Michał Prochownik Epidemia Nastrojowe i nieco surrealistyczne opowieści Michała Prochownika są już znane Czytelnikom. Niedawno wznowiliśmy ich publikowanie " Transportem", dziś kontynuujemy... Niebieski korytarz, ciągnący się już od dziesięciu minut szybkim krokiem i wszędzie chorzy. Na końcu światło, ale daleko, bo tu wysiadły świetlówki. Awaria. Pacjenci przyprowadzeni tu przez swoje bakterie na finalną rozgrywkę, wielki skok. Kiedy dostałem skierowanie, to wiedziałem, że to koniec, że teraz mnie dopadną, że nawet jak byłem zdrowy, to badania okresowe są po to, żeby bakterie mogły przenieść się do mojego organizmu, gdzie urządzą sztab, założą swoją bazę. Rozmnożą się we mnie. We wszystkich częściach mojego ciała, nawet pod paznokciami, pod samymi paznokciami. Mówiłem, że to bez sensu, ale podobno tak wypadło. Choć jestem zdrowy, nie uległem chorobie, to muszę iść do lekarza, żeby on to stwierdził. Z tym, że ja wiem, co on stwierdzi. Kiedy już przejdę przez korytarz pełen ludzi pełnych bakterii, kaszlących, kichających, oddychających na mnie z rzężeniem. Kiedy potrzęsę się z zimna na niedogrzanym korytarzu, gdzie jakiś uciekinier z klasy zakaźnej szkoły podstawowej wybił okno grubą kulą brudnego, wilgotnego śniegu, zachoruję i umrę. Już jest zresztą teoria, że to wszystko przez odwilż. Ten lekarz, co o nim zacząłem, wtedy już stwierdzi, że jestem chory, chory, chory. Nie będzie tłumaczenia, że ja się zaraziłem na korytarzu, że zaraziły mnie bakterie innych, które ich tu w fazie terminalnej przyprowadziły, bo czują, że nosiciele umierają i już nie posłużą im długo. Przyprowadzają ich tu, do lekarza, że niby po to, by leczyć, ale chodzi o przedłużenie gatunku. Ja mu to powiem, temu lekarzowi. Ale ja wiem, że on mi powie, że każdy tak mówi. "Panie... Każdy tak mówi... Ludzie teraz chodzą i chodzą, póki mogą chodzić, a do lekarza nie chodzą, a potem - doktorze ratuj, ale jak jest za późno, to nogi wyciągają i w trumnę, i już nie chodzą nigdzie i nigdy". Tacy lekarze to mają takie poczucie humoru, grobowe. Jak nie było epidemii, to mieli inne. Mówili - nic panu nie jest - okaz zdrowia - do roboty - niech pan nie będzie przewrażliwiony. Jak lekarz stwierdzi chorobę, to już koniec. Jeszcze mnie mogą z pracy zwolnić za to, że się ukrywałem. "Za lekceważenie i ukrywanie objawów choroby zakaźnej, ze świadomym narażeniem innych pracowników firmy na niebezpieczeństwo zarażenia, a tym samym narażenie przedsiębiorstwa na straty finansowe poprzez zagrożenie prawidłowego jego funkcjonowania - pośmiertnie, dyscyplinarnie zwalniamy Pana z pełnienia obowiązków. Od decyzji przysługuje odwołanie do koleżeńskiego sądu pracy (chwilowo w zawieszeniu z powodu epidemii)." Poniosło mnie. Bez przesady. Tak źle to nie jest. To tylko badania okresowe, choć w tych czasach nikomu wierzyć nie można. Kto mnie skierował? Nawet nie wiem. Dostałem skierowanie do przegródki. Podane anonimowo, może nawet w jednorazowych rękawiczkach. Wydawało mi się właśnie, że gdzieś u kogoś widziałem całe opakowanie. Na parapecie, obok paprotki, co podobno dobrze promieniuje. Gdzie to było? Ktoś miał takie pudełko z rękawiczkami. A może to były długopisy jednorazowe? Też niby przypadek, że jednorazowego użytku. Może to specjalnie? Nie wiem. Walczę w tym cholernym korytarzu z myślami o hermetycznie zamkniętych pojemnikach pełnych niewypisanych do końca długopisów jednorazowych, które ubrani szczelnie na biało ludzie przetaczają w nocy do czarnej ciężarówki z włączonym silnikiem. Zimą. Para z masek ochronnych w miejscu ust. Zaparowany pleksiglas w otworach do patrzenia, a na przetaczanych pojemnikach miga naklejka z symbolem "biohazard". Uciekam wzrokiem od plakatów reklamujących szczepionki, które przecież teraz już nikomu nie pomogą. Ciekawe, czy już gdzieś w agencjach reklamowych pojawiają się pomysły plakatów o humorze tak grobowym, jak ten lekarski. Teraz już za późno! Załatwiasz swoje formalności pogrzebowe? Nie zapomnij o szczepionkach dla rodziny, którą pozostawiasz w żalu. Może twoją żonę ktoś zarazi w trakcie kolacji przy świecach? Odległość będzie wystarczająca do zarażenia drogą kropelkową, a jak żona Cię zdradza, to już mur-beton-kaplica-amen, a jeszcze na dzieci przejdzie. Tobie to już teraz pewnie wszystko jedno, na łożu śmierci, gdzie pewnie w poczuciu przyzwoitości żona będzie i tak czuwać - jak na obrazach, które nam pokazywano w szkole, kiedy lekturami były nowele o biedzie, ciemnocie i bezsilności - na tym łożu śmierci Ty jej wybaczysz, zapadnięty spoconą głową w brudną, zbyt dużą poduszkę, z przekrwionymi oczami zapadniętymi w ciemne oczodoły, pod pierzyną, ciężką i wilgotną, przygniatającą do ziemi, spychającą w śmierć na dnie łóżka. W ostatnim odruchu rozsądku i pożegnania się ze światem przypomnij rodzinie o szczepieniu ochronnym u miłego pana z plakatu (z górnej części plakatu w błękicie, bo w dolnej jest w brązach umierający), lekarza z błyszczącym, chłodnym stetoskopem wystającym z kieszonki z logo firmy farmaceutycznej. No, może jeszcze dołożą jego nazwisko na identyfikatorze, jakiś Kowalski albo Nowak. Albo Jan Zdrowy. Albo i nie. Jestem zmęczony. Myślenie tak mnie męczy. Inni to za takie myślenie pewnie dostają pieniądze i projekt jest już w komputerach i tam go teraz oceniają, siedząc z uśmiechem w modnych swetrach i dżinsach bo jest akurat casual friday. Nie myślą wtedy o chorobie. Żują gumę bez cukru. W końcu usiadłem byle gdzie. Mam dość szukania miejsca wolnego tak bardzo, że jeszcze są obok po dwa miejsca wolne, żeby się nie zarazić. I tak pewnie już się zaraziłem, albo się nie zaraziłem, bo może jestem odporny. Cuda się zdarzają, a ja jestem wierzący, zwłaszcza teraz. Za to znowu myślę o wielkiej ilości bakterii w tych wszystkich ludziach, których bakterie tak cwanie tu przyprowadziły, a oni myślą, że sami, że zdrowy rozsądek albo nakaz w pracy, w domu, od żony, męża, zwierzchnika, z polecenia i nakaz sądowy w drodze postępowania za uchylanie się od przeprowadzania badań. Ich bakterie siedzą w nich i już się przymierzają do skoku. Jestem pewien, że stopień infekcji musi być duży. Jakbym się zbliżył do któregoś z nich, to nie potrzebowałbym mu przykładać mikroskopu do oka, wystarczyłoby szkło powiększające, żeby zobaczyć, że ma ich tam pełno. Oko pod szkłem jak ekran telewizora, kiedy nie ma programu. Mrówki z wściekłym szumem kotłujące się tam i z powrotem. Ten ma okulary, pewnie u niego widać będzie jeszcze lepiej. Okulary zresztą niemodne. Duże szkła, grube oprawki. Na pewno faza terminalna. Już nie opłaci się zmieniać. Facet wygląda na biednego, więc może wolał odłożyć na pogrzeb. A może już te okulary komuś obiecał, kto przez epidemię jest zwolniony z pracy? Da mu te okulary, a sam pochowa się bez. Czy teraz ja też będę o tym myślał? Czy zamiast myśleć, gdzie pojadę na urlop, jaki samochód kupię, gdzie dobrze by było nim pojechać, zacznę myśleć o śmierci, o tym, jaki grób, czy spalić, czy pochować. O tym, czy chcę mieć orkiestrę za trumną? To chyba wykluczone. Dęta orkiestra odpada. Jest epidemia, a trąby wydmuchują przecież bakterie na całą okolicę. Wszystkie te plany o tym, jak będzie wyglądać mój pogrzeb, wszystkie te myśli, za które potem się karciłem, które przychodziły, kiedy czułem się skrzywdzony, kiedy widziałem innych nad moim grobem. Myślałem, jaki kawałek chcę na pogrzebie, jaki napis na płycie. Chcę skromnie, klasycznie - to jest z klasą. Wszystko to bierze w łeb. Epidemia nawet tego mi nie zostawi. Sprawi, że oleję wszystko, całą tę galanterię. Za to do końca życia moje myśli będą krążyć wokół tego, że inni, których nie dotknęła epidemia, będą tu dalej. Żywi. Może nawet zostaną nieśmiertelni w wyniku postępu naukowego. Ktoś, szukając lekarstwa na chorobę, odkryje sposób na nieśmiertelność. Oglądałem na ten temat pewien francuski serial. Nie odkryją lekarstwa, więc większość populacji umrze. Wybrani w wyniku epidemii staną się bezpłodni i zażyją lekarstwo, aby pozostać na ziemi jako nieśmiertelne resztki ludzkości i brać z życia garściami, wszędzie, w supermarketach przede wszystkim. Muszę uciec. Nie wiem, co dalej, ale jeszcze nie jest za późno. Nie mam objawów. To tylko badanie kontrolne, dlatego muszę uciekać. Załatwię was. Nie dostaniecie mnie. Nie rozmnożycie się we mnie. Zdechniecie razem z zarażonymi. Zgnijecie z nimi w ich grobach, przysypane wapnem. Na próżno ciągnęłyście ich do przychodni, na próżno plany. Ktoś za mną woła, może nosiciele będą mnie gonić, poruszani bakteriami jak kukły. Szybciej! Przewróciłem się przez czyjeś kule. Oni pochylają się nade mną troskliwie. Ktoś chce mi zrobić sztuczne oddychanie. Zbliża do mnie chorą twarz. Suche wargi. Mokre kąciki. Usta - usta. "Jestem przytomny!... Jestem przytomny! Żyję!!!" To chyba były ostatnie słowa, które usiłowałem powiedzieć przed utratą przytomności. Niebieski korytarz... na końcu światło...