość i czujność, siedząc jak zwykle z fajką pomiędzy zębami. Lecz jego oczy patrzyły tym nieobecnym, odległym spojrzeniem, którego Hirad nie mógł pojąć. Jakby myślał o czymś większym, zbyt ważnym, by dzielić się tym z towarzyszami. Mimo to w porównaniu z ponurą obojętnością, jaka cechowała go po opuszczeniu Parvy, była to znaczna poprawa. – To śmierć Willa, jak sądzę, spowodowała powrót do ludzkiej formy – powiedział Ilkar. Erienne pokiwała głową. – Nic innego – zgodził się Bezimienny. – Myślę jednak, że zostawmy te rozważania na później, nie zatrzymujmy się nad tym teraz, kiedy mamy tak mało czasu. – Musimy spróbować go zrozumieć albo nie będziemy w stanie mu pomóc – zaprotestowała Erienne. – Wiem. Ale mamy też inne poważne problemy poza Thraunem, o których, obawiam się, część z was zdążyła zapomnieć pośród ogólnej radości – uciął Bezimienny, tonem nieznoszącym sprzeciwu. Hirad zdusił uśmiech. Denser i Erienne nigdy go takim naprawdę nie widzieli. A to był właśnie Bezimienny, jakiego potrzebował. Chłodna ocena, praktyczne planowanie i olbrzymie umiejętności bojowe. – Przybyliśmy tu, by odnaleźć prace Septerna – wielki wojownik mówił dalej. – Nie zapominajmy o tym. Nie wiemy jednak, jak długo kolegium wytrzyma napór Wesmenów. Zadanie jest tym trudniejsze, że część zbiorów biblioteki znajduje się w Sercu, pod nami. Nie mamy pojęcia, ile potrwają poszukiwania, a Barras nie może nam dać wielu magów do pomocy, jeżeli w ogóle jakichś. Będziemy musieli pomóc w przygotowaniu obrony kolegium przed Wesmenami choćby po to, by zyskać czas na przeszukanie Serca i biblioteki. Powinniśmy też oczywiście zająć się Thraunem, żeby był gotowy do podróży, a kiedy już znajdziemy to, po co przyszliśmy, musimy wydostać się z Julatsy, niezależnie od tego, czy oblężenie się skończy, czy nie. Każdego dnia szczelina się powiększa. Nie będzie na nas czekać, a i tak jesteśmy już spóźnieni. Jeżeli pomiary są poprawne, mamy zaledwie siedem dni na jej zamknięcie, a jedyna brama do wymiaru smoków, o jakiej wiemy, jest co najmniej o trzy dni drogi stąd. – Bezimienny skończył, oparł się o krzesło i upił napoju z kubka. – Ale spójrz na nas, Bezimienny – powiedział Hirad. – W tej chwili nie możemy ani sprawnie walczyć, ani czarować. Jesteśmy wykończeni. Po pierwsze, musimy odpocząć. – Ukręciliśmy bicz na własną skórę, prawda? – stwierdził Denser zapalając fajkę. – Po tym bohaterskim ratunku będą oczekiwać od nas dalszych podobnych wyczynów. – Dziękujemy za tę celną uwagę. – Ilkar nie skrywał ironii. – Chciałbyś się z nami podzielić jeszcze jakąś mądrością? – Po prostu czułem, że trzeba to sobie powiedzieć – odparł Denser, wzruszając ramionami. – Nieważne, czego oczekują ludzie – wtrącił się Hirad. – Krucy zrobią to, co muszą. A w tej chwili powinniśmy odpocząć. Nie chcę dziś widzieć nikogo z was na murach, chyba że Wesmeni się przedrą, w co wątpię. – Nie uważasz, że będą potrzebować naszych rad albo przynajmniej obecności, by podnieść morale? – zapytał Denser. – Przekazaliśmy Kardowi wszystko, co powinien wiedzieć – odparł Bezimienny. – Teraz musimy zająć się sobą. Ilkar, w jakim jesteś stanie? – Nie najgorszym. A tu, w kolegium, mogę szybko odzyskać energię. Wszyscy możemy, chociaż Denser i Erienne będą musieli modulować strumień, który ich napełni. To ty, Hirad i Thraun potrzebujecie odpoczynku. Ja zejdę do Serca i rozpocznę poszukiwania. Prześpię się w nocy, jak Wesmeni pozwolą. Jeśli Denser i Erienne chcą pomóc, biblioteka zostanie dla nich otwarta – dwójka magów skinęła głowami. – Świetnie. – Jeszcze jedno, zanim się rozejdziemy – powiedział Hirad. – Krucy nie walczą osobno. Nie chcę widzieć nikogo z was machającego mieczem albo rzucającego zaklęcia. Ja sam też nie stanę na murach bez was. Jesteśmy Krukami. Pamiętajcie o tym. – Nie pozwoliłbyś nam zapomnieć – mruknął Ciemny Mag. – Nadal żyjesz, co Denser? – odpalił Hirad. – Zastanów się dlaczego. * * * Styliann stracił jedynie dwudziestu trzech Protektorów. Było to porażające świadectwo potęgi i zdolności armii połączonych dusz. Oceniał, iż niemal połowa Wesmenów leżała martwa pod niebem, na którym krążyli już padlinożercy, łakomi świeżej uczty z ciał poległych. Reszta rozbitej armii zaniesie wiadomość Tessayi, a ich przerażenie wywoła na dłuższą metę więcej szkód niż jakiekolwiek ostrza. Bramy Xetesku zostały zamknięte przed byłym władcą. Nie, żeby Styliann był zaskoczony. Dystran nie miał obecnie wielu środków obrony, a prawdopodobnie jeszcze mniej przyjaciół. Wietrzny, pochmurny dzień zbliżał się ku końcowi, kiedy dojeżdżał do bram. Wzmocnił tarczę wokół swego umysłu. Uśmiechnął się, czując, jak macki zaklęcia usiłują przebić tę barierę. Kimkolwiek byli, nie mieli szans na jej sforsowanie, ale czułby się rozczarowany, gdyby nie próbowali. Pełnienie funkcji władcy Xetesku wymagało mistrzostwa w chronieniu własnego umysłu. Styliann zeskoczył z konia i usiadł na pokrytym trawą wzniesieniu, jakieś pięćdziesiąt metrów od bram i o rzut kamieniem od głównego szlaku. Spoglądając na potęgę swego otoczonego ciemnymi murami miasta, czuł, jak puls mu przyspiesza. Po obydwu stronach masywnej wieży przy wschodniej bramie – wyposażonej w zdobione łukowate okna, otwory na wrzący olej i trzy poziomy parapetów obronnych – przez prawie półtora kilometra ciągnęły się mury znikające w oddali w panującym półmroku. Na całej ich długości znajdowały się zbudowane z ciemnoszarego kamienia wieżyczki dla magów i łuczników. Mury zakręcały na zachód, biegły przez niemal dwa i pół kilometra od południowej strony, a potem łączyły się z potężnym zachodnim murem, zwróconym ku Czarnym Szczytom. Fundamenty wnikały głęboko w dół, a cała konstrukcja była wzmocniona od wewnątrz. Mury, wszędzie sięgające szesnastu metrów albo i wyżej, nieznacznie wychylały się na zewnątrz. Wokół rozciągał się obszar pokryty niskimi krzewami i falującą trawą. W promieniu stu metrów utrzymywano otwarty teren, by zapewnić magom dobre pole widzenia. Wewnątrz zaś Styliann widział światła zapalające się na Wieżach Xetesku. Ten widok przygnębiał go bardziej, niż sam przed sobą chciał przyznać. Przymusowe wygnanie zostawiło głęboką ranę w jego sercu. Czując spojrzenia setek oczu patrzących na niego z murów i wież przy bramie, Styliann rozważał problem, jakim było dostanie się do kolegium. Następne działanie, jakiego mógł się spodziewać, zależało w dużej mierze od punktu widzenia. Przeciętny strażnik z Xetesku widząc władcę kolegium i armię Protektorów obozujących pod murami, byłby kompletnie zaskoczony. Lepiej poinformowany domyśliłby się przepychanek politycznych, ale żaden nie mógł wiedzieć na pewno. Nawet Dystran nie był na tyle głupi, by oficjalnie przejąć władzę, nie mogąc pokazać wcześniej miastu ciała Stylianna. Wewnątrz kolegium tych kilku, którzy pozostali lojalni wobec byłego władcy, zastanawiało się niewątpliwie, jak wprowadzić go bezpiecznie do środka, wiedząc, że nie może po prostu tam wlecieć, nie osłabiając jednocześnie tarczy wokół swego umysłu, co skończyłoby się jego śmiercią. Prawdopodobnie negocjowali też z Dystranem i jego zausznikami, żądając audiencji dla Stylianna w kontrolowanych warunkach, zapewne w Martwej Przestrzeni. Sam Dystran, będąc imbecylem bez żadnych zdolności przywódczych, żywił pewnie próżną nadzieję na jakieś wrogie działanie ze strony Stylianna i jego Protektorów. Na coś, co pozwoliłoby mu na skorzystanie z potęgi niszczycielskiej magii, przy pełnej aprobacie kolegium. Jednak nawet wtedy musiałby być niezwykle ostrożny. Jakakolwiek agresja wobec Stylianna spowodowałaby reakcję Protektorów, a ci mogli poważnie uszkodzić i miasto, i kolegium, zanim zostaliby powstrzymani. Styliann mógł więc tylko czekać. Nie trwało to długo. Niecałą godzinę po jego przybyciu, kiedy zapadła już noc i księżyc oblewał cichy obóz niesamowitym blaskiem, wieża przy bramie wypełniła się łucznikami i magami, a ciężkie wrota uchyliły się nieco. Na zewnątrz wyszedł jeden człowiek. Brama zamknęła się. Magowie i strzelcy pozostali w gotowości. Styliann wstał i odszedł od ciepłego ogniska, kierując się ku samotnemu mężczyźnie. Cil szedł u jego boku, a reszta Protektorów w milczeniu zachowywała niewielki dystans. – Proszę, proszę, Dystran. Jestem zaszczycony – żaden z nich nie wyciągnął ręki, choć Styliann nie mógł ukryć podziwu dla nowego władcy za to, iż zdecydował się spotkać z nim osobiście. – Czego chcesz, Styliannie? – zapytał Dystran, udając obojętność, choć szybkie spojrzenia na boki zdradzały jego zdenerwowanie. – Och, jedynie łóżka, żebym mógł się przespać. Jestem tylko znużonym wędrowcem – głos Stylianna ociekał jadem. – A jak myślisz, do cholery, czego chcę? Dystran zadrżał na ten nagły wybuch gniewu. – Nie możesz tu pozostać. Decyzja została podjęta. Ja jestem władcą Xetesku. Styliann zacisnął na chwilę usta. – Ale ja wróciłem, czyż nie? – wycedził. – Wiedziałeś, że wrócę. – Odkąd dowiedziałem się, że żyjesz i jesteś na Wschodzie, tak – przyznał Dystran. – Tak – powtórzył za nim Styliann. – Na nieszczęście dla ciebie, prawda? Kąciki ust Dystrana poruszyły się lekko. – Trochę. Styliann uważnie przyglądał się jego twarzy, przedłużając ciszę. – W obecnej chwili jesteś władcą tonącego okrętu – powiedział w końcu. – Niebo pożera niestabilna szczelina, grożąc nam inwazją z innego wymiaru, a tylko ja i Krucy możemy spróbować ją zatrzymać. Wesmeni biją o bramy Julatsy. Kontrolują Kamienne Wrota i przełęcz, a dziesiątki tysięcy ich wojowników czeka tylko na rozkaz, by zmieść z powierzchni Balai Korinę. A co ty i twoi wspólnicy uczyniliście pod moją nieobecność? Zamiast kontynuować badania zgodnie z mymi instrukcjami, zorganizować silną obronę i wysłać siły na pomoc Julatsie, wy zdecydowaliście się realizować osobiste ambicje. Jak żałośnie będą one wyglądać, kiedy smoki rozedrą Wieżę, cegła po cegle. Gdybyś był choć w połowie mężczyzną, rozumiałbyś, że nasze prywatne dysputy muszą zejść na dalszy plan, dopóki nie zażegnamy niebezpieczeństw grożących nam wszystkim. W tym momencie potrzebuję dostępu do biblioteki. Kwestia dzierżenia Namiestnictwa jest teraz nieważna. – Do biblioteki? Więc chcesz dokonać w Xetesku tego, co nam się nie udało, a co Krucy próbują zrobić w Julatsie? Styliann zesztywniał, a wyraz jego twarzy stał się jeszcze poważniejszy. Oczy wpatrywały się bezlitośnie w Dystrana. – Krucy dotarli do Julatsy? Dystran pokiwał głową. – Wbrew twej niskiej opinii o naszych działaniach, nawiązaliśmy z powrotem kontakt z Julatsą po rozproszeniu przez nich Całunu-Demonów. Zbiegło się to z dość niezwykłym przybyciem Kruków, którzy najwyraźniej wkrótce potem uwolnili kilka tysięcy jeńców z miasta, gdzie aż roi się od Wesmenów, a obecnie rozpoczęli badania w bibliotece Julatsy. Styliann wybuchnął donośnym śmiechem. Tego Dystran chyba najmniej się spodziewał. – Na klątwy wszystkich bogów, są nieźli – powiedział były władca. – Trzeba im to przyznać – po chwili jednak radość odpłynęła z jego oczu i twarzy. – Powiedz mi, jak długo są już w Julatsie? – Przybyli dziś przed świtem – odparł Dystran. Styliann przygryzł wargi. Musiał się pospieszyć albo Krucy zdołają przejść do wymiaru smoków bez niego, a na to nie mógł pozwolić. Nagle chmura zakrywająca jego umysł zniknęła i dostrzegł gotowe rozwiązanie swego problemu. – Pozwól zatem, że złożę ci propozycję – oświadczył, patrząc, jak Dystran marszczy brwi i cofa się odruchowo. – Sądzę, że będzie dla ciebie korzystna. – Słucham. – Oczywiście. ROZDZIAŁ 27 Bitwa na murach Julatsy rozgorzała na dobre. Zaklęcia przelatywały nad brukowanym pierścieniem wokół kolegium, a jego fundamenty trzęsły się od wybuchów. Łoskot metalu, krzyki mężczyzn i kobiet, głuche jęknięcia katapult, szum many przepływającej z kolejnymi falami zaklęć... wszystko to dobiegało do Serca, gdzie siedział Ilkar. Przeglądał tekst po tekście w poszukiwaniu notatek, odniesień i ustępów odnoszących się do dzieł Septerna. Jednocześnie jednym uchem nieustannie śledził odgłosy z zewnątrz, gotów w każdej chwili zareagować na zmianę w naturze i nastroju dźwięków. Nieopodal, w bibliotece, Denser i Erienne pracowali z tymi bibliotekarzami i archiwistami, bez których Barras mógł się obejść, licząc na przełom, który wraz z upływem dnia i początkiem dusznego popołudnia wydawał się coraz mniej prawdopodobny. A w izbie tak oddalonej od odgłosów śmierci i ulotnej chwały, jak to tylko było możliwe, spali Hirad i Bezimienny. Nie, żeby koniecznie potrzebowali ciszy. Prawdziwy wojownik musiał umieć zasnąć nawet tuż za linią frontu. Szczególnie Hirad doskonale opanował tę sztukę. Potrafił zasnąć, nawet kiedy krew bryzgała mu na twarz, a wrodzone wyczucie niebezpieczeństwa budziło go zawsze, zanim cokolwiek zagroziło jego życiu. Nie, ciszy nie potrzebowali, ale Ilkarowi zależało na tym, żeby spali głęboko. Nadchodził ciężki czas. Ilkar przetarł oczy i smętnie spojrzał na górę książek, zwojów i foliałów, jakie jeszcze musiał przejrzeć, wznoszącą się obok raczej niewielkiej kupki tego, co już przeczytał. Od początku wiedział, że zadanie nie będzie łatwe. Rzadko udawało się znaleźć jakieś dzieło Septerna w całości, ale pięć oprawnych tomów leżało przy jego prawym łokciu. Te właśnie księgi Barras przyniósł do Serca jako jedne z pierwszych, kiedy groźba ataku Wesmenów stała się poważna. Ale wszyscy trzej magowie Kruków wiedzieli, że olbrzymia część mądrości Septerna zaginęła, została ukryta lub przepisana, nabazgrana na odwrotnej stronie zwojów i w formie przypisów do innych tekstów. Dysponowali jedynie siatką odnośników i niepełną wiedzą archiwistów. Zmarszczył brwi, westchnął i wrócił do lektury, podążając za niejasną wskazówką odkrytą w poprzednim zwoju. * * * W bibliotece godziny dłużyły się niemiłosiernie, chociaż nad pracującymi tam magami ciążył termin, o czym żadne nie mogło zapomnieć. Pomimo zapewnień o zaufaniu i obietnic pomocy, jakich udzielił im Barras, Denser i Erienne zostali powitani przez archiwistów – trzech starców i jednego młodego ucznia, którzy spoglądali na nich, podnosząc w górę identycznie długie nosy i kwitowali każdą prośbę pogardliwym prychnięciem – z olbrzymią podejrzliwością. – Za organizację bibliotek zabiera się zawsze specyficzny typ człowieka, prawda? – zauważył Denser w chwilę po ich przybyciu. – Może są braćmi tych z Dordover – przytaknęła Erienne. – Jedna magia, jeden mag. – Denser wziął za rękę Erienne, która uśmiechnęła się i dotknęła dłonią swego brzucha, wyobrażając sobie, jak wewnątrz porusza się jej dziecko, choć w rzeczywistości nic nie czuła. – Mam nadzieję – odpowiedziała. Lodowata postawa archiwistów zmieniła się po paru godzinach, kiedy stało się oczywiste, że magowie Kruków nie zamierzają plądrować julatsańskich tajemnic. Urywane odpowiedzi, książki z trzaskiem kładzione na stół i rzucane ze złością zwoje ustąpiły miejsca nieśmiałym uśmiechom, słowom zachęty i koniec końców bezpośredniej pomocy w poszukiwaniach. Uczeń z archiwum siedział z nimi przy biurku, pogrążony w lekturze jednego z kanonicznych tekstów mędrców z Julatsy, podnosząc co chwila głowę, by nerwowo przysłuchiwać się odgłosom bitwy dobiegającym z zewnątrz. – Na razie nic nam nie zagraża – uspokoił go Denser. – Skąd wiesz? – zapytał uczeń o imieniu Therus, na którego piegowatej twarzy malował się wyraz szczerego podziwu dla siedzącego obok maga Złodzieja Świtu – Bo Hirad Coldheart jeszcze nie zawołał nas, byśmy bronili murów – odparł Denser. – Bądź spokojny. Macie odważnych żołnierzy. Niełatwo ich będzie złamać. Uspokojony, Therus powrócił do swojej książki. Erienne uśmiechnęła się, a Denser odchylił się do tyłu i przeciągnął, by ulżyć bolącym plecom, jednocześnie ogarniając wzrokiem półki magicznych tekstów, opracowań teoretycznych, analiz procesu rzucania i formuł. Tych ostatnich zresztą nie potrafił zrozumieć, i jeśli tylko wydawały się obiecujące, przekazywał je Ilkarowi. Siedzieli przy biurku nieopodal drzwi do biblioteki, przodem do szerokiego przejścia pełnego podobnych biurek, ciągnącego się niemal dwieście stóp w głąb między regałami, z których każdy miał pięć półek. Pięć podobnych przejść mieściło się na niższym poziomie, a przy ścianach stało jeszcze więcej regałów, a do ich najwyższych półek można się było dostać jedynie za pomocą drabiny. Dwie galerie zawierały resztę wiedzy zgromadzonej przez Julatsę i jej sprzymierzeńców, a w ich wypolerowanych poręczach odbijał się delikatny blask statycznych Kul-Światła. Chociaż nigdy ich nie widział, wiedział, że pod ziemią, w pomieszczeniach o ściśle kontrolowanej atmosferze, gdzie światło świeciło rzadko, przechowywano starsze i bardziej delikatne teksty. Biblioteka Julatsy, podobnie do biblioteki Xetesku, była miejscem starym i zabytkowym, a wszechobecny zapach stęchlizny mile łechtał nozdrza moli książkowych. Ale pomimo ogromu mądrości i mocy, jakie skrywała, nie emanowała ładunkiem many. Nie czuło się na szyi podobnego do jarzma ciężaru. Denser, który jedną ręką masował napięte mięśnie karku, a drugą oddawał podobną przysługę Erienne, bardzo się z tego cieszył. – Do czego doszliśmy? – rzucił pytanie, licząc, że ktoś udzieli mu odpowiedzi. – Do niczego specjalnie przydatnego – odpowiedziała Erienne, kiwając głową na znak podziękowania, kiedy kolejny transport opatrzonych wstążeczkami zwojów wylądował na biurku po jej prawej stronie. – Ustaliliśmy, że możliwy jest związek między kontrolowanym tworzeniem szczelin Septerna a Portalem-Wymiarów, którego użyto w Kamiennych Wrotach, ale nie znaleźliśmy nic na temat formuł pozwalających połączyć je w zamknięty wzorzec. Poza tym Therus jak przez mgłę przypomina sobie, że na marginesie jednego z julatsańskich tekstów widział notatkę, dotyczącą przepływu many i międzywymiarowych zakłóceń spowodowanych tworzeniem szczeliny, ale nie może go nigdzie znaleźć. Ty natomiast odkryłeś sposób, by główkę swojej fajki utrzymywać w temperaturze pozwalającej na efektywniejsze spalanie ziela. – Niezmiernie ważne odkrycie – odparł Denser z błyskiem w oku. Erienne zacisnęła usta. – To obrzydliwy nałóg. – To moja jedyna wada. – Czyżby? Therus odchrząknął. – Przepraszam, że przerywam, ale chyba coś znalazłem. – Coś dobrego? – spytał Denser. – Niezupełnie. – Cóż. Słuchamy. * * * W umyśle Thrauna sny następowały po sobie z jasnością, której miał nie zapomnieć po przebudzeniu. Wszystkie myśli, uczucia, zapachy i żądze jego wilczej połowy zagościły w jego ludzkim umyśle. I po raz pierwszy miał wszystko zapamiętać. Jego świadomość walczyła, by wydostać się na powierzchnię poprzez bagnisko wyczerpania i żalu. Przepaść otworzyła się w jego sercu, a symfonia protestów zmęczonych mięśni i naciągniętych ścięgien tworzyła tło dla wszechogarniającego bólu. Ocknął się w rzeczywistości do tej pory oglądanej tylko poprzez inne oczy. Pamiętał biel, kolor ścian, prześcieradeł i bandaży. Pamiętał też ludzi, tych leżących bez ruchu i innych, przemieszczających się między nimi. Ten widok niósł ze sobą spokój – spokój i śmierć. Thraun wymamrotał pierwsze z tysiąca przeprosin do przyjaciela, którego zawiódł, którego na zawsze zamknięte oczy nie widziały już świata. Jego głos przeszedł z cichego szeptu w warkot i prawie natychmiast czyjaś ręka spoczęła na jego czole, a po chwili poczuł na skroniach dotyk wilgotnego materiału. Skupił wzrok na twarzy starszej kobiety, jej poorana zmarszczkami skóra otaczała zaskakująco jasne, błękitne oczy. Uśmiechnęła się do niego. – Tutaj nie musisz obawiać się prześladowania z powodu tego, czym jesteś – odezwała się spokojnym głosem. – Możesz tu bezpiecznie odpocząć. To, że znali jego drugi kształt, nie uderzyło go zanadto, ale zapewnienia nieznajomej uspokoiły go. Nie miał dość energii, by wydobyć z siebie słowa podziękowania, ale kobieta zdawała się rozumieć. – Nie kryj swojego żalu – powiedziała. – Płacz jest rzeczą ludzką. Twoi przyjaciele oddali mu należną cześć, a teraz spoczywa w pokoju. I ty odpocznij. Przy łóżku jest woda. Nazywam się Salthea, zawołaj mnie, gdybyś czegoś potrzebował. Teraz odpocznij. Thraun skinął głową i odwrócił twarz, nie chcąc, by zobaczyła jego pierwsze łzy. * * * W oczekiwaniu na Ilkara Denser nieustannie wpatrywał się we fragment znaleziony przez Therusa. Erienne również stale do niego wracała. Jego znaczenie było dość jasne. Istniały inne, niezmiernie ważne pisma. Pisma opisujące żywą strukturę międzywymiarowych szczelin i to, jak wytrzymywały drżenia próżni, przez którą się przemieszczały, mówiące o tym, jak zmieniały przestrzeń wokół siebie, o konsekwencjach połączenia dwóch wymiarów i implikacjach zerwania takiej więzi. Dokładnie te pisma, których potrzebowali Krucy, by znaleźć rozwiązanie problemu wiszącego na niebie nad Parvą. Septern, jak głosił ów fragment raportu złożonego Radzie Julatsy ponad trzysta pięćdziesiąt lat temu, wygłosił cykl wykładów dla zgromadzenia najwyższych magów nad jeziorem Triverne i zawarł w nim lwią część swoich teorii na temat magii wymiarów. Konspekty wykładów ofiarował kolegium sponsorującym sympozjum. Zresztą takie zachowanie było dla Septerna typowe, pomimo swej dordovańskiej krwi nigdy nie czuł się bliżej związany z żadnym konkretnym kolegium. Szkoda tylko, że w tym wypadku kolegium sponsorującym był Xetesk. – Dałbyś wiarę? – spytała Erienne. – Biorąc pod uwagę to, jak bardzo Styliann chciał dostać się do Xetesku sam, bez niczyjej pomocy, obawiam się, że, niestety, tak – westchnął Denser. – Myślisz, że wie o tych tekstach? – Nie mam cienia wątpliwości. Dystran zresztą też. Drzwi biblioteki otworzyły się i wkroczył Ilkar, masując sobie zdrętwiały kark. Denser krótko opisał mu sytuację. – Co dalej? – spytał Julatsańczyk. – Co według ciebie zamierza teraz Styliann? – Wie, co musimy zrobić i zna wagę tych zapisków. To, że nie przyznał się do ich posiadania w Parvie, może znaczyć jedno: zamierza wraz z nami dostać się do wymiaru smoków. – Po co? – zapytał Ilkar. – Cóż, możliwe, że nie sądzi byśmy sami potrafili odnaleźć rozwiązanie, ale biorąc pod uwagę, że zna talenty każdego z nas, wydaje mi się to wątpliwe. Nie, myślę, że jest po prostu ciekawy, co nie wydaje mi się niepokojące. Prawdopodobnie pragnie również ocenić, ile można na tym zyskać – dla siebie i dla Xetesku. A to już mnie martwi. – Zyskać? – powtórzyła Erienne z niedowierzaniem. – Mam na myśli tylko to, że jeśli znajdzie możliwość dobicia targu ze smokami albo uzyskania gwarancji korzystnych dla Xetesku czy czegokolwiek innego, na pewno to zrobi. – Ale przecież nie dostanie się tam bez nas? – zdziwił się Ilkar. – Dlaczego nie? – zapytała Erienne. – Bo oba klucze do pracowni Septerna są w naszym posiadaniu – odparł Ilkar. – Wciąż potrzebuje naszej pomocy, aby przedostać się do wymiaru smoków. Poza tym, jeśli mam być szczery, nie wydaje mi się, żeby Kaan przychylili się ot tak po prostu do jego żądań. Nie sądzę, by tak naprawdę zdawał sobie sprawę z ich potęgi. – Typowa arogancja władcy Xetesku – powiedziała Erienne. Denser rzucił jej ostre spojrzenie, ale nie odezwał się. – Więc zabierzemy go ze sobą? – zapytał. Ilkar wzruszył ramionami. – Chyba nie mamy wyboru. Jestem też pewien, że Hirad i Bezimienny spojrzą na to podobnie. Przede wszystkim musimy zamknąć szczelinę. Motywami Stylianna będziemy mogli zająć się później. Denser skinął głową na znak zgody. – Wobec tego, by wrócić do twojego pytania, naszym następnym posunięciem, a właściwie moim następnym posunięciem, będzie Połączenie ze Styliannem. Wygląda na to, że potrzebujemy się nawzajem, więc lepiej żebyśmy przynajmniej wiedzieli o swoich planach. – Dobrze – zgodził się Ilkar. – Potem powinniśmy obudzić innych i razem wymyślić jakiś sposób, żeby się stąd wydostać. – A jak idzie bitwa? – spytała Erienne. Cała trójka nagle przypomniała sobie o zgiełku dobiegającym z zewnątrz. – Dokładnie tak, jak można by się spodziewać. Wesmeni robią wycieczki w kierunku murów, ale ich ataki odpychają zaklęcia i strzały. Pociski z katapult odbijają się od naszych tarcz, a oni tak naprawdę nie próbują przerzucić ich nad murami do wnętrza kolegium. Wiedzą, co robią. My też wiemy, ale nic na to nie możemy poradzić. Zdają sobie sprawę, że magowie w końcu się zmęczą. Wtedy ruszy poważniejsze natarcie i prędzej czy później zdobędą mury. Twarz Ilkara nie wyrażała żadnych emocji, ale Denser wiedział, co musiało się dziać w głębi jego duszy. Nie tylko był świadkiem nadchodzącego zniszczenia swojego kolegium, wiedział też, że będzie musiał je opuścić, zanim wpadnie w ręce wroga. – A Dordovańczycy? – zapytał Ciemny Mag. – Cóż, to jasne, że są naszą jedyną nadzieją. Wszystko wskazuje na to, że dotrą tu jutro rano, ale niezmiernie ważne jest, żeby uderzyli we właściwym miejscu. Ich przybycie może być również dla nas niezłą okazją, by wydostać się stąd bez szwanku. – Ilkar przerwał na moment i podrapał się w głowę. – Tak czy inaczej, wracam do Serca Wieży. Erienne, wiadomo coś o Thraunie? – Obudził się raz, ale znowu zasnął. Jego organizm jest wycieńczony. Psychicznie – trudno powiedzieć. – Daj mi znać, gdyby coś się zmieniło, dobrze? – Odwrócił się w stronę wyjścia. – Do zobaczenia. Denser utkwił wzrok w zamykających się drzwiach. – Pójdę odpocząć, kochanie. Nawiążę Połączenie po zmroku. – Pochylił się i pocałował ją. – Nie zapomnij odnowić sił. Potrzebujemy cię. Erienne poczochrała mu włosy. – Nie martw się o mnie, wyśpię się i wszystko będzie w porządku. Za to ty uważaj na siebie. Połączenie ze Styliannem może być niebezpieczne. * * * Barras w towarzystwie Rady stał na północnych murach kolegium. W ten sposób zresztą spędził większą część dnia, ukryty pod statycznym Pancerzem-Ochrony, tkwiąc na wałach obronnych wzmocnionych zaklęciami wiążącymi i tym samym odpornych na pociski katapult i uderzenia taranów. Chociaż ani jednemu Wesmenowi nie udało się jeszcze dotrzeć do murów, w miarę jak przyglądał się bitwie, stopniowo tracił nadzieję. Dzień rozpoczął się straszliwą zniewagą: Wesmeni oblali poległych Julatsańczyków olejem miotanym przez ciężkie kusze i lekkie katapulty, następnie zaś za pomocą płonących strzał podpalili trupy. Pobladła skóra i wysuszone na wiór ubrania szybko stanęły w płomieniach, odbierając bliskim możliwość ofiarowania swym zmarłym godnego pogrzebu i należnych im zaszczytów. Kiedy duszący, szaroczarny dym zaczął wspinać się na mury, popiołem i sadzą przesłaniając poranne niebo naokoło kolegium, Wesmeni podjęli pierwszą próbę szturmu, pod osłoną przerażającej mgły, którą sami stworzyli. Choć łatwe do przewidzenia – to właśnie natarcie najtrudniej było odeprzeć tego dnia. Z tak bliskiej odległości, na jaką tylko pozwalał oślepiający dym, magowie pokryli przestrzeń za murami Kulami-Płomieni, Ognistym-Deszczem i Gradem-Zniszczenia. Jako że zmuszeni byli sami chronić mury Tarczami-Antymagii przed nieuniknionymi chybieniami i spalonymi zaklęciami, obrona okazała się niezmiernie kosztowna – a przerwano ją dopiero, gdy żołnierze o twarzach owiniętych szmatami zameldowali, że Wesmeni się wycofali. Reszta dnia upłynęła w podobny sposób. Sporadyczne, ale groźne ataki na dowolnie wybrany z dwóch tuzinów punktów. Nigdy dość silne, by poważnie zagrozić murom, ale wystarczające, by zmusić obrońców do nieustannego korzystania z zaklęć. Senedai dobrze wiedział, co robi, a jednocześnie straty wśród swoich redukował do minimum. Gdyby Barras usłyszał krótki scenariusz oblężenia przedstawiony przez Ilkara, zgodziłby się z każdym najdrobniejszym punktem. Wesmeni mieli czas, tak im się w każdym razie zdawało, a Julatsańczycy musieli prędzej czy później paść ofiarą zmęczenia, tak jak się to już stało na obrzeżach miasta. A Wesmenom wystarczyłby jeden jedyny wyłom. Barras przetarł oczy. Choć było to wbrew zwyczajom Wesmenów, był pewien, że tym razem ataki nie ustaną w nocy, przeciwnie, nawet zwiększy się ich zaciekłość. To zmusi większą liczbę magów i żołnierzy do pozostania na murach, jednocześnie uniemożliwiając prawdziwy odpoczynek tym, którzy służbę zakończyli. Wszyscy pełniący straż widzieli to jak na dłoni, co skutecznie rujnowało ich morale. We względnym spokoju dziedzińca, a nawet na schodach prowadzących na mury, można było odciąć się od rzeczywistości oblężenia. Ale wystarczyło jedno spojrzenie poza ich obręb, żeby złudny spokój prysł. Poza zasięgiem czarów, pośród ruin budynków, które zburzyli, by zrobić sobie miejsce na manewry, stali Wesmeni. Niezliczone tysiące Wesmenów. Czekali. Czasem bezgłośnie, czasem wykrzykując pieśni zwycięstwa i nienawiści, czasem po prostu podśpiewując i ciskając obelgi odbijające się echem od murów kolegium. Byli jak morze, czekające, aż burza ukształtuje fale w niepowstrzymany przypływ. Byli jak szarańcza, zanim ogołoci pola z dojrzałych kłosów. A jednak wciąż bali się magii. To ona wymuszała na nich ostrożność. Stąd płynęła jedyna pociecha Barrasa. Gdyby było inaczej, pierwszy atak wystarczyłby w zupełności. Ale Senedai nie wysłał za jednym zamachem wystarczająco wielu wojowników. W konsekwencji Julatsańczycy, choć zyskali chwilę na oddech, musieli odpierać uderzenie po uderzeniu, powoli, acz nieuchronnie tracąc siły, podczas gdy na ich oczach gwałcono i burzono ich miasto. Odgłosy spadających gruzów i łamiących się belek wypełniały powietrze, kiedy tylko cichły głosy Wesmenów, powiększając ciężar spoczywający na ramionach wszystkich, którzy to widzieli lub słyszeli. Każdego mężczyzny, każdej kobiety i każdego dziecka. Nie było ucieczki, ale w sercu Barrasa tliła się jeszcze nadzieja. W kolegium wciąż byli Krucy, cóż z tego, że tylko chwilowo, a na zewnątrz... – Kiedy przybędą Dordovańczycy? – zwrócił się z pytaniem do Seldane, która niedawno zakończyła Połączenie. – Poruszają się wolno. Okolica jest pełna zwiadowców Wesmenów i grup łupieżców, odkąd myślą, że ich walka dobiega końca. Zostali zmuszeni do schronienia się w lesie o trzy godziny drogi stąd. Jeśli uda im się nadrobić straty w nocy, zaatakują o brzasku. Jeśli nie, oboje możemy tylko zgadywać. – Muszę pamiętać, żeby się wcześnie obudzić – westchnęła Kerela. – Jaka jest twoja najnowsza ocena naszego potencjału magicznego? – spytał generał Kard. Nie licząc obchodów posterunków, cały dzień spędził na murach, towarzysząc to temu, to innemu członkowi Rady. Kerela głową dała znak Vilifowi, by odpowiedział. Stary, zgarbiony i łysy sekretarz Rady uniósł brwi. – Nic dobrego. Nic dobrego. Ognisty-Deszcz i Kule-Płomieni to skuteczne zaklęcia, ale na taką odległość i z taką częstotliwością wymagają wiele mocy. Jeśli założymy, że przez noc ataki nie osłabną, jutro po południu będziemy wyczerpani. A wtedy, przyjacielu, nasze życie znajdzie się w twoich, jakże sprawnych rękach. * * * Noc zapadła na Julatsą, ale zgodnie z przewidywaniami większość Wesmenów nie odstąpiła od oblężenia. Pociski miotane przez katapulty wciąż odbijały się od chronionych magią murów, a od czasu do czasu przelatywały nad nimi, niszcząc budynki i raniąc tych, którzy nie mieli dość rozsądku, by się ukryć. Denser, zmęczony i ziewający, siedział u boku Erienne w pustej komnacie Wieży. Erienne dopiero co zakończyła Połączenie z Pheone, która dołączyła do sił dordovańskich. Natomiast Hirad i Bezimienny, wypoczęci i odświeżeni, pochłaniali półmiski mięsa i warzyw i zamierzali potrenować godzinę lub dwie przed udaniem się na dalszy spoczynek razem z resztą Kruków. Thraun wciąż spał. – Moglibyśmy szukać jeszcze wiele dni – powiedział Ilkar. – Nie sądzę jednak, żebyśmy mieli dużo tutaj znaleźć. Odkryliśmy ważne szczegóły, ale to, czego potrzebujemy, znajduje się w Xetesku i nie ma co udawać, że jest inaczej. – Był zły, że Styliann wyprzedził ich o krok, ale nie czuł się specjalnie zaskoczony. – Jeśli mam być szczery, może to i lepiej – stwierdził Bezimienny. Pociągnął piwo z kufla i wytarł usta wierzchem dłoni. – Wszyscy zgadzamy się co do tego, że przybycie Dordovańczyków to najlepsza okazja, aby się stąd wydostać. Co więcej, jeżeli im się nie uda przełamać oblężenia, to kolegium prędzej czy później padnie, a przecież, wybacz, Ilkar, tego co robimy, nie możemy przerwać, żeby je ratować. – Wiem – odparł Ilkar. – Wszyscy wiemy. Jesteśmy gotowi. – Zapadła krótka cisza. – Musimy powiadomić Karda i Radę – przypomniał Bezimienny – Będziemy potrzebować koni, zapasów, kogoś, kto we właściwym momencie otworzy północną bramę i, jeśli tylko będziemy mogli je zdobyć, wsparcia, które pomoże nam się przebić. – Dostaniemy wsparcie – powiedział Ilkar. – Kerela nie jest głupia. Wie, o co toczy się gra. Porozmawiam z nią. Bezimienny zwrócił się do Xeteskianina. – Denser? Co ze Styliannem? Denser wyprostował się i oparł ręce na stole. – To nie było przyjemne Połączenie – oznajmił. Pomimo poważnego nastroju dookoła stołu dały się słyszeć chichoty. – Chociaż nie przyznał tego wprost, bez wątpienia pragnie wybrać się w podróż razem z nami. Wie, że bez znalezionych przez niego tekstów nic nie możemy zrobić. Oświadczył, że spotka się z nami w pracowni Septerna i wtedy wszystko omówimy. Wiemy, co to znaczy. – Kiedy zamierza wyruszyć? – zapytał Hirad, którego plan Stylianna jedynie lekko podenerwował. Już od dawna nic z tego, co widział lub słyszał, nie mogło go zaskoczyć. Tak potrafiły zmienić człowieka smoki i Złodziej Świtu. – Jutro, jak my. Może nawet dotrzeć tam pierwszy. – Protektorzy? – A jak myślisz? – Ilu? – skrzywił się Hirad. – Nie powiedział. – Dam wam znać – wtrącił Bezimienny, tonem kończącym dyskusję. – Erienne, opowiedz nam o sytuacji Dordovańczyków. – Niewiele mogę wam powiedzieć nowego. Powoli przemieszczają się w kierunku północnej bramy. Dołączyło do nich kilka luźnych grup mieszkańców Julatsy, którzy ukrywali się w lasach. Pozwoliłam sobie poinformować Pheone, że będziemy próbowali się przebić, a ona przekaże tę wiadomość ich przywódcy. Ich najważniejszym celem pozostaje jednak oswobodzenie Julatsy. To chyba tyle. – Czy dała ci jakieś wskazówki co do tego, jak zamierzają zaatakować? – spytał Hirad. Erienne zmarszczyła brwi. – Co masz na myśli? – Czy uderzą szerokim frontem, czy uformują klin, żeby przerwać pierścień oblegających? – Nic takiego nie mówiła. Szczerze wątpię, żeby wiedziała – odparła Erienne. – To nie jest aż tak istotne – uciął Bezimienny. – W obu przypadkach nasze zadanie jest jasne. Dobrze więc. Idźcie odpocząć. Hirad, chodź, rozruszamy się i rzucimy okiem na Thrauna. O świcie musi być gotowy do drogi. * * * Styliann siedział w Wieży władcy Xetesku w towarzystwie Dystrana, z przerażeniem przyglądając się bałaganowi, którego młody mag zdołał narobić w zaledwie parę dni. Ład był wszystkim. Pewnego dnia Dystran może się tego nauczy, z drugiej strony na naukę mogło być wtedy za późno. Styliann upił trochę czerwonego wina z Blackthorne – rocznik nie był najlepszy, ale dość przyzwoity – i omiótł pracownię uważnym spojrzeniem. Dystran siedział naprzeciwko niego, po drugiej stronie paleniska, gdzie – jako że kamienie były już rozgrzane – palił się tylko mały ogień. Za plecami nowego władcy dwóch wojowników i dwóch magów przyglądało mu się, nie kryjąc nieufności. Jedynym jego obrońcą był Cil. Tym niemniej Styliann był przekonany, że ma nad Dystranem sporą przewagę. – Jaka zatem jest twoja odpowiedź? – spytał Styliann, odstawiając pusty kielich nad palenisko i czując, jak ogień ogrzewa mu rękę. – Trudno uwierzyć w szczerość twojej propozycji – odparł Dystran – tym bardziej, że odmawiasz poddaniu się Wyznaniu-Prawdy. – Przestań, Dystran, doskonale wiesz, że moja niechęć do poddania się Wyznaniu-Prawdy ma zgoła inne powody. Tobie proponuję wszystko, czego pragniesz, w zamian za plik papierzysk, który, jak zresztą wiesz, musi dotrzeć do Kruków, jeśli ktokolwiek z nas ma przeżyć. – Ale żądasz również armii Protektorów – odparł Dystran. – Jak nazwa wskazuje, chodzi mi jedynie o ochronę mojej osoby. Mogło umknąć twojej uwadze, że wszędzie roi się od Wesmenów, a ja muszę bezpiecznie dotrzeć do pracowni Septerna. Po upływie siedmiu dni będziesz mógł odprawić Akt Wybrania i będą znowu twoi. Moja prośba jest prosta i nie zapominaj, że kiedy opuszczę kolegium, bez trudu możesz powstrzymać mnie od powrotu. – I nie będziesz kwestionował mojego namiestnictwa? – Dystran niedowierzająco potrząsnął głową. – Właśnie. Podpiszę dokumenty potwierdzające twoje stanowisko, kiedy tylko je przygotujesz. – Styliann ponownie napełnił swój kielich winem. – Nie widzę ani jednego powodu, abyś miał odmówić. – Właśnie to mnie niepokoi. Styliann roześmiał się. – Cieszy mnie, że twój umysł nadal funkcjonuje. Nie zmienia to jednak faktu, że moja propozycja daje ci wszystko, czego chcesz i nic, czego byś nie chciał. – Dlaczego? – Dystran pochylił się do przodu. – Nie rozumiem, jak możesz tak pokornie zrezygnować z wszystkiego, czym żyłeś. – Chyba rzeczywiście nie rozumiesz – powiedział Styliann. Brak wyobraźni Dystrana wzbudzał w nim litość. Był mu jednak jak najbardziej na rękę. – Niekiedy otwierają się przed człowiekiem ścieżki, z których nie śmie zboczyć. – I cień w południe jest jedną z nich? Styliann opuścił głowę. – W pewnym sensie, tak. Dystran utkwił wzrok w ogniu, ale Styliann widział nerwowe ruchy jego oczu, będące odbiciem kłębiących się w jego głowie myśli. Prawdopodobnie zresztą pozostawał w Połączeniu ze swymi doradcami, a ci oczywiście rozsądnie postanowili nie ujawniać Styliannowi swych imion. Milczenie Dystrana nie trwało długo. – Sporządzimy dokumenty. Podpiszesz je i natychmiast opuścisz miasto, a wrócisz dopiero, kiedy na to pozwolę. Przyniesiesz też ze sobą pisma Septerna, wypożyczymy ci je, abyś mógł z ich pomocą uratować Balaię. Czy zgadzasz się na te warunki? – Tak, panie – Styliann wstał. – A teraz pozostawię cię, byś oddał się swej pracy. Władca Xetesku rzadko odpoczywa. Będę oczekiwał dokumentów w Większym Refektarzu. – Słudzy przyniosą jedzenie. – Dziękuję. – Styliann wyciągnął rękę, a Dystran uścisnął ją, acz niechętnie. – Do zobaczenia. Wkrótce, ściskając pisma Septerna, Styliann opuścił Wieżę. Później, zmierzając z Cilem i sześcioma obładowanymi jucznymi końmi w stronę czekających na niego Protektorów, Styliann ze zdziwieniem przyglądał się papierom i pergaminom trzymanym w ręku i rozmyślał nad głupotą nowego władcy Xetesku. Bez słowa protestu wyposażył go we wszystkie zapiski, jakie ten wybrał, nie rzuciwszy nawet na nie okiem. A zabrał przecież klucze do władzy i potęgi, bez których Dystran był jedynie nic nieznaczącym pionkiem. Pewnego dnia zda sobie z tego sprawę. Styliann już cieszył się na ten dzień. * * * Noc się w zasadzie skończyła, przynajmniej według rachuby Hirada. Stał w rogu północnego muru, a niedaleko czekało przywiązane sześć osiodłanych oraz magicznie uspokojonych i obarczonych bagażami koni. Zaklęcia rozświetlały ostatnie chwile nocy, rozbłyskując na tle nieba i tak już jasnego od setek pożarów płonących w Julatsie. Ogień i grad smagały nadchodzących Wesmenów, a ich krzyki mieszały się z rozkazami dowodzących magów, którzy kierowali ogniem i lodem. Dały się regularnie słyszeć brzęknięcia cięciw, ale nie miecze – Wesmeni jeszcze nie wspięli się na mury, choć byli coraz bliżej. Hirad stał w cieniu i słuchał. Nijak nie mógł pomóc, a podobnie jak reszta Kruków musiał się przygotować. Zapowiadał się trudny poranek. Ryzykowny. A Krucy nie lubili ryzyka. Oparł się o ścianę, w roztargnieniu głaszcząc bok swojego wierzchowca. Drzwi Wieży otworzyły się i ukazały się dwie postacie, jedna olbrzymia, druga znacznie drobniejsza. Bezimienny i Ilkar. Uśmiechnął się pod nosem. Wyglądali jak para przyjaciół wybierających się na spacer i pogaduszki. Ale Hirad potrafił odgadnąć temat ich rozmowy, raczej nie były to uwagi o pogodzie. W chwilę potem od strony szpitala ukazało się światło, a tuż po nim trzy kolejne postacie. Wysoki mężczyzna pośrodku szedł zgarbiony i pochylony, pół kroku za towarzyszami. Ci szli w milczeniu. – Długo tu stoisz? – spytał Ilkar, podchodząc do Hirada. – Dość długo, żeby usłyszeć, jakie problemy ma obrona – odparł Hirad. – Jak samopoczucie? – A jakie może być o tej nieludzkiej porze? – Dordovańczycy się odezwali? – „Bądźcie gotowi” – odpowiedział Ilkar. – Tylko tyle? – Cóż, nie podali taktycznego planu bitwy uwzględniającego miejsca ataku, ofensywę magiczną i obronę flankową, jeśli o to pytasz. – Ilkar zastrzygł nerwowo uszami. – To było krótkie Połączenie, nie dyskusja przy okrągłym stole. – No, nie wiem... I wy się nazywacie magami... – Uśmiech Hirada na widok irytacji Ilkara znikł, kiedy w pole widzenia wkroczył Thraun. Jego kucyk był w nieładzie, więc ktoś inny układał mu włosy. Zaczerwienione oczy spoglądały pusto z wychudłej i straszliwie zmęczonej twarzy zdradzającej każdą przelaną łzę i zapowiadającej dalsze. Serce Hirada zabiło szybciej na wspomnienie tego, co wydarzyło się po morderstwie Sirendora. Żadne słowa nie wystarczały, a milczenie nie wchodziło w grę. – Ból ustanie – zwrócił się do mężczyzny. Thraun przyjrzał mu się uważnie, potrząsnął głową i ponownie utkwił wzrok w ziemi. – Nie – odparł. – Pozwoliłem mu umrzeć. – Wiesz, że to nieprawda – powiedział Bezimienny. – Mogłem ich zatrzymać jako człowiek. Jako wilk rozumiałem tylko swój strach. Pozwoliłem mu umrzeć. Hirad otworzył usta i zamknął je ponownie, zamieniając swoją odpowiedź na bardziej praktyczne pytanie. – Dasz radę dosiąść konia? Thraun potakująco kiwnął głową. – Dobrze. Potrzebujemy cię, Thraun. Potrzebujemy twojej siły. Jesteś Krukiem, zawsze będziemy u twojego boku. Kiwnął raz jeszcze, ale tym razem zatrzęsły mu się ramiona. – Tak jak ja byłem u boku Willa, ale potem pozwoliłem mu umrzeć – wyrzucił z siebie przez zaciśnięte gardło. – Czasami robimy wszystko, co możemy, a to i tak nie wystarcza – rzekł Hirad. – Ale ja nie zrobiłem wszystkiego. Pogubiłem się i dlatego Will teraz nie żyje. – Nie możesz być tego pewien – wtrąciła Erienne. Thraun obdarzył ją ponurym spojrzeniem. – Mogę – i szeptem powtórzył – mogę. Przez cały poranek Wesmeni atakowali raz po raz, tak jakby wyczuli, że zmieniła się atmosfera w kolegium. Rzucali się na mury ze zdwojoną wściekłością. Tysiące nacierały jednocześnie, a ich wieże i drabiny odbijały się od kamieni Julatsy i znikały w magicznych płomieniach, podczas gdy wojowników zmiatały wiatr i grad. To ich jednak nie zatrzymywało i w miarę jak zmęczenie magów wzrastało, rosło niebezpieczeństwo walki wręcz na murach. W jednej z krótkich przerw, kiedy Wesmeni wycofali się, by zmienić szyk poza zasięgiem zaklęć, Krucy przeszli na blanki północnej bramy, żeby ocenić sytuację. Pociski z katapult przelatywały ze świstem nad ich głowami, uderzając w budynki i opuszczony dziedziniec. Nie oglądając się za siebie, Hirad zwrócił się w stronę Bezimiennego. Wielki wojownik spokojnie przyglądał się morzu Wesmenów, wyliczając ich szanse na ucieczkę, jednocześnie poddając ocenie taktykę sporadycznych ataków, która tak dawała się we znaki magicznej obronie Julatsy. – Jakieś przemyślenia, Bezimienny? – Za bardzo liczymy na to, że Dordovańczycy zrobią w ich liniach poważną wyrwę – zastanowił się. – Jeśli my nie uderzymy z naszej strony, nie przebijemy się. – Optymista, co? Bezimienny spojrzał na niego. – Realista. – Co więc proponujesz? – Cóż, załóżmy, że Dordovańczycy zaatakują tam, między sztandarem z czerwonym niedźwiedziem a tą głową byka – wskazał na dwie powiewające na wietrze chorągwie Wesmenów oddalone od siebie o jakieś siedemdziesiąt metrów. – Możemy uznać, że kiedy żołnierze porzucą front, by bronić własnych pleców, po obu stronach natychmiast utworzy się luka o szerokości od siedmiu do dziesięciu metrów. Jeśli uda nam się poszerzyć ją, atakując z tej strony, nawet szybkie uderzenie mogłoby znacznie powiększyć nasze szanse. To bardzo proste. Hirad roześmiał się. – Kiedyś już nam się udało – powiedział, a jego wesołość wzrosła na widok pytającego wyrazu twarzy przyjaciela. – Co prawda wtedy ciebie z nami nie było. Zaufaj mi. Bezimienny skinął głową i ponownie zwrócił się w stronę Wesmenów. * * * Atak przyszedł bez ostrzeżenia, w chwilę po tym, jak słońce osiągnęło zenit. Magowie Julatsy szykowali się właśnie na odparcie następnej fali Wesmenów, kiedy na północnych krańcach miasta rozkwitł ogień, a w powietrzu dał się słyszeć rumor burzonych budowli. Błysk po błysku rzucał na Julatsę cienie i oślepiające światło i czynił dzień jaskrawoczerwonym, pomarańczowym i niebieskim. Obrońcy z północnych murów zaczęli wznosić radosne okrzyki, magowie tracili koncentrację i w całym kolegium twarze zwracały się w tamtą stronę. Oto przybyli Dordovańczycy. Przez kilka nieskończenie długich chwil Wesmeni nie reagowali. Potem szybkie rozkazy rozległy się w całym północnym skrzydle sił atakujących kolegium. Spore części pierścienia oblegających przemieszczały się. Wesmeni formowali obronę według plemion i rodów i choć inni przychodzili na miejsce wojowników wysyłanych na tyły, to ich szeregi zostały znacznie przerzedzone. Obrońcy kolegium odetchnęli z ulgą, widząc konsternację rozprzestrzeniającą się wśród Wesmenów. Na zasępionych twarzach Julatsańczyków pojawiły się uśmiechy, a na prochach zwątpienia wykiełkowała nadzieja. Obrońcy kolegium krzykiem powitali wybawców, coraz więcej zaklęć rozświetlało ulice, a z miasta dały się słyszeć odgłosy walki wręcz. Hiradowi więcej nie było trzeba. – Musimy to zrobić teraz – zdecydował. Bezimienny, Ilkar i on zbiegli po schodach do pozostałych Kruków, stojących nieopodal bramy. Przed nimi miało kroczyć pięciu magów tworzących tarcze, a za nimi dwustu piechurów. Hirad wskoczył na siodło i przyjrzał się przyjaciołom. – Gotowi? Wszyscy potwierdzili skinieniem głowy. Na znak Bezimiennego brama północna otworzyła się. – Szybko! – pospieszył ich. – Wesmeni nie będą na nas czekać z założonymi rękami. Niewielki oddział popędził w stronę Wesmenów, którzy jednak najwidoczniej byli zajęci tym, co działo się za ich plecami i na razie nie reagowali. Para magów jadących pośrodku uwolniła wcześniej przygotowane Spirale-Mocy. Rzucone jednocześnie zaklęcia rozbiły zwarty szyk Wesmenów, rozrzucając wojowników na obie strony, co bardziej pechowych rozgniatając na ścianach okolicznych budynków i wszechobecnych kupach gruzu. O jedno uderzenie serca później Kule-Płomieni wyfrunęły z dłoni dwóch magów jadących z boku, siejąc zamęt i poszerzając przejście stworzone przez Spirale. Magowie skręcili w bok, razem z piątym, którego tarcza nie była już potrzebna. – Krucy! – ryknął Hirad. – Krucy, za mną! W zwartej grupie Krucy wpadli w wyłom, siekąc mieczami na prawo i lewo, chronieni z góry przez Pancerz-Ochrony Ilkara, bryzgając śmiercionośnymi Kulami-Płomieni Densera i Erienne. Tylko Thraun nie brał czynnego udziału. Siedząc zgarbiony w siodle, ze spuszczoną głową, pozwalał się nieść swemu wierzchowcowi, który, na szczęście, bał się odłączyć od reszty. Hirad krzyknął, pijany pędem, i odciął rękę przeciwnika, trzymającą topór. Po obu stronach szalały płomienie, wszędzie wokół otaczali ich Wesmeni, konie były na krawędzi paniki, ale parli do przodu. Kamienie, belki, topory, którymi w nich rzucano odbijały się od osłony Ilkara, pokryty krwią miecz Bezimiennego lśnił w słońcu, wyrąbując przejście, a Krucy przedzierali się przez ten chaos, mijając linie Wesmenów przy akompaniamencie okrzyków obrońców kolegium, głośniejszych nawet od wrzasku wrogów. Od lewej nadchodzili Dordovańczycy, uformowani we wzorową kolumnę, chronieni przez magiczny ogień i lód oraz przez trzy tysiące mieczy i tarcz. Tamtejsze kolegium przysłało elitę swej armii. Hirad ruszył, by dołączyć się do ataku i skorzystać z okazji, by zadać wrogom więcej cierpienia, ale Bezimienny zatrzymał konia barbarzyńcy i nie pozwolił mu skręcić. – Nie tym razem, Hirad – krzyknął. – Tę walkę musimy porzucić. Oddziały Wesmenów nie zwracały na nich uwagi lub wręcz schodziły im z drogi, biegnąc, by dołączyć do ostatniej bitwy o Kolegium Julatsy. Krucy przegalopowali przez opuszczone ulice i wydostali się na wydeptane, błotniste, otwarte pola. * * * Południe. Na murach za Długimi Komnatami obrona została przerwana. Przez wyłom wpadł na mury strumień Wesmenów. Na schody biegiem wspinała się posiłkowa grupa julatsańskich gwardzistów, wykrzykując wyzwania, szarżując prosto na wroga, by dać swoim pobratymcom czas na przegrupowanie. Po drugiej stronie podwórca mężczyźni, kobiety i dzieci biegały we wszystkie strony, wynosząc z boju rannych, donosząc wodę do pożarów, płonących tam, gdzie spadły zapalające pociski Wesmenów, i dbając o to, by obrońcy mieli pod dostatkiem drewna, broni i jedzenia. Kapitanowie przekazywali rozkazy sygnałami flagowymi przekazywanymi z Wieży, a sam generał krążył po murach, podbudowując morale słowami pełnymi odwagi, dzierżąc miecz ociekający krwią Wesmenów. W sześciu dobrze widocznych punktach stali członkowie Rady, koordynując zaklęcia zaczepne, podtrzymując tarcze i samą swoją obecnością zagrzewając obrońców do walki. Byli tam wszyscy poza Endorrem, który odzyskał co prawda świadomość, ale wciąż był bezsilny. Poza obrębem kolegium siły Dordovańczyków odciągały uwagę Wesmenów od wycieńczonych obrońców Julatsy, ale nie udało im się dotrzeć do murów. Przez ponad trzy godziny nie posunęli się do przodu ani o krok, a teraz przemieszczali się niezmiernie wolno. Z każdą upływającą chwilą nieuchronnie zbliżał się moment upadku kolegium. Poranna ucieczka Kruków oznaczała nadzieję dla całej Balai, ale kosztem Julatsy. Barras zorganizował ulewę Ognistego-Deszczu. Zaklęcie spadło na Wesmenów szturmujących północną bramę, rozpędzając na cztery wiatry tych, którzy jeszcze mogli się ruszać. Rozpaczliwie potrzebował chwili odpoczynku. Mgła bitewna zaćmiewała jego zmysły pomimo bezchmurnego nieba. Łoskot broni uderzającej o broń, stukot katapult, wykrzykiwane rozkazy, płacz dzieci i wrzaski przerażonych, rannych i umierających ludzi wdzierały się do jego uszu. Kolory zalewały jego oczy, opary popiołu i krwi zakrywały niebo, niezliczone bronie połyskiwały w słońcu, mury i blanki spływały czerwienią, proporce przemieszczały się w ćmie wspinającej się na mury, płomienie wytryskiwały z ziemi, a światło ofensywnych zaklęć migotało na każdej otwartej przestrzeni dookoła kolegium. Czuł smak i zapach strachu i mocy, potu i krwi. Czuł ból każdego umierającego Julatsańczyka i desperację tych nadal żyjących. Nie byli w stanie zatrzymać Wesmenów. Zabicie wroga w żaden widoczny sposób nie uszczuplało mrowia tych, którzy mieli dopiero nadejść. Duch bojowy, zaklęcia i uparta siła nie mogły wystarczyć. Obrońcy Julatsy po prostu nie byli dość liczni, a to, że Dordovańczykom nie udało się przebić do kolegium, przypieczętowało ich los. Gdy tak patrzył, po jego prawej rozległ się donośny okrzyk. Tysiące Wesmenów gromadziło się na placu przed północną bramą. Za nimi wciąż unosił się kurz wzniesiony podczas bitwy z Dordovańczykami, ale coś było nie tak. Obok Barrasa jedna z jego pomocnic usiadła w załomie muru, przyjmując Połączenie. Nie trwało to długo. Kiedy zaklęcie dobiegło końca, Barrasowi wystarczyło jedno spojrzenie w jej pełne łez oczy, by odgadnąć prawdę. – Dordovańczycy pobici – oznajmiła. – Wycofują się. Barras poczuł skurcz w sercu i z trudem opanował się, nie chcąc, by wyraz twarzy zdradził jego rozpacz. Pochylił się i pomógł kobiecie wstać. – Nie poddawaj się. Pokonamy ich. Ale odwracając się, by wydać następne rozkazy, wiedział już, że Julatsa przegrała. Zaalarmowany jak wszyscy inni na murach Kard puścił się biegiem w stronę północnej bramy. Jego zmęczone ciało ociekało potem, ale duch się w nim nie ugiął. Wykrzykując po drodze słowa otuchy, dotarł do Barrasa, ocenił naprędce sytuację i pochylił się w stronę starego elfa. – To już koniec, przyjacielu – powiedział. – Kiedy przyjdzie czas, zabiorę cię do Serca Wieży. Barras skinął głową. – Poczekajmy z tym tak długo, jak tylko się da, dobrze? Kard uśmiechnął się i powrócił do wykrzykiwania rozkazów swoim ludziom wciąż usiłującym odeprzeć nadciągającą falę Wesmenów. Wraz z końcem potyczki z Dordovańczykami pojawiły się posiłki, więcej drabin, drugi taran, i bitwa nabrała szybszego tempa. Już w czterech miejscach Wesmeni dostali się na mury, odrzucając obrońców w tył czystym szałem bitewnym. Dystans był za krótki na walkę zaklęciami i mury musieli oczyścić żołnierze. Jak się szybko okazało, było ich za mało. Krzykiem wzywając posiłki, Kard miotał się jak szalony, a ludzie gromadzili się wokół niego na dźwięk jego charakterystycznego głosu. Barras i jego magowie ciskali Kule-Płomieni i Ognisty-Deszcz na rozwrzeszczaną ciżbę pod murami, ale chociaż tamci padali jak mrówki, zwierali tylko szyki i natychmiast wracali. – Brama! – wrzasnął Kard. – Brońcie bramy! Jego słowa wzmocnił potężny huk tarana, który wstrząsnął kamieniami na północ od bramy. Zaklęcia natychmiast pofrunęły w dół, ale ledwo ogień przygasł, Wesmeni, węsząc rychłe zwycięstwo, znowu chwycili za taran. Od południa głosy nacierających były coraz głośniejsze. Jakaś kobieta krzyknęła ze strachu, kiedy na wewnętrznym dziedzińcu pojawił się Wesmen, który wkrótce jednak zginął z ręki jednego z mieszczan. Obrona rozsypała się szybko. Pociski z katapult ponownie zaczęły uderzać w kolegium. Taran raz po razie uderzał w skrzypiące, wzmocnione żelazem belki północnej bramy. Magiczne-Rygle nałożone na wrota trzeszczały, podczas gdy grupy cieśli rozpaczliwie usiłowały je wzmocnić. Tuzin różnej wielkości wyłomów w murach poważnie nadwątlił siły obrońców. Kard odwrócił się do Barrasa, ocierając krew z twarzy. – Nadszedł czas – powiedział generał. – Nie, powstrzymamy ich – zaprotestował Barras, bezskutecznie szukając wzrokiem nadziei. Kard złapał go za ramię. – Nie, Barrasie. Nie damy rady. Idź już. Osłonię cię. Elfi mag uścisnął jego dłoń z poważnym wyrazem twarzy. – Żegnaj, stary druhu. – Zrób, co musisz – odparł Kard. – Jestem lepszym człowiekiem dzięki temu, że cię poznałem. Lepszym, ale martwym, pomyślał Barras. Pobiegł w kierunku schodów. Jednocześnie od walczących oddzieliło się pięciu innych magów i dołączyło do niego. Byli wybrańcami. Zadanie, jakie mieli spełnić, będzie kosztować ich życie, ale pamięć o nim przetrwa na wieki. Biegnąc do Wieży, ścigany rozkazami Karda i głuchym zgiełkiem bitwy, Barras szukał wzrokiem Kereli. Uśmiechnął się, zobaczywszy, jak w najwyższym punkcie obrony kieruje zaklęciami i żołnierzami jednocześnie. Odwróciła się, jakby poczuła jego wzrok na swoich plecach. Barras zwolnił bieg, zatrzymał się. Przez chwilę dwójka elfów wpatrywała się w siebie, a cały spędzony wspólnie czas przepłynął między nimi. Barras poczuł ciepły, delikatny dotyk Impulsu-Many na swoim ciele. Kerela obdarzyła go uśmiechem, skinęła głową i pomachała. Barras odwzajemnił gest, a potem ruszył pędem do Wieży, chłonąc wszystkimi zmysłami otaczające go kolegium i wiedząc, że już nigdy więcej go nie zobaczy. ROZDZIAŁ 28 Lord Senedai przechadzał się pośród ruin kolegium, podczas gdy jego wojownicy gotowali się do szybkiego marszu na południe. Wiedział, że młody mag będzie mówił. Był sprawny w zaklęciach, ale całkowicie nieodporny na tortury. Na dodatek znaleźli go osłabionego, w szpitalu. Pozostałych członków Rady, twardych i wytrzymałych, musiał po prostu zabić. To był jedyny sposób na zmniejszenie niebezpieczeństwa. Wszystkich, poza Barrasem. Dotychczas się wymykał, ale przecież kolegium miało rozległe podziemia – każdy tchórz mógł zbiec i ukryć się. Jednak przed opuszczeniem Julatsy Senedai zamierzał dotrzymać obietnicy. Zdobyć głowę starego elfa. Dopiero wtedy pojedzie za Krukami, dzierżącymi przecież broń mogącą wygrać tę wojnę, klucz do sprowadzenia smoków na Balaię. Ta broń mogła wypełnić mit zagłady ludów Zachodu. Ptak z wiadomością dla Tessayi był już w drodze. – Gdzie się schowałeś, Barrasie? – Senedai szedł teraz przez dziedziniec otaczający Wieżę. Jego ludzie plądrowali kolegium, bruk był mokry od krwi magów. Ich ciała pokrywały mury, leżały pod jego stopami i w komnatach ich starożytnych, płonących teraz budynków. Ich ukochani ludzie stali pod wesmeńską strażą przy południowej bramie. Dla tych, którzy tak niedawno zostali uwolnieni ze spichlerza, szybki powrót do niewoli był niemal nie do zniesienia. Płacz tak kobiet, jak i mężczyzn opowiadał o rozpaczy, jaka ogarnęła Julatsańczyków. Pokonani, bez żadnej szansy na ratunek. Nikt już nie przybędzie im na pomoc. Głowy zwieszały się w poddańczej rezygnacji. Ich żołnierze, ci co przeżyli, tak dzielni wobec przeważającej liczby wrogów, mieli otrzymać honorowy wybór. Śmierć wojownika albo niewola. Prości ludzie nie mieli wyjścia. Musieli odbudować swe miasto dla nowych panów. Senedai zatrzymał się. Odpowiedź na jego pytanie znajdowała się tuż przed nim. Wieża. Jako jedyna nie została dotknięta ogniem i splądrowana przez jego wojowników. Wszyscy pozostali przy życiu magowie, ci którzy nie zbiegli do katakumb, a nie miał wątpliwości, że byli tacy, nadal mieli nadzieję, że strach Wesmenów przed magią utrzyma ich z dala od centralnej świątyni kolegium. Mylili się. Julatsa została pokonana i Wieża była teraz tylko kolejnym budynkiem oczekującym zniszczenia. Senedai uśmiechnął się do siebie. Przynajmniej w teorii. Praktyka, o czym świadczyły nienaruszone kamienie budowli, była zupełnie inna. Każdy Wesmen obawiał się mocy skrywanej przez Wieże magów, ale moc ta z pewnością została osłabiona przez śmierć tak wielu jej panów. Przywołał dwunastu ludzi, machnięciem ręki uciszając ich obawy i sobie również dodając niezbędnej pewności. – Kolegium jest nasze – powiedział. – A ci, którzy znajdują się w środku są pokonani i przerażeni. Chodźcie za mną i dokończymy dzieła zwycięstwa. Niemal natychmiast po wejściu poczuł nacisk. Podobnie jego ludzie. Wroga siła ciążyła im na karkach i ramionach, ściskała gardła i spowalniała ruchy. To tylko zwiększało ich niepokój i Senedai bardzo się starał utrzymać prosty chód i jasność myśli. Lord Wesmenów obawiał się, że będzie musiał przeszukać całą Wieżę, by odnaleźć swą ofiarę, ale niepotrzebnie. Będąc już w środku, okrążywszy główną kolumnę, usłyszał w dole głosy, szepczące, śpiewne. Poprowadził swoich ludzi krótkimi schodami przylegającymi do zewnętrznej ściany. Na dole, przed jedynymi drzwiami, stał mężczyzna i Senedai rozpoznał go natychmiast. Wesmeni ruszyli z mieczami w dłoniach. – No proszę, ostatnią linią obrony jest starzec – parsknął drwiąco. – Ten, który przez dwanaście dni powstrzymywał twoje tchórzliwe, bezmózgie hordy – odparł generał Kard. – Sam też zatroszczę się, byś nie dotarł dalej. – Miecz Karda był w gotowości, ale nie wykonał żadnego ruchu. – Nadszedł czas na honorową kapitulację. Bitwa dobiegła końca – oświadczył Senedai. – Jak ty niewiele wiesz. Za zamkniętymi drzwiami, chór głosów nabrał siły i tempa, a potem nagle ucichł i ustąpił miejsca pojedynczemu głosowi, pewnemu, silnemu i zdecydowanemu. Barras. – Zejdź mi z drogi albo cię porąbię – warknął Senedai. – Spróbuj – Kard wyskoczył naprzód, błyskając mieczem w świetle lampy. Cios był szybki, ale jego wiek i wyczerpanie zwróciły się przeciw niemu. Senedai zdołał odbić go na bok i wykonać szybkie pchnięcie, jednak Kard zwinnie uniknął trafienia. Po obu bokach wesmeńskiego wodza jego ludzie ruszyli do ataku. Topory spadły jednocześnie. Miecz Karda sparował jeden, ale drugi zagłębił się w jego barku, rzucając go na kolana. Miecz generała zadźwięczał o podłogę i Kard padł, opierając się o drzwi, ściskając dłonią ranę, z której krew płynęła mu strumieniem na ramię i pierś. Zamrugał oczami i jęknął z bólu. Senedai kucnął przed nim. – Jesteś dzielnym człowiekiem, generale. Ale głupim. Nie musiałeś ginąć. Kard potrząsnął głową, ale nie miał sił, by unieść głowę i spojrzeć w górę w oczy swego wroga. – Mylisz się – wyszeptał ostatnim tchem. – Właśnie to musiałem zrobić. Lord Senedai ruchem ręki nakazał jednemu z wojowników odsunąć ciało żołnierza na bok. Za drzwiami, głos ucichł. Wieża zatrzęsła się lekko, podnosząc warstwę kurzu z drewna i kamienia. – Drzwi – warknął Senedai. – Szybko. Były zamknięte, ale silny kopniak sprawił że poleciały do środka, obracając się na zawiasach. Wewnątrz szóstka magów klęczała w kręgu w centrum komnaty wypełnionej księgami i zwojami pergaminu. Wieża znów zadrżała, tym razem silniej. Usłyszeli szczęk pękających naczyń. Korytarz wypełniła atmosfera grozy. Senedai cofnął się o krok, jego ludzie jeszcze dalej. Powietrze stało się dusząco gęste, zaciemniając myśli i wprowadzając mięśnie w odrętwienie. Tym razem Wieża naprawdę się zatrzęsła, lampy odpadły ze ścian i w budynku rozległ się brzęk pękającego szkła. Wesmeni zachwiali się, jeden upadł, uderzając głową o mur. Reszta, oblizując nerwowo wysuszone usta, wymieniła przestraszone spojrzenia. – Panie? – głos wojownika ociekał lękiem. – Wiem – wycedził Senedai przez zaciśnięte zęby. Ponownie zajrzał do wnętrza pokoju, prosto w oczy Barrasa. Stary elf się uśmiechał. – Możecie odebrać nam domy i życie, ale nie zabierzecie naszego Serca. – Jesteś mi winny głowę, Barrasie. – Warunki umowy uległy zmianie. Teraz proponuję, abyście opuścili moją Wieżę, zanim stanie się waszym grobem – uniósł ramiona nad głowę i wykrzyczał słowa, których lord Wesmenów nie był w stanie zrozumieć. Wieża zakołysała się gwałtownie, strop przesunął się, belki podtrzymujące go pękły, a podłoga zaczęła się osuwać. Na oczach lorda Senedai komnata, w której klęczeli Barras i jego magowie, zaczęła się zapadać. Drewno zatrzeszczało, wyrywając gwoździe, a kamienie i cegły zaczęły pękać z ogłuszającym hukiem. Wszystko wokół drżało. – Odejdź, Senedai. Opuść moje kolegium – drzwi zatrzasnęły się, jakby uderzone niewidoczną ręką. Framuga zatrzeszczała i deski zaczęły pękać. Senedai odwrócił się do przerażonych wojowników. – Na co czekacie? Uciekajcie! Już! Jak gdyby na potwierdzenie jego słów, z zapadającej się komnaty dobiegł ich jęk walącej się kamiennej i drewnianej konstrukcji. Wojownicy rzucili się do ucieczki, a wódz plemion Heystron ruszył tuż za nimi. Dokoła ściany trzęsły się, kurz wypełniał powietrze, a lampy i pochodnie jedna po drugiej gasły i spadały, topiąc w ciemności schody za nimi. Wyskoczyli na oblany słońcem dziedziniec, dołączając do kręgu Wesmenów obserwujących z otwartymi ustami chwiejącą się Wieżę. Pęknięcia biegły wzdłuż całej jej długości. Ich siatka, niby dzieło niezdarnego pająka, obejmowała całą konstrukcję. Tu i tam pojawiały się ziejące otwory, a gruz pokrywał dziedziniec. Widok ten powodował strach, który jednak szybko zamienił się w radość, gdy Wieża Julatsy zawaliła się pośród huku kamieni, wzbijając potężny tuman pyłu i tryskając ulewą potrzaskanego szkła. Lecz kiedy kurz opadł i zapadła cisza, Senedai odwrócił się i ruszył z powrotem do swego punktu dowodzenia, wiedząc, że to, na co patrzył, było dalekie od końca julatsańskiej magii. * * * Pochód był szybki i dumny. Na czele sunęła kawaleria wraz z Darrickiem, a Blackthorne i Gresse jechali po jego bokach. Wysławszy trzy tysiące ludzi z powrotem do Gyernath, by pomogli w odbudowie i obronie zniszczonego portu, generał podzielił swoją armię, nieco poniżej ośmiu tysięcy żołnierzy, na centurie dowodzone przez kapitanów. Z tych centurii sformował osiem regimentów, a na czele każdego jechał konny dowódca. Nastrój był pełen determinacji i wiary, a przy tym panowało dobre samopoczucie. Każda część armii miała za sobą ważne zwycięstwa. Obrona portu utrzymała Gyernath, Blackthorne i Gresse powstrzymali przewyższającą ich czterokrotnie grupę przed dotarciem do Kamiennych Wrót, a Darrick brał udział w zniszczeniu Parvy, przerwaniu nieprzyjacielskiej linii zaopatrzenia i spalił albo przejął każdy statek, jaki znalazł. Teraz jednak czas obrony i partyzanckiej wojny dobiegł końca. Balaianie przeszli do ataku i mieli nadzieję na wyzwolenie, a nie tylko na przetrwanie. Marsz z plaży na wzgórza otaczające miasto i twierdzę Blackthorne’a zajął im dwie godziny. Spodziewali się ujrzeć Wesmenów ufortyfikowanych w mieście, ze sztandarami powiewającymi na wyszczerbionych murach i blankach zamku. Spodziewali się strachu bezradnych wrogów i zwycięskiego marszu. To, co zobaczyli, sprawiło, że pieśni zamarły im na ustach, a serca ścisnęła groza. Blackthorne zostało zniszczone. Całun popiołu z dawno wygasłych ognisk nadal pokrywał zagłębienie, w którym wcześniej znajdowało się miasto. A pod tą ciemną chmurą nie pozostał nawet kamień na kamieniu. Poczerniałe szczątki rozrzucone były na olbrzymim obszarze. Gdzieniegdzie z ziemi sterczały popalone belki, ale z murów nie pozostało nic. Ani śladu ulic, gospód i domów. Ani śladu twierdzy, rodowej siedziby Blackthorne’a. Tylko porozrzucane fragmenty kamienia i resztki ścian. Obraz totalnego zniszczenia zapierał dech w piersiach. Gresse podjechał do Blackthorne’a, zeskoczył z konia i stanął obok przyjaciela, który trwał nieruchomo, blady i milczący. Łza spłynęła mu z lewego oka, zostawiając ślad na pokrytym kurzem drogi policzku. Nie była to chwila na słowa pociechy, lecz moment, kiedy należało po prostu stanąć obok towarzysza. Wesprzeć go całą swoją siłą. W miarę jak reszta armii wspinała się na wzgórze, cisza narastała. Urywane klątwy rozbrzmiewały dookoła, a część ludzi Blackthorne’a padła na kolana, jakby uszła z nich dalsza wola życia. Sny o powrocie do domu umarły wraz z nim. Blackthorne przestało istnieć. Baron nadal trwał w bezruchu, patrząc na ruiny swego miasta. Gresse widział gonitwę myśli malującą się na jego twarzy, widział, jak kiełkuje i narasta gniew. Za nimi armia czekała, żołnierze pochodzący z Blackthorne stali zdruzgotani, a obrońcy Gyernath oddawali milczącą cześć ich rozpaczy. W końcu Blackthorne odwrócił się i przemówił do wszystkich, którzy mogli go usłyszeć. – Będę mówił krótko – jego donośny głos odbił się echem od zbrojnych szeregów. – Tam, w dole, jest moje miasto. Rozszarpane przez Wesmenów. Są pośród nas tacy, którzy w miejscu swoich domów widzą teraz tylko gruzy. Ja jestem jednym z nich. I właśnie dlatego musimy ścigać Wesmenów, zatrzymać ich i przegnać na zawsze z naszych ziem. Tak, pragnę zemsty. Ale jeszcze bardziej pragnę, by żaden z was już nigdy nie czuł tego, co ja czują w tej chwili. A teraz musimy ruszać. Generale, prowadź. * * * Mgła wyglądała dokładnie tak, jak zapamiętał ją Hirad. Przypominała tuman kurzu zakrywający słońce, lecz tym razem przy pogodzie pełnej deszczu i lodowatego wiatru. Ponure światło jedynie dodawało siły emanacji zła, jaką powodowała statyczna mana płynąca ze szczeliny Septerna. A jednak nie tylko pogoda była odmienna. Przed ruinami pracowni Septerna stał Styliann i armia Protektorów niczym ciemna, niemal nieludzko nieruchoma masa, widoczna nawet przez mgłę i z odległości pięciuset metrów. A z lewej strony Hirada jechał Bezimienny, tak wolno, iż wydawało się, że Krucy w ogóle nie posuwają się naprzód. W ciągu czterech dni, jakie zajęła im podróż do pracowni, jego nastrój zmieniał się stopniowo. Żelazna determinacja ustąpiła miejsca nerwowej zadumie, a teraz – gniewnej dezorientacji. I w miarę jak Krucy zbliżali się do niewysokiego, przypominającego stodołę budynku, przed którym zginął, jego brak skupienia doprowadzał do ostrych potyczek słownych z Hiradem potęgowanych jeszcze bliskością armii Protektorów. – Po prostu jedź – doradził Hirad. – Zostaw to za sobą. – I to właśnie pokazuje, jak niewiele rozumiesz. – Bezimienny wskazał palcem ku Protektorom. – Oni wiedzą. Rozumieją, choć nie mogą nic powiedzieć. – A byłoby lepiej, gdyby mogli? – zapytał Hirad szybko. – Tak, niech cię szlag, byłoby lepiej – warknął Bezimienny i zatrzymał konia. – Rusz trochę głową. Naprawdę nie możesz pojąć, jak się teraz czuję? Hirad wzruszył ramionami. – Ale jesteś tu – powiedział. – Jesteś i oddychasz. To coś pod ziemią, to nie ty. Nie ma tam twojej duszy. Bezimienny drgnął jakby otrzymał policzek. – Duszy? Na bogów podziemi, twój język stanie się kiedyś twoją zgubą – ryknął. – Nic nie wiesz o mojej duszy. Według wszelkich praw natury powinna być teraz z duszami moich przodków. Spoczywać w pokoju. A nie w ciele, nie będącym nawet tym pierwszym, po to, by cierpieć całe to... gówno! – machnął szeroko ramionami, obejmując wszystko dokoła, Protektorów, pracownię i Kruków. – Jeśli chcesz odejść, droga wolna – odparł Hirad. – Zostaw jedynych przyjaciół, jakich masz. Nie zatrzymam cię. – Na litość boską, Hirad, posłuchaj, co on ci chce powiedzieć – wtrącił Ilkar, nim Bezimienny zdążył się odezwać. – Bezimienny, potrzebujesz czasu w samotności. Myślę, że ta stodoła to właściwie miejsce. Hirad, my musimy zająć się Styliannem. Hirad poczuł, jak wzbiera w nim gniew, ale powstrzymał go. Wyraz twarzy Ilkara był śmiertelnie poważny. Bezimienny tylko skinął elfowi, rzucił wściekłe spojrzenie barbarzyńcy i popędził konia w stronę stodoły i grobu, którego nigdy nie powinien był móc zobaczyć. – Musimy pomówić, Hirad – oznajmił Ilkar. – Teraz? – Jeżeli Denser i Erienne zgodzą się porozmawiać ze Styliannem w imieniu Kruków, to chyba nie ma lepszej chwili, prawda? Hirad uniósł brwi. – Uważasz, że byłem trochę nieczuły? – Nie straciłeś swego talentu do niedopowiedzeń, co? – odparł Ilkar. – Jedź za mną, Hiradzie Coldheart. Jedź i słuchaj. * * * Bezimienny zsunął się z konia dobry kawałek przed stodołą i pozwolił, by zwierzę pobiegło za resztą w stronę pracowni. Wspomnienia kłębiły się w jego głowie, a serce biło jak szalone. W uszach słyszał szum własnej krwi. Widział, jak potężne destrany biegną na niego z obnażonymi, ociekającymi śliną kłami i wytrzeszczonymi ślepiami. Czuł, jak jego miecz przebija ich ciała, czuł gorący oddech na twarzy, szczęki zaciskające się mu na barku i krew, płynącą z rozerwanego psimi zębami gardła. Chwycił się za szyję dłonią w rękawicy, obraz przed oczami przyciemniał tak jak wcześniej, a w ustach poczuł smak śmierci. Dźwięki otoczenia stały się odległe. Padł na kolana i do przodu, podpierając się wolną ręką, z trudem łapiąc oddech. Łzy napłynęły mu do oczu. Zakaszlał, krztusząc się, jakby miał zwymiotować. Odjął dłoń od szyi i spojrzał na nią. Obraz stał się wyraźniejszy. Nie było krwi. Ani krwi, ani psów, ani umierania. Uniósł głowę, zobaczył ciemny zarys stodoły, ale jego wzrok utkwił w sporym kopcu ziemi, tuż obok drzwi. – O bogowie – jęknął. – Oszczędźcie mi tego. Ale ratunek nie nadszedł, bowiem, choć Bezimienny żył i oddychał, jego ciało nadal tam było. Znów się zakrztusił i poczuł w ustach ohydny smak żółci. Wypluł ją na popękaną ziemię. – Dlaczego nie pozwoliliście mi umrzeć? – krzyknął, zrywając się na równe nogi. Przeklinał Xetesk. W młodości był jego domem, ale potem stał się miejscem, które odebrało mu śmierć, w zamian dając ohydną, wynaturzoną iluzję życia pod maską. Przeklinał miasto i jego panów, nadal władających potworami będącymi jego braćmi. Choć każdy krok przypominał przedzieranie się przez bagno, Bezimienny podszedł do swego grobu i przyjrzał się kopcowi oznaczonemu jedynie wypalonym symbolem Kruków – prawie zupełnie wyblakłym w ciągu tych kilku tygodni. Wreszcie stał, patrząc w dół na swój samotny grobowiec. Niekontrolowane łzy spływały mu po policzkach, znacząc ziemię po jego stopami. Klęknął i przesunął dłonią po powierzchni kopca, wiedząc, że mógłby dotknąć swych własnych kości, zobaczyć ciało i twarz. Przyjrzeć się prawdziwemu Bezimiennemu, którego ciało spoczywało tam, gdzie pragnęła być jego dusza. Spokojna. Wolna. Wziął głęboki oddech, zamknął oczy i położył dłonie na grobie. Opuścił głowę na piersi. – Na północy, na wschodzie, na południu i na zachodzie. Mimo że odszedłeś, na zawsze pozostaniesz Krukiem, a ja zawsze będę pamiętał. Płacz nade mną, choć oddycham, a ty nie – zamilkł, jakby nie chcąc się poruszyć. Wiedząc, że modlił się przy kupce pozbawionych duszy kości, ale czując też spokój, jaki dawało mu to Czuwanie. W końcu wstał powoli i cofnął się dwa kroki. Spojrzał w stronę pracowni. Przed nim stał Cil, Protektor, a za nim wszyscy inni. Milczące szeregi wyrażały zrozumienie i szacunek. Choć twarze bez wyrazu ukryte były pod maskami, to ich umysły burzyły się na ból, który cierpiał Bezimienny. Nie mogąc przemówić, Cil położył dłoń na barku Kruka i ścisnął, pochylając lekko głowę. Bezimienny patrzył mu przez chwilę w oczy, a potem przeniósł wzrok na pozostałych, czując jednocześnie dreszcz w obliczu tej ogromnej, milczącej potęgi. Oczy ponownie zakryła mu mgła, tym razem jednak były to łzy wdzięczności. – Możecie wyrwać się spod tego jarzma – powiedział. – Ale wierzcie mi, cena jest bardzo wysoka. Ból rozłączenia jest ogromny. Nadal was czuję, choć nie mogę być z wami. Wasz wybór nadejdzie. Przeszedł pomiędzy Protektorami, a ci odwrócili się i ruszyli za nim z powrotem do pracowni. Jego wybór został już dokonany, ale odchodząc od swego grobu i nie oglądając się za siebie, zdał sobie sprawę, że czekał go kolejny. Nie miał jednak pojęcia, czy będzie miał odwagę go uczynić. Jak zawsze, czas miał pokazać. * * * – Jeżeli myślisz, że zabierzesz na drugą stronę szczeliny setki Protektorów, to grubo się mylisz – powiedział Hirad po tym, jak Denser streścił swoją jak dotychczas bezowocną dyskusję ze Styliannem. Były władca Xetesku kategorycznie odmówił pokazania magom Kruków tekstów Septerna i Hirad doszedł do wniosku, że było jedynie kwestią czasu, zanim Styliann zdecyduje, że sam może stworzyć i rzucić zaklęcie. Jednocześnie, podobnie jak reszta Kruków, zdawał sobie sprawę, że w walce z jego armią nie mieli szans. – Nie mogę się więc doczekać, by zobaczyć, jak próbujecie mnie zatrzymać – odparł Styliann. – Nie chodzi o to, co mogę zrobić teraz – oświadczył Hirad. – Tylko co zrobią Kaan, kiedy już się tam znajdziesz. Nie potrzebują twoich Protektorów, a to czego nie potrzebują, zazwyczaj niszczą. Styliann wskazał ręką dokoła. – Zniszczenie prawie pięciuset Protektorów nie jest takie łatwe. Hirad popatrzył na niego. Poczuł, że na jego ramieniu zaciska się dłoń Ilkara. Skinął głową i wziął głęboki oddech zanim przemówił: – Widziałeś Sha-Kaana, Styliann. Mógłby to zrobić sam i wiesz o tym. Ja próbuję tylko przekonać cię, byś nie szafował na darmo ich życiem, tak jak... Protektorzy nagle poruszyli się, jakby coś zwróciło ich uwagę i pomaszerowali w stronę stodoły, z Cilem na czele. Denser i Styliann patrzyli z niedowierzaniem. Hirad, kiedy dotarło do niego, dokąd idą, wybuchnął śmiechem. – A może w ogóle cię nie posłuchają – powiedział przerywając ciszę. – Wracajcie! – rozkazał Styliann. – Natychmiast. Cil, znasz swoje powołanie. Wracaj do mnie albo spotka cię zguba! – Chyba nie powinieneś tego robić – wycedził cicho Denser. – Słucham? – Styliann patrzył na plecy opuszczających go Protektorów. – Słyszałeś. To mogłoby bardzo rozgniewać Bezimiennego. A w tej chwili jesteś tu sam. Oni wrócą. I wrócili, z Bezimiennym na czele. Na jego twarzy malowało się dawne zdecydowanie. – Rozumiem, że możemy wyruszać – rzucił i zwrócił się do Stylianna – możesz zabrać ze sobą sześciu Protektorów. Reszta zostanie tu, by bronić pracowni. Styliann poruszył szczęką, ale nie mógł wydobyć z siebie słowa. Jego twarz drżała poczerwieniała od złości. – Bronić przed czym? – zapytał Hirad. – Mogę? A kim ty, na krwawych bogów, jesteś, żeby mówić mi, co mogę, a czego nie mogę zrobić z moimi Protektorami? – Już wkrótce zrozumiesz – odparł spokojnie Bezimienny. – Bezimienny – powtórzył Hirad. – Bronić przed czym? – Nadchodzą Wesmeni. Nie mogą zniszczyć wejścia do pracowni, bo nigdy tu nie wrócimy. – A po co mieliby to robić? – zapytał Ilkar. – Julatsa padła – odezwał się Cil, łamiąc jarzmo powołania. – Wiedzą o wszystkim. * * * – A skąd możesz wiedzieć? – pytanie Ilkara było pełne niedowierzania. – Niczego nie poczułem. Głos elfa był pełen rozpaczy, a jego wzrok omiatał maskę Protektora w poszukiwaniu jakiejś wskazówki. Starał się opanować emocje, ale uszy mu poczerwieniały. – I może nie poczujesz – powiedział Styliann. – Wasi magowie padli jeden po drugim od mieczy Wesmenów, ich fale many nie połączą się. Poza tym można spokojnie założyć, że udało się pogrzebać bezpiecznie Serce. Przykro mi, że Julatsa padła, ale być może ty miałeś szczęście. W końcu właśnie wybierasz się do innego wymiaru. – Szczęście? – zawołał Ilkar. – Te sukinsyny zniszczyły dom wszystkich żyjących Julatsańczyków. Do dupy z takim szczęściem. Denser odchrząknął. – Słowa Stylianna były może nieprzemyślane, ale podejrzewam, że prawdziwe. Tam, po drugiej stronie, istnieje jakaś szansa na uratowanie Balai, i czegokolwiek, co zdoła jeszcze przetrwać w Julatsie. – Te spekulacje są nieistotne – przerwał im Bezimienny. – Musimy ruszać. Natychmiast. – Nie, zanim nie dowiem się, skąd wiecie, że Julatsa upadła – sprzeciwił się Ilkar. – Cil, możesz mówić – polecił Styliann, z wyraźnym zainteresowaniem. Cil milczał przez chwilę, kontrolując oddech i formułując odpowiedź. Kiedy nadeszła, była krótka i zwięzła. – Demony patrzą. Kiedy jesteśmy jednością, czujemy to, co widzą. – Fascynujące – stwierdził Styliann. – Efekty uboczne procesu tworzenia nie przestają zadziwiać. – Ciesz się nimi, dopóki możesz – odezwał się Bezimienny, z twarzą pozbawioną wyrazu, niemal jak maski jego dawnych braci. Styliann zdobył się na półuśmiech. – Grozisz mi, Bezimienny? – Możesz to nazwać serdeczną radą. Hirad podszedł do Bezimiennego. – No dobrze. Jest parę rzeczy, o jakich muszę wam powiedzieć. Ilkar i Denser już to wiedzą. Opowiedział im o bólu podróży, o upadku na platformę i o zniszczeniu wymiaru Ptaków, gdzie Krucy trafili podczas poszukiwań Złodzieja Świtu. Opisał żywe trupy, na wypadek gdyby miały się znów pojawić, ciszę panującą, pomimo iż niebo zakrywały chmury i rozświetlały pioruny, oszałamiającą wysokość i inne platformy na niebie, ustawione na kamiennych kolumnach. Przypomniał im, że to Kaan dokonali tego zniszczenia i że to samo czekało Balaię, jeżeli Miot Sha-Kaana zostanie pokonany albo zaklęcie nie zamknie szczeliny. W końcu powiedział tym, którzy się liczyli, że są Krukami i że choć może się to wydać dziwne, to od powodzenia ich misji zależy nie tylko przetrwanie Balai, ale i los niezliczonych smoków. – A teraz... – zakończył – teraz możemy iść. Jednak wewnątrz ruin pracowni pojawił się kolejny problem. – Co tu się do diabła stało? – Ilkar popatrzył z ukosa na Stylianna, a potem z powrotem na wejście do warsztatu Septerna. – A to nie wyglądało tak zawsze? – zapytał Styliann z autentycznym zaskoczeniem w głosie. – Nie – odparł krótko Ilkar. Kucnął przy wejściu, znajdującym się na środku podłogi. Dołączył do niego Denser, a po chwili także Erienne. – To chyba nie robota Stylianna – szepnął Xeteskianin. – To co się stało? – zapytała Erienne. Ilkar podrapał się po głowie. – Poza kluczem i wyłamaniem wejścia jest tylko jedna odpowiedź. Zaklęcie Septerna wygasło. – Myślisz, że z powodu szczeliny? – zapytał Denser. Ilkar wzruszył ramionami. – A przychodzi ci coś innego do głowy? – Jakie to ma znaczenie? – zapytał Bezimienny. Magowie odwrócili się ku niemu wyraźnie niezadowoleni, że im przerwał. – Nie możemy zabezpieczyć szczeliny przed dostępem Wesmenów. Jeżeli pokonają Protektorów, też będą mogli przez nią przejść, i zrobią to, bez wątpienia. – Wesmenom nie wolno dotrzeć do wymiaru smoków – stwierdził Hirad. – Niezależnie od potęgi Kaan, mogliby nas znaleźć i schwytać. Ilkar wstał i otrzepał kolana. – Więc co proponujesz? – Posiłki – odparł Hirad zdecydowanie. – To jedyne wyjście. Darrick pewnie już ruszył na północ – odwrócił się do Densera. – Przykro mi, ale potrzebujemy Połączenia. Ciemny Mag westchnął i skinął głową. – Co mam mu powiedzieć? * * * Krucy stali przed szczeliną wymiarową, pośród pozostałości zniszczonej wioski Ptaków. W dole i ponad nimi na gorejącym niebie co chwila pojawiały się ogromne czerwone błyskawice. Tylko Denser przekroczył tę szczelinę, by zaraz potem powrócić, mamrocząc coś o smokach. Jednak Hirad także wiedział, co ich czeka. Jego więź z Sha-Kaanem pozwalała mu ujrzeć jasne obrazy tego, co leżało za szczeliną, a także z niezwykłą klarownością przywołać z pamięci podświadomą myśl spoczywającą tam od czasu ryzykownego wypadu Densera. Zdał sobie sprawę, że już wtedy tak naprawdę wiedział, że sam również odbędzie tę podróż. Musiał zmierzyć się z koszmarem i pokonać demony własnego umysłu. Hirad spojrzał na towarzyszy. Krucy stali z przodu, a za nimi znajdował się Styliann i jego szóstka Protektorów. – Jesteście gotowi? Tak naprawdę pytanie skierowane było do dwóch z nich. Do Ilkara, którego odwaga w obliczu utraty kolegium, choć niezwykła – została w tym momencie nadwątlona, i do Stylianna, którego silne pragnienie dokładnego zbadania spustoszonego wymiaru Ptaków nadszarpnęło wszystkim nerwy podczas krótkiego spaceru od jednej szczeliny do drugiej. Były władca Xetesku skinął sztywno głową. Ilkar zdobył się na uśmiech. – Bardziej gotowy nie będę – odpowiedział. – Chciałbym móc powiedzieć to samo – stwierdził Hirad. – Denser? Jeszcze coś powinniśmy wiedzieć? – Bądźcie przygotowani w każdej chwili się wycofać. Tam panował straszny chaos, a wątpię, by coś się poprawiło. Okazało się, że jest zupełnie inaczej, niż mówił Ciemny Mag. Opowiadał o poczerniałej ziemi, niebie pełnym smoków i ogniu lejącym się z powietrza. Tymczasem po przejściu przez ścianę znaleźli się wewnątrz jaskini. I choć, gdy wylądowali, było ciemno, to zza ostrego zakrętu w lewo, kilka kroków przed nimi, przeciekało łagodne, szarozielone światło. – Co to u diabła jest? – Denser otrzepał się z kurzu. – Ktoś musiał przesunąć szczelinę. – To chyba niemożliwe bez udziału maga – rzuciła Erienne. – Ale tych cholernych skał tu wcześniej nie było! – Ktoś ma pochodnię? – Hirad się uśmiechał. – A mogę wiedzieć po co? – zapytał Bezimienny. – Może na suficie są namalowane smoki albo coś takiego. – Jesteś niezmiernie zabawny, Coldheart – warknął Denser. – Wiem, co widziałem. – A więc – zabrzmiał w powietrzu władczy głos Stylianna – ktoś musiał to zbudować. Hirad popatrzył na niego z ukosa, ale nim zdążył przemówić, jego umysł znalazł się w mocy Sha-Kaana. – Witaj w moim świecie, Hiradzie Coldheart. Teraz ujrzycie skutki waszej nieostrożności. Jatha wyprowadzi was z tego obszaru. – Moc smoka zniknęła tak szybko, jak się pojawiła i Hirad zorientował się, że patrzy na zdziwioną twarz Bezimiennego. – Nic ci nie jest? Hirad skinął głową. – To był Sha-Kaan. Wie już, że tu jesteśmy. On... – przerwał, kiedy dostrzegł z przodu jakiś ruch. Na tle światła pojawił się zarys postaci. Krucy natychmiast przyjęli szyk obronny. Hirad, Bezimienny i Thraun rozstąpili się, dobywając mieczy. Ilkar, Denser i Erienne zajęli pozycje z tyłu. W sekundę później dołączyli do nich Protektorzy. Z ciemności wyłonił się niewysoki mężczyzna, ubrany dość prosto, z bronią schowaną w pochwie przy boku. Nie okazał strachu, widząc przed sobą grupę wojowników. Na jego ustach, pod którymi zwisała długa, zapleciona broda, pojawił się przyjazny uśmiech. Hirad rozluźnił się i opuścił miecz. – Jatha? – zapytał, choć wiedział już, że ma rację. Mężczyzna skinął głową i głosem zdradzającym, iż jego gardło nie przywykło do zwyczajnej mowy, odpowiedział: – Hirad Coldheart. Krucy. ROZDZIAŁ 29 Koło południa, w przeciągu jednej godziny, lord Tessaya otrzymał dwie wiadomości przyniesione przez ptasich posłańców zmuszające go do dokonania rzezi, której pragnął uniknąć. Pierwsza wiadomość – pochodząca od resztek armii Taomi uciekających na północny zachód ku Kamiennym Wrotom – potwierdziła jego najgorsze obawy co do inwazji Gyernath i wyniku wojny z baronem, którego wino Tessaya tak lubił. Co gorsza, zawierała też informacje o zniszczeniu bazy zaopatrzeniowej na południu. Darrick nie tylko więc nadal żył, ale walczył i zwyciężał. Druga z kolei, choć mówiła o tak upragnionym zniszczeniu Julatsy, wspominała także o niewielkim oddziale, który wyrwał się z oblężenia na kilka godzin przed zdobyciem kolegium, powodując, że w głowie Tessayi zakiełkowały wątpliwości. Było tam coś o misji do kraju smoków, o śmierci i katastrofie na niebie, większej, niż mogliby wywołać WiedźMistrzowie. To wszystko, plus wieści od niedobitków oddziału ścigającego przeklętego Xeteskianina, sprawiło, że Tessaya po raz pierwszy od opuszczenia swej wioski, czuł się niepewnie. Choć wiedział, że znienawidzi się za to, poprosił o pomoc Arnoana. Usiedli w gospodzie, jedząc i rozmawiając, a oczy szamana cały czas błyszczały podstępnie. Tessaya wiedział, że Arnoan uważa to za należne zadośćuczynienie za wyrządzoną mu krzywdę, ale wcale nie zamierzał wyprowadzać go z błędu. – Lepiej będzie, jeśli zachowasz spokój – stwierdził Arnoan, łamiąc chleb i maczając go w zupie. – Spokój? – powtórzył Tessaya. – Krucy, niech ich szlag, uciekli z oblężonego miasta i najwyraźniej zamierzają dogadać się ze smokami, żeby utworzyć sojusz przeciw mnie. Styliann i jego armia morderców, teraz licząca około pięciu setek, zmasakrowali, wyrżnęli, tysiące moich wojowników, ponosząc minimalne straty, a w tej chwili, jeżeli zwiadowcy mówią prawdę, zmierzają na spotkanie z Krukami. Dowiaduję się, że nasi bracia z południa uciekli z miasta, które miało należeć do nich i musieli zniszczyć je doszczętnie, by wróg go nie zajął. Ich duch jest złamany, a ci co pozostali, zmierzają tu, oczekując mojego współczucia. Nie znajdą go. Nie widzę, w jaki sposób ta sytuacja ma mnie skłonić do zachowania spokoju – opróżnił puchar wina, paradoksalnie czerwonego Blackthorne’a, i napełnił go powtórnie, wpychając wolną ręką pajdę chleba do ust. Arnoan uśmiechnął się łagodnie. – Ale ile z tego jest prawdą, panie? Darrick i Blackthorne walczą, to rozumiem. Ale smoki? Zagłada z nieba? Czy nie wyrośliśmy już z takich historyjek? Podejrzewam, że raport lorda Senedai to głównie histeryczny bełkot jakiegoś maga, który wiedział, że umiera i chciał przerazić swych katów. – No to mu się udało – Tessaya spojrzał na Arnoana znad brzegu pucharu. – W każdym razie musimy odrzucić smoki. To potwory z legend nie mające związku z rzeczywistym światem. One nie istnieją – stwierdził Arnoan. – Ale jeśli ci uwierzę, to dlaczego Krucy opuścili Julatsę i dokąd zmierzają? I czemu Styliann nie został w Xetesku, by bronić własnego miasta, a na dodatek zabrał ze sobą najpotężniejszą armię kolegium? – Tessaya bębnił palcami po stole. – To chyba jasne, że Krucy uciekli, bo wiedzieli, że kolegium padnie. Nie należą do nikogo, to najemnicy – odpowiedział Arnoan. Tessaya prawie się uśmiechnął, choć irytacja spowodowana kompletnym niezrozumieniem przez szamana sytuacji, doprowadzała go raczej do furii niż rozbawienia. – Prędzej uwierzę w istnienie smoków, niż w to, że Krucy uciekli z pola bitwy. Nie próbuj mi mydlić oczu. Senedai wyraźnie napisał, że wydostali się z oblężenia z pomocą, więc i pewnie z błogosławieństwem Julatsańczyków – uniósł rękę, by powstrzymać odpowiedź Arnoana. – Coś się tu dzieje. Czuję to. A my siedzimy, jakbyśmy czekali na burzę. Ale nie zamierzam już dłużej czekać. – Możemy śledzić i obserwować ich działania, tak jak to robimy teraz – zaproponował Arnoan. – Kamienne Wrota są zbyt ważne. Nie możemy stąd odejść. – Może razem z zębami straciłeś wolę walki, szamanie, ale ja nie – głos Tessayi był cichy i chłodny. – Powiem ci, jak się sprawy mają. Krucy jadą paktować ze smokami, a jeśli nie z nimi to z czymś równie potężnym, co może nas zatrzymać. Styliann i jego magiczne bękarty dołączą do nich. W najlepszym razie, jeżeli ich nie schwytamy i nie zabijemy, wzmocnią obronę Koriny, a tego nie chcę. W najgorszym, znajdą sprzymierzeńców, których nie będziemy w stanie pokonać. Lord Senedai potraktował to na tyle poważnie, że rozpoczął pościg z większością swojej armii. Lord Taomi zmierza tu, z Blackthorne’em, a może i Darrickiem depczącymi mu po piętach. Naszym celem jest kontrola Balai poprzez zdobycie stolicy, a nie uczynimy tego, siedząc i czekając, aż Taomi sprowadzi nam tu kłopoty. Tessaya przerwał na chwilę, ważąc decyzję, jaką musiał podjąć za chwilę. – Nakażesz Riasu, Arnoanie, by obsadził wschodnie fortyfikacje przełęczy. Żaden mag nie może podejść na tyle blisko, by użyć tej wodnej magii. Riasu ma wystarczająco dużo ludzi, może też skorzystać z rezerw. My najpierw ruszymy za Krukami, a potem do Koriny. Czas ucieka, stary przyjacielu, i musimy wykorzystać szansę, póki ją mamy. Stary szaman milczał przez chwilę zamyślony, kiwając głową i ssąc górną wargę. – To śmiałe posunięcie, panie. A co z Kamiennymi Wrotami, z miastem? Poświęciliśmy tyle wysiłku, by je umocnić. Tessaya spojrzał na prawie ukończoną palisadę i system wież. Wzruszył ramionami. – Rola miasta się skończyła. Zapewniło nam bezpieczeństwo, a nasi wojownicy mieli zajęcie. Nie grozi nam utrata przełęczy. Kolegia nie zaatakują teraz, kiedy padła Julatsa, a Styliann jest w drodze. Zostawimy Kamienne Wrota. – Dla Riasu? – zapytał Arnoan. – Nie. – Tessaya pokręcił głową. – Nie zostanie tu żaden budynek. – A nasi jeńcy? Lord Tessaya westchnął i przesunął dłonią po twarzy. – Jesteśmy wojownikami, a nie strażnikami. A oni nie mogą przyłączyć się do wrogów. – Panie? – twarz Arnoana pobladła. – Nie mają dla nas żadnej wartości. Stali się zbędnym obciążeniem. A ja nie chcę być obciążony. – Tessaya wstał i ruszył ulicą ku przełęczy Kamiennych Wrót. Odczucia jego serca nie pokrywały się z lodowatym tonem jego głosu. Wszystko nie tak miało być. Ale zbyt dużo się działo i teraz jedyną drogą był podbój za wszelką cenę. Zatrzymał się i odwrócił, spoglądając na koszary, gdzie trzymani byli jeńcy. Odetchnął ciężko i ruszył, by wydać rozkazy. * * * Być może czując ich niecierpliwość albo mając własne powody do pośpiechu, Jatha szybko poprowadził Kruków i nieproszonych gości od szczeliny, poprzez kilka zakrętów sztucznie zbudowanej jaskini, aż do litej ściany. Zatrzymawszy się jedynie po to, by zerknąć przez ramię i pokazać, by szli za nim, wszedł w skałę i zniknął. Krucy stanęli natychmiast. – Ilkar? – Bezimienny zwrócił się do elfa. Elf wystąpił naprzód. – Sądzę, że to iluzja – położył dłonie na ścianie. Była twarda. – I to bardzo szczególna. Nie jestem pewien... – urwał nagle i popchnął. Tym razem jego ręka zanurzyła się w skale. – Niesamowite. Denser stanął obok niego. – Interesujące – powiedział. – To nie jest konstrukt many. Erienne i Styliann także wysunęli się naprzód i zaczęli badać kamienną iluzję. – Co o tym sądzisz? – zapytał Denser. – Cóż, jest to w końcu skała, prawda? – stwierdził Styliann. – Ale zmodyfikowana. – Może rozpoznaje konkretne osoby albo coś w tym rodzaju – zasugerował Denser. Zanurzył rękę aż po łokieć i poczuł po drugiej stronie otwartą przestrzeń. – Prawie w ogóle się nie opiera. – Ale jak rozpoznaje mnie? – zastanowił się Styliann. – Moja obecność nie była oczekiwana – również wetknął dłoń w skałę. – Słuszna uwaga – skinęła głową Erienne. – Czuję, że jest płynna, choć zgadzam się, że to skała. Pytanie tylko, jak zachowuje stałą formę i wygląd? – Podejrzewam, że to ustabilizowana magia, trochę jak tamta szczelina – uznał Ilkar. – Z pewnością została tu umieszczona umyślnie, by ukryć portal. – Podobnie jak cały system jaskiń – dodał Denser. – Choć reszta ścian jest naprawdę z kamienia. Hirad, który przez cały czas opierał się o ścianę, leniwie drapiąc podbródek, mrugnął do Bezimiennego i wystąpił naprzód z uśmiechem na ustach. – Tacy mądrzy, a żadne nie ma bladego pojęcia, co to jest, co? Czwórka doświadczonych magów odwróciła się jednocześnie z identycznym, dumnym i pogardliwym wyrazem na twarzach. – Wybaczysz, Hirad? – powiedział Ilkar. – Próbujemy to przeanalizować, zanim wejdziemy na ślepo. To nasza działka, no nie? – Ach tak – odparł Hirad. Położył rękę na ścianie i popchnął silnie – ale nic nie rozumiecie – odepchnął się od skały, a potem popchnął jeszcze raz, tym razem łagodnie, i jego dłoń z łatwością zanurzyła się w kamieniu. – O nie – twarz Ilkara przez chwilę wyrażała nieco komiczną rozpacz. – Wiesz dokładnie, co to jest, prawda? Hirad skinął głową. Ilkar westchnął i zwrócił się do magów. – Będziemy musieli jakoś przeżyć to, że on wie coś, czego my nie wiemy. Zdarza się to rzadko, ale nie pozwoli nam o tym zapomnieć. – A więc? – niecierpliwił się Denser. – To nie magia. Nie taka, jaką znacie – wyjaśnił Hirad. – To fragment materii międzywymiarowej wyposażony we wzorce Kaan i Balai. Nikt poza tymi dwiema grupami nie może przez to przejść. Napotkają litą skałę. Sprytne te smoki, co? Przeszedł przez ścianę. Na zewnątrz wspomnienia Densera okazały się jednak prawdziwe. Znaleźli się w rozległej dolinie poczerniałej ziemi i popalonych drzew, ich martwe pnie sterczały ku niebu, niczym palce wołających o ratunek. Jedynie najdziksze krzewy i trawy porastały spopielony grunt, a w powietrzu unosił się wszechobecny gorzki zapach spalenizny. Jaskinia, z której wyszli, wyglądała jak ogromne rumowisko skał podobne do dziesiątków innych pokrywających stoki doliny. Niebo nad nimi było piękne, ciemnoniebieskie, zasnute wysoko strzępami chmur. Panował niezwykły spokój. Nie było zwierząt węszących wokół drzew ani ptaków śpiewających na gałęziach czy trzepoczących wśród liści. Powietrze było gęste i wilgotne, a każdy zapach wydawał się im obcy. Czuli, jak ich płuca stają się cięższe, choć nie było to specjalnie nieprzyjemne. – Tu jest tak cicho – szepnęła Erienne. Krucy stali w grupie kilka kroków od Stylianna i jego Protektorów. Xeteskianin wydawał się być tylko lekko zaskoczony, co nie umknęło uwadze Bezimiennego. Na lewo od nich czekał Jatha w towarzystwie dwudziestu czterech swoich pobratymców. Wszyscy byli niscy według standardów Balai, raczej wzrostu biednego Willa, choć bardziej krępi, o potężnych ramionach i nogach, jakby przywykli do ciężkiej pracy fizycznej. Wszyscy byli mężczyznami i nosili brody różnej długości, zaplecione w warkocze. Broda Jathy była najbardziej misterna. Podczas gdy Krucy przyglądali się otaczającemu ich zniszczeniu, ludzie Jathy obserwowali niebo bądź przykładali uszy do ziemi i wyraźnie obawiając się ataku, nie zdejmowali rąk z broni. Mieli płaskie, szerokie miecze i krótkie pałki, oręż niewyrafinowany, acz skuteczny w brutalnej walce. – Co teraz? – zapytał Ilkar. – Teraz wyruszymy do Skrzydlatego Dworu, do domu Kaan – odparł Hirad. Jatha podszedł do niego i spojrzał ze zmartwionym wyrazem twarzy. – Chodź – powiedział, z wyraźnym trudem korzystając z mowy. – Złe miejsce – machnął lewą ręką w kierunku dna doliny. W sporej odległości Hirad dostrzegł błyszczące w słońcu czubki wzgórz. – Dom – wskazał Jatha. – Czas ruszać – oświadczył Hirad. – Chyba będziemy po prostu szli. – Smoki nas nie podrzucą? – zapytał Denser. – Nigdy – odparł Hirad z kamienną twarzą. Ruszyli za Jathą i jego ludźmi. Przedstawiciele rasy służącej Kaan narzucili szybkie tempo marszu, nie spuszczając jednak oczu z nieba. Ziemia pod stopami była stwardniała od słońca i ognia, a gdzieniegdzie od dna doliny odznaczały się białe kości. – Jak daleko jeszcze? – zapytała Erienne, kładąc rękę na brzuchu. Jej wzrok wyrażał zaniepokojenie. Hirad wzruszył ramionami. – Mamy bardzo mało czasu – powiedział Ilkar. – A musimy jeszcze mieć czas na przemyślenia, jeżeli mamy rzucić skuteczne zaklęcie. – Albo cokolwiek innego – zgodził się Denser. Objął ramieniem Erienne. – Wszystko w porządku? – Chyba po prostu zmęczenie – uśmiechnęła się do niego. – Nic mi nie będzie. Kontynuowali marsz dnem doliny jeszcze przez godzinę. Potem Jatha skręcił w lewo i ruszył w górę wyschniętego koryta rzeki biegnącego po stoku, na przemian stromym i płaskim. On i jego ludzie zatrzymali się na szczycie, w tym miejscu kończyła się linia sczerniałych drzew. Widok, jaki ukazał się oczom Kruków, zapierał dech w piersiach. Przed nimi, na przestrzeni wielu kilometrów, ciągnęła się falująca nizina, porośnięta gęsto wysoką trawą, delikatnie szumiącą na wietrze. Żółtawy dywan, przetykany czerwonymi i niebieskimi akcentami kołysał się wraz z ruchem powietrza, sprawiając, że na równinie malowały się ciemniejsze linie, niczym bałwany na wzburzonym morzu. Gdzieniegdzie ciemne blizny zakłócały tą harmonię, a ziemia wznosiła się i opadała łagodnymi grzbietami, aż po podnóża zakrytych chmurami gór, które biegły na linii horyzontu, tonąc w odległej mgle. Ale dopiero to, co znajdowało się przed i ponad nimi, sprawiło, że serca zabiły im mocniej. Podobna do ogromnej skazy na czystej tkaninie, niczym plama na błękitnym, zachmurzonym niebie wisiała szczelina. Wokół jej krawędzi kłębiły się i kotłowały chmury, a na falującej powierzchni raz po raz pojawiały się czerwone błyskawice. Wydawało się, że z każdym drżeniem pochłania fragmenty otaczającego ją błękitu. I smoki. Hirad naliczył czterdzieści, krążących według skomplikowanego, acz niezmiennego wzoru przed szczeliną, podczas gdy kolejne dwa tuziny, w grupach po trzy, oblatywały obszar w większej odległości. Zanurzały się w warstwy chmur, kręciły w lewo i prawo, a ich okrzyki odbijały się odległym echem od ziemi. Jatha wskazał w ich stronę. – Kaan – oznajmił. – Czy to w ogóle da się zrobić? – zapytał Bezimienny, rzucając spojrzenie na Protektorów, którzy zamiast uformować obronny krąg wokół Stylianna, stali również wpatrzeni w szczelinę i jej strażników. Styliann westchnął, wydając przy tym coś w rodzaju syku. – Magia ma odpowiedź na wszystko. – Ostatecznie, tak – zgodził się Ilkar. – Ale czas, to coś, czego nie mamy. Proponuję ruszać i pracować podczas każdego postoju. Zobaczcie tylko, jak już się rozrosła. Hirad spojrzał i niemal poczuł, jak ten czas im ucieka. Wydawało mu się, że szczelina powiększa się z każdą chwilą. Być może tak było. – Hirad? – odezwał się Bezimienny. – Hmm? – oderwał wzrok od szczeliny i pilnujących je Kaan i spojrzał na towarzysza. – Musimy iść – wskazał na Jathę z szacunkiem wpatrującego się w Hirada. Barbarzyńca skinął głową. – Jatha. Skrzydlaty Dwór? Sługa Wielkiego Kaana zmarszczył brwi i uśmiechnął się szeroko. – Skrzydlaty Dwór – wskazał poza dolinę, na odległe góry. Jego uśmiech znikł. – Ostrożnie – pokazał na niebo i pomachał rękami. – Ostrożnie – potem wskazał na oczy i obrócił się dookoła. – Zrozumieliście, Krucy? – zapytał Hirad. Odpowiedziała mu cisza pełna potwierdzenia. Ruszyli w dół stoku, w stronę równiny i rozkołysanej niczym w tańcu trawy. * * * Trawa była wyższa nawet niż Cil i Bezimienny, a jej gęste poszycie czyniło podróż morderczo wolną. Pachniała świeżością pól, ale także upojną słodyczą, jakby dojrzałego owocu w upalny dzień. I choć zapewniała im osłonę przed zagrożeniami na ziemi, to żadne z nich nie miało wątpliwości co do tego, jak wyraźne były ślady ich marszu z powietrza. Jatha był bardziej optymistyczny i pokazał im, jak trawa, którą mijali, prostuje się szybko. Jednak nawet on zmarkotniał, gdy dostrzegł, jak ciężsi Balaianie depczą ścieżkę, zostawiając wyraźne znaki. Przez całe popołudnie prowadził ich tak szybko, jak to było możliwe, zatrzymując się jedynie na krótko, by spożyć posiłek. Kiedy już zbliżał się wieczór, Jatha i jego ludzie zaczęli czegoś szukać, choć Hirad widział wokół jedynie nieprzerwane morze trawy. Na sygnał jednego ze swych podwładnych Jatha zatrzymał grupę. Odwrócił się do Hirada i przeszedł kilka kroków na palcach. Barbarzyńca skinął głową i zwrócił się do Kruków. – Spróbujcie teraz nie łamać zbyt dużo trawy, dobra? Jatha sprowadził ich ze ścieżki, powoli stawiając każdy krok i ostrożnie odgarniając wysokie źdźbła. Jego ludzie uczynili to samo. Hirad wzruszył ramionami i uczynił podobnie, wiedząc, że Krucy pójdą w jego ślady. Powolny ruch trwał dobre pół godziny, ale efekt okazał się oczywisty. Potrzeba by było tropiciela o zdolnościach Thrauna, by ich odnaleźć. Tak jak przez większość dnia, tak i teraz cel pozostał dla nich nie znany, dopóki do niego nie dotarli. Hirad, idący za ostatnim z ludzi Jathy, niemal wszedł mu na plecy, ale zatrzymał się gwałtownie. Przed nim czterech Vestari klęczało w luźnym półkolu. Zanurzyli dłonie w ziemi, a potem wyciągnęli i odsunęli wykonaną z drewna kratę, pokrytą ziemią i trawą, o rozmiarach około metr na metr. Nie zatrzymując się, Jatha poprowadził ludzi do ciemnej jamy. – Sprytne – powiedział Ilkar, stając obok Hirada. – To niesamowite, że ją odnaleźli – stwierdził barbarzyńca. – Wcale nie – odezwał się Thraun głosem pustym i pozbawionym emocji. – Szlak jest dobrze oznaczony. – Bezimienny poklepał go po ramieniu. – Chodźcie. Wejdziemy do środka i rozpalimy w piecu. Strzeliłbym sobie kawę. Po odsunięciu pokrywy z ziemi Krucy, oświetlając sobie drogę latarniami, zeszli po stromych, błotnistych, kamiennych stopniach do naturalnej jaskini. Miała około dziesięć metrów wysokości i była szeroka na jakieś piętnaście w swej głównej części. Naprzeciw schodów strop opadał ostro, tworząc niewielką alkowę, z której czuli ruch powietrza wskazujący na obecność korytarza. Podłoże jaskini było pokryte suchymi liśćmi. Po lewej stronie znajdował się stos opału, metalowe misy i talerze, a także cztery duże beczki z wodą. Na prawo leżały uplecione z suszonej trawy maty, które teraz wyciągnięto na środek, by chronić ciała przed chłodem kamienia. Ludzie Jathy ustawili latarnie w niszach wykutych w skalnych ścianach. Ich blask oświetlał ostre krawędzie i półki nad głowami, a także lekko kołyszące się liany wystające ze stropu. Było tu chłodno i wilgotno, a zapachy pleśni i gnijących liści tworzyły nieprzyjemną dla nosa mieszankę. Ale przynajmniej czuli się bezpiecznie. Na środku jaskini usytuowane było płytkie zagłębienie, w którym ludzie Jathy sprawnie rozpalili ognisko. Dym znikał w porach sufitu. Szybko zrobiło się cieplej i drużyna zaczęła się odprężać, rozciągając zmęczone członki i rozkładając się na matach, z zadowoleniem stwierdzając, że okazały się całkiem wygodne. – Choul – powiedział Jatha, wskazując rękami jaskinię. Hirad skinął głową. – Choul – powtórzył. Jatha i jego ludzie zajęli miejsca naprzeciw schodów i zaczęli przygotowywać jedzenie. Wydobyli z plecaków i worków suszone mięso i warzywa, a nad ogniem, na metalowych stojakach powiesili garnki z wodą. Tuż przy wejściu Thraun rozkładał piecyk Willa. Nic nie mogło powstrzymać Kruków przed wypiciem kawy. Usiedli dokoła, ciesząc się znajomym widokiem w tym obcym otoczeniu. Styliannowi i jego Protektorom pozostało zająć miejsce przy ścianie, na prawo od ogniska. Siedzieli cicho, zamyśleni, ale jakby odmienieni. Były władca Xetesku zamienił zdanie z Cilem, a potem podszedł do Kruków z plikiem pergaminów w ręku. – Mamy sporo do zrobienia. – Tak – przyznał Hirad. – Jest kawa, którą trzeba wypić, posiłek, który trzeba zjeść, i Krucy, którzy muszą pomówić. Na osobności. Potem wasza czwórka może przystąpić do dzieła. Styliann popatrzył w dół na Hirada z zaciętym wyrazem twarzy. – Myślałem, że darujemy już sobie te głupie podziały. Jednak nie? Twarz Hirada była pozbawiona emocji. – Nie mam pojęcia, o co ci chodzi – odparł. – Wiem tylko, że w ten sposób przedłużasz. Podczas misji każdej nocy rozmawiamy i planujemy. To zasada Kruków. – Ależ tak, i nigdy bym nie śmiał jej przekroczyć – wycedził Styliann. – W końcu musimy tylko ocalić dwa wymiary. Hirad przyglądał mu się chłodno, kręcąc głową. Lecz nim zdążył odpowiedzieć, w jaskini zabrzmiał zmęczony głos Densera: – Styliann, na litość boską, usiądź, proszę, zanim on znowu wytoczy swoją przemowę na temat „i dlatego ciągle żyjemy”. Ilkar roześmiał się głośno, aż dźwięk odbił się echem od ścian jaskini. Hirad spojrzał na niego. Styliann wzruszył ramionami i powrócił do Protektorów. – Dzięki za wsparcie – mruknął barbarzyńca. Ilkar uśmiechnął się. – Któregoś dnia, Hirad, po kolejnej rozmowie o wrażliwości, opowiem ci też o takcie. Wspaniały zapach gulaszu zastąpił wkrótce odór pleśni i zgniłych liści, a wśród podróżnych zapadło milczenie. Ponieważ ludzie Jathy porozumiewali się jedynie gestami i jakąś zaawansowaną formą telepatii, jedynymi słyszalnymi odgłosami były szczęknięcia talerzy i łyżek, trzask ogniska i sporadyczne ziewanie. Po krótkiej rozmowie Krucy sączyli w milczeniu kawę. Nie było zbyt wiele do powiedzenia, ale ten zwyczaj dawał im przyjemne poczucie normalności. Później, kiedy dorzucono jeszcze do ogniska, a garnki, talerze i resztki jedzenia wylądowały obok beczek z wodą, czwórka magów rozpoczęła badanie tekstów przywiezionych z Xetesku i Julatsy. Przez kilka godzin słychać było jedynie szelest przewracanych stron i od czasu do czasu ciężkie westchnienia. Choć większość tekstów nie była zapisana językiem formuł, czasami któreś z nich prosiło o pomoc w przetłumaczeniu pojedynczych zwrotów czy terminów, a wtedy jaskinię wypełniał stłumiony szept. Zaintrygowani początkowo Jatha i jego ludzie przyglądali się ciekawie Balaianom, ale to zainteresowanie wkrótce osłabło i po jakimś czasie wszyscy, poza dwoma strażnikami, którzy zajęli miejsce na schodach, ułożyli się do snu. Hirad oparł się o ścianę obok Bezimiennego i obaj wyciągnęli przed sobą nogi. Luźne rozmowy ucichły, a Thraun, który – odkąd zeszli do Choulu – nie wypowiedział jeszcze ani słowa, siedział skulony i ponownie zatopiony w myślach. W końcu magowie przeczytali wszystko, toteż po przygotowaniu kolejnej porcji kawy, ułożyli pisma przed sobą i zaczęli dyskusję. – Styliann, odkąd wiedziałeś, że te informacje znajdują się w Xetesku? – zapytała Erienne. – Od początku. Jedynym powodem, dla którego milczałem, był kłopot, jaki – jak odkryłem – wiązał się z wydobyciem ich przeze mnie z kolegium. – Ale studiowałeś je wcześniej? – naciskała Dordovanka. – Nie w ten sposób, przyznaję ze wstydem. Znajdowały się w zamkniętych skarbcach. – I co sądzisz? – Zaraz – przerwał im Ilkar. – Niczego nie osiągniemy, wygłaszając przypadkowe opinie. Określmy zadanie i spróbujmy je rozwiązać kawałek po kawałku. Dobrze? – reszta magów skinęła głowami, a na ustach Stylianna pojawił się uśmiech. – Ilkar. Jak zawsze dyplomata. Elf wzruszył ramionami. – Po prostu nie możemy tracić czasu. Kto chce nakreślić problem? – No dobrze – powiedziała Erienne. – Mamy tu zdestabilizowany portal łączący dwa wymiary i czerpiący energię z przestrzeni międzywymiarowej, którą wykorzystuje, by rozrastać się w postępie wykładniczym. Uważamy, że skoro został stworzony przez konwencjonalną magię, może tym samym sposobem zostać zamknięty. Tym niemniej nie istnieje żadne określone formułami zaklęcie, pozwalające na zdeaktywowanie takiej szczeliny, pozostaje nam więc stworzyć coś, co faktycznie będzie efektem wykorzystania niesprawdzonych informacji z zapisów Septerna, które tu mamy, oraz naszej ograniczonej wiedzy. Ryzyko jest niewiarygodne, sukces niepewny, a wymagana moc nieznana. Jak to brzmi? – Układałaś to już od jakiegoś czasu, prawda, kochanie? – zapytał Denser, przeczesując jej włosy. Ilkar roześmiał się, bardziej rozbawiony iskrą, jaka pojawiła się w oku Densera niż samymi słowami. To właśnie był dawny Denser i dobrze było mieć go z powrotem. Zastanawiał się nad zmianą, jaka zaszła w Xeteskianinie i choć wiedział, że była w tym znaczna zasługa Erienne, to podejrzewał również, że duża część tej siły nadal była uwięziona głęboko w duszy Ciemnego Maga. Potrzebowała jedynie wyzwolenia. – Uważam, że to bardzo celne podsumowanie – uznał Styliann. – Teraz, za waszym pozwoleniem, magowie Kruków, sądzę, iż pierwsza część tej zagadki to określenie, czy jesteśmy w stanie zbudować konstrukt many zdolny utworzyć połączenie z przestrzenią międzywymiarową. Albowiem, jeżeli nie jesteśmy w stanie wywrzeć na nią wpływu w okolicach szczeliny, to nie ma szans na, przepraszam za potoczne określenie, zaszycie tego nieba. Ilkar popatrzył na niego. – Zaszyć. Zaszyć – pochylił się i zaczął szybko przeglądać stos dokumentów. – Septern używa tego słowa, by opisać coś, co ma związek ze stabilnymi portalami. O, tutaj – chwycił cienką, oprawioną w skórę książkę, którą znaleźli w Julatsie i zaczął ją kartkować, wodząc wzrokiem za tekstem. – Posłuchajcie. To fragment skryptu dla adeptów z wykładu dotyczącego procesu myślowego. „W zetknięciu z siłami wymiarów nie wystarczy jedynie zrozumienie teorii konstruktu many. Należy wpleść w ognisko element jakiejś przyziemnej czynności, czegoś zwyczajnego i codziennego, czegoś, na czym można by skupić myśli zarówno podczas tworzenia konstruktu, jak i jego uwalniania. Musicie zrozumieć, iż energie przestrzeni międzywymiarowej mają zupełnie odmienny wpływ na manę niż przestrzeń Balai. Zaklęcie, które rzucicie, by ujarzmić lub ukształtować jej moc, wytworzy coś, co można jedynie opisać jako autonomiczną świadomość, a konstrukt, jaki zbudowaliście w celu, powiedzmy, otworzenia stabilnego portalu, może szybko wymknąć się wam spod kontroli. A więc, pytanie brzmi: jak pozostać skupionym i utrzymać tę kontrolę? Otóż musicie myśleć o tym, co czynicie i, jak już wspomniałem, powiązać to z czymś zupełnie zwyczajnym. Weźmy za przykład właśnie stabilny portal. Rzucenie zaklęcia powoduje, że materia przestrzeni Balai oraz materia docelowego wymiaru zbiegają się, a następnie dochodzi do ich połączenia. A więc krok pierwszy: wyobraźcie sobie, że stykacie ze sobą dwa kawałki tkaniny. Jak je połączyć? Dlaczego by ich nie zszyć? Wszyscy wielokrotnie widzieliśmy ludzi szyjących materiały, więc możemy wpleść ten element w proces myślowy podczas ogniskowania many.” Ilkar przekazał książkę Denserowi. – Potem opisuje praktyczne techniki rzucania, ale sens tego jest jasny. Co innego chcemy zrobić, jak nie załatać otwór w niebie tego wymiaru i naszego, by odciąć je od siebie i zamknąć korytarz? Styliann pokiwał głową. – Jakieś przemyślenia, Denser? – Uważam, że to wszystko pięknie, ale nie pamiętam, bym czytał coś o tym, jak wpleść tę igłę i nitkę w gotowy konstrukt. Podejrzewam, że może to doprowadzić do destabilizacji. – Może i może, ale chyba nadal wybiegamy za daleko w przód – wtrąciła się Erienne. – Ten fragment o podstawach teorii konstruktów jest niekompletny. Nie mamy pojęcia, czy to, co zbudujemy, będzie miało dostateczną moc, by sięgnąć krawędzi szczeliny. W końcu Septern rzucał zaklęcie w miejscu, gdzie stał. My potrzebujemy bóg wie jakiego zasięgu. Styliann ponownie skinął głową. – Słuszna uwaga, ale tym nie powinniśmy się przejmować. Portal-Wymiarów, czyli zaklęcie użyte przez nas w Kamiennych Wrotach, zawierało element zasięgu, który jest dla mnie w pełni dostępny. Nasza czwórka dysponuje wystarczającą mocą, by zbudować odpowiedni konstrukt łączący. Podejrzewam, że niewiele większą, ale wystarczającą. – Musimy być pewni – zaoponował Ilkar. – I to się wkrótce okaże – odparł Styliann. – A teraz powróćmy do kwestii wspomnianej już przez Densera, czyli wplecenia igły i nitki w konstrukt. Hirad, ułożony wygodnie obok Bezimiennego, ziewnął i przeciągnął się. Zapowiadała się długa noc. * * * Na imię miał Aeb, ale była to jedyna wyróżniająca go cecha. Nie postrzegał siebie jako odrębnej istoty ani kiedy wykonywał samotne zadania, ani gdy, tak jak teraz, stał ze swymi wszystkimi braćmi. Czuł ich, przygotowujących się do obrony domu zgodnie z rozkazem Wybranego, maga Stylianna. Powody były nieistotne, rozkaz wystarczył za wszystko. Aeb był potężnym mężczyzną, który słabo pamiętał swe powołanie w wieku dwudziestu trzech lat. Okryty – jak wszyscy inni – ciężką, czarną skórą i kolczą zbroją, ubrany w sztywne buty i hebanową maskę, uzbrojony w miecz i topór bojowy w całkowitej ciszy kontrolował segment terenu przed sobą. Była to cisza, jakiej nie mógł wyczuć żaden nie-Protektor, albowiem horyzont był pełen Wesmenów. Protektorzy obserwowali zbliżającą się wrogą armię od kilku godzin, najpierw poprzez myśli kilkunastu zwiadowców, a potem oczami wszystkich swych braci. Oddział z Julatsy zajął pozycję, otaczając ich w odległości około stu pięćdziesięciu metrów. Wkrótce przed nadejściem ciepłego zmierzchu Aeb dotknął uczuć swych braci. Żaden nie spodziewał się ataku przed świtem. – Będziemy odpoczywać na zmianę – pomyślał Aeb, a jego myśl natychmiast obiegła umysły wszystkich Protektorów. Spojrzał w lewo i w prawo. Za plecami miał ruiny domu. Ze wszystkich segmentów formacji obronnej, nie pozostawiającej żadnej luki w pierścieniu wokół domu, część braci zrobiła trzy kroki w tył i podeszła do skupiska przygotowanych i rozpalonych ognisk, obok których znajdował się opał, żywność i woda, gotowe do użytku. Protektorzy odpoczywali na zmianę, jedna trzecia grupy naraz, przez cztery godziny, chyba że nagłe zagrożenie zmieniało rozkaz, wtedy wszyscy powracali do stanu gotowości. W żadnym momencie Wesmeni nie mogli mieć szansy na atak z zaskoczenia. Noc była niebezpieczna przede wszystkim dla nich. By skutecznie walczyć, nieprzyjaciel potrzebował światła, Protektorzy nie. Uczucia, myśli i uporządkowane wypowiedzi braci przepływały przez umysł Aeba przetwarzane przez część świadomości na poziomie nieco niższym niż zmysł walki. W każdej chwili wiedział o wszystkim, co widzieli i słyszeli, wyczuwał każdą funkcję ich ciał, kiedy oddychali, znał wszystkie słabości, czuł każdy obolały mięsień i każdą ranę, jaką odnieśli. Bracia, którzy odnieśli obrażenia, byli pilnie strzeżeni po swych słabszych stronach, przez tych, którzy pozostawali w lepszej formie. Żaden nie miał prawa zginąć przez brak ochrony. Jedyną cząstkę niepokoju w ich kolektywnej świadomości stanowił fakt, że nie dało się wyczuć Cila i pięciu innych towarzyszących Wybranemu, choć ich dusze były w zbiorniku. Jak gdyby pozostawali w uśpieniu, nieaktywni. Żywi, ale odcięci od swych braci. Kiedy powrócą, jedność zostanie wzmocniona. – Ciągle nie można wyczuć zagubionych – zasygnalizował Ayl, brat, któremu powierzono zadanie obserwowania dusz tych sześciu, w poszukiwaniu oznak przebudzenia. – A jednak nadal żyją – nadeszła odpowiedź. – Kiedy powrócicie do stanu gotowości, nie myślcie już o nich podczas bitwy. Aeb objął wzrokiem rozległe szeregi wrogów. Dotknąwszy myśli braci, ocenił liczbę przeciwników na około dziesięć i pół tysiąca. Wszyscy byli zahartowanymi wojownikami, a że nieraz odnieśli już zwycięstwo zarówno nad armiami, jak i nad magią, wierzyli w swoją siłę i w to, że zmiotą z powierzchni ziemi niewielki oddział, jaki stanął im na drodze. Protektorzy nie mogli na to pozwolić. Ich Wybrany polegał na nich. Podobnie jak Ten, który ich znał, choć nie był już częścią nich. Aeb przesłał myśli o tym człowieku, Solu, do swych braci i poczuł wokół siebie silne pragnienie, by go chronić. Nie było mowy o porażce. ROZDZIAŁ 30 Po trzech dniach forsownego marszu lord Senedai nakazał rozbić obóz, by jego wojownicy mogli odpocząć i podbudować morale przed nachodzącą bitwą. Nie spieszyli się, by zaatakować ludzi otaczających ruiny domu, który stał się w umysłach Wesmenów symbolem całego zła magii. Wielu z wojowników siedzących teraz wokół plemiennych proporców nigdy nie wierzyło, że znajdą się tutaj. To duchy ich przywiodły i to duchy miały dać im siłę potrzebną do zwycięstwa. Szamani, choć pozbawieni niszczycielskiej magii, znów znaleźli się w centrum uwagi, stając się obiektem szacunku plemion. Senedai powinien być absolutnie pewny wygranej. Obrońcy domu zostali otoczeni. Nie mieli się dokąd wycofać i było ich dwudziestokrotnie mniej niż wesmeńskich wojowników. Świt miał rozpocząć się rzezią, a zakończyć pościgiem za Krukami, gdziekolwiek się znajdowali. Zostaną schwytani, a ich desperacka próba uzyskania jakiejś mitycznej pomocy zakończy się porażką... zostaną usunięci z areny działań wojennych o Balaię raz na zawsze. To właśnie powiedział swym kapitanom i wojownikom spotkanym podczas obchodu, który odbył z aroganckim uśmiechem, godnym plemiennego lorda o absolutnej władzy. Jednak teraz, stojąc samotnie, czuł, jak ogarniają go wątpliwości, jakich nie miał nawet przez chwilę, walcząc pod bramami kolegium. I zastanawiał się, czy te osiem tysięcy wojowników pozostawionych, by zarządzali Julatsą, pilnowali jeńców i zajęli się rannymi, nie miało wyjątkowego szczęścia. Oni uważali, że odebrano im szansę na kolejną chwałę, znieważono ich. Senedai zaś niemal żałował, że nie został z nimi, choć było to jego prawo jako zwycięskiego wodza. Julatsa była jego miastem po wieczność. Stał na obrzeżach wesmeńskiego obozu, dalej niż najdalsze straże, i spoglądał w stronę ruin. Tam znajdował się jeden z powodów jego wątpliwości. Czterystu siedemdziesięciu sześciu zamaskowanych wojowników. Poprzedniego dnia kazał zwiadowcom ich policzyć. Nosili identyczne zbroje i taką samą broń. Byli potężni w tych przerażających maskach. Wszyscy stali. W milczeniu. Nieruchomo. Senedai zadrżał i obejrzał się, by sprawdzić, czy nikt go nie widział. W ich bezruchu było coś bardzo niepokojącego. Stali wyprostowani, ze złożonymi przed sobą rękami. Tylko ruchy głów zdradzały, że są żywymi istotami. Obserwowali armię Wesmenów. Byli strasznymi przeciwnikami i wesmeński wódz miał pewność, że nie będą stać i czekać, kiedy nakaże łucznikom strzelać. To był najlepszy sposób, by osłabić ich formację, ale myśl, że pobiegną ku niemu – powodowała strach, pomimo ich niewielkiej liczebności. Jednak, tak jak wszystko inne, rozwiązanie musiało poczekać do jutra rana. Odwrócił się plecami do ruin i w czerwonawym blasku zachodzącego słońca wyobraził sobie skazę nad Parvą. Otwór w niebie. Młody mag bełkotał bez końca o smokach, które przelecą przez nią i pochłoną ich wszystkich, a Senedai nie był na tyle pewien, że te potwory nie istnieją, by w pełni mu nie dowierzać. W końcu właśnie dlatego się tu znalazł i dlatego lord Tessaya rozkazał mu za wszelką cenę zniszczyć ruiny domu aż po fundamenty, a potem doścignąć i zabić Kruków. Tessaya uważał, że znajdowała się tam brama. Do innego miejsca. Dość jasno określił zadania lorda Senedai. Wódz plemion Heystron ponownie zadrżał i ruszył do swego namiotu. Całe to miejsce cuchnęło złem i magią. Powodowało u niego dreszcze. Może Tessaya przybędzie, zanim sam będzie musiał zaatakować. * * * Baronowie Blackthorne i Gresse jechali w towarzystwie generała Darricka przez ruiny Kamiennych Wrót. Towarzyszyło im trzydziestu kawalerzystów, choć wszyscy trzej natychmiast zrozumieli, że jakakolwiek straż jest zbędna. Armia kontynuowała marsz na wschód, w stronę Koriny, okrążając przełęcz szerokim łukiem, ale nie oczekiwali i nie napotkali oporu na głównym szlaku. Ludzie, których ścigali, nie skierowali się na zachód, do domu. Przekroczywszy spaloną bramę niedawno zbudowanej, a już zniszczonej palisady, pod pustym spojrzeniem dwóch spalonych strażnic Darrick zauważył pierwszą plamę czerwieni i odwrócił się do swoich ludzi. – Zachowajcie dla siebie to, co tu zobaczycie. Nie będzie to przyjemne. Kiedy już zatrzymali się w centrum miasta albo w miejscu, które uważali za centrum, słowa generała wydały się puste i bez znaczenia. „Nieprzyjemne”. Ogrom tego eufemizmu niemal wywoływał śmiech, choć śmiech właśnie teraz byłby absolutną zniewagą. Darrick sądził, że w ciągu swej żołnierskiej kariery widział już wszystko. Wojna była okrutnym zajęciem. Widywał już czaszki ludzi zmiażdżone kopytami rumaków, ludzi nadal wołających o pomoc. Widział młodych mężczyzn zaciskających palce na trzewiach wypływających spomiędzy nich na brudną ziemię. Ich oczy nadal szukały nadziei w twarzach przyjaciół. Widział odrąbane członki, odcięte szczęki, oczy przebite strzałami i topory sterczące z głów ludzi, którzy nadal szli naprzód, z powodu szoku nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że byli już martwi. Widywał straszliwe oparzenia od ognia i lodu, jakie powodowała magia dzięki kilku wyszeptanym słowom, a ostatnio także niszczycielską moc wody zalewającej przełęcz i pozostawiającej zmiażdżone i porozrywane ciała wciśnięte w szczeliny skalne. Jednak zawsze potrafił dostrzec przyczynę cierpienia. Obie strony przystępowały do wojny z pełną świadomością bolesnych konsekwencji. Tylko że tu, w Kamiennych Wrotach, było zupełnie, zupełnie inaczej. Blackthorne zostało całkowicie zniszczone, ale jego mieszkańcy już wcześniej uciekli albo dołączyli do armii barona. Ludzie z Kamiennych Wrót nie mieli takiej możliwości, a ich rzeź była zamierzona. Darrick pokręcił głową. To wszystko było nie tak. Znał sposób myślenia Tessayi i coś takiego nie było w jego stylu. Wesmeni solidnie umocnili Kamienne Wrota, wskazywały na to nawet popalone szczątki budowli. Miasto otoczyła palisada i wieże strażnicze. Na zewnątrz wykopano doły i rowy, a strategiczne punkty obrony w całym mieście zostały świetnie przygotowane. Tessaya planował długotrwałą okupację. Ale coś radykalnie i w ohydny sposób zmieniło jego zamiary. Wszystkie budynki spalono do fundamentów, nie zostawiając kamienia na kamieniu, a z konstrukcji Wesmenów pozostały jedynie drewniane szczątki i popiół. A wszędzie, absolutnie wszędzie dokoła leżały ciała. To była rytualna masakra, ludzi po kolei zabierano w konkretne miejsca w mieście już po jego spaleniu, a potem mordowano. Wyłupiono im oczy, poderżnięto gardła, rozcięto brzuchy, a trupy rozkrzyżowano na ziemi, by spoglądały ku słońcu. Musiało ich być ponad trzystu. Żołnierze z garnizonu miejskiego i z armii czterech kolegiów. Niektórych Darrick rozpoznawał, inni byli jego wypróbowanymi druhami. Od ich śmierci minął już dzień i chmary much wypełniały przestrzeń złowrogim bzyczeniem, podczas gdy padlinożercze ptaki i zwierzęta czekały tylko na odjazd jeźdźców, by powrócić do przerwanej uczty. Smród rozkładu narastał w powietrzu. – Co tu się stało, na bogów patrzących z niebios? – głos Gresse’a przypominał chrapliwy szept. Zeskoczył z konia i stanął na ziemi z posępnym wyrazem twarzy. Reszta jeźdźców poszła za jego przykładem. – To ostrzeżenie – powiedział cicho jeden z kawalerzystów, wypowiadając myśl Darricka. – Chcą, żebyśmy się ich bali. – Nie – zaprzeczył Blackthorne. – To oni się boją. – Widziałeś już kiedyś coś takiego? – zapytał Gresse, a na jego twarzy malowało się niedowierzanie. Blackthorne pokręcił głową. – Widziałem opis, który jest w bibliotece w Blackthorne. Albo raczej był. Nie zapominajcie, że walczyliśmy już wielokrotnie z Wesmenami. – Ale co skłoniło Tessayę do czegoś takiego? – zapytał Darrick. – Spalenie miasta miało po prostu uniemożliwić komukolwiek skorzystanie z tego, co zbudował, prawdopodobnie sama przełęcz jest teraz bardzo silnie broniona. Ofiary, bo tym właśnie były, to zupełnie coś innego – wyjaśnił baron. – Kiedy Wesmeni idą do bitwy, szamani wzywają na pomoc duchy, by dodawały im sił. Lecz gdy obawiają się, że wróg jest silniejszy od nich, składają ofiary, by odpędzić zło, które – jak sądzą – ich prześladuje. Ci biedacy zostali poświęceni w szamańskim rytuale, a ułożono ich twarzami ku wstającemu słońcu, bowiem Wesmeni wierzą, że świt pozwala patrzeć na świat bogom ich wrogów, zaś taki widok odbiera im odwagę – wzruszył ramionami. – Boją się nas? – Gresse zmarszczył brwi. – Nie sądzę, nie nas – odparł Darrick. – Coś poważnie przeraziło Tessayę, tak bardzo, że porzucił swój plan. Zazwyczaj jest bardzo ostrożny. Teraz najwyraźniej wierzy, że inwazja może ponieść klęskę i gdziekolwiek się udał, sądzi, że to kluczowy punkt jego kampanii. – A gdziekolwiek idzie on, idą też jego słudzy – dodał ponuro Gresse. – Tak – zgodził się Blackthorne. – Wygląda na to, że zamiast jednego wilka, ścigamy teraz całe stado. Darrick wydął wargi. – Przedtem jednak wszyscy ci ludzie zasłużyli na pogrzebowy stos. – Czas jest bezcenny – zaoponował dość ostro Blackthorne. – Ci ludzie nie dziękowaliby nam, gdyby ich mordercy uciekli, podczas gdy my będziemy ich chować. Darrick popatrzył na niego twardo. – I złapiemy Tessayę. Osiem tysięcy naszych ludzi idzie na wschód. Dołącz do nich i przyślij tu moją kawalerię. Dopilnujemy, by zmarli otrzymali pogrzeb, na jaki zasłużyli. Dogonimy was jeszcze przed zmrokiem. – Wybacz, generale – powiedział Blackthorne. – Moje słowa nie miały... Darrick przerwał mu gestem. – Rozumiem, baronie, a mój szacunek dla ciebie pozostał niezmieniony. Lecz nie mogę zostawić moich ludzi, by gnili pośród tej straszliwej rzezi. Czułbyś to samo. Blackthorne uśmiechnął się blado i wskoczył na konia. – Bez wątpienia, generale. Jesteś dobrym człowiekiem. Zrób, co należy, nieważne, ile czasu to zajmie. – Czas to coś, czego mamy bardzo niewiele. Ale nasz przynajmniej się jeszcze nie skończył. * * * Krucy wraz z Xeteskianami i swymi przewodnikami opuścili Choul na długo przed świtem. Magowie dyskutowali bardzo długo. Hirad słyszał ich ciche głosy, od czasu do czasu wybudzając się z dziwnie niespokojnego snu. A kiedy Jatha zarządził pobudkę, czuł się zmęczony i rozdrażniony. Podobny nastrój widział też na twarzach swych przyjaciół i Stylianna. Choć słońce jeszcze nie wzniosło się nad równinę nadal okrytą cieniem, było dość jasno, by widzieć bezpośrednie otoczenie. Wszędzie wokół rozciągała się wysoka trawa. Tak naprawdę panujący półmrok był na swój sposób przyjemny i Hirad miał poczucie bezpieczeństwa, choć wiedział, że jest ono fałszywe. Bo chociaż mogli skryć się w ciemności przed innymi ludźmi, to towarzysze Jathy, podobnie jak smoki, doskonale widzieli przy tym nikłym świetle. Cała ta podróż nocą jedynie osłabiała możliwości Kruków. Powiedział to Bezimiennemu, który tylko skinął głową, jakby doszedł do tego samego wniosku. Szyk podróżujących uległ zmianie w stosunku do poprzedniego dnia. Choć Jatha i jego ludzie nadal szli na czele, to magowie Kruków przesunęli się do tyłu, by móc kontynuować rozmowę ze Styliannem. Protektorzy pozostali tylną strażą, a Hirad, Bezimienny i Thraun osłaniali boki. Thraun nie wyglądał lepiej. Zamknięty we własnym świecie, pełnym żalu i poczucia winy za śmierć Willa, nadal był z nimi i bez wątpienia walczyłby w razie konieczności, ale to wszystko. Jadł to, co mu się dało, spał i czuwał, gdy go o to proszono i odpowiadał na pytania dotyczące terenu i ewentualnych śladów. Poza tym był kompletnie nieobecny. Niedługo po nadejściu świtu teren, dotychczas płaski i równy, zaczął się podnosić. Najpierw łagodnie, a potem bardziej stromo i choć pagórki nie były nigdy wyższe niż siedem metrów, to i tak powodowały zmęczenie. Okolicę nieprzerwanie porastała wysoka trawa, wszędzie równie gęsta, lecz teraz nawet Jatha, który narzucił szybkie tempo, łamał i deptał łodygi w pospiesznym marszu. Hirad przyglądał mu się przez chwilę, zauważając, jak niezmiennie spogląda w górę, ku szczelinie, podczas gdy jego ludzie, ze zmarszczonymi czołami, uważnie badali okolicę. – Czy nie masz wrażenia, że coś jest nie tak? – zapytał Hirad, dołączając do Bezimiennego. – I to bardzo – odparł Bezimienny. – Powinniśmy rozważyć możliwość ataku – poklepał miecz, jak dotąd, nadal schowany w pochwie na plecach. – Pomówię z Jathą. – Hirad przesunął się naprzód i postukał przewodnika w ramię. Sługa Kaan odwrócił się i zmusił do uśmiechu, choć jego twarz wyrażała niepokój. – Co się dzieje? – zapytał Hirad. Jatha milczał. – Niebezpieczeństwo? – Hirad wskazał na niebo, a potem zamachał rękami, tak jak robił to Jatha, gdy mówił o smokach. Jatha pokiwał energicznie głową. – Bitwa na niebie. Niedługo – odezwał się. – Ostrożnie – wskazał na oczy, a potem na okolicę. – Więcej bitwa – wzruszył ramionami. Hirad skinął głową. – No dobra, Krucy – powiedział, odwracając się do przyjaciół. – Możemy mieć towarzystwo na niebie i na ziemi. Przygotujmy się. Thraun, Bezimienny, lewa i prawa flanka. Ilkar, tarcza. Denser i Erienne – ofensywne. Na przedzie dwóch ludzi Jathy odłączyło się od grupy, znikając po bokach w trawie, z wyciągniętymi mieczami. Sam Jatha parł naprzód, jeszcze przyspieszając tempo, tak że teraz był to raczej powolny bieg. Hirad zerknął do tyłu, na Stylianna. – Zakładam, że zajmiecie się obroną tyłów. Styliann skinął głową. – Nic nie przejdzie z tyłu – rzekł krótko. Wysoko na niebie, obrona szczeliny została wzmocniona. Hirad doliczył się teraz około siedemdziesięciu Kaan lecących w niewielkich odstępach. Ich okrzyki rozbrzmiewały nad równiną. Ten odgłos był tak niesamowity, że prawie zadrżał. Szorstkie skrzeknięcia i ściszone ryki były zupełnie obce jego uszom. Poruszył ramionami, czując, jak włosy jeżą mu się na karku. Mimowolnie spojrzał do tyłu i wtedy je zobaczył. Początkowo były tylko grupą ciemnych punktów, wysoko na niebie, nadlatujących od strony leśnej doliny, którą szli poprzedniego dnia. Jednak w miarę jak się zbliżały, zobaczył ich sylwetki, długie, wąskie i szybkie. Było ich ponad dwadzieścia i leciały w jednej, klinowej formacji prosto na szczelinę. Okrzyki Kaan stały się bardziej niecierpliwe i połowa obrońców bramy wyrwała się z szyku, tworząc grupy pięciu czy sześciu smoków i lecąc na spotkanie wroga. Dopiero głos Jathy sprawił, że zdał sobie sprawę, iż wszyscy zatrzymali się i patrzyli. – Iść – pospieszył Jatha. – Ostrożnie – chciał pobiec, ale nagła zmiana na niebie przykuła jego uwagę. Hirad podążył za jego wzrokiem ku atakującym smokom. Jeden oderwał się od grupy i zanurkował w dół, nad równinę, kierując się prosto na nich. – Krucy, miecze w dłoń i zapomnijcie o zaklęciach. Musimy uciekać. Protektorzy tak samo, uwierzcie mi albo gińcie – wskazał na nadlatujący kształt. Był tuż-tuż. – Hirad! – Jatha szarpnął go za ramię. Głos miał drżący, a jego ludzie byli wyraźnie poruszeni. Hirad spojrzał na niego. Mężczyzna rozcapierzył szeroko palce dłoni, a potem rozłożył ramiona. – Iść – powtórzył gest. Wykrzyknął rozkaz do swych ludzi i ci natychmiast rozbiegli się w różnych kierunkach, znikając w trawie. Hirad zrozumiał. – Krucy! – wrzasnął. – Linia! trzy metry odstępu. Za mną! – nie czekając, by sprawdzić, czy Styliann posłuchał, Hirad popędził przez trawę, słysząc po bokach Ilkara i Bezimiennego. Zerkając na lewo i prawo, dostrzegał ich sylwetki, ale nie widział reszty drużyny, biegł, potykając się i walcząc z gęstą i wysoką trawą utrudniającą każdy krok. Pędzili na oślep. Wszystko zależało od szczęścia. Przedzierając się przez giętkie łodygi, wyobrażał sobie, jak smok zniża lot, śmiejąc się z ich żałosnej próby ucieczki i wybierając pierwsze ofiary. Nie mieli szans. W każdej chwili mógł zionąć ogniem i zamienić wszystkich w kupkę popiołu unoszącego się na wietrze. Czuł gniew na Sha-Kaana, że pozostawił ich bez ochrony i wykrzyczał w myślach jego imię, domagając się pomocy, błagając o ratunek. Potknął się i niemal upadł. Zdusił krzyk i z przerażeniem zdał sobie sprawę, że jego koszmar stał się rzeczywistością. W Taranspike śnił o tym, jak ucieka przez popękaną ziemię, zmierzając donikąd, ale efekt miał być taki sam. Zostanie schwytany, bezradny, a ogień oddzieli skórę od jego kości. Fala gorąca wraz z czerwonym blaskiem płomieni pochłaniających trawę rozlała się po równinie na prawo od niego. Nikt nie krzyknął, ale przecież nie zdążyłby. Hirad przyspieszył, modląc się, by nie był to Jatha. Trzask ogarniętej ogniem trawy rozbrzmiał w powietrzu, a ku niebu uniosła się chmura gęstego dymu. Z szarych kłębów wyłonił się mierzący ponad dwadzieścia metrów smok i wzleciał w górę, przygotowując się do kolejnego ataku. Smukłe, błękitne ciało z łatwością pruło powietrze, a skrzydła uderzały ze straszliwą gracją. Jego czarny cień przesuwał się po ziemi, a potężne skrzydła, niczym żagle, nabierały powietrza i odpychały je na boki, powodując hałas podobny do wichru szalejącego pośród budynków. Hirada ogarnęła mrożąca krew w żyłach pewność, że następnym razem smok przyleci po nich. Biegł dalej, zgarbiony, z ramionami uniesionymi, jakby chciał ochronić twarz. Nie więcej niż kilkanaście kroków przed nim teren opadał gwałtownie. To była ich jedyna szansa. – Krucy! – ryknął, próbując przekrzyczeć huk płomieni, wrzaski ludzi i okrzyki ponad stu smoków. – Prosto przed nami stok! Na dół! Trzymajcie się nisko! Czuł, że za nimi smok zawraca. Pobiegł do przodu i z ostatnim krokiem dał nura, tak by stoczyć się na dół. Spadał, wirując, czując, jak ziemia, trawa i żwir lecą mu do oczu. Stok był bardziej stromy, niż oczekiwał i z trudem kontrolował szybkość. Nad głową rozbłysł mu wielki wybuch płomieni, podpalając trawę na szczycie pagórka i wzniecając kolejny pożar pochłaniający wszystko dokoła. Fala gorąca spłynęła po stoku, a ogromny cień smoka przesunął się nad nim. Hirad rozłożył ręce, by zahamować upadek, uderzył o ziemię u stóp wzgórza i zatrzymał się prawie na Bezimiennym. W powietrzu unosił się tuman kurzu, a ślad jego upadku znaczyła bruzda w ziemi i połamana trawa. Pomogli sobie nawzajem wstać. Ilkar leżał kilka kroków dalej, kręcąc głową i próbując usiąść. Wokół i ponad nimi kłębił się dym. Kwaśny zapach spalenizny drażnił ich nozdrza, a trzask płomieni był niepokojąco blisko. – Krucy! – zawołał Hirad. – Krzyczcie, jeśli mnie słyszycie. Do mnie. Denser i Erienne krzyknęli, że nic im nie jest. Thraun pojawił się tuż obok Hirada i skinął tylko głową. – Ocena sytuacji? – zapytał Hirad. – Dym na niebie nas zasłoni, ale jeżeli tu zostaniemy, spłoniemy – zastanowił się Bezimienny. – Musimy przedostać się na drugą stronę tego stoku. Wiatr wieje głównie ze wschodu na zachód, więc proponuję iść na wschód. Pojawili się Denser i Erienne. Ciemny Mag obejmował kobietę w talii. Krew ciekła jej ze skaleczonego podbródka. – Zejście niekoniecznie wskazane dla kobiety w ciąży – powiedziała. Niepokój na twarzy Hirada musiał być widoczny, bo uśmiechnęła się szybko. – Ale potrzeba czegoś więcej niż tarzania w trawie, by zranić dziecko magów. – To dobrze – odparł Hirad. – Chodźcie, odsuńmy się od ognia. Zakryjcie usta, jeśli macie czym. Biegnąc, wyciągnął z kieszeni kawałek materiału i zawiązał sobie wokół twarzy. Duszący dym wypełniający niebo nad nimi zaczynał kłębić się w zagłębieniu, gdzie się ukryli, lecz stał się znacznie mniej dokuczliwy. Ogień płonął po obu stronach, przesuwał się po stoku za nimi i na prawo wzdłuż rynnowatej dolinki. Skręcając nieco pod górę, w kierunku ich podróży, Hirad wytężał słuch w poszukiwaniu atakującego smoka albo oznak życia ze strony reszty rozproszonej drużyny. Nie słyszał jednak nikogo. Zaniepokojony tą nagłą ciszą, niemal odruchowo dobył miecza, odwracając się do Bezimiennego, by kazać mu zrobić to samo. Usłyszał szelest w trawie i zdążył krzyknąć do Ilkara, by rzucił Pancerz-Ochrony, kiedy krótka strzała wbiła się w lewy bark Thrauna. – Tarcza gotowa – zawołał Ilkar. – Krucy, uważajcie na boki. Denser, chyba bardziej przyda się twoje ostrze. Thraun, trzymasz się? – druga strzała odbiła się od tarczy, potem trzecia. – Lekka rana. Krwawię, ale mogę walczyć – jego beznamiętny głos nie zdradzał nawet cienia bólu, który musiał czuć. Hirad ruszył naprzód, Bezimienny dwa kroki na prawo, a Denser w lewo. Thraun chronił tył rzucających magów. Barbarzyńca słyszał, jak Erienne szepcze, ogniskując manę na zaklęcie. Modlił się tylko, by nie miało ono nic wspólnego z ogniem. Kolejne trzy strzały odbiły się od tarczy, a potem usłyszeli okrzyki, trzask łamanej trawy i tupot nóg. Hirad zatrzymał się i rozsunął mieczem trawę przed sobą. – Nadchodzą. Spodziewajcie się krótkich mieczy, widzieliście, co miał Jatha. Z trawy wyskoczyło trzech mężczyzn o ogolonych głowach. Mieli mniej niż półtora metra wzrostu i trzymali oburącz pałki nabijane kolcami. Zaatakowali, wykrzykując coś w języku, którego Hirad nie rozumiał, z twarzami wykrzywionymi wściekłością. Za nimi nadchodzili kolejni. Hirad pochylił się do tyłu i przyjął na ostrze zaskakująco silny cios. Odbił go w prawo i w dół, odsłaniając bok przeciwnika. Szybko odzyskał równowagę i ciął mieczem w górę, odcinając ucho mężczyzny, gdy ten próbował uniknąć ciosu. Krzyknął z bólu i Hirad zawrócił ostrze, tnąc w dół i zadając łamiący kości śmiertelny cios w bark. Cofnął się i czekał, widząc, jak Denser przebija pierś przeciwnika. Wróg Bezimiennego leżał już martwy na ziemi. Atakujący zatrzymali się, z nienawiścią spoglądając na przeciwników, oceniając ich wzrost, siłę i rozmiar broni, którą władali Krucy. – Dołączcie – Hirad skinął na przyjaciół. – Uwaga na boki. Erienne, chyba już czas na kolejny pokaz, jeśli jesteś gotowa. Wrogowie, około dwunastu, wycofywali się. Hirad obserwował ich każdy krok. Dostrzegał ruch po obu stronach. – Znowu zaatakują. Ale tym razem nie z przodu. Erienne, zaklęcie... Dordovanka stanęła u boku Hirada, otworzyła dłonie i wypowiedziała komendę. Lodowaty-Podmuch z wyciem zanurzył się w trawie, niszcząc wszelkie życie na obszarze dwudziestu metrów. Wojownicy Kruków szybko ruszyli za nim. Zewsząd podniosły się wrzaski czystego przerażenia, a potem tupot oddalających się kroków powiedział im, że wrogowie uciekli. – Doskonale – Hirad ruszył naprzód przez strefę śmierci stworzoną przez Erienne, łamiąc skostniałe łodygi wysokiej trawy. Wokół niego rozrzucone były ciała kilkunastu mężczyzn o przerażonych, zamarzniętych twarzach. Wspinając się w górę stoku, zobaczył, że teren ponownie się wyrównuje. Po prawej stronie równinę pokrywał całun dymu. Pytanie brzmiało, gdzie byli Jatha i Styliann? Ostrożnie dał Krukom znak, by się zatrzymali. Erienne natychmiast zajęła się raną Thrauna. Barbarzyńca spojrzał w niebo. Wokół szczeliny trwała zaciekła bitwa. Płomienie rozświetlały przestrzeń pełną smoków, krążących, nurkujących i wznoszących się. Patrzył jak dwójka, rozpoznana przez niego po rozmiarach jako Kaan, ścigała samotnego przeciwnika. Jeden zionął strumieniem ognia obok skrzydła wroga, podczas gdy drugi zanurkował i chwycił jego szyję. Skręcił ją gwałtownie, a potem wypuścił ofiarę, by spadła na ziemię. Więcej smoków nadlatywało z trzech stron, by dołączyć do bitwy, ale nie było śladu po tym, który zaatakował Kruków. Przez chwilę wszyscy wpatrywali się w niebo, obserwując mordercze zmagania ogromnych istot, ich czysto zwierzęcą potęgę. Tak wielka siła, szybkość i zwinność. Widok nie miał sobie równych i ponuro przypominał Hiradowi o ich pozycji w konflikcie. Jak dotąd mieli szczęście, lecz po raz pierwszy od czasu starcia z WiedźMistrzami, czuł, że ich los nie znajduje się w ich rękach. Jeżeli smok będzie chciał ich zabić, zginą. – Co teraz? – zapytał Denser, patrząc na Erienne udzielającą pomocy Thraunowi. – Zachowujemy czujność – odpowiedział Hirad. – Obserwujemy i niebo, i ziemię. Ilkar musi na razie utrzymać tarczę. Erienne porządnie ich przeraziła, ale mogą wrócić. Tymczasem powinniśmy pomyśleć, jak odnaleźć innych. – Zakładając, że jest kogo szukać – rzuciła Erienne. Owinęła kawałek płótna wokół rany Thrauna. Zmiennokształtny chwycił drzewce prawą ręką i na jej znak szarpnął mocno. Strzała wyszła. Thraun jęknął z bólu i krew przeciekła przez płótno, spływając po rękach Erienne. Szybko zatamowała krwawienie, wyszeptała kilka słów i nacisnęła mocniej. – Przyciśnij tu – poleciła, układając dłoń Thrauna w odpowiednim miejscu. – Zasklepiłam ranę wewnątrz, ale prowizorycznie. Spróbuj nie używać tego ramienia przez resztę dnia, dobrze? Wojownik skinął głową. – Dziękuję. Dotknęła jego policzka zakrwawioną dłonią. – Kochany Thraun – popatrzyła na niego z niepokojem, a jej zasmucona twarz wyrażała wszystko, czego nie mogły przekazać słowa. Krucy zatrzymali się nieco poniżej krawędzi stoku. W gąszczu trawy i wysoko na niebie czaili się wrogowie, a oni nie mieli pojęcia, gdzie byli. – Opcje? – zapytał Hirad. – Musimy stąd odejść – zdecydował Bezimienny. – Wiemy, że powinniśmy zmierzać w stronę gór. Nadal możemy to zrobić. – Polecę w górę – stwierdził Denser. – Rozejrzę się szybko, spróbuję zlokalizować resztę i naszych wrogów. Co wy na to? – Duże ryzyko – ocenił Ilkar, głosem osłabionym koncentracją na Pancerzu-Ochrony. – Nie większe niż czekać tu, nie wiedząc, co się wokół dzieje – argumentował Denser. – Ponadto potrzebujemy Stylianna. On ma dokumenty. – Zrób to – zgodził się Hirad. – Uważaj – rzuciła Erienne. Denser skinął głową. – Zaraz wracam. Dostosowawszy Skrzydła-Cienia do szybkości, Denser wzbił się w powietrze i natychmiast uświadomił sobie, jak bardzo jest bezbronny w środowisku zdominowanym przez smoki. Choć były daleko, walcząc wokół szczeliny, słyszał ich krzyki, widział ogień i potęgę tych stworzeń. Czuł, jakby oczy ich wszystkich spoczęły na nim. Zadrżał i spojrzał w dół. Teren wokół Kruków był czysty, ich przeciwnicy dalej posuwali się na wschód, znacząc swój marsz kołyszącą się trawą. Nie potrafił określić ich liczby, ale nie stanowili poważnego zagrożenia. Największe niebezpieczeństwo pochodziło ze strony ognia szalejącego już w trzech miejscach, posyłającego ku niebu kłęby dymu i pochłaniającego żarłocznie ogromne połacie równiny. Najbliższy pożar obejmował większość zagłębienia, gdzie się wcześniej ukryli i rozprzestrzeniał się nieustannie we wszystkich kierunkach. Wiatr spowalniał, ale nie zatrzymywał ruchu ognia w ich stronę. Dwa większe obszary płomieni znajdowały się dalej na prawo od niego i Denser zaczął rozumieć, z jaką łatwością smoki pustoszyły swą ziemię. Jedynie ulewny deszcz mógłby powstrzymać ogień przed pochłonięciem całej równiny, która przecież musiała zajmować setki kilometrów kwadratowych. Wokół siebie widział jednak tylko niebieskie niebo i cienką warstwę chmur. Dziś nie należało się spodziewać ratunku z tej strony. Przeleciał nad płomieniami w kierunku gór, wiedząc, że każdy, kto przeżył, próbowałby iść dalej. Szybko zauważył, jak z przodu wysoka trawa chwieje się i łamie pod stopami nieostrożnych wędrowców. – Styliann – szepnął. Przeleciał nad trawą, krzycząc, by się zatrzymali. Z bliska dostrzegł trzech Protektorów, rozstawionych szerokim łukiem, lecz nikogo pomiędzy nimi. Widząc jednak kołyszące się jakby same z siebie łodygi traw, zrozumiał, że Styliann znajdował się pod Płaszczem-Ukrycia. Niezły pomysł, szczególnie jeżeli nie zależało ci na bezpieczeństwie towarzyszy. – Styliann, stój. Musimy się przegrupować – przeleciał nad grupą i zawrócił w powietrzu. – Nie – dobiegł go głos niewidocznego Xeteskianina drżący z wysiłku. – Musimy uciekać. Zgubiłem Jathę, a trzech moich Protektorów zostało zabitych. – Spokojnie, smok odleciał. – Nie wierz w to. Jakby na potwierdzenie jego słów ryk, rozlegający się nagle z prawej strony, uświadomił Denserowi niebezpieczeństwo. Wynurzywszy się z chmury dymu, smok zanurkował ku ziemi, chwycił jednego z ludzi Jathy, a może i jego samego, i wzniósł się z powrotem ku górze, rozdzierając człowieka na pół przednimi pazurami. Potem po kawałku pożarł martwe ciało, rozpryskując w powietrzu krew. Serce Densera zaczęło walić niczym młot. Odskoczył odruchowo, walcząc o utrzymanie koncentracji. Oddychał ciężko, nierówno, w ustach czuł suchość. Dreszcz wstrząsnął jego całym ciałem, a dłoń, którą otarł pot z czoła, drżała. – Spieprzaj z nieba, Denser, jesteś łatwym celem. I powiedz Hiradowi, żeby przywołał swoich cholernych smoczych przyjaciół albo wszyscy będziemy martwi. Zrozumiałeś? A teraz uciekaj, odsłaniasz moją pozycję. – Styliann i Protektorzy zmienili kierunek marszu, a Denser odskoczył, w pełni świadomy, że wystawia się na cel. Niemal dotykając czubków trawy, pędził w stronę Kruków. Zaskoczony, że dotarł tak daleko, zmniejszył jeszcze skrzydła, by zwiększyć prędkość. Ryk, który znów usłyszał, wydawał się wyrażać zaskoczenie. Zerknął przez ramię i zobaczył, jak smok skręca i zawraca, ze wzrokiem przez cały czas utkwionym w jednym punkcie, w nim. – O bogowie – szepnął Denser. Zbliżał się już do Kruków i tak on, jak i oni mieli tylko jedną szansę. Słysząc potężne uderzenia skrzydeł pędzącego za nim smoka, zanurkował jeszcze niżej, dotykając łodyg trawy. Zanurzył się w kłębach dymu ponad pożarem pustoszącym zagłębienie i wstrzymując oddech, skręcił ostro w lewo, lecąc wzdłuż linii ognia. Jak strzała wyskoczył z powrotem na świeże powietrze i zobaczył, że smok, szukając go, poleciał naprzód, omijając pozycję Kruków. Wykorzystując krótki czas, jaki zdobył swoim manewrem, popędził ku towarzyszom i wylądował ostro, dokładnie w chwili, gdy smok zorientował się, że został oszukany i zawrócił w powietrzu. Mógł ich dosięgnąć w każdej chwili. – Szybko – wysapał Denser, dotykając stopami ziemi i rozpraszając skrzydła. – Z powrotem na dół. Smok wraca. Erienne, potrzebujemy czegokolwiek, co zatrzyma ogień. Dodatkowy Pancerz-Ochrony. Ja spróbuję obrony Lodowatym-Podmuchem. Nigdy nie wiadomo. Rozpoczęli rzucanie, zbiegając w dół stoku. Trzymali się blisko siebie, a Hirad był na przedzie. Wiedzieli jednak, że nie mają szans. Biegli z powrotem ku płomieniom. Cień smoka przesunął się nad nimi. Potężny szum skrzydeł powodował przerażające wrażenie. Tym razem wszyscy widzieli, jak zawraca i leci wzdłuż dolinki, otwierając paszczę, by wypuścić śmiercionośny ogień. Nigdy do nich nie dotarł. Gdy był już na krawędzi podłużnej doliny, potężne szczęki zacisnęły się na jego szyi i ściągnęły go na ziemię, która zadrżała gwałtownie pod stopami Kruków. Płomienie rozświetliły niebo i podwójny ryk zabrzmiał w powietrzu. Jeden z głosów urwał się jednak nagle. Usłyszeli szum skrzydeł i zobaczyli nad sobą potężną, ale jakże oczekiwaną sylwetkę Sha-Kaana. Z pyska kapała mu krew i oddychał ciężko, unosząc się nad nimi. Ulga, jaką odczuli Krucy, była niemal namacalna. – Słyszałem twoje wezwanie, ale byłem daleko. Uciekajcie od ognia, w stronę gór. Ja sprowadzę do was Jathę i jego ludzi. Musicie być gotowi do zamknięcia bramy, gdy nasza kula znajdzie się wysoko na niebie po raz trzeci od teraz – powiedziawszy to, odleciał. Denser osunął się na ziemię. – Dajcie mi chwilę – poprosił. – Musimy ruszyć, nim zrobi się tu za ciepło – odpowiedział Hirad, wskazując płomienie i dym, sięgające już zaledwie kilka metrów od nich. – A przy okazji, niezły ruch z tym dymem, szkoda tylko, że zobaczył, jak lądujesz. Popracuj nad tym do następnego razu. Denser spojrzał w górę oczami pełnymi gniewu, który jednak ulotnił się szybko, kiedy ujrzał szeroki uśmiech na twarzy Hirada. – Śmieszne, Coldheart. Bardzo śmieszne. Hirad wyciągnął do niego rękę. – Chodź, Denser. Mamy kawał drogi do przejścia. ROZDZIAŁ 31 Lorda Senedai obudziły zapachy ognisk i pieczonego mięsa oraz głosy szamanów przewodniczących pieśniom i modlitwom o wsparcie duchów i obecność na polu bitwy mocy pradawnych wojowników. Obrócił się na sienniku i spojrzał na lekko wypukły dach swego namiotu. Posłuchał głosów swych ludzi i szeptu wiatru w obozie, potem westchnął, głęboko i powoli. Usiadł, rozmasował dłońmi twarz i przeczesał splątane włosy. – Wachmistrzu! – zawołał i zasłona namiotu odsunęła się niemal natychmiast, ukazując wysokiego, acz bardzo młodego wojownika. Pod opaloną skórą prężyły się twarde mięśnie. Miał szarą, obcisłą koszulę bez rękawów, a włosy przycięte tuż przy czaszce były oznaką jego rangi. – Panie? – Futra i śniadanie – rozkazał. – Panie – wojownik skłonił się i wyszedł. Senedai niechętnie zwlekł się z łóżka, przeszedł kilka kroków do wejścia i uchylił zasłonę. Na zewnątrz półmrok panujący przed świtem był jeszcze pogłębiony przez gęstą mgiełkę drobnego deszczu spadającego z zachmurzonego nieba. Jedyne światła pochodziły z rozlicznych ognisk obozu, gdzie przyrządzano posiłki. Ziewnął i cofnął się do środka namiotu, którego wnętrze było stosunkowo ciepłe. – No i po modlitwach – mruknął. Mokre pole bitwy było ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował. Krew i tak miała je skropić, ale deszcz na trawie oznaczał śliski grunt od samego początku, a miał przeczucie, że mimo przewagi liczebnej będą potrzebować wszelkich dogodnych okoliczności. Podczas bezsennej nocy rozważył wszystkie dostępne im możliwości, żałując bardzo, że katapulty pozostały w Julatsie, czekając na oblężenie Dordover. Mógł spróbować po prostu zmiażdżyć wrogów siłą uderzenia i tłumem swoich ludzi, wdeptać ich ciała w błotnistą ziemię. Jednak taki szturm musiałby osobiście poprowadzić, a nie pragnął dziś umrzeć. Zjadł i ubrał się szybko, a potem wyszedł na zewnątrz. Niebo rozjaśniało się powoli. Natychmiast podbiegł do niego Wesmen i wcisnął mu w dłoń wiadomość. Była jeszcze zapieczętowana. – Kto to przyniósł? – Kurier z Kamiennych Wrót, panie. Przybył na chwilę przed twym przebudzeniem. Tessaya przysyłał wieści. Świetnie. Senedai odwrócił się i otworzył list, podchodząc do jednego z ognisk, by zapewnić sobie odpowiednią ilość światła. Przeszedł pomiędzy gromadą wojowników ostrzących broń, przygotowujących futra, trenujących albo zwyczajnie rozmawiających. Zewsząd dobiegały go odgłosy budzącego się do życia obozu. Psy szczekały i warczały, wykrzykiwano rozkazy, ogień strzelał wesoło, płótna namiotów łopotały, a wszędzie rozlegały się bojowe pieśni. Trudno było nie zachować wiary w zwycięstwo. Wrogowie nie mieli dokąd uciec, a nawet dla niedoświadczonego wojownika byłoby jasne, że jest ich zbyt mało. A jednak Senedai w duszy skrywał wątpliwości. Wiadomość od Tessayi pogłębiła jedynie jego obawy. Miał nadzieję, że wódz plemion Paleon przybędzie tego ranka, by zapewnić im zwycięstwo. Tymczasem plan uległ zmianie. Tessaya otrzymał wieści od niedobitków armii Taomiego o silnym oddziale nadchodzącym z południa. Senedai miał wykonać zadanie bez żadnego wsparcia. Tessaya planował połączyć się z wojownikami Taomiego i zniszczyć wroga z południa. Potem mieli ruszyć do Koriny, przesyłając wcześniej posiłki do obrony Julatsy. Zwycięstwo było pewne, tymi słowami kończyła się wiadomość. Duchy były im przyjazne, a bogowie ich wrogów odwrócili wzrok. Tessaya tego dopilnował. Tylko że Tessaya nie miał się zmierzyć z tym, z czym musiał Senedai. A w miarę jak słońce rozświetlało niebo, ukazując zamaskowanych wojowników stojących nieruchomo przed ruinami, jakby nie poruszyli się od poprzedniego wieczoru, lord Wesmenów poczuł lęk i modlił się o coś, co pozwoliłoby mu uniknąć upokorzenia. Gdzieś z tyłu szczeknął pies, ale natychmiast uciszył go szorstki głos. Znał przynajmniej część rozwiązania. Rzucił list w ogień i przywołał swych kapitanów, by wydać rozkazy przed bitwą. * * * W gasnącym świetle późnego popołudnia generał Darrick siedział przy prowizorycznym stole z mapami, w towarzystwie Blackthorne’a, Gresse’a i zmęczonego Połączeniem maga. Wesmeni zatrzymali się i okopali. Jak donieśli zwiadowcy, Tessaya zdołał dołączyć do niedobitków armii południa. – O co w tym wszystkim chodzi? – zapytał Gresse. Właśnie wysłuchał raportu z Połączenia i obaj z Blackthorne’em patrzyli na Darricka pytająco. – Niestety, dzieje się coś, o czym nie macie pojęcia. Wybaczcie, że nie powiedziałem wam wcześniej, ale wydawało się, że nie ma to sensu, poza tym musieliśmy skupić się na walce z Wesmenami. – A co dokładnie się dzieje? – zapytał ostrożnie Gresse. – To może zabrzmieć naiwnie i niewiarygodnie, ale przysięgam, że to wszystko jest prawdą – generał rozejrzał się dokoła, upewniając się, że nikt nie może ich usłyszeć. – Na niebie nad Parvą jest... dziura. Powiększa się, a kiedy jej cień w południe zakryje całe miasto, czeka nas inwazja smoków. Nie pytajcie mnie, jak ani dlaczego, ale tak będzie. Krucy i Styliann próbują znaleźć sposób na zamknięcie tej dziury. On wrócił do Xetesku, a oni ruszyli do Julatsy. Mnie pozostało tylko modlić się, by tam dotarli i najwyraźniej im się udało. Teraz jednak Wesmeni, choć zabrzmi to śmiesznie, zagrażają nawet sobie, i my musimy ich jakoś powstrzymać. – Ale dlaczego Wesmeni ich ścigają? W końcu ponad dziesięć tysięcy wojowników ruszyło za szóstką ludzi. – Są przekonani, że Krucy zamierzają sprowadzić tu smoki. To znaczy, że w ogóle nie zrozumieli, co się dzieje, ale tak właśnie myślą. I to jest nasz problem. Co więcej – ciągnął Darrick – tłumaczy to, dlaczego Tessaya wyruszył. Spójrzcie – wskazał na mapę. – Początkowo Tessaya planował iść na Korinę, jak tylko jego południowa armia zajmie Gyernath, a północna Julatsę. W ten sposób odciąłby zaopatrzenie na całym odcinku północ – południe, izolując dwa najpotężniejsze kolegia, Xetesk i Dordover. Lystern mógłby się zająć później. Ma dziesięć tysięcy rezerwy do obrony obydwu miast i przełęczy, więc nie musi się martwić. Wie także, albo tak mu się wydaje, że nie istnieje już żadna zorganizowana obrona Wschodu, więc – nawet kiedy Złodziej Świtu wyeliminował WiedźMistrzów i ich magię – ciągle wierzy, że może podbić Balaię. Chce teraz zająć Korinę i odciąć główne zaopatrzenie na linii wschód – zachód, by złamać morale Balaian. Patrzyli na siebie w milczeniu. A Darrick mówił dalej. – Ale nie wszystko poszło zgodnie z planem. Po pierwsze, Gyernath przetrwało atak i nadal stoi. Jakby tego było mało, wy dwaj i gromada wieśniaków – generał starał się włożyć w to określenie jak najwięcej szacunku – rozbiliście resztę jego południowych sił, coś, z czego dopiero niedawno zdał sobie sprawę. Ponadto na wschodzie pojawili się Krucy, Styliann i ja. Krucy opuścili oblężoną Julatsę, a Wesmeni, prawdopodobnie dzięki torturom, uzyskali odpowiedzi na pytanie dlaczego. Tyle że błędną. Senedai wie teraz, że musi działać szybko, więc niszczy wszystko po drodze. Zdaje sobie sprawę, że nie będziemy w stanie odbić przełęczy, ale chce zlikwidować wszelkie zaopatrzenie, stąd spalenie Kamiennych Wrót. Zmierza do Koriny, ale nie chce nas pociągnąć za sobą do domu Septerna, żebyśmy nie mieli szansy powstrzymać jego drugiej armii, zanim nie zniszczy ona Kruków. Gdybym wierzył w to, co oni, zrobiłbym to samo. Krucy już parę razy dawali sobie radę z przeważającymi siłami i sądzi, że mogą zrobić to ponownie. Nie chce ryzykować. Chce ich widzieć martwych. – Więc będzie z nami walczył tylko po to, byśmy nie dotarli do lorda Senedai? – Gresse był sceptyczny. – Również, ale także dlatego, że lepiej stoczyć tę bitwę tu niż pod Koriną, gdzie – jak sądzi, zresztą znów błędnie – uzyskalibyśmy dodatkową pomoc. Może nawet wystarczającą, by go pokonać – puls Darricka przyspieszył, kiedy widział, jak baronowie zaczynają składać części układanki. – Ale to wszystko i tak nie będzie miało znaczenia, jeśli Senedai zabije Kruków – powiedział Blackthorne. – Ponieważ jeżeli masz rację co do smoków... – ...to jedyną szansą, jaką mamy i my, i Wesmeni, i cała Balaia, jest zatrzymanie lorda Senedai i jego armii – dokończył Darrick. – A Tessaya nam nie uwierzy – podsumował Gresse. – Na bogów, ja sam ledwie w to wierzę. – Powiedzmy, że to wszystko prawda, jak długo mogą wytrzymać Protektorzy? Tyle, by Krucy wykonali zadanie? Tyle, byśmy zdążyli ominąć Tessayę i sami uderzyć na lorda Senedai? – zapytał Blackthorne. Darrick pokręcił głową. – Co do Kruków, nie wiem. Wiem za to, że nie ominiemy Tessayi, nie armię tej wielkości. Jego zwiadowcy już znają naszą pozycję. – Więc będziemy z nim walczyć? – Gresse nie wydawał się do końca zdenerwowany taką możliwością. – Jeżeli będziemy walczyć i zwyciężymy, to stracimy co najmniej dwa dni. Nie – uśmiechnął się, wiedząc, co zamierza zaraz powiedzieć. – Mamy tylko jedno wyjście i, choć to brzmi nieprawdopodobnie, potrzebujemy jego pomocy. – Czyli? – zapytał Blackthorne, choć Darrick widział, że zna już odpowiedź i zmaga się podobnie jak on sam z żądzą zemsty, którą musieli odłożyć na bok. – Czyli ruszymy prosto do niego, tak szybko jak się da, robiąc wrażenie tak potężnych, jak to tylko możliwe, a potem przekonamy go, by wysłał wiadomość do lorda Senedai. * * * Hirad wiedział, że będzie pięknie, świadczyły o tym uczucia płynące z umysłu Sha-Kaana, gdy o tym mówił, ale nie wyobrażał sobie nawet w połowie urody tego świata. Pokonali kilkaset metrów stromego, skalistego stoku, oblanego światłem pomarańczowego słońca zawieszonego na tym samym niebieskim niebie, spoglądającego na nich, odkąd znaleźli się w wymiarze smoków. Ostatni etap podróży stanowił nerwowy, pospieszny marsz przez zniszczoną ogniem równinę. Pozostali przy życiu wędrowcy spotkali się w godzinę po ataku Vereta i choć Krucy byli w miarę nietknięci, to z sześciu Protektorów pozostali tylko Cil i dwóch jego braci, a Jatha stracił w sumie siedmiu ludzi. Styliann milczał, nie wspominając ni słowem o tym, co widział, gdy ginęli Protektorzy, ale jego nerwowy ruch wywołany przelotem jednego z Kaan powracającego do domu powiedział Hiradowi wszystko, co chciał wiedzieć. Były władca Xetesku był blady i wyraźnie wstrząśnięty i Hirad, po raz pierwszy chyba, współczuł mu trochę. Bitwa na niebie zakończyła się zwycięstwem, choć Hirad czuł smutek Sha-Kaana, gdy smok mówił, że do ataku wybrano jeden Miot – Veret – i że Kaan odparli napaść, łamiąc ich morale i wstrząsając niepewnym sojuszem wrogich Miotów. Pozytywną jednak zmianą w jego zachowaniu było to, że przydzielił czwórkę Kaan, by obserwowali ich podróż, mimo że musiało to przyciągnąć uwagę wrogów. I tak podróż trwała dalej. To, czego doświadczyli, sprawiło, iż nabrali pokory i w pełni uświadomili sobie, jak niszczycielską mocą dysponował jeden nawet smok. Najlepszym tego dowodem była chyba równina, którą opuścili po kolejnym dniu podróży, kierując się w stronę podnóża gór widzianych jeszcze z wymarłego lasu. Za sobą pozostawili blizny i otwarte rany w ziemi, jakie najpewniej nigdy nie miały się zagoić. Równina nie błyszczała już złotem trawy, przetykanym czerwienią i błękitem kwiatów. Teraz, pod gigantyczną, falującą zasłoną dymu, widzieli żółty i pomarańczowy blask nieustającego pożaru trawiącego wszelką roślinność, żarłocznego, nienasyconego ognia. Tam gdzie już się wypalił, ziemia była poczerniała i wysuszona głęboko żarem płomieni. Tutejsze rośliny wyglądały na wyjątkowo odporne i z pewnością miały z czasem powrócić na popalony grunt, ale ta myśl nie czyniła obrazu zniszczenia ani trochę mniej przerażającym. – Tylko jeden smok – odezwał się Bezimienny, gdy w niemal hipnotycznym bezruchu, spoglądali na ciągnący się kilometrami dym i płomienie. – Tylko jeden. Te słowa sprawiły, że przyspieszyli tempo wspinaczki. A teraz byli tutaj. Krucy, jak przystało na Dragonitę i jego towarzyszy, stali osobno od reszty grupy i po raz pierwszy spoglądali na ojczyznę Kaan. Stok, który pokonali, zamienił się w nierówny, skalisty płaskowyż, ciągnący się aż do krawędzi ziem Miotu, gdzie obecnie się znajdowali. Pod nimi skała tworzyła klif opadający w dół, bogowie tylko wiedzieli, jak głęboko. A wszędzie wokół roztaczał się zupełnie inny świat. W dole, w obie strony, rozciągał się zielony dywan, pokrywający szeroką dolinę, której ściany były ledwie widoczne spod zasłony roślin. Potężne liście poruszały się lekko na olbrzymich gałęziach i Hirad mógł sobie jedynie wyobrażać rozmiary pni, z jakich wyrastały. Nad całą falującą, zieloną powierzchnią pomarańczowy blask słońca migotał kolorami, zanurzając się w bladych pasmach wszechobecnej mgły. Wizerunku spokoju dopełniało ciemne tło gór o białych, ośnieżonych szczytach, stromo opadających ku równinom. Nie było to jednak jedyne piękno, jakie dostrzegał Hirad. Na niebie ponad zielonym dywanem krążyły smoki Kaan, leniwymi uderzeniami skrzydeł kontrolując pełen gracji lot, te zaś, które zanurzały się pomiędzy drzewa, składały skrzydła i spadały jak komety. Złote ciała połyskiwały w pomarańczowym świetle, wirując i ciągnąc za sobą skręcone pasma mgły, znikające wraz z nimi w zielonej przestrzeni. I wołały do siebie. Okrzyki powitania, pożegnania, smutku, miłości i nieustającego oddania. Dla Miotu, dla siebie nawzajem i dla swej ojczyzny. Były to szorstkie i gardłowe krzyki albo przeciągłe, głuche zawołania odbijające się echem od ścian doliny. Drążyły serce i poruszały zmysły Hirada, przynosząc mu spokój i ciepło domu, ale także ból i pustkę wojny, która każdego dnia zabierała niebu kolejnych Kaan. Hirad poczuł, że nogi się pod nim uginają i kucnął, podpierając się ręką, kołysząc się lekko i po prostu patrząc. Czuł, że mógłby tu zostać cały dzień, tak wspaniały był widok majestatycznych Kaanów i ich ojczyzny. Poczuł dłoń na ramieniu i spojrzał w górę. Ilkar. – To niewiarygodne – Hirad wskazał na otaczający ich widok, raz jeszcze spoglądając na smoki, drzewa i mgłę w dolinie. Na twarzy czuł ciepły, wilgotny wiatr. – Jeśli dożyję nawet pięciuset lat, to wspomnienie będzie mi towarzyszyć w chwili śmierci – odpowiedział elf. Niesamowite wrażenie, jakie robił ten widok, dało się słyszeć w jego głosie. – Zapomnij o Balai. Oni tu walczą o przetrwanie. Tak naprawdę to właśnie to próbujemy ocalić. I dlatego nie możemy zawieść – Hirad wstał, przecierając wilgotne oczy. Stojący po jego lewej stronie Jatha patrzył w dół z wyrazem absolutnego uwielbienia na twarzy. – Dom – uśmiechnął się. – Rozumiesz, ile to dla nich znaczy? Widział to już pewnie ze sto razy, a spójrz tylko na niego. Ilkar skinął głową. – Wszyscy chcemy, by się udało, Hirad, a twój powód jest pewnie jednym z najważniejszych, ale sądzę, że musisz realnie oceniać nasze szanse. – Powiesz mi po drodze na dół. Jatha chyba chce się już tam znaleźć, podobnie jak ja. Jatha poprowadził ich stopniami wykutymi w skale góry, na której stali. Strome, porośnięte mchem schody biegły pod klifem, zakręcając i zwijając się za wodospadem i wokół olbrzymich pni drzew. Ich liście zanurzone były we mgle, która – w miarę jak schodzili w dół – gęstniała coraz bardziej. Wewnątrz falującej, prześwietlonej pomarańczowym blaskiem chmury powietrze robiło się coraz bardziej gorące i wilgotne, widoczność słabła, a schody stawały się śliskie i mokre, niczym zdradziecka pułapka czekająca na niepewny krok nieostrożnego wędrowca. Idący na przedzie Jatha i jego ludzie zbiegali na dół z wyćwiczoną pewnością, choć od czasu do czasu z mgły dobiegał okrzyk przewodnika nawołujący Kruków do ostrożności, jakiej on sam nie musiał zachowywać. Dla Balaian droga była o wiele cięższa. Opierając się o skalną ścianę, mokrą od spływającej wody i śliską od szlamu, trzymali się z dala od krawędzi schodów, za którą czekała mgła, długi upadek i śmierć na dnie doliny. Hirad, idący za Ilkarem, postanowił nie zadawać żadnych pytań, dopóki nie wyłonią się z mgły, ale gdy w końcu to się stało, zabrakło mu słów. Po kilku krokach mgła przerzedziła się pod zasłoną liści, odsłaniając przed nimi widok na legowiska Kaan. W dole rozciągała się błyszcząca od światła przenikającego przez chmurę mgły równina pokryta trawą, skałami i przecięta rzeką. Oświetlenie było miłe dla oka i wprowadzało nastrój niezwykłego spokoju. Rzeka, wijąca się przez środek doliny, miała połyskująco niebieską barwę, a łagodny szum spienionej wody w wilgotnym, nieruchomym powietrzu pochodził z niewielkich wodospadów zasilających ją w kilkunastu, jak policzył Hirad, miejscach. Trawiasta równina była przepysznie zielona z takimi samymi czerwonymi i niebieskimi akcentami jak ta, którą widzieli pożeraną przez ogień. Tutaj jednak równo przycięte źdźbła i wydzielone poletka wskazywały, iż roślinność była pielęgnowana i uprawiana w jakimś celu. Budynki rozrzucone po obu stronach rzeki, niektóre niskie, płaskie i na wpół zakopane w ziemi, inne sięgające aż po skalne podłoże doliny, wyglądały na czysto użytkowe. Tylko jedna wspaniała budowla wznosiła się wysoko ponad legowiska. Zbudowana była z białego, szlifowanego kamienia błyszczącego ostro w pomarańczowym świetle, zwieńczona kopułą i otoczona wieżami strzelającymi ku niebu. Ponad nimi jednak górowały wspaniale wyrzeźbione skrzydła, a ich końce znikały niemal wysoko we mgle. Skrzydlaty Dwór był jak ogromny pomnik Sha-Kaana, a wyryta w kamieniu głowa smoka spoglądała na jego królestwo, jakby nieustannie wypatrując niebezpieczeństwa. Nic podobnego nigdy nie istniało na Balai i mimo całej potęgi magii istnieć nie mogło. Konstrukcja była wyrazem najgłębszego szacunku i uwielbienia dla przywódcy Miotu Kaan. Vestari złożyli mu hołd z oddaniem dawno zapomnianym w świecie, z którego pochodzili Krucy. Balaianie przystanęli, wszyscy bez wyjątku, by nasycić się cudownym widokiem. Hirad zerknął na Densera i dostrzegł podziw na jego twarzy, a na ustach Erienne zagościł szczęśliwy uśmiech, spowodowany na równi niesamowitym widokiem, jak i otaczającą ich atmosferą spokoju i bezpieczeństwa. Dla Hirada był to jakby powrót do domu. Zamknął oczy i pozwolił, by otoczyły go uczucia Kaanów. Zadrżał, kiedy umysł wypełniły mu myśli przepływające swobodnie przez świadomość Sha-Kaana. – Powiedzcie mi, że nie dopuścimy do zniszczenia tego świata – odezwał się w końcu. – Uratujemy go albo zginiemy, próbując – odpowiedział Ilkar. Hirad spojrzał na niego i zobaczył, że determinacja, jaka od dziesięciu lat wiązała go z Krukami, nie osłabła. – Cóż, ja nie mam zamiaru ginąć. Opisz mi, jakie mamy szanse. Gestem pokazał im, by szli za Jathą i jego ludźmi, którzy dotarli już do końca schodów i prawie biegiem brnęli przez trawę w stronę rzeki i wystających z jej nurtu głazów pełniących funkcję mostu. Wokół rozbrzmiały radosne okrzyki, wydobywające się z ludzkich ust, a z tuzina małych, kamiennych, krytych słomą budynków, tworzących niewielką wioskę, wybiegli im na spotkanie ich mieszkańcy. Dzieci piszczały z uciechy, mężczyźni i kobiety obejmowali się, biegnąc przez wodę, by powitać swoich bliskich tak długo pozostających poza domem. Śmiech dźwięczał w powietrzu, ale wraz z nim okrzyki żalu i płacz, gdy krewni tych, co zginęli, dowiadywali się o ich stracie. Nastrój radości szybko znikł, ustępując miejsca powadze. Twarze wszystkich zwróciły się ku Krukom, by zobaczyć, jak ci, wraz ze Styliannem i Protektorami, przekraczają rzekę po tych samych głazach, po których przed chwilą przebiegli uszczęśliwieni Vestari. – Krucy, witajcie – skłonił się Jatha. – Hirad, dom. – Dom – potwierdził Hirad. Wskazał na Skrzydlaty Dwór. – Sha-Kaan? Jatha pokręcił głową. – Czekać – powiedział. Na twarzy rozkwitł mu uśmiech. – Jeść? Pić? Klasnął w dłonie i część Vestari odbiegła, znikając we wnętrzach domów. Usiadł na krótko przyciętej trawie i pokazał gościom, by uczynili podobnie. Niektórzy gospodarze wynieśli talerze pełne owoców i mięsa, inni dzbany z wodą i sokiem oraz małe drewniane kubki. Gdzieś z bliska dobiegła ich muzyka wygrywana na dudach. Zarówno otoczenie, jak i nastrój były sielankowe, jednak Hirad nie mógł zapomnieć, dlaczego się tu znaleźli. Garstka smoków przysiadła na ziemi, z potężnymi ciałami częściowo zanurzonymi w wodach rzeki, leniwie wyciągając głowy, by chwycić wiązkę płomiennicy lub martwe zwierzę przyniesione im przez Vestari. Wszystkie całkowicie zignorowały przybycie obcych. Hirad przypuszczał, że większość Miotu znajduje się na straży nad legowiskami albo chroni szczelinę, albo też leży w korytarzach międzywymiarowych, lecząc rany. Był jednak pewien, że sam Wielki Kaan znajdował się w Skrzydlatym Dworze, toteż dziwił się, że nie wyleciał im na spotkanie. Ale, jak zawsze zresztą, miał pewnie swoje powody. – Hirad – odezwał się Ilkar – zanim porozmawiasz z Sha-Kaanem... – Tak, wiem, nasze szanse – skinął głową barbarzyńca. – Bądź ich brak – skrzywił się Ilkar. – I nie wkurzaj się, chcę po prostu być realistą. Musisz wiedzieć dokładnie, jak daleko zaszliśmy. Hirad oderwał zębami kawał mięsa i popił jasnozielonym sokiem owocowym. – Nie powiesz mi nic dobrego, tak? – Nie jest aż tak źle – odparł elf. – Po prostu jest bardzo wiele niewiadomych i dużo musimy zgadywać. Ale zacznę od początku. Bezimienny, ty też powinieneś posłuchać. – Słucham – nadeszła odpowiedź. – Thraun? Zmiennokształtny przysunął się bliżej Ilkara. W dłoniach trzymał kubek, ale niczego nie jadł. – Teoria jest w zasadzie prosta, ale bez dokładnych parametrów możemy jedynie zgadywać, jaka będzie moc zaklęcia, które rzucimy. Mamy pewne przypuszczenia, ale to wszystko. We czwórkę dysponujemy energią potrzebną do całej operacji, pod warunkiem, że znajdziemy się pod szczeliną. A oto, co musimy zrobić. Potrzebujemy jakby szkieletu z many, który połączy się z krawędziami szczeliny. Konstrukcja ma bazować na zaklęciach Septerna przeznaczonych do ograniczania i stabilizacji portali. – Więc zamierzacie skutecznie ograniczyć tę szczelinę – wtrącił Bezimienny. – Zdecydowanie – potwierdził Ilkar. – A potem musimy ją zamknąć. To z kolei byłoby stosunkowo łatwe, gdybyśmy zajmowali się jedną stroną portalu, ale jest inaczej. Mamy korytarz i drugą szczelinę, tych samych potężnych rozmiarów. Nadążasz do tej pory, Hirad? – Jeśli czegoś nie zrozumiem, to poproszę, żeby Bezimienny mi wytłumaczył, jak już pójdziesz – odpowiedział barbarzyńca. – Pójdę gdzie? – zapytał elf. – Tam gdzie nie będziesz słyszał, jak klnę, że wszystko tak komplikujesz – uśmiechnął się Hirad na widok Ilkara strzygącego nerwowo uszami. – Jasne – kiwnął głową mag. – A teraz powróćmy na chwilę do rzeczywistości. Jesteśmy pewni, że Septern otwierał i zamykał korytarze wymiarowe i że istnieje teoria opisująca, nazwijmy to, splot potrzebny do zamknięcia otworu w przestrzeni międzywymiarowej. Sądzimy, że należy stworzyć coś, co można by opisać najlepiej jako nić many, którą zaczepimy po tej stronie szczeliny, właśnie o szkielet, jakim ją ograniczymy. Następnie wyślemy tę nić korytarzem i zawiążemy pętlę po drugiej stronie, tak by zbliżyć do siebie obydwa końce portalu i w końcu zamknąć go w obu wymiarach. – Czy to jest możliwe? – Bezimienny wziął owoc z półmiska i uśmiechnął się do podającej mu go kobiety. – Bo przyznam, Ilkar, że brzmi dość nieprawdopodobnie. Ilkar westchnął. – Bo tak właśnie jest. Jeszcze nie wiemy, czy to da się zrobić. Podstawy formuł są w pismach Septerna, Styliann i Denser próbują je jakoś powiązać z teorią wymiarów Xetesku, no i mamy zaklęcie, które zamknie portal. – Ale problem tkwi w tej nici, tak? – upewnił się Hirad. – Tak – potwierdził Ilkar. – Bez wątpienia musi być przedłużeniem szkieletu z many, jakiego użyjemy do stabilizacji szczeliny po tej stronie, ale, jak na razie, co do reszty – zgadujemy, i to jest niebezpieczne. – Nie chcę cię martwić, ale nie mamy czasu, byście wymyślili coś innego – przypomniał Hirad. – Musimy rzucić to coś już wkrótce albo Kaan zginą, a wiesz, co to oznacza dla Balai. – Zdaję sobie sprawę, Hirad, ale zawsze twierdziliśmy, że to będzie trudne. – Ilkar zmrużył lekko oczy, a uszy mu poczerwieniały. – Tworzenie nowych zaklęć nie jest proste, wiesz? Bezimienny podniósł rękę, prosząc o spokój: – Kłótnie nam nie pomogą. Ilkar, czy ja czegoś nie rozumiem, czy nie moglibyście stworzyć tego szkieletu many wiążącego szczelinę po tej stronie i zamknąć ją, jeżeli nie upraszczam zbytnio, a potem wrócić na Balaię i zrobić to samo w Parvie? Ilkar uniósł brwi i uśmiechnął się. – Doskonały pomysł, ale musieliśmy go odrzucić. Nawet zakładając, że dotarlibyśmy z pracowni Septerna do Parvy, nic by to nie dało. Moc przestrzeni międzywymiarowej jest ogromna, a musicie pamiętać, że korytarz nadal by istniał, choć bez drugiego otwarcia. Musimy więc zamknąć również korytarz, szkielet zaś jest wewnętrznie niestabilny i nie przetrwałby czasu naszej podróży do Parvy. Dlatego znaleźliśmy się tutaj. Musimy zamknąć szczelinę naprzeciw strumienia energii, który ją wywołał. – No dobra, podsumuj, jakie mamy szanse, tylko tak, żebym zrozumiał – poprosił Hirad. Trzymał w rękach nadal pełny talerz, ale jego apetyt osłabł nagle. – Jeżeli Denser i Styliann nie znajdą jakiejś wskazówki w xeteskiańskiej teorii wymiarów, to nie mamy prawie żadnych, a to dlatego, że nie będziemy wiedzieć, jakie siły działają poza szczeliną. Jeżeli im się uda, to i tak eksperymentujemy z konstruktem many, całkowicie nowym dla nas wszystkich, więc nie będziemy mieć pojęcia, czy zadziała, dopóki go nie użyjemy. Poza tym rzucenie go z ziemi będzie wymagać połączonych mocy naszej czwórki. – Ilkar urwał i popatrzył poważnie na Hirada. – Szansa powodzenia jest jeszcze mniejsza, niż mieliśmy na pokonanie WiedźMistrzów. – Sha-Kaanowi to się nie spodoba – powiedział Hirad. – Cóż, będzie musiał to przeżyć. – Albo umrzeć – odparł Hirad, wstając. Otrzepał spodnie i odszedł w stronę Skrzydlatego Dworu. – Kto chciałby być Dragonitą, co Bezimienny? – Ilkar spróbował się uśmiechnąć. – Kto chciałby być którymkolwiek z nas – odpowiedział wojownik. – Którymkolwiek z nas. ROZDZIAŁ 32 Atakują. Myśl obiegła umysły Protektorów stojących w świetle wczesnego poranka. Wesmeni nacierali. Na przedzie szli łucznicy i psy. Nie było to szarża i Aeb omówił taktykę ze swymi braćmi. Psy jako awangarda, łucznicy, by nas osłabić, armia uderzy na końcu. Protektorzy jednocześnie dobyli broni, wyciągając topory i dwuręczne miecze. Jest nas dosyć, by tarcza wytrzymała. Aeb przesłał myśl do braci. Skupienie jest wszystkim. Jesteśmy jednością. Walczcie jak jedność. Jesteśmy jednością. Walczcie jak jedność. Mantra zabrzmiała w ich umysłach, przynosząc im siłę Zbiornika Dusz i wiarę, że są niezwyciężeni. Byli gotowi. Strzały nadleciały ze wszystkich stron, a za nimi ruszyły psy. Ryki Wesmenów zagłuszały ich skowyt. Myślcie o tarczy. Pomyśleli i strzały odbiły się, nie czyniąc szkód. Wrzaski Wesmenów urwały się, lecz psy parły dalej. Były to olbrzymie bestie, rozmiarów młodego źrebaka, z paszczami pełnymi zębów, z których ciekła ślina. Kolejna chmara strzał. Zaledwie pięć przebiło tarczę i żaden z Protektorów nie padł. Psy zaatakowały. Naliczyli siedemdziesiąt destranów trawionych żądzą mordu, ale walczących osobno. Te na przedzie skoczyły ku szyjom, udom i brzuchom, lecz Protektorzy obserwowali ich atak pod każdym kątem. Aeb opuścił topór na czaszkę psa skaczącego na brata obok niego. Kolejne dwa ostrza trafiły kark i grzbiet bestii. Destran zaskomlał i umarł. Aeb, ostrze lewy dolny kwadrant. Aeb uderzył, nie patrząc, i poczuł, jak jego miecz wbija się w podbrzusze destrana. Myśl nadeszła, gdy wyczuł już zwierzę, potrzebował jedynie kierunku. Wyrwał topór i roztrzaskał szczękę trzeciego psa, podczas gdy jego miecz nadal przybijał do ziemi przerażone, skomlące zwierzę po lewej stronie. W kręgu przebiegały rozkazy, a topory i miecze podążały za nimi. Siedemdziesiąt psów to było za mało o co najmniej trzysta, i te które nie uciekły, by skryć się za nogami swych panów, zginęły, nie dotykając nawet któregokolwiek z braci. Zbyt wolne, zbyt przewidywalne, zbyt indywidualne. Dlatego zwierzęta nie miały szans pokonać Protektorów. W szeregach wrogów zapadła cisza, a ich dowódca zawahał się, zanim rozkazał łucznikom posłać w powietrze kolejną salwę strzał. Tarcza znów wytrzymała i tylko jeden Protektor został ranny w udo. Cofnął się, by kierować i obserwować ataki do czasu, aż otrzyma pomoc. Zabrzmiały głosy rogów i otoczeni Protektorzy stanęli nie w obliczu otwartej szarży, lecz ostrożnego zwartego natarcia. Ich wódz nie ma serca do tej walki. Przerażamy go. Szukajcie tych, którzy dowodzą. Walczcie jak jedność. Jesteśmy jednością. Walczcie jak jedność. Jesteśmy jednością. Druga mantra przepłynęła przez ich ciała. Umysły skupiły się na całości, jaką byli, a nie na ogromnej liczbie zbliżających się wrogów. Psy były martwe, a ich krew wsiąkała w ziemię, mokrą od drobnej porannej mżawki. Ich panowie wiedzieli już, że ci, którzy pierwsi zaatakują, umrą. Było to nieuniknione. Tak jak zwycięstwo. Walczymy dla Wybranego. Nie możemy zawieść. * * * Patrząc na rzeź swoich psów, Senedai z trudem powstrzymywał krzyk. Destrany były postrachem wszystkich ludzi, a ich zaciekłość i żądza zabijania stały się wręcz legendarne. Lecz ci ludzie, czymkolwiek byli, nie drgnęli nawet, czasami tylko cofając się o krok, gdy pozwalało im to na lepszy kąt uderzenia. Wyglądało to tak, jakby wiedzieli, skąd nadchodzi atak, jeszcze zanim nadszedł i, choć odległość mogła powodować złudzenie, przysiągłby, że niektórzy uderzali na ślepo. Uderzali i trafiali. To nie była przypadkowa młócka, ale zorganizowana, skuteczna obrona. I to przerażało wesmeńskiego wodza bardziej niż cokolwiek innego. Psy zaatakowały w skupionych, wyjących sforach, a umarły skomląc, z porąbanymi, wstrząsanymi pośmiertnymi drgawkami ciałami. Senedai skupił się z powrotem na bitwie. Donośne okrzyki jego ludzi zamarły w powietrzu pełnym mgły i deszczu. Niepokojąca, drażniąca cisza zapanowała w jego armii. Żaden z nich nie widział, by padł choć jeden z wrogów. Teraz czekali na rozkazy. Sygnaliści stali na lewo od niego, gotowi do działania. – Panie? – zaniepokoił się porucznik. – Nie powinniśmy tracić impetu. – Wiem! – odpalił Senedai, ale zaraz się uspokoił. – Wiem. Dajcie znak do natarcia ze wszystkich stron. Wolny marsz. Niech patrzą, jak nasza potęga gromadzi się tuż pod ich nosem. Tylko przednie szeregi. Tył czeka w gotowości na mój rozkaz. Flagi sygnałowe uniosły się w górę, zagrały rogi i Wesmeni ruszyli. Serce lorda Senedai waliło mu w piersi, gdy szedł za pierwszymi szeregami, zagrzewając wojowników okrzykami i przypominając, by zachowali powolne tempo, tak jakby którykolwiek z nich naprawdę pragnął pobiec prosto na spotkanie śmierci. Wokół ruin domu Septerna nie było żadnej reakcji. Niewielki oddział stał w gotowości, krew kapała z mieczy i toporów, ale zamaskowane twarze nie dawały żadnych znaków, choć ich ciała emanowały kontrolowaną agresją. Za wodzem plemion Heystron kolejny rozkaz posłał kolejny grad strzał. Kolejne marnotrawstwo. Sto pocisków odbiło się od niewidocznej bariery. Choć nie było żadnego maga. – O co tu chodzi, do diabła? – wrzasnął Senedai, trzęsąc się z gniewu. – Kim oni są? – wyszeptał, czując, jak strach powraca. Czterdzieści kroków od bitwy rozpoczęło się zaklinanie duchów. Odgłosy modlitw rozeszły się od pierwszych szeregów we wszystkich kierunkach, obejmując całą armię. Senedai poczuł dreszcze, ale także nagły powrót zachwianej pewności siebie. Pieśń miała powitać wrogą stal, namawiając tych, którzy mieli od niej zginąć, by umarli jak wojownicy i na zawsze związując ich duchy z narodem Wesmenów. Ledwie dwadzieścia słów chrapliwej modlitwy raz po raz spływało z ust wojowników, tworząc kakofonię zagłuszającą szczęk broni i odgłos tysięcy stóp. W końcu powolny marsz przyspieszył gwałtownie wraz z tempem intonowanej modlitwy, pchającej wojowników naprzód. Przed nimi zamaskowani wrogowie poruszyli się. Unieśli topory, a miecze skierowali ku ziemi, w spokoju oczekując, aż zaleje ich fala Wesmenów. * * * Zagrożenie wisiało złowieszczo w powietrzu wraz z ciemnymi chmurami spuszczającymi na razie lekką mżawkę, choć zwiastowały rychłą ulewę. Darrick poprowadził swą armię prosto na czekającą hordę, nakazując pośpiech i porządek. Wiedział, że będą obserwowani, podobnie jak jego zwiadowcy obserwowali wroga, i chciał, by Wesmeni donieśli swemu dowódcy o ich determinacji i pewności siebie. Musztrował ich więc nawet podczas marszu. Kawaleria szła na przedzie, ani na chwilę nie łamiąc szyku. Na otwartym terenie odległym o jakąś milę od obozu Tessayi zatrzymał kolumnę. Pojedynczy głos rogu zapoczątkował gwar rozkazów wykrzykiwanych przez ponad setkę ust. Każdy człowiek, elf i mag znał swoje zadanie. Ustawiono pozycje obronne, wyznaczono obwód i wzniesiono punkt dowodzenia. Magowie stali pod strażą żołnierzy, a elfie oczy obserwowały las Grethern na południu i nagie wzgórza na północy. Ustawiono ogniska, namioty i zagrody dla zwierząt, którym przydzielono straż. Opróżniono wozy zbrojmistrzów i kwatermistrzów, a magazyny i kuźnie zaczęły działać w ciągu niecałej godziny od rozbicia obozu. Darrick odwrócił wzrok od przygotowań, a na jego twarzy pojawił się lekki uśmieszek. – Nieźle – powiedział. – Szczególnie że zaledwie tysiąc z nich to zawodowi, doświadczeni żołnierze. Blackthorne roześmiał się. – No cóż, farmerzy i hodowcy win z Blackthorne zawsze byli praktyczni. Darrick spojrzał na niego poważnie, niepewny, czy baron żartuje. Gresse potwierdził słowa przyjaciela. – A zwycięscy obrońcy Gyernath mogą tylko stać i podziwiać, co Blackthorne? – Pomagają moim specjalistom – baron zamrugał oczami spod ciemnych brwi. Darrick chrząknął. – Zwiadowcy Wesmenów będą mieli o czym mówić – zauważył. – Ja myślę, że Tessaya przerazi się na śmierć, kiedy usłyszy o zdolnościach organizacyjnych hodowców i handlarzy win z Blackthorne – powiedział Gresse. Darrick zmarszczył brwi wyraźnie zirytowany tym żartem i baron natychmiast przestał się uśmiechać. – Wybacz, generale. Powiedz, kiedy zamierzasz jechać? – usiadł na jednym z sześciu krzeseł ustawionych wokół stołu z mapami w namiocie dowodzenia. – Zjemy obiad, a potem podniosę pokojową flagę i pojadę, ze strażą dwunastu kawalerzystów. – I z nami – dodał Blackthorne. – Słucham? – Darrick ponownie zmarszczył brwi i spojrzał na wysokiego barona. Tym razem nie dostrzegł uśmiechu na jego poważnej twarzy. – Znam Tessayę. Kupuje, a raczej kupował, moje najlepsze wina. Może mnie posłuchać – oświadczył Blackthorne. – A ty, baronie Gresse? – Ja pojadę z przyjacielem, by dodać swego poparcia i powagi. Tessaya musi wiedzieć, że to nie jakiś wybieg. Poselstwo trzech znamienitych Balaian może go o tym przekonać. Darrick skinął głową. – Dobrze. Nie powiem, że nie przyda mi się wasze wsparcie. Tak daleko na naszych ziemiach Tessaya będzie trudnym negocjatorem. – Poczuł ulgę, choć wiedział, że jako generał nie powinien. Jednak było coś w postawie i zachowaniu obu baronów, co dodawało mu odwagi i pewności. Sądził, że wynikało to z ich ogromnej determinacji, by zwyciężyć, i absolutnego odrzucenia możliwości porażki. Bez wątpienia to właśnie widzieli ich ludzie i tylko dlatego garstka żołnierzy i armia wieśniaków mogła mieć takie znaczenie dla wojny. – Czy Tessaya uszanuje naszą flagę? – zapytał generał. – Tak – potwierdził natychmiast Blackthorne. – I nie dlatego, żeby był szczególnie honorowy. Po prostu jest inteligentny i nie pragnie poświęcać swoich ludzi, jeśli może zapewnić sobie zwycięstwo, negocjując nasze poddanie. – Ale w kluczowych momentach popełnia błędy – zauważył Darrick. – Mógł na przykład zmierzyć się z nami w Kamiennych Wrotach, gdzie miał dużo silniejszą pozycję. Ale spanikował. – To możliwe – zgodził się Blackthorne. – Ale nie możesz zakładać, że popełni kolejny błąd. Dwie godziny później trzej mężczyźni wyjechali z obozu. Za nimi podążał oddział straży prowadzony przez jeźdźca trzymającego biało-zielony sztandar, oznaczający pokojowe negocjacje. Czterysta metrów od obozu Wesmenów z lasu, w milczeniu, wynurzyło się trzydziestu toporników, otoczyli ich, idąc obok koni. Była to straż honorowa i Darrick, paradoksalnie, poczuł się lepiej, niż gdy jechali samotnie, choć dał znak, by dwaj konni magowie utrzymali tarcze. Wkrótce potem dotarli do szczytu wzgórza i w dole ujrzeli Wesmenów. Obóz rozciągał się na polach uprawnych i pastwiskach, zajmując obszar ponad półtora kilometra kwadratowego. Dziesiątki ognisk rozświetlały popołudniowe niebo, a liczne proporce i sztandary otaczały rozstawione w regularnych odstępach namioty. Mając zbyt mało czasu na budowę swych ulubionych strażnic i palisady, Wesmeni otoczyli obwód obozu silną strażą wojowników. Atak z zaskoczenia nie miał szans i Tessaya chciał, by o tym wiedzieli. Spokój Darricka ulotnił się, gdy wjechali do obozu. Tysiące oczu zwróciło się w ich kierunku, gwar pracy i rozmów ucichł, a atmosfera stała się ciężka od dzikiej wrogości. Ze wszystkich części obozu nadbiegali wojownicy, by przyjrzeć się przybyłym wrogom, a szamani, okryci płaszczami i warstwą rytualnej farby, występowali naprzód, spoglądając złowieszczo na grupę posłów. Poruszali rękami i ustami, przeklinając znienawidzonych Balaian. Żaden jednak nie próbował przedostać się przez pierścień straży honorowej, gdy ta sprawnie przepychała się przez gęstniejący tłum, prowadząc posłów w stronę namiotu wyróżniającego się jedynie znacznie silniejszą ochroną i ponad tuzinem sztandarów zatkniętych w ziemię po obu stronach wejścia, tak że tworzyły ciasny szpaler. Nieopodal namiotu ich strażnicy zatrzymali się i dali znak, by posłowie zsiedli z koni. – Zostańcie przy koniach – rozkazał Darrick dowódcy oddziału, elfiemu magowi. – Pod żadnym pozorem nie patrzcie w oczy wojownikom i utrzymujcie stale tarcze. – Tak, panie. Darrick spojrzał za plecy elfa, którego słowa nijak się miały do strachu, jaki musiał czuć, i zobaczył, że tłum Wesmenów napiera ze wszystkich stron na namiot dowodzenia. Jeżeli negocjacje pójdą źle, nie będą mieli dokąd uciekać. – Nie trać wiary – powiedział Blackthorne, dodając mu otuchy. – Nawet jeśli zginiemy, twoja armia i oficerowie mają wszystko, co potrzebne do zwycięstwa. – To pocieszające, że nie jestem im potrzebny – uśmiechnął się krzywo Darrick. – Wiesz, co miałem na myśli. Szara, płócienna zasłona namiotu odsunęła się i stary szaman pokazał im, by weszli. Namiot był prosto urządzony. Na lewo znajdował się zwykły siennik, choć schludny i porządnie posłany. Na prawo stał stół, zastawiony mięsem, chlebem, dzbanami i pucharami. Po obu stronach wejścia prężyli się wesmeńscy gwardziści, a przed nimi znajdował się mniejszy stół i jedno krzesło. Stary szaman, odziany w proste, brązowe szaty, zajął miejsce za plecami lorda Tessayi, który siedział wyprostowany, wpatrując się w nich znad na wpół opróżnionego talerza z jedzeniem. – Witajcie na moich ziemiach – odezwał się, a na jego opalonej twarzy pojawił się złowieszczy uśmiech. – Składamy podziękowania za udzielenie nam audiencji – Darrick zignorował prowokującą uwagę. – Musimy omówić pewną ważną sprawę, dotyczącą obydwu naszych narodów. – Tak – zgodził się Tessaya. – Wasze poddanie, które potwierdzi władzę Wesmenów nad Balaią i zapobiegnie bezsensownemu rozlewowi krwi – spojrzał za plecy Darricka. – Baronie Blackthorne, to dla mnie jak zawsze przyjemność. – Ufam, że już wkrótce będziemy mogli skosztować butelki najprzedniejszego wina z moich piwnic, panie – odparł Blackthorne. – Oczywiście, jeżeli twoi ludzie przed odwrotem nie znaleźli do nich drogi. Lecz, jeśli nie wysłuchasz generała Darricka, ta przyjemność zostanie nam obu odebrana. Szaman pochylił się i wyszeptał coś do ucha Tessayi. Lord Wesmenów skinął głową. – Wiem już o waszej rozpaczliwej próbie sprowadzenia pomocy nie z tego świata. I nawet jeżeli chcecie mnie tu zatrzymać bezużyteczną rozmową, to mój krewniak, lord Senedai, sam zniszczy dom maga i waszych cennych Kruków. Wkrótce pokona tych odmieńców z Xetesku, a kiedy to się stanie, zarówno Balaia, jak i ten inny świat staną otworem przed moją zwycięską armią. Mów, generale Darricku. Zobaczymy, czy jesteś takim samym mówcą, jak żołnierzem. – Tessaya oparł się wygodnie i opróżnił puchar stojący przy jego prawej dłoni. Strzelił palcami i jeden z gwardzistów podbiegł do stołu, by napełnić naczynie. – Balai grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. W niebie nad Parvą znajduje się dziura łącząca nasz świat z innym i musi zostać zamknięta albo czeka nas inwazja smoków. Krucy mają wykonać to zadanie. Jeżeli lord Senedai ich zatrzyma, wszyscy zginiemy. Przybyłem tu, by prosić cię, abyś go powstrzymał, zanim ściągnie także na barki narodu Wesmenów najgorszą zagładę. – Darrick przyjrzał się twarzy Tessayi, szukając oznak zainteresowania. Poczuł chłód, gdy ujrzał pogardę, jaka odmalowała się na obliczu wesmeńskiego lorda. – Musisz uważać mnie za głupca, a to czyni mnie bardzo niezadowolonym – powiedział Tessaya. – Powinieneś okazać szacunek dla tego wszystkiego, co osiągnąłem, a zamiast tego wymyślasz historie, w które nie uwierzyłoby nawet opóźnione dziecko. – On mówi prawdę – odezwał się Blackthorne. – A ty znasz mnie jako człowieka honoru. Nie okłamałbym cię. – Wiem tylko, że zrozpaczeni ludzie porzucają swe zasady, kiedy ich dotrzymanie prowadzi do ich śmierci – odparł gładko Tessaya. – I powiem ci, jaka jest prawda. Smoki naprawdę tu przybędą i jeśli ich nie powstrzymam, wypełnią proroctwa naszych przodków. A powstrzymam je. Znak na niebie nie stanowi zagrożenia. Moi posłańcy donieśli mi, że to tylko piętno wywołane waszym zniszczeniem Parvy. Nie będę was słuchał, podczas gdy wasi sprzymierzeńcy poszukują jedynej mocy, jaka mogłaby zatrzymać marsz Wesmenów na Korinę. A jednak okażę wam więcej szacunku, niż wy macie wobec mnie. Jeżeli chcecie powstrzymać Wesmenów i odmawiacie honorowej kapitulacji, to musi się to odbyć na polu bitwy. Więc idźcie i przygotujcie się do walki, jeżeli macie na nią jeszcze dość odwagi. Zgodnie z zasadami negocjacji, policzę do trzystu, a wy w tym czasie opuścicie mój obóz. Zaczynam w tej chwili. – Tessaya skupił się na powrót na talerzu z jedzeniem. Zasłona namiotu została odsunięta, ale Darrick zignorował to. Podszedł do stołu i uderzył w niego pięściami. Talerz podskoczył, a puchar zakołysał się i przewrócił, wylewając zawartość na trawę. – A co, jeśli mówię prawdę i twoi ludzie powstrzymają Kruków przed wykonaniem zadania? Będzie za późno, by prosić o wybaczenie, kiedy smoki zaczną pustoszyć Balaię, poczynając zresztą od ziem Wesmenów. – Darrick czuł niepohamowany gniew. Słyszał odgłos dobywanej broni, ale nie zareagował. – Co wtedy zrobisz? Tessaya popatrzył mu twardo w oczy, ruchem ręki zatrzymując gwardzistów. Uśmiechnął się. – Jeżeli naprawdę w to wierzysz, to módl się, żeby Krukom udało się przechytrzyć moją północną armię. Odliczanie trwa. Blackthorne i Gresse podeszli do Darricka, odsuwając go łagodnie. – Rozumiem twój sceptycyzm – powiedział Blackthorne. – Ale nie zmienia to rzeczywistej sytuacji. Jako gest dobrej woli Gresse i ja zostaniemy tu jako jeńcy. Jeżeli to, co mówimy okaże się nieprawdą, będziemy na twojej łasce. Tessaya wepchnął łyżkę mięsa do ust i zaczął przeżuwać. Potem przemówił z pełnymi ustami, wskazując łyżką na Blackthorne’a. – Jesteś dzielnym człowiekiem, baronie, i podziwiam cię za to, że udało ci się pokonać moją południową armię. Niemal żałuję zniszczenia twojego miasta, ale takie są koleje wojny. Twoja propozycja jest hojna, lecz wbicie waszych głów na piki, podczas gdy moi ludzie będą ginąć z rąk waszych smoczych sprzymierzeńców, to dla mnie żadne zwycięstwo. Nie rozumiecie? Po pokonaniu was tutaj, ruszę, by zdobyć Korinę. Będę rządził Balaią. Widzicie więc, że już jesteście na mojej łasce – spojrzał na szamana, który skłonił się i ruszył szybko do wyjścia z namiotu. – Arnoan odprowadzi was do granic obozu. Zobaczymy się na polu bitwy. Balaianie spojrzeli po sobie. Darrick poczuł, jak ogarnia go nagła rozpacz i przez moment myślał o złamaniu zasad pokoju i zabiciu Tessayi. Nie mógł jednak tego zrobić i wiedział, że Blackthorne i Gresse by go zatrzymali. Całkowita odmowa Tessayi, by uwierzyć ich słowom była w sumie do przewidzenia. Czyniła jednak Kruków bezbronnymi, jeżeli Senedai pokona Protektorów. Zakończywszy tę audiencję, zaczął się modlić, by nieludzcy wojownicy z Xetesku okazali się godnymi swej reputacji. * * * Sha-Kaan wyleciał ze Skrzydlatego Dworu, kiedy kula opuszczała już niebo. Był zmęczony bitwą, a ponieważ Hirad Coldheart znajdował się teraz w jego domenie, nie mógł skorzystać z leczniczych strumieni korytarza międzywymiarowego. Rozciągnął obolałe skrzydła, by złapać jak najwięcej wiatru i skierował się ponownie nad Ocean Shedary, by odnaleźć Tanisa-Vereta, jeśli w ogóle jego altemelde nadal żył. Chłodne powietrze przynosiło Wielkiemu Kaanowi jasność myśli. Otworzył paszczę, co przy tej szybkości powodowało, że lód osiadał na płucach, ale jednocześnie gasiło jego gniew, wywołany słowami Hirada Coldhearta. Przejrzał przez mgłę furii zakrywającą mu umysł i zrozumiał, co jego Dragonita miał na myśli. A to powodowało niezwykłe uczucia. Sha-Kaan przywykł, że jego rozkazy były wykonywane bez sprzeciwu i bezbłędnie. A jednak Krucy oświadczyli, że nie ma żadnej pewności, że ich misja się powiedzie, Hirad zaś przedstawił dotychczas obcą mu koncepcję, rodem z Balai – że powinno wystarczyć, by człowiek dokonał wszystkiego, czego był w stanie dokonać, nawet jeżeli ostatecznie oznaczało to porażkę albo śmierć. Sha-Kaan nie krył swej pogardy. Powinien był zabić tego słabego człowieka wtedy i tam, ale Hiradowi po raz kolejny udało się go powstrzymać żelazną logiką. – Zabij mnie, to nigdy się nie dowiesz, czy mogło się nam udać, a sam umrzesz. Jeżeli zawiedziemy, to zginiemy podczas tej próby i twoje życzenie i tak się spełni. Powiedział to spokojnie, a Sha-Kaan roześmiał się, ale nie umniejszyło to jego gniewu. Wtedy nie. Teraz, lecąc na spotkanie, które musiało przynieść jakieś rezultaty, zrozumiał wysiłek Kruków. Czuł, jak bardzo pragną powodzenia tej misji, i wiedział, że zdają sobie sprawę z konsekwencji porażki. Dla siebie, dla Balai i dla Kaan. Jednak wiedzieć – to nie wszystko. Kolejne nowe uczucie ogarnęło jego potężne ciało. Głęboki strach. Bywało, że bał się już wcześniej: ran, gniewu swych krewniaków, śmierci potomstwa przed osiągnięciem dojrzałości. Lecz to uczucie było inne. Teraz strach wiązał się z możliwością kompletnego wyginięcia Miotu Kaan i z faktem, że nie posiadał żadnej broni, która mogłaby temu zapobiec. Posiadali ją Krucy. Musiał ich chronić za wszelką cenę, a to oznaczało osłabienie obrony portalu. Miał zbyt niewiele w pełni sprawnych smoków. Elu-Kaan balansował na granicy śmierci, pozbawiony swego Dragonity i zdany jedynie na opiekę Vestari. Wszystkie korytarze międzywymiarowe były zajęte. Kaan potrzebowali pomocy i tylko jeden Miot mógł im jej udzielić. Tragedią było to, że właśnie Veretów zabijali w ostatniej bitwie, wiedząc, że przepędzenie ich może osłabić pozycję Naików. Udało się, lecz jeżeli teraz Miot Veret miał mu powtórnie odmówić, całe cierpienie i śmierć poszłoby na marne. Obniżając lot pośród ciemnego, nocnego nieba nad Shedarą, przeraził się, że Kaan wykonali swe zadanie zbyt skutecznie. Na spotkanie nie wyleciał mu żaden strażnik, żaden Veret nie szukał zemsty. Nie było patroli w powietrzu, a wody pod nim były spokojne. Wylądował na skale spotkań, zanurzył łeb w falach i zaryczał donośnie w głębinę oceanu. Umysłem szukał Tanisa-Vereta, wysyłając uczucia smutku i rozpaczy z powodu tego, co stało się na niebie nad Terasem. Wysłał wezwanie i ryknął niecierpliwie. Mógł się jedynie modlić do niebios, by jego altemelde go usłyszał. Wynurzył łeb z wody i ułożył się płasko na skale, wyciągając szyję przed sobą. Chciał rozluźnić mięśnie i wyglądać pokornie z góry, ale przede wszystkim umożliwić wszystkim zmysłom wykrycie jakichkolwiek wibracji w morskiej głębinie. Wydawało mu się, że czekał całą wieczność, odsłonięty, na terenie obcego Miotu, wystawiony na wszelkie możliwe ataki. W końcu jego cierpliwość została nagrodzona. Falowanie wody wokół samotnej skały świadczyło o zbliżaniu się dużego smoka, podnoszącego się z odmętów. Sha-Kaan usiadł i wygiął szyję w „s”, by z szacunkiem powitać Tanisa-Vereta, który wystrzelił ku niebu, rozpryskując dokoła wodę i powodując rozliczne kręgi rozchodzące się od miejsca jego wynurzenia. Woda opadła z jego ciemnego ciała, kiedy wzbił się wysoko, bijąc skrzydłami, których tylne brzegi były mocno poszarpane. Wykrzyczał swoje niezadowolenie i wystrzelił długi jęzor płomieni, okrążając skałę, by w końcu ciężko na niej wylądować. Ogonem zagarnął wodę i spryskał pokryty bliznami grzbiet. Wyprostował szyję i wbił w Sha-Kaana twardy, pełen gniewu wzrok. – Przybyłeś, by dokończyć dzieła ostatecznego zniszczenia Veretów, Sha-Kaanie? – spojrzał w niebo, jakby spodziewając się ujrzeć chmarę wrogich smoków. – Nie, Tanisie-Verecie. Jestem tu, by dać twemu Miotowi szansę na przetrwanie – odpowiedział Sha-Kaan, lekko pochylając głowę na znak pokory. – Puste słowa – warknął stary Veret. – Twoje oczy nie widziały, co uczyniłeś. – A teraz... – Pod nami resztki mojego Miotu żyją jedynie złudną nadzieją, że Naik dotrzymają obietnicy i zostawią nas w spokoju po zniszczeniu Kaan. Zostało nas mniej niż siedemdziesięciu, wielu bliskich śmierci leży w korytarzach międzywymiarowych. Z tych, którzy jeszcze mogą latać, ja jestem najlżej ranny, ale łuski mego grzbietu już nigdy się nie zagoją. Taka była zaciekłość ognia, kłów i pazurów Kaan. – Tanis-Veret ponownie spojrzał w oczy Sha-Kaana, a jego głos stał się cieniem siebie samego, łamiącym się i zmęczonym. – Nie mam nawet tylu smoków, by strzec naszych granic. Zostaw nas, Sha-Kaanie, dość już uczyniłeś. Lecz Sha-Kaan nie poruszył się. Tanis-Veret mógłby to uznać za akt otwartej agresji, ale zamiast tego ranny smok jedynie pokręcił głową. – Rozumiem – powiedział. – Na niebiosa nad nami, Tanisie, nie, nie rozumiesz! – zagrzmiał Sha-Kaan. – Przybyłem tu, by błagać cię, abyście nie sprzymierzali się z Naikami, byście uwierzyli, że możemy was przed nimi ochronić, ale ty nie chciałeś słuchać. Dlatego musieliśmy z wami walczyć, byliście najsłabszym ogniwem. Wiem, że to żadne pocieszenie, ale Kaan nie czerpali radości z niszczenia was. A teraz mamy szansę, by pomóc wam przetrwać. Pierś Tanisa-Vereta zatrzęsła się, a z jego gardła wydobył się szorstki śmiech. – Jak możecie nam pomóc? Kaan też są skończeni. To spotkanie – to rozmowa umarłych. Brama jest za duża, żebyście mogli jej dalej bronić. Wszyscy to widzimy. Kiedy Naik znów zbiorą swych sprzymierzeńców zostaniecie zniszczeni, a wasz azyl razem z wami. Sha-Kaan pochylił głowę. Niepełna wiedza Tanisa prowadziła do jedynego możliwego wniosku. – Ale teraz mamy sposób zamknięcia bramy, potrzebujemy tylko czasu, jaki możecie nam dać. – Nie widzę powodu, dla którego miałbym ci uwierzyć. – Składam ci tę oto propozycję, Tanisie-Verecie – odpowiedział Sha-Kaan. – Sam zdecydujesz, czy ją przyjąć. Nie będę cię w żaden sposób naciskał. Przyleciałem sam, wiele ryzykując, by z tobą porozmawiać i to dla mnie zaszczyt, że zgodziłeś się mnie wysłuchać. Mieszkańcy mojego azylu przybyli tu, by użyć swych zdolności do zamknięcia bramy. Stworzyła ją ich magia i ona też może ją zniszczyć. Ale podczas tej misji będą bezbronni na ziemi. Oba smoki przysiadły naprzeciw siebie wyprostowane, w oficjalnej pozycji. Sha-Kaan mówił dalej: – Jeżeli staniecie w bitwie po stronie Kaan, możemy ich obronić. A jeśli im się uda, mój Miot szybko odzyska siły. Nie wierzę, że po zwycięstwie Naikowie zostawią was w spokoju. Mogę ci obiecać, a wiesz, że można ufać moim słowom, że jeśli wygramy, obronimy was przed nimi. Utrzymamy wrogów z dala od waszych granic, kiedy będziecie się leczyć i zapewnimy wam bezpieczeństwo, dopóki nie zwiększycie swej liczebności. Nigdy więcej Kaan i Veret nie staną przeciwko sobie. Nasze ziemie się nie stykają, nie ma powodów do żadnych konfliktów. To jest obietnica Kaan. Nie oczekuję odpowiedzi teraz. To twoja decyzja i los Miotu spoczywa w twoich rękach. Potrzebuję waszej pomocy. Kaan potrzebują waszej pomocy. A teraz muszę odlecieć. Tak jak i ty muszę przygotować się do bitwy. Może jeszcze ujrzę, jak atakujesz Naików. – Niebiosa z tobą, Sha-Kaanie – powiedział Tanis-Veret, głosem pełnym zadumy, nieodgadnionym. – Odpowiem na wezwanie Miotu Naik, bo muszę. Ale to wszystko, co muszę zrobić. – Uczynisz, co zechcesz, Tanisie-Verecie. – Sha-Kaan rozwinął skrzydła, wykrzyczał pożegnanie i poleciał, kierując się ku legowiskom Kaan. Ciężar na jego sercu zelżał trochę, a umysł skupił się na nadchodzącej bitwie. ROZDZIAŁ 33 Z nadejściem wieczoru mgła zgęstniała, a spokojne tempo życia w legowiskach Kaan zwolniło jeszcze bardziej. Na zewnątrz nie pozostał ani jeden smok. Powróciły do Chouli, korytarzy międzywymiarowych albo prywatnych schronień, jeśli ich pozycja pozwalała im je posiadać. Krucy siedzieli nieopodal rzeki. Nie przydzielono im żadnych kwater, najwyraźniej więc mieli spać pod gołym niebem. Noc okazała się jednak ciepła i wilgotna toteż odpoczynek na świeżym powietrzu nie stanowił problemu. Problemem była natomiast niepewność magów i Hirad odczuwał to wyraźnie. Widział niepokój w oczach Ilkara i grymas na ustach Densera przygryzającego nerwowo ustnik zgaszonej fajki. Z jednej strony wydawało się to niewiarygodne, pomyślał, przyglądając się, jak cała czwórka dyskutuje i ćwiczy w pewnej odległości od reszty. Siedzieli na płaskim głazie przy brzegu rzeki, a wszędzie dokoła rozłożone były księgi i pergaminy. Małe kamyki posłużyły im za przyciski do papieru. Oto czwórka najbardziej utalentowanych magów Balai, w tym najpotężniejszy człowiek w Xetesku, zmagała się z problemem, do którego rozwiązania posiadała już praktycznie wszelkie niezbędne informacje. Z drugiej zaś strony, nie było w tym nic zaskakującego. Poproszono ich o zamknięcie dziury w niebie wielkości miasta, zawieszonej paręset metrów nad ziemią. Hirad mógł jedynie zgadywać, jakich wymagało to umiejętności. Raz jeszcze czuł się bezradny. Wiedział, że jego zasługą jako wojownika było to, że w ogóle tu dotarli. Jednak teraz, gdy rozpoczynała się najważniejsza część ich zadania, mógł tylko czekać i popijać kawę. Po drugiej stronie pieca siedział Thraun, ponury i milczący. Jego jasne włosy były mokre od wilgoci i zwieszały się w prostych, posklejanych pasmach. Od czasu śmierci Willa zmiennokształtny jakby zapomniał o własnym istnieniu, ożywiając się jedynie, kiedy Krucy znajdowali się w niebezpieczeństwie. Jednak podobnie jak duża część tego, czym jeszcze niedawno byli Krucy, wojownik i tropiciel, jakiego znali, odszedł. – Thraun? – zagadnął Hirad. Mężczyzna podniósł wzrok z trawy, w którą się wpatrywał, i popatrzył z ukosa na Hirada. W jego oczach nie było dawnej siły. Dawnej determinacji. Nic poza nieustającym żalem. Zwróciwszy już na siebie uwagę Thrauna, Hirad nie miał pojęcia, co robić dalej. Wiedział tylko, że musi jakoś dotrzeć do przyjaciela, przebić toksyczny mur milczenia. Tak dalej nie mogło być. – Jak się czujesz? – Hirad zadrżał w środku, zdając sobie sprawę, jakie to beznadziejne pytanie. Thraun jednak wydawał się tego nie zauważać. – Will pokochałby to miejsce – powiedział cichym, chrapliwym głosem. – Wiesz, był dosyć nerwowy. Trochę dziwna cecha dla tak zdolnego złodzieja. To miejsce jest takie spokojne. Uspokoiłoby i jego. – Mimo tych wszystkich smoków w powietrzu? Wysiłki Hirada zostały nagrodzone lekkim uśmiechem, który przemknął przez usta Thrauna. – Tak. Zabawne, prawda? Coś tak małego, jak chowaniec Densera przeraziło go śmiertelnie, a ogromny smok sprawiał jedynie, że czuł się nieswojo. – Czy ja wiem – zamyślił się Hirad. – W smokach jest wiele dobra, przynajmniej w Kaan. Niczego takiego nie dostrzegłem u chowańca. – Pewnie tak. – Thraun zamilkł i powrócił do obserwacji ziemi pod stopami. – Nie wytrzymam tego – powiedział nagle, kompletnie zaskakując Hirada. – Czego? – Tylko on wie, jak to naprawdę jest. – Thraun wskazał na Bezimiennego, który wraz z trzema pozostałymi przy życiu Protektorami stał niedaleko magów. – Mieć w sobie coś, co na równi kocha się i nienawidzi. Coś czego za wszelką cenę chciałbyś się pozbyć, ale bez czego nie możesz żyć. Tylko że jego przyjaciele nie zginęli, kiedy był Protektorem. – Richmond zginął. – Ale Bezimienny nie stał wtedy obok niego, prawda? Myśleliście, że nie żyje. Nie było go i nie mógł ocalić Richmonda. – Tak jak i ty Willa – odparł szczerze Hirad, pochylając się do przodu. – Posłuchaj, kiedy umarł Sirendor Larn, czułem to samo. Jakbym go zawiódł, nie będąc przy nim w chwili ataku. Szybko jednak musiałem się pogodzić z tym, że nic więcej nie mogłem zrobić. Tak, dokonałem zemsty, ale chcesz usłyszeć coś jeszcze? Ona ani trochę nie łagodzi bólu. Po prostu musisz żyć dalej, najlepiej, jak potrafisz. Cieszyć się tym, co jeszcze masz, zamiast rozpamiętywać nieustannie to, co straciłeś. Thraun popatrzył na Hirada i skinął łagodnie głową. W oczach miał łzy. – Wiem, że chcesz mi pomóc, Hirad. Dziękuję ci za to. Ale Will był moim jedynym łącznikiem ze światem ludzi, kiedy stawałem się wilkiem. Tylko jemu mogłem zaufać, że sprowadzi mnie z powrotem. Tylko on radził sobie z moją najdzikszą naturą. A ja go zawiodłem. Ukryłem się w swej niewrażliwej formie, bo się bałem. I to kosztowało go życie. To coś, czego nigdy w pełni nie zrozumiesz. Był moją rodziną i kochałem go, bo wiedział, czym jestem, i nie osądzał mnie. Teraz jedyną rodziną, jaka mi pozostała, jest sfora. Kiedy wrócimy do Balai, odnajdę ich. – Teraz Krucy są twoją rodziną – zaoponował Hirad. – Jesteśmy silni i troszczymy się o siebie. Zostań z nami. Słowa Thrauna wstrząsnęły nim. Czuł, że go traci. Cień uśmiechu ponownie zagościł na ustach Thrauna. – Taka propozycja to zobowiązanie silniejsze, niż możesz sobie wyobrazić. Ale tak naprawdę nie jestem częścią was. Nie bez Willa – przez chwilę patrzył głęboko w oczy Hirada. – Ale nie zawiodę Kruków. – Wiem – odpowiedział Hirad. * * * Moc, która ciągnęła Bezimiennego do Protektorów, była niezwykła. Ale widział ich samotność i lęk spowodowany rozdzieleniem z braćmi. Wiedział, co czuli. Dlatego stal teraz z nimi, wspierając ich swą obecnością. Na początku nie padły żadne słowa, ale Bezimienny czuł ten sam brak skupienia, jaki zauważył już wcześniej. Tym razem jednak silniejszy, graniczący z kompletną dezorientacją. Przerwał milczenie. – Cil, Ile, Rya. Jestem Sol. Znaliście mnie. Nadal mnie znacie. Coś was trapi. Cil pochylił głowę. – Nie wyczuwamy naszych braci. Ani łańcucha, który nas wiąże. Nasze dusze są daleko. Boimy się ich straty. – Czy łańcuch został przerwany? – Bezimienny był zaskoczony. Usunięcie Demonicznego-Łańcucha łączącego Protektora ze Zbiornikiem Dusz oznaczałoby śmierć ciała i utratę duszy. Jednak żaden Protektor nie podróżował przedtem do innego wymiaru, a ci tutaj byli jak najbardziej żywi. – Nie czujemy go – zastanowił się Rya. – Nie działa. – Ale nadal wyczuwacie swoje dusze. – Są daleko – dodał Cil. – A więc... – zaczął Bezimienny. – Czy jesteśmy wolni? – dokończył Cil. – Dowiemy się jedynie, zdejmując maski. Lecz jeśli się mylimy, czeka nas wieczne cierpienie. I jak możemy być naprawdę wolni, skoro nasze dusze nie znajdują się w ciałach? – Czy Styliann wie? – zapytał Bezimienny, zastanawiając się nagle, czy sam był w pełni wolny. Choć obawiał się reakcji swych braci na rozdzielenie z resztą, jego nadzieja na ich uwolnienie wzrosła. – Ciągle jest naszym Wybranym – zapewnił Cil. – Nie podważymy jego wiary w nas. – Cokolwiek zrobicie, będę z wami – odparł Bezimienny. Cil, Rya i Ile skinęli jednocześnie głowami. – Jesteśmy jednością – powiedzieli. – Na zawsze. * * * Darrick podjął decyzję co do dalszych działań, jeszcze zanim galopem wjechali do obozu. W uszach nadal dźwięczały im obelgi i wyzwiska Wesmenów. Zeskoczył z konia, natychmiast przywołując dowódców regimentów i ruszył do namiotu dowodzenia. Blackthorne i Gresse szli tuż za nim nieco zmęczeni szybką jazdą. Generał stanął za stołem z mapami, a przed nim zgromadzili się oficerowie, oczekując rozkazów. Zasady były jasne i proste. Nie okazywać słabości. Nie wahać się. Prosić o komentarze. Dostosować plan do warunków, ale go nie zmieniać – Tessaya nie ustąpi, co nie jest dla nas zbyt zaskakujące, choć jestem rozczarowany, bo to wyraźnie inteligentny i wykształcony człowiek. Wydaje mu się, że zatańczymy, jak nam zagra. Wie, że nie przedrzemy się przez jego linie do domu Septerna i że nie dotrzemy przed nim do Koriny. My oczywiście nie podejmiemy żadnej z tych prób. Natychmiast zaatakujemy jego armię, ale nie w zamiarze przełamania obrony, tylko związania jej. A to dlatego, że nie zaatakujemy pełnymi siłami. Oceniam, że armia szturmująca pracownię Septerna liczy od ośmiu do dziesięciu tysięcy wojowników, a na ich drodze stoją jedynie Protektorzy. Oto, co zrobimy. Ry Darrick przedstawiał swoje plany w absolutnej ciszy. – Regimenty drugi, trzeci i czwarty, pod dowództwem pułkownika Izacka, wyruszą natychmiast na południe, a potem skręcą na wschód, przez las Grethern, tak by uderzyć z południa na Wesmenów oblegających pracownię jutro o świcie. Tessaya naturalnie przewidzi takie posunięcie. Nie jest głupi. Dlatego też trzon armii ze mną na czele uderzy prosto na niego. Spróbujemy wciągnąć ich w las, żeby zmniejszyć wpływ przewagi liczebnej. A konkretnie – rozbijemy regimenty na centurie i każdy kapitan będzie bronił określonego obszaru. To ryzykowna strategia, ale pozwoli nam na rozwinięcie szerszego frontu. Trochę pobiegamy, zanim przekonamy Tessayę, że złapał nas w pułapkę w lesie. Komentarze? – Generale – odezwał się Izack. Był w średnim wieku, miał czarne włosy, małe brązowe oczy i nienagannie przycięty wąsik. Darrick gestem kazał mu mówić. – Podróż przez las jest powolna. Jeżeli zamierzasz zorganizować dywersję w Grethern, to czy nie powinniśmy ruszyć na północ i skręcić na wschód za pierwszym wzgórzem? – Ale wtedy, jeżeli Wesmeni zagrożą rozbiciem naszych sił, nie zdołasz pomóc. A zanim dotrzesz wystarczająco daleko na południe, by niezauważenie skręcić na wschód, będziemy już wiedzieli, czy udało nam się ich związać. Poza tym nie będziesz jechał cały czas przez las. Półtora kilometra za obozem Wesmenów wjedziesz na główny szlak. W sumie podróż potrwa krócej niż przez wzgórza. – Darrick już wcześniej rozważył i odrzucił pomysł Izacka, ale pułkownik miał przynajmniej głowę na karku, by pomyśleć, i odwagę, by się odezwać. – Generale, będziesz próbował ukryć wielu ludzi w lesie. Naprawdę sądzisz, że wymkną się Wesmenom? – zapytał Gresse. – Tak, ale tylko jeśli wrogowie pomyślą, że jest nas więcej niż w rzeczywistości. Musimy w pełni wykorzystać magów, aby pokryli luki. Właśnie dlatego powinniśmy ich ściągnąć do lasu i dlatego też Izack musi przejechać trzy mile na południe, zanim ruszy na wschód. – A jeżeli ich nie utrzymamy? – zapytał Blackthorne. Darrick wzruszył ramionami i odpowiedział tak, jak zawsze odpowiadał na podobne pytania: – O to chyba powinieneś zapytać Izacka, bo ja wtedy nie będę już w stanie wydać nowych rozkazów. – Prawda była tak, że nigdy nie rozważał porażki czy klęski. Nigdy ich nie doświadczył. I święcie wierzył, że nie było to wynikiem szczęścia. – Coś jeszcze? Zobaczył przeczące ruchy głów. – Nie, generale – zabrzmiało w namiocie. – W takim razie zgłaszajcie się kolejno po rozkazy odnoszące się do konkretnych obszarów. Baronie Blackthorne, baronie Gresse, byłbym wdzięczny, gdybyście poinstruowali swych farmerów i hodowców win, którzy tak sprawnie zbudowali obóz, aby bronili go z równym profesjonalizmem. Śmiech Gresse’a słychać było nawet po tym, jak razem z Blackthorne’em opuścili namiot. * * * Była już głęboka noc, kiedy Krucy zebrali się wokół piecyka, by porozmawiać krótko przed udaniem się na spoczynek, na który i tak pozostało niewiele czasu. Jutro miał się rozstrzygnąć los dwóch wymiarów. Wokół nich, w legowiskach, panowała cisza. Światło widać było jeszcze w paru budynkach, ale na zewnątrz pozostali tylko Balaianie. – Możecie to zrobić? – zapytał Hirad, grzejąc dłonie kolejnym kubkiem kawy. – Teoretycznie – odparła Erienne. – Potrafimy zbudować konstrukty. – Słyszę w twoim głosie znak zapytania – zaniepokoił się Bezimienny. – I to wielki. – Jest ich kilka – potwierdziła Dordovanka. – Nie mamy pojęcia, ile energii będzie potrzeba do zamknięcia szczeliny z tej strony, wiemy tylko, że zdołamy kierować zaklęciem z ziemi. I to ledwo. Jeżeli obciążenie okaże się zbyt silne, nie uda nam się zamknąć korytarza. Musieliśmy określić w przybliżeniu losowy wpływ przestrzeni międzywymiarowej na konstrukt many, zgadywać, ile mocy potrzebuje ognisko wiążące, by zamknąć korytarz, a nie dopuścić do jego rozpadu. Lista ciągnie się dalej i coraz więcej na niej szczegółów technicznych. – To znaczy, że to było proste, tak? – powiedział Hirad oschle. Ilkar roześmiał się i poklepał go po nodze. – Biedny, stary Hirad. Obawiam się, że magia na zawsze pozostanie dla ciebie zamkniętą księgą. – Nie taki stary – warknął Hirad. – I nie chcę słuchać kolejnej debaty. Oczekiwałem jasnej odpowiedzi. Tak czy nie? – Uda się – odezwał się Denser. – Zawsze nam się udaje. – Hirad uczył cię swoich mądrości? – zapytał Ilkar. – Musimy w to wierzyć – Denser wzruszył ramionami. Erienne objęła go i pocałowała w policzek. – Najwyraźniej tak – skwitował Ilkar. – A co z nim? – Hirad skinął głową w stronę Stylianna, który siedział oparty plecami o chatkę, przyciskając do piersi pisma Septerna. – Czy on w to wierzy? – Tak bardzo, że trudno mi to pojąć – odparł Denser. – Mówiąc szczerze, trochę mnie to martwi. Czasami w jego oczach dostrzegam coś szalonego. Nie wiem, czy się boi, czy jest tak podekscytowany. – Cóż, potrzebujemy go – stwierdziła Erienne – więc postaraj się go nie denerwować. – A on nas – dodał Hirad. – Nie zapominajcie o tym. Jeżeli to się nie uda, zginie tak samo jak my wszyscy. Krucy zamilkli. Hirad wciągnął do płuc ciężkie, ciepłe powietrze. Miot udał się na spoczynek. Ale nawet teraz, gdy ich umysły otrząsały się z doświadczeń ostatniej bitwy, Kaan wiedzieli, że kolejne starcie miało zadecydować o ich życiu lub śmierci. Wiedzieli, że Naik powrócą. Wiedzieli, że wielu z nich ucierpi jeszcze od ognia i pazurów, i wiedzieli, że nieważne, jak zaciekle będą walczyć, ich los nie leży w ich rękach. Hirad poczuł nagle cały ciężar odpowiedzialności, jaka spoczywała na Krukach. Sha-Kaan powróci ze spotkania z Veretami i zażąda on niego odpowiedzi, bardziej precyzyjnej, niż udzielił wcześniej. A mimo pokrzepiającej pewności Densera Hirad nie mógł wyzbyć się lęku. Wiedział jednak, że przed spotkaniem z Wielkim Kaanem będzie musiał sobie z tym jakoś poradzić. * * * – Nadal próbujesz wymknąć się zagładzie gładkimi słowami, Sha-Kaanie. Nadal chcesz rozmawiać, zamiast przemówić ogniem, jak przystało na smoka. Niewielu będzie opłakiwać Kaanów. Mówisz o czymś, czego żaden Miot nie chce słuchać. Sha-Kaan kontynuował powolne okrążanie. Przywódca Naików, Yasal-Naik, pojawił się wraz z swymi smokami eskorty i zatrzymał go w drodze powrotnej z legowisk Veretów nad Oceanem Shedary. Było jasne, że nie przybył, by walczyć. Było też jasne, że nie chciał rozmawiać o pokoju. Sha-Kaan nie był zaskoczony, choć żałował, że nie wybrał innej drogi do Terasu. Leciał wysoko ponad chmurami, pośród zimnych prądów powietrza, które mogły szybciej doprowadzić go do domu, kiedy nagle w świetle gwiazd zobaczył trójkę Naików. Zdecydował, że nie będzie próbował im uciec. Mimo obolałych kości i zmęczonych skrzydeł czuł, że może ich pokonać. Smoki Naik, o rdzawobrązowym ubarwieniu, były nieco mniejsze i słabsze od Kaanów. Kiedy się zbliżyli, rozpoznał Yasala po charakterystycznym pęknięciu w pancerzu, tuż za głową, mającym kształt litery „v”. Sha-Kaan sam zadał mu tę ranę, ponad sto cykli temu, w czasie bitwy nad Besharą. Pojawienie się Yasala oznaczać mogło tylko jedno. Przybył, by napawać się nadchodzącym zwycięstwem. Dwa starsze smoki okrążały się nawzajem, rozmawiając przy pomocy umysłów. Eskorta Naik pozostała pod nimi. – Naik to jedyny Miot, którego oczy pozostają ślepe na zniszczenie, jakiego dokonujemy na naszych ziemiach. Nie możemy walczyć w nieskończoność. Inaczej nie pozostanie nic, o co moglibyśmy zabiegać. Nadejdzie czas, kiedy nawet wy będziecie musieli to zrozumieć. Yasal-Naik ryknął śmiechem. – Ale wojna już się skończyła. Po tym, jak zniszczymy twój Miot i spalimy wasz azyl, będziemy panować niepodzielnie. Wszystkie inne Mioty złożą skrzydła przed Naik. Vereci już są skazani, by nam służyć. Po nich ugnie się Gost, później Stara, aż w końcu wszystkie Mioty uznają władzę Naik. – Zbytnia pewność siebie doprowadzi cię do upadku, Yasal – powiedział Sha-Kaan, choć wiedział, że Naik ma dużo racji. – Nie ciesz się ze zwycięstwa, dopóki nie jest pewne. – Jest pewne! – zagrzmiał Yasal. – Kaan są już tak zdesperowani, że nie tylko proszą o sojusz bezbronnych mieszkańców oceanu, ale sprowadzają sobie Balaian do pomocy. Naprawdę wierzysz, że uczynią to, co wam się nie udało? Spalimy ich kości na proch na waszych oczach, a potem poprowadzę zwycięskich Naik przez bramę, gdy ty będziesz zdychał na ziemi, nie mogąc poruszyć skrzydłem. Wysuszymy ich oceany, zburzymy doszczętnie ich żałosne miasta i rozszczepimy ich góry. Ci, którzy przeżyją, będą karmą dla naszych młodych. Nie spocznę, póki ostatni robak na Balai nie zostanie zdeptany. Kiedy skończę, nic już nigdy nie będzie tam mogło rosnąć, pełzać ani latać. – Tyle nienawiści – powiedział Sha-Kaan, tonem pełnym spokoju. – Tyle trucizny, że aż cię zaślepia. Skoro mnie tu odnalazłeś, po raz ostatni złożę ci propozycję. Zaprzestańcie ataków, a my nie będziemy was ścigać i niszczyć, kiedy brama zostanie zamknięta. Yasal-Naik przerwał okrążanie i leciał teraz obok Sha-Kaana. W jego zielonych oczach płonęła pogarda. Z paszczy toczył pianę. – Brama nigdy nie zostanie zamknięta – jego głos zabrzmiał w umyśle Sha-Kaana niczym zgrzyt metalu. – Chyba w końcu twój umysł poddał się sędziwemu wiekowi. Wygraliśmy, Wielki Kaanie. Jestem tu tylko po to, by przypomnieć ci, że będziesz świadkiem zagłady całego swojego Miotu. Jestem tu po to, by spojrzeć w oblicze klęski. – Więc leć nad ocean i popatrz na swoje odbicie, Yasal. Jutro brama się zamknie, a Naik będą cierpieć gniew Kaan w każdym kolejnym cyklu, dopóki nie przestaniecie istnieć. Zabierz swych strażników i leć. Mimo całej potęgi, o jakiej mówisz, nie masz odwagi stawić mi czoła samemu. Jesteś mały, Yasal-Naik, a twoja śmierć wyznaczy moment, kiedy Mioty zaczną szanować ziemię, którą tak bezmyślnie niszczą. – Osobiście pożrę twoje serce – zagroził Yasal. Sha-Kaan otworzył paszczę i wydał ryk pełen irytacji. Uderzył mocno skrzydłami, wzbijając się wysoko ponad wrogów. – Odejdź, Yasal! – wykrzyknął. – Odejdź, zanim nas obu zrzucę z nieba. Nie waż się wkroczyć na teren Kaanów, kiedy kula rozświetli niebo albo spotkasz własną śmierć. Yasal przywołał swoją eskortę. – Jesteś starym głupcem, Sha-Kaanie. Módl się do niebios za swój Miot i za swój azyl. Zanim kula opuści niebo, wszyscy będziecie martwi, a Naik zapanują na waszych legowiskach. Do jutra, Wielki Kaanie – odwrócił się i odleciał chroniony po bokach przez strażników. Sha-Kaan przez chwilę myślał o rozpoczęciu pościgu. Śmierć Yasala zmieniłaby losy bitwy, ale gdyby sam zginął, ostatecznie przypieczętowałby zagładę Kaan. Ryknął raz jeszcze, tym razem wypuszczając w powietrze strumień ognia. Potem zanurzył się w chmurach i skierował prosto do domu. * * * Finta w lewo, uderzenie w prawo, topór. Miecz w płaski blok, brzuch, topór nad głowę. Cięcie w dół, topór, miecz do głowy, wysoko, zwrot, lewa obrona. Pół kroku w przód, pchnięcie mieczem, topór tylny prawy kwadrant, niski blok. Wycofaj, podwiąż ranę, przestrzeń wypełniona. Odpocznij. Szybki cios górny lewy kwadrant, pchnij toporem, krok w tył. Stój. Każdy cios pewny, każdy ruch zaplanowany, dokładny i równy. Protektorzy walczyli z przerażającą, milczącą furią. Ich dusze porozumiewały się z prędkością myśli, a połączony wzrok nie pomijał niczego. Huraganowy impet wesmeńskiego ataku napotkał stal i pięści. Ich rykom i wrzaskom odpowiedział jedynie szczęk broni i głuchy odgłos ostrzy zagłębiających się w ciele. Chaotyczna taktyka i pospieszne zmiany rozkazów musiały zmierzyć się z perfekcyjnie zorganizowaną obroną i nieustępliwą siłą. Brat padł. Płaczcie nad ciałem, wspierajcie duszę. Przygotujcie się do uniesienia. Fale nacierających Wesmenów raz po raz rozbijały się o ścianę stali i czarnych masek. Było ich coraz więcej, stosy trupów rosły, a morale zmieniało się, wzrastając z każdym zabitym Protektorem i spadając przy każdym nieudanym ataku. Jednak Xeteskianie walczyli o niebo skuteczniej niż wskazywałaby na to ich liczba. Ustawieni w trzech szeregach, w odstępach pozwalających na maksymalne wykorzystanie broni, odpierali atak po ataku, zmieniając się i odpoczywając, podczas gdy linie Wesmenów łamały się i przegrupowywały zgodnie z rozkazami dowódców. Gdzieniegdzie trupów Wesmenów zebrało się już tyle, że uniemożliwiały swobodną walkę. Tam Protektorzy po prostu czekali, aż towarzysze poległych rozgarną ciała, krwią i wnętrznościami znacząc szlak ich ostatniej podróży. Aeb potrafił docenić wytrwałość Wesmenów, ale nie ich chaotyczny sposób walki. Każdy wojownik walczył sam albo z jednym czy dwoma towarzyszami. Luki w ich obronie były łatwe do wykorzystania, a blok i pchnięcie okazały się uniwersalnym kluczem do skutecznej defensywy. Nie miał pojęcia, jak długo muszą wytrzymać, wiedział tylko, że Wybrany rozkazał im bronić dostępu do domu. On i Sol, którego wszyscy podziwiali. Protektor, który na powrót stał się wolnym człowiekiem. Przez cały ten czas sygnały, rady, rozkazy i ostrzeżenia przepływały przez jego umysł. Wybierał tylko przeznaczone dla niego albo odnoszące się do jego sytuacji. Odrąbał ramię Wesmena z toporem, zablokował cios jego towarzysza i wysłał ostrzeżenie pięć pozycji w lewo, do Fyna, którego bok był odsłonięty, z powodu lekkiej rany, jaką odniósł Jal. Dolny kwadrant cios toporem, Aeb. Zareagował automatycznie, czując, jak jego topór zderza się z bronią Wesmena. Ustawił miecz do bloku z przodu i spojrzał w bok, w rozszerzone z przerażenia oczy przeciwnika nie mającego szansy dorównać mu szybkością. Pochylił się, wbił łokieć w twarz mężczyzny i uderzył toporem do góry i w prawo, czując, jak zagłębia się w brzuchu Wesmena i unosi go z ziemi. Strząsnął trupa, jednocześnie skupiony już na wojowniku atakującym jego lewą flankę. Wycofać się, tylna ściana domu. Pierwszy szereg odpoczywa, trzeci do przodu. Broń gotowa. Teraz. Aeb rozciął mieczem odsłoniętą szyję. Był środek popołudnia. * * * – Naprzód, Balaia! – zawołał Darrick, zataczając mieczem szerokie koło nad głową. Rozpoczął się desperacki marsz. Generał porzucił konia i szedł teraz na czele wyłącznie pieszej armii. Jednocześnie chciał być dobrze widoczny. Wiedział, że zwiadowcy Wesmenów natychmiast powiadomią Tessayę o jego obecności, a oto mu przecież chodziło. Położył szczególny nacisk na wyjaśnienie kapitanom, że atak mógł nadejść w każdej niemal chwili i że w tym samym momencie armia musi rozproszyć się na centurie, a te zająć wyznaczone pozycje w lesie. Nie wolno im było nawiązywać walki na otwartym terenie, chyba że w razie absolutnej konieczności. Jeżeli Wesmeni nie ruszą za nimi, tym lepiej. Darrick byłby zadowolony z impasu. Ostrzegł swych oficerów przed chaosem walki w lesie i wyraźnie podkreślił znaczenie ciągłej komunikacji pomiędzy odcinkami ich dziurawego frontu. Wiedział, jak bardzo ryzykuje, ale uważał, że to jedyna szansa, jaką mieli. Z przyjemnością przemówiłby do całej zgromadzonej armii, ale uciekający czas i palące sprawy organizacyjne pozbawiły go tego luksusu. Zamiast tego skupił się więc na maksymalnym przekonaniu swych dowódców o ważności ich przedsięwzięcia. Raz jeszcze Balaia nie mogła sobie pozwolić na ich porażkę. Raz jeszcze Krucy potrzebowali ich niewzruszonej odwagi i siły. Nie było sensu oszczędzać się na kolejną walkę, bo klęska w tej oznaczała, że następnych już nie będzie. Ani dla nich, ani dla Wesmenów. Armia wyruszyła w ciasnej formacji, poprzedzana przez dwie pary magów zabójców pod Płaszczami-Ukrycia poszukującymi wrogich zwiadowców. W głębi serca Darrick wiedział, że te wysiłki nie przyniosą rezultatów, lecz nie było sensu ich zatrzymywać, a poza tym mogli działać jako elementy systemu wczesnego ostrzegania. Za niecałą godzinę miał rozpocząć się kompletny chaos w lesie Grethern, toteż generał chciał maksymalnie wykorzystać każdą przewagę, jaka mu jeszcze pozostała. Regimenty maszerowały szybko głównym szlakiem, zbliżając się do odległego o półtora kilometra obozu Wesmenów. Przebyli mniej niż połowę tej odległości, kiedy przed nimi rozległ się ryk przypominający huk gromu. Odbił się echem od odległych skał i stoczył po wzgórzach w stronę lasu, zawisając nad wzniesieniem, do którego podchodzili niczym chmura dźwięku. Wesmeni. I to szarżujący. Darrick usłyszał tupot stóp i obydwie pary magów zabójców zrzuciły Płaszcze-Ukrycia, pojawiając się obok niego. – Wesmeni na siedmiuset metrach i biegną, generale – powiedział jeden smukły i bardzo wysoki elf, zupełnie łysy i odziany w obcisły strój. – Rozwinięcie? – zapytał Darrick. – Trzystu do trzystu pięćdziesięciu, między pierwszymi wzgórzami na północy a drzewami na południu. – Dziękuję – front był szeroki, ale Darrick tego się właśnie spodziewał. Ocenił teren. Po jego lewej ręce, na północy, szlak ustępował miejsca niewielkim skalnym wzniesieniom przechodzącym w ostre ściany i żwirowe stoki odległe o jakieś dwa kilometry. Na południu las Grethern stał ciemny, ponury i gęsty. Pierwsze drzewa wyrastały nie więcej niż sto metrów od nich, jednak Darrick wolał jako pole bitwy gęstwinę znajdującą się jeszcze dwieście metrów dalej. Parzył na mrok panujący w lesie, na naturalną barierę liści i gałęzi, i modlił się do wszystkich bogów, aby jego decyzja okazała się słuszna. Gdzieś z tyłu Izack prowadził na południe odsiecz dla obrońców domu Septerna. To był moment największego zagrożenia dla planu. Darrick nie mógł pozwolić, by choć jeden wesmeński zwiadowca doniósł o podzieleniu jego armii. Tessaya musiał uwierzyć, że walczy z całą armią Wschodu poza siłami Koriny. Magowie zabójcy z Gyernath przeczesywali las za nimi i skalne wzniesienia na północy. Nadszedł czas, by ruszać. Uniósł dłoń i kolumna zatrzymała się niemal od razu. Zacisnął wzniesioną pięść, a potem rozcapierzył palce i wydał rozkaz. – Centurie, rozłączyć się. Formować półksiężyc według kolejności. Biegiem. Już! Dość nierówno, co było wynikiem braku czasu na musztrę, centurie jedna po drugiej odrywały się od głównej formacji i zbiegały ze szlaku, pozostawiając za sobą zwartą linię, która miała bronić drogi. Darrick nazwał ją półksiężycem i tak też wyglądała na jego rysunkach. Jednak w rzeczywistości bardziej przypominała postrzępioną, nieregularną krzywą. Generał cieszył się jednak, że w ogóle udało im się zrozumieć jego rozkazy. Pokiwał głową z uznaniem, a potem z własną, podwójną centurią odsunął się na niewielką odległość od szlaku. Stał się przynętą. Udając uciekającą przednią straż, chciał ściągnąć armię Tessayi do lasu, nim zdołaliby się zorientować w słabości ich sił. Wiedział, że szybko mogą zostać otoczeni, ale polegał na upodobaniu Wesmenów do otwartej walki. I choć Tessaya był niezłym taktykiem, Darrick miał pewność, że wódz potraktuje ich ucieczkę do lasu, jako próbę ominięcia swojej armii i dobrnięcia do domu Septerna. Jego ludzie docierali już do granic lasu. Zabrzmiały rozkazy i centurie zmieniły kierunki, z pozornie chaotycznego odwrotu przechodząc na ustalone wcześniej, równo oddalone od siebie pozycje, tworząc jakby pełen wyłomów mur. Miała to być zbyt wielka pokusa, by Wesmeni mogli ją zignorować. I tym razem nie zawiedli Darricka. Przed nim pierwsi wojownicy pokonali już wzniesienie i przy wtórze bojowych okrzyków spoglądali w dół, na rozczłonkowaną armię. Przez chwilę zbierali się, niczym ciemna plama rozlewająca się po horyzoncie, a potem głos setki rogów posłał ich falą prosto na Balaian. Krzyki i pieśni zabrzmiały w powietrzu, a w centrum natarcia Darrick dostrzegł samego Tessayę. Przez moment rozważał, czy nie zaatakować go, ale wiedział, że choć lord Wesmenów znajdował się na linii frontu, był silnie chroniony. A Darrick miał lepsze rzeczy do roboty niż popełniać samobójstwo. Pociągnął swoje centurie do Grethern, umykając pierwszym strzałom Wesmenów. – Gotowość! – zawołał, widząc szeregi swych ludzi pomiędzy drzewami. – Cofnąć się o trzy kroki. Niech osłabią impet. Magowie, wypełniacie luki. Rozkazy rozeszły się po lesie, podczas gdy Wesmeni pędzili w ich stronę. Byli już zaledwie trzydzieści kroków od nich. Strzały spadały na gałęzie i w poszycie, a złowrogie wycie i wykrzykiwane obelgi odbijały się echem w głębi lasu. Darrick odwrócił się i mieczem nakreślił linię obrony. Jego ludzie ustawili się za nim i po bokach. Z szarego, ponurego nieba lał gęsty deszcz. Chłodny wiatr szarpał chmury i gwizdał w gałęziach drzew. Gdzieś tam Izack i jego ludzie pędzili na pomoc Protektorom. Darrick patrzył, jak Wesmeni setkami wlewają się do lasu, połykając, jak na razie, przygotowaną dla nich przynętę. A jednak Balaianie byli w mniejszości i musieli się bardzo starać, by utrzymać zwartą obronę. Zapowiadało się bardzo długie popołudnie. ROZDZIAŁ 34 Senedai w ponurym nastroju wysłuchiwał raportów z pola bitwy, gdzie jego armia zmagała się z żałośnie małym oddziałem zamaskowanych wojowników broniących dostępu do domu Septerna i wrót do świata smoków. W miarę jak jego żołnierze słabli, wrogowie zdawali się nabierać nowych sił. Ich ruchy były płynne, a obrona zorganizowana w sposób, jakiego nigdy przedtem nie widział. Wiedział, że to sprawka magii, ale nie miał pojęcia skąd. Wśród nich nie było maga, tego był pewien. Ale to nie miało znaczenia. Liczyło się to, co miał przed oczami. Ciała jego wojowników zaścielały ziemię miejscami tak gęsto, że martwych i rannych trzeba było odciągać przez szeregi walczących, by oczyścić pole do starcia. Jakby tego było mało, wraz z upływającym popołudniem intensywność deszczu wzrastała z każdą godziną, a z nią rosła desperacja lorda Senedai. Wrogowie nie pozostawiali żadnych luk. Stracili nie więcej niż dwudziestu ludzi i choć jego wojownicy wielu też zranili, to ci wycofywali się po prostu, by opatrzyć rany, a ich miejsce zajmowali kolejni. Ich siła i wytrzymałość była nadzwyczajna, a odwaga budziła podziw wesmeńskiego wodza. W dodatku to, iż nie mógł ich pokonać mimo tak przytłaczającej przewagi, odbierało mu pewność siebie i wiarę w swoich ludzi. Bitwa powinna była zakończyć się szybkim zwycięstwem, a jednak nadchodził wieczór, a on stał w obliczu konieczności wycofania się na noc do obozu, co czyniło ten dzień jednym wielkim upokorzeniem. Mógł zmusić wojowników, by walczyli dalej w świetle ognisk i księżyca, ale czuł, że maski wrogów wyglądałyby wtedy jeszcze bardziej przerażająco. A nocna walka nie była zwyczajem Wesmenów, choć uczynił to już w Julatsie. Gniewała duchy. Warknął, przeklinając nieobecność Tessayi, wezwał rezerwy i nakazał kolejne natarcie. * * * Na prawo od Darricka rozbłysły płomienie i Wesmeni wrzasnęli z bólu. Płonące drzewa krwawym światłem oblewały scenę bitwy. Zgodnie z przewidywaniami generała Wesmeni musieli spowolnić natarcie i załamać linię z powodu gęstych drzew. Pierwsze potyczki okazały się w miarę wyrównane, tak jak oczekiwał. A z pomocą Kul-Płomieni, Piekielnego-Ognia i Lodowatych-Podmuchów ciskanych przez magów szarża została zatrzymana. Teraz jednak taktyka Wesmenów uległa zmianie. Tessaya przerwał chaotyczny atak, posłał spory oddział na obóz Balaian i skoncentrował front na siedemdziesięciometrowym odcinku Grethern, dając przeciwnikom szansę, by zwarli szeregi. Jak dotąd Darrick zdołał się oprzeć tej pokusie. Szybko przeformował drużyny magów, posyłając je do ochrony skrzydeł, tak by utrzymać Wesmenów w cienkiej linii. Pozostawił cztery centurie jako awaryjne odwody i rozmieścił magów zabójców poza skrzydłami, by prowadzili ataki zaczepne. Szczęk metalu uderzającego o metal sprawił, że wysunął się naprzód. Przed nim Wesmeni odepchnęli do tyłu trzy centurie i próbowali przełamać obronę. Darrick opuścił punkt dowodzenia i wzywając posiłki popędził w ich stronę. Za późno. Garść magów i żołnierzy przyciśnięta do ściany drzew została rozsieczona przez triumfujących Wesmenów. – Ogień za linię frontu! Pierwsza centuria na prawe skrzydło, atak frontalny! – zagrzmiał Darrick, rzucając się w wir bitwy. Chroniony po bokach przez doświadczonych żołnierzy, a od tyłu przez trójkę magów, uderzył na linię liczącą około stu Wesmenów, spuszczając miecz na topór pierwszego przeciwnika. – Druga centuria, chronić magów! – odepchnął topór na bok, kopnął w brzuch wojownika i ciął mieczem w pochyloną głowę. Po obu stronach atakujący zostali wycięci w pień, nim ich główne siły zdążyły zareagować na atak. Darrick zablokował pchnięcie włóczni i uderzył wolnym ramieniem w twarz przeciwnika, łamiąc mu nos i kalecząc usta. Nadepnął na czubek włóczni, nim Wesmen zdołał ją podnieść i wbił ostrze w niechronioną pierś. Za linią walczących wycie urwało się gwałtownie i rozległ się charakterystyczny odgłos kruszonego lodu, kiedy Lodowaty-Podmuch wbił się w szeregi Wesmenów. Trochę dalej z nieba z rykiem spłynął Piekielny-Ogień. Eksplozja zaklęcia zadzwoniła im w uszach, ciała poleciały w powietrze, a obok Darricka upadło oderwane wybuchem ramię. Przeciwnik stojący przed nim zadrżał na ten widok i zawahał się przez jedną fatalną chwilę. Darrick rozrąbał mu bok aż po kręgosłup, czując, jak ostrze uderza o kość. Strumień krwi spłynął na trawę. Wesmeni zaczęli się wycofywać. Darrick utrzymał pozycję. Nie zamierzał ich ścigać, a ponieważ w zacienionym lesie wieczór zapadał szybko, nie musieli trzymać się jeszcze zbyt długo. * * * Męczymy się. To zrozumiałe. Ściemnia się. Prawy dolny kwadrant, blok, topór. Zaprzestaną ataku po zmroku. Bądźcie silni. Cios w lewo, krok w tył. Odpocznij. Trzymajcie linię. Wybrany na nas liczy. Nie możemy zawieść. Członki Aeba buntowały się, ale nie pozwalał sobie na okazanie zmęczenia. Wesmeni słabli. Dzień był ciężki, a im brakowało organizacji, ich wojownicy nie zmieniali się, by osiągnąć maksymalną wydajność. Ale było ich wiele tysięcy i mimo ciągłych porażek nadal nacierali. Do nocy pozostało jeszcze dwie godziny, a ponieważ niebo było szare od chmur, światło dnia gasło szybko. Półmrok nie robił różnicy Aebowi i jego braciom. Nie potrzebowali oświetlenia do walki. Aeb uderzył w przód, wbijając topór w bark zmęczonego Wesmena, jednocześnie ustawiając miecz do parowania, wiedząc, że kolejny cios nadejdzie z góry i z lewej. Obok niego jeden z Wesmenów przełamał gardę Olna. Protektor otrzymał ciężką ranę w prawe udo, topór wyrwał mu kawałek ciała. Oln zachwiał się, tracąc równowagę. Kucnij. Topór Aeba przeciął przestrzeń opuszczoną przed sekundą przez Olna i Wesmen, który już cieszył się ze zwycięstwa, zginął gwałtowną śmiercią. Wycofaj się. Aeb pokrywa. Oln niemal padł do tyłu. Nie mógł powrócić do walki, dopóki bracia nie użyczą mu swej siły. Aeb roztrzaskał czaszkę Wesmena rękojeścią miecza i zwrócił się w stronę kolejnych przeciwników. Umysł wypełniały mu słowa braci. Dziś stracili trzydziestu ludzi, a kolejnych pięćdziesięciu było niezdolnych do walki. Przetrwają kolejny dzień, ale nie więcej. Aeb musiał założyć, że to wystarczy. * * * Tessaya, wódz plemion Paleon, wybiegł z lasu z toporem broczącym krwią. Musiał przyjąć szybkie raporty. Balaianie ze Wschodu prowadzili walkę partyzancką, co było niezrozumiałe. Bez wątpienia posiadali wystarczające siły, by zmierzyć się z nim twarzą w twarz. Wesmeni starli się z nimi szerokim frontem pośród drzew i na krótkim odcinku drogi, gdzie intensywność walk zmieniała się nieustannie. Balaianie nie próbowali nawet wykorzystać zdobytej na początku przewagi. Wyglądało, jakby czekali na coś, o czym Tessaya nie miał pojęcia. Był pewien, że nie mogli spodziewać się żadnych posiłków. Pokręcił głową i spojrzał na szybko ciemniejące niebo. Deszcz padał mu na twarz i chlupał na ziemi, lało niemal przez cały dzień. W lesie płonęło kilka pożarów i nawet stąd czuł żar płynący z tych najbliższych. Wiedział jednak, że nie potrwają długo. Deszcz zrobi swoje. Jego ludzie – pokrwawieni, ale dzielni – nie zaprzestali ataków przez całe popołudnie. W żadnym jednak momencie nie udało im się przerwać obrony Balaian ani też wyciągnąć ich na otwarte pole. Stawili silny opór, a ich przeklęta magia znacznie rekompensowała mniejszą liczebność. – Czego oni chronią? – Arnoan stojący u jego boku zadał pytanie, które Tessayi nie przemknęło dotychczas przez głowę. – Chronią? – zmarszczył brwi i poczuł lodowaty dreszcz na plecach. Zrozumiał. – Jak długo walczymy? – Jakieś trzy godziny, panie. – Jestem głupcem – wyszeptał, a potem wrzasnął. – Paleon! Przerwać walkę. Revion! Utrzymać pozycje! Taranon! Uderzajcie na wschodnią flankę! – odwrócił się do Arnoana i chwycił starca za ubranie, przyciągając go do siebie. – Znajdź Adesellere. Teraz on tu dowodzi. Nie może pozwolić, by ruszyli za nami. – Co się stało, panie? – Nie rozumiesz? Oślepłeś? Darrick związuje nasze siły, a sam wysłał ludzi na południe. Chroni armię, która idzie na lorda Senedai. Ruszaj. Tessaya pobiegł do obozu, przywołując swoje plemiona. Teraz tylko im mógł zaufać. Taomi zawiódł, a Liandon zostali rozbici przez Blackthorne’a. Nie mógł im powierzyć nawet dowodzenia obroną. Kolejny raz los wszystkich Wesmenów znalazł się w rękach Paleon i Tessaya zamierzał doścignąć Balaian, choćby miał biec przez całą noc. * * * Darrick wymierzył kopniaka w kolano Wesmena i poczuł, jak kość pęka. Przeskoczył nad przeciwnikiem, któremu topór wysunął się z dłoni, i ruszył za uciekającymi wrogami. Na polu bitwy rozległy się donośne okrzyki i Wesmeni niemal zupełnie wycofali się z jego odcinka. Ich bieg w stronę obozu wyglądał na strategiczny odwrót i Darrick nie miał zamiaru ich ścigać. Jednak napór pozostałych wrogów na centrum linii Balaian sugerował coś innego, podobnie jak siły przemieszczające się wzdłuż frontu. Jakby Tessaya chciał zablokować pościg, choć musiał wiedzieć, że żadnego nie będzie. Darrick przestał biec i zatrzymał swoje dwie centurie, a właściwie to, co z nich jeszcze zostało. – Przejrzał nas – powiedział do swego porucznika. – Taktyczny odwrót aż do obozu. Myślę, że nie będą nas zatrzymywać. I znajdź mi najlepszego specjalistę od Połączenia. Muszę ostrzec Izacka. – Tak, panie – oficer ruszył biegiem i zniknął w głębi lasu. Wokół Darricka nadal trwały zaciekłe walki. Kule-Płomieni pokryły obszar gęstego poszycia na lewo od niego, rozbijając formację atakujących Wesmenów. Z obu stron pożaru wypadli Balaianie i rzucili się na zdezorientowanych wrogów. Miecze wznosiły się i opadały, a szczęk ostrzy i jęki, wskazywały, że broń dochodziła celu. Po prawej stronie Wesmeni odepchnęli do tyłu osamotnioną centurię. Darrick zobaczył, jak mag pada rażony strzałą, pozbawiając oddział kluczowej obrony. – Do mnie! – ryknął Darrick, przeskakując nad spalonym konarem drzewa. Jego ludzie ruszyli za nim. – Kule-Płomieni na tył atakujących, my bierzemy skrzydło – zawołał już w biegu. Wesmeni zobaczyli i usłyszeli, że nadchodzą. Spomiędzy drzew posypały się strzały. Jedna musnęła włosy Darricka i wbiła się w oko mężczyzny biegnącego za nim. – Zdejmijcie tych łuczników! – wrzasnął Darrick, wbiegając pomiędzy walczących. Jego miecz zderzył się z toporem Wesmena tak mocno, że aż poleciały iskry. Generał obrócił miecz oburącz, osłabiając uchwyt przeciwnika i przyciągnął go do ziemi. Pochylił się i uderzył głową w twarz wroga. Krew popłynęła ze zmiażdżonego nosa i Wesmen cofnął się. Darrick podniósł ostrze, odepchnął niezdarny blok i wbił miecz prosto w gardło wojownika. Nad jego głową przeleciały Kule-Płomieni i spadły, rozpryskując się, siejąc chaos i zniszczenie na tyłach wroga, paląc ludzi i roślinność. Magiczny ogień obejmował pomarańczowymi jęzorami wszystko dokoła, trawiąc liście i futra, dopóki nie ugaszono go płazami toporów czy skórzanymi rękawicami. W otoczoną centurię wstąpiły nowe siły i żołnierze przystąpili do ataku na Wesmenów. Po obu stronach Darricka ciosy posypały się ze straszliwą zaciekłością, zmuszając przeciwników do rozpaczliwej obrony. Kolejne Kule-Płomieni spadły na szeregi wroga. Generał roztrzaskał czaszkę stojącego przed nim wojownika, rozpryskując dokoła krew i kawałki mózgu. Wesmeni odskoczyli i zaczęli uciekać. – Dajcie im uciec – rozkazał Darrick. Odwrócił się do kapitana swojej centurii. – Zostaniesz tu. Chroń to skrzydło, a kiedy uznasz za słuszne, wycofaj się powoli. Nie ścigajcie nikogo i utrzymujcie Pancerze-Ochrony. – Tak jest, generale – mężczyzna skinął głową i przystąpił do wydawania rozkazów. Darrick pobiegł na środkowy odcinek, gdzie walka również zaczynała ustawać. – Poruczniku! Gdzie ten mój mag? * * * Hirada męczyły złe sny. Raz po raz budził się, bo wydawało mu się, że spada. Serce waliło mu jak młotem, a w gardle czuł ból. A kiedy spał... Unosił się pośród bezkresnego morza nicości. W dole ogień trawił ziemię. Okrzyki bólu i cierpienia nieustannie rozbrzmiewały mu w umyśle, a uczucie beznadziejnej rozpaczy przepełniało jego zmęczone, obolałe ciało. Był sam. Ostatni i skazany na zagładę. Przestrzeń dokoła ziała pustką. Choć ciemno, nie świeciły gwiazdy, a na niebie nie było chmur. Jedyny blask pochodził z dołu. A tam wszystko było martwe. Nie miał dokąd się udać. Zostać tu na górze oznaczało umrzeć. Podobnie, jak znaleźć się na dole. Spadł. – Znowu śniłeś, Hirad? – usłyszał głos Ilkara. Panowała głęboka noc. Było ciepło i bardzo cicho. Hirad pokiwał głową i usiadł. – Pustka. Czułem, że lecę, ale wokół była tylko śmierć. – No, to miejmy nadzieję, że nie był to żaden proroczy sen – powiedział elf. – Wszyscy się boimy, Hirad. Nie tylko ty nie możesz spać. – Ilkar wskazał na siebie. – Chyba lepiej, jak nie będziesz śnił, co? Hirad ponownie skinął głową. – Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Tak czy inaczej, to chyba nie ja. Myślę, że to sny Sha-Kaana. Ułożył się z powrotem do spania, tłumiąc uśmiech wywołany zaskoczoną miną Ilkara. Tym razem Wielki Kaan uspokoił jego umysł, pozwalając na głęboki, pozbawiony wizji sen. * * * – Szlag by to, nie sądziłem, że się domyśli. A przynajmniej nie tak szybko – zasępił się Darrick. Blackthorne uśmiechnął się i oparł wygodnie o krzesło. – Mówiłem, że nie jest głupi. Namiot dowodzenia był jasnym punktem w niemal kompletnie zaciemnionym obozie. Darrick rozkazał zgasić wszelkie ogniska poza najpotrzebniejszymi, tak by Wesmeni nie mogli im się zbyt dobrze przyjrzeć. Nastał zmierzch i Balaianie mogli się w końcu wycofać. W obozie zapanowała niepokojąca cisza. Wesmeni rozstawili silne patrole w rozsądnej odległości od ich terenu i najwyraźniej nie mieli ochoty atakować. Pozbawieni przewodnictwa swego lorda – bali się. Darrick rozesłał magów, by przyjrzeli się liczebności i pozycji wroga. Wesmeni obsadzili główny szlak, las i pobliskie skały zwiadowcami i regularnymi oddziałami, ale nie zdecydowali się otoczyć Balaian. Wyraźnie czekali. Jedyna dobra wiadomość była taka, że Izack nie zamierzał się zatrzymywać, dopóki nie zbliży się do armii lorda Senedai na odległość pozwalającą na atak. Musiał jednak zmienić nieco swoją pozycję, jeśli miał uniknąć spotkania z Tessayą. – Ilu ludzi weźmie Tessaya? – zapytał Darrick. – No cóż – zamyślił się Blackthorne. – Z twoich raportów wynika, że dzielił siły według plemion. Paleon są liczni, choć ponieśli pewne straty zarówno dziś, jak i w Kamiennych Wrotach. Mimo to, jeśli zabierze ich wszystkich, to może mieć nawet cztery tysiące wojowników. Darrick z przerażeniem otworzył usta i poczuł nagły przypływ gorąca. – Przecież rozniosą Izacka w pył. – Nie, jeśli Tessaya go nie znajdzie – zauważył Gresse. – Nietrudno go będzie zauważyć, kiedy zacznie walczyć – odparł Darrick ponuro. Przesunął dłonią po twarzy, widząc, jak jego plan upada. – Co za bagno. Nie możemy tracić czasu, walcząc z nimi tutaj. To nie ma sensu. Może... Jak duża jest obsada na skałach? – spojrzał na dwójkę magów zabójców, którzy stali, czekając na dalsze rozkazy. – Mniejsza niż w lesie, panie – odparł jeden, drapiąc się po dwudniowym zaroście. – Moglibyśmy trochę oczyścić teren – dodał, uśmiechając się lekko. – O wiele więcej niż trochę, jeżeli ma to nam ułatwić podróż – stwierdził Darrick, widząc, że podwładny zaczyna rozumieć jego zamiary. – Jest nas ośmiu – policzył szybko mag – Wszystko jest możliwe. Oni normalnie nie kontaktują się ze sobą, mają tylko krzyczeć, jak coś zobaczą. – To zróbcie tak, żeby nie krzyczeli, dobrze? Zabójca skinął głową. – Natychmiast rozpoczniemy przygotowania – kiwnął na towarzysza i obaj opuścili namiot. Darrick odwrócił się i napotkał zaniepokojony wzrok baronów i pozostałych przy życiu kapitanów. Wszyscy wpatrywali się w niego szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami. Wzruszył ramionami. – A mamy jakiś wybór? – zapytał, rozkładając ramiona. – Zobaczą nas i ruszą w pościg – powiedział Gresse. – To nie może się udać. Darrick pokręcił głową. – Jeżeli wyruszymy wszyscy, tak. Ale nie zrobimy tego. Oto, co planuję: każdy zdolny do walki żołnierz przejdzie na tył obozu. Żadnych rannych. Muszę zostawić tu dobrze widoczną, symboliczną obronę. Proponuję kawalerię. Przejdziemy kilometr w dół szlaku, a potem skręcimy na skały. Magowie zajmą się patrolami na naszej drodze. Jeżeli będzie trzeba, będziemy biec przez całą noc, ale nie pozwolę, by Izack zginął na darmo. – A co z rannymi i tymi, których tu zostawisz? – zapytał Blackthorne. – Nawet jeżeli twój wariacki plan się powiedzie, to o świcie zostaną rozbici i spotka ich taki sam los, jakiego chcesz oszczędzić Izackowi. – Jego głos, choć cichy i poważny, zdradzał skrywany gniew. Darrick uśmiechnął się, chcąc go uspokoić. – To nie koniec. Po tym, jak się wymkniemy, ochotnicy pomogą rannym opuścić obóz i ukryć się gdzieś indziej – spojrzał przyjaźnie na baronów. – A symboliczna obrona? – zapytał Gresse. – Kiedy Wesmeni odkryją nasz wybieg i zaatakują, kawaleria musi pędzić jak wicher. – Darrick uśmiechnął się jeszcze szerzej, gdy dostrzegł błysk w oczach Gresse’a. – I jak? Co wy na to? Jeżeli nam się uda, to możemy nawet przechylić szalę i dać Krukom czas, jakiego potrzebują – popatrzył po twarzach swych oficerów. – Jesteście ze mną? Kapitanowie bez wahania skinęli głowami i odpowiedzieli jak jeden mąż: – Tak jest, generale. – Baronie Blackthorne? – Siostra miłosierdzia, tak? – Ja bym to nazwał raczej obrońcą uciśnionych – sprostował Darrick. – Bardziej stosowne miano, jak sądzę. Baronie Gresse? – Młody człowieku, jesteś szalonym ryzykantem. Na tyle szalonym, by zwyciężyć. O świcie konie będą gotowe. Darrick klasnął w dłonie, czując nagły przypływ energii. Ból członków i zmęczenie po walce zniknęły bez śladu. – No, to zabierajmy się do pracy, panowie, bo naprawdę nie mamy czasu do stracenia. ROZDZIAŁ 35 Gdy Hirad obudził się, wyspany, choć nadal zmęczony, w legowiskach było jasno od ognisk. Obrócił się i usiadł, dołączając do reszty osłupiałych Kruków, obserwujących scenę rozgrywającą się przed ich oczami. Ogniska, w sumie jakieś trzy tuziny, ustawiono wzdłuż brzegów rzeki. Ich żółtawe światło odbijało się od mgły, zalewając legowiska bladą poświatą. A w tym blasku ujrzał tysiące Vestari podzielonych na grupy i zespoły. Część przygotowywała broń i łatała zbroje, ale większość usługiwała ponad setce smoków, zajmujących chyba każdy cal wolnej powierzchni. Uwijali się wokół potężnych łbów, skrzydeł i szponów, wyśpiewując pieśni, aplikując lecznicze balsamy i modląc się do niebios o zwycięstwo dla Miotu. Wyglądali jak karzełki, pracując przy ogromnych, masywnych ciałach Kaanów rozciągniętych płasko na ziemi. Niektóre smoki sięgały długości ponad trzydziestu metrów, a potężne korpusy wznosiły się nierzadko na pięć metrów nad ziemię. Wielkie łby spoczywały na skalnym podłożu, niekiedy z rozwartymi szeroko paszczami. W ich wnętrzu Vestari pracowicie pokrywali ochronnymi maściami kanały, którymi wydostawały się płomienie. Wrażenie potęgi było oszałamiające i Krucy nie mogli oderwać wzroku wbitego w masywne boki, skrzydła większe od największych żagli i umięśnione szyje zakończone ogromnymi głowami. – Jak długo to trwa? – zapytał w końcu Hirad. – Wydaje się, jakby wieczność – odpowiedział Ilkar. – Nie mogę uwierzyć, że tak długo spałeś. – Raczej byłem uśpiony – odparł Hirad. Skinął głową w stronę Skrzydlatego Dworu, na zewnątrz którego właśnie pojawił się Sha-Kaan. – Chodźcie, będzie chciał nam powiedzieć parę rzeczy. – I ja też mam mu coś do powiedzenia – oznajmił Styliann i odszedł. Trójka Protektorów ruszyła za nim. – Co w niego wstąpiło? – zapytał Ilkar. – Odkąd się obudził, mamrocze bez przerwy, że „po tym wszystkim potrzebna będzie lepsza organizacja” – odezwał się Denser. – I zamierza teraz powiedzieć o tym Sha-Kaanowi? – Hirad spojrzał za odchodzącym Xeteskianinem. – Tak sądzę. – Denser wzruszył ramionami. – Błąd – Hirad ruszył do Skrzydlatego Dworu – wielki błąd – powtórzył. Postawa i ruchy Stylianna wskazywały wyraźnie na chęć bezkompromisowej konfrontacji z czterdziestometrowym Wielkim Kaanem przygotowującym się właśnie do swej najważniejszej bitwy. Hirad wiedział, że smok porozmawia z Krukami z uwagi na ich istotną rolę w tym starciu. Ale poza tym miał czas jedynie na odpowiednie przygotowania do walki i lotu. Nie było mowy o dyskutowaniu na inne tematy. Hirad zostawił Kruków w tyle i dogonił Stylianna, zanim mag dotarł do Skrzydlatego Dworu. – Styliann, chyba lepiej będzie jeśli ja z nim pomówię. Xeteskianin nawet nie zwolnił, by na niego spojrzeć. – No proszę, Dragonita Hirad. Są pewne ważne kwestie, które musimy wyjaśnić. Teraz jest doskonały moment. Poradzę sobie. – Styliann, nie rozumiesz – pokręcił głową Hirad. Ciemny Mag zatrzymał się, a jego Protektorzy otoczyli barbarzyńcę. – Och, doskonale rozumiem. I ta jednostronna umowa musi ulec zmianie. – Co? – Hirad nie wierzył w to, co usłyszał. – Zatrzymajcie go – rozkazał Styliann, z dzikim błyskiem w oku. Ruszył dalej, a Protektorzy zastąpili drogę barbarzyńcy. Próbował ich odepchnąć, ale było to na nic. – Z drogi – warknął Hirad, czując wzbierający w nim gniew. Cisza. – Nie rozumiecie? Kogo chcecie chronić? Bo jeśli się nie ruszycie, to na pewno nie Stylianna, chyba że chcecie służyć dymiącemu trupowi – znów spróbował przejść, ale jeden z Protektorów odepchnął go brutalnie. W ręku Hirada natychmiast pojawił się miecz. Protektorzy dobyli broni. – Hirad, nie – ostry ton Bezimiennego powstrzymał go przed atakiem – zabiją cię. – Bezimienny stanął obok barbarzyńcy. – Ile, Rya, Cil, on mówi prawdę. Przepuśćcie go. Protektorzy schowali ostrza i odsunęli się na bok. Hirad popędził naprzód, a Krucy ruszyli za nim. Zdążył dobiec, kiedy Styliann zaczynał mówić. Wokół łba Sha-Kaana uwijali się Vestari. Stary smok miał zamknięte oczy, a jego szyja spoczywała na ziemi. Ciało miał na wpół zanurzone w wodach rzeki. Styliann stał przez chwilę w milczeniu, przyciskając do piersi pisma Septerna, jakby zbierając się na odwagę, by przemówić. – Sha-Kaanie. – Smok zignorował go. – Wielki Kaanie, musisz mnie wysłuchać. Głowa smoka poruszyła się i otworzył oczy. Omiótł Stylianna chłodnym spojrzeniem niebieskich źrenic, a potem zerknął na nadbiegających Kruków. Zawiesił wzrok na Xeteskianinie, leniwie otwierając paszczę. – Nie udzieliłem ci audiencji – odezwał się cichym, dźwięcznym głosem. – Odejdź. – Nie – odparł Styliann. – Więc udziel jej. Sha-Kaan zmrużył oczy, a jego łeb wystrzelił do przodu, przewracając na ziemię dwóch Vestarów. Pyskiem prawie dotykał brzucha Stylianna. – Nigdy nie odzywaj się do mnie w ten sposób – zaryczał. – Nie jesteś i nigdy nie będziesz moim Dragonitą. – Nie chciałem cię urazić swym tonem – usprawiedliwił się Styliann. – Ale zostało mało czasu, a... – Muszę się przygotować. Odejdź. – ...jest szansa, że zaklęcie nie zostanie rzucone – dokończył gładko Styliann. To sprawiło, że zamarli wszyscy. Sha-Kaan podniósł gwałtownie głowę, mrugając powoli oczami i z sykiem wypuszczając powietrze z ogromnych płuc. Hirad odwrócił się i rzucił wściekłe spojrzenie Denserowi i Ilkarowi. Obaj równie zaskoczeni wzruszyli ramionami, a Erienne zmarszczyła brwi, poruszając bezgłośnie ustami. Sha-Kaan przywołał uwagę Hirada mentalnym sygnałem, który barbarzyńca odczuł niemal jak uderzenie. – Jak to możliwe? – zaryczał smok. – Wielki Kaanie, nie mam pojęcia. Magowie Kruków nic nie wiedzą o podobnym problemie – powiedział Hirad. – Z tego, co mówiłeś wynikało, że zaklęcie jest gotowe, a ryzyko wiąże się jedynie z jego efektem – głos Sha-Kaana był chłodny, ale pełen gniewu. Hirad zadrżał. Wszelkie wątpliwości rozwiał Styliann. – Bo tak jest w istocie. Chodzi jedynie o to, iż Balaia potrzebuje gwarancji waszego trwałego poparcia i pomocy w nadchodzącym konflikcie. Wydawało się, jakby temperatura powietrza spadła nagle gwałtownie. Sha-Kaan ponownie zbliżył łeb do Stylianna. – Gwarancji – powtórzył. Hirad zauważył, że Vestari odsunęli się na bezpieczną odległość od głowy i szyi smoka. Odwrócił się do Kruków i szepnął: – Na wszelki wypadek trzymajcie się dalej. To tyczy się też twoich Protektorów, Bezimienny. – Chyba nie sądzisz... – zaczął Denser. Hirad potrząsnął głową. – Wątpię, ale wiecie... Spróbuję to jakoś załatwić – podszedł energicznym krokiem i stanął obok głowy Sha-Kaana, przodem do Stylianna. Na twarzy Xeteskianina malował się niepokojący upór. – Wielki Kaanie, chyba zaszło jakieś nieporozumienie – Hirad czuł, jak gniew Sha-Kaana rozpala mu umysł. – Miejmy taką nadzieję – odparł smok. W jego głosie czaiła się groźba, której jednak Styliann najwyraźniej nie zauważył. – Żadne nieporozumienie – uśmiechnął się lekko. – Styliann, ostrzegam cię, odejdź. To nie jest odpowiedni moment – Hirad położył dłoń na rękojeści miecza. – Hmm. – Styliann uniósł palec, jakby dobierając kolejno słowa. – Rozumiem, jak ważny jest czas, więc będę mówił jasno. – Spojrzał prosto w oczy Sha-Kaana. – Ufam, że mogę liczyć na twój honor. – Jestem Kaan – powiedział smok. – Właśnie. Oto więc, co się zdarzy. Miot Kaan zgodzi się pomóc mi w odzyskaniu mojego kolegium, a także przy negocjowaniu traktatów z Wesmenami i innymi kolegiami. Jeżeli nie, to obawiam się, iż będę musiał wycofać się z uczestnictwa w rzuceniu zaklęcia mającego zamknąć szczelinę. Ten zaś fakt uczyni je bezużytecznym. – Ale wtedy ty również umrzesz – zasyczał Sha-Kaan. – Tak samo jak wy wszyscy – odparł Styliann. – Dlatego gorąco nalegam, abyś przystał na moje warunki. Jeżeli nie, odejdę. W jego oczach było szaleństwo, którego Hirad nigdy wcześniej nie widział. Coś jakby fanatyczna wiara. On naprawdę wierzył, że otrzyma to, czego żąda. Wierzył, że Wielki Kaan, czterdziestometrowy smok, zdolny kruszyć góry, ugnie się pod jego bezczelnym szantażem. Dłonie Xeteskianina drżały. Co chwila oblizywał nerwowo wargi, oczekując odpowiedzi Sha-Kaana. Hirad nie potrafiłby wyrazić słowami emocji, jakie targały w tej chwili jego ciałem. Milczenie Kruków przekonało go, że wszyscy odczuwali do samo. Obrzydzenie nie byłoby wystarczającym dla tego określeniem. Wstręt stanowił jedynie cząstkę tego uczucia. Sha-Kaan jednak zdobył się na coś więcej niż tylko spojrzenie pełne pogardy. – Ty, mały człowieczek, chcesz poświęcić życie wszystkich mieszkańców Balai i cały mój Miot, jeżeli nie obiecamy dopomóc ci w realizacji osobistych ambicji? – Wolę myśleć o tym, jako o rekompensacie za moją osobistą ofiarę na rzecz ratowania Balai od pewnej zguby – wzruszył ramionami Styliann. – Choć rozumiem, dlaczego twoje spojrzenie na sprawę może być odmienne. – Ale my nie chcemy niczego w zamian – Hirad z trudem wydobywał słowa z gardła. – Robimy to po prostu dlatego, że tak trzeba. Styliann uniósł brwi. – A więc najwyraźniej nie przemyśleliście tego tak dogłębnie jak ja. – Styliann, zastanów się, co mówisz – zawołał z tyłu Denser. – Nie możesz odejść. Wiesz o tym. – Naprawdę, Denser? Nie mogę? Ja już straciłem wszystko. – Styliann nawet się nie odwrócił. – Chcesz się przekonać? – Ale w ten sposób zabijesz nas wszystkich – zawołał Hirad. – Więc przekonaj smoka, by się zgodził. Hirad niczego bardziej nie pragnął, niż zedrzeć ten dumny uśmiech z twarzy Stylianna, ale wiedział, że mag zabije go, nim zdąży uderzyć. Sha-Kaan chrząknął. Odgłos przypominał huk odległej lawiny. Styliann ponownie się uśmiechnął. – Wydaje mi się, że sprawa jest już zamknięta. Uczyń mi jednak tę przyjemność i odpowiedz twierdząco na moją prośbę. Twoje słowo będzie słowem honoru. – Moja odpowiedź – oznajmił Sha-Kaan, kiwając lekko głową – jest dokładnie taka, jakiej powinieneś się spodziewać. Uśmiech Stylianna stał się jeszcze szerszy. – O bogowie – szepnął Hirad. Nie wiedział, co go opętało, ale wyskoczył do przodu, wyrwał Styliannowi pisma Septerna i rzucił się na ziemię, odtaczając się na plecach. Dwa bliźniacze strumienie ognia wystrzeliły z paszczy Sha-Kaana. Hiradowi pozostało potem wyraźne wspomnienie uśmiechu znikającego z twarzy Stylianna. Na ułamek sekundy przed tym, jak został zniszczony, Xeteskianin spojrzał w oczy śmierci. Podmuch odrzucił ciało do tyłu. Na miejscu piersi skrywającej życiodajne organy pozostała jedynie ziejąca dziura, a głowa maga stała się czarna i wysuszona. Zwłoki opadły na ziemię trzydzieści metrów dalej, nogi i korpus osobno. Z piersi i twarzy pozostał jedynie proch, a ten szybko rozwiewał wiatr. – Arogancki człowieczek – powiedział Sha-Kaan. Bezimienny pomógł Hiradowi wstać, choć nogi barbarzyńcy nie przestały się trząść. Ogień minął go o włos. Denser zakrywał usta dłonią, powstrzymując nudności, które wszyscy musieli czuć. Twarz miał bladą jak kreda, a drugą ręką podpierał Erienne płytkimi haustami chwytającą rozpaczliwie powietrze. Hirad spojrzał na Ilkara. Elf patrzył na niego pustym wzrokiem, kręcąc mechanicznie głową i strzygąc poczerwieniałymi nagle uszami. – Mam nadzieję, że to się na coś przyda – barbarzyńca wręczył mu plik książek i pergaminów. – No wiesz, żeby coś wymyślić – wzruszył ramionami. – Coś innego. – Będę kontynuował moje przygotowania – oświadczył Sha-Kaan głosem, z którego odpłynął już wszelki gniew. – Oczekuję od was nowego rozwiązania. Ilkar otworzył usta, by zaprotestować, ale Hirad uciszył go szybkim gestem. – Nie teraz. Chodźmy. Odprowadził Kruków z dala od smoka. Trójka Protektorów stanęła nad spalonym ciałem Stylianna, wymieniając między sobą spojrzenia i zerkając od czasu do czasu na Bezimiennego. – Co z nimi? – zapytał Hirad. – Tak naprawdę, to nie wiem – odparł Bezimienny. – Ale mamy ważniejsze sprawy do omówienia. Ilkar, Denser, Erienne, jakie są możliwości? Dwójka magów spojrzała z nadzieją na Ilkara, który po chwili zastanowienia odpowiedział: – Jest jedna. W bibliotece Julatsy czytaliśmy o pewnej teorii, jednak odrzuciliśmy ją, szczególnie po tym jak pojawił się Styliann z tyloma innymi informacjami. Ale dzięki niech będą bogom za to, co zrobiłeś, Hirad – powiedział Ilkar, potrząsając plikiem dokumentów. – Więc nadal możecie zamknąć szczelinę i korytarz? – zapytał Bezimienny. – Teoretycznie – odezwała się Erienne. – To jest tak – wyjaśnił Ilkar. – Nie mamy już dość siły, by rzucić to, co planowaliśmy. Ponadto nie będziemy w stanie utrzymać zaklęcia na tyle długo, by skutecznie zszyć przestrzeń międzywymiarową. – To co możecie zrobić? – zapytał Hirad, lekko zirytowany. – Możemy doprowadzić do rozpadu szczeliny – odparł Ilkar. – Doskonale, a więc problem rozwiązany! – Hirad klasnął w dłonie, ale gdy zobaczył, że Erienne kręci głową, spoważniał. – Co? – Nie potrafimy przewidzieć, co taki rozpad może spowodować zarówno tu, jak i na Balai albo jeszcze gdzieś pośrodku. Wiemy, że wywoła to drżenie przestrzeni międzywymiarowej, a Septern mówi jasno o związanym z tym ryzyku. Może dojść do przemieszczenia się wymiarów albo uszkodzenia struktury jednego z nich, a może nawet wszystkich. Po prostu nie wiemy. – Erienne przeczesała dłonią włosy. – Ale nie mamy wyjścia, prawda? Sha-Kaan się o to zatroszczył – skrzywił się Hirad. – Nie, nie mamy – zgodził się Denser. – Ale jest coś jeszcze. By spowodować rozpad szczeliny, musimy znajdować się wewnątrz niej. * * * Choć byli tak daleko, szok wstrząsnął ich ciałami. Ci, którzy stali na straży, poczuli, jakby w ich umysłach rozpętał się huragan wyrywający pragnienia z podświadomości i siejący zamęt w świadomości. Dla śpiących było to niczym najgorszy koszmar. Natychmiastowa utrata poczucia bezpieczeństwa i pełne obaw przebudzenie. Jęki wyrwały się w dwóch setek ust. Wesmen, który by ich obserwował, zobaczyłby fizyczne objawy, ale nigdy nie odgadłby ich przyczyny. Szereg wartowników zachwiał się. Wolnymi rękami chwycili się za głowy, próbując jednocześnie opanować drżenie nóg i utrzymać równowagę. A za nimi reszta Protektorów wstała i zaczęła rozglądać się dookoła, nadal nie dając wiary temu, co spowodowało tak brutalne przebudzenie. Szok minął po kilku chwilach, ale jego efekty miały trwać. Aeb potrząsnął głową, starając się rozwiać mgłę ogarniającą jego umysł. Wyczuwał swoich braci, tak jak zawsze, ale nie wyczuwał ich Wybranego. Zginął. Zawiedliśmy. Ta myśl krążyła w umysłach Protektorów wraz z dotkliwym uczuciem straty i bezcelowości dalszego działania. To nie my zawiedliśmy. Aeb posłał swoją odpowiedź w kakofonię strumienia myśli. Trwamy w naszej misji. Nie poddaliśmy domu. Lecz kiedy już to powiedział, zdał sobie sprawę z beznadziejności ich położenia. Bronili pracowni po to, by ich Wybrany mógł powrócić. Teraz był martwy. Ich reakcją powinien być natychmiastowy powrót do Xetesku. Nie musieli już walczyć z Wesmenami i powstrzymywać ich ataków, ale oni nadal tu byli i z pewnością nie pozwoliliby odejść armii Protektorów. Aeb poczuł, jak chaos myśli zalewa Zbiornik Dusz. Byli w pułapce, bez dalszego powodu do walki. A jednak musieli walczyć, licząc na pomoc ze strony kogoś innego niż ich Wybrany. Sol. Możemy walczyć dla Sola, nadeszła przypadkowa myśl. Aeb poczuł gniew. Naszym celem jest przetrwanie do czasu, aż będziemy mogli powrócić do Xetesku i oczekiwać kolejnego Wybranego. Urwał myśl, zdając sobie sprawę, że wszelki ruch pomiędzy umysłami ustał. Tylko on mówił. Wyczuwał ich wszystkich. Podziwiamy i szanujemy Sola. Był naszym bratem Protektorem. On jako jedyny z ludzi rozumie nasze Powołanie. Ale bez Wybranego możemy tylko walczyć o siebie. Każdy z was niech walczy o swych braci. Wypełnijcie tą myślą swoje dusze, a zwyciężymy. Wracajcie na pozycje. Noc się nie skończyła. A jednak się zastanawiał. Rozmyślał nad efektami zerwania więzi z Wybranym. Czy mieli dość wiary we własne prawo do przetrwania, by mogli zwyciężyć? Świt miał mu przynieść odpowiedź. * * * Darrick dostrzegł blask ognisk w obozie Wesmenów wokół domu Septerna na godzinę przed tym, jak znaleźli się w odległości umożliwiającej natarcie. Magowie i zwiadowcy zostali wysłani przodem, by ocenić siłę zewnętrznej obrony lorda Senedai. Powrócili, informując go, że nie było żadnej, poza obwodem obozu całkowicie otaczającego ruiny i ich nielicznych, walecznych obrońców. Szybkie Połączenie z siłami Izacka pozwoliło dokładnie ustalić czas ataku. Mieli uderzyć jednocześnie, pół godziny po tym, jak Wesmeni wznowią natarcie na Protektorów, albowiem Darrick był przekonany, że gwar trwającej bitwy stanowił idealną zasłonę do ataku z zaskoczenia. Razem z Izackiem dysponowali nieco ponad sześcioma tysiącami żołnierzy i magów. Przeciwnik nadal miał więc poważną przewagę liczebną, zwłaszcza biorąc pod uwagę bliskość Tessayi i jego plemion. Tym niemniej nie miała to być otwarta bitwa i Darrick, będąc mistrzem taktycznych pułapek na Wesmenów, czuł, że mieli szansę. Nadal z trudem mógł uwierzyć, że jego plan, jak dotąd, działał. Przy absolutnym nakazie ciszy, z przywiązaną sztywno bronią i zbrojami owiniętymi szmatami, najlepiej nadający się do walki żołnierze, wybrani ze wszystkich regimentów, wymknęli się z tyłu obozu, przeszli pięć kilometrów na północ i skręcili na wschód, zmierzając przez trudny teren w stronę domu Septerna. Czujne oczy elfich zwiadowców i zdolności magów pomogły im uniknąć spostrzeżenia przez wrogów, dzięki zaś dobrej znajomości terenu utrzymali szybkie tempo marszu, odpoczywając zaledwie pięć minut w ciągu każdej godziny. W końcu zatrzymali się w odległości godziny marszu od obozu Wesmenów, w płytkiej dolinie, częściowo osłoniętej od wiatru, ale nie od ulewy nieprzerwanie spadającej z nieba. Darrick osobiście dokonał przeglądu każdej centurii, dziękując ludziom za niewiarygodny wysiłek i prosząc o jeszcze jeden, o świcie. A teraz siedział sam ze swymi myślami, rozciągając zmęczone mięśnie nóg. Świt był tak blisko, że próba zaśnięcia nie miałaby sensu, ale musiał odpocząć przed bitwą. Dopiero teraz dotarł do niego ogrom ryzyka, jakie podjął. Wiedział, że jeżeli obliczenia są dokładne, to właśnie ten świt rozpoczynał dzień, w którym cień szczeliny w południe miał zakryć całą powierzchnię Parvy. Nadszedł więc czas, kiedy Kaan byli już prawdopodobnie zbyt nieliczni, by skutecznie bronić bramy do Balai. Potencjalnie w każdej chwili wrogie smoki mogły zaatakować ich świat. Nie miał pojęcia, czy i kiedy przybędą Krucy. Gdyby nie wrócili, wszystko przestałoby się liczyć, bo oznaczałoby to, że szczelina nie może zostać zamknięta i że wszyscy i tak zginą w płomieniach. A gdyby się zjawili, to co za różnica, czy dom Septerna znajdowałby się nadal w rękach Balaian? Było ich zaledwie paru przeciw tysiącom wrogów i jakkolwiek stanowili poważną siłę, to jeśli po ich powrocie bitwa nie toczyłaby się korzystnie dla Wschodu i tak ocaliliby Balaię tylko po to, by oddać ją pod władzę Wesmenów. W głębi duszy przeczuwał to chyba od samego początku. To nie była jedynie próba powstrzymania Wesmenów przed zdobyciem bramy Septerna i szansa na ocalenie Kruków. To była bitwa o Balaię. I wiedział dokładnie, dlaczego wcześniej o tym nie mówił. Coś głęboko w środku, aż do teraz, nie pozwalało mu uwierzyć samemu sobie. Kiedy znajdowali się w pułapce Tessayi, nie chciał przelać własnej desperacji na swoich ludzi. Pragnienie wyrwania się z potrzasku mogłoby odciągnąć ich od zadania dotarcia do domu Septerna. Teraz jednak, gdy niemal wszyscy zgromadzili się tutaj, powinni poznać całą prawdę. Więcej nawet, musieli ją poznać. Jeżeli mieli walczyć i zwyciężyć potężniejszego wroga, musieli wiedzieć dokładnie, o co toczy gra. I Izack musiał przekazać swoim ludziom tę samą wiadomość. Darrick wstał i wyruszył na poszukiwanie maga. * * * Oczy Sha-Kaana płonęły gniewem, gdy odwracał głowę od Hirada. Barbarzyńca z lękiem popatrzył na stojących za nim Kruków. – Znajdźcie inny sposób – oświadczył zdecydowanie smok. – To, o czym mówisz, jest absolutnie wykluczone. – Wielki Kaanie, nie ma innego sposobu. Kończy nam się czas. Nie możemy dalej prowadzić badań. Szczelina musi zostać zamknięta teraz albo stanie się zbyt duża, abyście mogli ją obronić. Wiesz o tym doskonale. Był już świt, choć ogniska nadal rzucały swój migoczący blask. Robiło się ciepło. – Żaden człowiek nie zasiądzie nigdy na smoku Kaan. To upokorzenie. To coś zakazanego. – To nie upokorzenie. To konieczność – próbował przekonywać Ilkar. Sha-Kaan błyskawicznie obrócił głowę z powrotem w stronę Kruków. Spomiędzy olbrzymich kłów kapało ogniste paliwo. – Nie przypominam sobie, żebym pytał cię o zdanie, elfie. Hirad wziął głęboki oddech. – Sha-Kaanie, jestem twoim Dragonitą. Czy mogę mówić wprost? – To twoje prawo – odpowiedział smok. – Dobrze. – Hirad przeszedł kilka kroków, by stanąć dokładnie na wprost Wielkiego Kaana. – Rozumiem, co czujesz w takiej sytuacji, ale to nasza jedyna szansa. Wiem, że nie było to twoim zamiarem, ale zabijając Stylianna, pozbawiłeś naszych magów dużej części siły potrzebnej do zaklęcia. Spójrzmy prawdzie w oczy, ty odpowiadasz za ten bałagan. Ale to nieważne. Czy naprawdę sądzisz, że my chcemy zasiąść na smokach i wlecieć w sam środek bitwy, by rzucić zaklęcie? Czy myślisz, że to właśnie planowaliśmy? Ja najdalej unoszę się nad ziemię, kiedy skaczę. Na bogów, Sha-Kaanie, nie ma dla mnie nic bardziej przerażającego niż latanie. Magowie robią to dzięki swoim mocom, wojownicy nie. A uwierz mi, że nikt z nas nie pragnie doświadczyć lotu w takiej sytuacji, jak ta. Sha-Kaan przyjrzał mu się z powagą. – I to ma mnie przekonać, żebym zgodził się na twoją prośbę? – No tak, ale nie tylko to. Sęk w tym, że żadne z nas tego nie chce. Ani ty, ani z pewnością Krucy. Ale to jedyna szansa dla twojego Miotu i dla Balai. Dlatego my jesteśmy gotowi spróbować. Pytanie, czy ty jesteś gotowy? – Ale wstyd i upokorzenie... – smok zwiesił głowę. – Do diabła ze wstydem! – krzyknął Hirad. – Jeżeli nam się nie uda, nie zostanie nikt z twojego Miotu, żeby móc się wstydzić. A jeśli się uda, to będziecie dość silni, by wepchnąć ten wstyd z powrotem do długiego gardła każdego smoka, który będzie z was kpił. I czym ty się martwisz? – Myślę, Hirad, że to jest związane z ich historią – odezwał się Denser, próbując uspokoić obie strony. – W końcu złodziej powiedział jednak coś mądrego – odparł Sha-Kaan. Denser uśmiechnął się blado. – Może. Ale to my staniemy się historią, jeżeli nie polecimy do tej szczeliny – uświadomił mu Hirad. – Sha-Kaanie? Smok zamknął oczy i podniósł głowę, wyginając szyję w formalne „s”. Milczał przez chwilę, a potem otworzył oczy i przemówił: – Żaden smok nie pozwoli, by ujeżdżał go człowiek. To znak ostatecznej klęski, który dowodzi, że smoki zaczęły służyć ludziom. Jednak Kaan rozumieją, że nie chcecie zasiąść na naszych grzbietach, by rządzić, ale po to, by uratować obie rasy. Z tego i tylko tego powodu zgadzamy się na współpracę. Trzy smoki poniosą magów. Będą nimi Nos-Kaan, Hyn-Kaan i Sha-Kaan. Elu-Kaan pozostanie w swym Choulu, by rządzić Miotem, jeżeli ja nie powrócę – przemowa była w języku Balai, ale Hirad wiedział, że umysł smoka przesłał identyczną wiadomość do wszystkich Vestari i Kaanów znajdujących się w legowiskach. Absolutna cisza, jaka zapanowała, świadczyła o ogromnej wadze decyzji, która właśnie zapadła. – Wielki Kaanie, twoja wiara zostanie nagrodzona, kiedy Krucy uratują twój Miot od zniszczenia – Hirad pochylił głowę. Usłyszał, jak stojący za nim Bezimienny wzdycha z ulgą i odwrócił się z uśmiechem na twarzy. – Już spokojniejszy, Bezimienny? – Oczywiście – odpowiedział wojownik, ale widząc uśmiech Hirada, zmarszczył brwi. – Coś przeoczyłem, tak? Hirad skinął głową. – Niewielki szczegół. Wszyscy wiemy, że magowie muszą tam polecieć, ale jak myślisz, kto będzie ich trzymał podczas rzucania zaklęcia? Kolor odpłynął z twarzy Bezimiennego, a stojącemu obok Thraunowi opadła szczęka. – O bogowie w niebiosach – wyszeptał Bezimienny. – A ja zastanawiałem się, dlaczego cały czas mówisz o sobie i lataniu w jednym zdaniu. Nie ma innego sposobu? Hirad pokręcił głową. – Zadziwiasz mnie, Bezimienny – mrugnął do Ilkara. – A poza tym Krucy nigdy nie walczą osobno, pamiętasz? Bezimienny chrząknął. – Chyba lepiej pójdę i poszukam jakiejś liny. ROZDZIAŁ 36 Ludzie Darricka podeszli bliżej, a zwiadowcy Połączeniami dali znać, że Senedai rozpoczął atak na Protektorów. Świt oblał Balaię ponurym blaskiem, oświetlając krajobraz skał, krzaków i traw, zatopiony w strugach deszczu. Darrick zatrzymał żołnierzy nieopodal szczytu łagodnego wzniesienia. Wiatr niósł ku nim pieśń tysięcy wesmeńskich głosów. Generał wskoczył na niewielką skałę i poprosił swych ludzi o uwagę. – Wszyscy wiecie, po co tu jesteśmy, i pragnę wam szybko podziękować za wiarę, odwagę i determinację, jaką okazaliście od chwili, gdy spotkaliśmy się na brzegu zatoki Gyernath. Walczyliśmy już o wyzwolenie i walczyliśmy dla zemsty. Teraz nadszedł czas obrony. Ale nie chodzi nam tylko o uratowanie domu Septerna przed Wesmenami i uzyskanie czasu potrzebnego Krukom i Styliannowi. Walka toczy się o coś wiele ważniejszego i chcę byście wszyscy to zrozumieli, zanim ruszymy do bitwy. Darrick zobaczył falę poruszenia w niewielkiej armii, jakby szmer spokojnego oceanu. Słuchali go. Teraz musiał dodać im wiary do walki o życie każdego mężczyzny, kobiety i dziecka na wschód od kolegiów. – Pomyślcie, w jakiej jesteśmy sytuacji. Gyernath trwa, ale nie ma już rezerw. Blackthorne nie istnieje. Tak samo Julatsa. Pozostałe kolegia stoją w obliczu ogromnego zagrożenia, a armia Wesmenów jest gotowa do ataku na Korinę. Chyba że ją powstrzymamy... Korina ma jedynie żałosną garstkę gwardzistów. Nie mają murów. Baron Gresse mógłby zorganizować silniejszy opór, ale jest z nami, tutaj. Pozostali baronowie kryją się w swych zamkach, broniąc jedynie własnego dobytku. Kto pozostał? Wy. Jesteście ostatnią nadzieją Balai na zwycięstwo i ocalenie. Nic innego nie stoi na drodze Wesmenów. I jeśli uwierzycie w swój kraj i jego ludzi, w wasze rodziny i w tych, których nigdy nie spotkacie, wtedy zwyciężymy. Generał widział wpatrzone w siebie setki oczu, czuł nieomal bicie ich serc. Wielkie słowa, pomyślał, ale ich prawdy mogły dowieść jedynie uderzenia mieczy i huk zaklęć. Westchnął i mówił dalej: – Wesmeni mogą mieć więcej wojowników, ale my mamy więcej serca. Mamy w sobie ogień, mamy wiarę. Walczymy za naszą ojczyznę i ludzi, których kochamy. Przyszłość Balai nie rozstrzygnie się u bram Koriny ani na murach Xetesku. Rozstrzygnie się dziś, tutaj, w bitwie o dom Septerna. I wiem, że każdy z was odegra w niej swoją rolę. Wierzę w was. Ale czy wy wierzycie w siebie? Usłyszał ryk tysięcy gardeł, wlewając w jego serce otuchę i nowe siły. Wprost cieszył się, że Wesmeni już rozpoczęli swój atak. Nadszedł czas, by uwierzyć. Czas, by walczyć. * * * – Sol? Bezimienny odwrócił się na dźwięk swego prawdziwego imienia. To był Cil. On, Ile i Rya stali nad kopcem świeżej ziemi, pod którym spoczywały spalone szczątki Stylianna. Nie było żadnych uroczystości ani nawet zainteresowania ze strony nikogo poza Denserem. Xeteskianin czuł kolegialną odpowiedzialność za pogrzeb byłego władcy. Styliann nie doczekał się wielkiej ceremonii w kryptach Xetesku. Żadnego Czuwania przy zwłokach ani rytualnego pochówku. Żadnych zaszczytów. Tylko prosty grób wykopany w miękkiej ziemi, z dala od rzeki, pod skalną ścianą i w obcym wymiarze. Wykopany przez Protektorów narzędziami Vestari i zasypany w ten sam sposób. Bezimienny podszedł do trójki wojowników. Z ramienia zwieszały mu się zwoje uplecionej przez Vestari liny. – O co chodzi, Cil? – zapytał. – Podjęliśmy decyzję. Nie wrócimy do Xetesku. Zostaniemy tu, by żyć pośród Kaan. Bezimienny skinął głową. – Tak też myślałem. Teraz jesteście już pewni, że nadal czujecie swoje dusze. – A jeśli samotność zacznie nam zbytnio ciążyć, możemy zawsze powrócić – powiedział Rya. – A maski? – Bezimienny dotknął swego policzka, czując, jak powracają bolesne, niechciane wspomnienia. – Wybraliśmy ciebie, byś był pierwszym świadkiem – zwrócił się do niego Cil. – Demony nie mogą nas tu skrzywdzić. Nie mają władzy w tym wymiarze. Tutaj jesteśmy wolni. Bez chwili wahania Protektorzy odpięli i podnieśli maski. Bezimienny wstrzymał oddech, ale radość w ich oczach rozwiała wątpliwości. Po raz pierwszy od miesięcy, a może lat, poczuli na twarzach dotyk powietrza. Oddychali głęboko, kręcąc głowami i upajając się pięknem świata, jaki dotychczas oglądali jedynie przez otwory w maskach. Rya, Ile i Cil byli młodymi mężczyznami, poniżej dwudziestu pięciu lat. Ich twarze, zupełnie białe, poza ciemnymi kręgami wokół oczu i ust, pokrywały czerwone pręgi, wrzody i ropnie, które – choć pielęgnowane przez xeteskiańskich uzdrowicieli, by zapobiec poważniejszej infekcji – nigdy nie zdołały się do końca zagoić. Teraz było to możliwe i młoda, przystojna twarz Cila, z dużymi, zielonymi oczami i regularnymi rysami, była poważną stratą dla kobiet Balai. Bezimienny uśmiechnął się do siebie. Przynajmniej po powrocie będzie jednego konkurenta mniej. Nie potrzebowali słów, by wyrazić swe uczucia. Ich spojrzenia mówiły więcej niż najdłuższy tekst w bibliotece Xetesku. Bezimienny, a może raczej Sol, podszedł do nich i mocno uścisnął każdego. Tak długo, jak pozostawali w wymiarze smoków, byli wolnymi ludźmi. Spojrzał głęboko w oczy Cila i dostrzegł w nich nadzieję każdego Protektora. – Pewnego dnia wszyscy staniemy się wolni, a wy będziecie mogli powrócić, tak jak teraz, bez masek. Nasze bractwo nie zostanie zapomniane i choć odzyskamy własne dusze, nigdy nie zostaniemy rozdzieleni. Wierzcie mi, nadal was wyczuwam. Cil skinął głową. – Musisz już iść. My dołączymy do drugiej linii obrony naziemnej, razem z Vestari. – Powodzenia – powiedział Bezimienny. – I wam, Krucy. Bezimienny pobiegł do miejsca, gdzie Krucy czekali obok smoków mających ich zanieść do szczeliny. Każdy stał w cieniu olbrzymiego cielska, spoglądając na szyje i głowy podniesione dumnie, wysoko. Ilkar i Hirad mieli zasiąść u podstawy karku Sha-Kaana, wojownik za magiem, tak by trzymać go, kiedy zaklęcie pochłonie całą jego uwagę. Bezimienny i Denser mieli polecieć na Nos-Kaanie, a Thraun miał podtrzymywać Erienne na szyi Hyn-Kaana. – Gotowy? – zapytał Hirad. – Tak – Bezimienny zerknął jeszcze na swych wolnych braci. – Mamy jeszcze sporo do zrobienia na Balai. Ruszajmy. Wcześniej odbyła się gorączkowa dyskusja, jak najlepiej umocować się na grzbietach smoków. Sha-Kaan i Jatha włączyli się do niej i w końcu wybrali dość proste rozwiązanie. Każdy z Kruków miał mieć linę owiniętą w pasie, tak by nogi i ramiona pozostały wolne do uchwytu i utrzymania równowagi. Potem lina miała zostać zawiązania wokół dolnej części szyi smoka. Nie chodziło o to, by sznur utrzymywał ich na miejscu, ale by zapobiegł upadkowi, gdyby się ześlizgnęli. Dolna część szyi poruszała się najmniej, a była wystarczająco wąska, by usiąść na niej okrakiem. Wybrzuszenia na grzbiecie powinny zapobiec upadkowi w tył, a kiedy smok nurkował... – ...będziemy się musieli najzwyczajniej mocno trzymać – powiedział Hirad. – Dobrze. Pamiętajcie, że komunikacja będzie bardzo trudna. Sha-Kaan poleci na przedzie grupy, a pozostałe smoki muszą się trzymać tak blisko, jak to tylko możliwe. Otrzymamy tyle smoków do osłony, ile tylko da się odłączyć od kordonu wokół szczeliny. Denser, sądzę, że ty powinieneś przewodzić rzucaniu. Thraun, Bezimienny, wiecie, co macie robić. Nie pozwólcie magom spaść. – A jeżeli bitwa zmusi nas do rozproszenia się? – zapytała Erienne. – No cóż, Ilkar mi powie, jeżeli stracicie koncentrację. W takim wypadku zaczynamy od początku. Sha-Kaan wie, że musi jak najszybciej połączyć z powrotem formację. Musimy im zaufać. Będą nas chronić, jak tylko potrafią. Co jeszcze mogę powiedzieć? Cokolwiek by się działo, nie spadnijcie. Uścisnęli sobie dłonie i poklepali się po ramionach. Denser i Erienne pożegnali się długim, namiętnym pocałunkiem. A potem wszystkie trzy pary ruszyły do swoich smoków, pozwalając Vestari przymocować liny. Kiedy wspinali się na leżące płasko na ziemi szyje, Hirad czuł gniew płynący z umysłów smoków. – To okropnie niewygodne – warknął Sha-Kaan. – Tak – zgodził się Hirad. – I nie tylko dla was. Usadowił się za Ilkarem, obejmując nogami szeroką szyję i czując, jak łuski wbijają mu się w spodnie. Przypominało to ujeżdżanie byka. – Po tym wszystkim nie będę już miał dzieci – mruknął barbarzyńca. – Nie rozumiem – zdziwił się Sha-Kaan. – Nieważne – odparł Hirad. Ilkar odwrócił się do niego i pokręcił głową. – Jesteś nieprawdopodobny – powiedział. – Przerażony, Ilk. Po prostu przerażony. Vestari zawiązali liny pod szyjami smoków, wykorzystując kościste narośle i łuski jako punkty zaczepienia. Hirad mógł się poruszyć, ale lina była za krótka, by pozwolić mu spaść. Druga pętla znajdowała się z przodu, tak by miał się czego trzymać. Siedząc już na Sha-Kaanie, poczuł na nowo olbrzymią potęgę smoka. Powietrze strumieniem przepływało przez szyję aż do ogromnych płuc, mięśnie prężyły się i rozluźniały pod łuską, a szum pracy gigantycznych organów wewnętrznych smoka powodował wibracje łap i korpusu. Za sobą widział wygięty łuk grzbietu Sha-Kaana zasłaniający wszelki widok. Nie mógł nawet dostrzec ogona. A tuż pod stopami barbarzyńcy z ciała Kaana wyrastały wielkie skrzydła. Poruszały się nieznacznie, uderzając o masywny tors. Sha-Kaan był latającą górą, a Hirad przywiązaną do niej mrówką. Postanowił nie myśleć o tym więcej. – Czyj to był pomysł? – mruknął pod nosem. Spojrzał na Bezimiennego, jak blady i milczący siedział przymocowany do szyi swojego smoka. – Hej, Bezimienny! – zawołał. – Nic, co powiesz, nie polepszy tej sytuacji – odburknął potężny wojownik. – Nie mogę się doczekać chwili, kiedy uścisnę ci dłoń na Balai – powiedział Hirad. – Jak idzie to powiedzenie? – odparł Bezimienny, a na jego twarzy przez ułamek sekundy zagościł uśmiech. – Do zobaczenia po drugiej stronie! – Hiradzie Coldheart. – Tak, Wielki Kaanie? – Czy ty i Krucy jesteście gotowi? Hirad wziął głęboki oddech. – Tak. Jesteśmy. – Więc pozwól, bym przedstawił cię niebiosom – ogłuszający ryk Sha-Kaana zburzył dotychczasową ciszę legowisk. Odpowiedziały mu okrzyki Vestari, stojących na skalnych ścianach, gotowych do wyruszenia na równiny, a także ryki całego Miotu, kiedy chmara olbrzymich Kaan uniosła się w powietrze. Sha-Kaan wstał, powodując, że żołądek Hirada skurczył się do rozmiarów pestki. Ogromne skrzydła smoka rozwinęły się z szumem przypominającym falę oceanu uderzającą o kamienisty brzeg. Hirad chwycił bark Ilkara, czując, jak dłoń elfa zaciska się na jego własnej. Potężnym uderzeniem skrzydeł Sha-Kaan wzbił się w powietrze. * * * Baronowie Blackthorne i Gresse stali przy jednym z najdalej wysuniętych ognisk, podczas gdy świt stopniowo rozjaśniał niebo Balai. Chmury nadal sprawiały, że panował półmrok, ale mogli już dostrzec sylwetki przesuwających się Wesmenów. Po przetransportowaniu rannych do kryjówki schowanej głęboko pośród skał, na północny zachód od obozu, kawaleria Darricka zajęła się siodłaniem koni i sprawianiem wrażenia o wiele liczniejszej, niż była w istocie. – Czułeś kiedyś, że coś cię omija, Blackthorne? – zapytał Gresse, upijając łyk kawy mającej zaradzić porannemu chłodowi. – Przyznam, że wypełniałem już bardziej ekscytujące rozkazy – zgodził się baron. – Ale myślę, że Darrick miał rację. Jestem już za stary, żeby biegać po nocy. – Jak myślisz, co zrobią? – Wesmeni? – Tak. Poczekają czy zaatakują? Blackthorne podrapał się po nienagannie wypielęgnowanej brodzie. – Cóż, już za późno, by dołączyli dzisiaj do bitwy o dom Septerna, więc na ich miejscu dopilnowałbym, byśmy zostali zniszczeni, a dopiero potem ruszyłbym na pomoc towarzyszom. – Więc może i my powinniśmy osiodłać konie – zaproponował Gresse. Blackthorne skinął głową. – Tak, ale nie sądzę, by chcieli nas ścigać. Musimy pozostać widoczni, ale poza zasięgiem strzał. Wesmeni znajdowali się jakieś sto pięćdziesiąt metrów od nich, rozciągnięci od skał aż do lasu. I choć widać było zaledwie trzystu, Blackthorne nie miał wątpliwości, że reszta armii była niedaleko. Czy Darrickowi udało się przedostać? Musiał w to wierzyć. Wesmeni nie ogłosili, jak dotąd, żadnych alarmów i nikt z Balaian nie powrócił, by donieść o klęsce. Robiło się coraz jaśniej i zdawał sobie sprawę, że iluzja nie mogła potrwać długo. Z ulgą usłyszał, że konie są już osiodłane i gotowe. Serce zabiło mu szybciej. Początek poranka zapowiadał się emocjonująco. Za jego plecami baron Gresse starł rosę z dużego kamienia i usiadł z kolejnym kubkiem kawy w rękach. Wszyscy żołnierze i magowie byli gotowi. Przytroczono juki do siodeł, a oczyszczone miecze znalazły się w pochwach. Musieli zostawić za sobą kuźnię, zbrojownię i setki metrów płótna namiotów, ale nie miało to znaczenia. Ekwipunek można było zastąpić. Żołnierzy i magów Balai nie. – Gotowy do ucieczki? – zapytał Blackthorne. – Absolutnie – przytaknął Gresse. Postawił kubek na ziemi i ściągnął but, wytrząsając z niego nieistniejący kamyk. – Gresse, wiesz, że nie zawaham się zostawić cię tu na śmierć? – powiedział Blackthorne. Baron roześmiał się. – Na wojnie każdy spodziewa się doświadczyć największego strachu i napięcia w swoim życiu. Nie chciałem, byś czuł, że coś cię omija. Blackthorne usłyszał za sobą znaczące chrząknięcie oficera kawalerii. – Tak, kapitanie? – Mężczyzna, ubrany w skórzaną zbroję i ciężki płaszcz, o twarzy ukrytej pod hełmem, skłonił się lekko. – Panowie, sądzę, że powinniśmy być gotowi do wyruszenia – oficer wskazał w stronę głównego szlaku, który nagle wypełnił się Wesmenami. Na całej linii rozbrzmiewały niespokojne okrzyki wrogów. Choć język był obcy, dało się wyczuć ich zniecierpliwienie i obawę. Kawaleria nadal kontynuowała patrole, trwające przez całą noc. Przejeżdżali wokół namiotów, niby zabezpieczając obwód, i co pół godziny wykrzykując, że wszystko jest w porządku. – Gresse, zakładaj ten but – pospieszył go Blackthorne. – Wiązanie się zaplątało, przyjacielu – odparł baron. – Gresse, twoje buty nie mają wiązań. Wsuwaj go natychmiast. Nasza gra dobiega końca – spojrzał na przyjaciela. Gresse zerknął w stronę wrogów, a potem wepchnął stopę w but i wstał, zapominając o kawie. Wesmeni nacierali. – Kawaleria! – zawołał kapitan. – Przygotować się do odwrotu. Obserwujcie tyły. Powoli! – Mam pomysł – powiedział Blackthorne, patrząc, jak jeźdźcy wolno się wycofują, a Wesmeni ostrożnie posuwają się naprzód. – Zbierz ludzi w zwartą grupę. Niech zachowają dystans i okryją się Pancerzami-Ochrony. Chcę pomówić z dowódcą Wesmenów. – Na bogów, a po co? – zapytał Gresse. – Zaufaj mi, dobrze? Gresse wzruszył ramionami. Kapitan wydał kawalerii nowe rozkazy. * * * Hirad zwymiotował całą zawartość żołądka na długo przed tym, jak Sha-Kaan wyrównał lot, kierując się prosto na szczelinę. Pędzili tak szybko, że podróż miała zająć zaledwie godzinę. Nos i Hyn-Kaan tuż za nimi, a reszta Miotu albo okrążała już bramę, albo była w drodze. Potężny ryk wiatru omiatającego mu twarz rozbrzmiewał w uszach, sprawiając, że niemal stracił czucie. Minęło dużo czasu, zanim zdołał otworzyć oczy, nie mrużąc ich. Ziemia pod nimi zdawała się być niewyobrażalnie daleko. Jego zamglony wzrok dostrzegał jedynie kolorowe plamy migające w dole. Liczne zwroty i zakręty Sha-Kaana sprawiły, że nie miał pojęcia, gdzie znajdowały się legowiska. Jedynie ogromny kształt szczeliny dawał mu jakieś poczucie kierunku, ale nawet ją zakrywały chmury, które – jak wiedział – stanowiły poważny problem dla Kaan. Poczuł, jak ciepło wypełnia mu zdezorientowany umysł. Sha-Kaan był w jego środku. Spowolnił mu tętno i uspokoił krążącą w żyłach krew. – Spokojnie, Hiradzie Coldheart. Nie pozwolę ci spaść. – To miło z twojej strony – wymamrotał Hirad. Poczuł impuls radości, a zaraz potem powagi. – Wrogowie mogą kryć się za chmurami. Musimy być ostrożni. Siedzący z przodu Ilkar odwrócił się z twarzą ożywioną i pełną ekscytacji lotem. Tylko że on, gdyby spadł, zdążyłby rzucić Skrzydła-Cienia, nim uderzyłby o ziemię. – Jak tam, Hirad? – zawołał, odchylając się do tyłu najdalej, jak mógł. Barbarzyńca pokręcił tylko głową i mocniej chwycił linę, którą Vestari zawiązali wokół szyi Sha-Kaana. – Świetnie ci idzie! – pocieszył go elf. – Jakoś tego nie czuję! – odkrzyknął. Zerknął za siebie i zobaczył, że dwa pozostałe smoki lecą w zwartej formacji. Denser pomachał do niego, ale Bezimienny nie widział Hirada. Siedział z pochyloną głową, ściskając linę tak samo mocno, jak i barbarzyńca. Hirad odwrócił się i znów spojrzał przed siebie. Zauważył, że smoki okrążające powoli szczelinę zmieniają szyk. Usłyszał odległe okrzyki i zobaczył, jak Kaan łączą się w trójki i odlatują. Podążył za nimi wzrokiem. To, co ujrzał, sprawiło, że zadrżał. W ich stronę zbliżały się setki czarnych punkcików, które jeden po drugim okazywały się być nieprzyjaciółmi. Sha-Kaan ryknął i przyspieszył ruchy skrzydeł. Jego ryk spowodował wibrację, którą barbarzyńca poczuł we wszystkich kościach. – Trzymaj się, Hiradzie Coldheart. Wkrótce się zacznie. Sha-Kaan mknął przez niebo, a huk bijących powietrze skrzydeł dudnił w uszach Hirada. Nogi bolały go od ciągłego ściskania szyi smoka, a dłonie, mimo rękawic, miał skostniałe. Ściskały linę sztywno niczym ręce trupa. Modlił się tylko, by udało mu się wyprostować palce i przytrzymać Ilkara, kiedy nadejdzie czas. * * * Utracili spójność. Informacje krążyły w ich umysłach z tą samą szybkością co poprzedniego dnia, ale z jakiegoś powodu myśli nie zmieniały się od razu w odpowiednie działania. Jakby się wahali. A to kosztowało ich życie. Przez godzinę, jaka minęła od świtu, Aeb słyszał, jak pada dwa razy tyle jego braci, co w ciągu całego wczorajszego dnia. Sam miał głęboką ranę na jednym ramieniu, co czyniło topór niemal bezużytecznym i powodowało, że ręka z mieczem musiała pracować dwa razy ciężej, by choć utrzymać go przy życiu. Wesmeni wyczuli to. Napierali ze wszystkich stron i gdzieniegdzie w zwartej linii zaczęły pojawiać się pierwsze pęknięcia, bowiem ci, którzy zajmowali miejsce ciężko rannych i zabitych braci, sami odnieśli już wcześniej obrażenia. Myślcie i działajcie. Odrzućcie wahanie. Aeb posłał niecierpliwą myśl, choć wiedział, że oto stanęli oko w oko z prawdą. Bez Wybranego, zespalającego ich w jedność, nie mogli zachować tej siły i determinacji, która była źródłem ich nadludzkiej skuteczności i zdobyła im reputację niepokonanych wojowników. Nadal pięciu Wesmenów ginęło za każdego zabitego Protektora, ale nawet taki stosunek oznaczał, że dom zostanie zdobyty, nim skończy się popołudnie. W chwili, gdy w obozie Wesmenów wybuchł pierwszy pożar, Aeb zmagał się z nie znanym mu dotąd pojęciem klęski. * * * Magowie Darricka rozpoczęli zaciekły atak na rezerwy Wesmenów. Jednocześnie uderzył Izack. Balaianie biegli pośród płonących wozów, namiotów i drewnianych barykad, podczas gdy Wesmeni ginęli od ich magii i mieczy, rozpaczliwie próbując zrozumieć, co się dzieje. Nad głową Darricka przeleciały Kule-Płomieni, Piekielny-Ogień spadł świszczącym strumieniem z mokrego nieba, a Grad-Zniszczenia przeorał szeregi wroga ostrymi krawędziami, tnąc i łamiąc tysiące kości. – Centurie, rozłączenie! – zawołał Darrick, a kapitanowie ponieśli jego rozkaz do całej armii. Atakujący rozdzielili się według wyznaczonych linii, rozbiegając się po pełnym chaosu i zamieszania obozie. Generał poprowadził swoje osłabione już nieco dwie centurie prosto na pospiesznie formującą się linię obrony, wycinając bezbronnych i zwierając się w pojedynkach z tymi, którzy szybciej sięgali po miecze i topory. Po drugiej stronie pola bitwy, za domem Septerna, eksplozja za eksplozją świadczyły, że Izack zalewa ogniem pozycje Wesmenów. Darrick ciął mieczem na wysokości pasa, rozrąbując brzuch przeciwnika aż po kręgosłup. Wesmen padł, z szoku nie wydawszy nawet krzyku. – Dalej, rozbijcie tę linię! – wrzasnął Darrick. Jego ludzie natarli ze wszystkich stron, walcząc szybciej, mocniej i z większą zaciekłością niż kiedykolwiek w życiu. Krew pryskała w powietrze, kwaśny dym mieszał się z zapachem spalonych ubrań, kawałki drewna i ciał latały pośród deszczu, a wrzaski rannych, ryk atakujących i rozpaczliwe krzyki obrońców tworzyły w uszach Darricka ścianę dźwięku. Czuł, jak ogarnia go bitewny zapał. Odbił cios topora wymierzony w pierś, odepchnął przeciwnika i wbił miecz prosto w jego serce. Wesmen zwinął się. Darrick kopniakiem odrzucił ciało na bok i ruszył naprzód. Dalej przed sobą dostrzegł szereg Wesmenów atakujących Protektorów. Zamierzał dotrzeć do nich, choćby miała być to ostatnia rzecz, jaką zrobi. * * * Senedai rozglądał się dokoła kompletnie zdezorientowany. Sto metrów dalej, jego namiot stanął w płomieniach, a druga linia wojowników zwarła się z przeciwnikiem, który powinien dawno leżeć martwy na polu bitwy gdzieś daleko stąd. Stojąc nad przepaścią bezradności, przywołał do siebie kapitana. – Na duchy, co się dzieje? – Balaianie przypuścili niespodziewany atak, panie. Na dwóch frontach. – To widzę! – warknął Senedai, łapiąc kapitana za futrzany kaftan i przyciągając go do siebie. – Powiedz mi, że ich powstrzymamy! Muszę zdobyć ten cholerny dom do południa. – Powstrzymamy ich... Kolejna seria eksplozji, tym razem po drugiej stronie ruin. – Co się tu dzieje! – wrzasnął Senedai, wznosząc głowę do nieba. Spojrzał na kapitana. – Jeżeli choć jeden z tych sukinsynów przybiegnie tu, by mnie zaatakować, osobiście wyrwę ci serce i zjem je. Zatrzymaj ich – wyciągnął topór i zaczął przepychać się przez szeregi wojowników. – Walczcie, psy! Walczcie! Nie zniosę porażki – mężczyzna przed nim padł i Senedai znalazł się twarzą w twarz z wojownikiem w czarnej masce. Ręka z toporem wisiała bezwładnie, ale jego miecz poruszał się z nadludzką szybkością. – Nie zniosę porażki. Drżącymi dłońmi wzniósł topór i uderzył z góry. Miecz z łatwością zablokował jego cios. Jakby znikąd pojawiło się ostrze wrogiego topora. Odskoczył, ale krawędź broni świsnęła mu koło nosa. Miecz spadł ponownie, jednak tym razem był przygotowany. Sparował cios toporem i uderzył głową okrytą hełmem. Poczuł jak kolec wbija się w pierś przeciwnika. Wojownik w masce cofnął się o krok i czubek hełmu wyszedł z ciała. Trysnęła krew. Senedai uśmiechnął się i uniósł topór do śmiertelnego ciosu. Nagle poczuł straszliwy ból w boku. Spojrzał w dół i zobaczył miecz przeciwnika zatopiony w swoich żebrach. Nie widział tego ciosu. Nawet nie rozważał takiej możliwości, przecież przed chwilą dotkliwie ranił wojownika. A jednak to on teraz umierał. Topór wysunął się z bezwładnych palców lorda Senedai. Padając na ziemię, jakby w zwolnionym tempie, słyszał, jak jego współplemieńcy wznoszą triumfalny ryk, z całych sił wykrzykując imię: Tessaya! * * * Powinni byli uciec wiele dni temu, ale dusze naukowców zatrzymały ich na miejscu. Od dawna już nie musieli mierzyć cienia, ale nadal to robili, znacząc jego pospieszny ruch ku obrzeżom miasta i zapisując wyniki dla potomności, na wypadek, gdyby ich dzienniki miały przetrwać. Jayash spojrzał na ohydną czarnobrązową masę okrywającą Parvę nieustającym mrokiem. Z chmur otaczających jej krawędź lał deszcz, jakiego nigdy wcześniej nie widział i nie odczuł. Wewnątrz szczeliny szalały błyskawice. Gdzieś daleko potężny piorun uderzył o ziemię, wstrząsając okolicą. Podobne wyładowania zdarzały się coraz częściej. Ale nie miało to większego znaczenia. Albowiem dziś był dzień, kiedy to wszystko zaczynało się kończyć. Dziś cień w południe miał zakryć Parvę całkowicie. Było jasne, że Krukom się nie udało. Żadna pomoc nie nadejdzie, a szczelina będzie dalej pożerać niebo. I tak stali wszyscy na centralnym placu miasta, ze wzrokiem wbitym w ciemną plamę nad ich głowami. Zbliżało się południe i cienie zaczynały się wydłużać. Czekali cierpliwie. Nie pozostało już nic, co mogliby zrobić. Jedynie umrzeć. Czekali na smoki. ROZDZIAŁ 37 Hirad wyczuł rosnące napięcie Sha-Kaana, kiedy zbliżali się do centrum konfliktu. Wielki Kaan rozpaczliwie pragnął włączyć się do bitwy, ale wiedział, że nie może. Pozostałe dwa smoki, Nos i Hyn, dogoniły ich i cała trójka leciała teraz razem, obok siebie, zagłębiając się w strefę walki rozciągającą się na ponad tysiąc metrów we wszystkich kierunkach. Nadawało to starciu przerażającego aspektu. Śmierć mogła nadejść z każdej możliwej strony. Ilkar uważał, że potrzebowali około siedmiu minut nieprzerwanej koncentracji, aby przygotować zaklęcie. Potem musieli je uwolnić tuż nad powierzchnią szczeliny, a następnie czekała ich szalona podróż korytarzem, w którym, po drodze do Balai, mogli wykorzystać początkowe zaklęcie do spowodowania rozpadu całego konstruktu. Magowie Kruków wypracowali sposób kontrolowania procesu, ale wiązało się to z dodatkowym ryzykiem. Hirad zastanawiał się, czy ten kolejny rzut kością w ogóle sprawiał jakąś różnicę. W dole zobaczył dwa smoki splecione w walce. Miotały w siebie ogniste oddechy, próbując jednocześnie gryźć i drapać szponami. Nie zważając na nic innego, leciały przez niebo, spadając ku odległej ziemi, aż w końcu jednemu z nich udało się zadać śmiertelny cios i zawrócić z powrotem ku górze. Ten, który spadł, był smokiem Kaan. – Hirad! – wrzasnął Ilkar. – Rozpoczynamy rzucanie. Trzymaj mnie prosto. Hirad przekazał wiadomość Sha-Kaanowi. Wiedział, że wystarczy, by pomyślał o tym wyraźnie, a smok odczyta informację i przekaże ją dwóm pozostałym Kaanom. Barbarzyńca zdjął dłoń z liny, którą tak rozpaczliwie ściskał i objął Ilkara w pasie, pozostawiając mu swobodę ramion. Nie mógł pozwolić, by elf przesunął się na bok, bo zburzyłoby to jego koncentrację. Zacisnął uda mocniej na szyi smoka, czując, jak łuski wrzynają mu się w ciało. Skupił się na tym, by pozostać w jak największym bezruchu. Ilkar gwałtownie zesztywniał, a potem zwiotczał. Przechylił się do tyłu i wraz z Denserem i Erienne rozpoczęli przygotowywanie zaklęcia. Hirad podparł go swoim ciałem, jednocześnie spoglądając w dół i dookoła nich, w poszukiwaniu możliwych ataków. Siedząc na największym zwierzęciu, jakie w życiu widział, na wysokości zapierającej dech w piersiach, Hirad czuł się całkowicie bezbronny. Przypięty sztywno miecz był bezużyteczny, a on mógł w każdej chwili stać się celem ataku. Na niebie roiło się od smoków. Sha, Nos i Hyn pędziły w stronę szczeliny, niosąc magów tworzących konstrukt zaklęcia mogącego uratować Kaan. Sama szczelina, olbrzymia i częściowo zakryta chmurami, była najbardziej monumentalnym elementem otaczającego ich krajobrazu. Brązowa masa, usiana migoczącymi rozbłyskami, pożerała błękit nieba z zastraszającą szybkością. Rozmieszczeni na jej powierzchni Kaan krążyli w desperackiej formacji obronnej, podczas gdy liczne patrole pilnowały bardziej odległych punktów bitwy, próbując powstrzymać każdy atak, nim zagrozi on szczelinie. Bez ostrzeżenia, z potężnym rykiem, Sha-Kaan zmienił kierunek, skręcając ostro i wznosząc się. Jednocześnie ogromny cień przesunął się nad nimi i pole widzenia Hirada przeciął potężny Kaan. Otworzył paszczę i plunął ogniem. Przez chwilę barbarzyńca nie mógł dostrzec celu, ale zaraz jego oczom ukazał się smok, którego rozpoznał jako Naika. Uniknął płomieni i teraz wirując spadał w dół. Kaan ruszył w pościg. – To nie będzie łatwe! – krzyknął Ilkar. Gwałtowny zwrot zdekoncentrował go kompletnie. – Zaczynamy od nowa – powiedział Hirad, z głową przyciśniętą do czaszki elfa. Taka bliskość znacznie ułatwiała komunikację. Trójka Kaan niosących Kruków przegrupowała się, zmierzając ponownie w kierunku szczeliny. Po dotarciu na miejsce, mieli okrążać jej obwód, aż do momentu rzucenia zaklęcia. Jedno i drugie łatwiej było powiedzieć, niż zrobić. Przerażenie Hirada ustąpiło miejsca śmiertelnej fascynacji. Czuł lęk, jakby w głębi duszy nie mogąc do końca uwierzyć, gdzie i po co znajdowali się Krucy. Sha-Kaan oceniał, że w powietrzu unosiło się ponad siedemset smoków. Wrogowie mieli potężną przewagę, ale Kaan byli lepiej zorganizowani. Jednak, pomimo iż Mioty Naik, Gost i Stara nie działały razem, to wszystkie walczyły przeciw nim. Sha-Kaan przeleciał przez skupisko chmur i ich oczom kolejny raz ukazała się szczelina. Ciało Ilkara ponownie zesztywniało i zaraz zwiotczało. Hirad trzymał go i modlił się. Bliżej szczeliny hałas stał się niewyobrażalny. Poza świstem wiatru w uszach Hirada zewsząd rozbrzmiewały pokrzykiwania smoków. Skrzydła biły powietrze, ogień znaczył niebo, a odgłosy kłapiących szczęk i pazurów rozrywających ciało i łuskę były tak samo wyraźne, jak i niebezpiecznie bliskie. Wokół nich walczyły setki smoków. Potężne cielska zderzały się z niesamowitą brutalnością, wywołując huk odbijający się echem po niebie. Ich prędkość wydawała się niewiarygodna, a jednak uskakiwały, ziały ogniem, mijając się, i zawracały błyskawicznie w powietrzu. Były niczym ogromne zwierzęce maszyny obdarzone gracją tancerzy, a niebo stanowiło ich domenę. Szóstka Kaan przemknęła tak blisko nich, że przez chwilę wydawało się, iż dojdzie do zderzenia. Ich moc i rozmiary sprawiły, że Hirad skulił się w sobie. Nie spuszczał z nich wzroku, kiedy spadły na swoje ofiary, czterech Gost lecących prosto na szczelinę. Ogień wystrzelił z dziesięciu pysków i obie formacje rozproszyły się, by uniknąć płomieni. Jeden Gost wpadł prosto pod ogień Kaan. Jego skrzydła rozbłysły na chwilę, głowa zamieniła się w masę spalonej łuski i runął z wyciem ku ziemi. Kaan zawróciły i przegrupowały się, ruszając w pościg za dwoma Gostami. Jednak czwarty wymknął się i Hirad poczuł, jak żołądek wywraca mu się na drugą stronę, kiedy zdał sobie sprawę, że leci prosto w ich stronę. Umysł Hirada automatycznie wysłał ostrzeżenie, ale poczuł, jak spokój myśli Sha-Kaana łagodzi jego strach. Jednak Gost zbliżał się, bijąc powietrze potężnymi, zielonymi skrzydłami, z rozwartą paszczą i oczami utkwionymi w celu. A potem umarł. Dwóch mniejszych Kaan uderzyło na niego z boku. Jeden zacisnął szczęki na jego szyi tuż poniżej łba, a drugi szponami rozerwał mu brzuch. Sha-Kaan leciał dalej, Ilkar pozostawał zatopiony w koncentracji, Hirad drżał. * * * Tessaya schwytał wrogów w pułapkę. Balaianie uderzyli na słabo bronione tyły armii lorda Senedai stalą i magią, dokonując poważnych zniszczeń. Jednak ich determinacja, by przebić się do oblężonych ruin, sprawiła, że nie zważali na to, co działo się za nimi. Lord plemion Paleon, chcąc być pewnym ich pozycji, musiał czekać na atak. Teraz ruszył szybko, wysyłając część armii do oskrzydlenia, podczas gdy sam zamierzał poprowadzić centrum natarcia. Na lewo od niego Darrick posuwał się szybko i sprawnie. Jedynie ten nieustraszony generał i wojownik mógł pokonać taką odległość w ciągu nocy. Tessaya podziwiał go, tak samo jak jego zdolności przywódcze. Czekała go jednak śmierć, choć najpierw Tessaya musiał zniszczyć drugi oddział atakujących i to zanim zaciekłość Darricka złamie ducha wojowników lorda Senedai. Strzelił palcami i z szeregu wojowników wystąpił trębacz z rogiem. Zabrzmiał pojedynczy sygnał i Wesmeni ruszyli do bitwy. Tessaya, dzierżąc topór w ręce, pobiegł na czele swych współplemieńców, uderzając na chwiejną tylną straż Balaian. Pierwszym ciosem prawie odrąbał głowę, drugim strzaskał żebra i serce, a trzecim rozciął udo przeciwnika aż do kości. Wszyscy magowie wrogiej armii skupieni byli z przodu, toteż nie musiał obawiać się ich przeklętych zaklęć. Parł więc naprzód. Odbił pchnięcie miecza i rąbnął toporem w następną odsłoniętą czaszkę. Ryknął z radości, zagrzewając swych ludzi do większego wysiłku i zamachnął się do kolejnego uderzenia. * * * Sha-Kaan ponownie zawrócił, umykając zorganizowanej napaści grupy Naik. Zbyt wielu Kaan musiało ich osłaniać, a za mało chroniło szczelinę przed zaciekłymi atakami wrogów. Hirad czuł jego niepokój tak samo, jak wyczuwał lęk Ilkara. – Nie możemy cały czas przerywać! – krzyknął elf. – Tracimy energię. Sha-Kaan musi utrzymać kurs. Potrzebujemy czasu. – Zrobi, co będzie mógł – zapewnił Hirad chrapliwym głosem. Smok wzbił się wyżej i zawrócił z powrotem w kierunku szczeliny. Po raz trzeci ciało Ilkara zesztywniało, a potem zwiotczało, po raz trzeci Hirad trzymał go z całych sił i po raz trzeci modlił się. Sha-Kaan przebił gąszcz chmur, ignorując toczącą się obok walkę między dwójką Kaan i jednym Stara. Zwarci w chaosie bijących skrzydeł i szarpiących szponów nie zwracali uwagi na szybkość, z jaką spadali ku ziemi. Dwunastu Kaan wyrwało się z obronnego pierścienia i wydając ostrzegawcze ryki z maksymalną prędkością oddalało się od szczeliny. W sporej, ale zmniejszającej się gwałtownie odległości Hirad dostrzegł grupę co najmniej piętnastu smoków o charakterystycznym dla Miotu Naik rdzawobrązowym ubarwieniu. Było w ich szyku coś, co odczytał jako prawdziwe zagrożenie. Podzielili się na trzy formacje przypominające strzały, w każdej po pięć smoków. Pierwsza ruszyła w górę, druga zanurkowała, trzecia zaś parła naprzód, lecąc prosto w centrum grupy Kaan, która nie mogła sobie pozwolić na podzielenie sił i walkę z wszystkimi trzema jednocześnie. Zdecydowali się na dwie. Sześć smoków leciało dalej naprzód, a sześć skierowało się w górę, pozostawiając w spokoju trzecią grupę Naik. Ogłuszający ryk wydarł się z kilkunastu smoczych gardeł, kiedy oddziały zwarły się w walce. Ogień eksplodował na wszystkie strony, skrzydła biły powietrze, pazury błyskały, a ogromne ciała zderzały się z hukiem gromu. Dwa smoki, Naik i Kaan, runęły ku ziemi, pierwszy z rozerwanym na strzępy skrzydłem, drugi z paskudną raną na brzuchu. Walka trwała, ostre kły szarpały ciało, a potężne ryki sprawiały, że Hirad drżał. A wszystko to na tle pomarańczowej poświaty smoczego ognia. Trzecia grupa Naik leciała dalej. Początkowo Hirad sądził, że nie zamierzają atakować Sha-Kaana i Kruków. Nagle zmienili kierunek. Zamiast nurkować ku szczelinie, objęli kurs na przechwycenie trójki Kaan i ich bezbronnych pasażerów. Hirad rozglądał się rozpaczliwie, szukając wzrokiem kogoś, kto mógłby ich zatrzymać, ale wokół panował kompletny chaos. Złote barwy Kaan mieszały się z rdzawym brązem Naik, ciemną zielenią Gost i połyskującą czerwienią smoków Stara. Był pewien, że nikt nie dostrzegał zbliżających się wrogów. Posłał mentalne ostrzeżenie Sha-Kaanowi, który zareagował jedynie zwiększeniem prędkości. – Teraz albo nigdy. Dłużej się nie utrzymamy. Gdyby dotarli na obrzeże szczeliny, pozostali członkowie formacji obronnej mogliby przechwycić wrogie smoki. Jednak Hirad widział, że nie będą w stanie uciec szybszym od nich Naikom. Spojrzał na boki. Magowie trzymali ramiona wyciągnięte przed sobą. Dłonie mieli złożone, oczy zamknięte, a głowy odchylone do tyłu. Rzucali zaklęcie, które mogło zamknąć szczelinę i zakończyć wojnę na niebie. Wojownicy, przerażeni nie mniej niż Hirad, obejmowali ich mocno, zarówno by dodać sobie otuchy, jak i utrzymać ich w wyprostowanej pozycji. Im bliżej byli szczeliny, tym bliżej nich byli Naik. Słyszał ich okrzyki, śmiałe i pewne. Patrzył, jak rozluźniają nieco szyk, by pokryć płomieniem jak największy obszar. Za kilka sekund Krucy i niosący ich Kaan mieli zamienić się w kule ognia. Sha-Kaan popełnił straszliwy błąd. Pomoc nie nadchodziła. Nad głową Hirada rozległ się kolejny ryk. Spojrzał. Na lewo od nich, zza zasłony chmur wystrzeliły trzy tuziny smoków. Serce przez chwilę zabiło mu szybciej, ale radość okazała się przedwczesna. Nie byli to Kaan, ale Vereci. Zamknął oczy, czekając na koniec, wiedząc, że poczuje żar, ale nie chcąc patrzeć na płomienie. Vereci przemknęli obok trójki Kaan i spadli prosto na kompletnie zaskoczonych Naików, rozbijając ich szyk ogniem i uderzeniami pazurów. Smukli i szybcy jak wicher Vereci poruszali się z niewiarygodną zręcznością. Jeden po drugim Naik padali ofiarą przytłaczającej liczby wrogów. Sha-Kaan ryknął triumfalnie, przyspieszając jeszcze trochę ruch skrzydeł i trójka smoków błyskawicznie pokonała dystans dzielący ich od szczeliny. Wielki Kaan nakazał obrońcom odsunąć się, a potem zawrócił i zaczął krążyć. Nos i Hyn tuż za nim. Hirad usłyszał, jak Ilkar wypowiada serię niezrozumiałych dla niego słów. Elf wyciągnął dłonie ku szczelinie i z krzykiem, wstrząsającym całym ciałem barbarzyńcy, uwolnił zaklęcie. Trzy pasma widocznej many – ciemnoniebieskie, pomarańczowe oraz żółte – pokonały krótki dystans i zaczepiły się o brzegi szczeliny. Niczym węże wiły się i falowały, a smoki nie przestawały krążyć, krzyżując pasmo z pasmem, splatając je w coś, co wyglądało jak sznur many, którego koniec nadal utrzymywali magowie Kruków. Sha-Kaan ryknął. Natychmiast dobiegły ich okrzyki Nos-Kaana i Hyn-Kaana. Powietrze wokół Kruków wypełniło się ogłuszającym gwarem smoczych wrzasków. – Jesteś gotowy, Hirad? – zawołał Ilkar. – Na co? – Na jazdę swojego życia! – wykrzyknął Julatsańczyk. Trzy smoki, wraz z dosiadającymi ich ludźmi, zawróciły niemalże w miejscu i zanurkowały do wnętrza szczeliny. Hirad wrzasnął, czując, jak korytarz niczym wir wciąga ich do środka. Za nimi pasma many uderzały niczym bicze o krawędzie portalu, zaczepiając się w miejscach, których dotknęły. Huk, przypominający grzmot odbity od ściany gór, narastał gwałtownie. Nagle Ilkar uwolnił swoje pasmo many. Rozwinęło się błyskawicznie i zaczęło tłuc o ścianę korytarza, powodując tęczowe rozbłyski na jego szarobrązowej powierzchni i wybijając w nim olbrzymie otwory, zza nich wyzierała jedynie czarna pustka wypełniona złowieszczym, wyjącym wichrem. Ilkar odwrócił się i krzyknął coś do Hirada, ale jego głos utonął w kakofonii dźwięków. Brązowy korytarz pękał, a za nimi krawędzie szczeliny zachodziły na siebie, tryskając strumieniami energii rozbijającymi się o ciała smoków. Sha-Kaan był spychany to w jedną to w drugą stronę, targany niczym ptak pośród szalejącej burzy. Hirad skulił się, najbardziej jak mógł, ściskając linę tak mocno, że miał wrażenie, iż zaraz pęknie. Chciał krzyczeć, ale szaleńczy pęd i opór powietrza sprawiały, że ledwie mógł oddychać. Sha-Kaan wyrównał lot i uderzył mocniej skrzydłami. Hirad zaryzykował spojrzenie za siebie i ujrzał, jak czarna pustka pędzi ku nim z oszałamiającą prędkością. – Sha-Kaanie, szybciej! – przesłał desperacką prośbę do umysłu smoka, ale odpowiedziała mu jedynie chaotyczna plątanina myśli. Wszelkie światło zaczynało gasnąć, a korytarz, którym lecieli, przestawał istnieć. Za kilka sekund miała ich pochłonąć nicość przestrzeni międzywymiarowej. Ale kilka sekund to więcej, niż potrzebowali. Wystrzelili jak piorun w przestrzeń Balai i Sha-Kaan wykonał ostry zwrot, kierując się prostopadle do ogromnej plamy na niebie i nie zwalniając ani trochę. Hirad wzniósł zaciśniętą pięść nad głowę i wrzasnął z radości. Krucy powrócili. * * * Jayash zobaczył, jak krawędzie szczeliny zaczynają falować, a wszelkie rozbłyski w jej wnętrzu gasną. Z ciemności wynurzyły się trzy smoki, skręcając gwałtownie. Lecz on ledwie je zauważył. Patrzył na szczelinę, która rwała się i pękała na całej powierzchni. Złowieszcza czerń zalewała tak dobrze mu znajomą brązową plamę. Jej brzegi zbiegły się do siebie z szybkością, jakiej nie mogło zarejestrować żadne ludzkie oko. Środek zaś wybrzuszył się i runął w dół niczym olbrzymia czarna pięść. Czuł jej siłę. Podmuch szarpał jego płaszczem, wznosił tumany kurzu i nawiewał mu włosy do oczu. – O bogowie – zdołał wyszeptać. A potem ciemność zakryła ziemię. * * * Hirad spojrzał w dół na Parvę. Środek szczeliny spadł na miasto i zalał ziemię niewyobrażalną mocą przestrzeni międzywymiarowej. Rycząc, uderzała o budynki i wyła na otwartych przestrzeniach niczym czarny huragan pustoszący Balaię. A potem nagle zniknęła tak samo szybko, jak się pojawiła, implodując z hukiem, który dzwonił im w uszach jeszcze przez parę kolejnych dni. Parva została dosłownie zmieciona z powierzchni Balai. Nie pozostał nawet kamień świadczący o tym, iż kiedykolwiek istniała, jedynie stosy pokruszonych skał, pył i pamięć wieków. – Bogowie – wyszeptał Hirad. – Sprawiedliwy koniec – odezwał się Ilkar. – Nie dla strażników cienia w południe – pokręcił głową barbarzyńca. Ilkar milczał. Patrzył przed siebie ponad łbem smoka. Sha-Kaan zdążył już zawrócić i pędził teraz jak wiatr w stronę Czarnych Szczytów. – Lecimy do domu Septerna – powiedział, zanim Hirad zdołał zadać pytanie. – Wasi ludzie tam walczą. Wrogowie nie mogą zniszczyć tego miejsca. Jest cenne dla Kaan. * * * Darrick powalił wesmeńskiego wojownika potężnym ciosem w klatkę piersiową i poczuł nowy przypływ sił. Szedł naprzód, a za nim podążali żołnierze i magowie. Zaklęcia padały rzadziej, za to bardziej precyzyjnie, kładąc trupem kolejne grupy bezbronnych Wesmenów. Przed sobą widział już tych, którzy oblegali dom Septerna. – Armia do mnie! – zawołał i ruszył przez otwarte pole. Wstrząs targnął ziemią, rzucając go na kolana. Zaraz po nim nastąpił kolejny. Darrick podniósł się i spojrzał przed siebie. Walka została przerwana. Protektorzy szybko stanęli na nogi, ale Wesmeni pozbierali się i odbiegli. Ściany domu Septerna zaczęły się walić. Trzeci wstrząs przebiegł po ziemi i zakołysał pracownią. Popękane cegły wyleciały z murów i wpadły do głębokiej jamy w ziemi. W jej wnętrzu kotłowała się ciemność, przetykana coraz rzadszymi rozbłyskami. Kolumna pyłu wystrzeliła w powietrze, a za nią pojawił się słup ciemności, który natychmiast ją pochłonął i z sykiem skrył się na powrót w ziemi. Jama zamknęła się z głuchym tąpnięciem. Dom Septerna przestał istnieć. Wesmeni wznieśli dziki okrzyk radości, do którego co chwila dołączały się kolejne głosy. Topory poleciały w powietrze, wojownicy obejmowali się, a pieśń zwycięstwa wyrwała się z tysięcy gardeł. Darrick podniósł rękę i jego ludzie zatrzymali się. W milczeniu przyglądał się, jak Protektorzy, ze schowaną już bronią, zbierają maski poległych i odchodzą, omijając rozrzucone wokół ciała. Wesmeni też to widzieli i cofnęli się, pozwalając im przejść, jakby wyczuli, że coś się skończyło. A może po prostu cieszyli się, że nie muszą już walczyć z zamaskowanymi zabójcami. Odgłos pieśni stopniowo cichł i coraz więcej Wesmenów gromadziło się po jednej stronie pustego teraz pola bitwy wokół ruin. Walka się nie skończyła. Zwycięstwo nie należało jeszcze do nich. Darrick i jego armia ciągle tu byli, choć na razie się nie ruszali. Obie strony obserwowały się uważnie. Nagle szeregi Wesmenów rozsunęły się, by przepuścić mężczyznę, który wyszedł i stanął na czele armii. Tessaya. – Generale Darrick! – zawołał. – Lordzie Tessayo! – odkrzyknął Darrick z odległości około stu metrów, jakie dzieliły teraz obie armie. Wszyscy pozostali przy życiu Wesmeni dołączyli już do swych towarzyszy. Mieli nad nim miażdżącą przewagę, ale przynajmniej nie był otoczony. – Może powinniśmy znowu się spotkać. Omówić twoją kapitulację. – Nie sądzę – odparł Darrick, a jego ludzie poparli tą odpowiedź radosnymi okrzykami. – W końcu nie uwierzyłeś mi poprzednim razem, a ja uważam się za człowieka honoru. Wskazał na zachód, daleko za Czarnymi Szczytami, gdzie szczelina wisiała na niebie niczym złowieszczy, dodatkowy księżyc. – Widzisz, Tessayo, Krucy próbowali ocalić nas wszystkich i niech mnie piekło pochłonie, jeżeli pozwolę by wrócili na ziemię rządzoną przez ciebie. – Odważne słowa jak na człowieka w tak trudnej sytuacji – powiedział Tessaya. – Na waszym miejscu nie wysuwałbym żadnych żądań. Nawet wasi najlepsi wojownicy się poddali – wskazał na odchodzących do Xetesku Protektorów, którzy dokładnie w tej samej chwili zatrzymali się i utkwili wzrok w niebie. Tessaya wzruszył ramionami. – A poza tym jak, jeśli wolno zapytać, twoi Krucy mieliby tu powrócić? Brama do waszych sprzymierzeńców została przecież zniszczona. Nagle gdzieś daleko zabrzmiał niesamowity, zupełnie obcy dźwięk. Darrick słyszał go już wcześniej, ale tym razem modlił się, by nie oznaczał przybycia wrogów. – Są sposoby, lordzie Tessayo. Protektorzy nie poruszyli się. Oczy, ukryte pod maskami, przeszukiwały niebo. Na horyzoncie pojawiły się trzy ciemne punkty i zbliżały się niewiarygodnie szybko. – Sądzę, że właśnie wracają – dodał Darrick. – A co to zmienia? – odparł Tessaya. – Spotkajmy się na środku pola i ustalmy warunki kapitulacji. Jeżeli odmówisz, wytłukę was do ostatniego człowieka. – Może i Krucy niczego nie zmienią. Ale ich sprzymierzeńcy mogą – odwrócił się do stojącego najbliżej kapitana. – Bogowie, obym się nie mylił. Lecą tu smoki. Módlcie się, aby byli z nimi Krucy albo wszyscy jesteśmy już martwi. Ruszył powoli w stronę czekającego Tessayi. Spotkali się pośrodku ziemi niczyjej pomiędzy swymi armiami. Obaj skłonili głowy na znak szacunku, zachowując stosowny dystans. – Dość skomplikowana sytuacja, prawda? – zauważył Tessaya z aroganckim wyrazem twarzy. – Niezbyt – odpowiedział Darrick. – Twoje armie najechały nasze ziemie, powstrzymywaliśmy cię na każdym kroku, a teraz bardzo chcesz naszej kapitulacji, żeby ułatwić sobie dalsze działania, które w przeciwnym razie będą mocno utrudnione. Tessaya złożył ręce na piersi. Darrick widział krew wysychającą na jego przedramionach i futrzanym kaftanie. – Ciekawy pogląd, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że jest was zdecydowanie za mało i nie zostały wam już żadne atuty. W moich rękach znajduje się wiele istnień i nie zawaham się ich zmiażdżyć. Darrick rzucił szybkie spojrzenie na prawo. Ciemne punkty powiększały się szybko. Nie musiał już zbyt długo blefować. – Dobrze – pochylił lekko głowę. – Określ warunki. Przedstaw mi swoją wersję honorowej kapitulacji. Tessaya roześmiał się. Wiatr rozwiewał mu włosy. Kiedy otworzył usta, by przemówić, deszcz nagle przestał padać. Rozłożył szeroko ręce. – Nawet niebo oczekuje moich słów. Nie chcę żadnych więcej walk. Wszyscy, którzy stoją za tobą, złożą broń i oddadzą się w ręce moich kapitanów. Będą tu przetrzymywani, dopóki nie znajdę im zajęcia. Ty wyruszysz z moją zwycięską armią do Koriny, gdzie wynegocjujesz dla mnie poddanie miasta. Twoi żołnierze, podobnie jak i ty, będą dobrze traktowani. Po trzecie... Fala niepokoju przebiegła pośród szeregów Wesmenów i Balaian. Tessaya zerknął na nich i zmarszczył brwi. Teraz Darrick zrobił arogancką minę. – Przykro mi, lordzie, ale te warunki, podobnie jak wszystkie inne, są nie do przyjęcia. – Serce waliło mu w piersi i jeszcze raz modlił się w duchu, żeby nadlatujące smoki okazały się Kaanami. – Nie możesz... – Milcz! – zagrzmiał Darrick, a siła jego głosu poraziła Tessayę, który wyraźnie zadrżał. – Podważyłeś moje słowo, Wesmenie, i zaraz pożałujesz tej decyzji. Pytałeś, skąd nadejdą Krucy. Obróć się w lewo i spójrz na niebo. Tam znajdziesz odpowiedź. Samemu nie patrząc, wskazał palcem kierunek i zobaczył, że Tessaya obraca się, jakby wbrew własnej woli. Patrzył, jak lord Wesmenów blednie i otwiera usta z przerażenia. Wokół nich niepokój zamienił się w okrzyki pełne strachu i rozpaczy. Po obu stronach ludzie rzucali się do ucieczki. Balaiańscy dowódcy wołali o spokój, podczas gdy ich wesmeńscy odpowiednicy popędzili za swoimi podwładnymi. Sam Tessaya nie spanikował. Cofnął się jedynie na miejsce, gdzie wcześniej stali jego wojownicy. Darrick w końcu odważył się spojrzeć. Zobaczył, jak smoki zmniejszają pułap, nadal jednak przybliżając się z niesamowitą prędkością. A ciemne plamy na ich szyjach, wyraźnie odznaczające się od promieniście złotych łusek, rozwiały jego wszelkie wątpliwości. Otworzył usta i wybuchnął donośnym śmiechem. * * * Wesmeni posyłali w ich stronę grad strzał, urządzali pozorowane ataki i wyśmiewali się z tchórzostwa Balaian. Ale kawaleria czterech kolegiów, z Blackthorne’em i Gresse’m na czele, trwała na pozycji, wiedząc, że w każdej chwili mogą wymanewrować wroga i uciec. W końcu jednak, zgodnie z przewidywaniami Blackthorne’a, wesmeński dowódca poddał się ciekawości i dzierżąc biało-czerwoną flagę zawieszenia broni wyszedł sam przed szereg swoich ludzi. Blackthorne i Gresse wyjechali mu na spotkanie. Rozmowa była krótka. – Jestem Adesellere. Chciałbym znać wasze imiona. – Blackthorne i Gresse, baronowie. – Gdzie jest reszta waszych sił? Dopiero wtedy Gresse zrozumiał wybieg Blackthorne’a i dlaczego Wesmeni po prostu nie zaatakowali, by zmusić kawalerię do ucieczki. – No cóż – przemówił Blackthorne płynnym, plemiennym Wes. – Możliwe, że są ukryci w tym obozie i czekają, aż zaatakujecie. Mogli też wymaszerować stąd nocą, na północ, przez skały, aby walczyć z armią lorda Senedai. – Możecie to sprawdzić, szturmując obóz, i tak wiecie, że wam uciekniemy. Ale wtedy możecie też zginąć. Albo ruszajcie do domu Septerna. Powinniście dotrzeć o zmroku. Więc jak będzie? Ja wiem, co bym wybrał. Wiatr szarpał płótnem namiotów. Nadal padało. Adesellere popatrzył na rzędy namiotów za plecami baronów. Wyglądały spokojnie, ale mogły też okazać się ich zgubą. – Nie możecie powstrzymywać naszego marszu w nieskończoność – powiedział Adesellere. A potem odwrócił się i zabrał wojowników z pola. Pół godziny później Blackthorne i kawalerzyści nadal siedzieli na koniach. Wysłani na rekonesans zwiadowcy powrócili z informacją, że Wesmeni rzeczywiście wyruszyli na wschód i posuwali się szybkim tempem. – No cóż, przyjaciele – zdecydował Blackthorne. – Sądzę, że nadszedł czas, by zatroszczyć się o naszych rannych. Tutaj będzie im o wiele wygodniej. Zawrócił konia, a kawaleria ruszyła za nim. To wtedy podniosły się krzyki. Trzy ogromne sylwetki wyłoniły się z cienia nad Czarnymi Szczytami, z niesamowitą prędkością zmierzając w ich stronę. Gresse już chciał zapytać jednego z elfów, co to jest, ale zrozumiał, że dla wszystkich było to jasne. – Z koni! Z koni! – ryknął kapitan. Wierzchowce, które wyczuły zbliżające się straszliwe niebezpieczeństwo, zaczęły wierzgać i stawać dęba. Kawalerzyści natychmiast wykonali rozkaz dowódcy, a konie, pozbawione ludzkiej kontroli, rzuciły się do ucieczki, rozbiegając się na wszystkie strony, jak najdalej od mknącego po niebie zagrożenia. – Bogowie – szepnął Gresse, czując, jak serce podchodzi mu do gardła. Czoło, dłonie i plecy zrosił mu zimny pot. Oddychał płytko, nierówno. Nie mógł się ruszyć. Podobnie jak stojący tuż obok Blackthorne. Smoki zbliżały się, a ich złote ciała błyszczały w mokrym od deszczu powietrzu. Schodziły niżej, coraz niżej, a jeden z nich wydał krótki ryk, kiedy przemknęły z szumem nad ich głowami. Gresse odwrócił się gwałtownie, niemal tracąc równowagę. Przysiągłby, że gdy ich mijały, słyszał śmiech. Kiedy smoki zniknęły za linią wzgórz, poczuł lodowaty dreszcz i odwrócił się do Blackthorne’a. Baron uśmiechnął się szeroko i drżącą dłonią poklepał Gresse’a po ramieniu. – Co? – Nie widziałeś ich? – zapytał Blackthorne, wskazując kierunek, w którym odleciały smoki. – Czy ich widziałem? Cholernie trudno było ich przeoczyć. Prawie zasrałem spodnie. – Nie. – Blackthorne nie mógł już wytrzymać i wybuchnął śmiechem. – Na nich. Och, mój kochany Gresse, udało się! Na tych smokach byli Krucy. – Jesteś... – Gresse odwrócił się, ale smoki już dawno zniknęły. Poczuł, jak przepełnia go ulga. – Panowie? – to był dowódca kawalerii. Nie miał już hełmu i choć nadal był blady, uśmiechał się. W rękach trzymał niewielki, ozdobny kuferek. – Tak, kapitanie? – Blackthorne odwrócił się. – Pomyślałem, że razem moglibyśmy zrobić z tego jakiś użytek. Otworzył kuferek. Wewnątrz znajdowała się niewielka butelka nalewki winnej z Blackthorne i cztery małe kieliszki. – Trzymałem to na specjalną okazję. Ta się chyba kwalifikuje. – Mój drogi chłopcze – Gresse poczuł w głowie nagłą lekkość, jakby już sporo wypił – właśnie uczyniłeś starego człowieka bardzo szczęśliwym. * * * Hirad zobaczył stojące naprzeciw siebie armie, ale nie mógł dojrzeć pracowni Septerna. Sha-Kaan zanurkował ostro, powodując, że barbarzyńca poczuł lodowate ukłucie strachu, kiedy ześlizgnął się po smoczej szyi odrobinę dalej niż było bezpiecznie. Widział, gdzie Wielki Kaan zamierza wylądować i widzieli to również ci, którzy znajdowali się na ziemi. Barbarzyńca roześmiał się, patrząc, jak ludzie rozbiegają się i słysząc ich przerażone okrzyki i bezskuteczne rozkazy, by zachować spokój. Sha-Kaan wyprostował szyję, przechylił się i wylądował, z hukiem uderzając nogami o twarde podłoże. Hirad natychmiast wydobył sztylet zza pasa i przeciął trzymającą go linę, czując nagłe i niepohamowane pragnienie, by poczuć trawę pod stopami, nieważne, że była mokra od krwi. Wielki Kaan pochylił szyję i Hirad ześlizgnął się na ziemię. Zwiotczałe nogi nie zdołały jednak utrzymać nagłego ciężaru i upadł. Natychmiast wyciągnęły się pomocne ramiona i podniosły go, choć obolałe mięśnie ud i łydek krzyczały o odpoczynek. Obrócił się dokoła i stanął twarzą w twarz z Darrickiem. Uśmiechnął się i padli sobie w ramiona. Hirad poklepał generała po plecach. – Więc nadal żyjesz? – powiedział, kiedy już zakończyli radosne powitanie. – Ano żyję – odparł Darrick – ale świętowanie musimy odłożyć na później. Na razie za tym smokiem stoi cała armia Wesmenów. Hirad śmiał się, aż łzy popłynęły mu po policzkach. – Wybacz – rzekł wycierając oczy – ale jeśli chodzi o ścisłość, to powiedziałbym, że raczej „z tyłu”, a nie „za nim”, na szczęście. W końcu uspokoił się i wyprostował. – Wojna się skończyła, Darrick. Musisz tylko wynegocjować odwrót Wesmenów z powrotem za Czarne Szczyty. Jeżeli się nie zgodzą, to mogę zorganizować małą demonstrację naszych sił, jeśli wiesz, co mam na myśli. Darrick uśmiechnął się i poklepał go po ramieniu. – Zobaczę, co da się zrobić – i odszedł, kierując się w stronę Wesmenów. Hirad podbiegł do Sha-Kaana, obok którego zgromadziła się też reszta Kruków obserwujących teraz rozmowę Darricka z Tessayą. Położył dłoń na głowie smoka. – Dziękuję ci, Wielki Kaanie. Stary smok otworzył jedno oko i uważnie przyjrzał się swemu Dragonicie. – Uratowałeś Miot Kaan, ty i twoi Krucy. To ja powinienem ci dziękować. – Więc skąd ten smutek? Nie wyglądasz na szczęśliwego. – Dom Septerna został zniszczony, a to dla nas wielka strata. W nim znajdowała się brama, która, podobnie jak ta na waszym niebie, już nie istnieje. Nie wiem, jak odnaleźć inną. – Chyba nie do końca rozumiem – zdziwił się Hirad. – On chce ci powiedzieć, że są tu uwięzieni – odezwała się Erienne. – Przynajmniej na razie. – Ale wy możecie pomóc im wrócić do domu, prawda? – zapytał Hirad. – Za jakiś czas? – utkwił wzrok w trójce magów. Pokręcili głowami, a Ilkar powiedział cicho. – Nie wiem. Hirad odwrócił się z powrotem do Sha-Kaana. – Wiedziałeś, że może do tego dojść, prawda? Po to tu przyleciałeś, by sprawdzić, czy brama Septerna nadal działa? – Oczywiście – odparł Sha-Kaa – ale czym jest życie trzech smoków wobec przyszłości Miotu? To niewielka ofiara. Hirad nie mógł znaleźć słów, by wyrazić to, co czuł. – Znajdziemy sposób. Na pewno – uśmiechnął się. – W końcu jesteśmy Krukami. – Czy twoja próżność ma jakieś granice? – zapytał Denser z błyskiem w oku. – Nie – odparł szczerze Hirad. Ogarnął spojrzeniem ich wszystkich. Darrick rozmawiał z Tessayą, a lord Wesmenów kiwał głową, nie spuszczając oka z trójki Kaan. Bezimienny wymieniał serdeczne uściski dłoni z wszystkimi pozostałymi przy życiu Protektorami. Denser i Erienne obejmowali się czule, ich twarze były radosne, a wzrok pełen miłości. Sha-Kaan podniósł głowę i bystrym spojrzeniem błękitnych oczu rozglądał się po kraju, który stał się jego nowym domem. W jego umyśle triumf przeplatał się ze smutkiem i wielką nadzieją. A Ilkar stał z rękami złożonymi na piersiach, uśmiechając się do siebie i z niedowierzaniem kręcąc głową na myśl o tym wszystkim. Dokonali tego. Krucy. Kolejny raz. Hirad musiał przyznać, że trudno było to pojąć. Brakowało jedynie Thrauna. Jasnowłosy wojownik zniknął zaraz po tym, jak wylądowali. Zsunął się z szyi smoka i odszedł po cichu. Potrzebował samotności, a Hirad to rozumiał. Wiedział, że pojawi się, kiedy będzie gotowy. W szeregach Balaian rozległy się alarmujące okrzyki. Żołnierze wskazywali palcami zniszczony obóz Wesmenów. Hirad spojrzał. – Przepuśćcie go – rozkazał. – Nie zrobi wam krzywdy. Thraun podbiegł spokojnie do Hirada, który przykucnął i pogłaskał go po głowie. – Nie zrobiłbym tego, gdybyś był w ludzkiej formie – uśmiechnął się smutno do wilka. – Thraun, Thraun, co ty najlepszego zrobiłeś? Wilk spojrzał na niego poważnie wilgotnymi ślepiami o znajomych żółtych obwódkach. Wciągnął powietrze do nozdrzy, a potem warknął tak przyjaźnie, że poruszyło to Hirada do głębi. Przez chwilę myślał, że się rozpłacze. – Nie wiem, czy mnie rozumiesz, Thraun, ale zapamiętaj to – mówił drżącym głosem, patrząc na zmiennokształtnego i zapominając na moment o całym świecie. – Na zawsze pozostaniesz Krukiem, a my zawsze będziemy o tobie pamiętać. Powodzenia, Thraun, teraz i zawsze. Oby twoja dusza odnalazła spokój. – Poczuł dłoń na ramieniu. To był Ilkar. Dłoń zacisnęła się, ale elf nic nie powiedział. Thraun podniósł łeb i polizał twarz Hirada, a potem odwrócił się i pobiegł. 1 W oryginale nazwa gór brzmi właśnie „Blackthorne”, co dosłownie oznacza „czarne ciernie”, bądź „kolce” (przyp. tłum.)